alien231

  • Dokumenty8 931
  • Odsłony453 706
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów21.6 GB
  • Ilość pobrań375 246

Jacek Dukaj - Science fiction

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Jacek Dukaj - Science fiction.pdf

alien231 EBooki D DUKAJ JACEK.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 118 stron)

2 Copyright © by Jacek Dukaj Copyright © for the cover ilustration ESO/M. Kornmesser/S.E. de Mink. Licensed under the Creative Commons Attribution 3.0 Unported license. (http://creativecommons.org/licenses/by/3.0/) ISBN 978-83-936840-8-3 Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved Skład i korekta: Paweł Dembowski Projekt graficzny okładki: Mariusz Cieśla Wydawca: Code Red Tomasz Stachewicz ul. Sosnkowskiego 17 m. 39 02-495 Warszawa http://www.bookrage.org

3 Science fiction Realizm nigdy nie czuł się dobrze w świecie idei. Nie mogło być inaczej: realizm opiera się na założeniu, że pojęcia i idee nie mają autonomicznego bytu, mogą istnieć tylko w powiązaniu z rzeczami. A zatem, kiedy zaistnieje, jak w tym wypadku, potrzeba dyskusji o pojęciach, realizm jest zmuszony do wymyślania sytuacji – spacerów po okolicy, rozmów – w których postacie głoszą przeciwstawne idee, a więc w pewnym sensie je ucieleśniają. J. M. Coetzee Elizabeth Costello tłum. Zbigniew Batko 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 1 1 0 1 1, a potem już poszło, 10-32 sekundy i przestrzeń wybucha we wszystkie strony, materia przeważa nad antymaterią, zagęszcza się wzdłuż drobnych fałd i skaz nieskończoności, kilkaset tysięcy lat – i pierwsze atomy, sto milionów – i pierwsze gwiazdy, niewinne bałwany wodorowo-helowe, z ich ciężkich popiołów zsiada się także Mleczna Droga, i po dziewięciu miliardach lat – Słońce, rozpalone z zimnej chmury gazowej rozbłyskiem pobliskiej supernowej, i po kolejnych stu milionach – zarodki planet, jeszcze pociesznych błaznów gazu i skały, rozbijających się radośnie po swych dziecinnych orbitach, aż z któregoś ich karambolu wytacza się Ziemia z odpryśniętym po zderzeniu Księżycem, już bardziej stateczna para, i znowu miliard lat – i jednokomórkowce, plujący tlenem truciciele atmosfery, potem któryś z nich połyka bakterię, ale zamiast ją porządnie strawić, adaptuje do mitochondrialnej fabryki, i kiedy po zlodowaceniu wycieka z atmosfery ditlenek węgla, na ląd wypełzają już wielokomórkowe rośliny, zwierzęta, milionowe cyrki ewolucji, a tyle ich inteligencji potencjalnych musi zginąć w zaraniu, ażeby mogła stanąć na nogi małpa, żeby przegnana klimatem w nowe środowiska wykręciła wdrukowane w mózg alarmowe wokalizacje w pierwsze słowa, pierwsze języki, i tak powstają opowieści, kultury, cywilizacje, technologie, opowieści o technologiach, i tak pojawił się na świecie, i oto jest. Nazywa się Edward Caldwell, ma czterdzieści siedem lat, jest pisarzem, pisze science fiction. Urodził się w Birmingham, od dwudziestego siódmego roku życia mieszka w Londynie, zrobił doktorat z matematyki (z zespolonych grup Liego). Jest autorem czterech powieści i siedemnastu opowiadań, słynie ze złożoności i rygoryzmu swych kreacji. Sławę przyniosły mu powieści Hard Nights oraz Eyes Like Rubies, Minds Like Hammers. Stworzył w nich przyszłości technologii schizoicznych; jego obsesją jest władza informacji nad materią i podważenie