alien231

  • Dokumenty8 928
  • Odsłony427 410
  • Obserwuję268
  • Rozmiar dokumentów21.6 GB
  • Ilość pobrań355 082

Iggulden Conn - Imperator 01 - Bramy Rzymu

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Iggulden Conn - Imperator 01 - Bramy Rzymu.pdf

alien231 EBooki I IGGULDEN CONN.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 132 osób, 75 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 216 stron)

CONN IGGULDEN BRAMY RZYMU Przekład Bogumiła Malarecka DOM WYDAWNICZY REBIS Poznań 2003 Tytuł oryginału Emperor. The Gates ofRome Copyright © Conn Iggulden 2003 Ali rights reserued Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2003 Redaktor Małgorzata Chwałek Projekt okładki Zbigniew Mielnik Fotografie na okładce BE&W Wydanie I ISBN 83-7301-442-X Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74 e-mail: rebis@rebis.com.pl www.rebis.com.pl Synowi Cameronowi i bratu Halowi, drugiemu członkowi Klubu Czarnego Kota PODZIĘKOWANIA Bez pomocy i wsparcia wielu osób ta książka nigdy by się nie zaczęła ani nie skończyła. Chciałbym podziękować Viktorii, która była mi stałym źródłem pomocy i zachęty. Także redaktorom z Har-perCollins, czuwającym, by powieść powstawała bez wielkiego bólu. Jakiekolwiek omyłki są niestety moje. Również Richardowi, który pomógł mi ugotować kruka i uwiarygodnić Marka. I wreszcie mojej żonie Elli, pełnej wiary we mnie i w moje pisanie. ROZDZIAŁ I .Dwaj chłopcy wędrowali ścieżką przez las. Obaj byli jednakowo oblepieni błotem i żaden nie przypominał istoty ludzkiej. Wyższy niósł skórzany worek rzecznych kamyków. Miał niebieskie oczy, które na tle brązowej skorupy błota wydawały się nienaturalnie jasne. - Zobaczysz, zabiją nas za to, Marku - odezwał się do niższego i wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. -To twoja wina, Gajuszu, ty mnie pierwszy popchnąłeś. Nie wierzyłeś, jak ci mówiłem, że dno jeszcze nie wyschło? Niższy zaśmiał się, pchnął przyjaciela w krzaki i z radosnym wrzaskiem popędził przed siebie. Gajusz wygramolił się na ścieżkę i rzucił w pogoń, wymachując skórzanym workiem jak dyskiem. - Wypowiadam ci bitwę! - krzyknął wysokim, chłopięcym głosem. Lanie, jakie mogli oberwać za zniszczenie tunik, było jeszcze wieki przed nimi, i obaj umieli wykręcać się od kłopotów - liczył się tylko pęd leśnymi ścieżkami, do utraty tchu, i płoszenie ptaków. Obaj byli na bosaka i obaj mieli stwardniałe pięty, choć dla każdego było to dopiero ósme lato. - Tym razem go dopadnę - wysapał Gajusz w biegu. Wciąż nie rozumiał, jak Marek, który miał tyle samo rąk i nóg, potrafi poruszać nimi szybciej. Jak się jest niższym, powinno się stawiać krótsze kroki, to oczywiste. Roztrącane liście smagały go po ramionach i w piersi zaczynało piec nieznośnie, ale już słyszał kpiący głos Marka, tuż przed sobą. 10 Imperator

Zziajany wypadł na leśną polanę i stanął jak wryty. Marek leżał na ziemi, trzymał się za głowę i nieporadnie próbował usiąść, a nad nim pochylało się trzech starszych chłopców. Gajusz jęknął. Zapędzili się z Markiem za daleko, przekroczyli granice posiadłości ojca i wpadli do lasu sąsiadów. Powinien zauważyć ścieżkę graniczną, ale pochłonęła go chęć złapania Marka, choć raz. -1 co my tu widzimy, przyjaciele? Jakąś parę błotnych rybek, które wypełzły z rzeki, tak? To Swetoniusz, najstarszy syn właściciela sąsiedniego majątku. Czternastolatek zabijał czas przed pójściem do wojska. Dwaj młodsi chłopcy mogli tylko pomarzyć o tak wyćwiczonych muskułach. Miał szopę jasnych włosów, policzki i czoło obsypane krostami o białych czubkach, czerwone, groźnie wyglądające wypryski w wycięciu ozdobnej tuniki i długi prosty kij w ręku. No i przyjaciół, by im imponować, oraz wolne długie popołudnie. Gajusz był przestraszony, wiedział, że pewność siebie nic nie pomoże. Weszli z Markiem na cudzy teren, najlepsze, co ich czekało, to kilka kijów, najgorsze - połamanie kości. Zerknął na Marka i zobaczył, że chłopiec niezdarnie usiłuje stanąć na nogi. Na pewno oberwał czymś porządnie, kiedy wpadł na starszych chłopców. - Pozwól nam odejść, Toniuszu, czekają na nas w domu. -Gadająca błotna ryba! Zbijemy majątek, chłopaki! Trzymajcie ich, mam sznurek do wiązania wieprzków, w sam raz przypasuje błotnym rybkom. Nie zanosiło się na zabawę. Ucieczka, przy takim stanie Marka, nie wchodziła w rachubę. Napastnicy byli okrutni i należało obchodzić się z nimi ostrożnie, jak ze skorpionami. Dwaj przyjaciele Swetoniusza trzymali swój sprzęt w pogotowiu. Gajusz nie znał ich. Jeden zajął się Markiem, a drugi, przysadzisty, o tępej twarzy, wbił swój kij w jego żołądek. Chłopiec zgiął się wpół, a jego jęki najwyraźniej rozśmieszyły oprawcę. - O, tu jest mocna gałąź - powiedział Swetoniusz. - Zwiążcie im nogi i powieście obu, niech się huśtają. Urządzimy sobie zawody w rzucie oszczepem i ciskaniu kamieniami. -Twój ojciec zna mojego. - Gajusz, wciąż trzymając się za brzuch, zaczynał się bronić. Rozdział 1 11 -To prawda, chociaż go nie lubi. Mój jest prawdziwym patry-cjuszem. Nie tak jak twój. Gdyby zechciał, twoja rodzina mogłaby być u niego na służbie, a ja bym kazał twojej pomylonej matce szorować podłogi. Przynajmniej wdaje się w dyskusję, pomyślał Gajusz. Tymczasem jego oprawca już związał mu stopy sznurkiem z końskiego włosia i był gotowy podciągnąć go w powietrze. Co mógłby powiedzieć, czym zastraszyć Swetoniusza? Jego ojciec nie miał żadnej realnej władzy w mieście. Z rodziny matki wyszło kilku konsulów - właśnie, to było coś. Wujek Mariusz był szanowaną osobistością, tak mówiła matka. -Jesteśmy nobilitas... mój wujek Mariusz to nie byle... Przerwał mu krótki piskliwy krzyk - na przerzuconym przez gałąź sznurku huśtał się Marek, nogami do góry. - Przywiąż końce sznurka do tamtego pnia. Następna rybka — powiedział Toniusz, śmiejąc się od ucha do ucha. Gajusz zauważył, że obaj przyjaciele Toniusza posłusznie wykonują jego rozkazy. Odwoływanie się do któregokolwiek było bezcelowe. -Puść nas, ty pryszczaty zaropialcze! - wrzasnął Marek, z pociemniałą od uderzenia krwi twarzą. Gajusz jęknął. Teraz ich zabiją, to pewne. - Idioto, po co wspominasz o krostach, nie rozumiesz, że jest czuły na ich punkcie?! Przysadzisty, który właśnie przerzucał jego sznurek na gałąź Marka, zastygł z wrażenia. Swetoniusz uniósł brew.

- Och, popełniłaś błąd, rybko - wysyczał. - Decjuszu, podciąg-nijże go w końcu. Puszczę mu trochę krwi. Nagle świat przechylił się obrzydliwie. Gajusz usłyszał skrzypienie sznurka i cichy szum w uszach, kiedy krew spłynęła mu do głowy. Obrócił się powoli wokół własnej osi i zobaczył Marka w tej samej niewygodnej pozycji. Nos przyjaciela był zakrwawiony od oberwanych na ziemi razów. -Myślę, że w tej pozycji przestanę krwawić z nosa, Toniuszu. Dziękuję ci bardzo. - Głos Marka drżał, lecz brawura przyjaciela dodała Gajuszowi ducha. Kiedy Marek zjawił się w ich domu, był nerwowy z natury i na 12 Imperator swój wiek trochę za mały. Gajusz oprowadził go po majątku ojca i na koniec obaj wylądowali w stodole, na samej górze świeżo zwiezionego siana. Popatrzyli w dół, na klepisko, na jakąś pojedynczą kopkę i Gajusz zauważył, że Markowi trzęsą się ręce. -Zjeżdżam pierwszy. Zobaczysz, jak to się robi - powiedział i z głośnym wrzaskiem zjechał na dół. Przez kilka sekund, zadzierając głowę, czekał na pojawienie się Marka. I kiedy już zwątpił w odwagę chłopca, drobna figurka wystrzeliła wysoko w powietrze. Gajusz odskoczył na bok, a Marek, zachłystując się własnym oddechem, wpadł w sam środek kopki. - Myślałem, że nie zjedziesz. Że za bardzo się boisz - powiedział Gajusz do leżącego plackiem i przecierającego podrażnione pyłem oczy chłopca. - Bałem się - odparł Marek spokojnie — ale więcej nie będę. Po prostu nie będę. Chropawy głos Swetoniusza sprowadził go na ziemię. - Panowie, mięso należy zmiękczyć tłuczkiem. Zajmijcie odpowiednie pozycje i przystąpcie do obróbki, o tak. Zamachnął się kijem i trafił Gajusza w skroń. Świat pobielał, potem poczerniał, a kiedy Gajusz otworzył oczy, wszystko wokół wirowało razem z wirującym sznurkiem. Jeszcze przez chwilę czuł ciosy i słyszał, jak Swetoniusz wykrzykuje: raz-dwa-trzy, raz-dwa--trzy... Zdawało mu się jeszcze, że słyszy płacz Marka, a potem zemdlał przy akompaniamencie drwin i śmiechu. Odzyskał przytomność jeszcze za dnia, ale nim do końca uświadomił sobie, co się stało, zapadł zmierzch. Jego prawe oko było niewidoczne pod wielką bryłą zakrzepłej krwi, a twarz na-puchnięta i okryta lepką powłoką. Obaj wciąż wisieli głowami w dół i obracali się powoli w podmuchach wiejącego od wzgórz wiatru. - Marku, obudź się. Marku! Marek się nie poruszył. Wyglądał potwornie i można go było wziąć za nieziemską zjawę. Twarz, z której odpadła skorupa błota, pokrywały smugi kurzu i purpury. Na skroni sterczał guz. Szczęka była spuchnięta. Lewa ręka też, i w miarę jak gasło światło dzienne, Rozdział 1 13 robiła się coraz bardziej fioletowa. Ale przecież on żyje, pomyślał z przerażeniem Gajusz. On musi żyć, muszę go ratować! Muszę stanąć na ziemi! Spróbował poruszyć rękami; były zdrętwiałe. Gajusz zignorował nową falę bólu i zaczął się mocować ze sznurkiem, który je oplątywał. Najpierw uwolnił jedną. Sięgnął do ziemi i zaczął grzebać palcami w zwiędłych liściach. Na próżno. Kiedy udało mu się uwolnić drugą, zataczając ciałem powolny krąg, poszerzył teren poszukiwań. Jest. Mały kamień z ostrą krawędzią. Teraz trudniejsze zadanie. -Marku! Słyszysz mnie?! Urwiemy się z tej gałęzi, nic się nie martw. A wtedy zabiję i Swetoniusza, i tych jego tłuściochów.

