alien231

  • Dokumenty8 931
  • Odsłony458 515
  • Obserwuję283
  • Rozmiar dokumentów21.6 GB
  • Ilość pobrań379 528

Ira Levin - Dziecko Rosemary

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :826.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Ira Levin - Dziecko Rosemary.pdf

alien231 EBooki L LE. LEVIN IRA.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 206 stron)

Ira Levin DZIECKO ROSEMARY Przełożył Bogdan Baran PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDAŃSK 1992

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział I Rosemary i Guy Woodhouse podpisali właśnie umowę o najem pię- ciopokojowego mieszkania w pewnym białym domu o geometrycznych kształtach przy Pierwszej Alei, gdy od kobiety nazwiskiem Cortez otrzy- mali wiadomość, że zwolnił się czteropokojowy apartament w Bramfor- dzie. Bramford — stary, czarny, o ciężkiej architekturze — to gmaszysko pełne wysokich pokoi, cenionych ze względu na kominki i wiktoriański wystrój. Od początku małżeństwa Rosemary i Guy wpisani byli na listę oczekujących, ale w końcu stracili nadzieję. Guy przekazał wiadomość Rosemary, opuściwszy słuchawkę telefo- nu i przycisnąwszy ją do piersi. Rosemary jęknęła: „coś podobnego!” i zrobiła minę, jakby miała się rozpłakać. — Za późno — powiedział Guy do telefonu. — Właśnie wczoraj podpisaliśmy umowę. Rosemary chwyciła go za ramię. — Może moglibyśmy odwołać? — powiedziała. — Coś im powie- dzieć? — Pani Cortez, proszę chwileczkę zaczekać — Guy ponownie opu- ścił w dół słuchawkę. — Co „powiedzieć”? Rosemary zawahała się i rozłożyła bezradnie ręce. — No nie wiem... prawdę. Że mamy szansę przenieść się do Bram- fordu. — Kochanie — powiedział Guy — ich to nic nie obchodzi. 3

— Wymyśl coś, Guy. Spróbujmy, dobrze? Powiedz jej, że spróbuje- my. Proszę. Zanim odłoży słuchawkę. — Podpisaliśmy umowę, Ro. Przepadło. — Och, proszę! Bo zaraz odłoży! — Szlochając z udawanego przera- żenia, Rosemary popychała słuchawkę w stronę jego ust. Guy roześmiał się i pozwolił słuchawce powędrować w górę. — Pani Cortez? Okazuje się, że możemy sprawę odwołać, bo jeszcze w gruncie rzeczy nie podpisaliśmy dokumentu umowy. Nie było odpo- wiedniego blankietu, więc podpisaliśmy tylko nieformalną umowę. Czy możemy obejrzeć mieszkanie? Pani Cortez objaśniła: powinni przyjść do Bramfordu między jede- nastą a jedenastą trzydzieści, odszukać pana Micklasa lub Jerome’a i po- wiedzieć, że są osobami przysłanymi przez nią do obejrzenia 7E. Potem mają do niej zadzwonić. Podała Guyowi swój numer. — Widzisz, jak świetnie załatwiasz sprawy? — Rosemary nakładała skarpety i żółte buty. — Jesteś wspaniałym kłamcą. Guy, przed lustrem: — O Boże, pryszcz. — Nie wyciskaj. — Ale wiesz, to tylko cztery pokoje. Bez pokoju dziecinnego. — Wolę cztery pokoje w Bramfordzie — powiedziała Rosemary — niż całe piętro w tym... w tym białym ulu. — Wczoraj cię zachwycał. — Podobał mi się tylko, wcale nie zachwycał. Założę się, że nie za- chwycał nawet architekta. Zrobimy w salonie część jadalnianą i będzie- my mieć miejsce na piękny pokój dziecinny. Jeśli bidzie nam potrzebny. — Będzie, i to wkrótce — powiedział Guy. Przesuwał elektryczną maszynką nad górną wargą, spoglądając w odbicie swych oczu, dużych i brązowych. Rosemary wciągnęła żółtą sukienkę i zasunęła zamek na ple- cach. Znajdowali się w pokoju, który był kawalerką Guya. Na ścianie wi- siały plakaty reklamowe Paryża i Werony, stał tapczan i mała kuchenka. Był wtorek, trzeci sierpnia. Pan Micklas okazał się małym zwinnym człowieczkiem, choć u obu 4

rąk brakowało mu palców, co czyniło uścisk dłoni kłopotliwym — ale najwyraźniej nie dla pana Micklasa. — O, aktor — powiedział, naciskając guzik windy środkowym pal- cem. — Aktorzy nas lubią. — Wymienił czterech mieszkających w Bram- fordzie — wszyscy dobrze znani. — Czy widziałem pana w czymś? — No cóż — odrzekł Guy — niedawno robiłem Hamleta, prawda, Liz? A potem był Brodziec... — On sobie żartuje — odezwała się Rosemary. — Występował w Lutrze, w Nikt nie kocha albatrosa i w wielu telewizyjnych sztukach oraz reklamach. — Reklamy — stwierdził pan Micklas. — Taak... to są pieniądze, prawda? — Owszem — odparła Rosemary, a Guy dodał: — I przygoda artystyczna. Rosemary spojrzała nań błagalnie; odpowiedział spojrzeniem urażo- nej niewinności, po czym nad głową pana Micklasa zrobił grymas złośli- wego wampira. Windę — o dębowej boazerii z lśniącą miedzianą poręczą na wyso- kości dłoni — obsługiwał ubrany w uniform murzyński chłopiec o przy- rośniętym do twarzy uśmiechu. — Na siódme — polecił pan Micklas, zaś do Rosemary i Guya po- wiedział: — Mieszkanie ma cztery pokoje, dwie łazienki i pięć szaf wnę- kowych. Pierwotnie dom składał się z bardzo dużych apartamentów, najmniejszy miał dziewięć pokoi; teraz jednak prawie wszystkie zostały podzielone na mieszkania cztero-, pięcio- i sześciopokojowe. Siedem E ma cztery, ale dawniej było tylną częścią dziesięciopokojowego. Należy do niego ówczesna kuchnia i główna łazienka. Są ogromne, jak sami państwo zobaczą. Salon jest dawną główną sypialnią, sypialnia inną dawną sypialnią, zaś dwa dawne pokoje służby stanowią jadalnię i dru- gą sypialnię. Czy macie państwo dzieci? — Zamierzamy mieć — odparła Rosemary. — Jest tam miejsce na wspaniały pokój dziecinny z łazienką i dużą szafą. Całość została urządzona dla młodej pary, takiej właśnie jak pań- stwo. Winda zatrzymała się, a uśmiechnięty Murzynek obniżył ją nieco, 5

