alien231

  • Dokumenty8 931
  • Odsłony458 515
  • Obserwuję283
  • Rozmiar dokumentów21.6 GB
  • Ilość pobrań379 528

Herezja Horusa 02 - Fałszywi Bogowie - McNeill Graham

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :6.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Herezja Horusa 02 - Fałszywi Bogowie - McNeill Graham.pdf

alien231 EBooki M MC. Mcneill Graham.-CYKL HEREZJA HORUSA.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 230 stron)

False Gods by Graham McNeill Cover art by Philip Sibbering This translation © Games Workshop Limited 2012 Fałszywi bogowie © Games Workshop Limited 2006 Przetłumaczone i oddane do użytku na mocy licencji Fabryce Słów This translation copyright © Games Workshop Ltd 2012 Wszelkie prawa zastrzeżone. Games Workshop, logo Games Workshop, Warhammer i logo Warhammer, Black Library i logo Black Library, BL Publishing i logo BL Publishing, Warhammer 40,000 i logo Warhammer 40,000, 40K i wszelkie inne powiązane znaki, nazwy, nazwy miejsc, postacie, lokalizacje, broń, jednostki, bohaterowie, ilustracje, pojazdy, oznaczenia jednostek, godła, logo i obrazy ze świata Warhammer i Warhammer 40,000, to ®, ™ i/lub © Games Workshop Ltd 2000-2012, rejestrowane w różnych formach w Wielkiej Brytanii i w innych krajach na całym świecie. Używane w ramach licencji na Fabrykę Słów. Wszelkie prawa zastrzeżone. http://blacklibrary.com/ wydanie I isbn 978-83-7574-623-5 Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy. Niniejsza książka jest fikcją literacką. Wszystkie postaci i zdarzenia opisane w powieści są fikcyjne i jakiekolwiek podobieństwo do realnie istniejących osób lub zdarzeń jest przypadkowe.

SPIS TREŚCI Herezja Horusa ~ DRAMATIS PERSONAE ~ CZĘŚĆ PIERWSZA ZDRAJCA JEDEN DWA TRZY CZTERY PIĘĆ CZĘŚĆ DRUGA KSIĘŻYC ZARAZY JEDEN DWA TRZY CZTERY PIĘĆ SZEŚĆ SIEDEM CZĘŚĆ TRZECIA ŚWIĄTYNIA FAŁSZYWYCH BOGÓW JEDEN DWA TRZY CZTERY PIĘĆ CZĘŚĆ CZWARTA KONIEC KRUCJATY JEDEN DWA TRZY CZTERY O AUTORZE  

Dla Dana, z podziękowaniami za oświecenie

Herezja Horusa Nadszedł czas legend Potężni bohaterowie walczą o władzę nad galaktyką. Podczas Wielkiej Krucjaty nieprzeliczone armie Imperatora Ziemi zgniotły napotkane rasy obcych, nie pozostawiając po nich nawet śladu na kartach historii. Nadchodzi nowy wiek dominacji ludzkości. Lśniące cytadele z marmuru i złota upamiętniają zwycięstwa Imperatora. Na powierzchniach milionów planet wznoszone są tryumfalne pomniki, świadectwa heroicznych czynów największych z jego bohaterów. Najważniejszymi z nich są Prymarchowie, nadludzkie istoty, którzy prowadzą armie Kosmicznych Marines Imperatora do kolejnych zwycięstw i stanowią szczytowe osiągnięcie jego inżynierii genetycznej. Kosmiczni Marines są najgroźniejszymi wojownikami, jakich kiedykolwiek znała galaktyka, a każdy z nich wart jest w walce stu zwykłych żołnierzy. Kosmiczni Marines zorganizowani są w wielotysięczne armie zwane Legionami, które dowodzone przez Prymarchów, prowadzą w imieniu Imperatora podbój galaktyki. Największym spośród Prymarchów jest Horus, Horus Wspaniały, Najjaśniejsza Gwiazda, ulubieniec Imperatora, który traktuje go jak rodzonego syna. Horus Mistrz Wojny, najwyższy wódz wszystkich armii Imperium, pogromca tysiąca światów i zdobywca galaktyki. Horus, wojownik bez skazy i niezrównany dyplomata. Nadszedł czas Horusa, a jego gwiazda wschodzi. Jak wysoko zdoła się jednak wznieść, zanim upadnie?

~ DRAMATIS PERSONAE ~ Synowie Horusa Mistrz Wojny Horus Wódz Legionu Synów Horusa Ezekail Abaddon kapitan Pierwszej Kompanii Tarik Torgaddon kapitan Drugiej Kompanii Iacton Qruze zwany „Cichym”, kapitan Trzeciej Kompanii Hastur Sejanus kapitan Czwartej Kompanii Horus Aksymand zwany „Małym Horusem”, kapitan Piątej Kompanii Serghar Targost kapitan Siódmej Kompanii, Mistrz Loży Garviel Loken kapitan Dziesiątej Kompanii Luc Sedirae kapitan Trzynastej Kompanii Tybalt Marr zwany „Albo”, kapitan Osiemnastej Kompanii Verulam Moy zwany „Lub”, kapitan Dziewiętnastej Kompanii Kalus Ekaddon kapitan, dowódca Catulańskich Zbójów Falkus Kibre zwany „Mężobójcą”, kapitan, dowódca Terminatorów Justaerin Neron Vipus sierżant, drużyna taktyczna Locasta Maloghurst zwany „Skrzywionym”, adiutant Mistrza Wojny Prymarchowie Angron Prymarcha Pożeraczy Światów Fulgrim Prymarcha Dzieci Imperatora Inni Kosmiczni Marines Erebus Pierwszy Kapelan Głosicieli Słowa Khârn kapitan Ósmej Kompanii Szturmowej Pożeraczy Światów Legio Mortis Princeps Esau Turnet dowódca Dies Irae, Tytana klasy Imperator Moderati primus Cassar starszy członek załogi Dies Irae Moderati primus Aruken starszy członek załogi Dies Irae Davinici Akshub Kapłanka Lożyprzywódczyni Loży Węża Tsi Rekh przedstawiciel Davinitów Tsepha kultystka i akolitka Akshub Inni obywatele Imperium Petronella Vivar Palatyna Majoria rodu Carpinus, potomkini bogatego terrańskiego rodu Maggard ochroniarz Petronelli

Lord Komandor Varvarus głównodowodzący siłami wojskowymi Armii Imperialnej Adept Mechanicum Regulus przedstawiciel Mechanicum, dowodzi robotami Legionu oraz dogląda stanu technicznego maszyn bojowych

CZĘŚĆ PIERWSZA ZDRAJCA Byłam przy upadku Horusa...

Naiwność ludzi polega na tym, iż wierzą, że są ważnymi postaciami na scenie historii, a ich działania wpływają na rwący potok czasu. Ludzie władzy śpią spokojnie, czerpiąc pociechę ze złudzenia, iż bez ich udziału świat przestałby się obracać, góry runęłyby i rozpadły się w pył, a morza wyschły. Pamięć i historia nauczyły nas jednak, że z czasem wszystko przemija. Po cywilizacjach naszych przodków pozostały jedynie kości i proch. Po największych nawet bohaterach pozostają tylko zapomniane legendy. Nikt nie może żyć wiecznie. Pamięć przemija, a zapomnienie nie oszczędza nikogo. Prawda ta jest nienaruszalna i dotyczy każdego, nawet próżnych i aroganckich tyranów. Jedynym wyjątkiem był Horus. Kyril Sindermann, Przedmowa dla upamiętniaczy Dla opisania Mistrza Wojny nie wystarczyłoby tysiąca frazesów, a każdy z nich byłby całkowicie prawdziwy. Petronella Vivar, Palatyna Majoria rodu Carpinus W ludzkich rękach wszystko prędzej lub później rozpada się w pył. Ignace Karkasy, Rozmyślania o smutku herosów

