alien231

  • Dokumenty8 928
  • Odsłony427 620
  • Obserwuję268
  • Rozmiar dokumentów21.6 GB
  • Ilość pobrań355 150

Fuks Ladislav - Palacz zwłok

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :628.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Fuks Ladislav - Palacz zwłok.pdf

alien231 EBooki F FU. FUKS LADISLAV.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 300 osób, 155 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 90 stron)

WARSZAWA 2011

Spis treści Palacz zwłok Przypisy Metryczka książki

Diabeł najbardziej przebiegły jest wówczas, gdy sam o sobie twierdzi, że go nie ma. Giovanni Papini

1 – Moja delikatna – powiedział pan Karol Kopfrkingl do swej pięknej czarnowłosej żony na progu pawilonu z drapieżnikami, a lekki przedwiosenny wietrzyk musnął mu włosy – więc znowu jesteśmy tutaj. Tutaj, w tym drogim, błogosławionym miejscu, gdzieśmy się przed siedemnastu laty poznali. Jeśli sobie, Lakme, w ogóle jeszcze przypominasz, przy którym to było? – A gdy Lakme przytaknęła, uśmiechnął się czule w przestrzeń pawilonu i rzekł: – Tak, przy tamtym leopardzie. Chodź, pójdziemy tam popatrzeć. – I gdy przekroczyli potem próg pawilonu, i szli w dość ciężkim zwierzęcym zaduchu w kierunku leoparda, pan Kopfrkingl powiedział: – Tak mi się wydaje, Lakme, że się tu nic nie zmieniło przez te siedemnaście lat. Spójrz, nawet tamten wąż w rogu tak jak wówczas – wskazał na węża w kącie, który patrzył z gałęzi na młodziutką różanolicą dziewczynę w czarnej sukni, stojącą przed klatką – ja się wtedy, przed siedemnastu laty dziwiłem, że umieścili węża z drapieżnikami, gdyż dla węży jest specjalny pawilon... i popatrz, nawet ta balustrada jest tutaj... – wskazał na balustradę koło leoparda, do którego się zbliżyli, a potem, gdy byli już przed nim, zatrzymali się – wszystko jak wtedy, przed siedemnastu laty – powiedział pan Kopfrkingl – chyba tylko z wyjątkiem tego leoparda. Tamten jest już pewnie w niebie. Już go pewnie dawno łaskawa natura wyzwoliła ze zwierzęcych okowów. No i widzisz, droga – rzekł, obserwując leoparda, który mrużył za kratą oczy – ciągle mówimy o łaskawej naturze, miłosiernym losie, dobrotliwym Bogu... szacujemy i osądzamy innych, wytykamy im to i owo... że są podejrzliwi, rozplotkowani, zawistni i już nie wiem co, ale jacy sami jesteśmy, czy my sami jesteśmy łaskawi, miłosierni, dobrzy... stale mam uczucie, że robię dla was strasznie mało. Ten artykuł w dzisiejszej gazecie o ojcu, który uciekł od żony i dzieci, by ich nie utrzymywać, to straszne. Co teraz pocznie ta biedaczka z dziećmi? Chyba jest jakaś ustawa, która ją ochroni. Przynajmniej prawo powinno być po to, by chronić ludzi. – Na pewno są takie przepisy, Romanie – cicho rzekła Lakme – z pewnością nie dadzą umrzeć z głodu tej kobiecie z dziećmi. Sam mówisz, że żyjemy w przyzwoitym ludzkim państwie, w którym panuje sprawiedliwość i dobro, sam to przecież powtarzasz. A nam się chyba, Romanie... – uśmiechnęła się – źle nie powodzi... Masz przyzwoitą pensję, mamy duże, piękne mieszkanie, ja się opiekuję domem, dziećmi... – No, tak – powiedział pan Kopfrkingl – dzięki tobie. Bo miałaś posag. Bo nas wspomagała twoja błogosławiona matka. Bo nas wspomaga twoja ciocia ze Slatinian, która, gdyby była katoliczką, zostałaby ogłoszona po śmierci świętą. Ale co ja zrobiłem? Chyba tylko urządziłem to nasze mieszkanie, no i choć jest ono ładne, to wszystko, co zrobiłem. Nie, droga – pan Kopfrkingl pokręcił głową i popatrzył na leoparda – Zinka ma szesnaście, Miliwoj czternaście, właśnie są w wieku, kiedy najwięcej potrzebują, i ja się muszę wami opiekować, to jest mój święty obowiązek. Wpadłem na to, jak pomnożyć dodatkowe dochody. – A gdy Lakme spojrzała na niego w milczeniu, zwrócił do niej oblicze i powiedział: – Wezmę agenta i będę mu dawał jedną trzecią swojej prowizji. Będzie nim pan Strauss. Pomogę wam, aniele, i jemu także. To dobry, uczciwy człowiek, jego życie było tragiczne, tyle ci powiem. Kto by nie pomógł dobremu człowiekowi? Zaprosimy go do restauracji Pod Srebrną Szkatułą.

Lakme przytuliła się do męża, jej oczy się uśmiechały, patrzyły na leoparda, który jak wielki dobrotliwy pies ciągle mrużył oczy za kratą, pan Kopfrkingl także patrzył na leoparda i jego oczy się uśmiechały, a potem powiedział: – Widzisz, delikatna, jak łagodne usposobienie mogą mieć zwierzęta? Jak potrafią być miłe, gdy człowiek umie się do nich zbliżyć i pojąć ich smutne, zamknięte dusze? Ilu złych ludzi zamieniłoby się w dobrych i miłych, gdyby się znalazł ktoś, kto by ich zrozumiał, trochę tę ich wyjałowioną duszę pogładził... przecież chyba każdy człowiek łaknie miłości, nawet i ta policja, która tępi prostytucję, potrzebuje miłości, źli ludzie są złymi tylko dlatego, że nikt ich nigdy nie obdarzył odrobiną miłości... Ten dzisiejszy leopard jest już inny od tego sprzed siedemnastu lat, ale i ten, gdy przyjdzie na to czas, będzie wyzwolony. I on kiedyś przejrzy, gdy mur, który go otacza, runie i olśni go światło, którego dziś jeszcze nie widzi. Czy prześliczna dostała dziś mleka? – spytał i myślał o kotce, którą mieli w mieszkaniu, a gdy Lakme milcząco przytaknęła, pan Kopfrkingl po raz ostatni uśmiechnął się do leoparda, a potem w dość ciężkim zwierzęcym zaduchu wracali powoli z tego drogiego błogosławionego miejsca przed klatką leoparda, gdzie się przed siedemnastu laty poznali, w stronę wyjścia. Pan Kopfrkingl spojrzał w kierunku węża, który ciągle obserwował z gałęzi różanolicą dziewczynę w czarnej sukni, stojącą przed klatką, i powiedział: – Ciekawe, że umieścili płaza wśród drapieżników, może jest tu tylko dekoracją lub dodatkiem... – Potem przez próg pawilonu ostrożnie wyprowadził Lakme na drogę obramowaną krzewami, a wtedy ona uśmiechnęła się i odezwała: – Tak, Romanie, zaproś pana Straussa do restauracji. Ale podaj mu właściwą nazwę, by jej nie szukał. A pan Kopfrkingl zatrzymał się w lekkim przedwiosennym wietrzyku, który muskał mu włosy, zatrzymał się na drodze obramowanej krzewami, łagodnie przytaknął, a w jego duszy był spokój, jaki bywa w ludziach, którzy właśnie dokonali obrządku przed ołtarzem. Spojrzał na jasne słoneczne niebo, rozprzestrzeniające się szeroko, chwilę na nie spoglądał, a potem podniósł rękę i nieznacznie je wskazał, jakby zwracał uwagę na gwiazdy, których w dzień nie widać, albo na wspaniały obraz czy zjawisko... A następnej niedzieli w południe... Następnej niedzieli w południe Pod Srebrną Szkatułą na obiedzie, za który płacił, rzekł pan Kopfrkingl do niskiego, krępego, dobrotliwie wyglądającego mężczyzny: – Panie Strauss, nie szukał pan długo tej restauracji? – A gdy pan Strauss, niski, krępy mężczyzna, dobrotliwie pokręcił głową, pan Kopfrkingl odetchnął, zdawało się też, że odetchnęła Lakme. – Tak się cieszę, że pan nie szukał tej restauracji – rzekł pan Kopfrkingl. – Wie pan, gdy się powie Boa... – wzrok pana Kopfrkingla leciutko musnął szyld z tą nazwą za koronami drzew – jeśli się powie Boa, jest to jasne. Czego się można spodziewać po boa, każdy wie od razu, bo przecież jego nazwa mówi sama za siebie, chyba że jest to boa oswojony i tresowany. Niedawno czytałem w gazecie o tresowanym boa, który liczył, dzielił przez trzy. Ale srebrna szkatuła to tajemnica. Do ostatniej chwili nikt nie wie, co taka szkatuła zawiera, aż do momentu, gdy ją zupełnie otworzyć i popatrzeć... a więc, panie Strauss, miałbym skromną propozycję. Pan Strauss, niski, krępy mężczyzna, skromnie uśmiechnął się do pięknej czarnowłosej Lakme i do Ziny, która także była czarnowłosa i piękna, był widocznie ich pięknością uradowany, siedziały przy stole wdzięcznie, ba, delikatnie, jeżeli da się delikatnie siedzieć, uśmiechnął się także do Miliwoja, który też był czarnowłosy i śliczny, ale chyba jeszcze dość głupi, siedział spłoszony, a pan Kopfrkingl wesoło zawołał kelnera, by ten podał jeszcze napoje i słodycze. Słońce z wierzchołków drzew w to ciepłe niedzielne przedwiosenne południe zaświeciło na stół restauracji U Boa, inaczej Pod Srebrną Szkatułą – była to bowiem restauracja ogrodowa, w której grała też orkiestra, a przed orkiestrą był parkiet, gdzie można było tańczyć, i w tę zadrzewioną