potem podciągnął w górę, potem znów obniżył, by ustawić ją właściwie w stosunku do poręczy u wejścia. Ciągle się uśmiechając, otworzył naj- pierw mosiężne, potem zewnętrzne, rozsuwane drzwi windy. Pan Mic- klas zrobił przejście, a Rosemary i Guy weszli w słabo oświetlony kory- tarz o ciemnozielonych ścianach i takimże dywanie na podłodze. Robot- nik spod rzeźbionych zielonych drzwi oznaczonych „7B” spojrzał na nich, po czym powrócił do zamocowywania wziernika w wyciętym otworze. Pan Micklas poprowadził ich w prawo, a potem w lewo przez krót- kie odgałęzienia ciemnozielonego korytarza. Po drodze Rosemary i Guy oglądali wytarte miejsca na tapecie, pęknięcie, którego brzegi zawijały się do środka, oglądali spaloną żarówkę w kinkiecie z rżniętego szkła i jasnozieloną łatę w ciemnozielonym dywanie. Guy spojrzał na Rosema- ry: Łatany dywan? Ona odwróciła głowę z promiennym uśmiechem: Wszystko mi się tu podoba, wszystko! — Poprzednia lokatorka, pani Gardenia — rzekł pan Micklas nie oglądając się — zmarła przed kilku dniami i jej rzeczy pozostają jeszcze w mieszkaniu. Jej syn prosił mnie, by osobom oglądającym przekazać, iż dywaniki, urządzenia klimatyzacyjne i niektóre meble są do sprzedania prawie za bezcen. — Skręcił w następne odgałęzienie korytarza, wyklejo- ne nieco lepiej wyglądającą tapetą w zielone i złote paski. — Czy ona zmarła w tym mieszkaniu? — spytała Rose mary. — Bo nam to wcale... — Och, nie, w szpitalu — powiedział pan Micklas. — Przez wiele tygodni leżała nieprzytomna. Była bardzo starą kobietą, umarła, nie od- zyskawszy nawet świadomości. Sam chciałbym tak odejść, kiedy przyj- dzie na mnie pora. Do samego końca była zupełnie sprawna; gotowała sobie posiłki, chodziła po zakupy... Była jedną z pierwszych kobiet prawników w stanie Nowy Jork. Dotarli do klatki schodowej zamykającej korytarz. Po jej lewej stro- nie znajdowały się drzwi mieszkania 7E, drzwi bez rzeźbionego orna- mentu, węższe niż te, które mijali. Pan Micklas nacisnął perłowy guzik dzwonka — nad którym na czarnej plastikowej tabliczce widniały białe litery napisu „L. Gardenia” — i przekręcił klucz w zamku. Mimo bra- kujących palców, bez trudu obrócił gałkę i uchylił drzwi. 6

— Proszę bardzo — powiedział, zginając się w ukłonie i trzymając drzwi otwarte na długość wyciągniętego ramienia. Cztery pokoje mieszkania znajdowały się po obu stronach (po dwa z każdej) przedpokoju, który biegł prosto od drzwi wejściowych. Pierwsza na prawo była kuchnia, na widok której Rosemary nie mogła powstrzy- mać chichotu, bowiem kuchnia była równie duża, jeśli nie większa, jak całe mieszkanie, które aktualnie zajmowali. Była tam sześciopalnikowa kuchenka gazowa z dwoma piekarnikami, ogromna lodówka, monu- mentalny zlew, całe tuziny szafek, okno na Siódmą Aleję, prawdziwie wysoki sufit, a nawet — gdyby usunąć chromowany stół pani Gardenii, krzesła i sterty pism „Fortuna” i „Muzykalna Ameryka” — doskonałe miejsce na coś w rodzaju kącika śniadaniowego „błękit-i-kość-słoniowa”, o którym wyczytała w ostatnim numerze „Pięknego Domu”. Naprzeciw kuchni była jadalnia lub też druga sypialnia, najwyraź- niej używana przez panią Gardenię w charakterze kombinacji gabinetu z cieplarnią. Setki małych roślin, więdnących i już zwiędłych, stało na tan- detnych półkach pod spiralami wyłączonych jarzeniówek. Pośród tych półek tkwiło biurko żaluzjowe zawalone książkami i gazetami — nader ładne, obszerne i wiekowe. Rosemary opuściła Guya i pana Micklasa rozmawiających u drzwi i przestępując półkę zwiędłych paproci, pode- szła do biurka. Takie meble widywała na wystawach sklepów z antyka- mi; dotykając biurka Rosemary, zastanawiała się, czy należy ono do rze- czy, które są do sprzedania „prawie za bezcen”. Dojrzała kształtne litery wypisane błękitnym atramentem na bladofioletowym papierze: niż po prostu intrygująca rozrywka, jak to przypuszczałam. Nie mogę już się przyłą- czyć — i Rosemary przyłapała się na tym, że myszkuje po biurku; spoj- rzała na pana Micklasa, który zwrócił się w jej stronę, i spytała: — Czy to biurko należy do rzeczy, które syn pani Gardenii chciałby sprzedać? — Nie wiem — odrzekł pan Micklas — ale zapytam go o to. — Piękne — stwierdził Guy. — Prawda? — powiedziała Rosemary, z uśmiechem oglądając ścia- ny i okna. Świetne miejsce na pokój dziecinny, tak jak go sobie wymarzy- ła. Nieco ciemno — okna wychodzą na wąskie podwórze — ale biało- żółta tapeta ogromnie tu rozjaśni. Łazienka była mała, ale znakomita, a 7

schowek, pełen dość krzepko wyglądających rozsad w doniczkach, był całkiem okazały. Zawrócili do drzwi, a Guy zapytał: — Co to za rośliny? — Głównie zioła — odparła Rosemary. — Tu jest mięta, tu bazylia, a te... nie wiem. Następna po lewej była szafa na ubrania gości, a po prawej sklepio- ne wejście do salonu. Dwa wielkie okna wykuszowe znajdowały się w przeciwległej ścianie. Miały romboidalne szyby i trójstronne siedzenia w wykuszach. Po prawej stronie od drzwi widniał mały kominek o mar- murowym gzymsie w białe zawijasy, a po lewej stały wysokie dębowe półki na książki. — Och, Guy — szepnęła Rosemary, schwyciła jego dłoń i ścisnęła ją. Guy mruknął obojętnie „mm” ale oddał uścisk; pan Micklas stał za nimi. — Kominek oczywiście działa — rzekł. Znajdująca się po drugiej stronie sypialnia była w sam raz — jakieś cztery metry na pięć, okna na to samo małe podwórze co jadalnia-druga- sypialnia-pokój-dziecinny. Łazienka za salonem była duża i pełna bia- łych pękatych urządzeń o miedzianych gałkach. — Wspaniałe mieszkanie! — zawołała Rosemary, powróciwszy do salonu. Okręciła się wokoło z rozpostartymi ramionami, jakby chciała je objąć. — Zachwycające! — Ona stara się teraz — powiedział Guy — skłonić pana do obniże- nia czynszu. Pan Micklas uśmiechnął się. — Podnieślibyśmy go, gdybyśmy mogli. To znaczy powyżej piętna- stoprocentowego wzrostu. Mieszkania o takim uroku i takiej indywidu- alności są dziś rzadkie jak kurze zęby. Nowe... — urwał, spoglądając na mahoniową sekreterę zamykającą przedpokój. — To dziwne — rzekł — za tą sekreterą musi być schowek. Jestem pewien. Schowków było pięć: dwa w sypialni, jeden w drugiej sypialni i dwa w przedpokoju, tu i wła- śnie tam. — Zbliżył się do sekretery. Guy stanął na palcach i stwierdził: — Ma pan rację. Widzę skraj drzwi. — Przesunęła ją — powiedziała Rosemary. — To znaczy sekreterę; 8