JEDEN Potomkini znacznego rodu Kolos Księżyc buntowników Cyklop Magnus, Rogal Dorn, Leman Russ. Każde z tych imion naznaczone było historią. Każdy z ich posiadaczy ową historię kształtował. Przebiegała wzrokiem listę. Corax, Nocny Upiór, Angron... imion było wiele, a każdemu z nich towarzyszyły dzieje bohaterskich podbojów planet odzyskanych dla Imperium Ludzkości i wcielonych do niego w imieniu Imperatora. Samo brzmienie tych imion wywoływało w niej dreszcze. Najważniejsze z nich znajdowało się jednak u szczytu listy. Horus. Mistrz Wojny Horus. Słyszała, że jego wojownicy nadali swemu ukochanemu wodzowi przydomek Luperkal. Zasłużył na niego na polach bitew o Ullanor, o Rzeźnię, o Sześćdziesiąt Trzy Dziewiętnaście ‒ planetę, którą jej nieświadomi mieszkańcy nazywali Terrą ‒ oraz w tysiącu innych wojen, których przebiegu nie zawarła jeszcze w swych mnemonicznych implantach. Z zapartym tchem myślała o tym, jak daleko znalazła się od rodzinnych posiadłości w Kairos, i o tym, że wkrótce znajdzie się na pokładzie „Mściwego Ducha”, gdzie jej zadaniem będzie upamiętnianie żywej historii. Wiedziała, że przyjdzie jej nie tylko sporządzać zapisy. W głębi duszy czuła bowiem, że Horus sam jest historią. Przeczesała dłonią swe długie, kruczoczarne włosy. Znajdowała się daleko od Terry, mimo to jednak fryzura upięta była zgodnie z najnowszą modą. Musnęła palcami gładką, pozbawioną jakichkolwiek skaz skórę o oliwkowej barwie. Jej rysy ukształtowało życie pełne zbytku oraz kunszt chirurgów, które nadały im królewsko wprost dostojny wyraz z dyskretną nutą modnej wyniosłości. Siedziała dumnie wyprostowana przy swym sekretarzyku z klonowego drewna. Jej ojciec często pysznił się, że jego praprababka dostała mebel w podarunku od samego Imperatora po uralskiej przysiędze. Zastukała w czytnik danych złotą stalówką mnemopióra, drgającego z powodu jej podniecenia. Na łagodnie podświetlonej powierzchni ekranu pojawiły się pojedyncze słowa, pobrane z płatów czołowych jej mózgu przez organiczne kryształy obsadki. Krucjata... Bohater... Zbawca... Niszczyciel.

Uśmiechnęła się i starła słowa jednym pociągnięciem elegancko zadbanego paznokcia o krawędzi wyrównanej na poziomie molekularnym. Zaczęła pisać, znacząc powierzchnię ekranu wyraźną kursywą. Ja, Petronella Vivar, Palatyna Majoria rodu Carpinus, spisuję te słowa, mając poczucie wielkiego zaszczytu, jaki mnie spotkał. Na podróży z Terry spędziłam wiele długich, trudnych i pełnych niewygód lat... Petronella zmarszczyła brwi i szybko starła zapisane słowa, z gniewem widząc w nich ten sam afektowany ton, który tak irytował ją w dziełach upamiętniaczy towarzyszących Wielkiej Krucjacie. Najbardziej zauważalny był w dokonaniach Sindermanna, choć ten pisał ostatnio coraz mniej. Dion Phraster skomponował kilka przyzwoitych symfonii. Wszystkie były miłe dla ucha, choć zdaniem Petronelli żadna z nich nie przykułaby na długo uwagi słuchaczy w salach koncertowych Terry. Z kolei pejzaże Kelanda Rogeta były wprawdzie żywe, ale drażniła ją jego pełna symbolizmu technika malarska. Ignace Karkasy opublikował kilka niezłych wierszy, ale według Petronelli zawarty w nich obraz Krucjaty był często nadmiernie krytyczny, zwłaszcza w poemacie Krwawe nieporozumienie. Często zastanawiała się, dlaczego Mistrz Wojny pozwalał Karkasemu pisać podobne utwory. Przyszło jej do głowy, że być może umykał mu podtekst jego poezji, ale myśl o tym, że Horus mógłby cokolwiek przeoczyć, szybko zdała jej się śmieszna. Tknięta nagłą, zdradziecką wątpliwością odłożyła pióro do kałamarza lethe. Była bardzo krytyczna wobec dokonań innych upamiętniaczy, a sama jak dotąd nie miała czym się pochwalić. Czy uda jej się sprostać zadaniu? Miała przecież poznać największego bohatera swej epoki, zwanego przez niektórych bogiem, choć pojęcie to było oczywiście śmieszne i staromodne. Czy uda jej się odnieść sukces tam, gdzie w jej przekonaniu wszyscy bez wyjątku zawiedli? Kimże była, sądząc, że jej mizerny talent wystarczy, by oddać ogrom dokonań Mistrza Wojny, który wszak wykuwał w ogniu bitew los galaktyki? Przypomniała sobie jednak o swym pochodzeniu i wyprostowała się dumnie w fotelu. Pochodziła przecież z rodu Carpinus, najdostojniejszego i najbardziej wpływowego wśród arystokracji Terry. Jej przodkowie spisywali dzieje Imperatora już w czasach Wojen o Zjednoczenie, zanim władza Horusa sięgnęła granic galaktyki, zanim rozpoczął dzieło ponownego jednoczenia zamieszkałych przez ludzkość światów. W poszukiwaniu otuchy Petronella otworzyła płaski bibularz w skórzanej, opatrzonej monogramem oprawie i wyjęła z niego plik kartek. Na wierzchu leżało zdjęcie jasnowłosego Astartes w wypolerowanym pancerzu. Klęczał przed grupą swych braci, a jeden z nich wręczał mu długie pasmo pergaminu. Petronella wiedziała, że pergamin zapisany jest słowami ślubów bitewnych, jakie wojownicy Astartes składali przed walką, przysięgając wypełnić powierzoną misję. Stylizowany monogram „ek” oznaczał, że zdjęcie zrobiła Euphrati Keeler, i nawet Petronella musiała przyznać, że było po prostu doskonałe. Z uśmiechem odsunęła fotografię na bok, ukazując leżący pod nią arkusz czerpanego papieru. Arkusz ozdobiony był znakiem wodnym ze znajomym emblematem dwugłowego orła, symbolizującym unię Imperatora z marsjańskim Mechanicum. List napisany był własnoręcznie przez samego Sygilitę, na co wskazywały krótkie, jakby kanciaste pociągnięcia pióra. Niedokończone litery sugerowały pośpiech, a wygięte ku górze ogonki znaków świadczyły, że mimo powrotu Imperatora na Terrę Malcador musiał mieć wiele na głowie. Przeczytała list z uśmiechem na twarzy, choć czytała go już setki razy od odlotu z kosmodromu w Gyptusie. Wiedziała, że list ten stanowi dowód wielkiego zaszczytu wyświadczonego jej rodzinie. Usłyszała odległe syreny oraz zniekształcony mechaniczny głos i poczuła na grzbiecie dreszcz

oczekiwania. Dźwięki dochodziły ze złoconych głośników w korytarzu za drzwiami jej apartamentu i oznaczały przybycie okrętu na orbitę planety. Dotarli na miejsce. Petronella pociągnęła za srebrzystą szarfę zwisającą ze sklepienia i w chwilę później rozległ się dzwonek do drzwi. Uśmiechnęła się, wiedząc, że tak szybko na jej wezwanie odpowiedzieć mógł tylko Maggard. Nigdy nie odezwał się w jej obecności, bo przyzwoitki jej rodu chirurgicznie mu to uniemożliwiły. Zawsze jednak wiedziała, kiedy znajdował się w pobliżu. Zdradzały go niespokojne wibracje mnemopióra reagującego na bliskość jego zimnego jak stal umysłu. Odwróciła się na miękko wyściełanym fotelu. ‒ Otwarte. Drzwi otworzyły się bezdźwięcznie i Petronella odczekała chwilę, wiedząc doskonale, że Maggard bez jej pozwolenia nie przekroczy progu. ‒ Zezwalam ci wejść ‒ powiedziała. Ponury i srogi mężczyzna od dwudziestu lat pełniący obowiązki jej ochroniarza wszedł do apartamentu, ignorując przepych fresków, złota i szkarłatu. Jak zwykłe był oszczędny w ruchach, jakby całe jego ciało, od twardych mięśni nóg do potężnych barków, pozostawało bez przerwy w wewnętrznym napięciu. Drzwi zatrzasnęły się za nim i Maggard zrobił krok w bok, badając wzrokiem swych ruchliwych złotych oczu ozdobne sklepienie oraz przylegające do gabinetu pomieszczenia. Wypatrywał zagrożeń, szukając w wielu spektrach widzenia czegokolwiek podejrzanego. Jedną dłoń trzymał na gładkim chwycie pistoletu, drugą zaś opierał na głowicy kirliańskiego rapiera o złotej klindze. Na ciemnej skórze jego nagich ramion znać było blade linie, ślady wszczepionych augmetyków. Skóra wokół oczu również nosiła ślady kunsztu chirurgów rodu, którzy zastąpili je kosztownymi  wzmacniaczami biometrycznymi, dzięki którym miał lepiej pełnić swe obowiązki strażnika potomkini rodu Carpinus. Maggard odziany był w kolczugę i zbroję ze złocistych segmentów. Bez uśmiechu skinieniem głowy potwierdził, że pomieszczenie jest bezpieczne, choć Petronella mogłaby powiedzieć mu to sama. Rozumiała go jednak. Odpowiadał za jej bezpieczeństwo własnym życiem. ‒ Gdzie Babeth? ‒ zapytała Petronella, chowając list Sygility do bibularza i unosząc mnemopióro. Dotknęła czytnika danych końcem stalówki i oczyściła swój umysł, pozwalając tym samym, by myśli Maggarda przekazały jej słowa, których nie potrafił wypowiedzieć. Odczytała je i zmarszczyła brwi. ‒ Nie wolno jej teraz spać ‒ powiedziała. ‒ Zbudź ją. Mam wkrótce stanąć przed największym spośród bohaterów Krucjaty i ani myślę wyglądać wówczas jak obdarty pielgrzym z Terry. Przyprowadź ją do mnie i niech przyniesie moją aksamitną suknię, tę szkarłatną, z wysokim kołnierzem. Ma tu być w ciągu pięciu minut. Maggard skinął głową i wyszedł. Zdążyła jeszcze poczuć rozkoszny dreszcz podniecenia, kiedy mnemopióro zadrgało w jej palcach, a na ekranie czytnika pojawiła się jego ostatnia myśl. ...urna suka... W jednym ze starożytnych języków Terry nazwa oznaczała „dzień gniewu”. Jonasz Aruken wiedział, że było to miano zasłużone. Dies Irae stał przed nim na podobieństwo starożytnego bóstwa z dawno