jednostkowości, wykroczenie poza zerojedynkowe „ja”–„nie-ja”. O tym potrafi mówić z prawdziwą pasją: — Partycjonujesz płaty czołowe. Zobacz, jak robią to w Imogenie. Nie mamy tych łączy na prędkościach neuro, więc to wymyślam. Potem składasz sieć: dwanaście procent twojego lewego płata, osiem procent płata architekta z Durbanu, czterdzieści procent płata policyjnego wilczura, po kilka procent z płatów przechodniów pod lokalnym WiFi, dwadzieścia procent z losowego przyłącza mózgów dyżurnych, według stref czasowych, to znaczy tych, gdzie akurat śpią; i tak złożona osoba, tak

4 złożona świadomość – jest kim? Procesuje się między innymi na twoim mózgu. Korzysta z t w o i c h zasobów, sięga t w o i c h wspomnień. — Podnosząc głos, dźga palcem w pierś Patricka, chłopaka starszej córki. Rozmawiają na balkonie ponad Dean Street, z wnętrza loftu dobiegają tu dźwięki smooth industrialu i urywki dialogów gości. Caldwell był dwukrotnie żonaty, ma troje dzieci, teraz żyje ze znacznie młodszą Kanadyjką, która większą część roku i tak spędza w podróżach między kontynentami, pracując dla finansowanego przez Gatesów konwertera sieci społecznościowych. Urodzinowe przyjęcie-niespodziankę przygotowała dla Caldwella jego młodsza córka, Grace; pokłóciwszy się z matką, pomieszkuje u ojca przez te kilka tygodni, zanim wyruszy z plecakiem na tradycyjną wędrówkę dokoła świata w roku przerwy przed rozpoczęciem studiów na London School of Economics. — Będą chodzić jak zombies w ciągłym déjà vu i jamais vu — mówi Patrick, w zamyśleniu przesuwając szklanką z bourbonem po balustradzie. — Przez lagi. Nawet jeśli nie sięgniesz Durbanu, jeśli połączysz lokalnie. — Dlatego to biorę z fikcji, technologię łączy. — I nie zostaniesz z handwavium FTL? Wyobraź sobie myśli i sny pędzone na zamkniętych krzywych czasowych synaps. Patrick wychował się na cyberpunku i mangach, rozmawiają w tym samym języku. Science fiction była Disneyem ich dzieciństwa. — To złudzenie, że mózg pracuje z prędkością światła — stwierdza Caldwell. — Neuron po neuronie to jakieś dwieście operacji na sekundę. Jest duży margines, zmieszczę się. — A kto trzymałby u ciebie międzymózgowe indeksy alokacji plików? Jeśli odległości miałyby tu znaczenie, to, ha!, wyobraź sobie takie kognitywne flash-moby — Wołają Caldwella z wnętrza. Odstawia swoją szklankę i przeciska się między nadmuchanym dwumetrowym Totoro i grupką dyskutantów rozgrzanych polityczną kłótnią (temat: genderowa dyskryminacja postgenderowców). W przedpokoju Grace Caldwell rozmawia z kimś na ścianie; macha na ojca. — Michael ma kłopoty z Żyrafami. Obraz skacze i łamie się w poziome pasy. Tani pokój hotelowy, białe zasłony, rozmazane aureole świateł ulicznych, szum spracowanej klimatyzacji. Michael jest w brudnym T-shircie, ma zmierzwione włosy i szeroki plaster na skroni. Nie golił się od kilku dni. — Zabrali mi paszport, ma się zjawić człowiek z konsulatu. Wpadłem na blokadzie wojskowej pod chińskimi plantacjami. Coś w torbie, chyba na tablecie. — Pobili cię? — Nie. Słuchajcie, nie mogę złapać Geoffreya. Geoffrey jest obecnym partnerem pierwszej żony Caldwella, Irene. Grace wyjaśnia ojcu: — To jego tablet, wieki nieużywany. Michael zabrał go z sobą, bo tam nie można polegać na nakładkach. Edward już dzwoni. — Mogłeś przynajmniej sprawdzić... – zrzędzi, rozeźlony, bo jednak w strachu o syna.