wcześniej stała tu. — Wskazała ostro zarysowany ślad na ścianie obok drzwi sypialni oraz wgłębienia w ciemnoczerwonym dywanie po czte- rech kulistych nogach. Słabo widoczne linie wiodły od wgłębień do czte- rech nóg sekretery, stojącej teraz przy wąskiej ścianie przedpokoju pro- stopadłej do drzwi wejściowych. — Pomoże mi pan? — zwrócił się pan Micklas do Guya. Powoli przesunęli mebel na jego poprzednie miejsce. — Teraz wiem, czemu zachorowała — stwierdził Guy pchając. — Nie mogła tego zrobić sama — odparł pan Micklas. — Miała osiemdziesiąt dziewięć lat. Rosemary spoglądała niepewnie na drzwi szafy, którą właśnie od- słonili. — Czy możemy ją otworzyć? — spytała. — Może to jej syn powi- nien. Sekretera osiadła w czterech wgłębieniach. Pan Micklas masował swe kalekie dłonie. — Mam przecież pozwolenie na pokazanie mieszkania — powie- dział; podszedł do drzwi i otworzył je. Schowek był prawie pusty; po jednej stronie stał odkurzacz, a po drugiej trzy albo cztery drewniane de- ski. Górną półkę zapełniały niebieskie i zielone ręczniki kąpielowe. — Ten, kogo zamknęła, już się wydostał — stwierdził Guy. — Zapewne nie potrzebowała pięciu schowków — stwierdził pan Micklas. — Ale dlaczego zamknęła swój odkurzacz i ręczniki? — spytała Ro- semary. Pan Micklas wzruszył ramionami: — Nie sądzę, byśmy się kiedykolwiek dowiedzieli. Cóż, jej starczy umysł... — Uśmiechnął się. — Czy chcieliby państwo jeszcze coś zoba- czyć lub o czymś wiedzieć? — Tak — odezwała się Rosemary. — Jak z urządzeniami pralniczy- mi? Czy są może na dole? Podziękowali panu Micklasowi, który odprowadził ich poza bramę, i Siódmą Aleją poszli wolnym krokiem ku centrum. — Jest tańsze niż tamto — mówiła Rosemary, usiłując sprawić wra- żenie, że względy praktyczne są dla niej najważniejsze. 9

— Ale mniejsze o jeden pokój, kochanie — stwierdził Guy. Rosemary szła przez chwilę w milczeniu, po czym rzekła: — Lepiej położone. — Oj tak — przystał Guy. — Mógłbym chodzić pieszo do wszyst- kich teatrów. Ożywiona nadzieją, Rosemary porzuciła męską praktyczność. — Och Guy, weźmy je! Proszę! Proszę! To jest takie wspaniałe mieszkanie! Ta stara pani Gardenia nic w nim nie zrobiła! Salon mógłby być... mógłby być piękny, mógłby być ciepły i... och, proszę, Guy, weźmy je, dobrze? — Dobrze, zgoda — odparł z uśmiechem Guy. — Jeśli tylko wyplą- czemy się z tamtego. Uszczęśliwiona Rosemary schwyciła go za łokieć. — Na pewno się uda! — zawołała. — Jestem pewna, że coś wymy- ślisz. Guy dzwonił do pani Cortez z oszklonej budki, a Rosemary, stojąc na zewnątrz, usiłowała odczytywać ruchy jego warg. Pani Cortez powie- działa, że poczeka do trzeciej; jeśli nie zdecydują się w tym czasie, za- dzwoni do następnej pary z listy oczekujących. Poszli do „Herbaciarni Rosyjskiej” i zamówili krwawą mary i ka- napki razowe z sałatką z kurczęcia. — Możesz im powiedzieć, że zachorowałam i muszę iść do szpitala — zaproponowała Rosemary. To jednak nie wyglądało ani na przekonywające, ani na skuteczne. Guy wymyślił historyjkę o propozycji dołączenia do trupy grającej Za- dmij w róg, mianowicie propozycji czteromiesięcznego, organizowanego przez USO tournée po Wietnamie i Dalekim Wschodzie. Aktor grający Alana złamał nogę i jeśli on, Guy, znający część roli, nie dołączy i nie za- stąpi tamtego, wyjazd będzie musiał ulec odroczeniu o co najmniej dwa tygodnie. A to byłby straszny wstyd, zważywszy, jak dzielnie nasze chłopaki tłuką tam czerwonych. Żona będzie musiała zostać u swoich ro- dziców w Omaha... Powtórzył to sobie dwa razy i poszedł szukać telefonu. Rosemary sączyła swój napój, trzymając pod stołem lewą dłoń z za- ciśniętym kciukiem. Myślała o owym mieszkaniu z Pierwszej Alei, które- 10

go już nie chciała, i wyliczała sobie w myśli jego zalety: lśniąca nowością kuchnia, maszyna do mycia naczyń, widok na East River, klimatyzacja... Kelnerka przyniosła kanapki. Przewinęła się obok ciężarna kobieta w granatowej sukience. Rose- mary obserwowała ją. Musiała być w szóstym albo siódmym miesiącu; mówiła coś radośnie do idącej za nią starszej kobiety objuczonej pakun- kami, pewnie jej matki. Ktoś zamachał dłonią spod przeciwnej ściany lokalu — rudowłosa dziewczyna, przyjęta do CBS na parę tygodni przed tym, jak Rosemary przestała pracować. Rosemary również pomachała dłonią. Dziewczyna przekazała jej coś ruchem warg, a kiedy Rosemary nie zrozumiała, po- wtórzyła raz jeszcze. Jakiś człowiek zwrócony do niej twarzą przeniósł spojrzenie na Rosemary — mężczyzna o woskowej twarzy i wyglądzie głodomora. I oto wraca Guy, wysoki i przystojny, uśmiechnięty, cały promie- niujący radosnym „tak”. — Tak? — zapytała Rosemary, gdy usiadł naprzeciw niej. — Tak — odrzekł. — Umowa anulowana; depozyt otrzymamy z po- wrotem. Mam przypilnować porucznika Hartmana z oddziałów łączno- ści. Pani Cortez oczekuje nas o drugiej. — Dzwoniłeś do niej? — Dzwoniłem do niej. Rudowłosa znalazła się nagle przy nich, zarumieniona, z rozjaśnio- nym wzrokiem. — Mówiłam: „Małżeństwo wyraźnie ci służy, wyglądasz wspaniale” — powiedziała. Rosemary, usiłując sobie przypomnieć imię dziewczyny, roześmiała się i odrzekła: — Dziękuję! Właśnie świętujemy. Zdobyliśmy mieszkanie w Bram- fordzie! — W Bram? — zawołała dziewczyna. — Ależ ja szaleję za tym domem! Jeśli będziecie chcieli kiedyś podnająć, to ja jestem pierwsza w kolejce. Nie zapomnijcie o mnie! Ach, te dziwaczne maszkarony, te stwo- ry pełzające po murze między oknami! 11

