alien231

  • Dokumenty8 928
  • Odsłony427 196
  • Obserwuję268
  • Rozmiar dokumentów21.6 GB
  • Ilość pobrań355 001

Guido Clemente - Czarodziejski ptak ułudy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Guido Clemente - Czarodziejski ptak ułudy.pdf

alien231 EBooki G GUIDO CLEMENTE.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 33 osób, 22 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 109 stron)

CLEMENTE GUIDO CZARODZIEJSKI PTAK UŁUDY TYTUŁ ORYGINAŁU: EL PÁJARO DEL DULCE ENCANTO PRZEKŁAD: JERZY KÜHN

WYDAWNICTWO LITERACKIE KRAKÓW 1981 Rozdział A W owych czasach, kiedy człowiek nie podróżował jeszcze rakietami Apollo, kiedy księżyc był natchnieniem poetów lub tylko źródłem światła posyłanego nocami na ziemię, kiedy nie był jeszcze odwiedzany przez amerykańskich kosmonautów, kiedy ludzkość żyła sobie spokojnie na ziemi nie marząc o przygodach w kosmosie, kiedy dzieci nie czytywały o Supermanie ani o Bucku Rogerze, tylko sadowiąc się w świetle lampki olejnej wysłuchiwały opowiastek babuni — w tych dawnych dobrych czasach — Managua była zwykłym miaste- czkiem drzemiącym u brzegów spokojnego jeziora Xolotlán. W nędznej chacie zbudowanej z pali powiązanych silnymi pnączami liany, o dachu pokrytym słomą, w najbiedniejszej dzielni- cy owego miasteczka mieszkał czternastoletni chłopiec, sierota, którego wszyscy nazywali Durniem, ponieważ nigdy z nikim się nie bił i zawsze chętnie pomagał swojej ciotce w co- dziennych domowych zajęciach. Nie trzeba chyba dodawać, że Dureń i jego ciotka żyli w skrajnej nędzy. Nieraz jedy- nym ich pożywieniem była tortilla z solą i miseczka pinolu. Towarzyszami zabaw naszego przyjaciela byli: chudy wieprzek, który w marzeniach ciotki miał kiedyś przybrać na wadze i powędrować na targ, gadatliwa papuga zwana Iluzją, i druga wrzaskliwa papuga Ambicja oraz zapchlony pies Rozsądek, który drapał się nieustan- nie, wytrząsając dokuczliwe insekty. Kiedy Dureń skończył czternaście lat, uznał, że jest już mężczyzną. Zebrał więc czwó- rkę swoich przyjaciół i rzekł: — Nie chcę być wciąż biedny i głupi. Chcę być bogaty, inteligentny i mądry. Nie chcę, żeby moja ciotka wciąż żyła w nędzy. Chcę, żeby cała wioska mówiła, jaki to ja jestem boga- ty. Chcę być najważniejszy w całym kraju. I dlatego zebrałem was tutaj, żebyście mi powie- dzieli, co należy uczynić, by to osiągnąć. Mówcie, a ja będą słuchał waszych rad. Chudy wieprzek obdarzył chłopca kpiącym spojrzeniem i nie mówiąc ani słowa, opuścił zebranie. Rozsądek przestał na chwilę się drapać i spojrzał za oddalającym się prosiakiem, po czym rzekł: — To, co chcesz osiągnąć, jest trudne, ale nie jest niemożliwe. Musisz usilnie pracować

i pilnie się uczyć. Tylko tą drogą zyskasz podziw i uznanie wszystkich mieszkańców wioski. Co się zaś tyczy inteligencji... Pies zamilkł i zajął się pchłą, która właśnie gryzła go w pysk. — Mądrość i bogactwo nie idą w parze — podjął, kiedy pchła zostawiła go wreszcie w spokoju. — Jeśli chcesz być bogaty, nie musisz być mądry, w ten sposób możemy zrezygno- wać z nauki. A co inteligencji... hm, cóż, to też nie jest konieczne, żeby stać się bogatym. Ale nie można mieć tych wszystkich trzech rzeczy na raz. Musisz więc wybrać, czy chcesz być bogaty, inteligentny czy mądry, ale wszystko naraz jest niemożliwe. Posmutniał Dureń słuchając wywodów psa. Wówczas przemówiła Ambicja. — A po cóż to mamy być inteligentni i mądrzy? Mędrcy robią tylko głupstwa i w doda- tku przymierają głodem. Czyż nie dość nacierpieliśmy się nędzy? Czyż nie za długo jemy tylko placki z solą? Terefere! Do diabła z wiedzą i inteligencją! Za pieniądze poeci będą pisali o nas wiersze, pisarze książki, uczeni będą tworzyli teorie o naszym sukcesie, wojskowi będą robić wojny dla obrony naszego imienia, kobiety będą nas podziwiały, choćbyśmy byli nie wiem jak szpetni i głupi. Na co nam więc inteligencja i mądrość? — Ale w jaki sposób zostać bogatym? — zapytał nieśmiało Dureń. — Kiedy byłam jeszcze nieopierzonym pisklęciem — przemówiła Iluzja — słyszałam, jak moi rodzice mówili, że ten, kto schwyta Czarodziejskiego Ptaka Ułudy może stać się bogatym, a także inteligentnym. Toteż chociaż Rozsądek nie uważa, by można było osiągnąć obydwie rzeczy naraz, i chociaż Ambicja pragnie tylko bogactwa, sądzę, że możemy zdobyć jedno i drugie dla naszego przyjaciela, który po tylu latach cierpień w pełni zasługuje na obie nagrody. — A skąd masz pewność, że ten Czarodziejski Ptak Ułudy istnieje? — spytał zawsze sceptyczny Rozsądek. — Twoi rodzice to były dwie głupie papugi, które nie wiedziały nawet, jakiego koloru mają pióra. — Zawsze mówiłam, że największym wrogiem człowieka, który marzy o karierze, jest ten parszywy pies zwany Rozsądkiem — wtrąciła brutalnie Ambicja. — Jeśli będziemy cię słuchać, pomrzemy z głodu w tej budzie. Proponuję demokratyczne głosowanie, a wówczas zobaczymy, kto zwycięży: czy ci, którzy chcą nadal żyć w biedzie w tym chlewiku, czy ci, którzy pragną wyruszyć na poszukiwanie Ptaka. — Demokracja jest mitem! Demokracja to dziwka, która pcha się do łóżka każdemu, kto jest u władzy — wołając to, pies wycofał się z zebrania, by zająć się wytrząsaniem pcheł w cieniu śliwy. Kiedy opozycja została wyeliminowana, Ambicja rzekła: — Przyjęto jednogłośnie wniosek, by udać się na poszukiwanie Czarodziejskiego Ptaka Ułudy i zapytać go, w jaki sposób zdobyć bogactwo i inteligencję. — Nie trzeba go o nic pytać — odezwała się Iluzja. — Wystarczy mieć tego ptaka, a bogactwo samo przyjdzie, inteligencja także. To proste. To łatwe. Wystarczy tylko złapać ptaka. To wszystko. Dureń wysłuchał obrad w milczeniu. — A gdzie żyje ten Czarodziejski Ptak Ułudy — zapytał. Iluzja wydrapała zakrzywionym dziobem wesz łaskoczącą ją pod skrzydłem, uchylając się w ten sposób od odpowiedzi, której nie znała. Ambicja odparła: — Kto pyta, nie błądzi. Będziemy chodzić po całej dzielnicy, od domu do domu, aż ktoś powie, gdzie szukać tego ptaka. Potem go złapiemy i będziemy inteligentni i bogaci. Do dzieła zatem, kujmy żelazo póki gorące. A Rozsądek, czy pójdzie z nami? — zapytał Dureń. — Rozsądek — rzekła Iluzja — Rozsądek... lepiej go nie zabierać. Byłby tylko prze-

szkodą... Rozdział B I rozpoczęła trójka przyjaciół swą wędrówkę po ulicach wioski, pytając wszystkich napotkanych: — Nie wiecie państwo, gdzie można znaleźć Czarodziejskiego Ptaka Ułudy? Zrazu wszyscy spoglądali na nich z rozdziawioną gębą, a potem wybuchali głośnym śmiechem. Dureń nie mógł zrozumieć powodów tej powszechnej wesołości, zaś Iluzja i Ambicja nie chciały go zniechęcać. Obie święcie wierzyły w powodzenie wyprawy, więc gdzieżby tam, kilku wieśniaków z Managui nie mogło ich skłonić do rezygnacji z poszukiwań. Tak dotarli do krańca miasteczka, gdzie ujrzeli jakiegoś staruszka, siedzącego na pniu guayacanu przed wejściem do swej chaty; palił sobie spokojnie cygaro i drapał się po brzu- chu. — Dziadku, nie wiecie, gdzie żyje Czarodziejski Ptak Ułudy? — zwrócił się doń Dureń. — A po co ci to wiedzieć, młody durniu? — zapytał starzec, wyjmując z ust cygaro. — Pewnie jest pan mędrcem, bo nie tylko zgadł pan, jak się nazywam, ale w dodatku jest pan biedny — rzekł Dureń. — Chcę schwytać Czarodziejskiego Ptaka Ułudy, żeby być inteligentnym, bogatym i mądrym. Iluzja i Ambicja zakryły sobie uszy skrzydłami, by nie słyszeć wybuchu śmiechu starca, ale ten nie roześmiał się. Spojrzał na nich uważnie, jakby chciał zgłębić dusze trójki śmia- łków, po czym przemówił łagodnie: — Ach! Czarodziejski Ptak Ułudy! Ten cudowny ptak, co gnieździ się w norach wy- grzebanych w zboczach jarów. Niebieskopióry, z długą szyją i wspaniałym czubem. Hmm! Wielu pragnęło schwytać tego baśniowego ptaka. Ale jeszcze nie słyszałem, żeby się to ko- muś udało. No cóż, synu, racja. Kto dostałby w swoje ręce Czarodziejskiego Ptaka Ułudy, ten stałby się inteligentnym, bogatym i mądrym. — A gdzie go możemy znaleźć? — spytała Ambicja niecierpliwie. — Musimy go schwytać póki czas. Starzec zgasił cygaro, rozgniatając żarzący się koniec o twardą ziemię: — Nie wiem, gdzie żyje ów niezwykły ptak. Nie wie tego żaden człowiek. Jedynie Zaczarowana Żmija z jeziora Tiscapa mogłaby wam to powiedzieć. Musicie pójść nad brzeg jeziora, zaczekać na pełnię księżyca i o północy, schodami, które się nagle ukażą, zejść aż na samo dno. Tam ujrzycie pałac, gdzie w wielkiej komnacie będzie Was oczekiwać Żmija. Tylko ona może wskazać wam miejsce, gdzie żyje Czarodziejski Ptak Ułudy. — A jeśli się utopimy? — spytał lękliwie Dureń. — A to czemu mielibyśmy się utopić? — zawołała rozentuzjazmowana Iluzja. — Księżyc nam pomoże. — Phi! Tchórze — niczego w życiu nie osiągną! — wrzasnęła Ambicja. I wszyscy troje pożegnali się ze starcem. Kiedy przybyli nad brzeg jeziora Tiscapa, księżyc nie miał jeszcze zamiaru wschodzić. Przygładzał sobie swe świetliste włosy, gdy tymczasem słońce układało się do snu. Czekali. Punktualnie o szóstej księżyc wychylił swe oblicze, okrągłe niczym kukurydziany pla- cek, daleko na wschodzie. Przyjaciele zaczekali, aż księżyc wpłynie na środek nieba, po czym weszli do wody. Na początku sięgała im do pasa, Iluzja i Ambicja usadowiły się na ramionach Durnia. Na krótką