5 — Daj spokój, tato, kto sprawdza takie rzeczy? — Z dziewczyną nie pójdziesz bez skanu, a cudze śmieci łykasz terabajtami. Irene? Jest u ciebie Geoffrey? Otwierają się kolejne rozmowy. Geoffrey siedzi w jakimś eremie judaistycznych joginów pod Glasgow, wyłączył się. Grace w końcu do niego dociera przez nocną ochronę placówki, Geoffrey twierdzi, że tablet to zabytek z pracy; pracuje w kancelarii Mellow, Zhak & Lacey, centrala w Nowym Jorku. Tymczasem Edward i Irene połączyli Michaela z prawnikami w Johannesburgu i Harare; Żyrafy słyną z wymuszania „kieszonkowych okupów” od Europejczyków, wystarczy byle pretekst. Michael ma tam w Masvingo bardzo wątłe łącze i resztę rozmów prowadzi, przeskakując jedynie między kanałami audio. W przedpokoju loftu Caldwella obie ściany zarosły już oknami komunikacyjnymi, goście przystają i wcinają się w konwersacje. Ktoś przypomina sobie o znajomej z ekipy BBC stacjonującej w obozach Matabele. Grace zagarnia obiema rękami ten obłok połączeń konferencyjnych i przeciąga go do bocznej sypialni. Zaraz z klastra rozmów na ścianie i suficie ponad kanapą wypączkowuje połączenie z tym współpracownikiem Geoffreya, który ostatnio najdłużej posługiwał się feralnym tabletem; zaczyna się odtwarzanie jego zawartości z zawodnej pamięci człowieka, i na tę wiki mają już oddzielną studnię, okno 3D. Edward znajduje i wyrywa ze snu kolegę ze studiów, który prowadzi firmę handlującą immunologiami guglasfery. Większość zasobów tabletu i tak wisi przecież w chmurze, nie leży tam na dysku; trzeba więc wydobyć z MZ&L kod dostępu i wyłowić je z chmury. Ów kolega obecnie operuje z pływającej wioski pod szanghajskim Pudong i w kącie sypialni nad fotelem zapala się czerwony lampion chińskiego cenzora. W klastrze po lewej znajomi Michaela z Red Capital zmawiają się na protest pod ambasadą Zimbabwe – było nie było, Michael wpadł w kłopoty działając jako aktywista Red Capital. Z podłogi odzywa się lokalna grupa wsparcia: Żyrafy obecnie trzymają tam kilkudziesięciu białych pod bzdurnymi zarzutami, istnieją struktury wzajemnej pomocy i specjalistyczne poradniki psychologiczne. Gdy Red Capital zaczyna się spierać z BBC, a współpracownik Geoffreya przeskakuje do klastra afrykańskiego, Edward Caldwell wycofuje się na próg sypialni – już tylko stąd może ogarnąć ów kocioł konwersacyjny. Za chwilę przekroczy to wszystko masę krytyczną i wyleje się z loftu na ulicę, na dzielnicę, na Londyn. Nikt nie planuje i nikt nie kieruje. Chińczyk spec obudzony przez kolegę Edwarda wywleka na wierzch ściągnięte ongi na tablet MZ&L pornosy. Przyjaciółki Grace komponują wirala Free Michael. Wtedy Irene przełącza do Edwarda prawnika, który przez filię w Gaborone dotarł tymczasem do jakichś przekupnych Żyraf. (Wszystkie są przekupne, ale te najłatwiej). Okazało się, że w torbie Michaela Żyrafy znalazły buteleczkę z południowoafrykańskim analogiem Ecstasy, i stąd cała drama. Caldwell wraca na balkon, wystawia twarz pod chłodny wiatr. Patrick dolewa mu bourbona. — W każdym razie na rozpartycjonowanych płatach czołowych... Wieczorne światła Soho przypominają Caldwellowi schematy optogenetycznego programowania mózgu naciągniętego opsynami. W perspektywie metropolii tu i tam rozbłyskują pająki neonowe: kompleksy skojarzeń tysiącmózgowych. Z Asunción dzwoni Janette. — Todo lo mejor, querido. Nie zapomniałam, prezent idzie z Rio!