Rozdział II Hutch, co było dość dziwne, usiłował im rzecz wyperswadować, twierdząc, że Bramford to „niebezpieczny rejon”. Kiedy w czerwcu 1962 roku Rosemary znalazła się w Nowym Jorku, mieszkała z inną dziewczyną z Omaha i dwiema dziewczętami z Atlanty przy dolnej Lexington Avenue. Hutch mieszkał po sąsiedzku i choć twierdził, że nie ma zamiaru być na pełny etat namiastką ojca, wbrew temu, co zeń czyniły dziewczęta (wychował dwie córki i to wystarczy, on bardzo dziękuje), to jednak był zawsze pod ręką w sytuacjach alarmo- wych, na przykład w Nocy Gdy Ktoś Był Na Schodach Przeciwpożaro- wych albo Wtedy Gdy Jeanne Omal Się Nie Udławiła Na Śmierć. Nazy- wał się Edward Hutching, był Anglikiem, miał pięćdziesiąt cztery lata. Pod trzema różnymi pseudonimami pisał trzy serie książek przygodo- wych dla chłopców. Wobec Rosemary pełnił innego rodzaju funkcję pogotowia ratunko- wego. Była najmłodszą z sześciorga rodzeństwa, reszta wcześnie założy- ła rodziny i mieszkała w pobliżu rodziców; Rosemary pozostawiła w Omaha złego, podejrzliwego ojca, milczącą matkę i czworo niechętnych jej braci i sióstr (tylko średni brat, Brian, który zresztą trochę pił, powie- dział: „Jasne, Rosie, rób, na co masz ochotę”, i wsunął jej w dłoń plasti- kowy woreczek z osiemdziesięcioma pięcioma dolarami). W Nowym Jorku Rosemary miała poczucie winy, była samotna, a Hutch pokrzepiał ją mocną herbatą i opowieściami o rodzicach, dzieciach i obowiązkach 12

wobec samego siebie. Zadawała mu pytania nie do pomyślenia w kato- lickim gimnazjum; wysłał ją na wieczorowe kursy filozofii w Uniwersy- tecie Nowojorskim. „Ja jeszcze zrobię księżniczkę z tej prowincjonalnej kwiaciarki” mawiał, a Rosemary potrafiła dowcipnie odpowiedzieć: gerne. Obecnie mniej więcej raz na miesiąc Rosemary i Guy jedli obiad z Hutchem — albo u siebie, albo, gdy była kolej Hutcha, w restauracji. Guy uważał go za nieco nudnego, ale zawsze traktował go serdecznie; żona Hutcha była kuzynką dramaturga, Terence’a Rattigana, a Hutch i Rattigan korespondowali ze sobą. Guy wiedział, że w życiu teatralnym często decydują układy, nawet te mało istotne. W czwartek, po obejrzeniu mieszkania, Rosemary i Guy jedli w to- warzystwie Hutcha obiad u Klubego, w małej niemieckiej restauracji przy Dwudziestej Trzeciej Ulicy. We wtorek po południu podali pani Cortez Hutcha w charakterze jednej z trzech osób polecających, których pani Cortez zażądała, a on zdążył już otrzymać jej list i nań odpowie- dzieć. — Miałem ochotę napisać, że jesteście narkomanami albo okropny- mi niechlujami — stwierdził — lub coś równie odstręczającego dla admi- nistratorów domów. Zapytali dlaczego. — Nie wiem, czy wiecie — odparł, smarując masłem bułkę — że na początku wieku Bramford miał nader niedobrą reputację. — Spojrzał, stwierdził, że nie wiedzą, i kontynuował (miał szeroką, lśniącą twarz, błękitne, radosne i żywe oczy i kilka przylizanych pasemek czarnych włosów zaczesanych w poprzek czaszki): — Oprócz ludzi typu Isadory Duncan czy Theodore’a Dreisera Bramford gościł szereg znacznie mniej atrakcyjnych osób. Tam właśnie siostry Trench robiły swoje eksperymen- ty dietetyczne, a Keith Kennedy wydawał swe sławetne przyjęcia. Miesz- kał tam także Adrian Marcato oraz Pearl Ames. — Kim były siostry Trench? — spytał Guy, a Rosemary: — Kto to był Adrian Marcato? — Siostry Trench — odrzekł Hutch — to dwie zacne wiktoriańskie damy, które od czasu do czasu uprawiały kanibalizm. Ugotowały i zja- dły kilkoro małych dzieci, w tym siostrzenicę. 13

— Przyjemne — stwierdził Guy. Hutch zwrócił się do Rosemary: — Adrian Marcato — rzekł — uprawiał czary. W latach dziewięć- dziesiątych ubiegłego wieku narobił sporo szumu twierdząc, że wywołał żywego Szatana. Pokazywał kępkę włosów i jakieś kawałki szponów, a wielu ludzi najwyraźniej mu wierzyło; przynajmniej wystarczająco wie- lu, by utworzyć tłum, który zaatakował go i omal nie pozbawił życia w holu Bramfordu. — Żartujesz — odezwała się Rosemary. — Mówię zupełnie serio. A w kilka lat później zaczęła się sprawa Keitha Kennedy’ego, tak iż w ciągu lat dwudziestych dom prawie opu- stoszał. — Znam te nazwiska: Keith Kennedy, Pearl Ames, ale nie wiedzia- łem, że mieszkał tam Adrian Marcato — powiedział Guy. — I te siostry — wzdrygnęła się Rosemary. — Dopiero z powodu ostatniej wojny i braku mieszkań — ciągnął Hutch — dom wypełnił się ponownie i obecnie ma renomę Wspaniałe- go-Domu-Starych-Apartamentów. W latach dwudziestych jednakże zwano go Czarnym Bramfordem, a co rozsądniejsi trzymali się odeń z daleka. Melon dla pani, tak, Rosemary? Kelner rozdzielał zakąski. Rosemary spojrzała pytająco na Guya; Guy ściągnął brwi i nieznacznie potrząsnął głową: To nic, nie pozwól się przestraszyć. Kelner odszedł. — Po latach — mówił Hutch — Bramford ma na swoim koncie wię- cej niż udział w tych niemiłych i niesmacznych zejściach. I nie wszystkie one należą do odległej przeszłości. W roku 1959 w piwnicy znaleziono owiniętego w gazetę martwego noworodka. — Ale przecież — powiedziała Rosemary — te straszne rzeczy zda- rzają się czasami w każdym chyba domu. — Czasami — zgodził się Hutch. — Rzecz jednak w tym, iż w Bram- fordzie straszne rzeczy zdarzają się o wiele częściej niż „czasami”. Wy- stępują jeszcze osobliwości mniej spektakularne. Było tam na przykład więcej samobójstw niż w domach o porównywalnych rozmiarach i wie- ku. 14