chwilę jakaś chmurka przesłoniła księżyc, pogrążając naszych śmiałków w ciemności. Kiedy się rozjaśniło, ujrzeli wyraźnie kamienne schody biegnące aż na dno jeziora do stóp pięknego pałacu oświetlonego kolorowymi rybkami. Ruszyli w dół bez obawy, aż dotarli do ogromnych wrót zbitych z obrobionych desek pochote. W tej samej chwili, gdy Dureń zamierzał zastukać, wrota się otwarły. Jakaś rybka obrzuciła ich badawczym spojrzeniem, wobec czego Ambicja odezwała się szybko: — Chcemy się widzieć z panią Żmiją. Wiemy, że jest u siebie. — I że przyjmie nas natychmiast — dodała Iluzja, widząc wahanie rybki-portiera. Ta powiodła ich do głównej sali, gdzie na tronie z mulistej skały, w otoczeniu nieo- strożnych pływaków, którzy tego roku utonęli w jeziorze Tiscapa, zasiadała Żmija. Spojrzała z gniewem na naszych przyjaciół i zawołała: — Jak śmiecie zjawiać się u mnie żywi!? Nie wiecie, że musicie się najpierw utopić, aby móc mnie oglądać, tak jak ci wszyscy tutaj? Kto wam zdradził sekret, jak dotrzeć tu bezkarnie nie wstępując przedtem do świata bezcielesnych? Czy nie jest to przypadkiem jakiś bunt przeciw memu władaniu w Tiscapie?? Trójka przyjaciół spojrzała po sobie z przestrachem. Koralowa Żmija była wściekła — czerwone, czarne, żółte i białe plamy wypełzły gwałtownie na jej zimną skórę. — Posłuchaj, dostojna pani — rzekł Dureń. — Pytaliśmy pewnego staruszka o Czaro- dziejskiego Ptaka Ułudy i ten nam doradził, abyśmy zwrócili się z tym pytaniem do ciebie. Mówił, że wiesz, gdzie żyje ów ptak, a że my chcemy go złapać... Żmija roześmiała się, a topielcy zawtórowali. — Jednym słowem to dla Czarodziejskiego Ptaka Ułudy odważyliście się na taki wy- czyn? Bo trzeba wam wiedzieć, że wasza przygoda dopiero się zaczęła! Każdy kto chce po- siąść Ptaka, musi przezwyciężyć tysiące trudności. Wielu rezygnuje już na początku drogi. Ja jeszcze nie słyszałam, żeby ktoś złapał tego czubatego ptaka. A wy? — zwróciła się do topie- lców. — My także nie — zawołali chórem. — A więc my będziemy pierwsi — rzekła Iluzja. I nikt nie zdoła temu przeszkodzić. — Przejdziemy przez wszystkie próby, zwyciężymy wszystkich nieprzyjaciół i będzie- my bogaci — rzekła Ambicja. — ... i inteligentni — dodał Dureń. Zaczarowana Żmija z Tiscapy potarła się delikatnie o skałę. Po czym rzekła: — Jeśli chcecie, ryzykujcie. Powiem wam, jak znaleźć Czarodziejskiego Ptaka Ułudy. Udajcie się do Stopy Olbrzyma w Esquipulas. Tam spotkacie Małpią Wiedźmę, która straszy mieszkańców osiedla. Musicie ją schwytać, i kiedy już będziecie ją mieli, ona wam powie, jak znaleźć Czarodziejskiego Ptaka Ułudy. To wszystko. Idźcie, bo księżyc wkrótce pójdzie spać, a jak słońce was tu zastanie, nigdy stąd się nie wydostaniecie. Żegnajcie. — Żegnaj — odparli wszyscy troje i opuścili dno jeziora. Rozdział C Przy drodze do Ticuantepe leżał ogromny kamień ze śladem stopy olbrzyma, który przechodził tamtędy w zamierzchłych czasach. Powiadano, że ślad drugiej stopy znajduje się w odległości ośmiu mil. Po dziś dzień kamień ów znany jest w całej okolicy Esquipulas pod nazwą Stopy Olbrzyma. Nasi przyjaciele wędrowali drogami i ścieżkami, aż dotarli do osiedla. Już wcześniej zauważyli, że wieśniacy spoglądają po sobie jakby wystraszeni. Nikt nie odważył się przemó-

wić do obcych i wszyscy z niepokojem oczekiwali nadejścia nocy. Kiedy dotarli do osiedla, dochodziła szósta, Słońce rozścielało na niebie zachodu swą wielobarwną kołdrę, przygotowując się do wypoczynku po dziennym trudzie. Zanates i clari- neros * fruwały wśród drzew, śpiewając hałaśliwie w ceremonialnym pożegnaniu dnia. Iluzja i Ambicja rozentuzjazmowały się wrzawą stada papug zmierzającego na zachód w poszukiwaniu nocnego schronienia. Nasze przyjaciółki wyczyniały akrobacje w powietrzu i darły się na całe gardło. Po zaspokojeniu swych atawistycznych pragnień wróciły na ramiona Durnia. Przed wejściem do Esquipulas trójka przyjaciół natknęła się na chatę krytą słomą, ze ścianami z drewnianych bali. Postanowili w niej przenocować. — Przepraszam panią — zwrócił się Dureń do gospodyni — jesteśmy podróżnymi i tędy nam wypadła droga. Czy mogłaby pani udzielić nam gościny na tę noc? Obiecujemy nie sprawiać kłopotu i możemy przysiąc, że jesteśmy uczciwi i... — Musicie zaczekać, aż wróci mój mąż. Tylko on może udzielić wam gościny na noc. Dureń poczuł smakowity zapach jeleniej pieczeni: * Zanates i clarineros — ptaki z rodziny kacyków, amerykański odpowiednik europejskich szpaków. W rzeczywistości są to samica i samiec tego samego gatunku, które z powodu różnic w odcieniu ubarwienia (samiec czarny z odcieniem niebieskim, samica czarnopopielata) oraz w zachowaniu (samiec śpiewa bardzo hałaśliwie, samica w ogóle nie śpiewa) brane są za odrębny gatunek [przyp. aut.). — Jesteśmy głodni i chce nam się pić. Kobieta podała mu wielki gruby placek z kawałkiem jeleniego mięsa i tykwę tibio — gotowanej mąki z prażonej kukurydzy. Dureń odłamał po kawałku placka swoim towarzyszkom. Kiedy kończyli jedzenie, nad- szedł mąż gospodyni i powitał ich w te słowa. — Dobrą nockę niechaj ześle pan Bóg. Kim są ci przyjaciele, którzy odwiedzili mój dom? — To wędrowcy. Byli głodni i prosili o gościnę na noc. Dałam im jeść i powiedziałam, żeby zaczekali na ciebie, to zadecydujesz co do tego noclegu... — Przybywamy z Managui i idziemy do Esquipulas w poszukiwaniu Małpiej Wiedźmy. Mężczyzna zaśmiał się. — A po co wam Małpia Wiedźma? — Żeby nam powiedziała, gdzie możemy znaleźć Czarodziejskiego Ptaka Ułudy. — A po co ci ten Czarodziejski Ptak Ułudy? — spytała zaciekawiona kobieta. — Ano, żeby mi zdradził tajemnicę, jak zostać inteligentnym, mądrym i bogatym. Para wieśniaków spojrzała po sobie ze zdumieniem. — A po co chcesz być inteligentny, bogaty i mądry? — spytał mężczyzna. — Czy to nie lepiej być dobrym? Człowiek dobry jest szczęśliwy i nie trzeba mu do tego ani inteli- gencji, ani bogactwa. Wracaj do domu, szalony chłopcze, i nie pakuj się w tarapaty. — Phi! — rzekła Ambicja. — Bez bogactwa nie ma ludzi dobrych ani mądrych. To ty jesteś szalony, wieśniaku. Dobrzy nadają się tylko na służących dla bogatych. Pieniądz obda- rza inteligencją. — Nie wiesz, chłopie — przemówiła Iluzja — że dzięki pieniądzom możesz nawet dostać się do nieba? Wystarczy, jak oddasz połowę biedakom. Jasne, że jest ich tylu, że żaden się nie wzbogaci tym, co mu ofiarujesz, ale i tak będziesz miał zapewnione miejsce w niebie. Wieśniak podrapał się w głowę, spojrzał na żonę i rzekł: — Udzielmy im gościny na noc, chociaż widzi mi się, że to jacyś pomyleńcy. Muszą być trochę czarodziejami, skoro chcą złapać Małpią Wiedźmę. Z drugiej strony, wiedziałem, że papugi mogą nauczyć się mówić, ale nie przypuszczałem, że potrafią też myśleć. Chwilę przed północą Dureń obudził obydwie przyjaciółki i rzekł im szeptem: — Zbliża się pora, kiedy Małpia Wiedźma wychodzi straszyć mieszkańców Esquipulas.

Żeby się dowiedzieć, gdzie mieszka za dnia w swojej ludzkiej postaci, musimy śledzić ją w nocy. — Ja nie pójdę — odezwała się Iluzja. — Ja tam nie jestem żadnym nocnym ptakiem i nie widzę po ciemku. — Tak samo i ja — rzekła Ambicja. — Najlepiej, jak pójdziesz ty. Wy ludzie, widzicie równie dobrze w dzień, jak i w nocy. — Ja sam nie pójdę, bo się boję — sprzeciwił się Dureń. — Musicie mi towarzyszyć w nocnej wyprawie, bo bez Was nie będę miał dość odwagi, by stawić czoło Małpiej Wiedźmie. — Jak wiecie — rzekła Iluzja — taka Małpia Wiedźma to zazwyczaj jedna z miejsco- wych kobiet, która nocą zamienia się w małpę, by straszyć podróżnych i zapóźnionych prze- chodniów. Dlaczego zatem nie mielibyśmy sprawdzić za dnia, która kobieta jest najgorsza w całej wiosce. Ta powinna się okazać Małpią Wiedźmą. — Ba! — rzekła Ambicja. — Wiedźma może być taką obłudnicą, że może nawet ucho- dzić za świętą. Twoja teoria nie jest najlepsza. Nie ma innego wyjścia, jak towarzyszyć nasze- mu przyjacielowi w wyprawie. Gdzie też, u diabła, może się pojawić ta Małpia Wiedźma? — Mówią, że opodal Stopy Olbrzyma wyczekuje na jeźdźców, którzy nocą wracają z Managui. — A więc chodźmy tam teraz i nie traćmy więcej czasu. Wyszli nie budząc gospodarzy i w jasnym świetle księżyca powędrowali do Stopy Olbrzyma. Ukryli się za pniem drzewa rosnącego obok kamienia i czekali cierpliwie. W oddali zarysowała się na drodze sylwetka jeźdźca, który zbliżał się wolnym, zmęczo- nym truchtem. W tej samej chwili dosłyszeli ponure wycie małpy wśród pustkowia nocy. W chwilę potem przyjaciele ujrzeli jeźdźca jak bodzie konia ostrogami i rozpoczyna szaleńczy galop, tłukąc kapeluszem po zadzie zwierzęcia, jakby usiłował pozbyć się intruza dosiadającego jego wierzchowca. Podczas gdy koń cwałował, a mężczyzna wymachiwał w powietrzu kapeluszem, rozległy się piski rozjuszonej małpy, która usadowiwszy się na koń- skim zadzie, uczepiła się obiema rękami pasa jeźdźca. W tumulcie ludzkich krzyków, małpich pisków i rozpaczliwego rżenia przerażonego konia minęli miejsce, gdzie ukryli się nasi wę- drownicy. Iluzji i Ambicji pióra zjeżyły się strachem. Dureń szczękał zębami. Pół godziny później westchnąwszy z ulgą, bez słowa ruszyli w stronę domu. Wracali powoli, tak że kiedy dotarli do chaty, był już prawie dzień. Jutrzenka zaczynała budzić się na wschodzie. Iluzja chciała być w domu pierwsza, toteż pofrunęła po cichutku i usiadła na belce okapu czekając na lecącą za nią Ambicję. To, co ujrzały, napełniło je zdumieniem. Pośrodku izby stała małpa i wykonywała prze- dziwne skoki. Iluzja i Ambicja doliczyły się siedmiu salto mortale w przód i siedmiu w tył, słuchając jednocześnie, jak Małpia Wiedźma odmawia ludzkim głosem Credo, trzy razy zwy- czajnie i trzy razy wspak, po czym nagle przybrała ludzką postać. Ptaki pofrunęły na spotkanie Durnia, który idąc wolno, zbliżał się dopiero do drzwi do- mu. Minęło kilka minut, nim uwierzył, że to żona wieśniaka jest Małpią Wiedźmą. Z całą pe- wnością mąż nie miał pojęcia o wyczynach żony, bo w przeciwnym razie wydałby ją dawno mieszkańcom Esquipulas. Cichutko weszli do domu, czego kobieta nie spostrzegła, spała już bowiem głębokim snem, w innej izbie, u boku swego Bogu ducha winnego męża. Kiedy wzeszło słońce, przyjaciele zawołali wieśniaka i opowiedzieli mu wszystko, co zdarzyło się w nocy. Mężczyzna otworzył usta tak szeroko, że nasi wędrowcy zaczęli się oba- wiać, że nigdy ich nie zamknie. Tak bardzo się zdziwił, że to jego własna żona jest Małpią Wiedźmą. — Natychmiast posiekam ją machetą na kawałki — powiedział wieśniak.