przedwiosenną jasność wniósł kelner napoje i słodycze. Pan Strauss i Zina dostali po szklance czerwonego wina, Lakme dostała herbatę... – Wie pan, panie Strauss – uśmiechnął się pan Kopfrkingl i spojrzał teraz w kierunku najbliższego drzewa, gdzie na haku wisiała tabliczka: ZASŁONY I KOTARY NAPRAWIA JÓZEFA CHRZĄSZCZYK. PRAGA-HLOUBIETIN, KATARZYNY 7 – wie pan, panie Strauss, moja droga pochodzi właściwie z niemieckiej rodziny, spod Slatinian, u nich w domu piło się herbatę, ona lubi herbatę... – Miliwoj dostał lemoniadę i słodycze. – Milik, panie Strauss, lubi słodycze – uśmiechnął się pan Kopfrkingl i znowu spojrzał na tabliczkę z reklamą Józefy Chrząszczyk na drzewie obok – Milik szczególnie lubi lody, to jest strasznie łakomy zwierzak. – Spuścił wzrok na swoją dłoń z ładną obrączką, obok dłoni znajdowała się tylko mała filiżanka kawy, i powiedział: – No, a ja jestem abstynentem, nie piję. Nie piję, a jeśli, to tylko kropelkę, tylko symbolicznie, nie lubię też papierosów. Nie przyzwyczaiłem się do nich nawet w czasie wojny, gdyśmy walczyli za Austrię. Nie lubię alkoholu ani nikotyny, jestem abstynentem. – Pan Kopfrkingl upił kawy, spojrzał ku orkiestrze, gdzie na krzesłach rozsiedli się muzycy, przy stole, w pobliżu parkietu, zauważył siedzącą nad szklanką piwa z pianą jakąś starszą kobietę w okularach i powiedział: – A więc, panie Strauss, pan jest komiwojażerem w branży cukierniczej. Ma pan kontakt ze sprzedawcami i właścicielami cukierni i to samo już musi być niezwykle przyjemną pracą. Ludzie z tej branży muszą być delikatni, łagodni, dobrzy, wie pan, panie Strauss, prawdę mówiąc, aż mi ich żal. Co by było, gdyby pan tym miłym ludziom, poza słodkim towarem swej firmy, coś jeszcze zaproponował? Nie chodziłoby o towar, ale o nich samych. O tych delikatnych, łagodnych, dobrych ludzi... ale proszę się nie obawiać – uśmiechnął się szybko – żadne ubezpieczalnie, żadne polisy, coś zupełnie innego. Gdy już im pan zaproponuje słodycze, sięgnąłby pan jeszcze raz do teczki i wyjąłby zgłoszenia do krematorium. Pięć koron prowizji od każdego abonenta kremacji. Orkiestra zaczęła grać coś skoczniejszego, klarnety i skrzypeczki rozśpiewały się, i kontrabas, a na parkiet weszły trzy pary. Jedną z par stanowili: starszy gruby człowieczek z czerwoną muszką, w białym sztywnym kołnierzyku i młodziutka różanolica dziewczyna w czarnej sukni. Człowieczek schwycił ją w ramiona i zaczął się z nią kręcić w jednym miejscu, jakby był w klatce. Przy stole w pobliżu parkietu siedziała nad szklanką piwa z pianą starsza kobieta w okularach i z jakimś cierpkim uśmiechem potrząsała głową. Potem zdmuchnęła pianę na ziemię i napiła się. – Wie pan, panie Strauss – pan Kopfrkingl z uśmiechem zwrócił się w stronę stołu oświetlonego słońcem zza korony drzewa – Pan Bóg urządził to wszystko z ludźmi bardzo dobrze. To, że niektórzy nawet cierpią, to inna sprawa – zwierzęta też cierpią. Mam w domu taką jedną przepiękną książkę w żółtym płótnie, jest to książka o Tybecie, o tybetańskich klasztorach, o ich najwyższym władcy, dalajlamie, o ich fascynującej wierze, czyta się ją jak Biblię. Cierpienie to zło, które powinniśmy eliminować albo chociaż pomniejszać, skracać, ale tego zła dopuszczają się ludzie dlatego, że ich osacza mur, z powodu którego nie widzą światła. Ale Pan Bóg urządził to dobrze. Dobrze, gdyż powiedział człowiekowi, pamiętaj, iż prochem jesteś i w proch się obrócisz. Ponieważ stworzył go z prochu i miłosiernie mu przyzwala, by po tych wszystkich zgryzotach i mękach, które mu żywot przyniósł i obdarzył nimi, po wszystkich tych zawodach i niedostatkach miłości... – spojrzał na starszą kobietę w okularach siedzącą nad szklanką piwa koło parkietu – ponieważ mu miłosiernie przyzwala, by się na powrót w proch obrócił. Takie krematoria, panie Strauss, to właściwie sprawa bardzo Bogu miła. Przecież ono pozwala Panu Bogu tę przemianę człowieka w proch przyspieszyć. Proszę sobie wyobrazić, że człowiek jest z jakiejś ognioodpornej materii. Gdyby był, proszę – pan Kopfrkingl wzruszył ramionami, patrząc w kierunku starszej kobiety w okularach – zakopujcie go wtedy w ziemi, ale człowiek, na szczęście, ognioodporny nie jest. Wie pan, jak to długo trwa, zanim

się człowiek w ziemi stanie prochem? Dwadzieścia lat i przy tym cały szkielet się nie rozpadnie. W krematorium, kiedy zaprowadzili zamiast koksu gaz, trwa to i ze szkieletem tylko siedemdziesiąt pięć minut. Jednakże ludzie czasami nadmieniają, że Chrystus Pan też nie był spalony, ale pogrzebany w ziemi. No tak, panie Strauss – uśmiechnął się pan Kopfrkingl – ale to było coś innego. Ja zawsze tym miłym ludziom powtarzam: Zbawiciela zabalsamowali, owinęli w płótno i pochowali w skalnym grobie w jaskini. Was nikt nie będzie chował w jaskini, balsamował i pakował w płótno... Taki argument, panie Strauss, że trumna w ziemi pęknie pod ciężarem gliny, a jak to potem boli, gdy ziemia spadnie na głowę – taki argument oczywiście nie wytrzymuje, przecież ten człowiek jest... – pan Kopfrkingl pokiwał głową – martwy, on tego już nie czuje... Ale jest tu następny argument na kremację. Niech pan popatrzy, panie Strauss, gdyby ludzie nie dawali się spalać, ale grzebać w ziemi, na co by właściwie były te piece... Po chwili ciszy pan Kopfrkingl spojrzał w stronę parkietu i powiedział: – Żyjemy w dobrym ludzkim państwie, które krematoria buduje i wyposaża... po co? Tylko tak sobie, żeby ludzie tam chodzili jak do muzeów? Przecież im prędzej człowiek się obróci w proch, tym szybciej się wyzwoli, przemieni, oświeci, wcieli, zwierzę w końcu też. Są kraje, panie Strauss, gdzie jest w zwyczaju palić po śmierci nawet zwierzęta. Na przykład w Tybecie. Ta nasza żółta książka o Tybecie jest zachwycająca. – Pan Kopfrkingl spojrzał na drzewo, gdzie na haku wisiała tabliczka: ZASŁONY I KOTARY NAPRAWIA JÓZEFA CHRZĄSZCZYK, PRAGA-HLOUBIETIN, KATARZYNY 7, i dodał: – Nawet nie wiem, że na Hloubietinie jest ulica Katarzyny. Wiem tylko, że Katarzyny jest na Pradze II. Orkiestra skończyła grać, klarnety i skrzypki umilkły, i kontrabas, a pary zeszły z parkietu. Także starszy krępy człowieczek z czerwoną muszką na białym sztywnym kołnierzyku odszedł z różanolicą dziewczyną w czarnej sukni, a nie opodal napiła się starsza kobieta w okularach. Pan Kopfrkingl zawołał kelnera, zapłacił i wszyscy się podnieśli. – Pan lubi muzykę, panie Strauss – powiedział z uśmiechem pan Kopfrkingl, kiedy wychodzili z restauracji U Boa, inaczej Pod Srebrną Szkatułą. – Wrażliwi ludzie kochają muzykę. Ubodzy są ci, czytałem, którzy umierają, nie poznawszy piękna Schuberta czy... Liszta. Nie jest pan przypadkiem spokrewniony z Johannem albo Richardem Straussem, nieśmiertelnym autorem Kawalera srebrnej róży i Dyla Sowizdrzała? – Niestety nie, panie Kopfrkingl – powiedział teraz pan Strauss dobrodusznie, patrząc na szyld restauracji, pod którym rozmawiała z jakimś młodzieńcem różanolica dziewczyna w czarnej sukni, a od drzewa zbliżała się w ich kierunku starsza kobieta w okularach – nie jestem, ale muzykę Straussa lubię. Ale nie z powodu nazwiska – uśmiechnął się – lubiłbym ją też prawdopodobnie, gdybym się nazywał na przykład Wagner. A państwo w którą stronę...? – Idziemy się jeszcze przejść – uśmiechnął się pan Kopfrkingl przyjaźnie – jest przedwiosenna niedziela i chciałbym, żeby rodzina trochę się rozerwała. Trochę się rozruszała, pomyślała o czymś innym, prowadzę tych swoich drogich do madame Tussaud... – uśmiechnął się. – Ach, madame Tussaud – powiedział pan Strauss. – Co prawda – rzekł usprawiedliwiająco pan Kopfrkingl – to nie jest ona, tylko taka jej jarmarczna imitacja, ale cóż. Lepiej zobaczyć małą jarmarczną imitację niż nic. Jest to – powiedział i pokazał za drzewa i krzewy – tam... Panie Strauss, jak się cieszę... – Miły i dowcipny człowiek – powiedziała Lakme, gdy pan Strauss pożegnał się z uprzejmym podziękowaniem, a oni szli później powoli w słoneczne niedzielne przedwiosenne południe pod drzewami i krzewami do madame Tussaud – jeżeli uważasz, że się to wam opłaci... – Opłaci, kochana – uśmiechnął się pan Kopfrkingl – mam od abonenta piętnaście koron, ale nie

mogę chodzić po ludziach jak domokrążca, jestem długo zajęty, niekiedy wieczorami mam różne obowiązki, skąd bym wziął czas dla dzieci, dla ciebie... Pan Strauss ma daleko większe możliwości, odwiedzając cukiernie, może zabijać dwie muchy jednym uderzeniem. Żałuję tylko, że mu zaproponowałem jedną trzecią prowizji, a nie połowę. Nie chciałbym go oszukiwać. Obym nie był jak ten tresowany boa, który umiał dzielić przez trzy, ale przez dwa to już nie. Ile się też ten pan Strauss wycierpiał – powiedział – tego wy naprawdę, moi kochani, nawet nie wiecie. Najpierw go jakiś zły człowiek pozbawił miejsca w portierni, wyrzucając na emeryturę; siedział tam dlatego, bo miał coś z wątrobą – uśmiechnął się smutno do Ziny, która szła obok – to jest naprawdę smutne. Nasz pan Wrona, który jest w portierni na podwórzu, też ma coś z wątrobą i dlatego tam jest. Potem pan Strauss stracił żonę, zmarła na gruźlicę krtani – smutno uśmiechnął się do Lakme – potem stracił syna, umarł na szkarlatynę – uśmiechnął się do Miliwoja, który szedł powoli za nimi – co się już nacierpiał. Ja się w ogóle dziwię, że jeszcze od tego nie zwariował. No, ale, dzięki Bogu, przetrzymał wszystko. A ja mu tę prowizję podwyższę pod pretekstem dobrych wyników – powiedział pan Kopfrkingl zdecydowanie – wyniki z pewnością będzie miał. – Tak – przytaknęła Lakme – to na pewno dobry handlowiec. To Żyd. – Tak myślisz, kochana? – uśmiechnął się pan Kopfrkingl – ja nie wiem. Nazwisko o tym nie świadczy. Straussowie nie są Żydami. Strauss to struś. – Nazwiska o niczym nie świadczą – uśmiechnęła się Lakme – przecież sam wiesz, jak się dają zmieniać. Nazywasz Boa Pod Srebrną Szkatułą, dobrze że pan Strauss nie musiał szukać... Mnie nazywasz Lakme zamiast Maria, a sam chcesz, żebym ci mówiła Romanie, zamiast Karolu. – Dlatego że jestem romantykiem i jestem rozmiłowany w pięknie, moja droga – uśmiechnął się pan Kopfrkingl do swojej czarnowłosej, delikatnie ujął ją pod pachę i uśmiechnął się także do Ziny. – Nie wiedziałam – powiedziała Zina – że już będzie można siedzieć w restauracji na dworze pod drzewami, przecież jeszcze nie ma wiosny. Nie wiedziałam też, że tańczy się tam w południe, podczas obiadu. Myślałam, że tańczy się tylko wieczorami. – Pod Srebrną Szkatułą tańczy się także w południe, a na dworze już się siedzi, ponieważ jest ciepło – wyjaśnił pan Kopfrkingl, spoglądając na drzewa i krzewy, pod którymi przechodzili, a potem obejrzał się za Miliwojem, który ciągle szedł wolno za nimi, i z delikatnym uśmiechem rzekł: – Abyśmy się zabawili choć raz, rozerwali i zaczęli myśleć o czymś innym... już jesteśmy na miejscu. Byli właśnie przy namiocie z drewnianą kasą i kolorowym szyldem, na którym było napisane: PANOPTIKUM À LA MADAME TUSSAUD WIELKIE UMIERANIE, CZYLI CZARNA ŚMIERĆ W PRADZE 1680