6 Caldwell dziękuje jej niezgrabnie. Nadal pozostaje częścią tamtej burzy myśli i słów, tamta burza pozostaje częścią Edwarda Caldwella. Patrick wreszcie zauważa jego oderwanie. — Hej, co jest? — Mam pomysł. Inny. *** Nie musi być bardzo nieszczęśliwy. Ale nie powinien się za dobrze czuć w swojej codzienności. Hard Nights napisał w trakcie pierwszego rozwodu, zamknięty w sterylnym pokoju hotelowym z odciętym od netu laptopem i stosem książek uratowanych z wyrzuconej przez Irene jego studenckiej biblioteczki. Zamiast testować spot-boty analizy technicznej, czytał klasykę hard SF i rozpisywał przeszłości, w których nie zrobił, co zrobił, a Irene nie powiedziała, co powiedziała, i zarazem zdarzyło się i nie zdarzyło, co się zdarzyło. Tak powstał pierwszy szkic Schizodromu. Gdy czuje się zbyt komfortowo w realu, niezmiernie trudno urealniać mu fikcję. Jest słoneczny ranek po jego czterdziestych siódmych urodzinach, gdy Edward Caldwell zapisuje pierwsze zdanie w nowym pliku notatek roboczych: Wszyscy są sobą i nie sobą. Nie sprząta apartamentu, wychodzi po świeże bułki i owoce. Grace nadal śpi w bocznej sypialni. Edward kupuje grejpfruty i kiwi, których nie zamierzał kupić. Na Bateman Street przystaje na kilka minut przed witryną jednej z szeregu restauracji, bo wydaje mu się, że odbicie w szybie wzbudziło jakieś bezcenne skojarzenie – o czym myślał, kiedy je zobaczył? Wraca do domu i robi kawę. Powoli, powtarzając ruchy, głaszcząc kosmiczną obudowę ekspresu. Pierwsze dwie godziny po przebudzeniu leżą bliżej wysp dzieciństwa, ucho wewnętrzne otwiera się na tamte szepty i gaworzenia. Gdyby można było zakląć ten stan w jakiś gadżet albo chemię... (Notuje). Pozostawione wszędzie na sprzętach, półkach, na podłodze i parapetach butelki, szklanki, talerzyki, zmięte chusteczki i inne śmieci tworzą galaktykę chaosu nakładającą się na zazwyczaj czyste i uporządkowane wnętrze apartamentu. Janette wróci do Brasílii najwcześniej za dwa tygodnie. Jest zbyt cicho, powinien przynajmniej włączyć radio. Zamiast tego otwiera okna, wpuszcza szum miasta. Potyka się o rozgniecione pudełko po okularach sieciowych. Jakieś zwierzę podziemne przegryzło się na wylot przez życie Caldwella, pozostawiwszy za sobą gwiaździsty ślad odpadków i wydzielin, dziurę głęboką na czterdzieści siedem lat, brudny negatyw jego endospace. Wcale się nie ucieszył z tego przyjęcia. Siedzi nad gorącą kawą, lekko zgarbiony. Ma jeszcze pieniądze, nie musi się już zabierać do nowej książki, nie musi wracać na korporacyjny front, na etat albo do Grafa. Graf wstąpił wczoraj z butelką szkockiej, bardzo drogiej single malt z Islay, ale tak naprawdę po to, żeby przypomnieć o jutrzejszym spotkaniu. Nie pisz książek, pisz programy. Przekonywał bez wielkiego przekonania. Caldwell świetnie zdaje sobie sprawę, że nie jest i nigdy nie będzie wybitnym pisarzem. Powinien zadzwonić do prawników Michaela. Przedpokojem człapie rozespana Grace. Caldwell notuje: Wracają do siebie, ale tajemnica zabrała im świat i przeszłość. Córka mierzwi mu włosy.