Marek huśtał się w milczeniu. Usta miał otwarte i obwisłe. Gajusz wziął głęboki oddech i przygotował się na nową porcję bólu. Przecięcie grubego sznurka kawałkiem kamienia jest trudne, ale kiedy zamiast brzucha ma się masę poobijanego ciała, którą na dodatek trzeba dźwignąć do góry, sprawa wygląda na niewykonalną. No, dalej. Udało się! Zgiął się wpół i chwycił rękami za gałąź. Poczuł przeszywający ból w brzuchu. Zrobiło mu się czarno przed oczami i był bliski torsji. Przez kilka chwil kurczowo trzymał się gałęzi. Potem, palec po palcu, oderwał dłoń od gałęzi i odchylił się do tyłu, aby sięgnąć do sznurka i go przeciąć. To było trudne; kamień nie był zbyt ostry, ześlizgiwał się ze sznurka i ranił skórę, a ręka, na której Gajusz wisiał, ześlizgiwała się z gałęzi. - Nie poddawaj się - mruknął do siebie. - Jeszcze masz ten kamień. Próbuj od nowa; tylko patrzeć, jak Swetoniusz wróci. Nagle przestraszyło go coś całkiem innego. Mógł wrócić ojciec z Rzymu. Spodziewali się go każdego dnia. Robiło się coraz ciemniej i mógł się niepokoić. Może już ich szuka, może już jest blisko, może ich woła. Nie znajdzie ich w takim stanie. To byłoby zbyt poniżające. - Marku? Powiemy wszystkim, że spadliśmy z drzewa. Nie chcę, by ojciec wiedział o tym. Marek poskrzypywał, zataczając kółka, nieświadom niczego. Cztery razy Gajusz podrywał się do góry i cztery razy opadał 14 Imperator w dół, wisząc na sznurku, dopiero za piątym sznurek się poddał. Gajusz uderzył o ziemię płasko i drżąc na całym zmaltretowanym ciele, rozpłakał się. Próbował Markowi zaoszczędzić podobnego doświadczenia, ale przeliczył się z siłami i Marek wylądował na ziemi z głuchym łoskotem. Wyrwał go z odrętwienia nowy ból. Otworzył oczy i wyszeptał łamiącym się głosem: -Moja ręka. - Ręka? Złamana, powiedziałbym. Nie poruszaj nią. Wynosimy się stąd i to już. Nie możemy czekać na powrót Swetoniusza ani dać się znaleźć mojemu ojcu. Już prawie noc. Wstaniesz sam? - Chyba tak, choć nie czuję nóg. Toniusz to śmieć - wyseplenił przez spuchnięte i popękane wargi Marek. - To prawda - przytaknął ponuro Gajusz. - Mamy z nim porachunki, jak myślę. Marek raczej się skrzywił, niż uśmiechnął. - Ale nie od razu, dobrze? Nie dałbym mu teraz rady. Podpierając jeden drugiego, chłopcy powlekli się do domu, wśród łanów zbóż, obok kwater dla niewolników pracujących na polach, aż do głównych budynków. Jak mogli się spodziewać, lampy oliwne jeszcze się paliły, oświetlając ściany domostwa. -Tubruk będzie na nas czekał, on nigdy nie śpi - mruknął Gajusz, kiedy przechodzili pod łukiem zewnętrznej bramy, i jak na zawołanie, z cienia dobiegł ich znajomy głos: - No, wreszcie. Nie przebolałbym, gdyby mnie ominęło podobne widowisko. Macie szczęście, że nie ma ojca, złoiłby wam skórę za powrót do domu w takim stanie. Co to było tym razem? Tubruk wszedł w krąg żółtego światła lampy i pochylił się nad chłopcami. Potężnie zbudowany były gladiator kupił posadę nadzorcy małego majątku pod Rzymem i zamknął za sobą przeszłość. Ojciec Gajusza uważał, że to niezwykły talent organizacyjny. Niewolnicy pracowali przy nim bez narzekania, jedni ze strachu, drudzy z czystej sympatii. Teraz starannie obwąchiwał obu malców. - Wpadło się do rzeki, a jakże. To przecież czuć. Kiwnęli głowami skwapliwie, zadowoleni z takiego wytłumaczenia.

Rozdział 1 15 -Choć śladów kija nie złowiło się na jej dnie, jak myślę. Swe-toniusz, tak? Powinienem mu skopać zadek dawno temu, kiedy się do tego nadawał, byłoby po równo. No więc? - Nie, Tubruku, pokłóciliśmy się obaj, a potem pobili. Nikt inny do tego się nie mieszał, a nawet gdyby, wolelibyśmy załatwić to sami, rozumiesz? Tubruk wyszczerzył się. Taki mały chłopiec, a takie duże słowa? Miał czterdzieści pięć lat. Włosy siwe od piętnastu. Był legionistą w Afryce w Trzecim Legionie Cyrenejskim i walczył jako gladiator w blisko stu pojedynkach, zarabiając bliznę po bliźnie. Wyciągnął wielką jak łopata dłoń i kwadratowymi palcami zwichrzył włosy Gajusza. - Rozumiem, mały wilczku. Nieodrodny syn swojego ojca. Ale jeszcze za wcześnie, byś poradził sobie ze wszystkim, jesteś małym chłopcem, a Swetoniusz... on to był czy nie... wyrasta na "wspaniałego młodego wojownika, tak mówią. Racz także zauważyć, że jego ojciec jest zbyt potężny jak na wroga w senacie. Gajusz wyciągnął się na całą długość i usiłując postawić na swoim, powiedział jak mógł najdoroślej: - To dobrze się składa, że tego Swetoniusza absolutnie nic z nami nie łączy. Tubruk, powstrzymując uśmiech, skinął głową, jakby wziął jego słowa za dobrą monetę. Gajusz ciągnął śmielej: - Przyślij do mnie Lucjusza, niech obejrzy nasze rany. Złamałem nos, a Marek na pewno ma złamaną rękę. Tubruk popatrzył za nimi, kiedy podpierając jeden drugiego, weszli do domu, i wsunął się z powrotem w cień, na swoje co-nocne stanowisko przy bramie, na pierwszej warcie. Niedługo lato będzie w pełni i dni staną się nieznośnie gorące. Dobrze jest żyć, mając nad głową czyste niebo, a przed sobą uczciwą pracę. Następny ranek przyniósł koszmar obolałych mięśni i stawów, siniaków i skaleczeń; dwa dni później było jeszcze gorzej. Marek dostał gorączki, jak powiedział lekarz, od złamania ręki, która teraz, w łubkach i na temblaku, spuchła do zadziwiających rozmiarów. Przez wiele dni chłopiec był rozpalony i musiał przebywać 16 Imperator w zaciemnionym pomieszczeniu, gdy tymczasem Gajusz gryzł się i zamartwiał na schodach na zewnątrz. Od wydarzeń w lesie minął tydzień. Marek przesypiał dni i choć wciąż był słaby, wyraźnie szło na lepsze. Gajusza ciągle bolały wszystkie mięśnie, na twarzy miał różnobarwną mozaikę siniaków, skórę błyszczącą i napiętą. Przyszła jednakże pora, by odnaleźć Swetoniusza. Szedł przez las rodzinnej posiadłości, z głową nabitą strasznymi myślami. A jeśli Swetoniusz się nie pokaże? Przecież chyba nie odbywa regularnych wycieczek do lasu. A jeśli znów przyjdzie ze swoimi przyjaciółmi? Zabiją go, to pewne. Tym razem Gajusz zabrał ze sobą łuk i maszerując, napinał go dla wprawy. Łuk nie był na jego wzrost i siły, ale chłopak wymyślił sobie, że oprze go o ziemię i odciągnie strzałę przynajmniej tyle, by przestraszyć Swetoniusza i zmusić go do odwrotu. - Swetoniuszu, ty zaropiały worze gnoju! Jak cię złapię na ziemi mojego ojca, przeszyję ci łeb strzałą - powiedział na cały głos. Dzień był piękny. Gajusz uwielbiał włóczyć się po lesie, ale teraz sprowadzał go tutaj poważny cel. Był ubrany w proste, luźne szaty i miał namaszczone oliwą, gładko przyczesane włosy. Tym razem nie był błotną rybą. Znajdował się wciąż po swojej stronie granicy, kiedy usłyszał odgłos czyichś kroków i zobaczył Swetoniusza i nieznajomą, chichoczącą dziewczynę, idących szerokim leśnym

duktem. Starszy chłopiec, skupiony na mocowaniu się ze swoją towarzyszką, nie od razu go zauważył. -Wszedłeś na obcy teren - rzucił ostrzegawczo Gajusz piskliwym, ale pewnym głosem. - Jesteś w posiadłości mojego ojca. Zaskoczony Swetoniusz podskoczył i zaklął, lecz kiedy zobaczył, że Gajusz wbija koniec łuku w ścieżkę, zaczął się śmiać. -Patrzcie, patrzcie, tym razem mamy małego wilczka! Wielokształtne stworzenie, jak mi się zdaje. Czy jeszcze nie dość ci wlałem, wilczku? Dziewczyna wydała się Gajuszowi ładna, lecz nie wyobrażał sobie porachunków ze Swetoniuszem w jej obecności. Czy ten drań szykuje jakąś nową pułapkę? Swetoniusz objął dziewczynę, udając zatroskanie. Rozdział 1 17 - Uważaj, moja droga. To groźny przeciwnik. Jest szczególnie niebezpieczny w pozycji do góry nogami! - Zaśmiał się z własnego żartu, a dziewczyna mu zawtórowała. - Czy to ten, o którym wspominałeś, Toniuszu? Popatrz na ten mały rozzłoszczony pyszczek! -Jak jeszcze raz pokażesz mi się na oczy, przeszyję cię strzałą - syknął Gajusz bez zastanowienia. Odciągnął drzewce o kilka cali. - Odejdź albo padniesz na miejscu. Swetoniusz przestał się śmiać; szacował swoje szansę. - W porządku, parve lupę, dostaniesz więc to, o co najwyraźniej prosisz. Ruszył na Gajusza bez ostrzeżenia i chłopiec zwolnił cięciwę, nim zdążył pomyśleć. Wypuszczona strzała jedynie zawadziła o tunikę starszego chłopca, ale oczy Swetoniusza zrobiły się jak szparki; rozpostarł ramiona, wrzasnął triumfalnie i skoczył do przodu. Gajusz poderwał łuk do góry i wyrżnął napastnika prosto w nos. Trysnęła krew, Swetoniusz ryknął ze złości. Kiedy Gajusz jeszcze raz poderwał łuk, Swetoniusz jedną dłonią schwycił drewniany kabłąk, drugą zacisnął na gardle chłopca. -Jeszcze jakieś groźby? - warknął rozwścieczony, zaciskając dłoń mocniej. Z nosa płynęła mu krew i plamiła tunikę. Wyrwał łuk Gajuszowi i zasypał go gradem uderzeń. On chce mnie zabić i udać, że to był wypadek, pomyślał Gajusz ze zgrozą. Widzę to w jego oczach. Nie mogę oddychać. Rzucił się na przeciwnika z pięściami, lecz zasięg ciosów był za krótki, by wyrządzić prawdziwą krzywdę. Obrazy przed oczami Gajusza straciły kolory; uszy stały się głuche na dźwięki. Był nieprzytomny, kiedy Toniusz cisnął nim między wilgotne liście. Tubruk znalazł Gajusza na ścieżce godzinę później. Głowa chłopca była poobijana ze wszystkich stron. Na twarzy zasychały świeże strupy. Oko było spuchnięte i zasklepione ropą. Nos powtórnie złamany, a cała reszta w siniakach. -Tubruk? - szepnął Gajusz, kiedy przyszedł do siebie. -Spadłem z drzewa. Śmiech olbrzyma odbił się echem o ścianę lasu. - Chłopcze, nikt nie wątpi w twoją odwagę. Nie jestem tylko 18 Imperator pewien twoich umiejętności walki. Pora, by cię czegoś nauczono, nim dasz się zabić. Kiedy ojciec wróci z miasta, pomówię z nim o tym. -A nie powiesz mu o... o upadku z drzewa? Spadając, uderzyłem o parę gałęzi. - Gajusz poczuł smak krwi spływającej ze złamanego nosa. -A czy w drzewo udało ci się uderzyć? Choćby raz? - spytał Tubruk, patrząc na zdeptane liście i wyczytując z nich odpowiedź. - Drzewo, jak mi się zdaje, ma taki nos jak mój. - Gajusz starał się uśmiechnąć, ale zwymiotował w krzaki.