2 W drewnianej kasie przy namiocie siedział starszy grubawy człowieczek w białym sztywnym kołnierzyku i czerwonej muszce i sprzedawał bilety. Przed wejściem do namiotu, zasłoniętym purpurową kotarą z frędzlami, stała grupka ludzi, którzy czekali widocznie, aż zostaną wpuszczeni. Pan Kopfrkingl kupił w drewnianej kasie bilety, a potem ruszył wraz ze swoimi drogimi w kierunku grupy. – Czy to będzie coś strasznego? – zapytał niepewnie Milik, spoglądając w stronę namiotu, na którego ścianach namalowane były kościotrupy, a wejścia zasłonięto purpurową kotarą z frędzlami; pan Kopfrkingl smutno kiwnął głową. – Cierpienie – powiedział cicho do chłopca – ale cierpienie, przeciwko któremu człowiek posiada już dzisiaj broń. Chyba się nie boisz – powiedział – przecież to tylko taka jarmarczna atrakcja. Zza kotary z frędzlami wysunęła się ręka z wielkimi lśniącymi pierścieniami... przez chwilę bez ruchu spoczywała na purpurowej materii z palcami rozstawionymi, jakby je kazała podziwiać, potem rozsunęła kotarę i pojawiła się starsza śniada kobieta w lśniącej czerwono-zielono-niebieskiej sukni, z ogromnymi kolczykami i koralami, wyglądała jak stara Indianka albo Greczynka i z francuska wymawiała „r”. – Phoszę, panie i panowie, phoszę wejść – zapraszała i kłaniała się głęboko – cała rodzina zwiedzanie zaczyna. – To chyba właścicielka – rzekł pan Kopfrkingl do Lakme i delikatnie skierował ją w stronę wejścia do namiotu. Wraz z pozostałymi widzami znaleźli się w oddzielnym miejscu, które prawdopodobnie przedstawiało aptekę. W słabym żółtym świetle wisiało godło ze skręconym wężem, dookoła stały malowane regały, półki i szafy z glinianymi dzbankami i naczyniami z cyny i blachy, pozłacane pudełka, beczułki z mieszkami, na ladzie leżała potężna księga, wagi, wanienki, patelnie, lejki i sitka. Za ladą stał stary wąsaty mężczyzna z długimi włosami, miał czarny płaszcz z wyświechtanym futrem i biret, policzki czerwone jak róże i oczy niebieskie niczym chabry, w rozchylonych ustach zęby białe jak perły, dzierżył wagi czymś wypełnione. Przy okienku, rzucając spojrzenia w kierunku widzów, pochylała się nad moździerzem kobieta w kaftanie i fartuchu. Przed ladą stało dwóch mężczyzn w średnim wieku, z których jeden, pięknie wystrojony, w rękawiczkach i kapeluszu z długim piórem, obserwował, jak aptekarz waży, drugi, w czarnym wytartym kapturze i habicie, trzymał w ręku monetę i spozierał w stronę kobiety przy oknie. Z tyłu, między regałami, znajdowała się jakaś nisza zakryta siatkową zasłoną, a za nią rysował się nieruchomy cień. – Panowie i panie, to, co tu państwo zobaczą, jest straszne – powiedziała właścicielka szybko – jest rok tysiąc sześćset osiemdziesiąty i Pragę obiega straszna wieść, nastaje wielkie umieranie, czarna śmierć, okrutna udręka ludu, której nie uniknie żadne stworzenie. Ponieważ zła konstelacja gwiazd nastąpiła i zatrute studnie były – to ów natury i wrogów ludzkości podstęp, ale ludzie jeszcze żyli. Nad Pragę nadciąga dopiero nieszczęście, jesteśmy właśnie w aptece, na staromiejskim rynku. Ciągnęła dalej, kalecząc „r”:

– Na regałach i w szafach widzą państwo korzenie przeciw różnym chorobom i boleściom. Tu można zobaczyć cynamon, muszkat, szafran i beczułkę pieprzu – wskazała właścicielka na miski, garnce, dzbanki, a pierścienie na jej ręce lśniły – tu znowu tatarak, imbir, siarka i zęby wieprza. Tutaj jest cukier biały, cukier czarny, mydło weneckie i kminek, tu guma, nafta, włoski koper i butelki wina. Tutaj zechcą państwo zwrócić uwagę na suszone żaby, skórki kurzych żołądków, wilczą wątrobę, kość słoniową i racze oczy, tu w tej szkatule znajdują się perły, rubiny, korale, alabaster, ałun i płetwy smocze. Tutaj w szafie są oleje, suszone zioła, kora, skorupy ślimaków i chleb świętojański – wskazała na szafę – tu amulety, ocet, kamfora i foremka marcepanu, tutaj na rany i pęcherze maści, a tutaj na myszy paści. Tu kości z serc jelenich, a tu się rozmaryn zieleni, tutaj są kości pająka morskiego, tutaj... – wskazała na kobietę przy oknie – aptekarka tłucze jałowiec w moździerzu. Tutaj jest psie sadło, tłuszcz z kocura, bociana, zająca, królika, którego choróbsko jak ognia unika, tu zaś niedźwiedzie sadło, co leczy jak popadło, tu sadło węża, które siły natęża, tu w tym garnku mielona piszczel kościeja, a tam znów wisi zeschnięta ręka złodzieja. Na ladzie stoi wag siedem jak owe szlaki biegnące niebem. – Właścicielka na chwilę umilkła, by odetchnąć, gdyż mówiła dość szybko, potem wskazała na wąsatego mężczyznę z długimi włosami, czerwonymi policzkami, niebieskimi oczyma i białymi zębami i rzekła: – A teraz, panie i panowie, widzicie aptekarza. Trzyma wagi: waży rozmaryn, aloes, rutę, kadzidło, aby się człowiek z dżumy lekko podźwignął. A tu stoją klienci – wskazała na dwóch przed ladą – przyszli szukać lekarstwa na straszne schorzenie, przed którym się nie ukryje najmniejsze stworzenie. Ten pierwszy w rękawiczkach, w czarno-purpurowym aksamicie, skórzniach i kapeluszu z długim piórem – wskazała – jest to najwyższy pisarz, któremu oddaje się cześć, wzrokiem mierzy na ladzie wag sześć i też aptekarza mierzy, kupi korzenie, lecz potem do felczera bieży, gdyż bardziej w krwi puszczenie wierzy. Ten drugi obok niego w czarnym kaftanie i habicie – wskazała – to hycel, który zawsze miasto czyści i liczy, że jego nadzieja właśnie się ziści. No i tam ktoś się czai, śledzi – wskazała na cień, który się zarysował w niszy za siatkową zasłoną, i krzyknęła: – Światło! – Na zasłonę rzucono światło i cień zmienił się w chłopca o długich jasnych włosach, w zielonej szpiczastej czapce, skórzanej kamizelce i czerwono-żółtych pludrach. W jednej ręce trzymał wagę, drugą wznosił z wyciągniętym palcem i wyglądał jak z reklamy kawy. Właścicielka skłoniła się głęboko i powiedziała: – To jest nasz miły dobry skrzacik Wacio, który wszystko widzi. Nad Pragę nadciąga nieszczęście, wyjdźmy z pisarzem i hyclem z apteki na staromiejskim rynku, widzą państwo wszystko jak żywe. Ciemność. – Światła w aptece zgasły, obraz pogrążył się w mroku, gdzieś w tyle na deskach słychać było kilka szybkich kroków, jakby ktoś tam skakał... a właścicielka wskazała inną kotarę i zawołała: – Tędy proszę, panowie i panie, bo oto dalsze zwiedzanie. – To było naprawdę jak żywe – powiedziała kobieta z długim piórem na kapeluszu i sznurem korali na szyi. – To są figury z wosku – warknął grubawy mężczyzna z laską i w twardym kapeluszu, który z nią szedł – figury z wosku, to oczywiste. Pan Kopfrkingl ujął Lakme pod rękę i razem ze wszystkimi wstąpili do następnego pomieszczenia. Było ono pełne książek, misek, wanienek, kociołków, tygli, lejków, kaganków i retort, na stole stał globus i czaszka, ale nie była to apteka. Za stołem siedział stary wąsaty mężczyzna, inny niż aptekarz, miał jedwabną bluzę, biret ze złotym sznurem i nie był nawet tak różowy jak aptekarz, był bledszy, nieco sterany i zatroskany, nie miał też tak niebieskich oczu i białych zębów, w zadrapanej ręce trzymał szklaną bańkę i nożyk. Na ścianie wisiał sczerniały obraz z dwoma trójkątami, gwiazdami, kometami i mnóstwem linii i znaków. Opodal rozebrani do pasa stali pisarz i hycel, byli w najprzeróżniejszy sposób pokręceni i zniekształceni, bardziej żółci i bladzi niż w aptece, oczy