zapomnianych legend. Przypominał pomnik wzniesiony na cześć wojny i zniszczenia. Jego opancerzony łeb górował nad zebranym personelem obsługi naziemnej, krążącym wokół jego stóp niczym wierni oddający cześć bóstwu. Tytan klasy Imperator stanowił szczytowe osiągnięcie wiedzy i umiejętności Mechanicum, kulminację doświadczeń tysiącletnich wojen i techniki militarnej. Jego jedynym przeznaczeniem było siać zniszczenie. W tym celu nacechowano go naturalnym dla rodzaju ludzkiego zamiłowaniem do zabijania. Tytan był wysokim na czterdzieści trzy metry, pancernym gigantem. W każdej z jego przypominających baszty nóg zmieściłaby się pełna kompania wojska wraz z personelem pomocniczym. Jonasz patrzył, jak pomiędzy owymi nogami zawieszono długi sztandar w kolorach złota i czerni, opatrzony trupią czaszką, symbolem Legio Mortis. Sztandar przypominał przepaskę biodrową dzikusa, a na jego powierzchni widniały setki pergaminowych wstęg. Na każdej wyszyto nazwy bitew ‒ odniesionych przez Mistrza Wojny zwycięstw. Jonasz wiedział, że zanim Wielka Krucjata dobiegnie końca, na sztandarze przybędzie jeszcze wiele takich wstęg. Ze sklepienia hangaru zwisały grube, żebrowane kable, łączące osłonięte rdzenie zasilania z ukrytymi w pancernym torsie bojowej maszyny reaktorami plazmowymi i ładujące je energią spętanej gwiazdy. Adamantytowy kadłub pokrywały podobne do blizn kratery, ślady walk z megarachnidami, których adepci Mechanicum nie zdążyli jeszcze usunąć. Mimo owych blizn Tytan przedstawiał się imponująco, choć jego widok nie był w stanie przyćmić bólu głowy Jonasza oraz burczenia w jego brzuchu, podrażnionym nadmiarem wypitego poprzedniego wieczoru amasecu. Zwisające ze sklepienia gigantyczne, hałaśliwe dźwigi uniosły ogromne, pełne pocisków podajniki oraz wiązki długich, tępych rakiet, umieszczając je w zasobnikach amunicyjnych Tytana. Każda z broni maszyny miała rozmiary budynku mieszkalnego. Jonasz patrzył, jak załogi przygotowują ogromne, wielolufowe działa, dalekosiężne haubice oraz działo plazmowe dysponujące mocą pozwalającą na zrównanie z ziemią całych miast. Zbliżając się do Tytana, czuł przepełniające go uczucie dumy i podniecenia. Męska symbolika sposobionej do wojny maszyny wywołała w nim uśmiech. Odskoczył z drogi pędzącej platformy transportowej załadowanej pociskami do boltera typu Vulkan. Pojazd ledwo go wyminął, gnając wśród pozornego chaosu kręcących się wszędzie członków załogi Tytana, personelu naziemnego i mechaników. Kierowca platformy zatrzymał pojazd z piskiem hamulców i odwrócił się. ‒ Patrz, gdzie leziesz, cholerny durniu! ‒ krzyknął. Podniósł się z fotela i gniewnym krokiem ruszył w stronę Jonasza. ‒ Wszyscy z załóg Tytanów mysią, że mogą się tu szarogęsić... Słowa zamarły mu na ustach. Zauważył wysadzane granatami odznaki i emblemat skrzydlatej czaszki na pagonach munduru Jonasza ‒ insygnia moderati primusa załogi Dies Irae ‒ i stanął na baczność. ‒ Wybacz. ‒ Jonasz uśmiechnął się i rozłożył ręce w geście tyleż przepraszającym, co rozbawionym. Widział, że mężczyzna z trudem dusi w sobie chęć zbesztania go. ‒ Nie zauważyłem cię, mam piekielnego kaca. Co cię podkusiło, żeby tak pędzić? Mogłeś mnie zabić. ‒ Wszedł mi pan w drogę ‒ odparł mężczyzna, nadal stojąc na baczność i wlepiając wzrok w jakiś punkt ponad ramieniem Arukena. ‒ Doprawdy? Cóż... następnym razem bardziej uważaj. ‒ Sam bardziej uważaj ‒ wysyczał cicho kierowca, po czym wrócił do swej maszyny i odjechał.

‒ Tylko jedź ostrożnie! ‒ zawołał za nim Jonasz, wyobrażając sobie, jakimi to barwnymi epitetami obdarzy go mężczyzna, opowiadając o tym zdarzeniu swym kompanom. Hangar wydawał się skacowanemu Jonaszowi zatłoczony, i to mimo tego, że miał ponad dwa kilometry długości. Zbliżając się do Dies Irae, czuł, że ani tłum, ani zapachy smarów, oleju silnikowego i ludzkiego potu wcale nie poprawiają mu samopoczucia. W hangarze stały gotowe do wojny Tytany Legio Mortis. Były tam szybkie maszyny średniego zasięgu klasy Reaver, drapieżne Warhoundy, potężne Warlordy i nowsze Night Gaunty. Żaden z nich jednak nie dorównywał zapierającemu dech w piersiach Tytanowi klasy Imperator. Dies Irae górował nad mniejszymi maszynami nie tylko splendorem, ale i rozmiarami oraz siłą ognia. Jonasz wiedział, że w całej galaktyce nie było niczego, co byłoby w stanie stawić czoła tak przerażającej maszynie. Jonasz poprawił kołnierz i zapiął mosiężne guziki, wygładzając opinający jego krępą sylwetkę mundur. Palcami przeczesał sięgające ramion czarne włosy, starając się ukryć fakt, że przespał noc w ubraniu. Widział już z oddali szczupłą i kościstą sylwetkę Tytusa Cassara, drugiego moderati primusa Dies Irae, zajętego pracą przy terminalu nadzorczym. Nie chciał wysłuchiwać kolejnego wykładu o dziewięćdziesięciu dziewięciu cnotach Imperatora, spośród których schludny ubiór Tytus uważał za jedną z najważniejszych. ‒ Dzień dobry, Tytusie ‒ powiedział Jonasz lekkim tonem, zbliżając się. Zaskoczony Cassar poderwał głowę znad terminalu i szybko wsunął złożoną broszurkę pod stos raportów technicznych. ‒ Spóźniłeś się ‒ powiedział, odzyskując kontenans. ‒ Sygnał pobudki odegrano godzinę temu. Punktualność jest cnotą ludzi prawych. ‒ Nie zaczynaj, Tytusie ‒ odrzekł Jonasz. Sięgnął ręką i złapał broszurkę, którą Cassar starał się ukryć. Tytus próbował go powstrzymać, ale Aruken był szybszy. Uniósł broszurkę przed nosem Cassara. ‒ Jeśli princeps Turnet przyłapie cię na czytaniu tego, natychmiast każe zrobić z ciebie serwitora artyleryjskiego. ‒ Oddaj to, Jonaszu. Proszę. ‒ Nie jestem w nastroju, by wysłuchiwać kolejnego kazania Lectitio Divinitatus. ‒ Dobrze już, schowam ją. Oddaj, dobrze? Jonasz skinął głową i podał Cassarowi broszurkę o pozaginanych rogach. Tytus złapał ją szybko i schował za pazuchą kurtki mundurowej. Jonasz potarł dłońmi skronie. ‒ Skąd ten pośpiech? ‒ zapytał. ‒ Nasza dziewczyna nie jest jeszcze nawet gotowa do kontroli podzespołów. ‒ Modlę się, byś przestał mówić tak o Dies Irae, Jonaszu. Pachnie mi to pogańską antropomorfizacją ‒ rzekł Cassar. ‒ Tytan jest maszyną wojenną, niczym więcej. Zbudowany jest ze stali i ceramitu, napędza go plazma, a kontroluje załoga z krwi i kości. ‒ Jak możesz tak mówić? ‒ zapytał Aruken, niespiesznie podchodząc do pokrytej płytami pancerza nogi maszyny. Wszedł na stopnie wiodące do wysokich wrót prowadzących do wnętrza Tytana. Pacnął dłonią w grubą, stalową płytę. ‒ To przecież kobieta, Tytusie. Spójrz na te kształtne nogi, na krągłe biodra. Czyż nie nosi nas w sobie niczym brzemienna matka? ‒ Kpiny są zalążkiem bezbożności ‒ powiedział Cassar bez śladu ironii. ‒ Nie będę ich tolerował.