— I jaka jest na to odpowiedź, Hutch? — Guy odgrywał rolę: po- ważny-i-zatroskany. — Musi być przecież jakieś wyjaśnienie. Hutch patrzył nań przez chwilę. — Nie wiem — odrzekł. — Być może po prostu zła sława sióstr Trench spowodowała, że ściągnął tam Adrian Marcato, a potem z kolei Keith Kennedy, tak iż w końcu dom stał się swego rodzaju siedliskiem ludzi bardziej niż inni skłonnych do pewnych typów zachowań. A może są rzeczy, których jeszcze nie wiemy, jakieś pola magnetyczne, elektrony czy co tam jeszcze, powodujące, że miejsce staje się całkiem dosłownie kolebką zła. Nie wiem; w każdym jednak razie Bramford nie jest wcale jedyny. W Londynie przy Praed Street był dom, w którym na przestrzeni sześciu lat miało miejsce pięć brutalnych morderstw. Żadne z nich nie było w jakikolwiek sposób związane z innymi; ani mordercy, ani ofiary nie byli krewnymi, a morderstw nie dokonano w jakimś absurdalnym, fantastycznym celu. Niemniej w ciągu sześciu lat pięć brutalnych mor- derstw. W małym domu ze sklepem na parterze i mieszkaniem na pię- trze. W roku 1954 dom zburzono, i to bez specjalnego powodu, bowiem, jak mi wiadomo, działka pozostała pusta. Rosemary zagłębiła łyżeczkę w melonie — Może istnieją też dobre domy — stwierdziła —Domy, w których ludzie zakochują się w sobie, biorą ślub i mają dzieci. — I zostają gwiazdami — dorzucił Guy. — Zapewne są — rzekł Hutch. — Tyle że o nich nie słychać. Tylko to, co cuchnie, przyciąga uwagę. — Uśmiechnął się do Rosemary i Guya: — Wolałbym, żebyście poszukali sobie jakiegoś dobrego domu zamiast tego Bramfordu. Łyżeczka Rosemary napełniona miąższem zastygła w pół drogi do ust. — Czy naprawdę chcesz nam go odradzić? — spytała Rosemary. — Moje drogie dziecko — odrzekł Hutch. — Miałem dziś wieczór odbyć cudowne spotkanie z uroczą kobietą: odwołałem je tylko po to, by powiedzieć wam, co myślę. Naprawdę chcę wam go odradzić. — Ależ na Boga, Hutch... — zaczął Guy. — Nie twierdzę — ciągnął Hutch — że wejdziecie do Bramfordu i od razu pianino spadnie wam na głowy, zjedzą was stare panny lub za- 15

mienicie się w kamień. Mówię tylko, że takie są fakty i że trzeba je brać pod uwagę; obok niskiego czynszu i czynnego kominka: dom ma wyso- ką częstotliwość nieprzyjemnych wydarzeń. Po co świadomie wchodzić w niebezpieczny rejon? Jeśli tak bardzo pociąga was dziewiętnasto- wieczny splendor, zamieszkajcie w Dakocie albo Osborne. — Dakota to dom spółdzielczy, a Osborne będzie zburzony. — Hutch, czy ty trochę nie przesadzasz? — odezwał się Guy. — Czy w ostatnich latach były jakieś „nieprzyjemne wydarzenia”? Oprócz tego noworodka w piwnicy? — Zeszłej zimy został zabity windziarz — odparł Hutch. — W wy- padku, który nie nadaje się do opowiadania przy stole. Dziś po południu siedziałem w bibliotece z „Indeksem Timesa” i trzema godzinami mikro- filmu. Chcecie wiedzieć więcej? Rosemary spojrzała na Guya. Guy odłożył widelec i otarł usta. — To głupie — stwierdził. — Zgoda, zdarzyło się tam wiele nie- przyjemnych rzeczy. Ale to nie znaczy, że nadal muszą się zdarzać. Nie widzę powodu, dla którego Bramford miałby być strefą bardziej niebez- pieczną niż jakikolwiek inny dom w mieście. Można, rzucając monetą, uzyskać pięć reszek pod rząd, ale to wcale nie znaczy, że pięć następ- nych rzutów także da w wyniku reszki, a także nie znaczy to, że moneta czymkolwiek różni się od innych monet. Zbieg okoliczności i tyle. — Gdyby rzeczywi ście było coś nie w porządku — stwierdziła Rosemary — to czy dom nie zostałby zburzony? Jak ten w Londynie? — Dom w Londynie — odparł Hutch — należał do rodziny ostatniej z tamtejszych ofiar. Bramford jest w posiadaniu sąsiadującego z nim ko- ścioła. — No widzisz — zawołał Guy, zapalając papierosa — jesteśmy pod boską opieką. — Jak dotąd się nie sprawdziła — zauważył Hutch. Kelner pozbierał talerze. — Nie wiedziałam — odezwała się Rosemary — że należy do ko- ścioła. — Guy rzekł: — Całe miasto należy, kochanie. — Próbowaliście w Wyomingu? — spytał Hutch. — To chyba nawet w tym samym kwartale. 16