mieli nieco wytrzeszczone i wyzierała z nich niemal groza. Za niebiesko oświetlonym oknem, za jakąś firanką rysował się nieruchomy cień. – Tak, panie i panowie – krzyknęła właścicielka – to nasz pisarz i hycel, dwóch dopadniętych przez dżumę ludzi, te bulwy i pęcherze na ich ciałach, ból pod pachą, za uchem i gorączkę każdy na nich widzi. Spadł na nich okrutny mór, w mękach strasznych umieranie, nie ujdzie mu żaden stwór, zostało im dzwonów granie. Pili z jałowca oleje, ale kto im nadzieję w serca wleje? Wykadzali domy kadzidłem, rozmarynem, ogniem z sosnowego drzewa, jedli struganą kość słoniową, perły, rubiny, nie pomogło, ciało ich boli, dżuma w nich dojrzewa. Wznoszenie modłów, postów, pokut przestrzeganie i na nic to wszystko, bo śmierć jest blisko, a obawa przed skonaniem do lekarzy ich pogania. Panie i panowie, jesteśmy u lekarza, na Starym Mieście praskim, na Rynku Włoskim. – Jak w teatrze – powiedziała kobieta z piórem na kapeluszu, w napięciu obserwując wydarzenia, a tęgi mężczyzna z laską i w twardym kapeluszu szturchnął ją. – To nie jest teatr – powiedział ponuro i pewnie – to panoptikum. Wszystko z wosku – zdecydowanie machnął ręką. Pan Kopfrkingl uśmiechnął się do Lakme, Ziny i Milika, który oszołomiony patrzył dookoła, i powiedział: – Gdyby tak widział to wszystko nasz dobry doktor Bettelheim, co by też na to powiedział? Ten by sobie dał z tym radę. On tak. – Panie i panowie – ciągnęła szybko właścicielka – zobaczycie, jak rodziła się dżuma, jak ludzie wtedy wierzyli, gdy straszną chorobę zwietrzyli. Uczone księgi pisały, że ze studni zatrutych i gwiazd położenia złego wyszedł fałsz trucicieli i nieba podstępnego. Medyk zbadał pisarza i hycla – wskazała – przepisał im: mirt, rutę, majeranek wąchać, do łaźni iść, a tam się różaną wodą, kamforą i octem myć. I dalej wykadzać dom i wznosić modlitwy, i przestrzegać posty, bo to zniszczy zarazę i dżumy wszystkie mosty. Jeść także cytryny i wszystko, co kwaśne, bo to przepędza chorobę właśnie – właścicielka wskazała na nożyk, który lekarz trzymał w ręku, a na jej palcach błysnęły pierścienie – za pomocą tego noża po rozcięciu żyły, gdy krwi trochę odejdzie, może wrócą siły. A tu nagle za oknem jak żywy... Światło – krzyknęła i światło rozjaśniło niebieskie okno z siatkową zasłoną, gdzie z cienia powstał chłopiec w czapce, kamizelce i pludrach – nasz skrzacik Wacio roześmiany, krzywy. Wszystko widzi, obserwuje, czas mierzy na zegarze piaskowym – wskazała z głębokim ukłonem na ręce chłopaka, w których trzymał teraz klepsydrę, wyglądał jak z reklamy herbaty – pilnie mierzy godziny, które trzebią rodziny. I dokąd ci dwaj nieszczęśnicy udali się w bojaźni? Gdy wyszli od medyka, ruszyli do łaźni! Dzieci, panowie i panie, zapraszam na dalsze zwiedzanie. Ciemność – klasnęła w dłonie. Światło w gabinecie medyka zgasło, z tyłu w ciemności słychać było na deskach szybkie kroki, skoki i wszyscy podeszli do następnej kotary. – Do łaźni – zawołała kobieta z piórem na kapeluszu, zwracając się do ludzi – czy będzie tam woda i para? – Nie bądź głupia – obruszył się tęgi, który jej towarzyszył, i szturchnął ją – patrz i siedź cicho, nie jesteś w pralni. Jesteś w panoptikum, wszystko tutaj jest z wosku. Przeszli pod kotarą i znaleźli się w komórce z drewnianymi skopkami, kadziami, wiadrami i wannami. W wannach siedziało dwóch ludzi, pisarz i hycel, teraz byli śmiertelnie bladzi, mieli rozchylone usta i wybałuszonymi oczami patrzyli na widzów, wyzierała z nich groza. Z kadzi wystawała głowa jakiejś kobiety, oczy miała zwrócone na sufit, jakby się modliła. Nad kadzią pochylał się lekko różanolicy młodzieniec i mył szczotką głowę kobiety. Przy oknie stała gruba niewiasta w kaftanie, fartuchu i czepcu, z wiadrem w ręku, za siatkową zasłoną rysował się w półmroku cień, był to chyba skrzat. Stał na szeroko rozstawionych nogach, a rozłożonymi rękami

wskazywał ludzi w wannach, śmiejąc się, wyglądał jak z reklamy mydła. – Łazienka – uśmiechnął się pan Kopfrkingl do Lakme, Ziny i Milika – stare łaźnie. O ile łazienka w naszym mieszkaniu jest wspanialsza. Ach, ta nasza piękna, miła łazienka z lustrem, wanną, wentylatorem i motylem na ścianie – uśmiechnął się. – Jesteśmy w łaźni, niedaleko jest hycla zagroda – ciągnęła właścicielka szybko – tłumnie się gromadzą goście, by rozkwitła ich uroda. Ten człowiek – wskazała na młodzieńca pochylonego nad głową kobiety w kadzi – jest cyrulikiem, łaziebnym posługaczem, a także golibrodą, lekarzem i miejskim trębaczem. Jego dziad lał świece z wosku i łoju, potem założył buty i ruszył do boju, jego ojciec był szlifierzem, który ostrzy, robił też garnki i miał długie wąsy. Ta kobieta ze skopkiem, w jubce i fartuchu, jest garderobianą, sprzątaczką i wierną służącą, niejednemu, co ją odwiedzał, było z nią gorąco. Ta kobieta w kadzi to małżonka, uciekła mężowi, który był balwierzem, za to stała na rynku pod ciężkim pręgierzem, teraz jest w łaźni, pełna strachu i bojaźni. A tu w tych wannach jużeście naszego pisarza i hycla poznali, co się medykowi do dżumy przyznali. Teraz się kąpią w różanej wodzie, pełnej octu i kamfory, już ich nie pociągają wczorajsze honory. A któż jest w oknie tutaj, co to wszystko widzi? Światło – krzyknęła właścicielka, a gdy blask oświetlił chłopca za siatkową zasłoną, który wskazywał na ludzi w wannach i śmiał się, ukłoniła się głęboko i powiedziała – to nasz skrzacik Wacio, najlepszy z ludzi. Twarz w uśmiechu krzywi i jest jak żywy. Chętnie by pomógł w nieszczęściu – dobry – gdyby nie był tak biedny. A teraz, panie i panowie, patrzcie, jak się okrutne życie ku śmierci nagina, jak ta delikatna i wiotka roślina. Tych, co za mną stale, poprosimy dalej. Ciemność! – klasnęła. Obraz łaźni utonął w ciemnościach, w tyle odezwały się szybkie skoki i kroki na deskach... i wszyscy przeszli za następną kotarę. Znaleźli się w zupełnej ciemności, ale trwało to tylko chwilę. Z sufitu trysnęło światło, kilka kobiet z grupki widzów krzyknęło, kobieta z piórem na kapeluszu zawołała: – Groza – pan Kopfrkingl ze smutnym uśmiechem przycisnął Lakme i obejrzał się za Ziną i Milikiem. Przed widzami, na czarnym siatkowym tle, dyndał hycel powieszony na haku, miał czarny kaptur i habit, opuszczone ręce i nogi, twarz żółtą, wywalony język i wybałuszone oczy, sznur, na którym wisiał, lekko się z nim kołysał. – Tak – krzyknęła właścicielka i błysnęła pierścieniami – powiesił się nasz hycel hardy, bo mimo strachu przed dżumą był to człowiek twardy. Nie chciał nieść zarazy dalej, trapić się i męczyć, wolał gwałtownie swój żywot zakończyć, jego ciało na tym haku wisi i żadna siła nigdy go nie wskrzesi. – Jak żywy – z przejęciem potrząsała głową kobieta z piórem, które się chwiało. – Jak żywy – tęgi mężczyzna westchnął i wściekle warknął: – martwy, ty! Wisi, słyszałaś chyba. Jesteśmy w panoptikum. To z wosku. – Odcięli go – ciągnęła szybko właścicielka – za miastem, na cmentarzu Świętego Rocha, we wspólnym grobie zakopali, a grób przeciw zarazie wapnem polewali. Światło – i blask oświetlił chłopca na tle siatkowej zasłony, stał tam w czapce, bluzie i pludrach, ustawiony profilem, z jedną nogą wysuniętą, jakby rozpoczynał marsz, a w ręku trzymał żerdź z krzyżem, wyglądał jak z reklamy dobrych butów czy spodni. – Nasz miły skrzacik Wacio grzebie – powiedziała właścicielka, skłaniając się głęboko – twarz ma smutną i purpurową, chce pomóc biednym, ale sam jest tak ubogi, nie może się nawet bawić jak wasze dzieci, nie rosną dla niego kwiatki na tym świecie, nie ma nawet butów... panie i panowie, raczcie dalej ruszyć, byście się przekonali, jak śmierć życie kruszy... – I właścicielka podeszła do następnej kotary, wisielec i chłopak zniknęli w ciemności, gdzieś w tyle na deskach odezwały się szybkie skoki, kroki... i do kotary podeszli również widzowie, a kobieta z piórem zawołała do zebranych: – Jak śmierć życie kruszy, to będzie coś jeszcze straszniejszego, cała się trzęsę. Co tam zawsze

słychać z tyłu w ciemnościach, co to za rumor? Jakby tam ktoś skakał. Uważaj – powiedziała do tęgiego z laską – spadnie ci ten twój kapelusz. – Nie gadaj jak głupia – obruszył się na nią tęgi – zachowujesz się, jakbyś była w jakiejś katowni. Kto by tam skakał, jesteś w panoptikum! No! – krzyknął na nią. – Kto by tam skakał na deskach, tu wszystko jest z wosku. Rusz się... – Popchnął ją i poprawił sobie twardy kapelusz. Znaleźli się w nowym pomieszczeniu. Był to jakiś korytarz, sień czy piwnica z drzwiami przesłoniętymi siatkową zasłoną, na kamiennej podłodze ustawione były czarne stoły i trumny, a między nimi... między nimi stał blady, wykrzywiony pisarz w kapeluszu z długim piórem i w wysokich butach, w ręku trzymał jakiś kij czy laskę i z całej siły zamachiwał się na niską dziewczynę, która klękała na jedno kolano i rozpaczliwie zasłaniała głowę i twarz. – Tego mogłam się spodziewać, kostnica – jęknęła kobieta i pióro na jej kapeluszu poruszyło się, a tęgi z laską potrząsnął głową, z wściekłością ją szturchając. – Diabła mogłaś się spodziewać – zasapał ze złością – głupia jesteś. To nie kostnica, to panoptikum. Wszystko tu jest z wosku. Powtarzam ci to po raz setny i ostatni. Patrz i nie gadaj albo... – Uniósł laskę. – Poznajecie pisarza – mówiła właścicielka szybko, a pierścienie na rękach, korale i kolczyki błyszczały – to nie do uwierzenia, przykład takiego zezwierzęcenia. Nieszczęśliwy pisarz stoi na rozstawionych nogach, unosi kij, chce zabić dziewczę, by nie szerzyła dżumy i mogła umrzeć spokojnie. Aby nie była pomocnicą diabła i nie opętał jej zły duch, ale by jej duszę wziął do raju Bóg. Czy powiedzie się pisarczykowi ten zamiar, czy też jest pisane żyć dziewczynie? Oczywiście, łaskawe panie i panowie, dla waszej przyjemności szczęście ich nie minie. I dlatego niech się teraz pojawi nasz wesoły dobry skrzacik Wacio... Światło – klasnęła komediantka w dłonie i ukłoniła się głęboko – tak, światło...! – krzyknęła ponownie, gdyż dało się słyszeć pstryknięcie, ale światło nie zapaliło się, potem jednak zrobiło się widno, ukłoniła się znowu głęboko przed widzami, za siatkową zasłoną pojawił się chłopak. Z pochyloną głową i lekko podkurczoną nogą, przy której leżała jakaś dziecięca piłka, uśmiechał się figlarnie, jedną ręką groził pisarzowi, w drugiej trzymał pstrokato malowaną miskę, wyglądał jak z kolorowej reklamy sklepu zabawkarskiego. – Panie i panowie, widzieliście okrutne ciosy dżumy, czarną śmierć w Pradze tysiąc sześćset osiemdziesiąt, czyli wielkie umieranie – mówiła właścicielka – ciała straszne konanie. To, co zobaczycie dalej, to kości z cmentarza Świętego Rocha, z którym się czarna śmierć kocha. Ale zanim kości zobaczycie, na pewno się ucieszycie, gdyż skrzat ocali dziewczynie życie. Panie i panowie, teraz nastąpi finał i pojawienie się dobrej wiły, która nadprzyrodzoną mocą pozbawi skrzata złej siły. Ożywi naszego skrzata, biedną figurynkę z wosku, która nie może się bawić i weselić jak wasze dziatki, na świecie ma tylko biedę i nie kwitną mu kwiatki, nie ma nawet butów... Zobaczycie teraz rzeźbę ożywioną i szczęśliwą, jeśli ją wspomożecie ręką szczodrobliwą, bowiem wspaniałomyślni są ludzie szlachetni... – Komediantka podeszła do chłopca, podniosła nad nim ręce z pierścieniami i krzyknęła: – Czary-mary, podnieś głowę, niech się zacznie życie nowe. O pieniążek poproś miłych gości, niech sprawią biednym trochę radości. Poproś o pieniążek na płaszczyk i buciki, goście z datkiem na pewno pospieszą, byś i ty także mógł się słonkiem cieszyć. – I komediantka ukłoniła się głęboko, dotykając palcem czapki chłopca, a kilka kobiet z grupy widzów krzyknęło. Woskowa figurka chłopca zamrugała oczami, poruszyła ustami, drgnęła i ożyła. Z ukłonem i uśmiechem chłopiec wyciągnął kolorową miskę... – Przecież to nie jest panoptikum – krzyknęła kobieta z piórem do tęgiego z laską i chwyciła się