‒ Daj że spokój, Tytusie ‒ powiedział Aruken, który dopiero się rozkręcał. ‒ Nie czujesz się w jej wnętrzu niczym w łonie matki? Czy wśród dudnienia reaktorów nie słyszysz bicia jej serca? Czy grom jej uzbrojenia nie przypomina ci ryku kobiecej furii? Cassar odwrócił się od terminalu. ‒ Nie, nie przypomina. I nie chcę dłużej słuchać twoich głupstw. Jeśli spóźnimy się z kontrolą gotowości, princeps Turnet obedrze nas ze skóry i przybije ją do kadłuba. ‒ Gdzie jest teraz princeps? ‒ zapytał Jonasz, poważniejąc. ‒ Na posiedzeniu Rady Wojennej. Aruken skinął głową i zszedł po stopniach. Podszedł do terminalu i pozwolił sobie na ostatni żart. ‒ Fakt, że nigdy nie miałeś do czynienia z kobietą, nie oznacza, że nie mam racji. Cassar obdarzył go ostrym spojrzeniem. ‒ Dość ‒ powiedział. ‒ Posiedzenie Rady wkrótce się zakończy. Nie pozwolę, by do tego czasu Legio Mortis nie osiągnął gotowości, by wypełniać wolę Imperatora. ‒ Chyba wolę Horusa ‒ poprawił Jonasz. ‒ Rozmawialiśmy już o tym, przyjacielu ‒ odparł Cassar. ‒ Władza Horusa pochodzi od Imperatora. Pamiętaj o tym. Dla własnego dobra. ‒ Istotnie, ale od dnia, kiedy walczyliśmy u boku Imperatora, minęło wiele krwawych dni. Horus zaś był z nami na każdym polu bitwy. ‒ Rzeczywiście, był. I za to podążyłbym za nim na kraniec galaktyki ‒ zgodził się Cassar. ‒ Ale nawet Mistrz Wojny odpowiada przed Bogiem-Imperatorem. ‒ Bogiem-Imperatorem? ‒ syknął Jonasz. Zobaczył, że głowy kilku członków obsługi odwróciły się w ich kierunku, i nachylił się w stronę Cassara. ‒ Posłuchaj, Tytusie. Musisz skończyć z tymi bzdurami o Bogu- Imperatorze. Pewnego dnia usłyszy to ktoś, kto rozwali ci za to głowę. Poza tym nawet sam Imperator powiedział, że nie jest bogiem. ‒ Tylko prawdziwy bóg zaprzecza swej boskości ‒ zacytował swą broszurkę Cassar. Jonasz uniósł ręce w geście rezygnacji. ‒ Dobrze, Tytusie, niech ci będzie. Nie mów tylko potem, że cię nie ostrzegałem. ‒ Człek prawy nie ma czego się lękać od bezbożnych, a jego... ‒ Oszczędź mi kolejnej lekcji etyki ‒ westchnął Jonasz. Odwrócił się i zobaczył oddział żołnierzy Armii Imperialnej, którzy weszli właśnie do hangaru. ‒ Wiadomo już, z czym będziemy walczyć na tej kupie kamieni? ‒ zapytał, zmieniając temat. ‒ Mam nadzieję, że z zielonoskórymi. Nadal mamy z nimi rachunki do wyrównania. Za Ullanor, za zniszczenie Vulkas Tor. Myślisz, że to będą zieloni? Cassar wzruszył ramionami. ‒ Nie wiem, Jonaszu. Czy to ważne? Będziemy walczyć z wrogiem, którego rozkażą nam zniszczyć. ‒ Po prostu wolałbym wiedzieć. ‒ I dowiesz się, kiedy tylko wróci princeps Turnet ‒ odparł Cassar. ‒ Może więc przygotuj pokład dowodzenia na jego powrót? Jonasz skinął głową. Wiedział, że Cassar ma rację. Dość już czasu strawił na dokuczanie mu. Reputacja princepsa Esau Turneta jako wojownika bezwzględnego i budzącego grozę była zasłużona, a

załogą Dies Irae dowodził żelazną ręką. Na pokładach Tytanów panowała wprawdzie większa swoboda niż wśród zwykłych żołnierzy, ale Turnet trzymał swych podwładnych krótko i nie tolerował rozluźnienia dyscypliny. ‒ Masz rację, Tytusie. Przepraszam. ‒ Nie przepraszaj ‒ odparł Cassar, wskazując na wrota w nodze Tytana. ‒ Przygotuj się lepiej. Jonasz zasalutował niedbale i wbiegł po stopniach, pozostawiając Cassara pogrążonego w przygotowaniach do tankowania Tytana. Przepchnął się przez tłum żołnierzy, za co usłyszał kilka gniewnych pomruków. Kilku podniosło głos, ale ucichli, kiedy tylko zobaczyli jego mundur i uświadomili sobie, że ich życie może wkrótce od niego zależeć. Jonasz zatrzymał się przed wejściem na pokład maszyny, ciesząc się chwilą tuż przed przekroczeniem progu Tytana. Odchylił głowę i spojrzał na górujący nad nim kadłub, potem wziął głęboki oddech i wszedł przez zdobiony symbolami piorunów i orłów portal. Kiedy znalazł się w zimnym wnętrzu Tytana, zalało go czerwone światło. Począł iść nisko sklepionymi korytarzami, kierując się tylko pamięcią zrodzoną podczas niezliczonych godzin, jakie przyszło mu spędzić na poznawaniu każdej śrubki w konstrukcji Dies Irae. Jonasz znał każdy zakątek Tytana jak własną kieszeń. Jego dziewczyna, jak nazywał maszynę, nie miała przed nim tajemnic. Nawet Tytus, nawet princeps Turnet nie znali Dies Irae tak dobrze, jak Jonasz. Na końcu wąskiego korytarza stanął przed grubymi, żelaznymi wrotami. Strzegli ich dwaj żołnierze w srebrzystych kolczugach i wypolerowanych napierśnikach. Obaj nosili maski w kształcie trupiej czaszki, przypominające emblemat Legio Mortis. Obaj też uzbrojeni byli w krótkie pałki energetyczne i pistolety obezwładniające. Na jego widok przybrali czujną postawę, ale odprężyli się nieco, widząc znajomą twarz. Jonasz skinął im głową. ‒ Moderati primus w drodze z dolnych pokładów na średnie. Stojący bliżej niego żołnierz skinął głową i wskazał szklisty, czarny panel obok wrót. Drugi żołnierz dobył pistoletu o nieco rozszerzającej się lufie, w której widniały stalowe szpice. Pomiędzy nimi tańczyły błękitne iskry. Wiązka energetyczna wystrzelona z pistoletu mogła niczym błyskawica spalić ciało do kości, ale nie groziła rykoszetem w ciasnych korytarzach Tytana. Jonasz przycisnął dłoń do panelu i odczekał, aż wiązka żółtego światła zeskanuje obraz linii papilarnych. Nad drzwiami błysnęło zielone światło i jeden z żołnierzy przekręcił pokrętło wrót. ‒ Dziękuję ‒ powiedział Jonasz. Przeszedł przez wrota i znalazł się w jednej ze spiralnych klatek schodowych wiodących w górę nogi Tytana. Stopnie z żelaznych kratownic były owinięte przez pęki kabli zasilających oraz włókna sztucznych mięśni maszyny. Wokół nich lśniło pole siłowe, ale Jonasz nie zwrócił na nie uwagi, zbyt zajęty zawartością swego żołądka, którą wzburzyła wspinaczka wewnątrz upalnej i dusznej klatki schodowej. W połowie drogi musiał się zatrzymać, by złapać oddech i otrzeć pot z czoła. Wyżej powietrze było nieco chłodniejsze. Potężne wentylatory wydmuchiwały na zewnątrz kadłuba gorąc wytworzony przez uwalniane z reaktora gazy plazmowe. Zakapturzeni adepci Mechanicum pracowali przy migających diodami kontrolnymi terminalach, ostrożnie i stopniowo zwiększając poziom mocy. Salutowali mu przechodzący ciasnymi korytarzami członkowie załogi. Wszyscy byli świetni w swym