— Oskarżyliby cię o morderstwo. Lepiej schwytajmy ją w jej małpiej postaci i zmuśmy, żeby nam powiedziała, gdzie żyje Czarodziejski Ptak Ułudy — rzekła Ambicja. — A także każmy jej przysiąc, że już nigdy nie zamieni się w Małpią Wiedźmę — powiedziała Iluzja. — Ale jak to zrobimy, skoro ona jest wiedźmą i ma moc od Czarnego? — spytał zalę- kniony wieśniak. — Znam tajemnicę — rzekł Dureń. — Musimy zdobyć dwa funty soli i litr święconej wody. Zaczekamy, aż ona zamieni się w małpę, a wtedy zabierzemy się do dzieła. Wieśniak kupił w miasteczku dwa funty soli, a z kościoła przyniósł litr święconej wody. Cierpliwie czekali nadejścia północy, udając, że śpią głęboko. Gdy wybiła dwunasta, kobieta wstała po cichutku i rozpoczęła swój obrządek: siedem salto mortale w przód i siedem w tył, odmawiając jednocześnie Credo trzy razy zwyczajnie i trzy razy wspak. Po zakończeniu rytuału ciało kobiety leżało na podłodze, a małpa piszcząc, przeciskała się przez otwór między sufitem a belkami ściany. Wyruszała w poszukiwaniu nowych ofiar, którym zamierzała napędzić strachu. Wtedy to Dureń polał leżące ciało wodą święconą i nakreślił krzyż z soli na czole, głowie i piersi. Po czym położyli się czekając powrotu Małpiej Wiedźmy. Kiedy jutrzenka zaczynała budzić się na wschodzie, Małpia Wiedźma przyszła do do- mu. Rozpoczęła odprawianie rytuału, który już poznaliśmy, by powrócić do swego ludzkiego ciała, Siedem salto mortale w przód i siedem salto mortale w tył, trzy Credo zwyczajnie i trzy wspak. I nic! Wciąż była Małpią Wiedźmą. — Musiałam pomylić się w rachunku — pomyślała Małpa. — Zacznę od nowa. Ale nic z tego! Ciągle była Małpią Wiedźmą. Wówczas zauważyła krzyż z soli na czole, głowie i piersi swojego ludzkiego ciała. Przerażona Małpia Wiedźma zaniosła się płaczem: — Kto mi zrobił to świństwo? Któż jest owym czarownikiem, który zniszczył moc Cza- rnego? Ach! Teraz już na zawsze pozostanę małpą. Moje ciało zgnije w ziemi. Wszechmocny Demonie! Przybywaj mi na ratunek! Chcę powrócić do mego ludzkiego ciała, bo za dnia pro- mienie słońca przyprawią mnie o chorobę. — To zbyteczne — rzekł Dureń wkraczając do izby. — Słońce pojawi się wkrótce, a ty zostaniesz małpą na całe życie. Pierwszy myśliwy wlepi ci kulę w czoło, abyś nie niszczyła pól kukurydzianych. — Och nie, wszystko, tylko nie to! Może ty byś mógł, zacny gościu, usunąć czary, które nie pozwalają mi wrócić do mojego ciała? Przypomnij sobie, że kiedy zjawiłeś się w moim domu, to ja ci dałam ten wielki kawał jeleniego mięsa i ten ogromny placek, i wyśmienite tibio. Jeśli już Czarny nie ma władzy nad tobą, to zlituj się przynajmniej nad biedną Małpią Wiedźmą, która nikomu nie zrobiła nic złego. — A nie straszyłaś ludzi po nocy? — odezwał się wieśniak. — Litości! Biję się w piersi! Błagam was, pospieszcie się, kochani, bo zaraz wzejdzie słońce! Małpia Wiedźma płakała rzewnie. Dureń wzruszył się głęboko i rzekł: — No dobrze, powrócisz do twej ludzkiej postaci, nieszczęsna małpo. — Co to znaczy? Zaczekaj! — krzyknęła Ambicja. — Czyś ty oszalał? Nie widzisz, że nie powiedziała nam jeszcze, gdzie jest Czarodziejski Ptak Ułudy? — Ani nie obiecała, że już nigdy nie zamieni się w Małpią Wiedźmę — dodała Iluzja. Małpia Wiedźma usiadła, podwinęła ogon i wyciągając włochate i cienkie ręce, rzekła: — Przysięgam, że już nigdy nie będę straszyć wieśniaków z tych okolic. — Ani z żadnych innych okolic — dodał wieśniak. — Ani z żadnych innych okolic — powtórzyła Małpa. — Jeśli chcecie znaleźć Cza-

rodziejskiego Ptaka Ułudy, musicie poprosić o wskazówki Sisimika *. Tylko on wam powie, gdzie szukać tajemniczego ptaka. To wszystko, co wiem. — Masz nam powiedzieć, gdzie szukać Sisimika — zażądała Ambicja, nie tracąc ani na chwilę przytomności umysłu. — Idźcie drogą do Ticuantepe. Dwa kilometry przed miasteczkiem, opodal jícaro **, spotkacie kurę z sześcioma czarnymi kurczętami. Trzymając w lewej ręce liść jícaro, a ma on kształt krzyża — spytacie ją, gdzie mieszkają Sisimiki. Ona wam powie. — A kim jest ta kura z kurczętami? — spytała Iluzja. — To staruszka z miasteczka Ticuantepe, która nie mając czym wyżywić sześciorga swych dzieci, zamienia się nocą w kurę i kradnie ziarna kukurydzy miejscowym bogaczom. Nie jest zła. Głód ją zmusza do tego. Nie róbcie jej krzywdy, a na pewno odpowie na wasze pytania. Ona tylko z konieczności zawarła pakt z Czarnym. Dureń usunął krzyże z soli z ciała kobiety, po czym skropił je wodą z liany ***. Wie- * Sisimik — sisimico, sisimique, w języku náhuatl tzitzimitl; mitologiczny stwór z wierzeń azteckich (przyp. tłum.). ** Jícaro — drzewo tropikalne z rodziny bignoniowatych. Posiada okrągłe, z wyglądu podobne do pomarańczy owoce o zdrewniałej skorupie, z której wyrabia się naczynia do napojów i zup tzw. Jícaras. Liście jednej z odmian (Jícaro sabanero) mają kształt krzyża (przyp. tłum.). *** W niektórych górzystych rejonach Nikaragui rośnie gatunek grubej liany, która po rozcięciu wydziela obfitą ilość wody. Okoliczni wieśniacy zaspokajają nią pragnienie (przyp. aut.). dźma powróciła do swojego ciała. Słońce wschodziło już na horyzoncie, a nasi przyjaciele opuścili dom, udając się do Ticuantepe. Rozdział D Wędrowali calutki dzień wśród pluchy i chłodu. Trójka przyjaciół nie zniechęciła się deszczem, lecz szła wciąż naprzód, wierząc, iż cel wyprawy jest już niedaleki. Iluzja i Ambicja z piórami nasiąkniętymi deszczem odpoczywały na ramionach Durnia, gdy tym- czasem chłopak brodził w strumieniu brudnej wody, który był niegdyś drogą. O zmierzchu, kiedy przestało padać, dotarli do drzewa jícaro wskazanego przez Małpią Wiedźmę. Ponieważ było bardzo wcześnie, postanowili zaczekać, sadowiąc się cierpliwie na obalonym pniu guayacanu, leżącym na skraju drogi. Chachalaca darła się hałaśliwie w pobli- skim lesie, zapowiadając chłodną i deszczową noc. Dureń, Iluzja i Ambicja trzęśli się z zi- mna. Księżyc, obawiając się nadchodzącej ulewy nie oświetlał dziś gór i dolin, toteż noc była bardziej czarna niż skrzydła zanate. W końcu trójka wędrowców zdrzemnęła się. Koło północy obudziło ich ko-ko-ko kwoki i towarzyszące mu pi-pi-pi pół tuzina czarnych kurcząt, które dreptały za nią posłusznie. Dureń odgadł, że jest do zaklęta Kura-z-Kurczętami, i bez lęku zerwał liść jícaro o kształcie krzyża, po czym trzymając go w lewej ręce stanął pośrodku drogi, którą miała prze- chodzić. — Kim jesteś i czego chcesz? — spytał zaczarowany ptak. — W imieniu Tego, co wszystko może, zaklinam cię Kuro-z-Kurczętami, byś odpowie- działa mi na moje pytania. — Słucham cię, czego chcesz się dowiedzieć? — Kurczęta schroniły się pod skrzydła matki i tylko jedno czy drugie bardziej śmiałe, wychylało łebek z zaciekawieniem. — Chcę wiedzieć, gdzie mieszkają Sisimiki, bo muszę z nimi porozmawiać.

— Oszalałeś, durny chłopcze? Czego chcesz od tych karzełków, które mają stopy zwrócone do tyłu? — A to one nie mają stóp zwróconych do przodu, jak my wszyscy? — Nie. Mają stopy do tyłu, ale chodzą do przodu, tak jak my. Ma to na celu mylenie tropów, gdyby ktoś chciał je śledzić; każdy bowiem tropiciel śladów, który trzymałby się kierunku przez nie wskazanego, w rzeczywistości szedłby w odwrotną stronę niż Sisimik. — A jaki jest Sisimik? — spytała Iluzja. — To karzełek, wielkości niemowlęcia, który płata figle źle wychowanym i leniwym dzieciom, a to dlatego, żeby się poprawiły i wygrzeczniały. Taka jest jego rola. — Phi! — rzekła Ambicja rozczarowana. — Nas interesuje Czarodziejski Ptak Ułudy. Powiedz nam, gdzie mieszka któryś z tych Sisimików, gdyż chcemy go zapytać o cudownego ptaka. — Ach! — Zagdakała Kura z uciechy. — Jeszcze jedni durnie w poszukiwaniu Czaro- dziejskiego Ptaka Ułudy! To właśnie podejrzewałam, bo tylko w tym celu ci zarozumialcy szukają Sisimików. Świetnie! Powiem ci. Tej nocy, ponieważ robi się zimno, Sisimiki z całej okolicy zbierają się w wielkiej jaskini nad wyschniętym strumieniem i tam bawią się, tańczą i śpiewają przy blasku tysięcy świetlików i latarników, które fruwają niezmordowanie we- wnątrz groty. — Co powinienem zrobić, żeby Sisimiki zdradziły mi tajemnicę? — Przywódca zaprosi cię do zabawy. Jeśli zwyciężysz w grach, sam zdradzi ci sekret. — A jeśli przegram? — Wtedy zamienicie się w Sisimiki — rzekła Kura-z-Kurczętami. Wszyscy troje zatrzęśli się ze strachu. Ambicja jako pierwsza opanowała nerwy i dodała odwagi towarzyszom: — Naprzód, chłopcze, kto nie ryzykuje, nic nie zyskuje. Inteligencja i pieniądze, jakie potem zdobędziemy, wynagrodzą nam tę przygodę. Kura-z-Kurczętami oddaliła się gdacząc. Dzieci podążały za nią wołając swoje pi-pi-pi, a Kura myślała: — Jeszcze jedni durnie w poszukiwaniu Czarodziejskiego Ptaka Ułudy! — Pi-pi-pi — odpowiadały kurczęta i cała rodzina wolniutko poszła swoją drogą. * * * Pośród nocnych ciemności trójka śmiałków zmierzała w kierunku groty u wyschłego strumienia w poszukiwaniu Sisimików. Przybyli do niej na krótko przed północą. Dureń i jego dwie przyjaciółki ukryli się u wejścia i obserwowali, co się dzieje w śro- dku. W samej rzeczy, Kura-z-Kurczętami powiedziała prawdę. W obszernej grocie, oświetlo- nej prze świetliki i latarniki, tuzin Sisimików oddawało się zabawie. Wyglądali tak, jak ich opisała Kura-z-Kurczętami: wzrostu trzymiesięcznego dziecka, zupełnie łysi, bez zarostu, szczupli i mieli stopy zwrócone do tyłu, tak że zostawiali ślady prowadzące w kierunku przeciwnym do tego, w jakim się naprawdę poruszali. Doña Ana już od rana po ogrodzie krąży swym. Zbiera pyłek z tulipana i motyle karmi nim. Śpiewali tak wszyscy chórem, trzymając się za ręce i podskakując. Zamilkli na chwilę, jeden z nich wszedł do środka koła i, podczas gdy wszyscy stali spokojnie, zaczął dotykać ich po kolei, odliczając:

— Tere-fere, ele-mele, don Joachim kupił cielę. Ojciec z rana mi powiada, że na ciebie dziś wypada. Za każdym słowem, które wypowiedział, Sisimik dotykał głowy jednego z towarzyszy; ostatni opuścił koło ze smutną miną i przycupnął w najdalszym kącie jaskini tuląc twarz do ściany. Pozostali skupili się wokół przywódcy, który szeptał wskazując na każdego z towa- rzyszy: — Ty będziesz mamey, ty pomarańczą, ty cytryną, ty caimito, ty arbuzem — ciągnął tak, aż każdy otrzymał swe imię, łącznie ze stojącym w kącie jaskini, który, rzecz jasna, nie znał żadnego. Po skończonej ceremonii wszyscy usiedli na podłodze, a przywódca zawołał: — Durny groszku! — Słucham, miłościwy panie! — Na jakim koniku chcesz przyjechać? — Nie na moim, bo jest obdarty od krzyża do ogona — odparł ten z kąta. — Co wolisz: arbuza, caimito, cytrynę, pomarańczę, mamey, ananasa, granadilię, guanabanę, śliwkę, mandarynkę, mango czy nancite? — Granadilię — poprosił ten z kąta. — To przyjeżdżaj na własnych nóżkach! — zakrzyknęły chórem wśród chichotów wszystkie Sisimiki, jako że ten z kąta wybrał własne imię. W wypadku, gdyby wybrał imię któregoś z towarzyszy zabawy, ten musiałby przenieść go na własnych plecach z kąta do miejsca, gdzie siedziała reszta. Dureń prześledził zabawę wielokrotnie. W jego dzielnicy bawiono się w to, a także w inne gry, jak „piłka w górę”, „koszary”, „ukryte zero”, czy „koati”. Toteż nie obawiał się wy- stąpić na środek groty w towarzystwie swych przyjaciół. Sisimiki przelękły się zrazu na widok obcych wdzierających się do ich jaskini i nawet świetliki i latarniki przygasiły swoje światełka. — Nie bójcie się — odezwał się Dureń, który sam miał gęsią skórkę. — Przychodzimy, żeby was tylko o coś zapytać. Sisimiki spojrzały po sobie z obawą. Przywódca odezwał się: — Co chcesz, żeby ci powiedzieć? Nie słyszałeś, że istotom ludzkim nie wolno ucze- stniczyć w naszych zabawach? Nie wiesz, że możemy zamienić cię w Sisimika i będziesz miał wtedy stopy zwrócone do tyłu? — Chcę tylko zapytać, gdzie mogę spotkać Czarodziejskiego Ptaka Ułudy, żeby mnie pouczył, jak zostać bogatym, inteligentnym i mądrym. Wybuch śmiechu Sisimików był tak potężny, że zatrzęsła się jaskinia, a nocne ptaki pocoyos przelękły się na dworze. — Chce być inteligentny i mądry — wołały wszystkie razem, podskakując wokół na- szego przyjaciela. Iluzja i Ambicja odfrunęły przezornie i usadowiły się w pewniejszym miejscu, na wy- stającej krawędzi u sklepienia jaskini. — Ośle, będziesz powtarzał klasę! — wrzeszczały Sisimiki. — Jesteś największym durniem, jakiego kiedykolwiek oglądaliśmy w tej grocie. Kiedy zmęczyły się już śmiechem i skakaniem, bezwłose istoty usiadły na ziemi i mi- lczały przez pięć minut, wpatrując się badawczo w Durnia. Chłopiec wytrzymał ową ponurą ciszę tak samo dzielnie, jak przedtem krzyki. Oczy Sisimików przewiercały jego własne źrenice i dziwnie łaskotały mu mózg. Ale powstrzymał się. Nie krzyknął, choć miał wielką na to ochotę. Nietoperz przeleciał przez jaskinię, a pocoyo, gdzieś w gąszczach, zawołał „Cholerra”. I wówczas pojawił się ów stwór przypominający czarnego psa, wzrostu małego cielęcia, z zielonymi, świecącymi oczami i czerwonym językiem wysuniętym z paszczy. Wyglądał na

psa, zmęczonego przebyciem wielu leguas. — Cadejo! — zaszemrały Sisimiki drżąc ze strachu. Cadejo! Czyżby przybywał na pomoc temu durniowi? — W końcu możemy dać mu szansę — odezwały się pospiesznie bardziej lękliwie. — No to damy ci szansę, bo jak widzisz, zjawił się tu Cadejo i nie wiemy, czy jest po twojej, czy po naszej stronie — rzekł przywódca Sisimików. Dureń poszukał w pamięci: Cadejo był to pies z tamtego świata, który chodził nocą, a spał za dnia i który chronił dobrych, a karał złych. Kiedy kłusował, wydawał charakterysty- czny klekot, jakby wszystkie jego kości zderzały się z sobą. Po tym można go było odróżnić od zwykłego psa. — Zagramy w „piłka w górę”, a potem w „koati”. Jeżeli wygrasz, powiemy ci, gdzie masz szukać Czarodziejskiego Ptaka Ułudy. Cadejo przysiadł u wylotu jaskini. Nikt nie mógł wejść. Nikt nie mógł wyjść. „Piłka w górę!” jest prostą zabawą. Gracze dzielą się na dwie równe grupy, każda z nich dowodzona jest przez swojego generała. Pierwsza grupa zostaje w koszarach, a druga chowa się w pobliskiej okolicy. Na okrzyk „piłka w górę!”, wydany przez dowódcę ukrywających się, druga grupa wychodzi ich szukać. Kiedy któryś z graczy zostanie odkryty, musi uciekać, żeby nie dostać się do niewoli. Poszukujący ścigają go tak długo, aż go złapią, a potem pro- wadzą do koszar. Więźniowie chwytają się za ręce i czekają na oswobodzenie przez tego ze współtowarzyszy, któremu uda się zmylić czujność dwóch czy trzech strażników. Uwolnienie wygląda w ten sposób, że jeden z grupy wyślizguje się niepostrzeżenie i dotyka dłonią naj- bliższego w łańcuchu więźniów, krzycząc jednocześnie „Wolny”!, po czym rzuca się do ucie- czki, ścigany przez okpionych strażników strony przeciwnej. Zazwyczaj „wolni” mają czas, by ukryć się na nowo, w przeciwieństwie do wyzwoliciela, który musi biec ile tylko sił w nogach, aby móc uciec. Jeśli zostanie schwytany, zanim zdoła oswobodzić swych przyjaciół, też staje się więźniem. Gra kończy się, kiedy wszyscy „buntownicy” zostaną uwięzieni, lub też, kiedy załoga koszar nie schwyta ich w ciągu godziny. W pierwszym wypadku grę wygrywa „rząd”, w drugim — „rewolucja”. W wyniku przeprowadzonego losowania Durniowi przypadło dowództwo Sisimików „rządowych”. Zabawa była wspaniała. Obydwie grupy dobywały wszystkich sił, by pokonać nieprzy- jaciela i chociaż „buntownicy”, dowodzeni przez starszego Sisimika, trzy razy uwolnili swo- ich uwięzionych towarzyszy, drużyna Durnia, zagrzewana przez Ambicję i Iluzję, obserwo- wana obojętnie przez Cadejo, zdołała ująć wszystkich przed upływem wyznaczonej godziny. Zwycięstwo przypadło naszemu przyjacielowi. Gra w „koati” opiera się na następujących zasadach: Gracze zbierają się w kole i wszyscy, prócz jednego, kładą zaciśnięte pięści, jedna na drugiej. Ten, który nie dołączył swojej pięści do wspólnego słupka, dotyka pałeczką każdej z nich, od góry do dołu, pytając: — Co to jest? — Koati! — odpowiada właściciel pięści. — Zabierz go stąd, bo cuchnie! — powiada właściciel pałeczki, w tym samym zaś cza- sie ów dotknięty odchodzi. Kiedy dociera do ostatniego, ten wzbrania się cofnąć pięść i wówczas właściciel pałe- czki powinien siłą rozewrzeć mu dłoń. Jeśli zdoła to uczynić — wygrywa. Jeśli nie — prze- grywa i musi przez całe pięć minut podskakiwać jak koati przed wszystkimi kolegami. Tym razem wprowadzono specjalną odmianę gry. Najstarszy Sisimik napisał na karte- czce adres Czarodziejskiego Ptaka Ułudy i wręczył ją najsilniejszemu, który ukrył papier w zaciśniętej dłoni, pozostali zbudowali słupek, kładąc swoje pięści na wierzchu. Gdyby Dureń

zdołał otworzyć tę pięść, karteczka należałaby do niego, a tym samym i tajemnica pobytu cudownego ptaka. Ceremoniał gry powtarzał się, aż wreszcie została już tylko jedna mocna pięść. Iluzja drżała z lęku. Wątpiła, by jej przyjaciel mógł rozewrzeć zaciśniętą dłoń herkulesowatego Sisimika. Ambicja rozmyślała. Cadejo przyglądał się. Rozpoczął się pojedynek. Dureń natężył wszystkie siły, aby otworzyć pięść. Z początku ścisnął z całej mocy nad- garstek — Sisimik zaśmiał się nie czując bólu. Potem Dureń usiłował odciągnąć kciuk, który zamykał pięść niby kluczem. Bezskutecznie. Sisimik śmiał się tylko. Później Dureń spróbo- wał połaskotać go pod pachami. I nic. Sisimik był nieczuły na łaskotki. Raz jeszcze spróbo- wał odgiąć kciuk, ale pomimo wielkiego wysiłku nie osiągnął nic, jeszcze tylko cały się spo- cił. Zmęczony, bez tchu, był już gotów ustąpić z pola, kiedy Ambicja wkroczyła do akcji. Papuga pofrunęła znienacka w kierunku oczu Sisimika, jakby miała zamiar go dzio- bnąć. Ten, wystraszony, otworzył pięść wypuszczając kartkę wprost w ręce Durnia. Ambicja dokończyła lotu zataczając łuk i nie wyrządzając Sisimikowi krzywdy. Był to zwykły pozoro- wany atak lotniczy. Nikt nie mógł twierdzić, że Dureń otrzymał pomoc w postaci siły fizy- cznej. Ale na wszelki wypadek nasz bohater puścił się biegiem, wypadając z jaskini w kieru- nku lasu, a w ślad za nim Iluzja, Ambicja i Cadejo. Ponieważ słońce przeciągło się już w swym łożu na wschodzie, a jutrzenka przygoto- wywała mu poranną kawę z mlekiem, żaden z Sisimików nie odważył się ścigać Durnia, gdyż wiedziały one, że słońce to pan bardzo srogi i nie darzy szczególną sympatią ludzików mają- cych stopy zwrócone do tyłu. Rozdział E Przed południem dotarli do hacjendy hodowlanej Cadejo opuścił ich wcześnie, gdyż poszedł w zarośli spać, zgodnie z obyczajem swego gatunku. Tyle leguas przebiegli tego dnia, że kiedy przybyli na hacjendę, byli ledwo żywi ze zmęczenia. Oczywiście Iluzja i Ambicja nie biegły, ale leciały, ale ta czynność również męczy. Toteż postanowili wypocząć w cieniu „tigüilote” rosnącego opodal zagrody. Zaledwie wyciągnęli się na ziemi, wilgotnej od wczorajszego deszczu, kiedy na sroka- czu, w siodle o szerokich skrzydłach, w sztylpach z niewyprawionej skóry cielęcej, chronią- cych nogi przed kolczastą roślinnością, przycwałował rządca hacjendy. Mężczyzna trzymał w prawej ręce bicz. Uderzył nim lekko Durnia, by skłonić go do wstania. — Co tu robisz, chłopcze? — zakrzyknął, jakby poganiał bydło. — Ano, odpoczywam — odparł nasz przyjaciel. — A nie przyszedłeś tu czasem na przeszpiegi, żeby ukraść jakieś cielę? — Nie jestem złodziejem. Jestem wędrowcem i szukam Czarodziejskiego Ptaka Ułudy. — Nie wiem, co to za ptak i nie interesuje mnie, na co ci on. Ale ci powiem, że nie lubię włóczęgów, bo od włóczęgi do złodzieja tylko jeden krok. Albo pójdziesz dalej swoją drogą, albo zaraz cię wezmę do baraku pastuchów. Tam sobie możesz zarobić na dzienną porcję fasoli. — Wolę to drugie, bo jestem zbyt zmęczony, żeby wędrować dalej. I jeśli już nie chcesz udzielić wędrowcowi gościny, to powiedz przynajmniej, co mam robić, żeby dostać dzienną porcję fasoli? Mężczyzna wyjaśnił mu, że o czwartej po południu ma pojechać wozem z mlekiem do