za korale – coś ty gadał, że to wszystko z wosku. Przecież widzisz, że się rusza, co ty masz w głowie. Boże, on ma piłkę, nic z tego nie rozumiem... Tęgi zacharczał i nagle podniósł laskę, kobieta krzyknęła i, przytrzymując korale i kapelusz z piórem, rzuciła się do ucieczki za kotarę. – Chyba zwariowała – powiedział usprawiedliwiająco do pozostałych pełen wściekłości mężczyzna – jest głupia. Ciągle mi to robi. Nigdzie jej już nie zabiorę. Komediantka szybko podziękowała gościom za datki, życzyła im szczęśliwej drogi i odsunęła kotarę, by się mogli dostać do ostatniego pomieszczenia, gdzie w głębi, na tle zrobionym z czarnego papieru, stało kilka nędznych ludzkich szkieletów, a na ziemi leżały rozsypane korale i pióro. – Co się stało tej pani? – zapytał Milik – ona uciekła? – Uciekła – odparł pan Kopfrkingl, patrząc smutno w kierunku szkieletów – to był chyba dla niej szok. – Ten chłopak, skrzat, jest tu zatrudniony? – zapytał Milik. – To chyba wnuk tej pani właścicielki – przytaknął pan Kopfrkingl. – Biedna kobieta – rzekł pan Kopfrkingl, kiedy wyszli z namiotu w to świeże niedzielne popołudnie, i rozejrzał się, przed namiotem stał tęgi z laską, kapelusz trzymał w ręku i z wściekłością ocierał sobie czoło chustką. – Biedna kobieta, ale może nie będzie to nic poważnego. Przecież to było tylko panoptikum, taka jarmarczna atrakcja. Dzisiejsza wiedza wydobędzie ją z tego. Wystarczyłoby, żeby ją zbadał nasz filantrop z kamienicy, doktor Bettelheim, i byłaby uratowana. Widziałaś kiedyś, moja droga, gabinet doktora Bettelheima? – uśmiechnął się do Lakme. – Raz mnie tam zaprosił. Ma na ścianie piękny stary obraz, ale mniejsza... To naprawdę straszne, co ci ludzie wtedy wycierpieli, byli bezradni wobec dżumy, to średniowiecze. – Średniowiecze, Romanie – powiedziała Lakme, gdy wyszli na ulicę – dziś ludzie cierpią inaczej. Kiedyś cierpieli z powodu dżumy, dziś znowu z innych przyczyn. – Tak – przytaknął pan Kopfrkingl – dzisiaj cierpią z powodu głodu, nędzy, wyzysku, różnych prześladowań i nowych chorób, które nie były wtedy znane, na przykład trądu. Gdy sobie znowu przypomnę pana Straussa i innych ludzi od nas – pan Kopfrkingl opuścił wzrok – jak gorzkie chwile wielu z nich przeżyło lub przeżywa. Tak naprawdę, to te wszystkie męki są tymczasowe, każdy się z nich kiedyś wyzwoli, wyrwie... Przecież ci, co wtedy umarli na dżumę... – pan Kopfrkingl spojrzał na wystawę jakiejś różowej cukierni, którą właśnie mijali – przecież ci również wydostali się z tego cierpienia. Dawno są już martwi, przemienieni, ale co to pomoże? To będzie kiedyś. Chodzi o to, by cierpień było jak najmniej już teraz, gdy każdy tylko raz przeżywa to swoje jedyne własne życie. To dokładnie tak, jak w naszej pięknej książce o Tybecie. Potem powiedział: – W średniowieczu chowali martwych w publicznych grobach – ona miała na myśli zbiorowe mogiły – i posypywali ich wapnem, by się zaraza nie szerzyła! O ile by było mądrzej, gdyby ich palono. Epidemia byłaby wykluczona, a umęczone ciała biednych zamieniałyby się w popiół o wiele wcześniej... Jaki ja jestem szczęśliwy, moja droga – uśmiechnął się pan Kopfrkingl do Lakme – że mogę wam zapewnić przynajmniej lepsze mieszkanie od tych, jakie wtedy były, choć ten przedpokój, pokój gościnny z fortepianem, jadalnię z radiem, łazienkę, jeżeli już nic innego, no, może i ta reszta się teraz trochę zmieni dzięki dobremu panu Straussowi. Dam mu połowę prowizji pod jakimkolwiek pretekstem. – Pan Kopfrkingl uśmiechnął się łagodnie do Ziny, która szła obok, a potem obejrzał się jeszcze za Miliwojem, który znajdował się teraz daleko za nimi, zatrzymał się chyba przed jakąś wystawą, może koło tej różowej cukierni, obok której przed chwilą przeszli. Pan Kopfrkingl przystanął, Lakme i Zina także przystanęły, by zaczekać na Milika, a gdy Milik

dołączył wreszcie do nich, pan Kopfrkingl odezwał się: – No co, Miliku, cóż porabia teraz Jan, bratanek pana doktora Bettelheima? A co z Wojtkiem Bogaczem z trzeciego piętra? Co? – spytał przyjaźnie i zanim usłyszał odpowiedź Milika, powiedział: – Nie zostawaj tak w tyle, Miliku, pospiesz się.

3 – Kupiłem ci, aniele, obrazki – powiedział pan Kopfrkingl do żony, niedługo po odwiedzeniu panoptikum, w ich przepięknej jadalni, w której poza innymi rzeczami była biblioteka, szafka, lampa stojąca, małe lustro i radio – obrazki kupione z pierwszego dodatkowego dochodu. Aby nasz dom był jeszcze piękniejszy. – I przekazałeś już prowizję panu Straussowi? – zapytała Lakme. – Oczywiście, że tak – powiedział wzruszony jej troskliwością – przekazałem, ale nie jedną trzecią, jak mu obiecywałem Pod Srebrną Szkatułą, ale połowę, nawet nie czekałem na rezultaty jego pracy. Pozbyłem się wrażenia, że go oszukuję, a jeszcze zrobiłem mu chyba przyjemną niespodziankę. Dzieci w domu? – Zina jest na lekcji fortepianu, a Milik z Janem Bettelheimem. – To bardzo się cieszę – uśmiechnął się pan Kopfrkingl. – Jan Bettelheim to grzeczny, dobrze ułożony chłopiec, a kiedy Milik z nim przebywa, może być tylko gdzieś w pobliżu. Jan oddala się jedynie do mostu. A uczy się także dobrze, lubi muzykę, chodzi często do opery... nie pije, nie pali... no tak, moja droga – pan Kopfrkingl uśmiechnął się, gdy Lakme spojrzała na niego zaskoczona – nie dziw się. To, że skończył jak Milik czternaście, nic nie znaczy. Popatrz, Wojtek Bogacz z trzeciego piętra ma piętnaście i jego ojca prawie mi żal. A gdy Lakme znowu spojrzała zaskoczona, pan Kopfrkingl powiedział, nieco zakłopotany: – Nie jest naszą rolą oceniać i sądzić innych, nie wolno nam podejrzewać, każdy z nas, choć jest nawet jak ja abstynentem, ma dość własnych wad, ja to naprawdę tak nie myślę, ale pani Bogaczowa skarżyła mi się wczoraj na klatce schodowej, że jej mąż pije. – A potem, spoglądając na pakunek, powiedział: – Że jej mąż pije, niestety, i im dalej, tym gorzej. Jeśli tak dalej pójdzie, to zostanie nałogowym alkoholikiem. Była przy tym Zina i na nieszczęście to słyszała, bardzo mi przykro i żal mi tego pana Bogacza, a jeszcze bardziej żal mi pani Bogaczowej i ich Wojtka. Boję się, żeby ten chłopiec nie odziedziczył tego po ojcu. Są odchylenia, które się dziedziczy. Boję się, że Wojtek Bogacz już nawet i pali i że też ma skłonności do włóczęgi jak nasz Milik. Bóg wie, po kim to odziedziczył, po mnie nie, po tobie także, z nas obojga nikt się nigdy nie włóczył. Gdy przypomnę sobie sprawę z tym Suchdolem... Ale ja wiem – powiedział szybko i czule, kiedy Lakme spojrzała na niego z wyrzutem – ja wiem, skłonności do papierosów i alkoholu nasz Milik nie ma, dzięki Bogu to wrażliwy chłopak, a jeżeli jest z Janem Bettelheimem, to się cieszę. Może być najdalej przy moście. Potem powiedział: – Jeżeli chodzi o tego pana Bogacza, muszę zapowiedzieć Zinie, żeby nikomu o tym nie mówiła, szczególnie nie przy Wojtku, ten chłopak mógłby być wstrząśnięty taką wiadomością o ojcu. Ale teraz, moja droga – pan Kopfrkingl uśmiechnął się – rozwiesimy podarunki. Pozwól, że zanim wypakuję obrazki, opowiem ci, jak je zdobyłem. – Pan Kopfrkingl wziął z szafki nożyczki, by przeciąć sznurek, którym był zawiązany pakunek, i powiedział: – Było to tak: po drodze z poczty przyszło mi do głowy, by kupić do mieszkania jakiś dodatek. Chociaż mamy piękne mieszkanie, nie