fachu. Musieli tacy być, bo princeps Turnet nie wybrałby do załogi Dies Irae byle kogo. Każda znajdująca się na pokładzie Tytana osoba została przez niego osobiście wybrana, a kryterium było doświadczenie i oddanie służbie. Jonasz dotarł w końcu do komnaty moderati w sercu maszyny. Wsunął identyfikator w szczelinę obok drzwi. ‒ Moderati primus Jonasz Aruken ‒ powiedział. Mechanizm zamka szczęknął, odezwało się brzęknięcie potwierdzające jego tożsamość i drzwi rozsunęły się. Za progiem znajdowała się jasno oświetlona, cylindryczna komnata z kopulastym sklepieniem. Metalowe ściany wypolerowane były do połysku, a w sklepieniu znajdowało się sześć symetrycznie rozłożonych wnęk. Jonasz stanął w centrum pomieszczenia. ‒ Moderati primus Jonasz Aruken w drodze na mostek dowodzenia. Podłoga pod jego stopami zalśniła i zafalowała jak rtęć. Stał na idealnie okrągłym, lustrzanym dysku, który zaczął unosić się przez jedną z wnęk w kopule. Tuba transportowa niosła go w stronę górnego pokładu Tytana. Jej ściany lśniły emitowanym światłem. Jonasz stłumił ziewnięcie, a srebrzysty dysk zatrzymał się na pokładzie dowodzenia. Wnętrze łba Dies Irae było obszernym pomieszczeniem z centralną rampą; po jej obu stronach znajdowały się wpuszczone w podłogę stanowiska, przez które zakapturzeni adepci oraz serwitorzy łączyli się bezpośrednio z głównymi systemami kolosalnej maszyny. ‒ Jak się wszyscy mają tego pięknego ranka? ‒ zapytał jak zwykle Jonasz. ‒ Gotowi do gromienia pogan? Jak zwykle też nikt mu nie odpowiedział. Jonasz pokręcił głową z uśmiechem i stanął w przedniej części mostka. Na samą myśl o połączeniu z systemem dowodzenia jego kac ustępował. Stanął na centralnym podwyższeniu, na którym znajdowały się świecący zielonym blaskiem wyświetlacz taktyczny i trzy miękko wyściełane fotele. Z oparć i podłokietników wszystkich siedzeń zwisały grube pęki izolowanych kabli. Jonasz minął centralny fotel należący do princepsa Turneta i usiadł po prawej stronie, ze skrzypieniem skórzanego oparcia zapadając się wygodnie w siedzisko dopasowane do jego sylwetki przez lata używania. ‒ Adepci ‒ powiedział ‒ podłączajcie. Z obu stron zbliżyli się do niego odziani w czerwone szaty adepci Mechanicum. Ich ruchy były powolne i perfekcyjnie zsynchronizowane. Na dłonie założyli mu mikrokomórkowe rękawice, których wewnętrzne powierzchnie mnemoniczne natychmiast połączyły się z jego skórą, rejestrując dane biometryczne. Trzeci adept nałożył mu na głowę srebrzystą siatkę czujników encefalografu. Jonasz z przyjemnością poczuł na skroniach znajomy dotyk chłodnego metalu. ‒ Nie ruszaj się, moderati ‒ stojący za nim adept odezwał się monotonnym, pozbawionym życia głosem. ‒ Dendryty kory mózgowej gotowe do połączenia. Jonasz usłyszał syk wysuwających się z oparcia fotela zacisków szyjnych i kątem oka zobaczył, jak wychodzą z nich wijące się pasma metalu. Przypominające srebrne dżdżownice dendryty popełzły po jego policzkach w stronę oczu. Przygotował się na ból połączenia. Zobaczył dendryty w całej okazałości: niezwykle cienkie, nie grubsze od ludzkiego włosa przewody, zdolne przewodzić niewiarygodne wprost ilości danych.

Zaciski mocno uchwyciły jego głowę, a srebrne przewody wpełzły w kąciki oczu, torując sobie drogę wzdłuż nerwu wzrokowego do mózgu, gdzie połączyły się bezpośrednio z substancją szarą. Jonasz stęknął, kiedy głowę przeszył mu lodowaty impuls bólu. Połączenie dokonało się i poczuł, że ciało Tytana staje się jego ciałem. Odprężył się. Zalały go potoki danych. Sztuczne dendryty podpięte do kory mózgowej kierowały je w te części mózgu, które zazwyczaj pozostawały niewykorzystane. Dzięki połączeniu czuł każdy element maszyny tak, jakby był częścią jego własnego ciała. W ciągu kilku mikrosekund posthipnotyczne procedury zaszczepione w jego podświadomości rozpoczęły kontrolę gotowości. Na wewnętrznej stronie rogówek Jonasza zalśniły linie kodu telemetrycznego, dane o uzbrojeniu i stanie paliwa oraz miliony innych informacji, dzięki którym mógł kierować swym pięknym, cudownym Tytanem. ‒ Jak się czujesz, moderati? ‒ zapytał jeden z adeptów. Jonasz zaśmiał się. ‒ Dobrze jest być królem ‒ powiedział. Kiedy na niebie zabłysły pierwsze iskry, Akshub wiedziała, że dla jej świata nastała historyczna chwila. Szponiastą dłonią mocniej uchwyciła obwieszony fetyszami kostur. Wiedziała, że oto nadszedł moment, którego ludzkość nigdy nie zapomni, zapowiedź dnia, kiedy sami bogowie opuszczą karty legend i mitów i wykują kształt przyszłości z krwi i ognia. Czekała na ten dzień, odkąd niebiańscy wojownicy przynieśli wieść o czekającym ją świętym zadaniu. Była wtedy zaledwie niemowlęciem. Na północy widziała ogromną kulę czerwonego słońca, a gorący, suchy wiatr wiejący od doliny z grobowcami dawno zmarłych cesarzy przynosił kwaśno-gorzki zapach kwiatów. Akshub stała wysoko wśród gór, obserwując podniebny spektakl. Z jej czarnych, owalnych oczu ciekły łzy, rosząc pomarszczone policzki, a iskry światła zamieniały się szybko w ogniste smugi, tnące chmury i spadające ku ziemi. Na zieleniącej się poniżej sawannie pasły się wielkie stada rogatych zwierząt, zdążających ku znajdującym się na południu wodopojom, uciekających przed upałem, który pozbawi je sił i uniemożliwi im obronę przed budzącymi się właśnie w jaskiniach drapieżnikami. Nad najwyższymi szczytami gór krążyły chmary ptaków o białych skrzydłach. Ich hałaśliwy krzyk był niczym akompaniament dla tej wielkiej chwili. Żadne spośród zaludniających planetę zwierząt nie zdawały sobie sprawy, że wkrótce miały się tu rozegrać wydarzenia, które zmienią przeznaczenie całej galaktyki. Tylko Akshub znała prawdę. Pierwsza fala kapsuł desantowych wylądowała w masywie centralnym dokładnie o godzinie 16:04 czasu lokalnego. Weszły w atmosferę z rykiem silników, ciągnąc za sobą kolumny ognia. Za nimi leciały desantowce typu Stormbird, przypominając drapieżne ptaki krążące z niebezpieczną gracją ponad słabnącą ofiarą. Czarno osmalone podczas wejścia w atmosferę kapsuły lądowały wśród chmur kurzu i pyłu. Było ich trzydzieści, a ich włazy otwierały się natychmiast po gwałtownym lądowaniu. Z kapsuł wyszło trzystu wojowników okrytych grubymi płytami pancerzy. Szybko i sprawnie, z mechaniczną niemal precyzją zajęli pozycje, łącząc się w jeden oddział i tworząc obronny perymetr wokół znajdującej się w centrum strefy lądowania łachy stepu. Nad lądowiskiem krążyły stormbirdy, zataczając na