7 — No, głowa do góry, pięćdziesiątka to nowa trzydziestka. — Ktoś opluł mi Encyclopaedię Britannicę, wydanie w skórze. — Zrobię jajecznicę. Co powiesz? — Czy on woził te prochy dla własnego użytku? — Wszystkie? No co ty, one tam chodzą jak papierosy w więzieniu. — Wyobraź sobie, że jesteś symulacją samej siebie. Ktoś porównuje rezultaty. — Zapisujesz to? — Tak. — Uwaga, solę. Zła Matematyka. Mars. Sędzia. *** Graf umówił spotkanie w Silicon Roundabout, na siódmym piętrze Mallow Tower przy Old Street. Za oknami pada deszcz, późnowiosenny Londyn rozmywa się w szarych smugach. Tu mają dla siebie prywatną salkę na prawie kancer-klubu: „Perfect Sirocco” wyspecjalizowało się w roboczych lanczach przeciągających się na pół dnia. W tych branżach wyjątkowo dobrze pracuje się w przerwach w pracy. Minus za banalność skojarzeń: pada deszcz, a z głośników płynie ballada Stinga. Graf jest kolegą Caldwella z Uniwersytetu Aston; jeszcze przed doktoratem Hindusi zwerbowali go do korporacyjnego inkubatora hi-techu. Jak wielu naukowców z jego pokolenia, po kilku latach poza uniwersytetem niespodziewanie znalazł się na drugiej, równoległej ścieżce kariery: kompetencja w przedmiocie biznesu dała mu kompetencję w samym biznesie. Od tamtego czasu pracował jeszcze w dwóch firmach, a potem założył trzy własne. Ostatnia, OC Mores Inc., powstała na bazie IP wniesionej przez Edwarda Caldwella. Po wszystkich dotychczasowych przekształceniach i dokapitalizacjach Caldwell zachował 17,5% udziałów, Graf – 22,5%, 20% ma OYK, pakistański bank inwestycyjny, a 40% — Ersatz Capital Partners, reprezentowany przez Fergie Reyes. Oprócz Caldwella, Grafa i Reyes obecny jest Ludwig Fletcher, jednoosobowy dział prawny OC Mores. Czekają na monsignore Vecco, spóźnia się. Na blacie stołu, na panelach ściennych, zalanej deszczem szybie oraz suficie mają otworzone kilkanaście okien i studni o akwarelowo rozmytych krawędziach. Fletcher wylicza problemy stojące przed firmą. — Musielibyśmy zatrudnić ponad trzydziestu tych specjalistów od teologii matematycznej. A nawet jeśli spółka nie będzie im płacić, a tylko przyjmie jako rezydentów in situ, wygenerują mordercze koszty stałe. OC Mores to na razie porcelanowy start-up, delikatne jajeczko. Zatrudniają dwanaście osób, połowa z nich to koderzy-autyści; kolejnym kilkudziesięciu freelancerom z Tech City zlecają prace doraźne. Pieniądze uzyskane od sunnickiego banku dzięki bangalorskim znajomościom Grafa pozwoliły im sklecić demo, na demo złowili anioła VC, i z kolei te pieniądze z Ersatzu powinny ich