możemy zaniedbywać jego wyposażenia, musimy je ciągle upiększać, jak by powiedziała ciocia ze Slatinian, ta nasza przedobra dusza, która już dziś jest prawie świętą, a poza tym możemy mieć różne handlowe wizyty, mam zamiar pozyskać z czasem prócz pana Straussa jeszcze kogoś innego, ale zostawmy to teraz. A więc, po drodze z poczty – powiedział pan Kopfrkingl, rozwiązując sznurek – zaszedłem na Niekazankę do ramkarza, pana Pustego – ty go chyba nie znasz – i ja go widziałem dzisiaj pierwszy raz... to taki starszy samotny człowiek, wdowiec, żona mu umarła, powiedział mi, przed ośmiu laty u Panien, ma córkę, gdy wszedłem do sklepu, mierzyła listwy przy ladzie, bardzo ładnie z tym wyglądała, jest to taka ładna młoda różanolica dziewczyna w pięknej czarnej sukni... Pan Pusty miał tam tylko tanie brzozy, bzy i maki – powiedział pan Kopfrkingl i rozwiązywał sznurek – krótko mówiąc, niewiele wszystkiego razem, tylko jeden jedyny obraz, ale ten zamierzał właśnie oprawiać, listwy, które dziewczyna mierzyła, były właśnie do niego. Te obrazki – pan Kopfrkingl wskazał na pakunek – stały w rogu, nawet nie zamierzał ich sprzedawać, chciał je chyba tylko oprawić, są to dwa oleodruki, oddał mi je oba za osiem koron, taki miły... – I pan Kopfrkingl z uśmiechem rozpakował obrazki. Na jednym było miasto z pagórkiem, zamkiem, kościołem, z górami w tle. – Myślałem – uśmiechnął się pan Kopfrkingl do żony – że to Salzburg albo Lublana, te dwa miasta są do siebie podobne jak dwie krople wody, obydwa mają w środku wzgórza, dach kościoła, góry w tle, znam przecież je z wojny, ale to jest Maryborough, stolica irlandzkiego hrabstwa Queen’s County, nazwana od królowej Marii. Są w nim ruiny zamku z roku tysiąc pięćset sześćdziesiątego, sąd i dom wariatów. Gdzie go powiesimy? – W łazience? – uśmiechnęła się Lakme, a on był wzruszony. Łazienkę bowiem uważał za najpiękniejsze pomieszczenie w mieszkaniu i najbardziej ją lubił. Szli z obrazem Maryborough do łazienki, była rzeczywiście piękna, znajdowały się w niej wielkie lustro, umywalka, wanna, u sufitu na ścianie bielił się ładny wentylator ze sznurkiem zaczepionym na haku, pod wentylatorem wisiał na szpilce, w czarnej ramce pod szkłem, ogromny żółty motyl. – Wiesz, moja droga – uśmiechnął się pan Kopfrkingl – rzeczywiście uważam łazienkę za najpiękniejszą i lubię ją, ale tutaj, moja droga, prędzej by się nadawał jakiś bukiet albo kwiat, Maryborough nie. Ze względu na to, że ludzie w Maryborough zajmują się tkactwem – uśmiechnął się – powiesimy obraz w przedpokoju, koło wieszaków. Tam, nad tą ładną półką, w której chowa się buty... A ten drugi obraz – powiedział, gdy wrócili do jadalni – to portret. Doskonały oleodruk doskonałego dżentelmena. Jest to Louis Marin, profesor w Collège des Sciences Sociales, późniejszy generalny pełnomocnik budżetowy i poseł. W rządzie Poincarègo był ministrem do spraw emerytur... – Ale tu jest inne nazwisko – Lakme nachyliła się nad passe-partout, a potem spojrzała pytająco na męża. – Owszem – pogłaskał ją po czarnych włosach – to prezydent Nikaragui Emilian Chamorro z roku tysiąc dziewięćset szesnastego. Ale to nic, moja droga. Będzie to Louis Marin. Nazwisko na passe- partout zakryjemy paskiem papieru. Piękne egzotyczne oblicze może być ozdobą jadalni. Gdy człowiek widzi przy jedzeniu szlachetne twarze, lepiej mu smakuje. Powiesimy go... – Pan Kopfrkingl rozejrzał się po ścianach jadalni i powiedział: – Powiesimy go tu przy oknie. Tu, koło tej naszej miłej, delikatnej tabelki. Ten obraz, do którego ubrana na czarno różanolica córka pana Pustego mierzyła listwy, do naszej miłej, delikatnej tabelki koło okna pasowałby lepiej, to jakiś orszak weselny. No, ale cóż, mogę jeszcze kiedyś zajść do pana Pustego i kupić ten obraz. Potem Marina przewiesimy gdzie indziej – powiedział i poprawił trochę tę miłą, delikatną tabelkę przy oknie, która wisiała tam na czarnym sznurku. – Ojcze, kupiłeś obrazy – powiedziała Zina, gdy po chwili wróciła z lekcji fortepianu, a pan Kopfrkingl pogładził ją po włosach i twarzy i powiedział:

– Kupiłem obrazy, moja piękna, z naszego pierwszego dodatkowego dochodu. Kupiłem je, by nasze mieszkanie było jeszcze wspanialsze. Byśmy nie zaniedbywali jego urządzenia, jak by powiedziała nasza slatiniańska święta – uśmiechnął się nieco smutno do Ziny i Lakme – jest to nasz dom. – A potem spytał: – Jak tam było dziś na lekcji, Zinko? – Ach – westchnęła Zina, patrząc w kierunku okna na egzotyczną twarz koło tabelki – etiudę musiałam powtarzać, o mało mnie babka nie tłukła linijką po palcach. – Ależ, Zinko, nie mów tak – powiedział pan Kopfrkingl łagodnie. – Nie nazywaj pani profesorki babcią. To starsza dama. Gdy będziesz mieć tyle lat, co ona, a jakaś szesnastoletnia panienka nazwie cię babcią, też nie będzie to dla ciebie przyjemne. Kobiety są na to uczulone, szczególnie piękne kobiety, moja ślicznotko. Nie wolno nam nikogo skrzywdzić, nawet w myślach, Zino – powiedział pan Kopfrkingl poważnie. – Proszę cię, żebyś nigdzie nie mówiła tego, co usłyszałaś o panu Bogaczu od jego żony. Proszę cię, nie daj nic po sobie poznać, szczególnie przed Wojtkiem, mogłoby go to bardzo dotknąć, ja się w ogóle dziwię, że pani Bogaczowa poskarżyła się tak publicznie... – i gdy Zina cicho przytaknęła, pan Kopfrkingl cicho ją pogłaskał i powiedział do Lakme: – Aniele, dzieci mogłyby kiedy zajrzeć do cioci w Slatinianach, zanieść jej jakieś kwiaty, na przykład piękne białe lilie, przynajmniej by sobie trochę wypoczęły. Jakże, Lakme, żałuję, że twojej błogosławionej matki nie ma już wśród nas, tak dobrze gotowała, piekła... – Potem uśmiechnął się do kotki w rogu jadalni i poszedł sprawdzić, czy ma pełen talerz mleka; kotka jadała w stołowym. – Wczoraj czy kiedy to było – rzekł pan Kopfrkingl, patrząc na talerz kotki – czytałem, że aresztowano jakąś kobietę, która sprzedawała na placach oprawione króliki, a w rzeczywistości były to koty. Biedną kobietę zmusiła do tych oszustw nędza. Żyjemy co prawda w dobrym ludzkim państwie, ale nie wszędzie jeszcze uporaliśmy się z tą biedą. Potem przed małym lustrem w jadalni Zina poprawiła sobie lekko włosy, pan Kopfrkingl poszedł robić porządek w bibliotece, gdzie z przyjemnością wyrównał swoją najukochańszą żółtą książeczkę o Tybecie, potem spojrzał na szafkę, lampę stojącą i radio i poszedł pomóc Lakme w przygotowaniu kanapek. Wieczorem oczekiwali państwa Reinków. Reinkowie należeli do starych przyjaciół Kopfrkinglów, mimo że przez lata nie spotykali się zbyt często. Byli to energiczni, eleganccy ludzie. Willi miał popielate ubranie, niebieski krawat i zielony myśliwski kapelusz ze sznurem, a jego żona wypielęgnowaną głowę i duże kolczyki. Lakme nalała wina, wszyscy stuknęli się, pan Kopfrkingl i Lakme tylko skromnie umoczyli usta, Zina napiła się kroplę więcej, chyba tak jak pani Reinke. Potem pan Kopfrkingl poprosił gości, by się poczęstowali kanapkami i solonymi migdałami. Pani Reinke położyła sobie na talerzyku kanapkę. Willi także się poczęstował i prawie jednocześnie wyjął z kieszeni gazetę i podał ją, odwróconą pierwszą stroną do góry, przyjacielowi. – Żonaci mężczyźni według statystyki – czytał pan Kopfrkingl, gdy przeglądnął środek – żyją dłużej. Mamy więc dobrze, Willi, i za to musimy podziękować naszym drogim damom. Gdyby nie one, umieralibyśmy szybciej. – A tymczasem, gdy wszyscy się śmiali, pan Kopfrkingl szukał następnej smakowitej wiadomości, którą mógłby przeczytać. – Tutaj – rzekł i uśmiech na jego twarzy przygasł nieco – rozbitek życiowy mieszka w chlewie. Dzięki pomocy gminy... A tutaj: korek wybuchł chłopcu w ustach. Ośmioletni... To powinien usłyszeć nasz Milik – westchnął pan Kopfrkingl – ma co prawda czternaście, ale lubi się wałęsać. Nie wiem, czy o tym wiecie, bo dawno nie byliście u nas – pan Kopfrkingl spojrzał na Williego i panią Reinke – raz nawet nie wrócił do domu i musiała go szukać policja. Znaleziono go w nocy, w polu pod Suchdolem, chciał tam zanocować w stogu, bo było to latem. Teraz też nie ma go w domu. Ciągle jest na dworze? – uśmiechnął się do Lakme.