niebie kręgi i skomplikowane wzory, jakby prowokując do ataku nieznanego wroga. Na jakiś niewidoczny sygnał stormbirdy wyszły z formacji i ruszyły w górę, w stronę spływającego spomiędzy chmur klocowatego thunderhawka o podwoziu poczerniałym od atmosferycznego żaru. Desantowiec ciągnął za sobą białe i błękitne smugi dymu. Stormbirdy otoczyły większy statek, skupiając się niczym dzieci wokół matki, i eskortowały go ku powierzchni planety. Thunderhawk wylądował w chmurze czerwonego pyłu. Kiedy stormbirdy odleciały, wracając do patrolowania nieba nad lądowiskiem, rampa desantowa thunderhawka opadła z sykiem rozprężanego powietrza. Z wnętrza desantowca wymaszerowało dziesięciu Astartes w grzebieniastych hełmach i lśniących pancerzach Legionu Synów Horusa. Ramiona każdego z nich zdobił płaszcz w innym kolorze. Każdy z wojowników dzierżył złocisty bolter, każdy też rozglądał się czujnie w poszukiwaniu zagrożeń. W ślad za nimi po rampie zszedł żyjący bóg w pancerzu lśniącym złotem i morską zielenią oraz w purpurowym płaszczu. Ze środka jego napierśnika patrzyło czerwone, rozwarte oko, a skronie wojownika zdobił wieniec laurowy. ‒ Davin ‒ westchnął Horus. ‒ Nie sądziłem, że jeszcze zobaczę to miejsce.

DWA Krwawisz Dobra wojna Choćby płonęła galaktyka Czas słuchania Mersadie Oliton z trudem zmuszała się, by patrzeć na klingę godzącą w Lokena ciosem, który musiał go zabić. Ten jednak jak zwykle uniknął morderczego uderzenia z szybkością nie pasującą do jego potężnej budowy wojownika Astartes. Uniósł miecz na czas, by sparować kolejny cios, zdradzieckie pchnięcie. W kierunku jego głowy pomknęła kula ciężkiej maczugi, ale Loken przewidział jej trajektorię i schylił się na czas. Stalowy mechanizm klatki treningowej klekotał, a klingi cięły i dźgały, bezmyślnie usiłując posiekać potężnego Astartes. Twarde mięśnie Lokena pokrywał pot. Stęknął, kiedy jedna z kling naznaczyła jego biceps. Mersadie drgnęła niespokojnie, widząc spływającą z rany strużkę krwi. Nigdy wcześniej nie widziała, by Garviel Loken został ranny podczas treningu w klatce. Jakiś czas temu pokład treningowy opuścił wiecznie uśmiechnięty olbrzym Sedirae oraz przyjaciel Lokena Vipus i Mersadie została sama z kapitanem Dziesiątej Kompanii. Wiedziała, że możliwość obserwowania go podczas treningu była przywilejem, ale pragnęła, by zakończył już ów morderczy rytuał. Chciała porozmawiać z nim o tym, co zaszło na Davinie, a co przywiodło Legion do wojny na księżycu planety. Siedząc na zimnej żelaznej ławce przed klatką treningową, utrwaliła już w swych wszczepionych obwodach pamięci więcej zdjęć, niż kiedykolwiek zdołałaby wykorzystać. Musiała też przyznać, że... obsesja, z jaką Loken oddawał się ćwiczeniom, wydawała się jej niepokojąca. Nie po raz pierwszy obserwowała go podczas treningu, ale zawsze stanowił on tło ich rozmów, nie zaś cel sam w sobie. Tym razem było jednak inaczej. Niemal jakby kapitan Wilków Luny... Nie, nie Wilków Luny, upomniała się Mersadie. Kapitan Synów Horusa. Loken sparował kolejne cięcie, a Mersadie po raz kolejny sprawdziła czas wskazywany przez jej wewnętrzny chronometr. Wiedziała, że będzie musiała wkrótce wyjść. Karkasy nie będzie czekał. Jego niezwykły apetyt musiał w końcu przeważyć nad sympatią do niej, a wówczas Karkasy samotnie uda się na oficjalną ucztę dla iteratorów w luksusowych kabinach okrętu. Wiedziała, że będzie tam pod dostatkiem darmowego wina i pomimo tego, że Ignace odnalazł w sobie nowy zapał dla zadań upamiętniaczy, myśl o jego udziale w alkoholowej libacji niepokoiła ją.

Zabrzmiał dzwonek i mechaniczne półkule klatki rozsunęły się. Mersadie przegoniła myśli o Karkasym. Z klatki wyszedł Loken. Jego jasne włosy były dłuższe, niż zapamiętała. Teraz zlepiał je pot, a nieco piegowata twarz Lokena była zarumieniona z wysiłku. ‒ Krwawisz ‒ powiedziała, podając mu ręcznik. Loken spojrzał w dół, jakby dotąd nie zwrócił na ranę uwagi. ‒ Drobiazg ‒ powiedział, ścierając zaschniętą już krew. Oddychał ciężko i Mersadie musiała ukryć zaskoczenie. Widok dyszącego Astartes był wprost niesłychany. Jak długo musiał ćwiczyć, zanim weszła do sali treningowej? Wojownik wytarł pot z twarzy i torsu, po czym ruszył w stronę swej prywatnej zbrojowni. Mersadie szła za nim, jak zwykle nie mogąc oprzeć się uczuciu podziwu na widok doskonałości jego budowy fizycznej. Starożytne plemiona Hegemonii Olimpijskiej nazywały takich ludzi Adonisami i słowo to pasowało do Lokena tak samo idealnie, jak pancerz szturmowy Wzór IV. Niemal bez namysłu Mersadie mrugnęła, zapisując w pamięci kolejne zdjęcie Lokena. ‒ Gapisz się ‒ powiedział Astartes, nie odwracając głowy. ‒ Przepraszam, nie chciałam... ‒ powiedziała zakłopotana. Loken roześmiał się. ‒ Drażnię się z tobą. Nie przeszkadza mi to. Jeśli już mam zostać upamiętniony, wolę, by stało się to teraz, u szczytu sprawności, niż później, kiedy będę bezzębnym starcem śliniącym się nad miską kleiku. ‒ Nie wiedziałam, że Astartes się starzeją ‒ powiedziała Mersadie, odzyskując pewność siebie. Garviel wzruszył ramionami i podniósł rzeźbiony karwasz pancerza wraz ze szmatką do polerowania. ‒ Sam nie wiem, czy się starzejemy. Nikt z nas dotąd nie dożył starczego wieku. Mersadie wyczuła, że dotknął tematu, który mógłby stać się ważną częścią jej zapisów jako upamiętniaczki, gdyby tylko Loken zechciał go rozwinąć. Melancholia nieśmiertelnych, paradoks istoty obserwującej wiecznie zmieniające się, wiecznie nowe czasy, niczym mucha uwięziona w zastygającej żywicy historii. Uświadomiła sobie, że uprzedza fakty. ‒ Czy niemożność starzenia się ci przeszkadza? Może w głębi duszy chciałbyś mieć taką możliwość? ‒ Dlaczego miałbym chcieć się zestarzeć? ‒ zapytał Loken, otwierając puszkę z proszkiem polerskim. Nałożył go na karwasz w nowym, bladozielonym kolorze, do którego nie zdążyła się jeszcze przyzwyczaić. ‒ Ty chcesz być stara? ‒ Nie ‒ przyznała, nieświadomie dotykając gładkiej, bezwłosej i czarnej skóry głowy. ‒ Nie, nie chcę. Jeśli mam być szczera, starość mnie przeraża. A ciebie? ‒ Nie. Mówiłem ci, że nie odczuwam podobnych emocji. Takim mnie stworzono. Jestem potężny, silny. Dlaczego miałbym chcieć to zmienić? ‒ Nie wiem. Myślałam po prostu, że gdybyś się zestarzał, mógłbyś pewnego dnia przejść w stan spoczynku. Oczywiście dopiero wtedy, kiedy Krucjata się zakończy. ‒ Zakończy? ‒ Tak, kiedy nie będzie więcej wojen, a Imperator będzie władał całą ludzkością. Loken nie odpowiedział od razu. Polerował płytę pancerza. Miała już zamiar powtórzyć pytanie, kiedy w końcu się odezwał:

‒ Nie wiem, czy Krucjata kiedykolwiek się zakończy, Mersadie. Odkąd wstąpiłem do Kwadry, miałem okazję rozmawiać z kilkoma ludźmi, którzy uważali, że dzieło Wielkiego Zjednoczenia nie ma końca, a gdyby nawet miało, nigdy nie udałoby się nam utrzymać jego efektów. Zaśmiała się. ‒ Chyba spędzasz zbyt dużo czasu z Ignacem. Czyżby jego poezja znów nabrała rzewnego tonu? ‒ Nie. ‒ Loken pokręcił głową. ‒ O co więc chodzi? Skąd ta myśl? Z książek, które wypożycza ci Sindermann? ‒ Nie ‒ powtórzył Loken. Jego szare oczy pomroczniały na wspomnienie o wiekowym iteratorze i Mersadie wyczuła, że nie uda jej się skłonić go do zwierzeń na temat końca Krucjaty. Postanowiła odłożyć to na inną okazję, kiedy Garviel będzie w nastroju do szczerej rozmowy o swych ponurych wątpliwościach. Zamierzała już zadać inne pytanie i poprowadzić dyskusję w bardziej optymistycznym kierunku, kiedy padł na nich długi cień. Odwróciła się i zobaczyła potężną niczym góra postać Abaddona, kapitana Pierwszej Kompanii. Jego włosy jak zwykle przewiązane były srebrną taśmą, tworząc na czubku wygolonej poza tym głowy coś w rodzaju pióropusza. Kapitan Pierwszej Kompanii Legionu Synów Horusa miał na sobie proste, treningowe ubranie, w ręku zaś dzierżył monstrualnych rozmiarów miecz o zębatej głowni. Zmierzył Mersadie pełnym dezaprobaty wzrokiem. ‒ Panie kapitanie ‒ odezwała się, skłaniając głowę. Abaddon przerwał jej. ‒ Krwawisz? ‒ zapytał Lokena, potężną garścią ujmując jego ramię. Głęboki i dźwięczny głos podkreślał tylko potężną sylwetkę. ‒ Czyżby maszyna treningowa zdołała upuścić ci krwi? Loken zerknął na swój węźlasty biceps z tatuażem dwugłowego orła, przeciętego teraz świeżą blizną. ‒ Tak, Ezekailu. To był długi trening, byłem zmęczony. Drobiazg. Abaddon mruknął coś pod nosem. ‒ Miękniesz, Loken. Być może nie męczyłbyś się tak łatwo, gdybyś spędzał więcej czasu w towarzystwie wojowników, a nie kłopotliwych poetów i dociekliwych pisarzy. ‒ Być może ‒ zgodził się Loken i Mersadie wyczuła narosłe pomiędzy nimi napięcie. Abaddon krótko skinął głową Garvielowi i rzucił upamiętniaczce ostatnie jadowite spojrzenie, po czym odszedł w stronę klatek treningowych, z warkotem włączając łańcuchowe ostrze miecza. Mersadie obserwowała oczy Lokena, którymi kapitan powiódł za odchodzącym Abaddonem. Zobaczyła w nich coś, czego się nie spodziewała. Nieufność. ‒ O co mu chodziło? ‒ zapytała. ‒ Czy ma to coś wspólnego z tym, co zaszło na Davinie? Loken wzruszył ramionami. ‒ Nie mogę powiedzieć ‒ rzekł. Davin. Rozrzucone wśród pustyń tej planety melancholijne ruiny stanowiły ślad po kwitnącej tu niegdyś cywilizacji, którą jednak przed stuleciami pochłonęły anarchia i zamęt Długiej Nocy. Teraz Davin był dzikim światem, smaganym gorącym, suchym wichrem i prażonym żarem złowrogiego, czerwonego słońca. Od czasu, kiedy Loken po raz ostatni stał na powierzchni planety, upłynęło sześćdziesiąt lat. Wówczas świat ten

nazywał się jednak Sześćdziesiąt Trzy Osiem, jako ósma planeta wcielona do Imperium przez Sześćdziesiątą Trzecią Flotę Ekspedycyjną. Loken uważał, że wcielenie do Imperium w niewielkim stopniu poprawiło obraz owego globu. Jego powierzchnię pokrywała twarda, wypalona słońcem glina, porośnięta chaszczami zarośli i lasami wyniosłych, wydzielających silny zapach drzew. Ludzkie sadyby w żyznych dolinach rzek były prymitywne, a wiele plemion prowadziło nomadyczną egzystencję na pełnych węży pustyniach. Loken dobrze pamiętał bitwy, które tu stoczyli, usiłując zmusić mieszkańców do przyłączenia się do Imperium. Były to krótkotrwałe, lecz intensywne starcia z kastami wojowniczych autochtonów, których niemal wygubiły wewnętrzne konflikty. Choć Astartes mieli nad nimi miażdżącą przewagę liczebną i technologiczną, miejscowi odważnie stawiali opór, aż honor pozwolił im w końcu na kapitulację. Wilki Luny potrafiły docenić ich odwagę oraz zapał, z jakim przyjęli nową władzę i zwierzchność wodza, którego nie zwano jeszcze wówczas Mistrzem Wojny. Wódz postanowił, że jego wojownicy mogą się wiele nauczyć od tak dzielnych przeciwników. Choć żyjących w plemionach mieszkańców planety dzieliły od standardu ludzkiego genomu tysiąclecia izolacji i niewiele mieli oni wspólnego z towarzyszącymi Astartes osadnikami, Horus postanowił ich oszczędzić. Była to nagroda za entuzjazm, z jakim przyjęli nowy, imperialny sposób życia. Iteratorzy i upamiętniacze nie byli jeszcze wówczas oficjalnie członkami flot Krucjaty, ale cywile i uczeni ciągnący za Ekspedycją zanieśli miejscowym nowinę o chwale i jedynej prawdzie Imperatora. Powitano ich z otwartymi ramionami, do czego przyczyniła się wydatnie praca wykonana przez kapelanów xvii Legionu, Głosicieli Słowa. Była to dobra wojna, zakończona szybkim zwycięstwem. Wilki Luny nie poniosły w niej żadnych strat. Pokonani wrogowie zostali szybko i sprawnie wcieleni do Imperium, co pozwoliło wodzowi pozostawić zadanie oświecenia populacji Davina Kor Phaeronowi z Głosicieli Słowa. Tak, to była dobra wojna. Przynajmniej tak myślał wówczas Loken. Czuł, jak po karku spływa mu pot, cieknący na plecy pod pancerzem. Kolor pancerza, zielony jak morska woda i lśniący metalicznie, nadal wydawał mu się nowy i zaskakujący. Przemalował go sam wiele miesięcy temu. Mógł powierzyć to zadanie jednemu z licznych rzemieślników i zbrojmistrzów Legionu, ale w głębi duszy wiedział, że powinien zrobić to sam. Własnoręcznie przemalował każdy segment pancerza. Brakowało mu lśniącej czystości dawnej bieli, ale sam Mistrz Wojny nakazał, by nowy kolor pancerzy Legionu towarzyszył jego nowej nazwie: Synowie Horusa. Loken pamiętał okrzyki radości i entuzjazmu, jakie do zdarcia gardeł wznoszono na cześć Mistrza Wojny na wieść o zmianie. Loken przyłączył się do rozradowanych przyjaciół, ale słysząc nową nazwę swego ukochanego Legionu, nie mógł powstrzymać dreszczu niepokoju. Wieczny żartowniś Torgaddon dostrzegł ów niepokój, kładący się cieniem na twarzy kapitana. ‒ A co, chciałeś, byśmy zwali się Synami Lokena? ‒ zapytał. Garviel uśmiechnął się. ‒ Nie, tylko... ‒ Tylko co? Czy nie zasłużyliśmy na ten honor? Czy nie zasłużył na niego sam Mistrz Wojny? ‒ Oczywiście, że tak, Tariku ‒ pokiwał głową Loken. Musiał niemal krzyczeć, by można go było usłyszeć w ogłuszającym ryku rozentuzjazmowanych Legionistów. ‒ Zasłużył na niego bardziej niż