8 utrzymać na powierzchni aż do momentu wejścia z produktem na rynek i albo do wielomilionowej oferty największych funduszy VC, albo do IPO. Ale po drodze oczywiście pojawiają się „nieprzewidziane wydatki konieczne”. — Mieliśmy ich outsourcować — przypomina Caldwell. — O, więc jednak się zainteresowałeś? Nie spodziewali się, a przyszedł. Caldwell rozpoznaje u siebie oznaki entuzjazmu pierwszych stron. Zawsze tak ma. W tych tygodniach przed przystąpieniem do pisania i podczas nieporadnego jeszcze formowania początkowych rozdziałów – gdy czyste potęgi obracają się mu w głowie. Nie widać z zewnątrz, a tak naprawdę ma sześć lat, siedzi nad świeżo rozpakowanym zestawem Lego i zachłystuje się śmiechem. Entuzjazm rozprzestrzenia się jak ogień w buszu, teraz interesuje go wszystko, wszystko bowiem jest elementem kreacji – może zmienić kolor nieba, stałą grawitacji, imiona postaci, epokę, język, stawkę gry. Po tej i po tamtej stronie fikcji. Mieliśmy ich outsourcować, możemy nie outsourcować. Dajcie mu do rąk, ułoży firmę jak kostkę Rubika. Inaczej siedzi, inaczej oparty, inne światło odbija się w jego oczach, inaczej ściska dłonie nieznajomych. Na pierwszych stronach. Wcale nie poczuł się wtem mniej nieszczęśliwy – wszystko to stanowi bezpośredni skutek owego uczucia. Zaspokojeni śpią beztrosko pod błękitnym niebem; energia poruszająca światy pochodzi od niezaspokojonych, niepogodzonych. — Część na pewno zlecimy na zewnątrz — tłumaczy Graf. — Etyki humanistów-sekularystów, utylitarystów, marksistów, ahimse New Age’owe, satanistów, randystów — — Robimy satanistów? — Reyes unosi brwi. — Zostawmy dla aplikacji bonusowych — radzi Caldwell. — Ale etyki religii instytucjonalnych muszą mieć oficjalne imprimatur, inaczej target ich nie kupi. A nawet jak kupi, to zaraz wyskoczy konkurencja, która ułoży się z Watykanem i imamami i wygryzie nas swoim softem. Zgodziliśmy się, nie? Kiwają głowami. Caldwell ma wrażenie déjà vu. Przygryza myśl. Nie, to inne uczucie, uczucie dotyczące wyłącznie pisarzy: nie przeżył tego już kiedyś, ale już kiedyś napisał. Te słowa, te intonacje, teatry lanczowych narad biznesowych, melodia swobodnego napięcia, intensywnego roztargnienia, przyjaciele wymyślają przyszłość, krzywe indeksów pną się w górę pomiędzy kawą i wódką. Już kiedyś. Pod innym tytułem. Fletcher wyciąga na szybę arkusz kalkulacyjny, kolumny spływają w seledynowych strugach. Popijając herbatę z żeń-szeniem, Caldwell przypomina sobie pierwszy impuls sprzed prawie dwóch lat. Przypomina, nie potrafi sobie przypomnieć. Pamięta opowiadanie, White Smiles, którego ostatecznie nie posłał do Alice, lecz poszedł z nim do Grafa. Kiedy jednak je pisał – czy tworzył fikcję, czy też przekształcał rzeczywistość? Na którym świecie dokonywał operacji: tym fantastycznym, istniejącym tylko w jego głowie, czy na tym prawdziwym, który właśnie migocze w rubrykach i cyfrach? — Wersja z edytorem i bez. Z badań wiemy, że ponad osiemdziesiąt procent i tak zakupi gotowe szablony, nie ustawią sobie wag sami, to zbyt skomplikowane i czasochłonne. Pozostaje jednak pytanie o łatwość manipulacji szablonami i o przystosowanie interfejsu z góry do innych funkcji.