Ticuantepe. Tam odda mleko, a następnie wróci czym prędzej, ponieważ niebezpiecznie jest podróżować nocą. Tymczasem może zjeść swoją porcję fasoli z kukurydzianym plackiem i wypić porcję pinolu w baraku woźniców, a nawet przespać się gdzieś w kącie na macie, jeśli pchły mu na to pozwolą. Dureń zgodził się. Spał głęboko do trzeciej po południu, gdy zjawił się rządca krzycząc: — Wstawaj, leniu! Czas jechać z mlekiem do miasta. Biegnij na pastwisko przyprowa- dzić woły i zaprzęgaj je do wozu, bo już jest załadowany mlekiem. Ruszaj się, sukinsynu! Jak cię noc zaskoczy przy powrocie i wyleci ci na drogę Czarny Ogier, na pewno ci się to nie spo- doba. Daję głowę. Dureń wybiegł na pastwisko, gdzie stały potulnie dwa woły — założył im jarzmo i zaprzągł zwierzęta do wozu z mlekiem. Wsiadł na wóz i ościeniem zaczął nakłaniać je do marszu, co czyniły nader wolno. — Uważaj na Czarnego Ogiera, synu! — krzyknął mu stary pastuch. — Ten piekielnik nie daruje żadnemu mleczarzowi na tutejszych przeklętych drogach. Jak go tylko zobaczysz, jedź bardzo szybko tam, gdzie się krzyżują drogi — to miejsce jest już bezpieczne. Jeśli ci się nie uda, zabije cię! — A kto to jest ten Czarny Ogier? — zapytał Dureń. — Powiadają, że to rządca tej hacjendy, który nocami zamienia się w ogiera, żeby stra- szyć mleczarzy — szepnął stary z lękiem. — Ale po prawdzie, to jeszcze się nikomu nie uda- ło przydybać go na gorącym uczynku... nawet dobrodziejowi, co tu raz przyjechał pokropić Ogiera wodą święconą. No i pomyśleć, że to przeklęte zwierzę nie pokazało się przez całe piętnaście dni, jak Ojczulek gościł na hacjendzie? Rządca ugościł księdza jak się patrzy i chociaż woźnice błagali dobrodzieja, żeby pokropił święconą wodą samego rządcę, bo wszy- scy myśleli, że to on jest tym Czarnym Ogierem, Ojczulek nie uwierzył nam i zabrał się stąd, gadając, że cała ta historia z ogierem, to powiastka wymyślona przez nas, żeby nastraszyć mleczarzy... Już tylu nastraszyło to piekielne zwierzę i niejeden ziemię gryzie. — Wio, byki! Ruszaj się, cholerniku! Ciągnij! — wołał Dureń, dźgając przy tym oby- dwa woły, żeby przyśpieszyły kroku. Na próżno. Zwierzęta uparły się przy powolnym kroku, doprowadzając tym Durnia do rozpaczy. Jakby żelazny oścień nie rozdzierał za każdym razem ich skóry! Wachlowały jedynie ogonem zranione miejsca. Toteż chłopiec dotarł późno do Ticuantepe. Zostawił mleko i wracał do hacjendy, kiedy już zanates krążyły hałaśliwie, szukając schronienia na pobliskich drzewach. Ciemność nie zwlekała z nadejściem. Dureń musiał zapalić lampkę umieszczoną pośro- dku jarzma, żeby oświetlić drogę powolnym wołom. Przypomniał sobie słowa rządcy. A także słowa starego pastucha. Iluzja i Ambicja z piórami zjeżonymi ze strachu przed Czarnym Ogierem siedziały na żerdzi wozu. — Aniele Boży, stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój, rano, wieczór, we dnie, w nocy, bądź mi zawsze ku pomocy! — modlił się Dureń przy akompaniamencie skrzypienia osi wozu. Na sąsiednich polach rozległo się najpierw dzikie rżenie, rozdzierając bezlitośnie cie- mności, a później tętent galopującego dzikiego konia. Dureń poczuł gęsią skórkę na całej skórze, w ustach gorzki smak, żołądek skurczył mu się, a serce załomotało gwałtownie. Iluzja i Ambicja skuliły się na dnie wozu, Dureń zaś ściskał obydwiema rękami rękojeść ościenia, gotów bronić się przed Ogierem, gdyby ten go zaatakował. — Aniele Boży, stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój. Rano, we dnie, wieczór, w nocy, wybaw mnie ze złego mocy! — szlochał Dureń. Czarny Ogier pojawił się na drodze bijąc kopytami, aż skry pryskały. Zarżał dziko, wy-

puszczając pianę i gazy, wierzgając wokół wozu, kąsając woły. Kopnął wściekle wóz, który omal nie rozpadł się w drzazgi i zgrzytnął zębami w stronę Durnia. Chłopiec bronił się pchnięciami ościenia i modlił drżącym głosem: — Aniele Boży, stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój. Bądź mi zawsze ku pomocy i ze złego wybaw mocy! Ogier zdawał się być samym diabłem lub jego bliskim krewnym. I woły, tak leniwe przez cały dzień, teraz nękane przez piekielne zwierzę, zaczęły biec rozpaczliwie, jakby się przemieniły w rumaki wyścigowe. Rżenie Ogiera, trwożne i rozpaczliwe ryki wołów, łoskot wozu miotającego się wzdłuż i wszerz drogi, piski Ambicji i Iluzji, wszystko to zlało się w jeden piekielny zgiełk, który skłonił do odprawiania modłów wieśniaków mieszkających w promieniu trzech mil. Dureń stracił nadzieję, iż dotrze do rozstajów. Nie wierzył, że dojadą tam żywi. I wtedy to jakiś inny hałas zagłuszył pozostałe. Wydawały go rytmicznie postukujące kości. Najpierw z oddali, potem bliżej, jeszcze bliżej... i jeszcze... i jeszcze... Aż wreszcie w blasku lampki wozu zamajaczyła czarna sylwetka psa wielkości cielęcia, który zbliżył się wolnym krokiem i bez wahania rzucił się na Czarnego Ogiera, kąsając go wściekle swymi ogromnymi kłami po zadzie, po pysku, po nogach po... no... po wszystkim. Walka była zawzięta. Zaklęty Ogier nie był tchórzem. Jasne, że nigdy dotąd nie spotkał się z podobną napa- ścią, uczynił więc to wszystko, czego można było oczekiwać od porządnego zaczarowanego ogiera czystej diabelskiej krwi. Walczył zębami i kopytami. Obaj przeciwnicy zniszczyli podczas swych zaciętych zmagań przydrożne lasy. Padały olbrzymie pnie guanacaste i talalate, wielkie cedry i gigantyczne pochotes leżały rozbite na drzazgi przez obu walczących. — Cadejo! — mruknął Dureń. — Chwała niech będzie Najwyższemu, że jest po mojej stronie — I rzucił się do rozpaczliwej ucieczki w kierunku hacjendy, słysząc ciągle śmiertelne rżenie niosące się nad polami. Kiedy przybył na hacjendę, wszyscy woźnice zbici w gromadę w swym baraku, modlili się w blasku świecy. Nikt nie spał tej nocy. Następnego dnia znaleziono na pobliskim pastwisku zwłoki rządcy, z wyraźnymi ślada- mi ukąszeń, jakby ów padł ofiarą wściekłego psa. Jego ciało było poorane kłami zwierzęcia. Swąd siarki, wydobywający się ze zwłok, nakazał woźnicom uczynić znak krzyża i pogrzebać je w tym miejscu, gdzie leżały. Nie postawili krzyża na grobie. * * * Nasi przyjaciele, zmęczeni, gdyż nie zaprzestali swojej wędrówki w poszukiwaniu Czarodziejskiego Ptaka Ułudy dotarli tego dnia do miasteczka Ticuantepe. Było południe. Ludzie w miasteczku znali już ich przygodę z poprzedniej nocy i przy- jęli Durnia jak bohatera. Wszyscy wiwatowali i klaskali w dłonie, gdy się zbliżał. Tutejsi no- table spoglądali na niego z szacunkiem, a staruszki pokazywały go swym wnukom jako przy- kład godny naśladowania. Delegacja złożone, z najczcigodniejszych obywateli, zadając szyku najlepszymi bluzami i nowiutkimi sandałami wyszła na główny plac, aby go powitać. Jeden z nich wystąpił, by wygłosić przemówienie. Chrząknął trzy razy, podrapał się po głowie, spoj- rzał po swoich towarzyszach i rzekł: — Witajcie! Cała ludność przerwała mu oklaskami i marimby * zaczęły grać „Ogiera”, melodię sko-