– Jest z Janem Bettelheimem co najwyżej koło mostu – odpowiedziała. – Bettelheim – Willi podniósł wzrok – ciekawe nazwisko. Nie jest to ten lekarz, co ma tabliczkę na dole, na domu? – a gdy pan Kopfrkingl przytaknął, Willi wstał i, obserwowany niepewnie przez pana Kopfrkingla, podszedł do okna i spojrzał na tabelkę, która tam wisiała na czarnym sznurku. I II 1 8.00–8.30 8.30–9.45 2 8.30–9.00 9.00–10.15 3 9.00–9.30 9.45–11.00 4 9.30–10.00 10.15–11.30 5 10.00–10.30 11.00–12.15 6 10.30–11.00 11.30–12.45 7 14.00–14.30 14.30–15.45 8 14.30–15.00 15.00–16.15 9 15.00–15.30 15.45–17.00 10 15.30–16.00 16.15–17.30 Willi popatrzył na tę tabelkę i milczał. Potem spojrzał na obraz z egzotyczną twarzą, który wisiał obok. – Przepraszam, Karolu, kto to jest? To jakiś wasz przodek? – To były francuski minister do spraw emerytur Louis Marin – powiedział pan Kopfrkingl z lekkim zakłopotaniem – kupiłem go dzisiaj u pana Pustego na Niekazance. Pan Pusty ma zakład oprawy obrazów, jest to starszy samotny człowiek, wdowiec, żona mu zmarła przed ośmiu laty u Panien, żyje z córką, to taka ładna młoda różanolica dziewczyna w pięknej sukni... W przedpokoju wisi jeszcze jeden obraz od pana Pustego, Maryborough, to miasto w Irlandii, nazwane od królowej Marii, założyła je w roku tysiąc pięćset sześćdziesiątym. Ale pan Pusty ma jeszcze jeden obraz, który by do tej tabelki pasował najlepiej: orszak weselny. Ach, Willi – rzekł pan Kopfrkingl już jakoś spokojniej, gdy Willi znowu usiadł – tak sobie wspominam, jak szliśmy na wojnę, śpiewali przed dworcem praskim Heil dir im Siegeskranz i In der Heimat, in derHeimat, walczyliśmy na froncie, umierali... Ale wojnie jestem teraz przeciwny, nie lubię jej. Wojna niesie ludziom o wiele więcej cierpienia niż cywilne życie. Sprowadza biedę, rozbija rodziny, niszczy małżeństwa, przynosi krew, ból, zagładę nie tylko ludziom. Gdy sobie przypomnę, czego doświadczyły w marszu i te biedne konie... Na świecie powinien panować pokój, sprawiedliwość i szczęście. – To z nieba nie spadnie – rzekł Willi – o to trzeba walczyć. Pobożne życzenia i gadanina do niczego nie prowadzą. Tylko czyny. A tych mogą dokonywać tylko stuprocentowi ludzie. Potem rzekł: – W ich rękach spoczywa sprawiedliwe urządzenie Europy, nie w rękach małowartościowych słabeuszy. Popatrz: Austria – wziął gazetę i odwrócił ją pierwszą stroną do góry – jej przyłączenie do Rzeszy to wstępny krok. Hitler to genialny polityk, który pozbawia stumilionowy naród jego kłopotów, biedy, bezrobocia, zapewnia mu sprawiedliwe miejsce w świecie... Nie widzieliście ulotek, które wydała SdP Partia Niemców Sudeckich?[1] – Ale mnie się wydawało, że ty jesteś agrariuszem!

– Owszem – rzekł Willi – ale niemieckim. W styczniu połączyliśmy się z SdP Mogę skromnie dodać, że w tym zjednoczeniu miałem pewien udział. W Czechosłowacji tworzy się zjednoczony niemiecki front. Po wojnie wyrządzono naszemu narodowi ogrom krzywd i my musimy to naprawić. Kto ma w sobie niemiecką krew, walczył w czasie wojny przeciwko niemieckiemu wrogowi, chce pokoju, sprawiedliwości i szczęścia, ten staje w szeregach SdP Jeszcze jest czas, piszą w ulotce, w deklaracji... zostań członkiem. Bez Hitlera bylibyśmy na dnie. Pan Kopfrkingl spojrzał w zakłopotaniu na Williego, po czym rzekł: – Poczęstuj się migdałami. Pani Reinke dość twardo popatrzyła na pana Kopfrkingla, wzięła gazetę, przekartkowała ją i zaczęła czytać: – Rozbitek życiowy mieszka w chlewie, korek wybuchł chłopcu w ustach... jakie są tu jeszcze ważne wiadomości... – kartkowała dalej – a, tutaj: wpadł do gotującej się wody. W Berechowie, podczas srebrnego wesela... Pan Kopfrkingl patrzył teraz na panią Reinke, po czym odezwał się: – To są tragedie, pani Erno. Pan Strauss został przesunięty z portierni na emeryturę przez jakiegoś złego człowieka, potem stracił żonę, umarła na gruźlicę krtani, i syna, ten na szkarlatynę, teraz jest zastępcą handlowym w branży cukierniczej, a także oferuje ludziom zgłoszenia do krematorium... Albo ten niedawny wypadek z kobietą – rzekł – którą zamknęli dlatego, że z biedy i głodu sprzedawała zamiast królików koty; żyjemy co prawda w przyzwoitym ludzkim państwie, ale nie wszędzie jeszcze wytrzebiliśmy biedę. Albo kobiety – rzekł – które nagle doznają wstrząsu... niedawno taki wypadek widzieliśmy na własne oczy... na przykład, gdy oglądają dżumę – rzekł, patrząc na panią Reinke – na przykład w panoptikum. Proszę się poczęstować migdałami – powiedział do niej. – Ja nie wiem z tą SdP – Lakme napiła się w zakłopotaniu herbaty, która stała na stole obok butelki wina – dzieci chodzą przecież do czeskich szkół, w domu mówi się tylko po czesku, jak na przykład teraz... – Nigdyśmy u nas po niemiecku nie mówili – przytaknął pan Kopfrkingl – mam też jedynie czeskie książki... nasza niemiecka krew to przecież tylko kropla... – Kropla – zaśmiał się Willi twardo i spojrzał na przyjaciela – kropla. Ale człowiek z sumieniem i sercem czuje nawet tę kroplę. Gdyby nie Hitler, bylibyśmy, powtarzam, na dnie. Zniszczyłoby nas bezrobocie, zdechlibyśmy z głodu, zagrzebaliby nas w ziemi jak psy, to jest tragedia – powiedział Willi dobitnie – tutaj nie chodzi o jednego czy dwóch ludzi, o jakąś kobietę, która sprzedawała koty albo zwariowała w jakimś panoptikum, tutaj chodzi o naród. Tutaj cierpi i bieduje sto milionów ludzi! Ty z powodu jednej głupiej drzazgi w oku nie widzisz lasu. Dlatego że jakiegoś pana Straussa wyrzucili z portierni, nie widzisz całości! – Willi spojrzał na zegarek i powiedział, że o ósmej ma jeszcze spotkanie w niemieckim Kasynie z Boehrmannem. – On jest w kierownictwie SdP i jedzie do Berlina na naradę z ministrem Goebbelsem – rzekł dość sucho. – Ta republika stoi na przeszkodzie naszemu zbawieniu. Ale o tym długo bym ci musiał opowiadać – powiedział do przyjaciela – to byłby dość długi wykład, a teraz musimy już pójść z Erną. Gdybyśmy nie mieli samochodu przed domem, bylibyśmy już spóźnieni. Państwo Reinkowie podnieśli się i w tym momencie ktoś zadzwonił. Zina pobiegła otworzyć i po chwili nieśmiało wszedł do jadalni Milik. W drzwiach zdejmował beret dwiema rękami. – Gdzie byłeś, Miliku? – Poklepał go Willi po plecach. – Z Janem Bettelheimem? Przy moście? – Tylko przed domem – odpowiedział chłopak – oglądaliśmy samochody. – Milik lubi samochody – powiedziała Zina.

– Ma ciekawą teorię – uśmiechnęła się Lakme – dzieli samochody na kolorowe, zielone i białe. Kolorowe samochody to wszystkie cywilne, na przykład samochód pana doktora Bettelheima i wasz... zielone to wojskowe i więzienne, a samochody białe... – A samochody białe są niebiańskie – uśmiechnął się pan Kopfrkingl z lekkim zakłopotaniem – niebiańskie dla aniołów. Małżonkowie Reinke się zaśmiali. Willi wziął swój zielony myśliwski kapelusz ze sznurem, potem pożegnali się i poszli. – Willi nigdy nie był żadnym małowartościowym słabeuszem – rzekł potem pan Kopfrkingl do swej ciemnowłosej przy oknie pod tabelką na czarnym sznurze i portretem ministra do spraw emerytur – był to zawsze stuprocentowy człowiek. Teraz ma przed domem samochód i wysoką funkcję w partii Henleina. Słyszałeś, Miliku – rzekł do synka, który dziobał przy stole migdały – szkoda, że cię tu nie było, ta miła rozmowa, która tu miała miejsce, była interesująca. Pan inżynier Reinke też musiał najpierw chodzić do gimnazjum, tak jak ty, zanim przejął fabrykę chemiczną, i nie włóczył się, jego policja nigdy nie szukała, tak jak ciebie. Ma spotkanie z jakimś Boehrmannem, który jedzie do Berlina, do ministra Goebbelsa, przed domem stoi jego samochód, a ty kulejesz w niemieckim. U nas co prawda mówi się po czesku, ale politykierstwo Williego nie podoba mi się ani trochę, nie mówiąc o tych kontaktach z SdP ale po niemiecku, drogi chłopcze, powinieneś mówić, przynajmniej dla własnej przyjemności, no trudno, jest to stumilionowy naród. Jan Bettelheim na pewno zna niemiecki, a Wojtek Bogacz chodzi na jakieś lekcje. – Ale ktoś inny też nie zna niemieckiego – rzekł Milik – na przykład ten z panoptikum, ten wnuk skrzat... – Ależ – zaśmiał się pan Kopfrkingl zaskoczenie, jeśli jest możliwe, by zaśmiać się zaskoczenie – to przecież coś innego. Tamtemu to niepotrzebne – zaśmiał się – on jeździ po jarmarkach. Potem pan Kopfrkingl powiedział: – Włączymy radio, jest właśnie piękny koncert. Jak się miewa prześliczna – rzekł, idąc po raz drugi w ciągu tego wieczoru do kąta, by rzucić okiem na talerz kotki, a potem dodał: – Zinko! Popatrz, nie pozwól temu zwierzęciu tak cierpieć. Ma przecież w misce tylko trochę na dnie... Aaa, Preludia Liszta... – rzekł, gdy radio zaczęło grać, i delikatnie pogładził kotkę.