- Hmm. Czy na tym będzie koniec, jak myślisz? Nie mogę pozwolić, byś robił to dalej. Nie chcę cię zobaczyć okaleczonego czy martwego. Ojciec zostawia cię pod moją opieką i spodziewa się, że uczę jego spadkobiercę i przyszłego patrycjusza odpowiedzialności, a nie, że pozwalam mu wyrastać na urwipołcia wdającego się w bezsensowne bijatyki. - Tubruk przerwał, podniósł z ziemi połamany łuk i potrząsnął nim z irytacją. - Wziąłeś go bez pozwolenia. Już tylko za to powinienem ci wygarbować skórę. Gajusz spuścił głowę potulnie. - Żadnych bijatyk więcej, zrozumiano? - Tubruk postawił go na nogi i otrzepał z ziemi i liści. - Żadnych bijatyk więcej. Dziękuję, żeś po mnie przyszedł -odpowiedział Gajusz. Chłopiec zatoczył się i omal nie upadł. Stary gladiator westchnął, zarzucił go sobie na ramię i poniósł do domu. Marek jeszcze miał rękę w łubkach, ale w ciągu następnego tygodnia wrócił do siebie. Był brązowowłosym chłopcem, niższym od Gajusza o pół głowy. Miał silne nogi i równie silne, nieproporcjonalnie długie ramiona, ale dzięki temu miał w przyszłości zostać doskonałym szermierzem, przynajmniej tak twierdził. Żonglował czterema jabłkami i zaczął próbować tej samej sztuczki z nożami, lecz niewolnicy z kuchni donieśli o jego wyczynach Aurelii, matce Gajusza. Aurelia skrzyczała go, a on, rad nie rad, obiecał zostawić noże w spokoju. Kiedy Tubruk przyniósł do domu Gajusza, Marek, któremu udało się po kryjomu wyjść z łóżka i przekraść do obszernego kom- Rozdział 1 19 pleksu kuchni, był pochłonięty maczaniem chleba w zastygającym w żeliwnych rondlach tłuszczu. Usłyszawszy harmider, przegalopował obok rzędów opasłych ceglanych pieców i wpadł do pokoju dla chorych, do królestwa Lucjusza. Lucjusz, lekarz niewolnik, opiekował się zarówno niewolnikami z majątku ojca Gajusza, jak i samą rodziną. Bandażował opuchlizny, stosował okłady z larw ścierwie na infekcje, wyrywał zęby szczypcami i zszywał rany. Był cichym, cierpliwym mężczyzną i zawsze kiedy nad czymś się skupiał, oddychał przez nos. Delikatny świst powietrza ze starzejących się płuc lekarza dawał obu chłopcom poczucie bezpieczeństwa i spokoju. Gajusz wiedział, że po śmierci ojca Lucjusz zostanie wyzwołeńcem w nagrodę za cierpliwą opiekę nad matką. Gdy medyk powtórnie nastawiał złamany nos Gajusza, Marek siedział i przeżuwał chleb z tłuszczem. - Znów Swetoniusz? - zapytał. Gajusz poruszył głową. Nie mógł nic powiedzieć, ale też, przez załzawione oczy, nic nie widział. - Czemu nie zaczekałeś na mnie? Gajusz milczał. Lucjusz kończył obmacywanie nosa i w pewnej chwili mocno go pociągnął, aby nastawić luźną część. Na zakrzepłe strupy spłynęła świeża krew. - Lucjuszu, na wszystkie moce podziemi, ostrożnie! Urwiesz mi nos! Lucjusz uśmiechnął się i nic nie mówiąc, zaczął ciąć czyste płótno na pasy, aby obwiązać chłopcu głowę. Gajusz skorzystał z chwili przerwy i odpowiedział przyjacielowi. - Masz rękę w łubkach i poobijane żebra. Nie możesz się bić. Marek popatrzył na niego w zamyśleniu. -Możliwe. Spróbujesz raz jeszcze? On cię zabije, wiesz o tym. Gajusz odczekał, aż Lucjusz spakuje swoje przybory i zbierze się do wyjścia. Podziękował mu i zwrócił się do Marka. - Nie zabije mnie, ponieważ najpierw ja go zabiję. Muszę tylko pomyśleć nad strategią. - Zabije cię - powtórzył Marek, wgryzając się w suszone jabłko, ukradzione z zimowych zapasów. 20

Imperator Tydzień później Marek wstał o świcie i przystąpił do zaprawy wyrabiającej refleks niezbędny wspaniałemu szermierzowi. Jego pokój miał białe kamienne ściany, stały w nim tylko łóżko i szafa na rzeczy osobiste. Gajusz zajmował sąsiedni pokój i, w drodze do toalety, Marek zapukał do drzwi przyjaciela, aby go obudzić. Następnie wszedł do małego pomieszczenia i wybrał jeden z czterech obmurowanych kamieniem otworów, prowadzących do ścieku z bieżącą wodą, cudownego urządzenia, które eliminowało nieprzyjemne zapachy, wypłukując nocą zanieczyszczoną ziemię do płynącej przez dolinę rzeki. Chłopiec odsunął pokrywę i podciągnął nocną koszulę. Kiedy wracał, u Gajusza wciąż panowała cisza. Otworzył drzwi, żeby mu wytknąć lenistwo, ale w środku nie było nikogo. Powinieneś mnie ze sobą zabrać, przyjacielu, pomyślał rozgoryczony. Nie musisz tak wyraźnie okazywać, że nie jestem ci potrzebny. Ubrał się szybko i ruszył za Gajuszem w momencie, kiedy zza brzegów doliny wychylił się rąbek słońca, oświetlając budynki i pole, a na nim niewolników już pochylonych przy pracy. Mgły się podniosły i w lesie natychmiast zrobiło się jaśniej. Marek znalazł Gajusza na granicy obu posiadłości. Chłopiec nie miał żadnej broni. Odwrócił się, słysząc za sobą kroki, wyraźnie przestraszony, ale na widok przyjaciela odetchnął z ulgą. - Cieszę się, że jesteś, Marku. Nie wiedziałem, kiedy on się pokaże, więc wcześnie wyszedłem z domu i sterczę tu od dawna. W pierwszej chwili myślałem, że to on. - Dlaczego przyszedłeś sam? Jesteś moim przyjacielem, a poza tym należy mu się lanie także ode mnie. -Masz złamaną rękę, a poza tym ode mnie należą mu się dwa. - To prawda, ale mógłbym skoczyć na niego z drzewa albo podstawić mu nogę. - Sztuczkami nie wygrywa się bitew. Pokonam go własną siłą. Marek milczał. W zwykle pogodnym towarzyszu zabaw, który stał naprzeciw niego, teraz wyczuwał chłód i zaciętość. Słońce podnosiło się powoli, cienie wędrowały. Gajusz był chyba skłonny stać godzinami, ale nie Marek. Najpierw przysiadł w kucki, potem rozsiadł się wygodniej i wyciągnął przed siebie Rozdział 1 21 nogi. Cienie wędrowały dalej. Marek znaczył ich pozycje kijami i ocenił, że czekają trzy godziny, kiedy na ścieżce pojawił się Swetoniusz. Uśmiechnął się kącikiem ust i przystanął. - Zaczynasz mi się podobać, mały wilczku. Mam cię w końcu zabić czy tylko połamać nogi? Jak sądzisz, co będzie lepsze? Gajusz uśmiechnął się i wyprostował. - Zabij mnie, inaczej będę z tobą walczył, tak długo aż dorosnę i zabiję ciebie. A potem twoją żoną podzielę się z moim przyjacielem. Marek z przerażeniem słuchał słów Gajusza. Może po prostu powinni uciec. Swetoniusz popatrzył na chłopców zmrużonymi oczyma i wyciągnął zza paska krótki, złowrogi nóż. -Mały wilczku, rzeczna rybko... ktoś tak głupi jak ty nie wyprowadzi mnie z równowagi. Ale ujadasz jak szczenię, więc uciszę cię raz jeszcze. Rzucił się prosto na nich, lecz w tej samej chwili ziemia rozstąpiła się z trzaskiem, a on zniknął im z oczu w tumanie kurzu i liści. - Wykopałem ci pułapkę na wilki, Swetoniuszu! - krzyknął radośnie Gajusz. Czternastolatek rzucał się w głębokim dole na wszystkie strony i miotał przekleństwa, a dwóch ośmiolatków przeżywało swój triumf. - Myślałem, by rzucić ci na głowę wielki głaz, tak jak robią z wilkami na północy - powiedział Gajusz spokojnie, kiedy Swetoniusz zaprzestał obelg i powarkiwał ponuro. - Ale

nie zabiłeś mnie, więc i ja cię nie zabiję. I nikomu się nie pochwalę, że schwytaliśmy Swetoniusza w pułapkę na wilki. Wydostań się z niej sam. Nagle wzniósł wojenny okrzyk, a Marek szybko mu zawtórował i ich wrzaski poniosły się przez las, kiedy szczęśliwi jak nikt na świecie pędzili coraz dalej i dalej od wilczej jamy. W pewnej chwili Marek zawołał przez ramię: - Powiedziałeś, że go pokonasz własną siłą! - No przecież kopałem tę jamę przez całą noc. Słońce świeciło przez drzewa, a im się zdawało, że mogliby tak biec przez cały dzień. 22 Imperator Pozostawiony sam sobie Swetoniusz rozejrzał się spokojnie po swojej pułapce, chwycił się krawędzi i wydźwignął na górę. Przez chwilę siedział tam i kontemplował brud na ozdobnej tunice. Marszczył brwi prawie przez całą drogę do domu, ale kiedy wyszedł z łasu w pełne słońce, zaczął się śmiać. ROZDZIAŁU Cjajusz i Marek szli za Tubrukiem, który odmierzał krokami nowe pole pod orkę. Co pięć kroków nadzorca wyciągał rękę i wtedy Gajusz sięgał do kosza, który niósł przed sobą, i podawał mu kolejny palik. Sam Tubruk niósł kłębek nawiniętego na drewniane wrzeciono sznurka. Dokładny i cierpliwy, starannie obwiązywał sznurek wokół palika, kłębek dawał do potrzymania Markowi, a sam wbijał palik w twardą ziemię. Od czasu do czasu oglądał się za siebie, na wydłużającą się linię znaków granicznych, chrzą-kał z satysfakcją i ruszał dalej. To była nudna praca i obaj chłopcy mieli ochotę uciec na wielkie Pole Marsowe, gdzie mogli jeździć konno i brać udział w grach i zawodach. -Trzymaj go mocno - Tubruk upomniał Marka, który najwyraźniej nie mógł się skupić na wykonywanej czynności. - Długo jeszcze, Tubruku? - spytał Gajusz. - Tyle, ile trzeba, by dokończyć zaczętą robotę. Pola muszą być oznakowane dla oraczy, a paliki wbite, by zaznaczyć granicę. Twój ojciec chce powiększyć dochody majątku, a ta ziemia w sam raz nadaje się pod gaje figowe. Figi sprzedamy na miejskich targowiskach. Gajusz rozejrzał się po zielonych i złocistych pagórkach, ziemi ojca. - A więc to bogata posiadłość? Tubruk zachichotał. - Da się z niej wykarmić i ubrać ciebie, ale nie mamy dość 24 Imperator ziemi, aby uprawiać jęczmień czy pszenicę na chleb. Nasze plony są skromne, a to znaczy, że musimy uprawiać to, co miasto chce kupować. Kwietne ogrody dają nasiona, które się tłoczy na olejki dla szlachetnie urodzonych dam, a poza tym twój ojciec dokupił kilkanaście uli. Chce założyć nowe roje pszczół. Już za kilka miesięcy wy dwaj będziecie mieli miód do każdego posiłku, a czego nie zjecie, to się sprzeda i nieźle zarobi. - Czy będziemy mogli pomagać przy ulach? - odezwał się Marek, wykazując nagłe zainteresowanie gospodarstwem. - Być może, chociaż z pszczołami trzeba się ostrożnie obchodzić. Mam nadzieję, że stary Tadiusz sprosta dodatkowym obowiązkom. Pszczoły nie lubią, gdy się je okrada z zimowych zapasów, i trzeba do tego doświadczonej ręki. Trzymaj ten kołek mocno... to będzie stadium. Tu zakręcimy. -Potrzebujesz nas jeszcze, Tubruku? Chcieliśmy wziąć kuce i pojechać do miasta. Może udałoby się posłuchać obrad w senacie. Tubruk prychnął ironicznie.