— Hutch — odrzekła Rosemary — próbowaliśmy wszędzie. Nie ma nic, absolutnie nic, tylko w nowych domach, gdzie są schludne kwa- dratowe pokoje, wszystkie podobne do siebie, a w windach kamery tele- wizyjne. — To takie straszne? — zapytał z uśmiechem Hutch. — Owszem — odparła Rosemary, a Guy dodał: — Zamierzaliśmy się wprowadzić do jednego z nich, ale zrezygno- waliśmy na rzecz tego. Hutch spoglądał na nich przez chwilę, potem odchylił się w krześle i uderzył w stół otwartymi dłońmi. — No, to tyle — stwierdził. — Powinienem pilnować własnych spraw; chyba niepotrzebnie zacząłem tę rozmowę. Rozpalajcie ogień w waszym kominku! Podaruję wam rygiel do drzwi i od dziś będę trzymał gębę na kłódkę. Idiota ze mnie. Wybaczcie. Rosemary uśmiechnęła się. — Rygiel w drzwiach już jest — stwierdziła. — A także łańcuch i wziernik. — A zatem używajcie wszystkich tych rzeczy — rzekł Hutch. — I nie wędrujcie po domu, żeby się przedstawiać każdemu, kto się nawinie. To nie Iowa. — Omaha. Kelner wniósł główne dania. W południe następnego poniedziałku Rosemary i Guy podpisali dwuletnią umowę o najem mieszkania 7E w Bramfordzie. Dali pani Cor- tez czek na pięćset osiemdziesiąt trzy dolary — miesięczny czynsz z góry plus taka sama kwota jako kaucja — i usłyszeli, iż mogą się wprowadzić jeszcze przed pierwszym września, jako że pod koniec tygodnia miesz- kanie zostanie opróżnione z rzeczy, a malarze zaczną pracę w środę osiemnastego. Nieco później tego samego dnia zadzwonił do nich Martin Garde- nia, syn poprzedniej lokatorki. Umówili się na spotkanie z nim w miesz- kaniu we wtorek wieczór o ósmej; okazał się wysokim mężczyzną po sześćdziesiątce, o pogodnym i otwartym sposobie bycia. Wskazał rzeczy, które chciałby sprzedać, i podał ceny. Były nader niskie. Rosemary i Guy po naradzie kupili dwa urządzenia klimatyzacyjne, toaletkę z różanego 17

drzewa, wyściełaną ławeczkę, perski dywan z salonu, a także kozioł, osłonę przed kominek i narzędzia. Żaluzjowe biurko pani Gardenii nie było niestety na sprzedaż. Podczas gdy Guy wypisywał czek i pomagał zawieszać na zakupionych przedmiotach karteczki wskazujące, co nale- ży zostawić, Rosemary za pomocą nabytej rano dwumetrowej taśmy mierzyła salon i sypialnię. W marcu Guy grał w Innym świecie, popołudniowym serialu telewi- zyjnym. Teraz postać wracała na trzy dni, więc przez resztę tygodnia Guy był zajęty. Rosemary przejrzała uzupełnianą od czasów szkolnych teczkę rozwiązań z zakresu dekoracji wnętrz, znalazła dwa projekty od- powiednie dla jej mieszkania i zaopatrzona w nie wyruszyła na obchód sklepów meblowych w towarzystwie Joan Jellico, jednej z dziewcząt z Atlanty, współmieszkanek z okresu początków pobytu Rosemary w No- wym Jorku. Joan miała legitymację dekoratora, co dawało im wstęp do wszelkich domów handlowych i hurtowni. Rosemary oglądała, robiła dla Guya notatki i szkice, pędziła do domu obwieszona próbkami tkanin i tapet, aby zdążyć na odcinek Innego świata, po czym biegła znowu, tym razem po zakupy na obiad. Opuściła kurs rzeźby i odwołała (co za ulga) wizytę u dentysty. W piątek wieczorem mieszkanie było do ich dyspozycji: pustka wy- sokich pokoi i obcy mrok, w który wkroczyli z latarką i torbą na zakupy, wywołując echo z najdalszych pokoi. Włączyli klimatyzację i podziwiali dywan, kominek i toaletkę Rosemary, podziwiali także wannę, gałki u drzwi, zawiasy, części odlane z brązu, podłogi, piec, lodówkę, okna wy- kuszowe i widok. Na dywanie zjedli kolację, kanapki z tuńczykiem i piwo i planowali urządzenie pokoi — Guy mierzył, a Rosemary szkico- wała. Powróciwszy na dywan, zgasili lampę, rozebrali się i kochali w nocnej poświacie płynącej od pozbawionych rolet okien. — Ćśś... — zasyczał nagle Guy z oczami rozszerzonymi strachem. — Słyszę, jak siostry Trench... żują. Rosemary z całej siły palnęła go w głowę. Kupili sofę i ogromnych rozmiarów łóżko, stół do kuchni i dwa gię- te krzesła. Zadzwonili do elektrowni i do urzędu telefonicznego, dzwo- nili do. sklepów i firmy przewozowej „Wyściełany wóz”. Malarze przyszli w środę osiemnastego; gipsowali, szpachlowali, 18

gruntowali, malowali i w piątek dwudziestego zniknęli, zostawiając po sobie kolory dość podobne do tych z próbek Rosemary. Przyszedł samot- ny tapeciarz i pomrukując tapetował sypialnię. Dzwonili do sklepów, fachowców i matki Guya w Montrealu. Kupi- li bieliźniarkę, stół do jadalni, sprzęt hi-fi, nowe naczynia i srebrne sztuć- ce. Opływali we wszystko. W roku 1964 Guy wystąpił w reklamach ana- cinu, które pokazywane nieustannie, przyniosły mu osiemnaście tysięcy dolarów dochodu, a wpływy ciągle jeszcze były spore. Zamontowali w oknach żaluzje, wytapetowali półki, patrzyli, jak układano dywan w sypialni, a w przedpokoju białe linoleum. Otrzymali telefon z trzema złączkami; zapłacili rachunki, a na poczcie zostawili swój nowy adres. W piątek dwudziestego siódmego sierpnia przeprowadzili się. Joan i Dick Jellicowie przysłali wielką roślinę doniczkową, agent Guya zaś małą. Hutch nadał telegram: Bramford zmieni się ze złego domu w dobry, gdy jedne z jego drzwi zostaną opatrzone tabliczką: R. i G. Woodhouse. 19

Rozdział III A Rosemary była szczęśliwa i miała pełne ręce roboty. Kupiła i za- wiesiła zasłony, wyszukała wiktoriańską szklaną lampę do salonu, roz- mieściła na ścianie w kuchni garnki i patelnie. Pewnego dnia uświado- miła sobie, że owe cztery deski w szafie z przedpokoju to półki, wspie- rające się na listewkach zamocowanych do ścian bocznych. Wyłożyła półki tapetą zmywalną i gdy Guy wrócił do domu, pokazała mu schlud- nie wypełniony schowek na bieliznę. Na Szóstej Alei znalazła supermarket, a na Pięćdziesiątej Piątej Ulicy chińską pralnię, dokąd za- mierzała nosić pościel i koszule Guya. Guy zaś także był zajęty i jak inni mężowie codziennie wychodził. Gdy minęło Święto Pracy, jego nauczyciel dykcji był znów w mieście, Guy ćwiczył z nim codziennie przed południem, a większość popołudni zajmowały mu próby sztuk i reklam. Przy śniadaniu był rozdrażniony, gdy czytał stronę gazety z działem teatralnym; wszyscy powyjeżdżali: z Wieżowcem, z Do diabła! Kot!, z Nieznośnymi latami lub Upalnym wrze- śniem, tylko on tkwił w Nowym Jorku — anacinowy rentier. Rosemary była jednak pewna, że wkrótce trafi mu się coś lepszego i ze spokojem stawiała przed nim kawę, ze spokojem brała do czytania pozostałą część gazety. Pokój dziecinny chwilowo wyglądał jak jaskinia, z żółtawymi ścia- nami i meblami ze starego mieszkania. Biało-żółte tapety, czyste i świe- że, pojawią się później. Ich próbkę Rosemary trzymała przygotowaną w 20