9 — Ostatnia budowa? — pyta Caldwell. Graf otwiera mu ją pod ręką. — Masz, pokażę ci. — Zostaw, ja sam. — Sto dziewiętnastka, wczesne alfy, pogubisz się. — Nie znoszę infodumpów. — Powiedz to czytelnikom. Edward odsuwa filiżankę, żeby mieć wolne miejsce na blacie przed sobą, i skaluje okno do jednej trzeciej. Judga 1.119 ma już gotowe skiny z każdej estetyki, defaultowe menu jest wszakże minimalistyczne, czysto funkcjonalne, à la wczesne Google. Nowy użytkownik może wybrać gotowy szablon z banku etyk albo przejść najpierw test profilujący. Caldwell wyciąga z listwy Reform Judaism 03. Pojawiają się rejestry bilansów, wyzerowane, ponieważ szablon pozostaje na razie pusty. Ważniejsza jest listwa zewnętrznych źródeł danych: soft etykometryczny pomierzy tylko te uczynki, o których będzie wiedział, sprawdzi się więc wyłącznie jako pajęcza aplikacja 24/7, zintegrowana z całym e-lifem użytkownika. Początkowo myśleli nawet zawiesić te indywidualne Drzewa Dobra i Zła w chmurze, ale łatwo ulegli argumentowi, że bezpieczeństwo baz danych będzie stanowić główną obawę przy zakupie. Podstawowy problem polega oczywiście na trudności – jeśli nie fundamentalnej niemożliwości — uchwycenia każdego podlegającego pomiarowi uczynku użytkownika. Niektóre moralności rozciągają się przecież także na sferę myśli. („Nie pożądaj żony bliźniego swego”). Nawet zresztą gdy chodzi o czynności łatwo czytane przez program, jak korespondencja czy rozmowa z drugim człowiekiem, to moralne obciążenie danego zdania, rzuconego w pośpiechu słowa czy przemilczenia – jego z n a c z e n i e – nie musi być od razu oczywiste nawet dla sprawcy. Latami można dywagować o wszystkich odcieniach winy z przelotnej wymiany spojrzeń na ulicy. Jakże miałby to wszystko uchwycić, sklasyfikować i zważyć program komputerowy? Nawet superinteligencja singularystów nie podołałaby zadaniu. Judga OCM dostarczy przynajmniej narzędzi pozwalających użytkownikowi jak najsprawniej z a r z ą d z a ć tą sferą życia. Nie zapomnisz, co zrobiłeś, bo program to zarejestrował. Nie wywiniesz się od oceny, bo program będzie cię tak długo dręczył i męczył i ścigał, aż spojrzysz prawdzie w oczy i przyłożysz miarę do swego uczynku. Nie oszukasz, a jeśli oszukasz, to ze świadomością oszustwa: szablon przedstawi ci miary dobra i zła najlepiej przystające do każdego zdarzenia. Nie rozmyjesz winy czy zasługi, bo ocena pozostanie w rejestrach na zawsze. Oceniasz ty, ale nie samodzielnie. Judga aktualizuje na bieżąco twoje bilanse sumienia. Judga zapamiętuje dotychczasowe osądy i dostarcza benchmarku dla kolejnych. Judga wizualizuje twój standing moralny: dnia, tygodnia, miesiąca, roku, życia. Słupek, krzywa, wartość numeryczna, dźwięk, kolor tła. Możesz wrzucić swoje rejestry on-line, OCM będzie prowadzić ogólnoświatowe drabiny w ramach poszczególnych szablonów. Nie zabezpieczy przed celowym kłamstwem, więc te rankingi to tylko dla porównania, bez sztywnych zasad. Ale nakręcą ludzi tak samo jak sieciowe wyścigi o reputację. Musieli zakupić dwa drogie patenty: komercyjnych sieci neuronowych (Mimixowe baby brains) oraz c-readerów od Sony. Gdyż cortex-readery o rozdzielczości standardowo używanej w