mponowaną przez pewnego Indianina z okolicy dla upamiętnienia wyczynu Durnia. Wdzięczni mieszkańcy zaprowadzili go do ratusza i podejmowali jak jakiegoś kacyka. Poczęstowali go yoltamalem ** i chichą z soku palmy coyol. Potem przynieśli mu dwie krwa- we kiszki przyprawione chile i nacatamal *** — największy, jaki mieli, przypuszczali bowiem, nie bez racji, że musi być bardzo głodny. Ktoś proponował, żeby przynieść mu też tykwę z wódką, ale przypomnieli sobie, że mimo swych wyczynów jest przecież jeszcze dzieckiem i że nie powinien pić takich napojów. Iluzja i Ambicja były niezmiernie zadowolone z przyjęcia. Dureń oznajmił, że chce mu się spać, i ludzie wycofali się z szacunkiem, by pozwolić mu wypocząć. Spał spokojnie do ósmej wieczorem. O tej godzinie obudził go gwar ludzi, którzy świecąc lampkami olejnymi, zjawili się ponownie w towarzystwie alkada. Kiedy zebrali się wszyscy dostojnicy miejscy, alkad zabrał głos: — Mam nadzieję, że nasz bohater miał dobry sen! — I nie zostawiając naszemu przyja- cielowi czasu na odpowiedź, ciągnął: — Przychodzimy w imieniu mieszkańców Ticuantepe złożyć podziękowanie dzielnemu wędrowcowi, iż zaszczycił nas swoją obecnością. Jego śla- * Marimba — rodzaj ksylofonu, którego rezonatorami są tykwy lub kawałki bambusa (przyp. tłum.). ** Yoltamal — przyprawiona na słodko kukurydziana papka, duszona w osłonie z liści palmy lub kukurydzy (przyp. tłum.). *** Nacatamal — narodowa potrawa nikaraguańska z kukurydzianej mąki duszonej ze słoniną, mięsem wieprzowym, ryżem, papryką chile i miętą (przyp. aut.). dy nie zatrą się nigdy na naszych ulicach. Będziemy je pielęgnować jak historyczną relikwię. — Zerwała się burza oklasków dostojników miejskich, którzy wysłuchali tych słów, i ludu, który nie słyszał niczego, ale czynił to samo, co robili dostojnicy. — Znając cnotę odwagi naszego bohatera, zjawiamy się tu wszyscy razem, by przedłożyć mu naszą prośbę. Pierwej jednak muszę go wprowadzić w bieg wydarzeń. Otóż od wielu lat przeklęta Cegua * wałęsa się po okolicach miasteczka, strasząc wszystkich mieszkańców. Równo o północy rozlega się jej złośliwy śmiech — najpierw na głównej ulicy, a potem na wszystkich pozostałych. Jeśli spotka kogoś na swej drodze, obejmuje go swymi ramionami z kukurydzianych liści, całuje ustami, z których wystają ziarna kukurydzy i czyni go durniem do końca życia. Jako dowód przyprowadzamy ci dwóch obywateli spośród tych, którzy ostatnio padli jej ofiarą. Wskazał dwóch młodych osobników z wpółotwartymi ustami, z których wydobywała się obficie ślina kapiąc im na piersi, siedzących na jednonożnych stołkach. Ich nieruchome oczy patrzyły bezmyślnie na to, co się tu działo. Niekiedy śmiali się złowieszczo, aż wszyscy dostawali gęsiej skórki. — Lepiej się nie mieszajmy w nowe awantury — szepnęła Iluzja. — Jeśli nas Cegua załatwi, koniec z Czarodziejskim Ptakiem Ułudy i z naszym wymarzonym bogactwem i inte- ligencją. — Cicho! — mruknęła Ambicja. — Kto wie, czy nie ofiarują nam skarbu? Bylibyśmy bogaci bez szukania tego ptaka! — Nasza prośba jest następująca — ciągnął alkad, który nie słyszał rozmowy ptaków. — Chcemy, żebyś ty, o najmężniejszy pośród mężnych, uwolnił nas od Ceguy. W zamian wyrzeźbimy wam posąg z prawdziwego guayacanu i ustawimy go na placu, żeby was podzi- wiały i oklaskiwały przyszłe pokolenia. — Kretyn — rzekła Ambicja. — Proponuje drewniany pomnik. Dlaczego nam nie uszczkną trochę z tego skarbu, co go ukryli przed Hiszpanami. — Jakby nie wiedzieli, że za parę stuleci przyjdą jankesi i zrabują wszystko, co się nadaje do zrabowania w całej Nikaragui. — dodała Iluzja. — Cśśśś! — syknął Dureń. — Nie widzicie, że robię wszystko, co możliwe, żeby się zastanowić? — Zastanawiać się... nad czym? — spytała Ambicja. — Powiedz im, że jeśli nam dadzą

skarb, schwytamy Ceguę i wszystkie jej dzieci. Ale za posąg... Nigdy! — Ale czyż nie zdajecie sobie sprawy, że będą nas czcić przez całe stulecia? Może nawet nazwą moim imieniem to miasteczko! — Nazywać miasto Dureń? — rzekła Iluzja. — Zwariowałeś, chłopcze. Uważam ich za idiotów, ale nie aż za takich. Są wystarczająco sprytni, żeby zaofiarować nagrodę, która ich nic nie kosztuje, bo drzew guayacan dużo jest w tych lasach i każdy może sobie wyrzeźbić kukłę i postawić ją na placu, żeby znosiła tam deszcze i upały. — Nie chcą nam dać skarbu! — wrzasnęła Ambicja trzepocząc skrzydłami. — Skąpcy! Skąpiradła! Chciwcy! Niech się męczą z Ceguą do końca świata! Alkad i przedstawiciele ludu nie rozumieli, o co sprzeczają się nasi przyjaciele, gdyż porozumiewali się oni w języku náhuatl. Dlatego też alkad zapytał: — Czy uwolnisz nas od Ceguy? Czy będziemy wreszcie mogli spać spokojnie u boku naszych żon i dzieci? Czy zechcesz pomóc mieszkańcom naszego miasteczka? Dureń już otworzył usta, żeby odpowiedzieć, gdy Ambicja krzyknęła mu w náhuatl: — Skarb! Żądaj skarbu! — Będę się czuł zaszczycony wiedząc, że upamiętnicie moje imię, jeśli uwolnię was od Ceguy. Zapewniam was, że złapię tę czarownicę i przekażę ją ludowi, aby ją zabił. Dziś * Cegua — postać z mitologii azteckiej, która nocami poszukuje kochanków, aby zamienić ich w idiotów (przyp. aut.). jeszcze tego dokonam. Wszyscy bili brawa i wznosili okrzyki na cześć bohatera, gdy tymczasem Iluzja jęczała trzęsąc się ze strachu, Ambicja zaś darła się trzepocząc skrzydłami: — Idiota! Kretyn! Nie zażądałeś skarbu! Będziesz żarł statuę z guayacanu przez całe życie! Teraz dopiero robisz z siebie bohatera! Fanfaron! Zapomniałeś, że to Cadejo zabił ogiera, a ty spieprzałeś jak jeleń przed sforą psów? Papuga była tak oburzona, że już nie pamiętała o tym, by wyrażać się poprawnie. Wszyscy wycałowali i wyściskali Durnia. Po czym poszli sobie, przekonani, że Cegua tej nocy będzie już schwytana. — I co teraz — spytała Iluzja, kiedy zostali sami. — Zdajesz sobie sprawę, że wpląta- liśmy się w niezłą kabałę? Jaki masz plan? — Jaki plan może mieć ten idiota! — wrzeszczała Ambicja. — On myśli, że złapać Ceguę, to to samo, co zjeść kaszkę z mleczkiem. — Jakoś wydostaniemy się z tych opałów. Na razie prześpijmy się trochę, bo zostały nam jeszcze dwie godziny do północy. — I mówiąc to Dureń beztrosko ułożył się do snu. Wybiła północ. Iluzja i Ambicja spały spokojnie na belce domu, w którym gościli. Słychać było jedynie granie świerszczy. Nagle na głównej ulicy rozległ się głuchy, nieokreślony dźwięk, który konkretyzował się powoli, aż przekształcił w przeraźliwe skrzypienie kół wozu, stęsknionych za oliwiarką. Ze zgrzytem łączyło się klekotanie obluzowanego drewna i specyficzny odgłos, jakby koła były kwadratowe, a wóz pełen pustych beczek. Iluzja, Ambicja i Dureń obudzili się. Przez szparę w drewnianej ścianie dostrzegli zbliżający się Upiorny Wóz * pełen tru- pów ludzi, którzy umarli w tym roku, ciągniony przez dwa ludzkie szkielety. Jakaś staruszka poganiała szkielety batem, by nie ustawały w marszu. Początkowo Dureń nie poznał staruszki. Potem przyjrzał jej się dokładnie i, ku własne- mu zdumieniu, rozpoznał w niej swoją ciotkę, ową poczciwą kobiecinę, która go wychowała i dla której pragnął zdobyć skarb i inteligencję. — Ciotka umarła — rzekła Iluzja.

— Umarła z żalu i dlatego kazano jej powozić Upiornym Wozem. — Durniu, wracaj! — zawołały papugi. Na próżno. Dureń stanął na środku drogi, którą miał przejeżdżać Upiorny Wóz, i klęknąwszy ze skrzyżowanymi ramionami, zawołał: — Ciociu, ciociu tyś mi była matką! Dlaczego umarłaś, nie czekając na mój powrót ze skarbem? Nie wiesz, że chciałem zdobyć bogactwo, inteligencję i mądrość, żebyś ty mogła na starość wypoczywać w hamaku, paląc swoje ulubione cygara z ciemnego tytoniu? — Synu — odparła ciotka — jadę połączyć się z twoją matką i z resztą naszych przo- dków. Umarłam z głodu i ze smutku. Z głodu, bo byłam biedna... to normalne prawo niespra- wiedliwości ludzkiej, ze smutku, bo porzuciłeś mnie, aby szukać szczęścia. Idź dalej swoją drogą w pogoni za Czarodziejskim Ptakiem Ułudy. I nich ci zawsze towarzyszą Ambicja i Iluzja, skoro już Rozsądek odmówił ci swego towarzystwa. Proszę tylko Boga, żebyś nigdy nie musiał żałować, że porzuciłeś spokój naszej chaty dla skarbów, które mogą zdeprawować twoją duszę, jedyną cenną rzecz, jaką my, biedacy, posiadamy. Rozległ się gromki śmiech. Rechot mrożący krew w żyłach. Chichot szaleńca. Szatański odgłos kłapania szczękami. Śmiech dobywający się spoza kukurydzianych zębów. Mlaskanie języka z kukurydzianych liści. * Upiorny Wóz — Carreta Nagua (z jęz. náhuatl — zaczarowany, czarodziejski) pochodzi z mitologii azteckiej (przyp. aut.). Kiedy najmniej się tego spodziewali Cegua zjawiła się przed nimi. Była ogromna: jej głowę pokrywał żółty włos kukurydzy, miała szyję z kukurydzianej kolby, a jej ciało pokry- wały liście kukurydzy. W takiej oto postaci odrodziła się po wiekach starożytna Bogini Kukurydzy, przeisto- czona w pokutującą zjawę klątwą hiszpańskich księży. Cegua, pokutująca dusza kukurydzy, chciała objąć Durnia. Ten przestraszony odsko- czył, i upuścił woreczek z poświęconą gorczycą. Cegua przystanęła spokojnie, obserwując wysypujące się ziarenka. Spróbowała schwytać jedno. Na próżno. Spróbowała złapać drugie. Gorczyca wymykała jej się z rąk. Pod domem trójka poszukiwaczy przygód obserwowała, jak Cegua w swym bezsensownym pościgu za ziarenkami gorczycy, traci poczucie czasu. Słońce obwieściło swe pojawienie się na wschodzie. Następnego dnia mieszkańcy Ticuantepe, którzy ze swych domów przyglądali się przy- godzie Durnia, znaleźli na środku ulicy garść mąki kukurydzianej, organiczne resztki tej, która była Ceguą. Nie wytrzymała promieni słońca. Bogini Kukurydzy odeszła na wieki i nigdy już nie powróciła. Zaniechała swej wędró- wki po świecie i zemsty na potomkach tych, którzy ją przeklęli. Rozdział F Trzymając się instrukcji zawartych na kartce porwanej Sisimikom, trójka śmiałków wę- drowała dalej w poszukiwaniu dzielnego starca wulkanu Santiago, z wnętrznościami wype- łnionymi płonącą lawą, na którego zboczach zamieszkiwał Leśny Staruch, ubrany w szaty z liści i pleciony kapelusz z liany, pasterz jeleni i innych spokojnych zwierząt, żyjących na stokach góry. Leśny Staruch będzie wiedział, gdzie szukać Czarodziejskiego Ptaka Ułudy. Dotarli do zbocza wulkanu porosłego gęstą puszczą, ciemną, wilgotną, milczącą i zło- wrogą.