Pikasach Picassa wraz z reklamą od Saksa ukazującą łóżeczko dziecinne i komodę. Napisała do swego brata, Briana, by podzielić się z nim swoją rado- ścią. Nikt inny z jej rodziny nie ucieszyłby się tym wszystkim; odnosili się teraz do niej niechętnie — za równo rodzice, jak bracia i siostry — nie mogąc jej wybaczyć, że (a) wyszła za protestanta, (b) wzięła tylko ślub cywilny i (c) ma teściową, która rozwiodła się dwukrotnie, a teraz ma za męża Żyda i mieszka w Kanadzie. Zrobiła dla Guya kurczaka marengo i vitello tonnato, upiekła tort ka- wowy i trochę kruchych ciasteczek. Zanim poznali Minnie Castevet, znali już jej głos. Usłyszeli ją kiedyś zza ściany sypialni, jak darła się ochryple ze środkowozachodnim akcen- tem: „Roman, chodź już do łóżka! Dwadzieścia po jedenastej!”. A w pięć minut później: „Roman? Jak będziesz szedł, przynieś mi trochę piwa ko- rzennego!”. — Nie wiedziałem, że jeszcze robią serial Mama i Tata Kociołek — stwierdził Guy, a Rosemary roześmiała się niepewnie. Była o dziewięć lat młodsza od Guya i niektóre z jego aluzji niewiele jej mówiły. Poznali państwo Gould z 7E, miłą starszą parę, a z 7C mówiących z niemieckim akcentem Bruhnów i ich syna Waltera. Uśmiechali się i kła- niali w holu Kellogom z 7G, panu Steinowi, 7H, i panom Dubinowi i De- Voreowi, 7B. (Rosemary od razu zapamiętała wszystkie nazwiska, od- czytując je z wizytówek na drzwiach i korespondencji pod drzwiami, której bez skrupułów się przyglądała). Państwo Kappowie z 7D, nie wi- dywani i bez poczty, przebywali zapewne jeszcze na urlopie, państwo Castevetowie zaś z 7A, słyszani („Roman! Gdzie Terry?”), ale nie widy- wani, byli albo samotnikami, albo wychodzili i wracali o nietypowych porach. Ich drzwi znajdowały się naprzeciw windy, poczta była łatwo widoczna. Otrzymywali listy ze zdumiewająco rozmaitych miejsc: Ha- wick, Szkocja; Langeac, Francja; Vitoria, Brazylia; Cessnock, Australia. Abonowali „Life” i „Look”. Rosemary i Guy nie dostrzegali żadnych śladów po takich posta- ciach, jak siostry Trench, Adrian Marcato, Keith Kennedy, Pearl Ames czy ich najnowsze odpowiedniki. Dubin i DeVore byli homoseksualista- 21

mi, poza tym wszyscy inni wyglądali na ludzi całkowicie zwyczajnych. Prawie każdego wieczoru ryk ze środkowozachodnim akcentem do- biegał z mieszkania, które, jak sobie Rosemary i Guy uświadomili, było dawniej większą, frontową częścią ich własnego lokum. „Ależ nie można mieć stuprocentowej pewności!” argumentowała kobieta do- dając: „Jeśli chodzi o moją opinię, to uważam, że nie powinniśmy jej w ogóle mówić; taka jest moja opinia!”. Któregoś sobotniego wieczoru Castevetowie urządzili przyjęcie na tuzin albo więcej osób; były głośne rozmowy i śpiewy. Guy zasnął łatwo, ale Rosemary leżała do drugiej w nocy, nasłuchując bezbarwnego śpie- wu i towarzyszącego mu fletu lub klarnetu. Rosemary przypominała sobie o przestrogach Hutcha tylko wtedy, gdy (mniej więcej co cztery dni) schodziła do pralni w piwnicy; czuła się wtedy nieswojo. Już sama winda towarowa była nieprzyjemna — mała, bez windziarza, lubiła niespodziewanie zatrzeszczeć lub zadrżeć — piw- nica zaś stanowiła miejsce dość niesamowite: niegdyś pomalowane wap- nem ceglane korytarze, gdzie echo kroków szeptało z oddali, trzaskały niewidoczne drzwi, a zepsute lodówki stały odwrócone do ścian pod ja- skrawymi żarówkami w osłonach z drucianej siatki. To właśnie tu, przypomniała sobie Rosemary, nie tak dawno temu znaleziono martwe dziecko owinięte w gazetę. Czyje było i jak umarło? Kto je znalazł? Czy tego, kto je tu zostawił, ujęto i osądzono? Miała ochotę pójść do biblioteki i przeczytać o tym w starych gazetach, tak jak to zrobił Hutch; to jednak uczyniłoby rzecz jeszcze bardziej realną, jesz- cze bardziej przeraźliwą. Byłoby nie do zniesienia wiedzieć, w którym miejscu dziecko leżało, być może z konieczności przechodzić tamtędy w drodze do pralni i z powrotem do windy. Częściowa niewiedza, zdecy- dowała, to — częściowe przynajmniej — błogosławieństwo. Do diabła z Hutchem; te jego dobre intencje... Pralnia dobrze pasowałaby do więzienia: zaparowane ściany z ce- gły, liczne żarówki w drucianych osłonach i mnóstwo głębokich podwój- nych umywalek za przegrodami z siatki. Były tam pralki i wirówki uru- chamiane przez wrzucenie monety, a w większości zamkniętych na kłódki przegród urządzenia będące własnością poszczególnych lokato- 22