- To znaczy, może udałoby się pojechać na Pole i ścigać na kucach z innymi chłopcami. Hmm? Dzisiaj to ostatni bok do oznakowania. Jutro przyślę tu paru ludzi. No, dalej, uwiniemy się z tym w godzinę czy dwie. Chłopcy popatrzyli na siebie posępnie. Tubruk położył na ziemi sznurek i pobijak i wyprostował plecy. Westchnął i poklepał Ga-jusza po ramieniu. - Pamiętaj, że pracujemy na twojej ziemi. Należała do ojca twojego ojca, a kiedy ty będziesz miał dzieci, będzie należała do nich. Spójrz na to. Tubruk przyklęknął i zaczął rozbijać kołkiem i pobijakiem twardą grudę. Kiedy pokazała się sypka, czarna ziemia, zaczerpnął pełną garść i podsunął chłopcom pod oczy. Gajusz i Marek patrzyli zdezorientowani, jak kruszy ciemny proch między palcami. - Tu, gdzie stoimy, Rzymianie trwają od setek lat. Ten proch to więcej niż ziemia. To my, to proch mężczyzn i kobiet, którzy żyli przed nami. Stąd się wywodzisz i tu wrócisz, i inni będą stąpać po tobie. Rozdział 2 25 -Grobowiec rodzinny jest przy drodze do miasta - mruknął niechętnie Gajusz, poirytowany nabrzmiałym głosem Tubruka. Stary gladiator wzruszył ramionami. - Och, to najświeższe dzieje, ale nasi ludzie żyli tu na długo przedtem, nim powstało miasto. Wykrwawialiśmy się i umierali na tych polach w dawno zapomnianych wojnach. I będziemy robić to samo w kolejnych wojnach i kolejnych latach. Połóż tu rękę. Sięgnął po dłoń chłopca, przyłożył ją do pokruszonej ziemi i zacisnął mu palce. -Trzymasz w dłoni historię, chłopcze. Trzymasz ziemię, która widziała rzeczy, jakich my już nie zobaczymy. Trzymasz w dłoni swoich przodków i przodków Rzymu. Trzymasz to, co wyda zbiory, co nas wykarmi i przyniesie nam pieniądze, tak byśmy mogli się cieszyć dostatkiem. Bez tej ziemi jesteśmy niczym. Ziemia jest wszystkim i gdziekolwiek będziesz podróżował, jedynie ona będzie twoja. Tylko ten zwykły czarny proch w twojej dłoni będzie dla ciebie domem. Marek przysłuchiwał się wszystkiemu z poważną miną. - Czy będzie nim i dla mnie? Tubruk nie od razu odpowiedział; wpatrywał się w twarz Ga-jusza. Wreszcie obrócił się do Marka i uśmiechnął. - Oczywiście, chłopcze. Czy nie jesteś Rzymianinem? Czy miasto nie jest tak samo twoje jak każdego innego? - Przestał się uśmiechać i odwrócił na powrót do Gajusza. - Ale ten majątek jest jego własnością i pewnego dnia on będzie nim rządził, i będzie spoglądał na cieniste gaje figowe i brzęczące ule, i przypomni sobie, jak był małym chłopcem i jak chciał pojechać na Pole Marsowe, żeby popisywać się na swoim kucu przed innymi chłopcami. Odwrócony tyłem Tubruk nie widział, jak przez twarz Marka przemknął cień smutku. Gajusz otworzył dłoń, wysypał ziemię w dołek zrobiony przez Tubruka i przycisnął ją w zamyśleniu. -Kończmy znakowanie - powiedział, a Tubruk ruszył dalej. Kiedy chłopcy mijali most na Tybrze prowadzący na Pole Marsowe, słońce już zachodziło. Tubruk uparł się, by się umyli i zmienili tuniki na czyste, ale nawet o tak późnej godzinie rozległa 26 Imperator przestrzeń była pełna młodych Rzymian, rzucających dyskami i oszczepami, kopiących piłki jeden do drugiego i z głośnymi okrzykami zachęty ujeżdżających konie. To było hałaśliwe miejsce i chłopcy uwielbiali przyglądać się turniejom zapaśników i wyścigom rydwanów.

Obaj mali i niedoświadczeni, ufali wysokim siodłom, które ściskały im pośladki, zapewniając bezpieczeństwo podczas manewrów. Nogi obu wisiały luźno wokół żeber kuców i przy zawracaniu zaciskały się na nich mocno. Gajusz, ku swojej radości, nie wypatrzył w tłumie Swetoniusza. Nie spotkał go od czasu pułapki na wilki i tak właśnie - na wygranej bitwie — chciał całą rzecz zakończyć. Dalsze potyczki mogły oznaczać jedynie kłopoty. Obaj z Markiem podjechali do grupki rówieśników, pozdrowili ich i zeskoczyli z wierzchowców na ziemię. Nie było tu nikogo znajomego, ale grupka rozstąpiła się przyjaźnie, by przyjąć ich do swego grona. Uwagę wszystkich przyciągał mężczyzna z zaciśniętym w prawej ręce dyskiem. - To Tani. Najlepszy zawodnik w swoim legionie - powiedział Gajuszowi jeden z chłopców. W tej samej chwili Tani napiął mięśnie, zakręcił się w miejscu i wypuścił dysk prosto w zachodzące słońce. Rozległy się gwizdy uznania, a jeden czy dwaj chłopcy zaklaskali. Tani odwrócił się do nich. - Uważajcie. Będzie za chwilę wracał. Stojący po drugiej stronie Pola mężczyzna podbiegł do dysku, chwycił go i wypuścił do powrotnego lotu. Dysk zatoczył szeroki łuk i grupka chłopców, widząc, jak szybuje prosto ku nim, rozpierzchła się na boki. Jeden, powolniejszy niż pozostali, nie zdążył odskoczyć i dysk, uderzywszy o ziemię, odbił się i trafił go w bok. Chłopiec upadł, zwinął się w kłębek i zaczął jęczeć. Tani podbiegł do niego. - Dobra robota, chłopcze. Zatrzymałeś go - powiedział. - Nic ci nie jest? Chłopiec potrząsnął głową, choć wciąż trzymał się za bok. Tani poklepał go po ramieniu, podniósł dysk i wrócił na swoje miejsce, by znowu nim rzucić. Rozdział 2 27 - Ścigaliście się dzisiaj na koniach? - spytał Marek. Kilku odwróciło się i zmierzyło wzrokiem silnego kuca, którego mu wybrał Tubruk. -Jeszcze nie. Przyszliśmy popatrzeć na zapasy, ale skończyły się godzinę temu. - Mówiący pokazał na kwadratowy placyk w pobliżu, ze zdeptaną trawą. Stała tam gromadka mężczyzn i kobiet. Coś jedli i rozmawiali między sobą. -Mogę się mocować - rzucił szybko Gajusz i twarz mu pojaśniała. - Zróbmy sobie własne zawody. Grupka wyraziła zainteresowanie. - Parami? -Wszyscy naraz. Zwycięży ten, którego nikt nie pokona - odparł Gajusz. - Ale przydałaby się nagroda. Zróbmy zrzutkę, a całość zbierze najlepszy, dobrze? Chłopcy zaczęli szperać w zanadrzach tunik, wyciągać drobne monety i oddawać je największemu, który krążył między nimi z pewną siebie miną i z coraz pełniejszą garścią. -Jestem Petroniusz, a tu jest około dwudziestu kwadrantów. Czekam na więcej. - No co, Marku, dorzucimy wszystko, co mamy? - spytał Gajusz. - Dorzucimy - odparł Marek i wysupłał trzy miedziaki. Petroniusz przeliczył monety od nowa i się uśmiechnął. - Niezła sumka. Niech mi to ktoś potrzyma. Biorę udział w zapasach i to ja zwyciężę. - Wyszczerzył zęby do dwóch przybyszy. -Ja potrzymam, Petroniuszu - odezwała się dziewczyna, zgarniając monety w drobne dłonie. - Moja siostra Lawia - wyjaśnił Petroniusz. Dziewczyna, mniejsza, choć równie krępa jak brat, mrugnęła do Gajusza i Marka.

Przekomarzając się wesoło, grupka chłopców utorowała sobie drogę do wyznaczonego placyku. W charakterze widzów zostało zaledwie kilku, a walczących Gajusz naliczył siedmiu poza Petro-niuszem, który ostentacyjnie zaczął prezentować mięśnie. -Jakie reguły? - spytał Gajusz, rozciągając nogi i ramiona. Petroniusz kiwnął na całą resztę. - Żadnego bicia. Kto wyląduje na plecach, ten odpada. W porządku? 28 Imperator Chłopcy zgodzili się, ale jeden drugiego zaczął mierzyć niechętnym wzrokiem i pogodny nastrój się zepsuł. - Za chwilę zaczynacie - zapowiedziała stojąca z boku Lawia. -Wszyscy gotowi? Zapaśnicy kiwnęli potakująco. Gajusz zauważył, że przystaje przy nich paru widzów, zawsze gotowych pogapić się na każde zawody czy postawić na zawodnika. Powietrze zapachniało mu nagle trawą, a on poczuł, że żyje, i przypomniał sobie, co mówił Tubruk o ziemi. Rzymska ziemia, karmiona krwią i kośćmi jego przodków. Miał ją pod stopami i wyczuwał jej siłę. Stanął w pogotowiu. Czas jakby się zatrzymał, a on zobaczył jeszcze, jak niedaleko od nich Tani kręci dyskiem i wypuszcza go w powietrze, i jak dysk płynie wysoko nad Polem Marsowym. Słońce, chowając się za horyzont, czerwieniało coraz bardziej i nadawało skórze spiętych, oczekujących na walkę chłopców ciepły odcień. - Zaczynamy! - krzyknęła Lawia. Gajusz opadł na kolana i atak pierwszego napastnika przeszedł nad jego głową. Następnie wypchnął biodra do góry i drugiego atakującego zbił z nóg. Kiedy ten rozciągnął się na zakurzonej trawie jak długi, Gajusz stanął i zwarł się z trzecim. Obaj runęli, ale napastnik uderzył o twardy grunt pierwszy i Gajusz go przygniótł. Marek mocował się z Petroniuszem. Jeden drugiego przytrzymywał za pachy i ramiona i trwało to dłuższą chwilę, aż inny zapaśnik został na ślepo pchnięty na Petroniusza. Zmagająca się z sobą para upadła gwałtownie. Co było dalej, Gajusz nie zdążył zobaczyć. Czyjeś ramię owinęło mu się, od tyłu, wokół szyi i zacisnęło niebezpiecznie na tchawicy. Chłopiec puścił w ruch łokcie i nogi i trafił sandałem w goleń napastnika. Uścisk osłabł, ale obaj zostali rozłożeni na łopatki przez kłębiące się ciała. Gajusz wyrżnął o ziemię, aż zadudniło, i wtedy uznał, że ma dość, przedarł się na pobocze placu i zaczął się przyglądać pozostałym zawodnikom. Petroniusz został bezlitośnie pokonany i na placu boju został Marek i dwaj inni chłopcy. Przypadkowi widzowie domagali się dalszej walki i robili między sobą zakłady. Marek schwycił jednego za krocze i kark i usiłował go podnieść i cisnąć w powietrze. Chłopiec zmagał się szaleńczo, ale koniec końców Marek zdołał oderwać go od ziemi i kiedy zataczał się pod jego ciężarem, ostatni z zapaśni- Rozdział 2 29 ków chwycił go przez pierś i pociągnął do tyłu, prosto w plątaninę kończyn. Zwycięski zapaśnik stanął na nogi z radosnym okrzykiem i z wysoko uniesionymi ramionami obiegł dookoła plac. Gajusz usłyszał śmiech Marka. Jego przyjaciel, głęboko oddychając wieczornym ciepłym powietrzem, otrzepywał się z kurzu. Tuż za Polem Marsowym widniało miasto, zbudowane na siedmiu starożytnych wzgórzach całe wieki temu. Wokół Gajusza rozbrzmiewały okrzyki i nawoływania jego współbraci, a pod stopami była jego ziemia. W gorących ciemnościach, rozświetlanych jedynie półksiężycem zapowiadającym rychły koniec miesiąca, dwaj chłopcy szli w nocnej ciszy pól i ścieżek posiadłości. W powietrzu unosił się zapach owoców i kwiatów, a w zaroślach grały świerszcze. Szli, nic nie mówiąc, aż dotarli do miejsca, gdzie parę godzin wcześniej stali z Tubrukiem, do zakrętu oznaczonej palikami granicy nowego pola.

Gajusz przystanął przy rozkopanym dołku i wyciągnął zza pasa wąski nóż zabrany z kuchni. W skupieniu pociągnął ostrzem po opuszku kciuka. Nóż wszedł w ciało głębiej, niż chłopiec zamierzał, i z dłoni popłynęła strużka krwi. Podał ostre narzędzie Markowi i podniósł kciuk wysoko, aby krew przestała płynąć. Marek pociągnął nożem po własnym kciuku, zrobił nacięcie, i wycisnął kilka nabrzmiałych kropli. -Niewiele brakowało, bym odciął sobie cały palec! - powiedział Gajusz rozzłoszczony skaleczeniem. Marek spróbował przybrać uroczystą minę, ale mu nie wyszło. Wyciągnął dłoń, przycisnął ją do dłoni Gajusza i krew obu chłopców się zmieszała. Następnie Gajusz, krzywiąc się, wepchnął krwawiący kciuk w rozkopaną ziemię. Marek obserwował go przez dłuższą chwilę, zanim zrobił to samo. -Teraz jesteś częścią tego majątku, a my dwaj jesteśmy braćmi — powiedział Gajusz. Marek kiwnął głową i udali się w drogę powrotną, do widniejących z dala białych zabudowań posiadłości. Niewidzialne w ciemnościach oczy Marka nabrzmiały łzami. Chłopiec wytarł je dłonią, zostawiając na twarzy ślady krwi. 30 Imperator Gajusz stał u szczytu bram posiadłości, osłaniając oczy przed jaskrawym słońcem, i spoglądał w stronę Rzymu. Tubruk powiedział, że ojciec wraca z miasta, i chłopiec chciał pierwszy wypatrzyć go na drodze. Splunął na dłoń i przygładził ciemne włosy. Udało mu się wymigać od żmudnych codziennych zajęć i to go wprawiło w stan szczególnego podniecenia. Niewolnicy z rzadka podnosili wzrok, przechodząc z jednej części zabudowań do drugiej; mógł obserwować i nie być obserwowanym; mógł mieć chwilę prywatności i spokoju pośród ogólnego zamieszania. Gdzieś szukała go matka, aby przyniósł koszyk do zbierania owoców, czy Tubruk szukał kogoś, kto nawoskuje i naoliwi skórzaną uprząż dla koni i wołów albo przyda się przy tysiącu innych drobnych obowiązków. Myśl o tym wszystkim, czego nie robił, doprawdy podnosiła na duchu. Nie mogli go znaleźć, a on był tutaj, ukryty przed wszystkimi oczami, i obserwował drogę do Rzymu. Zobaczył smugę kurzu i wszedł na słupek. Nie miał pewności. Jeździec znajdował się jeszcze daleko, ale w okolicy nie było wiele ziemskich dóbr, leżących przy tej samej drodze, i z dużym prawdopodobieństwem mógł to być ojciec. Po dłuższej chwili mógł wyraźnie zobaczyć mężczyznę na koniu, krzyknął więc tylko radośnie i zsunął się na ziemię w wielkim pośpiechu. Brama była ciężka, ale Gajusz naparł na nią z całych sił i w końcu, poskrzypując, ustąpiła na tyle, by mógł się przecisnąć i pobiec ojcu na spotkanie. Kiedy pędził ku zbliżającej się postaci, dziecięce sandały uderzały głośno o twardy grunt, a ramiona entuzjastycznie młóciły powietrze. Ojca nie było przez cały miesiąc i Gajusz chciał się pochwalić, jak bardzo przez ten czas wyrósł. Mówił to każdy. - Tato! - zawołał. Ojciec ściągnął lejce. Wyglądał na zmęczonego i zakurzonego, ale w niebieskich oczach pojawił się uśmiech. - Kto mi zachodzi drogę? Żebrak, a może mały opryszek? -zażartował mężczyzna, wyciągając rękę po syna. Gajusz zaśmiał się, lądując w siodle za plecami jeźdźca. - Wyrosłeś, od kiedy cię widziałem - zauważył pogodnie ojciec, kiedy koń ruszył truchtem do murów posiadłości. - Trochę. Tubruk mówi, że rosnę jak zboże. Rozdział 2 31