ktokolwiek inny. Czy jednak nie wydaje ci się, że ta nazwa pachnie nieco samouwielbieniem? ‒ Samouwielbieniem? ‒ zaśmiał się Torgaddon. ‒ Ci upamiętniacze, którzy chodzą za tobą jak pieski na smyczy, uczą cię nowych słów? Daj spokój. Ciesz się! I nie bądźże już takim sztywniakiem. Entuzjazm Tarika był zaraźliwy i wkrótce sam Loken zdarł gardło, wraz z nim wznosząc radosne okrzyki. Teraz niemal czuł znowu ból nadwyrężonego od krzyku gardła. Wciągnął głęboko kwaśne powietrze, niesione suchym wiatrem wiejącym od północnej strony planety. Chciał być teraz gdzie indziej, gdziekolwiek. Davin nie był światem pozbawionym swoistego piękna, ale Loken nie lubił go, choć nie potrafił dokładnie powiedzieć, co takiego wzbudza jego niechęć. Podczas podróży z Xenobii na Davina w głębi jego żołądka pojawił się niepokój, który jednak odegnał teraz, maszerując w kolumnie poprzedzającej Mistrza Wojny. Loken nie mógł zaprzeczyć, że każdemu, kto urodził się w koszmarnych przemysłowych głębinach Cthonii, otwarte przestrzenie Davina musiały wydawać się niezmiernie piękne. Na zachodzie widział wznoszący się masyw górski, którego szczyty zdawały się dotykać gwiaździstego nieba. Wiedział też, że daleko na północy znajdują się kaniony sięgające głębin planety oraz fantastyczne grobowce starożytnych królów. Tak, wojna o Davina była dobrą wojną. Po co więc Głosiciele Słowa znów ich tu ściągnęli? Kilka godzin wcześniej stali na mostku „Mściwego Ducha”. Maloghurst włączył trzymany w kościstej dłoni czytnik danych. Skóra na jego dłoni była pozrastana i zaróżowiona, połyskiwała wilgocią. Wszystkie wysiłki konsyliarzy Legionu, by przywrócić jej pełną sprawność, spełzły na niczym. Maloghurst raz jeszcze przebiegł wzrokiem treść komunikatu na wyświetlaczu czytnika. Ton prośby złościł go. Nie cieszyła go perspektywa przedstawienia tej wiadomości Mistrzowi Wojny. Przez chwilę zastanawiał się, czy jej nie zignorować, by udawać później, że nigdy do niego nie dotarła. Nie został jednak adiutantem Mistrza Wojny, bo chronił go przed złymi wieściami. Maloghurst westchnął. Nastały czasy, kiedy nudni administratorzy dysponowali władzą nadaną przez samego Imperatora. Mimo szczerej chęci nie mógł pozwolić sobie na ignorowanie tego właśnie komunikatu. Maloghurst wiedział, że Mistrz Wojny się nie zgodzi, ale i tak musiał go poinformować. W chwili słabości odwrócił się i pokuśtykał po pokładzie strategium w stronę prywatnej komnaty Horusa. Zamierzał zostawić czytnik na stole, gdzie wódz sam go znajdzie. Drzwi komnaty otworzyły się bezszelestnie, ukazując mroczne, pogrążone w bezruchu wnętrze. Maloghurst lubił samotność, jaką zapewniało sanktuarium Mistrza Wojny, i chłodne powietrze, które koiło ból jego skóry i skrzywionego kręgosłupa. Jedynym dźwiękiem, jaki dało się słyszeć w pomieszczeniu, był jego chrapliwy oddech. Skrzywiony kręgosłup wywierał nadmierny nacisk na płuca. Maloghurst z bolesnym wysiłkiem podszedł do owalnego stołu o gładkiej powierzchni i wyciągnął rękę, by położyć czytnik u jego szczytu, gdzie zasiadał zwykle Mistrz Wojny. Zbyt wiele czasu minęło, odkąd ostatnio zebrała się tu Kwadra, pomyślał Maloghurst. ‒ Dobry wieczór, Mal ‒ usłyszał poważny i zmęczony głos z ciemności. Maloghurst odwrócił się zaskoczony, upuszczając czytnik na blat stołu. Był gotów skarcić każdego, kto ośmieliłby się zakłócać spokój sanktuarium Horusa.

W mroku zamajaczyła znajoma sylwetka i Maloghurst odprężył się na widok rysów wodza. Jego twarz, podświetlona źródłem światła umieszczonym w obojczyku pancerza, sprawiała niesamowite wrażenie. Mistrz Wojny miał na sobie pełną zbroję bojową. Siedział na uboczu, w ciemności, z łokciami na kolanach, podpierając oburącz głowę. ‒ Panie mój ‒ powiedział Maloghurst ‒ czy wszystko w porządku? Horus wpatrywał się w pokrytą mozaiką posadzkę komnaty. Dłonią pocierał ogoloną głowę. Jego opalona twarz o szlachetnych rysach i szeroko rozstawionych oczach była skryta w cieniu. Maloghurst cierpliwie czekał na odpowiedź. ‒ Sam już nie wiem, Mal ‒ rzekł wreszcie. Na dźwięk słów Mistrza Wojny Maloghurst poczuł na swym skrzywionym grzbiecie dreszcz. Stwierdził, że musiał się przesłyszeć, bo przecież nie do pomyślenia było, by wódz czegoś nie wiedział. ‒ Ufasz mi? ‒ zapytał nagle Horus. ‒ Oczywiście, panie ‒ odparł bez wahania Maloghurst. ‒ Cóż więc takiego przyniosłeś, czego nie śmiesz przedstawić mi osobiście? ‒ Mistrz Wojny podszedł do stołu i podniósł z niego czytnik. Maloghurst zawahał się. ‒ To tylko kolejne brzemię, panie. Chodzi o upamiętniaczkę z Terry. Ma wysoko postawionych przyjaciół, w tym samego Sygilitę. ‒ Petronella Vivar z rodu Carpinus ‒ przeczytał Horus. ‒ Słyszałem o jej rodzinie. Jej przodkowie byli kronikarzami mego ojca jeszcze przed Zjednoczeniem. ‒ To, czego ona żąda, jest niedorzeczne ‒ syknął Maloghurst. ‒ Doprawdy? Czyżbym nie był wart upamiętnienia? Maloghurst niemal zaniemówił. ‒ O czym ty mówisz, panie? Jesteś Mistrzem Wojny, osobiście wyznaczonym do roli regenta przez Imperatora, ukochanego przez wszystkich. Upamiętniacze tej floty bez ciebie nie znaczą nic, choćby uwiecznili każdy szczegół Krucjaty. Bez ciebie nic nie ma sensu. Jesteś wywyższony ponad całą ludzkość. ‒ Ponad całą ludzkość ‒ uśmiechnął się Horus. ‒ Ładnie brzmi. Zawsze jednak pragnąłem tylko poprowadzić Krucjatę i dokończyć dzieła, które powierzył mi ojciec. ‒ Jesteś wzorem dla nas wszystkich, panie ‒ powiedział z dumą Maloghurst. ‒ Być wzorem dla innych to największy zaszczyt, jaki może spotkać człowieka za życia ‒ pokiwał głową Horus. ‒ Zaś po śmierci pozostać w pamięci, służyć za inspirację. Może ta upamiętniaczka pomoże mi osiągnąć ten szlachetny cel. ‒ Po śmierci? Jesteś bogiem wśród ludzi, panie. Nieśmiertelny i wielbiony przez wszystkich. ‒ Wiem o tym! ‒ wybuchnął Horus, a Maloghurst aż odskoczył, porażony mocą jego nagłego gniewu. ‒ Imperator nie stworzyłby przecież istoty takiej jak ja, istoty zdolnej pojąć nieskończoność, tylko po to, bym istniał przez krótki czas! Masz rację, Mal. Erebus również ma rację. Mój ojciec stworzył mnie nieśmiertelnym i cała galaktyka powinna o mnie usłyszeć. Chcę, by moje imię rozbrzmiewało w niebiosach nawet za dziesięć tysięcy lat! Maloghurst skinął głową, porwany pełną furii wizją Mistrza Wojny. Z bolesnym wysiłkiem opadł na jedno kolano, korząc się przed wodzem.