rów. Rosemary schodziła w weekendy lub po piątej; w ciągu tygodnia grupka murzyńskich praczek prasowała i plotkowała, milknąc natych- miast po wtargnięciu nie znanej im osoby. Rosemary słała uśmiechy na prawo i lewo i starała się być niewidoczna, ale tamte nie odzywały się ani słowem, tak iż Rosemary popadała w zakłopotanie i trapiło ją poczu- cie winy, że jest prześladowczynią Murzynek. Pewnego popołudnia, gdy ona i Guy mieszkali w Bramfordzie już nieco ponad dwa tygodnie, kwadrans po piątej Rosemary siedziała w pralni, czytając „The New Yorker” w oczekiwaniu na moment, gdy pod- czas płukania będzie mogła dodać środków zmiękczających wodę; wte- dy to nadeszła dziewczyna w wieku Rosemary — ciemnowłosa, o wyra- zistej twarzy. Ze zdziwieniem Rosemary stwierdziła, że jest to Anna Ma- ria Alberghetti. Dziewczyna miała na sobie białe sandały, czarne szorty, morelowej barwy jedwabną bluzkę i niosła żółty, plastikowy kosz na bie- liznę. Kiwnąwszy głową Rosemary, ale nie spojrzawszy na nią, podeszła do jednej z pralek, otwarła ją i zaczęła upychać do środka brudną odzież. Anna Maria Alberghetti, o ile było wiadomo Rosemary, nie miesz- kała w Bramfordzie, być może jednak odwiedzała kogoś, pomagając przy pracach domowych. Przyjrzawszy się bliżej, Rosemary uznała jed- nak, że się pomyliła; nos dziewczyny był zbyt długi i zbyt ostry, a po- nadto w ruchach i postawie zawierały się inne, mniej uchwytne różnice. Podobieństwo jednakże było uderzające — i nagłe Rosemary stwierdziła, że dziewczyna patrzy na nią z nieco zażenowanym, niepewnym uśmie- chem; pralka była już napełniona i zamknięta. — Przepraszam bardzo — powiedziała Rosemary — wzięłam panią za Annę Marię Alberghetti, dlatego się przyglądałam. Przepraszam. Dziewczyna zarumieniła się i spojrzała gdzieś w bok. — To się zdarza bardzo często — odrzekła. — Nie musi się pani usprawiedliwiać. Ludzie brali mnie za Annę Marię, kiedy byłam jeszcze dzieckiem, od samego początku, gdy ona zaczęła grać w Nadchodzi oblu- bieniec. — Spojrzała na Rosemary, ciągle jeszcze zarumieniona, ale już bez uśmiechu: — Ja tam w ogóle nie widzę podobieństwa. Z pochodze- nia także jestem Włoszką, ale fizycznego podobieństwa nie ma. — Ależ jest, i to bardzo duże — stwierdziła Rosemary. — Zapewne tak — odparła dziewczyna. — Wszyscy mi to mówią. 23

Ale ja go nie widzę. Chociaż naprawdę chciałabym. — Zna ją pani? — spytała Rosemary. — Nie. — Powiedziała pani „Anna Maria” więc myślałam... — Ach, nie, ja tak ją po prostu nazywam. Bo tyle o niej z ludźmi roz- mawiam... — Wytarła dłoń o spodnie, zrobiła parę kroków naprzód i z uśmiechem wyciągnęła rękę: — Jestem Terry Gionoffrio. I ponieważ ja nie potrafię tego przelite- rować, więc pani też niech lepiej nie próbuje. Rosemary uśmiechnęła się i uścisnęła wyciągniętą dłoń. — Jestem Rosemary Woodhouse — przedstawiła się. — Mieszkamy tu od niedawna. A pani jak długo? — Ja w ogóle tu nie mieszkam — odrzekła dziewczyna. — Przeby- wam tu u państwa Castevet, tych z siódmego piętra. Jestem ich gościem, można by rzec. Od czerwca. Ale pani ich chyba zna? — Nie — powiedziała z uśmiechem Rosemary — ale nasze mieszka- nie jest obok ich, a dawniej było jego częścią. — Och, na Boga — zawołała dziewczyna — więc to państwo wzięli mieszkanie po starszej pani! Po pani... no tej, która umarła. — Gardenii. — Właśnie. Przyjaźniła się z Castevetami. Hodowała zioła i różne różności i przynosiła je pani Castevet jako przyprawy kuchenne. Rosemary skinęła głową: — Kiedy pierwszy raz tam weszliśmy, jeden z pokoi był pełen ro- ślin. — A teraz, kiedy ona umarła — powiedziała Terry — pani Castevet założyła sobie mały ogródek w kuchni i sama hoduje rośliny. — Przepraszam, muszę dodać środków zmiękczających. — Rosema- ry wstała i wydobyła z torby butlę. — Czy pani wie, do kogo pani jest podobna? — spytała Terry, a Rosemary, zdejmując zakrętkę, odpowiedziała pytaniem. — Nie, nie wiem. Do kogo? — Do Piper Laurie. Rosemary roześmiała się: — Doprawdy? To zabawne, co pani mówi, bo mój mąż chodził z Pi- 24

per Laurie, zanim ona wyszła za mąż. — Poważnie? W Hollywood? — Nie, tutaj. — Rosemary nalała płynu do zakrętki. Terry otwarła drzwiczki pralki; Rosemary podziękowała jej i wlała płyn do środka. — Pani mąż jest aktorem? — spytała Terry. Rosemary, zakręcając butlę, z dumą skinęła głową. — Poważnie? Jak się nazywa? — Guy Woodhouse — odpowiedziała Rosemary. — Występował w Lutrze, w Nikt nie kocha albatrosa i w wielu sztukach telewizyjnych. — Do licha, ja przecież całymi dniami oglądam telewizję — zawoła- ła Terry. — Założę się, że go widziałam! — Gdzieś w piwnicach zabrzę- czało rozbite szkło; butelka albo szyba. — Oo... — drgnęła Terry. Rosemary skuliła ramiona i spojrzała niespokojnie w kierunku drzwi pralni. — Nie znoszę tych piwnic — powiedziała. — Ja też — zgodziła się Terry. — Cieszę się, że pani tu jest. Gdybym była sama, umarłabym ze strachu. — Pewnie roznosiciel upuścił butelkę — stwierdziła Rosemary. Terry wpadła na pomysł: — A może byśmy tak przychodziły tu stale razem. Pani drzwi są obok windy towarowej, prawda? Kiedy będę schodzić, zadzwonię i zje- dziemy razem. Możemy się wcześniej porozumieć przez telefon domo- wy. — Świetnie — odpowiedziała Rosemary. — Nie znoszę przychodzić tu sama. Terry roześmiała się radośnie, przez chwilę jakby szukała słów, po czym, ciągle się śmiejąc, powiedziała: — Mam pewien talizman, który powinien posłużyć nam obu. — Odwinęła kołnierzyk bluzki, wydobyła srebrny łańcuszek wiszący na szyi i pokazała Rosemary wisiorek ze srebrnego filigranu w kształcie kulki o średnicy nie sięgającej nawet cala. — Och, jakie piękne! — wykrzyknęła Rosemary. — Prawda? — powiedziała Terry. — Pani Castevet dała mi to przedwczoraj. Ma trzysta lat. A to w środku pani Castevet wyhodowała 25