— Naprzód! — rzekła Ambicja — Przeszliśmy już tyle okropności, że nic gorszego nie może się nam przydarzyć. — Nie ma dwóch zdań, Leśny Staruch zdradzi nam tajemnicę — dodała machając skrzydłami Iluzja. — Zbliżamy się do końca naszej wędrówki. To pewne, że w tych lasach żyje Czarodziejski Ptak Ułudy. Zaledwie zagłębili się w puszczę, usłyszeli żałosne jęki, dochodzące z sąsiedniej jaskini. — Kto to może być? — spytał Dureń. — Może to Leśny Staruch umiera ze starości, albo dokucza mu reumatyzm — rzekła Ambicja. — Jeśli mu pomożemy, pewnie zdradzi nam sekret, gdzie szukać Czarodziejskiego Ptaka Ułudy — stwierdziła Iluzja. Zbliżyli się. Jakiś człowiek leżał na posłaniu z liści, lamentując. — Co ci się stało, poczciwy człowiecze? — spytał Dureń. — Boli mnie brzuch i mam biegunkę — odparł mężczyzna. — Jestem Niechybny Strze- lec. Zawsze kpiłem sobie z Leśnego Starucha, który złości się, że najpiękniejsze jelenie wy- chodzą mi na spotkanie, kiedy poluję. Biedaczyna! Nie zna mojej tajemnicy. Nie wie, że mam jeleni kamień, który zwymiotowała zaklęta czarna łania, ta, której nikt nie mógł ustrzelić, kiedy ją zraniłem w Wielki Czwartek kulą odlaną z ołowiu z figury Chrystusa. Oj! Ojojojojoj! — A co ci zrobił Leśny Staruch? — spytał Dureń. — Dosypał trupiego proszku do najsmaczniejszych owoców w lesie i to mi tak poskrę- cało kiszki. — Lepiej stąd chodźmy — odezwała się bojaźliwie Iluzja. — Ten Leśny Staruch nie rozumie po ludzku. A jeśli nam również poskręca kiszki? — Phi! Nie bądź tchórzem! — rzekła Ambicja. — Załatwimy tego starucha, zanim się obejrzy. W tym momencie powrócił Dureń, niosąc liście drzewa poziomkowego oraz kwiaty gnilca, cuchnące jak zgniłe mięso i, zmieszawszy liście i kwiaty z sokiem liany, podał płyn Niechybnemu Strzelcowi. Ten z pianą na ustach dwa czy trzy razy skręcił się w konwulsjach, wypuścił nosem dym i zaraz poczuł się uzdrowiony. — Dziękuję! — rzekł mężczyzna. — Teraz powiedzcie mi, co robicie w tym lesie? Dureń opowiedział mu swoje przygody i zwierzył się, czego szukają. — Będę wam towarzyszył, dopóki tu jesteście, aż odwdzięczę się w pełni za przysługę, jaką mi wyświadczyliście. Ruszyli dalej w drogę, aż dotarli do rzadkiego lasu. Tam, młody człowiek uzbrojony w pałkę z guayacanu, walczył ze żmiją czterometrowej mniej więcej długości. Widowisko było wspaniałe: żmija uderzyła w szermierza splotami ciała, niby żywym biczem, usiłując zakończyć walkę. Chłopak odparowywał ciosy pałką z mistrzowską zręczno- ścią. Słychać było tylko wściekłe uderzenia żywego bicza trafiającego to w ziemię, to w pałkę z guayacanu, to znów poświstującego w powietrzu. Chłopak, choć oddychał spokojnie, był cały spocony. Nagle rozległ się przerażony głos: — Synu, nie bij się z tym piekielnym stworzeniem! Była to matka młodzieńca, a zjawiła się w całkiem nieodpowiedniej chwili, bowiem chłopak oderwał się na sekundę od walki, by odpowiedzieć matce. Było to jego zgubą. Grani- towa Żmija, szybka i zwinna, cięła ogonem jak biczem w szyję przeciwnika, zwalając go z nóg. — Chodźmy — rzekł Niechybny Strzelec. — Ten już przegrał swoją walkę. — Ale dlaczego to robił? — spytała drżąc na całym ciele Iluzja. — Chciał zdobyć kamień Granitowej Żmii, by stać się niezwyciężonym w pojedynku

na maczety. Niewielu odważa się na to, muszą przez siedem kolejnych piątków walczyć z Granitową Żmiją i pokonać ją, przy czym ostatni piątek powinien być Wielkim Piątkiem. Ten, jak widać, nie wytrzymał nawet pierwszej walki. — A gdyby dzisiaj zwyciężył? — Żmija wycofałaby się do swojej nory i oczekiwałaby go w każdy piątek, aż wreszcie w Wielki Piątek, o trzeciej po południu, wręczyłaby mu kamień. Mając go w swym posiada- niu, byłby niepokonany w starciu na białą broń. — A musi to być koniecznie siedem piątków? — spytała Ambicja. — Może ich być mniej, ale wówczas trzeba walczyć ze żmiją w Wielki Piątek tyle razy, ile piątków zabrakło do pełnej siódemki. Ruszyli w drogę. Nieco dalej natknęli się na mężczyznę galopującego na pięknym kasztanku. — To jest — rzekł Niechybny Strzelec — Jeździec-na-Kasztanku. Nikt nigdy nie wi- dział go na ziemi. Mówią, że spędza całe życie na grzbiecie zwierzęcia. Ma to być kara, jaką nałożyła na niego pewna miejscowa wiedźma, za to, że się nie chciał ożenić z jej małą czarowniczką. Poszli, dalej. Wspaniały srokacz ogryzał gałęzie drzew na leśnej polanie. Grzywę miał długą i lśniącą, sierść połyskliwą. Nerwowy i niespokojny, z daleka śledził wzrokiem wędrowców. — Ten koń jest zaczarowany — odezwał się znów Niechybny Strzelec. — Nikt nigdy nie zdołał go dosiąść. Najlepsi jeźdźcy z całej okolicy próbowali tej sztuki i żadnemu się nie powiodło. Mówią, że ktokolwiek by to uczynił, spełniłyby mu się wszystkie jego życzenia, nawet najbardziej nieosiągalne. Ale któż kiedykolwiek dosiądzie Zaklętego Srokacza? — zakończył myśliwy ze smutkiem. — Ja go dosiądę — rzekł Dureń. — Muszę się przecież dowiedzieć, gdzie żyje Czaro- dziejski Ptak Ułudy, żeby go złapać i stać się bogatym, inteligentnym i mądrym. Ale kiedy skończył mówić, tajemniczy srokacz zniknął, pozostawiając po sobie echo wyniosłego rżenia. Wędrowcy ruszyli w dalszą drogę, gdy nagle poczuli wyborny zapach owoców tropika- lnych w pełni dojrzewania, zapach mango, ananasa, poziomki drzewnej, śliwki, guajawy i wszystkich owoców, jakie tylko czytelnik może sobie wyobrazić. Dureń, Iluzja i Ambicja rzucili się na poszukiwanie smakowitych płodów. Myśliwy krzyknął za nimi: — Uwaga! To zaczarowany ogród Leśnego Starucha. Zasadził go tysiące lat temu i uprawia go tylko dla siebie. — Nie możemy spróbować tych owoców? — spytał zasmucony Dureń. — Możecie, ale tylko tyle, ile trzeba, by zaspokoić głód. Nie możesz zabrać stąd ani jednej jagódki na potem. To ta bronione. — A któż nas zobaczy? — spytała Ambicja. Niechybny Strzelec nie odrzekł nic, gdyż nie znał odpowiedzi. Jedli do syta. Iluzja i Dureń, posłuszni słowom Niechybnego Strzelca, nie schowali na później ani jednego owocu, natomiast sceptyczna Ambicja ukryła pod skrzydłami dwie piękne śliwki, czerwone i mięsiste. Nikt nie zauważył jej występku. Kiedy jednak zaczęli szukać drogi, która ich tu przywiodła, nie mogli jej odnaleźć. Na jej miejscu wznosiły się olbrzymie guanacaste, splecione pnączami parzącej liany pica-pica, zamykając odwrót. Zerwał się wiatr i na wędrowców posypał się proszek, który spowodował powstanie piekących bąbli. — Któż tam, do diabła, wynosi kradzione owoce?! — rozległ się grzmiący głos, który

zdawał się wychodzić z każdego drzewa i z każdego pnącza liany. — Wiem dobrze, kto jest złodziejem! Niech się przyzna, bo jak nie, to wszyscy tutaj zostaniecie i będziecie się tak dra- pać przez całą wieczność. Wtedy Ambicja, zrozpaczona, wzbiła się w powietrze, upuszczając zaklęte śliwki, które ukryła pod skrzydłami. Zaledwie owoce spadły na ziemię, zniknęły gigantyczne drzewa i pnącza pica-pica i ukazała się cienista droga, ta sama, którą przybyli. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Ruszyli naprzód. Na skraju drogi, na pniu guayacanu, dostrzegli siedzącego krzepkiego starca z białą brodą, z oczami żółtymi jak u tygrysa, odzianego w szatę z zielonych liści, z głową nakrytą kapeluszem plecionym z liany. Spojrzał na nich surowo marszcząc czoło i odezwał się głębokim głosem, który słyszeli chwilę przedtem będąc więźniami w zaklętym sadzie: — Ja jestem Leśny Staruch. A wy kim jesteście? Szukaliście mnie, prawda? Nie wiecie, że mogliście na zawsze pozostać w tej gęstwinie? Rozdział G Iluzja, Ambicja i Dureń stali bez ruchu. Nie odezwali się ani słowem. Niechybny Strze- lec ukrył się, zdając sobie sprawę, że władca pól i lasów, gdyby go tylko dostrzegł, zabiłby go natychmiast. — Czemu milczycie? Mowę wam odjęło? Czego szukacie po tych bezdrożach? Milczenie. Iluzja i Ambicja dygotały. Zawsze tak reagowały w obliczu niebezpieczeństwa. Dureń zachował spokój. — Trzeba, żebyście się dowiedzieli, kim jestem. Może wówczas nabierzecie zaufania i powiecie mi, w jakim celu przyszliście do moich lasów. Wiem już, że chcieliście ukraść mi owoce, i to te z osobistego ogrodu, te, które mnie kosztowały tyle lat poświęceń. No więc dobrze, do rzeczy! Nazywam się Leśny Staruch. Jestem panem i władcą całej tej krainy. Lasy, rzeki, doliny, zwierzęta — wszystko to należy do mnie. Ja troszczę się o nie, jak o siebie samego. Poświęcam się dla ich dobra. Wszystko robię z myślą o ich korzyści. Wiem, że są w tych lasach źli synowie, którzy chcieliby skończyć z moim panowaniem. Po- pycha ich ambicja przeciwko mnie i moim posłusznym dzieciom. Ci zarozumialcy mają ocho- tę urządzić mi zamach stanu. Knują rewolucję. Mówią, że jestem złodziejem. Że wszystko zrabowałem. Że nic nikomu nie zostawiłem. Że mordowałem każdego, kto usiłował pozbawić mnie władzy. Że mam za sobą tyle grobów, ile lat życia. A żyję już tysiące lat. Niewdzię- czność ludzka, moje dzieci, niewdzięczność ludzka. Tyle im poświęciłem. To nic przyjemne- go być panem takiej puszczy, jak Staruchostan. Tak, puszcza nosi moje imię. Nie dlatego, żebym był próżny. Nie, nie, to nie to. Po prostu moi wdzięczni synowie, ci, którzy naprawdę mnie kochają, złożyli wniosek w Kongresie, żeby nazwać ją moim imieniem. Pieniądz też nosi moje imię: staruchon. Jest to ziarno kakaowe *, na którym artyści z lasów wyryli moją podobiznę. Nie był to akt służalstwa, ale dowód uznania dla moich ogromnych poświęceń. — Westchnął ze smutkiem. — Ach, żeby ci niegodziwcy, którzy chcą mnie obalić, znali gorycz tych nocy, jakie ich czekają w wypadku zdobycia władzy!