Ojciec przytaknął w odpowiedzi i w przyjaznej ciszy dojechali do bramy. Gajusz zsunął się z konia i pchnął ją szerzej. - Zostaniesz w domu na długo? - spytał ojca, kiedy ten stanął na ziemi. Ojciec zwichrzył mu włosy, burząc wygładzoną śliną fryzurę. -Kilka dni, może tydzień. Chciałbym dłużej, ale zawsze jest jakaś praca, którą trzeba wykonać dla republiki. - Wręczył lejce synowi. — Zaprowadź starego Merkurego do stajni i dobrze go wytrzyj. Zobaczymy się później, jak zrobię przegląd gospodarstwa i porozmawiam z twoją matką. Na wspomnienie o Aurelii twarz Gajusza się ściągnęła, co nie uszło uwagi ojca. Mężczyzna westchnął, położył dłoń na ramieniu syna i popatrzył mu w oczy. - Rad bym spędzać więcej czasu z dala od miasta, chłopcze, ale to co, robię, jest dla mnie ważne. Czy rozumiesz znaczenie słowa „republika"? Gajusz kiwnął głową, mimo to na twarzy ojca pojawił się sceptyczny uśmiech. - Wątpię. Niewielu moich kolegów w senacie zdaje się je rozumieć. Czy wiesz, że żyjemy w takim systemie rządów, który pozwala każdemu mieć własne zdanie, nawet plebejuszowi? I czy zdajesz sobie sprawę, jakie to bywa rzadkie? Każdy kraj, który udało mi się poznać, ma króla albo kogoś, kto nim kieruje. Taki król czy namiestnik nadaje ziemie swoim przyjaciołom, a od tych, którzy mu nie przyklaskują, wymusza pieniądze. To równie niebezpieczne jak miecz w rękach dziecka. W Rzymie mamy rządy prawa. Ono nie jest jeszcze doskonałe czy nawet tak sprawiedliwe, jak bym sobie życzył, i jemu właśnie poświęcam swoje życie. Jest warte mojego życia... i twojego także, kiedy przyjdzie pora. - Ale ja za tobą tęskniłem - użalił się Gajusz, choć wiedział, że przemawia przez niego egoizm. Wzrok ojca nieco stwardniał, jednak mężczyzna wyciągnął rękę i jeszcze raz zwichrzył chłopcu włosy. -Ja za tobą również. Masz brudne kolana, a ta tunika jest bardziej odpowiednia dla ulicznego dziecka, mimo to tęskniłem. Idź i doprowadź się do porządku. Tylko najpierw wytrzyj Merkurego. - Popatrzył za synem, który, powłócząc nogami, ruszył z ko- 32 Imperator niem do stajni, i uśmiechnął się smutno. Rzeczywiście jest trochę wyższy, pomyślał. Tubruk ma rację. W stajniach, wycierając boki zdrożonego konia z piany i kurzu, Gajusz rozmyślał o słowach ojca. Idea republiki brzmiała bardzo pięknie, ale bycie królem wydawało mu się bardziej ekscytujące. Za każdym razem, kiedy ojciec Gajusza, Juliusz, wracał do domu po długiej nieobecności, Aurelia zarządzała uroczyste posiłki w długim triklinium. Aurelia i jej mąż, oboje boso, spoczywali na sofach przed zastawionymi jedzeniem niskimi stołami. Gajusz i Marek siadywali obok na stołkach. Chłopcy nie cierpieli takich posiłków. Nie wolno im było rozmawiać; musieli siedzieć w mozolnej ciszy w trakcie każdego dania i podsuwać posługującym niewolnikom palce do wytarcia, między jednym a drugim wetknięciem w tłuszcz. Choć apetyty im dopisywały, obaj byli przyuczeni, by nie urażać Aurelii zbyt szybkim jedzeniem, i chcąc nie chcąc, żuli i przełykali tak wolno jak dorośli, gdy tymczasem wieczorne cienie robiły się coraz dłuższe. Gajusz, wykąpany i ubrany w czystą tunikę, pocił się z gorąca i czuł się nieswojo. Po bezpośredniości i swobodzie spotkania z ojcem na drodze nie było śladu; teraz ojciec rozmawiał z matką tak, jakby chłopców w ogóle nie zauważał. Gajusz obserwował matkę spod oka, wyczekując drżenia, które zapowiadało jeden z jej ataków. Z początku jej choroba go przerażała i doprowadzała do płaczu, ale wraz z upływem lat emocje w nim okrzepły i nawet czasami liczył na kolejny atak, bo wówczas jego i Marka odsyłano od stołu.

Usiłował słuchać i okazywać zainteresowanie rozmową, ale wszystkie słowa obracały się wokół doskonalenia praw i miejskich rozporządzeń. Ojciec nigdy nie wracał do domu z ekscytującymi opowieściami o egzekucjach czy cieszących się złą sławą ulicznych zbirach. -Pokładasz w ludziach za dużo wiary, Juliuszu - mówiła Aurelia. - Oni są bezradni jak dziecko bez ojca. Niektórzy mają rozum i wrodzoną inteligencję, zgoda, ale większość wymaga opieki... - Głos Aurelii zamarł i zapadła cisza. Juliusz uniósł wzrok i Gajusz zobaczył w jego oczach szarą Rozdział 2 33 chmurę smutku i dziwne zakłopotanie, jak u kogoś, kto niechcący stał się świadkiem czyjejś intymności. - Relia? Głos ojca zmusił Gajusza do ponownego spojrzenia na matkę. Aurelia leżała jak posąg, z oczami wbitymi w niewidoczną dla innych, odległą scenę. Nagle dłoń jej zadrżała, twarz wykrzywiła się niby w dziecinnym grymasie i dreszcz, który zaczął się od dłoni, ogarnął całe ciało. Matka wyprężyła się, zgarniając ramieniem misy ze stołu i plując potokiem skrzekliwych dźwięków. Chłopcy mimo woli szarpnęli się do tyłu. Juliusz poderwał się z sofy i wziął żonę w ramiona. - Zostawcie nas samych - rozkazał i Gajusz z Markiem wyszli wraz z niewolnikami, zostawiając za sobą mężczyznę, który tulił do siebie wijącą się postać. Następnego ranka Gajusza obudził Tubruk. -Wstań, chłopcze - powiedział, potrząsając go za ramię. -Matka chce cię widzieć. Gajusz jęknął cicho, ale Tubruk miał dobry słuch. -Nie bój się, po... po złej nocy ona jest zawsze spokojna. Gajusz ubrał się w milczeniu i popatrzył na starego gladiatora. - Czasami jej nienawidzę. Tubruk westchnął łagodnie. - Żałuję, że jej nie znałeś, nim zaczęła chorować. Nuciła od rana do nocy i dom był zawsze szczęśliwy. Masz myśleć, że tak jest nadal. To nic, że matka nie może z tobą przebywać. Ona naprawdę cię kocha, przecież wiesz. Gajusz kiwnął głową i byle jak przygładził włosy. - Czy ojciec wrócił do miasta? - spytał, choć znał odpowiedź. Ojciec nie znosił poczucia bezradności. - Wyjechał o świcie. Gajusz westchnął i poszedł za starym gladiatorem przez chłodne korytarze, aż do pomieszczeń matki. Matka siedziała w łóżku, wyprostowana, ze świeżo umytą twarzą i splecionymi, przerzuconymi do tyłu włosami. Była blada, ale uśmiechnęła się na widok Gajusza, a jemu udało się odwzajemnić uśmiech. 34 Imperator - Podejdź bliżej, Gajuszu. Przepraszam, że cię wczoraj przestraszyłam. Dał się wziąć w ramiona i trzymać w nich, nic nie czując. Jak mógł jej powiedzieć, że już się nie boi ataków? Widział je tak wiele razy, a każdy był gorszy od ostatniego. Wyczuwał podświadomie, że będzie jeszcze gorzej i że matka już go opuszcza, ale wolał 0 tym nie myśleć - wolał uśmiechnąć się, uścisnąć jej ramiona 1 odejść obojętnie. - Co będziesz dziś robić? - spytała, odsuwając go od siebie. -To co zawsze. Mamy z Markiem trochę obowiązków - odpowiedział. Skinęła głową i jakby o nim zapomniała. Odczekał parę sekund i kiedy nie padło już żadne słowo, odwrócił się i wyszedł.

Marek spotkał go przy bramie. Niósł sidła na ptaki. Popatrzył przyjacielowi prosto w oczy, po czym zagadnął beztrosko: - Dziś czuję się szczęśliwy. Złapiemy jastrzębia, dwa jastrzębie. Przyuczymy je, będą nam siadały na ramionach i atakowały na rozkaz. Swetoniusz ucieknie na sam nasz widok. Gajusz zachichotał i natychmiast pozbył się myśli o matce. Już tęsknił za ojcem, ale dzień zapowiadał się długi i zawsze było coś do zrobienia w lesie. Nie wierzył, by udał im się pomysł z jastrzębiami, ale gotów był się go trzymać aż do końca dnia i na wszystkich ścieżkach, które mieli przed sobą. W zielonym mroku omal nie przeoczyli kruka, który siedział na niskiej gałęzi, niedaleko od zalanych słońcem pól. Marek zobaczył go pierwszy i aż zamarł, a potem zatrzymał dłonią Gajusza. - Popatrz, jaki wielki! - wyszeptał, rozwijając przyniesione sidła. Przywarli do ziemi i poczołgali się parę kroków do przodu, wlepiając oczy w ptaka. Nawet jak na kruka był wielki, i kiedy zbliżyli się do niego, rozpostarł ciężkie czarne skrzydła, machnął nimi leniwie i siadł na sąsiednim drzewie. - Okrążymy go - wyszeptał Marek, podekscytowany, ilustrując polecenie ruchem dłoni. Gajusz wyszczerzył radośnie zęby i poczołgał się przez poszycie szerokim łukiem, i starając się nie zgubić z oczu właściwego drzewa i omijać trzeszczące patyki i szeleszczące liście. Rozdział 2 35 Kiedy wyłonił się z drugiej strony, ptak siedział na nowym miejscu, na przechylonym, zmurszałym pniu. Wspinaczka po czymś takim wyglądała na łatwą i Marek już zaczął sunąć ku ptakowi z gotowymi do zarzucenia sidłami. Gajusz podkradł się bliżej. Dlaczego on nie odfruwa? - pomyślał, patrząc na kruka, ale w tej samej chwili ptak zadarł wielką głowę i rozłożył skrzydła. Obaj chłopcy zastygli, lecz ptak chyba się uspokoił i Marek, dyndając nogami po obu stronach pnia, znów ruszył do góry. Był już blisko swojej ofiary, kiedy się zląkł, że kruk znów od-frunie. Choć chyba się na to nie zanosiło: wielkie ptaszysko skakało po pniu i uschniętych gałęziach i nie wyglądało na przestraszone. Marek rozwinął sidła - coś, co na co dzień było zwykłą siatką z grubego sznurka, używaną w kuchniach do przechowywania cebuli, a co w rękach Marka zamieniło się w budzące grozę narzędzie do łapania ptaków - i wstrzymując oddech, wycelował nimi prosto w kruka. Ptak poderwał się z krzykiem oburzenia. Zatrzepotał skrzydłami raz jeszcze i wylądował w wiotkich gałązkach młodego drzewa, blisko Gajusza, który rzucił się na nie bez chwili namysłu. Kiedy Marek zjeżdżał na dół po pniu, Gajusz wdrapywał się na delikatne drzewko. W pewnej chwili poczuł, że trzaska pod jego ciężarem, zgina się wpół i przyciska ptaka do ziemi plątaniną gałęzi. Marek, jakby tylko na to czekał, chwycił swoją zdobycz, zacisnął na niej ręce i triumfalnie podniósł w górę. Ale zdobycz nie zamierzała się poddać. - Pomóż mi! On jest silny, wyrwie się! - zawołał Marek i Gajusz dołączył swoją parę rąk do walki z szamocącym się kłębkiem piór. Nagle przeszył go koszmarny ból. Dziób był długi i krzywy jak włócznia z czarnego drzewa i kruk zacisnął go na dłoni chłopca, między kciukiem a palcem wskazującym. - Odsuń go ode mnie! - krzyknął Gajusz. - On mi się dobrał do żywego mięsa! Ból był nie do zniesienia i obaj chłopcy wystraszyli się nie na żarty. Marek za wszelką cenę starał się utrzymać kruka, a Gajusz usiłował uratować dłoń przed morderczym dziobem. - Marku, nie mogę mu się wyrwać! 36 Imperator