4 Dzisiaj jest piątek i staruszka, widząc przechodzącego pana Kopfrkingla, już kiwała. Stawała tu każdego piątku rano i w sobotę po południu, także gdy padało, i zimą, gdy sypał śnieg. Teraz jednak było lato, nie miała nawet chustki i wyglądała jak szara wróżka. Pan Kopfrkingl dał jej monetę i wszedł do portierni. Spojrzał na ramowy program dzisiejszego dnia, było w nim pięciu mężczyzn i pięć kobiet, a między nimi trzydziestoletnia pani Strunna. Pan Kopfrkingl przywitał się z panem Wroną, który był chory na wątrobę i robił sobie w portierni herbatę, i powoli kroczył przez opustoszałe podwórze do budynku. Piętnaście lat wchodzę koło pana Wrony i jego portierni do Świątyni Śmierci – myślał sobie, przyglądając się na przemian kostkom bruku i błękitnemu, przejrzystemu niebu nad budynkiem – piętnaście lat w ten sposób wchodzę i nie przestaje mnie opuszczać świąteczny nastrój. Jest to coś podobnego jak w moim małżeństwie. Siedemnaście lat jestem z Lakme – spojrzał na rękę, na której miał obrączkę – i wzrusza mnie tak samo jak pierwszego dnia, gdyśmy się poznali w ogrodzie zoologicznym koło leoparda, szczęśliwa miłość ludzka. Biedni ci, co jej nigdy nie zaznali... Potem wszedł do budynku, gdzie w drugiej portierni siedział pan Suczek. Pan Suczek był starym zatroskanym dziwakiem z długim paznokciem na małym palcu. Za portiernią miał komórkę z kanapą, szafką i krzesłem. Gdy pan Kopfrkingl mijał go, pan Suczek pochylił głowę i poruszył gazetą, którą trzymał w ręku i może przedtem czytał, a pan Kopfrkingl uśmiechnął się i skinął głową. Potem przeszedł kawałek korytarza i wszedł do szatni. Baran i Zając byli już w ubraniach roboczych. – Już czytałeś o tym – rzekł Zając. – Anglicy nas zmuszają, żebyśmy ustąpili henleinowcom. Żeby nas tylko razem z tą Francją nie zostawili Niemcom na pożarcie. – Nie oddamy im tego – rzekł Baran porywczo, Baran był dość gwałtowny – w rejonie przygranicznym ogłoszą stan wyjątkowy. Pan Kopfrkingl z uśmiechem wyjął drugie śniadanie i książkę o Tybecie, którą czytał tutaj w przerwach. – Tylko się nie bój, Józiu – powiedział łagodnie do Zająca. – Dlaczego mieliby nas zostawić Niemcom na pożarcie. Wszystko będzie dobrze. Mówię to, choć sam mam kroplę niemieckiej krwi, a moja kochana jest nawet Niemką po nieboszczce matce ze Slatinian, za pochodzenie nikt nie odpowiada, dla mnie jest to przecież obojętne. Ja się polityką nie zajmuję – powiedział do Barana – mnie wystarczy, jak zobaczę, że nie ma biedy, niesprawiedliwości i nikt niepotrzebnie nie cierpi. Niestety, nie jest jeszcze tak dobrze. Ach, pan Dworzak – zauważył teraz młodzieńca, spokojnie stojącego w kącie szatni przy wieszaku – no więc niech się pan nie boi, panie Dworzak. Wydaje mi się, że ma pan tremę. Ale to nic, panie Dworzak, wytłumaczę panu wszystko delikatnie. Może pani też chce pójść, pani Liszkowa? – uśmiechnął się w kierunku lustra, przed którym pani Liszkowa, młoda sprzątaczka, zawiązywała sobie chustkę, szykując się do wyjścia – nie chce pani? Przecież pani właściwie nawet porządnie nie zna tych wszystkich urządzeń tutaj. Pani Podzimkowa je zna. – Pani Podzimkowa jest tutaj, panie Kopfrkingl, piętnaście lat, a ja ich do sprzątania korytarzy znać nie muszę – odrzekła pani Liszkowa z przygnębieniem i skończyła wiązać chustkę. A pan

Kopfrkingl, przyglądając się jej z zainteresowaniem, z drugim śniadaniem i książką o Tybecie w ręku, uśmiechnął się i pomyślał: co też tej pani Liszkowej jest, że taka przygnębiona. Na dworze jest tak ładnie, a ona nosi chusteczkę. Przecież chustki nie nosi nawet ta staruszka na dworze. Potem pomyślał: nigdy nie byłem w piekarni mechanicznej. Ale te paleniska u nas zawsze mi przypominają piece do pieczenia naszego chleba powszedniego... Kiedy pani Liszkowa odeszła, pan Kopfrkingl przebrał się w strój roboczy, a potem skinął w kierunku pana Dworzaka, który ciągle stał w kącie przy wieszaku. – Że też się pan za to zabrał, panie Dworzak – uśmiechnął się pan Kopfrkingl – pan jest jeszcze, jak widzę, bardzo młody, chyba pan niedawno skończył naukę. Ale tak, panie Dworzak, wszyscy zaczynaliśmy, i pan Baran, i pan Zając, tylko głowa do góry i żadnych strachów. Strach to poza biedą, zawiścią i pomówieniem największy wróg ludzkości. Gdyby się ludzkość wyzbyła strachu, żyłaby o wiele szczęśliwiej. Z powodu strachu człowiek nie może nawet posmakować piękna natury, która go otacza. Więc chodźmy. Wyszli na korytarz, a pan Dworzak nieśmiało zapytał, czy może zapalić papierosa. – Oczywiście – przytaknął pan Kopfrkingl – dlaczego miałby pan nie móc. Nie jesteśmy w kinie ani w szpitalu. Jeśli tylko ma to panu pomóc, to niech pan pali. Dziękuję – odmówił grzecznie proponowanego papierosa – ja nie palę. Także nie piję, jestem abstynentem. Ale gdyby pan uważał, że na początek szklanka czegoś mocnego pomogłaby panu, niech się pan spokojnie napije, panie Dworzak. My, abstynenci, musimy mieć rozsądek i być wyrozumiali – uśmiechnął się pan Kopfrkingl łagodnie, a potem zaczął tłumaczyć Dworzakowi funkcjonowanie Świątyni Śmierci. – Ten głośnik – powiedział, wskazując głośnik, który czerniał na białych kafelkach – jest tu po to, byśmy słyszeli z sali obrzędowej przebieg ceremonii. Przebiegu ceremonii, panie Dworzak, wolno panu słuchać, usłyszy pan piękne mowy i wzniosłą muzykę. Lubi pan muzykę, panie Dworzak? – zapytał, a gdy młodzieniec, strzepując na dłoń popiół z papierosa, przytaknął, pan Kopfrkingl rzekł: – To dobrze, panie Dworzak. Wrażliwi ludzie zazwyczaj kochają muzykę. Ubodzy ci, którzy umierają, nie zaznawszy piękna muzyki Schuberta czy Liszta. Nie pochodzi pan przypadkiem z rodziny Antoniego Dworzaka, autora Diabła i Kasi, Chłopa szelmy, Rusałki... – a gdy pan Dworzak pokręcił głową, pan Kopfrkingl usprawiedliwiająco powiedział: – U nas często może pan usłyszeć Largo z symfonii Z Nowego Świata Dworzaka, Fibicha Poemat, Zaświeć mi ty, słonko złote, Czechy piękne, Czechy moje... Więc to jest ten głośnik. Ten guzik – pan Kopfrkingl wskazał guzik na białym kafelku – otwiera żelazną kurtynę w sali obrzędowej i wypuszcza ludzi w przestworza. Ale teraz, za nowego dyrektora, otwieramy ją tylko czasami. Zwykle uruchamia nam ją na górze pan Pelikan. Pan Pelikan i dyrektor to przyzwoici ludzie, dobrze nam się z nimi układa, sprząta u nich pani Podzimkowa... A teraz niech pan spojrzy na tę tabelkę – rzekł pan Kopfrkingl i podszedł z Dworzakiem do ściany, na której na czarnym jedwabnym sznurku wisiała tabelka. – Chyba wydaje się to panu skomplikowane – uśmiechnął się pan Kopfrkingl – to się tylko tak wydaje. W rzeczywistości jest to bardzo proste. Pierwszy obrządek – wskazał na pierwszą linijkę cyfr i obrączka na jego ręku błysnęła – zaczyna się o godzinie ósmej, każda ceremonia trwa pół godziny, są dwa paleniska i doskonała przemiana jednego nieboszczyka w popiół teraz, gdy wprowadzono zamiast koksu gaz, trwa godzinę i piętnaście minut. I II 1 8.00–8.30 8.30–9.45 2 8.30–9.00 9.00–10.15

3 9.00–9.30 9.45–11.00 4 9.30–10.00 10.15–11.30 5 10.00–10.30 11.00–12.15 6 10.30–11.00 11.30–12.45 7 14.00–14.30 14.30–15.45 8 14.30–15.00 15.00–16.15 9 15.00–15.30 15.45–17.00 10 15.30–16.00 16.15–17.30 Można sobie więc wyliczyć, że pierwsze dwie trumny znikną w palenisku zaraz po obrzędzie, po otwarciu kurtyny, i tutaj, na tych cyfrach – wskazał na cyfry – może pan to zobaczyć. Ale już trzecia trumna – wskazał na trzecią linijkę – musi czekać na ślepym torze piętnaście minut, ponieważ w pierwszym palenisku nie ma dla niej jeszcze miejsca, a piąta i szósta muszą czekać nawet trzydzieści minut, jak pan widzi tutaj... W południe mamy jakąś godzinną przerwę, jeżeli jest ładnie, może pan iść się przejść na Cmentarz Winogradzki; nawet nie musi pan przechodzić koło portierni pana Wrony na podwórzu. Jeśli są po południu cztery pogrzeby, znajdziemy się pod bożym niebem o szóstej – pan Kopfrkingl wskazał na sufit, jakby wskazywał na niebo, i chwilę patrzył w górę, jakby tam widział gwiazdy, potem uśmiechnął się do Dworzaka, który przygnębiony patrzył na tabelkę, palił i strzepywał popiół na dłoń. Pan Kopfrkingl ciągnął dalej: – Tabelki, panie Dworzak, niech się pan nie boi, to jest nasz taki czasowy rozkład, taki rozkład jazdy śmierci. Przecież to właściwie jest najważniejszy rozkład jazdy, jaki istnieje na tym świecie. Rozkład jazdy, którego nikt nie uniknie, chyba że się da pochować w ziemi. Tam jest trochę inny rozkład, mniej doskonały, bardziej powolny, bo nie jest zależny od techniki, ale od wód podskórnych i różnych stworzeń. Ten – wskazał na tabelkę – mógłby być ozdobą komnaty królewskiej albo pałacu władcy Himalajów... No i teraz to. – Podszedł do paleniska. – Widzi pan tu dwa termometry. Ten pierwszy – pan Kopfrkingl wskazał na pierwszy termometr – informuje o temperaturze powietrza, które opuszcza rekuperator, to znaczy urządzenie, w którym palący się gaz zamienia się w czyste rozżarzone powietrze. Spalamy bowiem, panie Dworzak, rozżarzonym powietrzem, trumny ani też ciała nie mogą mieć kontaktu z płomieniami. To jest ważne, na to jest nawet taki przepis. Przepisy, panie Dworzak – uśmiechnął się pan Kopfrkingl łagodnie – są tu po to, żeby chronić ludzi... Ten drugi – wskazał na drugi termometr i obrączka na jego ręku błysnęła – określa temperaturę wprost w palenisku. Ma to być temperatura powyżej dziewięciuset pięćdziesięciu stopni. Utrzymujemy ją na tysiącu stopniach, bo wtedy się dobrze sprawdza. Maksimum, na jakie się zezwala, to tysiąc dwadzieścia stopni. Gdyby pan tę granicę przekroczył, kości zamienią się panu, panie Dworzak, w szklistą poczerniałą materię, i po popiele. To by było wielkie nieszczęście, panie Dworzak – rzekł pan Kopfrkingl – celem całego mechanizmu jest to, by człowiek się przemienił w proch. Żeby w spokoju i szybko wrócił tam, gdzie powstał. W temperaturze około tysiąca stopni kości zostaną olśniewająco białe, a przy napełnianiu urny rozpadną się panu w popiół, i tak powinno być. Właściwy przebieg procesu sprawdzamy sobie za pomocą tych termometrów, ale możemy także inaczej. Wejdziemy na to rusztowanko – pan Kopfrkingl wskazał jakieś małe rusztowanie – i zajrzymy do pieca przez tamto okienko w drzwiczkach na górze. Jest ono, panie Dworzak, z ogniotrwałego przydymionego szkła. To, panie Dworzak, najświętsze okno świata. Gdy pan przez nie popatrzy, zajrzy pan wprost do kuchni śmierci, do warsztatu samego Pana Boga, w chwili gdy