To prawda, że osiemdziesiąt procent majątków w Staruchostanie należy do mnie, a po- zostałe dwadzieścia procent do moich popleczników i do wojska. Ale mówiąc szczerze, moje dzieci, po co majątki obywatelom tego kraju? Żeby mieli, kłopoty? Żeby musieli płacić pe- nsje, opłacać urlopy i świadczenia socjalne robotnikom i chłopom? Żeby musieli płacić poda- tki na skarb państwa? Czyż nie prawda, że wyświadczyłem im przysługę, nie pozwalając, by posiadali cokolwiek? W ten sposób nie mają problemów. Lasy dostarczają owoców i zwierzy- ny w wystarczającej ilości, żeby się wyżywić. To jest republika, w której nie ma wyzyskiwa- czy, ponieważ nikt nic nie posiada. Po co im wielu wyzyskiwaczy? Czy nie wystarczy im jeden, który na dodatek troszczy się o nich? Ach, żebyście wiedzieli, jak rozwinąłem handel, przemysł, żeglugę rzeczną; zbudowa- łem drogi wykładane bananowymi liśćmi, żeby były łatwo dostępne w dzień i w nocy. Moi wrogowie powiadają, że osiemdziesiąt procent kapitału w tym przemyśle i w przedsiębior- stwach handlowych należy do mnie, a pozostałe dwadzieścia procent do moich popleczników i do wojska. No owszem, zgoda! Bo czyż to nie my czuwamy nad tym wszystkim? Pracujemy rzetelnie, żeby kraj szedł z postępem. To zaledwie sprawiedliwa kompensata za nasz ogromny wysiłek dla wspólnego dobra. Mówią też, że zielone szosy wybudowałem po to, by móc swo- bodnie przerzucać wojska przez cały Staruchostan, kiedy zajdzie potrzeba stłumienia rebelii. Że buduję je tylko tam, gdzie uważam za stosowne. I to prawda. Bo czyż nie mam prawa bronić w legalny sposób republiki, którą utrzymuję w pokoju i postępie? Któż więc ma decy- * Przedhiszpański środek płatniczy (przyp. red.). dować, jeśli nie ja? Niewdzięcznicy! Prawdą, cudzoziemcy, że ci buntownicy są wobec mnie niewdzięczni? Iluzja, Ambicja i Dureń słuchali uważnie z zapartym tchem, ale nie odpowiedzieli. — Rządzę zaledwie czterdzieści tysięcy lat, co oznacza tyle też i lat poświęceń, czuwa- nia nad nimi, uszczęśliwiania ich, a już chcieliby mnie obalić. Przedtem ten kraj był ofiarą wojen domowych. Żądni władzy przywódcy posyłali swoich chłopów, swoich pracowników, swoich robotników, żeby zabijali się nawzajem w straszliwych jatkach wojny domowej, wszystko po to, żeby oni sami mogli rządzić i wzbogacać się po każdej takiej rzezi, przy czym ci durnie, którzy zwracali broń przeciwko sobie samym, nie mieli z tego żadnej korzy- ści. Teraz już się nie zabijają. Wszędzie panuje spokój i cisza. Pewnie, że teraz też nie mają żadnej korzyści, ale w końcu nie zabijają się i nie nawadniają naszych żyznych pól swoją drogocenną zieloną krwią, i nie zostawiają po sobie sierot i wdów. Przedtem zabijali się w wojnach domowych, a ci, co przeżyli, kończyli umierając z głodu. Teraz też umierają z głodu, ale w ciszy i w spokoju. Czy to nie lepsze? Jasne, że umierają z głodu tylko ci, którzy nie popierają mojego rządu. Bo ci, którzy należą do mojej partii, do staruchowców, nie umierają z głodu, tylko z otłuszczenia. Ci żyją dostatnio. Bogato. Mają prawo do rabowania tej niewie- lkiej reszty, jaka się ostaje moim apetytom. Mogą zabijać i nikt ich za to nie pociąga do odpo- wiedzialności. Jedyny warunek, to żeby uszanowali, co należy do mnie. Żeby nie usiłowali popełniać przestępstw przeciwko mnie. Poza tym mogą robić wszystko bezkarnie. Prawda, że trzeba być durniem, żeby nie należeć do wiodącego ruchu staruchowców, do partii, której przyszło odkupić Staruchostan? No dobrze. Powiedziałem już dosyć o sobie. Teraz chciałbym wiedzieć, kim wy jeste- ście i czego szukacie w Staruchostanie? Sroki mi podszepnęły, że jesteście cudzoziemskimi rewolucjonistami, którzy przyszli mnie obalić. Prawda, że nie, moje dzieci? Prawda, że nie chcecie skrzywdzić bezbronnego staruszka? — Jesteśmy wędrowcami, którzy przybywają w pokoju — przemówił Dureń. — Przy- chodzimy z misją osobistą. Nawiązaliśmy kontakt z Sisimikami w górach Ticuantepe, a te nam powiedziały, że jest pan odpowiednią osobą, która pomogłaby nam w rozwiązaniu nasze-

go problemu. — A co to za problem? — Chcemy schwytać Czarodziejskiego Ptaka Ułudy. Przerwał mu wybuch grzmiącego śmiechu. Leśny Staruch, ofiara własnej wesołości wił się po ziemi w straszliwych konwulsjach. Małpy trzęsły się ze strachu, a inne zwierzęta pochowały się w norach i w gałęziach drzew. Słońce pobladło, a chmury zasłoniły niebo, żeby nie oglądało tego widowiska. Wreszcie Leśny Staruch przestał się śmiać. — Złapać Czarodziejskiego Ptaka Ułudy! Czy to właśnie powiedziałeś przed chwilą, durniu nad durniami? — Tak, proszę pana. Widzę, że jest pan mędrcem, bo odgadł pan moje imię. Nazywam się Dureń. Chcę złapać Czarodziejskiego Ptaka Ułudy, żeby stać się bogatym, inteligentnym i mądrym. Leśny Staruch spojrzał nań ze zdziwieniem. — Powiadasz: bogatym, inteligentnym i mądrym? A kto ci powiedział, że można zdo- być te trzy rzeczy na raz? — Iluzja i Ambicja — odparł Dureń, wskazując papugi, spoczywające mu na ramio- nach. — Świat jest całkiem stracony — mruknął Leśny Staruch — jeśli już papugi zaczynają udzielać rad. A głupi chłopcy, jak ten tutaj, szukają Czarodziejskiego Ptaka Ułudy, żeby zdo- być bogactwo, inteligencję i mądrość. Do diabła! Kim mają w takim razie rządzić tacy skro- mni, dożywotni mężowie stanu, jak ja? Zastanowił się chwilę, unosząc w górę brwi. — Schwytać Czarodziejskiego Ptaka Ułudy jest rzeczą równie trudną, jak obalić mnie. Niewykluczone jednak, że się wam to uda. Powiem wam, gdzie żyje ptak, jeśli wyświadczy- cie mi kilka drobnych przysług. Kiedy je spełnicie, zdradzę wam, gdzie go szukać i powiem, jak go złapać. Umowa stoi? — Umowa stoi! — odrzekła trójka przyjaciół jednocześnie. Ambicja, żeby nie uronić ani słowa, przefrunęła na ramię Leśnego Starucha, ale ten spłoszył ją machnięciem dłoni, wołając przy tym: — Precz stąd, ptaszysko, bo podejrzewam, że chcesz mnie ukłuć tym ostrym dziobem! Iluzja zbeształa Ambicję za ten nadmiar poufałości. Leśny Staruch rzekł: — A oto twoje prace: pierwsza: — przyniesiesz mi kamień Granitowej Żmii, druga: — zsadzisz z siodła Jeźdźca-na-Kasztanku, trzecia: — dosiądziesz Zaklętego Srokacza i poskromisz go, czwarta: — znajdziesz wojskowego, który nie żyje z domów gry, z dziwek, z szynków, ani z łapówek, piąta: — wyszukasz uczciwego polityka, szósta: — znajdziesz lekarza, który nie wyraża się źle o swoich kolegach. Rozdział H Powiedziawszy to wszystko, Leśny Staruch zniknął. Po prostu zwyczajnie — zniknął. Trójka śmiałków aż przystanęła zdziwiona tym zjawiskiem, a także faktem, że w jednej chwili pojawił się Niechybny Strzelec z wyrazem smutku na twarzy. Strzelbę miał przewie- szoną przez ramię i garścią liści ocierał pot z czoła. Ambicja milczała. Iluzja także. Dureń rozmyślał z rękami skrzyżowanymi na piersi.

Słońce przygasiło żar swoich promieni, przygnębione sytuacją naszych przyjaciół. — No więc słyszeliście, co mówił Leśny Staruch. Widzieliście go i prawdopodobnie nie ujrzycie go po raz drugi, zanim nie wykonacie zleconych wam zadań. Jeśli chcecie naprawdę zdobyć Czarodziejskiego Ptaka Ułudy, lepiej opuścić Staruchostan i wynieść się w inne stro- ny. Być może starucha z wulkanu Masaya wskaże wam ślad tajemniczego, czubatego ptaka. Może będzie bardziej wyrozumiała i da wam klucz do tajemnicy, nie każąc wykonywać zadań niemożliwych do zrealizowania, które mogą was tylko zgubić Chodźmy! Zostawmy Leśnego Starucha z jego Staruchostanem, z jego niedobrymi dziećmi — rewolucjonistami, z wszystki- mi jego majątkami i kłopotami, i ruszajmy na poszukiwanie Staruchy z wulkanu Masaya. Wiedźma może jest bardziej uległa, niż ten cholerny Leśny Staruch. — A jeśli stara jest taka sama jak Staruch, nic nie zyskamy na zamianie — rzekła Iluzja. — Takie samo zadanie może nam zlecić jedno i drugie. Osobiście nie sądzę, żeby te prace były niewykonalne. — Zawsze znajdzie się jakiś sposób, który pomoże doprowadzić je do końca — dodała Ambicja. — Nie ma takich przedsięwzięć, których by nie można było zrealizować. Dureń nadal zachowywał milczenie. Niechybny Strzelec odezwał się znowu: — Dobrze, skoro nalegacie, dalej więc, ruszajmy ku przygodzie! Jestem gotów wam pomóc, w czym tylko będę mógł. Znam tajemnice tych okolic i być może znajdziemy sposób, by wykonać zadania Leśnego Starucha! — Od czego zaczniemy? — spytał Dureń, przerywając milczenie po zachęcających słowach Niechybnego Strzelca. — Odszukajmy najpierw Granitową Żmiję, żeby ją wyzwać do walki. Wyruszyli wszyscy czworo, zagłębiając się coraz bardziej w puszczę. Posuwali się ście- żkami uczęszczanymi jedynie przez jelenie i pekari. Wstępowali do szumiących lodowatych strumieni i pytali je o Granitową Żmiję. Strumienie, po przepłukaniu gardła świeżą wodą, odpowiadały, że nie widziały jej od wielu dni. Drzewa wzruszały gałęziami i szumiały kpią- co, a liany skręcały się ze śmiechu, słysząc o zamiarach czwórki wędrowców. W końcu daleko, bardzo daleko, spotkali ptaka güis, który śpiewał smutno w gałęziach tigüilote. Zwrócili się do niego: — Nie widziałeś, güis, Granitowej Żmii? Idziemy wyzwać ją na śmiertelny pojedynek, bo Leśny Staruch kazał nam dostarczyć jej kamień jako dowód naszej dzielności, a w zamian obiecał powiedzieć, gdzie żyje Czarodziejski Ptak Ułudy. — Pewno, güis, pewno, güis — odparł güis, który nie potrafił nic powiedzieć, żeby nie wymówić własnego imienia. — Widziałem ją kilka godzin temu. Pełzała pod talalate w poszukiwaniu pożywienia. Jest bardzo wychudzona, ponieważ nie jadła od dłuższego czasu i rozdrażniona, bo ostatnio wyzwał ją na pojedynek pewien chłopak, którego musiała zabić, mimo krzyków jego matki. Granitowa Żmija nie zna litości, ale zawsze jest wściekła, kiedy musi zabijać w Wielki Piątek. Czwórka przyjaciół wyruszyła w dalszą drogę, podziękowawszy wprzódy dobrze wy- chowanemu güisowi, który pozostał w gałęziach tigüilote, śpiewając bardzo smutno, przeczu- wał bowiem niechybną śmierć owego durnia, co to się nosił z zamiarem wyzwania niezwy- ciężonej Granitowej Żmii. Po wielogodzinnej wędrówce dotarli do wskazanego przez ptaka talalate, ale nie zastali pod nim Granitowej Żmii, a jedynie zieloną żmijkę chocoya, która prześlizgiwała się leniwie z gałęzi na gałąź w dolnych partiach drzewa. Jej cienkie, zielone ciało o elastycznych mię- śniach zdawało się sposobić do tańca niczym ciało striptizerki. Żmijka spojrzała czerwonymi oczkami na wędrowców. Przestraszyła się na widok Nie- chybnego Strzelca, ale wnet się przemogła i syczącym głosem rzekła: — Dokąd to wędrujecie z Niechybnym Strzelcem? Jesteście może rewolucjonistami,