- Musisz. Szarpnij za dziób - rzucił Marek z twarzą poczerwieniałą z wysiłku od trzymania rozwścieczonego ptaka. - Nie mogę, jest ostry jak nóż! Wypuść kruka na wolność. -Nie wypuszczę. On jest nasz. Schwytaliśmy go w lesie, jak myśliwi. Gajusz jęknął z bólu. -To raczej on nas schwytał. - Zamachał rozpaczliwie palcami i wtedy dziób się rozwarł, ale najwyraźniej z zamiarem powtórnego zatrzaśnięcia na machającej dłoni. Gajusz odetchnął z ulgą i odskoczył do tyłu, ściskając dłoń w pachwinie i zginając się wpół. - Tak czy owak, to wojownik - powiedział Marek, uśmiechając się szeroko i usztywniając uścisk, by miotający się dziób nie mógł sięgnąć jego ręki. - Zabierzemy go do domu i będziemy tresować. Słyszałem, że kruki są inteligentne. Nauczy się sztuczek i pójdzie z nami na Pole Marsowe. - Trzeba mu nadać imię. Coś wojennego - odrzekł Gajusz, ssąc poszarpaną skórę. -Jak się nazywa bóg, który krąży jak kruk, a może trzyma kruka? - Nie wiem, to chyba jeden z greckich bogów. Zeus? - Nie, Zeus to chyba ten od sowy. - Nie pamiętam żadnego od kruka, ale Zeus to dobre imię. Uśmiechnęli się jeden do drugiego, a kruk się uciszył i rozglądał wokół z pozornym spokojem. - Zatem Zeus. Wrócili do domu, z ptakiem uwięzionym w mocno zaciśniętych dłoniach Marka. - Musimy go gdzieś ukryć - stwierdził Marek. - Twojej matce się nie podoba, że chwytamy zwierzęta. Pamiętasz, co było, jak się dowiedziała o lisie? Gajusz skrzywił się i utkwił wzrok w ziemi. - Obok stajni stoi pusty kojec dla kurcząt. Możemy go tam włożyć. Co jedzą kruki? - Chyba mięso. Sprzątają pola bitewne. A może to wrony, nie kruki. Wyniesiemy z kuchni kilka okrawków i zobaczymy, czy je zje. Żaden kłopot. Gajusz zamyślił się. Rozdział 2 37 - Wiesz - powiedział po chwili - on musi mieć związane nogi, kiedy będziemy go uczyć, inaczej odfrunie. Tubruk rozmawiał z trzema cieślami, którzy mieli naprawiać dach w jednym z budynków. Zauważył chłopców, gdy wchodzili na dziedziniec majątku, i skinął, by do niego podeszli. Chłopcy popatrzyli po sobie, rozważając, czy uda im się uciec, ale Tubruk, choć niby zajęty, nie pozwolił im zrobić więcej niż kilka kroków. - Nie zrezygnuję z Zeusa - burknął pod nosem Marek. Gajusz zdołał jedynie skinąć głową i już byli przy grupie mężczyzn. - Będę za kilka minut - rzucił za cieślami udającymi się do roboty Tubruk. - Tymczasem zdejmujcie dachówkę. Odwrócił się do chłopców. - Co to jest? Kruk, tak? Pewnie chory, skoro dał się złapać. - Złapaliśmy go w lesie w sidła. Weszliśmy na drzewo i ściągnęliśmy go na dół - powiedział buntowniczo Marek. Tubruk uśmiechnął się ze zrozumieniem i wyciągnął dłoń, aby pogłaskać długi dziób. Ptak wydawał się całkiem pozbawiony energii i dyszał prawie jak pies, odsłaniając przy tym wąski język. - Biedactwo - mruknął. - Wygląda na przestraszonego. Co chcecie z nim zrobić? - On się nazywa Zeus. Chcemy go przyuczyć jak szczeniaka, jak jastrzębia. Tubruk potrząsnął głową.

- Nie możecie uczyć dzikiego ptaka, chłopcy. Jastrząb jest wychowywany wśród ludzi od pisklęcia, zajmuje się nim jeden człowiek, a mimo to nie przestaje być dziki. Jak odleci za daleko, może go stracić najlepszy nauczyciel. Zeus to całkiem wyrośnięty ptak. Jeśli go zatrzymacie, zdechnie. -Możemy wykorzystać jeden ze starych kojców dla kurcząt -nalegał Gajusz. - Tam teraz nic nie ma. Będziemy go karmić i puszczać do lotu na sznurku. Tubruk parsknął gniewnie. - Czy wiecie, co dziki ptak robi w zamknięciu? Nie może znieść ścian wokół siebie. Zwłaszcza w tak małej przestrzeni jak jeden z tych kojców. Popadnie w przygnębienie, przestanie jeść i któregoś dnia z rozpaczy zacznie wyrywać sobie pióra. Będzie się ranić 38 Imperator tak długo, aż umrze. Zeus, trzymany tutaj, wybierze śmierć, nie niewolę. Najlepsze, co możecie dla niego zrobić, to dać mu odfru-nąć. Nie sądzę, by dał się złapać, gdyby był zdrowy, więc tak czy inaczej umrze, ale przynajmniej niech spędzi ostatnie dni w lesie, na powietrzu, tam, gdzie jest jego miejsce. -Ale... - Marek zamilkł, patrząc na kruka. - No - ponaglił Tubruk - wyjdźmy na pole i przyjrzyjmy się, jak fruwa. Chłopcy popatrzyli na siebie z posępnymi minami i ruszyli za Tubrukiem za bramę. Tam stanęli i wpatrzyli się we wzgórza. - Uwolnijcie go, chłopcy - powiedział Tubruk i coś w jego głosie sprawiło, że obaj na niego spojrzeli. Marek podniósł i rozchylił dłonie, a Zeus dźwignął się w powietrze, rozłożył wielkie skrzydła i zaczął nabierać wysokości. Krakał na nich gniewnie tak długo, aż stał się jedynie czarnym punktem na niebie. Wtedy zobaczyli, jak schodzi w dół i znika między drzewami. Tubruk położył szorstkie dłonie na karkach chłopców. -Szlachetny czyn. A teraz do roboty. Nagromadziło się sporo obowiązków, które czekają na waszą łaskawą uwagę. Marsz do środka. Pokierował chłopcami przez bramę, na dziedziniec, i nim sam za nimi ruszył, popatrzył raz jeszcze przez pola, na las. ROZDZIAŁ III 1 ego lata rozpoczęła się formalna edukacja chłopców. Obaj byli traktowani jednakowo, Marek więc tak samo jak Gajusz pobierał nauki niezbędne do kierowania majątkiem, choć mniejszym. Poza książkową łaciną, którą wbijano im do głów od urodzenia, uczono ich historii sławnych bitew, taktyki wojennej, a także tego, jak dawać sobie radę z ludźmi, pieniędzmi i długami. Kiedy następnego roku Swetoniusz odjechał do legionu w Afryce, obaj, Gajusz i Marek, zaczęli się uczyć greckiej retoryki i sztuki dyskutowania, co miało im się przydać w przyszłości, jako młodym senatorom, zajmującym się oskarżaniem czy obroną obywateli. Chociaż trzystu członków senatu spotykało się tylko dwa razy każdego lunarnego miesiąca, ojciec Gajusza przebywał w Rzymie za każdym razem dłużej, ponieważ republika musiała wkładać wiele wysiłku w radzenie sobie z nowymi koloniami i szybko narastającym bogactwem i potęgą. Całymi miesiącami jedynymi dorosłymi, których widywali Gajusz i Marek, oprócz Aurełii, byli ich opiekunowie, którzy zjawiali się w głównym domu o świcie, a znikali o zachodzie słońca z denarami podzwaniającymi w fałdach tóg. Oczywiście był jeszcze Tubruk, ta nieustająca obecność, zawsze przyjazna i nie tolerująca ze strony chłopców żadnych szaleństw. Nim Swetoniusz wyjechał, stary gladiator przemaszerował pięć mil do domu sąsiadów i odczekał jedenaście godzin, od świtu do zmroku, by mu pozwolono zobaczyć ich najstarszego syna. Nie powiedział Gajuszowi, co z tego wynikło, ale wrócił z uśmiechem i nim poszedł do stajni, by obejrzeć nowo 40

Imperator sprowadzone klacze, zwichrzył włosy chłopca swoją wielką jak łopata dłonią. Ze wszystkich opiekunów Gajusz i Marek najbardziej lubili We-paksa, młodego, wysokiego i szczupłego Greka. Zawsze przychodził do ich majątku pieszo, a przed powrotem do miasta starannie przeliczał monety. Spotykali się z nim dwa razy na tydzień w małym pokoiku, który ojciec Gajusza przeznaczył na lekcje. Było to proste pomieszczenie, z kamienną podłogą i gołymi ścianami. W obecności innych nauczycieli, monotonnie brnących przez strofy Homera i łacińską gramatykę, obaj chłopcy często wiercili się na drewnianych ławkach albo bujali w obłokach, dopóki ostre smagnięcie trzcinki nie sprowadziło ich na ziemię. Wielu było naprawdę surowych i uczniom, w liczbie zaledwie dwóch, trudno było odwrócić ich uwagę. Pewnego razu Marek narysował rylcem na tabliczce świnię z twarzą i brodą opiekuna. Został przyłapany w chwili, kiedy chciał pokazać rysunek Gajuszowi, i musiał wyciągnąć dłoń na trzy niemiłosiernie mocne uderzenia. Wepaks nie przynosił trzcinki. Za każdym razem miał ze sobą jedynie grubą płócienną torbę pełną glinianych tabliczek i figurek niebieskich i czerwonych, dwie wrogie armie. O wyznaczonej godzinie odsuwał ławki w kąt pokoju i rozstawiał figurki, aby przedstawić słynną bitwę z przeszłości. Po roku takiej nauki chłopcy musieli bezbłędnie rozpoznawać sylwetki i imiona wodzów obu stron. Wepaks nie ograniczał się do wojen rzymskich; czasami maleńkie koniki i figurki legionistów przedstawiały Partów, Greków czy Kartagińczyków. Wiedząc, że mają do czynienia z Grekiem, chłopcy wymusili na młodym mężczyźnie, by przerobił z nimi bitwy Aleksandra i opowiedział ekscytującą legendę o nim i o tym, co Aleksander osiągnął w tak młodym wieku. Wepaks się ociągał; nie chciał uchodzić za kogoś, kto faworyzuje własną historię, ale w końcu dał się przekonać i pokazał im wszystkie ważne bitwy, zapisane w historii i wykreślone na mapach. Omawiając greckie wojny, Wepaks posługiwał się jedynie pamięcią i na pamięć wprowadzał i usuwał z pól bitewnych poszczególne figurki. Nauczyciel zapoznał chłopców z imionami wodzów i głównych aktorów każdego konfliktu, każdej sceny politycznej i historycznej Rozdział 3 41 w czasach, w których żyli. Sprawił, że małe gliniane postaci ożyły przed oczami Marka i Gajusza, i za każdym razem, kiedy dwie cudowne godziny dobiegały końca, popatrywali tęsknie, jak powoli i z wielką dbałością pakuje figurki do toreb. Pewnego dnia, kiedy chłopcy przyszli na lekcje, gliniani żołnierze zajmowali prawie całą posadzkę. Armie wyruszały do wielkiej bitwy i Gajusz szybko policzył szeregi niebieskich i czerwonych, a potem szybko je w myślach przemnożył, tak jak uczył nauczyciel arytmetyki. - Powiedz mi, co widzisz - poprosił go Wepaks. - Dwie wrogie armie, jedna w sile ponad pięćdziesięciu tysięcy, druga prawie czterdziestu. Czerwona to... czerwona to Rzymianie, sądząc po legionie ciężkozbrojnej piechoty ustawionej z przodu. Są wspierani przez jazdę na prawym i lewym skrzydle, ale naprzeciw mają konnicę niebieskich. Po stronie niebieskich są procarze i osz-czepnicy, ale nie widzę łuczników, tak więc atak nastąpi z bliska. Z grubsza siły wyglądają na równe. Zanosi się na długą i ciężką bitwę. Wepaks skinął głową. - Czerwoni to rzeczywiście Rzymianie, świetnie wyszkoleni i zdyscyplinowani weterani wielu bitew. Ale jeśli ci powiem, że wśród niebieskich są Galowie, Celtiberowie, Numidowie i Karta-gińczycy? Czy to wpłynie na ostateczny wynik? W oczach Marka pojawił się błysk zainteresowania. - To może znaczyć, że patrzymy na armię Hannibala. Ale gdzie jego słynne słonie? Nie przyniosłeś słoni? - Marek popatrzył z nadzieją na płócienny worek.

-Tak, Rzymianie napotkali armię Hannibala, lecz do czasu tej bitwy jego słonie wyginęły. Później sprowadził nowe i ich atak budził powszechną grozę, ale tu musiał się obejść bez nich. No więc, armia nieprzyjaciela przewyższa go liczebnie o dwa legiony. Jego siły są różnorodne, podczas gdy rzymskie jednolite. Jaki inny czynnik może wpłynąć na wynik? -Ukształtowanie terenu - zawołał Gajusz. - Gdyby był na wzgórzu, jego jazda mogłaby rozbić... Wepaks zamachał przecząco. - Bitwa toczy się na równinie. Jest chłodno, a powietrze jest 42 Imperator przezroczyste. Hannibal powinien przegrać. Chcielibyście zobaczyć, w jaki sposób zwyciężył? Gajusz wpatrzył się w bitewne szyki. Wszystko wskazywało na przyszłą przegraną niebieskich. Podniósł wzrok. - Czy możemy przesuwać żołnierzy, kiedy będziesz objaśniał? Wepaks uśmiechnął się. - Oczywiście. Dzisiaj, aby bitwa odbyła się tak jak przed wiekami, potrzebuję was obu. Weź rzymską stronę, Gajuszu. Marek i ja będziemy siłami Hannibala. Trzy uśmiechnięte twarze pochyliły się nad szeregami glinianych postaci. - Bitwa pod Kannami, sto dwadzieścia sześć lat temu. Każdy mężczyzna, który w niej walczył, jest pokryty pyłem historii, każdy miecz zardzewiały, ale lekcje są przecież po to, by się uczyć. Wepaks musiał zrobić każdego glinianego żołnierza i każdego konia, żeby odtworzyć tę bitwę, uzmysłowił sobie Gajusz. I nawet jeśli każdego żołnierza policzyć za pięciuset, to i tak wszystko razem zajmowało większość wolnej przestrzeni lekcyjnego pokoju. - Gajuszu, jesteś Emiliuszem Paulusem i Terencjuszem Warro-nem w jednej osobie, doświadczonymi rzymskimi dowódcami. Szereg za szeregiem będziesz szedł prosto na wroga, nie pozwalając na niesubordynację ani rozluźnienie dyscypliny. Masz znakomitą piechotę. Gajusz, skupiony, zaczął przesuwać piechotę do przodu. - Wspomóż się jazdą, Gajuszu. Nie zostawiaj jej z tyłu, jeśli nie chcesz zostać otoczony. Chłopiec kiwnął głową i przeniósł małe gliniane koniki prosto do walki z ciężką jazdą Hannibala. -Marku, nasza piechota musi wytrzymać napór. Idziemy do przodu, na nieprzyjaciela, nasza jazda wciągnie do bitwy na skrzydłach ich jazdę i powstrzyma ją. W napięciu i w milczeniu wszyscy trzej przesuwali swoje figurki, aż armie stanęły naprzeciw siebie, twarzą w twarz. Gajusz i Marek wyobrazili sobie, że powietrze przeszywają wojenne zawołania i parskanie koni. - A teraz żołnierze padają - mruknął Wepaks. - W starciu z najlepiej wyćwiczonym wrogiem, z jakim kiedykolwiek niebiescy się Rozdział 3 43 zmierzyli, szeregi naszej piechoty zaczynają się łamać. - Puścił dłonie w ruch i poprzesta wiał figurki na nowe pozycje, ponaglając chłopców, by zrobili to samo. Na posadzce przed nimi rzymskie legiony napierały na środek szyku bojowego Hannibala, łamiąc jeden szereg żołnierzy za drugim. Pogrom był bliski. - Nie mogą nas powstrzymać - wyszeptał Gajusz, widząc coraz bardziej wyginający się łuk niebieskich figurek, ustępujących przed rzymskimi legionami. Zatrzymał dłoń i objął spojrzeniem całe pole bitwy. Jazda stała nieruchomo, w krwawym zwarciu z wrogiem. Marek

i Wepaks dalej przesuwali figurkę po figurce. Gajusz otworzył szeroko oczy; nagle zrozumiał cały plan Hannibala. - Nie pójdę dalej - powiedział. Na twarzy Wepaksa pojawił się zagadkowy uśmiech. - Tak prędko, Gajuszu? Zauważyłeś niebezpieczeństwo, którego ani Paulus, ani Warron nie widzieli do czasu, aż było za późno? Posuń swoich ludzi do przodu, bitwa musi zostać rozegrana. Wepaks najwyraźniej dobrze się bawił, ale nie Gajusz. Chłopca irytowało, że musi wykonać ruch, który kiedyś doprowadził do zniszczenia rzymskiej armii. Rzymskie legiony przetoczyły się gładko przez siły Kartagińczy-ków, ponieważ wróg im na to pozwolił. Szeregi niebieskich szybko odstąpiły do tyłu i straciły nie więcej ludzi, niż to było konieczne dla pierwszej linii. Następnie wycofane szeregi przesunięto na skrzydła, gotując czerwonym pułapkę jeszcze większą, i po tym, co Wepaks nazwał kwestią kilku godzin, cała armia rzymska, otoczona z trzech stron, dała się schwytać w sidła zastawione przez Hannibala. Tymczasem rzymska jazda wciąż była związana przez równie sprawne siły i ostateczna scena wymagała odrobiny wyjaśnienia, by ukazać jej grozę. -Większość Rzymian nie mogła walczyć, zamknięta w gruncie rzeczy w środku własnych formacji. Ludzie Hannibala zabijali wroga przez cały dzień, zaciskając morderczą pętlę, aż na placu boju nie pozostał ani jeden żywy żołnierz. To było unicestwienie na rzadko spotykaną skalę. Z wielu bitew uchodzili z życiem przynajmniej ci, którzy uciekli, ale tamci Rzymianie, otoczeni ze wszystkich stron, nie mieli dokąd uciekać. 44 Imperator Zapadło długie milczenie; Marek i Gajusz odtwarzali sobie w wyobraźni wszystkie zapamiętane szczegóły. -Na dzisiaj koniec, chłopcy. W następnym tygodniu pokażę wam, jaką naukę wynieśli Rzymianie z tamtej porażki i z innych, zadanych ręką Hannibała. To prawda, tu nie wykazali się wyobraźnią, ale potem walczyli pod nowym wodzem, znanym z pomysłowości i odwagi. Wódz ten starł się z Hannibalem w bitwie pod Zamą, czternaście lat później, i wynik tego spotkania był całkiem inny. —Jak się nazywał? - spytał podniecony Marek. - Przy narodzinach nadano mu imię Publiusz Scypion, ale z racji wygranych bitew z Kartaginą zyskał przydomek Scypiona Afrykańskiego. Do dziesiątych urodzin Gajusz wyrósł na silnego i sprawnego fizycznie chłopca. Radził sobie ze wszystkimi końmi, nawet z takimi, które wymagały twardej ręki. Wszystkie zdawały się uspokajać pod jego dotykiem i reagować na każde słowo. Tylko jeden nie pozwolił się ujeździć i zrzucił Gajusza z grzbietu jedenaście razy, aż w końcu, nim zwierzę zdołało zabić któregoś z chłopców, Tubruk je sprzedał. Tubruk, pod nieobecność ojca, zarządzał w pewnej mierze finansami majątku. Mógł decydować, według własnego rozeznania, na co obrócić dochód ze sprzedaży zboża i żywego inwentarza. Tubrukowi ufano wielce i jak rzadko komu. Nie od niego jednak zależało, kto będzie uczył chłopców sztuki wojennej. Ta, jak i każda inna decyzja dotycząca ich wychowania, należała do ojca. Według rzymskiego prawa ojciec Gajusza mógł chłopców choćby udusić czy sprzedać w niewolę, gdyby był z nich niezadowolony. Jego władza we własnym gospodarstwie była absolutna, a jego życzliwości i dobrej woli lepiej było nie nadużywać. Juliusz wrócił do domu na uroczystość urodzin syna. Po trudach podróży, przy kąpieli w źródlanej wodzie usługiwał mu Tubruk. Ojciec Gajusza, choć dziesięć lat starszy niż gladiator, starzał się ładnie i Tubruk, poprzez opary gorącej wody, z przyjemnością

obserwował jego pociemniałą od słońca sylwetkę. Oczekiwał bez słowa, aż jego pan będzie miał dość powolnego zanurzania się 44 Imperator Zapadło długie milczenie; Marek i Gajusz odtwarzali sobie w wyobraźni wszystkie zapamiętane szczegóły. - Na dzisiaj koniec, chłopcy. W następnym tygodniu pokażę wam, jaką naukę wynieśli Rzymianie z tamtej porażki i z innych, zadanych ręką Hannibala. To prawda, tu nie wykazali się wyobraźnią, ale potem walczyli pod nowym wodzem, znanym z pomysłowości i odwagi. Wódz ten starł się z Hannibalem w bitwie pod Zamą, czternaście lat później, i wynik tego spotkania był całkiem inny. -Jak się nazywał? - spytał podniecony Marek. - Przy narodzinach nadano mu imię Publiusz Scypion, ale z racji wygranych bitew z Kartaginą zyskał przydomek Scypiona Afrykańskiego. Do dziesiątych urodzin Gajusz wyrósł na silnego i sprawnego fizycznie chłopca. Radził sobie ze wszystkimi końmi, nawet z takimi, które wymagały twardej ręki. Wszystkie zdawały się uspokajać pod jego dotykiem i reagować na każde słowo. Tylko jeden nie pozwolił się ujeździć i zrzucił Gajusza z grzbietu jedenaście razy, aż w końcu, nim zwierzę zdołało zabić któregoś z chłopców, Tubruk je sprzedał. Tubruk, pod nieobecność ojca, zarządzał w pewnej mierze finansami majątku. Mógł decydować, według własnego rozeznania, na co obrócić dochód ze sprzedaży zboża i żywego inwentarza. Tubrukowi ufano wielce i jak rzadko komu. Nie od niego jednak zależało, kto będzie uczył chłopców sztuki wojennej. Ta, jak i każda inna decyzja dotycząca ich wychowania, należała do ojca. Według rzymskiego prawa ojciec Gajusza mógł chłopców choćby udusić czy sprzedać w niewolę, gdyby był z nich niezadowolony. Jego władza we własnym gospodarstwie była absolutna, a jego życzliwości i dobrej woli lepiej było nie nadużywać. Juliusz wrócił do domu na uroczystość urodzin syna. Po trudach podróży, przy kąpieli w źródlanej wodzie usługiwał mu Tubruk. Ojciec Gajusza, choć dziesięć lat starszy niż gladiator, starzał się ładnie i Tubruk, poprzez opary gorącej wody, z przyjemnością obserwował jego pociemniałą od słońca sylwetkę. Oczekiwał bez słowa, aż jego pan będzie miał dość powolnego zanurzania się Rozdział 3 45 w basenie i odpoczynku na płyciźnie marmurowych schodów, tuż przy dopływie, gdzie woda była najcieplejsza. Juliusz położył się na plecach na zimnym obramowaniu basenu i spojrzał na Tubruka. - Sprawozdanie - powiedział i zamknął oczy. Tubruk stanął sztywno i wyliczył zyski i straty z poprzedniego miesiąca. Ze wzrokiem wbitym w ścianę mówił płynnie o drobnych kłopotach i sukcesach, nie korzystając z jakichkolwiek zapisków. Wreszcie skończył i czekał w milczeniu. Po chwili niebieskie oczy jedynego człowieka, jaki kiedykolwiek zatrudnił go, nie upominając się o prawo własności, otworzyły się raz jeszcze i zatrzymały na nim, czyste i nie zmącone przez gorące powietrze basenu. -Jak moja żona? Twarz Tubruka pozostawała jednakowo beznamiętna. Czy był sens mówić temu mężczyźnie, że stan Aurelii znów się pogorszył? Niegdyś piękna, po porodzie przez kilka miesięcy była bliska śmierci. Potem już zawsze zdawała się niepewnie trzymać na nogach i dom już nigdy nie rozbrzmiewał śmiechem i nie wypełniał się kwiatami, które znosiła z dalekich łąk i pól.

-Lucjusz robi, co może, lecz Aurelia nie czuje się lepiej... Przez parę dni, kiedy miała atak, musiałem trzymać chłopców z daleka. Twarz Juliusza stężała, a żyły na szyi, nabrzmiałe od gorąca, zaczęły gniewnie pulsować. - Czy lekarze naprawdę są bezradni? Biorą ode mnie złoto bez najmniejszych skrupułów, a za każdym razem, kiedy wracam do domu, jej stan się tylko pogarsza. Tubruk zacisnął usta. Pewne rzeczy należy po prostu znosić, wiedział to. Bicz spada i rani, a jedyne, co możesz zrobić, to przeczekać to spokojnie. Aurelia czasami rwała na sobie ubranie na strzępy i siedziała skulona w jakimś kącie aż do czasu, gdy głód ją stamtąd wypędzał. W inne dni była prawie tą samą kobietą, którą kochał od chwili, kiedy zjawił się w majątku, ale potem znów następowały długie okresy szaleństwa. Rozmawiała o zbiorach i ni stąd, ni zowąd nagle przechylała głowę, aby nasłuchiwać swojego głosu, jakby to nie ona mówiła, ale ktoś inny, dla niej tylko widoczny, i już nie zwracała na nikogo uwagi. 46 Imperator Kolejny strumień gorącej wody zakłócił wolno płynącą ciszę i Juliusz westchnął, jakby zasyczała para. - Słyszałem, że Grecy są dobrymi medykami. Zatrudnij jednego z nich i zwolnij tych głupców. Jeśli któryś będzie twierdził, że tylko dzięki jego umiejętnościom nie następuje pogorszenie, każ go wy-chłostać i wyrzucić za bramę. Sprowadź jakąś kobietę. Uzdra- wiaczkę. Dolegliwości kobiet są inne niż nasze i nie zdziwiłbym się, gdyby to kobieta pomogła Aurelii. Niebieskie oczy znów się zamknęły i zanurzona w wodzie postać mogła uchodzić za pierwszego lepszego Rzymianina. Juliusz jednak nie był człowiekiem bezbarwnym. Nosił się jak żołnierz, a widniejące tu i tam na ciele białe kreski blizn świadczyły o dawnych czynach. Tubruk wiedział, że jego pan cieszy się w senacie opinią człowieka gwałtownego. Nie prowadził interesów na wielką skalę, ale tego, z czego żył, bronił zaciekle. W rezultacie z jednej strony ludzie kupczący władzą nie byli przez niego niepokojeni, z drugiej byli zbyt leniwi, by rzucać mu wyzwanie w dziedzinach, w których sobie dobrze radził. To wystarczało, by majątek dobrze prosperował i by mogli zatrudnić najdroższych lekarzy, jakich Tubruk mógłby znaleźć. Stracone pieniądze, Tubruk był pewien, ale czyż nie po to są, by posługiwać się nimi w potrzebie? - Chcę założyć winnicę na południowych krańcach. Jest tam doskonała ziemia pod krzewy czerwonych. Znów przeszli do rozmowy o gospodarstwie i Tubruk, jak zwykle, nie musiał sięgać do zapisków, po latach składania sprawozdań i dyskusji z Juliuszem. Dwie godziny później pan w końcu się uśmiechnął. - Dobrze się spisujesz. Wiedzie nam się i jesteśmy coraz silniejsi. Tubruk kiwnął głową i odwzajemnił uśmiech. Podczas rozmowy Juliusz ani razu nie spytał go o zdrowie czy osobiste szczęście. Obaj wiedzieli, że należy mówić o sprawach poważnych, a z małymi kłopotami radzić sobie samemu. Ich związek opierał się na zaufaniu - nie między równymi, ale między pracodawcą a tym, którego kompetencje pracodawca docenia. Tubruk przestał być niewolnikiem, lecz nie przestał być wyzwoleńcem i ludzie wolno urodzeni nigdy nie mogli mu całkowicie ufać. -Jest jeszcze jedna sprawa, bardziej osobista - ciągnął Juliusz. - J§: Rozdział 3 47

Przyszła pora, by mój syn zaczął się uczyć rzemiosła wojennego. W pewnej mierze zaniedbuję ojcowskie obowiązki, a przecież mężczyzna najbardziej może się spełnić przy wychowaniu własnego syna. Chcę być z niego dumny i martwię się, że moje wciąż przedłużające się nieobecności zaszkodzą chłopcu. Tubruk pokiwał zgodnie głową, ucieszony takimi słowami. - W mieście jest wielu znawców przedmiotu, nauczycieli chłopców i młodzieńców z bogatych rodzin. -Wiem o nich, niektórych mi polecano. Nawet sprawdziłem, czego potrafią dokonać, odwiedzając miejskie wille. Ale nie byłem pod wrażeniem, Tubruk. Zobaczyłem młodych ludzi zarażonych nowymi poglądami filozoficznymi, zobaczyłem, że za duży nacisk kładzie się na doskonalenie umysłu, a za mały na sprawność ciała i wrażliwość serca. Co dobrego wynika z umiejętności zabawiania się logiką, jeśli twoja bojaźliwa dusza wzdraga się przed trudem? Nie, tak jak ja to widzę, prócz kilku wyjątków, moda rzymska wyprodukuje słabeuszy. Chcę, by Gajusza uczyli ludzie, na których mogę polegać, i myślę o tobie. Nie zawierzyłbym nikomu innemu, gdy chodzi o tak poważny obowiązek. Tubruk potarł brodę zmartwiony. - Nie mogę uczyć czegoś, czego uczyłem się jako żołnierz i gladiator, panie. Nie wiem, jak swoją wiedzę przekazać innym. Juliusz zmarszczył niecierpliwie czoło, ale nie naciskał. Tubruk zawsze dobrze ważył słowa. - Zatem poświęć swój czas i uczyń go sprawnym i twardym jak skała. Każ mu biegać i jeździć konno każdego dnia, wciąż i wciąż, aż będzie zdolny mnie zastąpić. Inni, których znajdziemy, nauczą go sztuki zabijania i rozkazywania ludziom w bitwie. - A co z drugim chłopcem, panie? - Z Markiem? A co ma być? - Też będziemy go uczyć? Juliusz znów zmarszczył czoło i przez kilka sekund wpatrywał się w przeszłość. - Tak. Obiecałem to jego ojcu, kiedy umierał. Matka Marka nie nadawała się do wychowywania dziecka i to jej ucieczka praktycznie zabiła starego człowieka. Od początku była dla niego za młoda. Kiedy ostatni raz o niej słyszałem, niewiele się różniła od prosty- 48 Imperator tutki ze śródmiejskich kwartałów Rzymu, więc chłopiec dalej będzie mieszkał w moim domu. Rozumiem, że on i Gajusz nadal są przyjaciółmi? -Jak bliźniacze kłosy zboża. I zawsze w tarapatach. - Koniec z tarapatami. Od dziś będą się uczyć dyscypliny. - Moja w tym głowa, panie. Gajusz i Marek podsłuchiwali za drzwiami. Oczy Gajusza rozbłysły podnieceniem. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, obracając się do Marka, ale jego uśmiech zgasł, kiedy spojrzał na pobladłą twarz przyjaciela i zaciśnięte usta. - Co z tobą, Marku? - Powiedział, że moja matka jest prostytutką - wysyczał Marek. W jego oczach pojawiły niebezpieczne iskry i Gajusz powstrzymał się z żartobliwą odpowiedzią. - Powiedział, że słyszał. To plotki. Jestem pewien, że tak nie jest. - Powiedzieli mi, że umarła, tak samo jak ojciec. A ona uciekła. Zostawiła mnie. - Oczy Marka wypełniły się łzami. - Mam nadzieję, że naprawdę jest prostytutką. Mam nadzieję, że jest niewolnicą i że zgniją jej płuca, i że umrze. - Zakręcił się i uciekł, młócąc zawzięcie ramionami i nogami. Gajusz westchnął i zrezygnował z pogoni. Marek prawdopodobnie schowa się w stajniach i przesiedzi w jakimś kącie na słomie kilka godzin. Jeśli za wcześnie go znajdzie, padną

niepotrzebne słowa, a może i ciosy. Jeśli zostawi go w spokoju, po jakimś czasie jego szybkie myśli poszybują ku innym sprawom i nastrój mu się odmieni. Taką ma naturę i inaczej nie będzie, pomyślał Gajusz, ponownie przyciskając ucho do szczeliny między drzwiami a framugą, co pozwalało mu słyszeć dwóch mężczyzn rozprawiających o jego przyszłości. - ...wypuszczone po raz pierwszy, tak mówią. To będzie potężne widowisko. Cały Rzym powinien się tam znaleźć. Wśród gladiatorów, poza niewolnikami, mają być także wyzwoleńcy, których zwabiły z powrotem na arenę złote monety. Plotkują nawet o Reniuszu. - Reniusz to już starzec! Walczył jeszcze za mojej młodości -mruknął Juliusz niedowierzająco. Rozdział 3 49 - Może potrzebuje pieniędzy. Niektórzy ludzie żyją ponad stan, jeśli mnie rozumiesz. Sława pozwoliła mu na zaciąganie wielkich długów, ale w końcu za wszystko trzeba płacić. -Może by tak zatrudnić jego, niechby uczył Gajusza... pamiętam, że kiedyś brał uczniów. Choć to było dawno temu. Tak czy owak nie mogę uwierzyć, że znów stanie do walki. Postaraj się więc o cztery bilety, bo moje zainteresowanie rośnie z chwili na chwilę. Nie mówiąc o chłopcach, ci dopiero będą się cieszyć z wycieczki do samego miasta. - Dobrze, choć lepiej poczekajmy, aż będzie po walce, zanim zaoferujemy mu pracę. Powinien być tani, jak się trochę wykrwawi - zauważył drwiąco Tubruk. -Martwy będzie jeszcze tańszy. Ale to straszne, co mówię, za nic nie chciałbym zobaczyć, jak umiera. Kiedy był młody, szedł jak burza. Widziałem, jak go wystawiano przeciwko czterem czy pięciu innym. Pewnego razu, do walki z dwoma, nawet zawiązano mu oczy. Położył ich na miejscu. -A ja widziałem, jak się przygotowywał do tych pojedynków. Szata, której używał, pozwalała w dostatecznym świetle zobaczyć zarysy jego ciała. Już sam taki widok dawał mu przewagę. Jego przeciwnicy myśleli, że jest niewidomy. -Jadąc do Rzymu, zabierz ze sobą sporą sakiewkę na zatrudnienie nauczycieli. Na stadionie z łatwością ich znajdziemy, lecz do oceny tężyzny ciała i odpowiedzialności potrzebne mi twoje oko. -Jak zawsze jestem do usług, a po bilety poślę jeszcze dzisiaj. Coś więcej, panie? -Tylko moje podziękowania. Wiem, jak sprawnie zarządzasz majątkiem i że to dzięki tobie utrzymujemy się na powierzchni. Podczas gdy moi koledzy senatorowie zamartwiają się, jak bardzo ich bogactwa są uszczuplane, ja mogę spać spokojnie i śmiać się z ich kłopotów. Gajusz słysząc, że ojciec zostaje, czmychnął sprzed drzwi i pobiegł do stajni, do Marka. W połowie drogi jednak przystanął i oparł się o chłodną białą ścianę. A jeśli Marek wciąż jest zły? Nie, z pewnością coś takiego jak perspektywa biletu na igrzyska - i to ze spuszczonymi z uwięzi lwami! - rozwieje jego smutki. Z nowym entuzjazmem i ze słońcem za plecami popędził w dół stoku do 50 Imperator drewnianych, pobielanych wapnem budynków gospodarczych, w których trzymano konie robocze i woły. Skądś dobiegał głos matki, wołający go po imieniu, ale zignorował go tak samo, jak zignorowałby piskliwy krzyk ptaka. To był dźwięk, który go dotykał, lecz pozostawiał nieczułym. Chłopcy znaleźli ciało kruka blisko miejsca, gdzie go zobaczyli pierwszy raz, na skraju lasu należącego do majątku. Ptak leżał w wilgotnych liściach, sztywny i ciemny, i to Marek spostrzegł go pierwszy, a na widok takiego odkrycia przygnębienie i złość wyparowały z niego natychmiast.