10 grach tutaj nie wystarczą, sumienie leży głębiej pod czaszką niż odruch naciśnięcia cyngla albo przyjemność błękitnego koloru. To ich prawie zabiło. Wciąż zresztą rozważają, czy nie przeskoczyć oceanu. Reyes wyciąga swój arkusz. — Dane za zeszły rok. Inwestycje w start-upy high-techowe w Europie i w Stanach. Caldwell zerka ponad filiżanką. Europa: 2340 firm, 9,7 miliarda USD. Stany Zjednoczone: 11092 firm, 65,8 miliarda USD. I to przy recesji w Ameryce. Czasami ma wyrzuty sumienia, że w ogóle puścił rzecz w ruch. Na przykład teraz – kiedy patrzy, jak pochylają się nad swoimi studniami, zawzięci w wielotygodniowym zmęczeniu, niewolnicy obowiązkowego entuzjazmu. Większość start-upów ponosi porażkę, na milionowe zyski wybijają się nieliczne, trzeba próbować, upadać i podnosić się i upadać i podnosić, zawsze podnosić. W starej Europie trudniej o beztroski optymizm młodego serca. Wywiesiłby opowiadanie na Creative Commons i fikcja pozostałaby po stronie fikcji. (Chociaż i wtedy nie można być pewnym). Pierwszy impuls... Caldwell pamięta, że pomagał Colette, Janette’owej macosze numer dwa, wybrać oprogramowanie diabetyczne. (Kolejna skazana na niepowodzenie próba przezwyciężenia niechęci impertynenckiej choleryczki). Cukrzyk musi nieustannie kontrolować poziom cukru we krwi, dostosowywać do niego dawki insuliny, pilnować diety, całego trybu życia. Najpierw scyborgizowano pompy insulinowe – przeszły pod zarząd softu medycznego sprzężonego z analizerami krwi. Potem soft przejął kontrolę diety, nadzór nad wysiłkiem fizycznym, porami snu i aktywności... Z początku jedynie delikatnie przypominając, sugerując; ale większość ludzi woli przyznać programom moc wykonawczą i mieć wszystko z głowy. Rok wcześniej Caldwell napisał o tym kawałek do Wired. Utrzymywał, że to ogólnocywilizacyjny trend eksportowania z człowieka funkcji regulujących. Technologia tylko wyraźniej komercjalizuje proces, który od wieków odbywa się na poziomie prawa: przesuwania kontroli z wewnątrz człowieka, z obyczaju, sumienia, kultury – na zewnątrz, w kodeksy, paragrafy, klauzule. Nie wińcie nerdów zera i jedynki; zaczęło się na górze Synaj. Ten Reform Judaism 03 w Judga OCM to tylko nowsza aplikacja kamiennych tablic. Monsignore Vecco, otrzepując mokry parasol, przeprasza wylewnie za spóźnienie. Nie mieli go nawet na geotracku i nie uprzedził telefonicznie, jak nakazuje uprzejmość; czuje się teraz skrępowany, to widać. Lecz Graf prędko nakręca bąka konwersacji, wszyscy już też mogą zamówić, zamawiają. Vecco jest od nich młodszy, kilkanaście minut zabiera mu odnalezienie właściwego tonu, miny. Caldwell szuka w głowie przymiotnika dla postaci księdza. Vecco wymyka mu się, bez koloratki, bez właściwości, postać jednorazowa. Najchętniej przekartkowałby przez nią do następnej sceny. Dwie godziny później wszyscy palą nikotynowce i siorbią stygnącą kawę. Kościół wycofał się z dealu. — Jesteśmy szczególnie zaniepokojeni sytuacją dzieci. — Dzieci? Dzieci? — Edgardo Mortara w dwudziestym pierwszym wieku, wyobrażacie sobie państwo, jak się ucieszono w Rzymie. – Sarkazm wpływa nawet na akcent monsignore Vecco. — Musieliście przecież

11 rozważać konsekwencje założenia waszego oprogramowania na nieletnich. Cały proces bardzo szybko ulegnie automatyzacji. Kilka lat praktyki w konfesjonale bardzo skutecznie rozwiewa złudzenia co do oryginalności zła. To są wciąż te same grzechy, w kółko tak samo banalne i głupie. Naprawdę tak trudno napisać skrypt mierzący częstotliwość masturbacji albo kłótni domowych? — To nie takie proste, głowimy się nad tym przecież od początku. Powiedzmy, że teraz wprowadzamy księdza w błąd n i e m ó w i ą c mu czegoś, przez przemilczenie – jaki algorytm to wychwyci? jak zautomatyzować takie osądy? — I dlatego zabraliście się do czytników kory mózgowej i sieci samouczących, nieprawdaż? Moresowcy wymieniają kwaśne spojrzenia. Caldwell nie ma podobnych skrupułów, przecina milczenie. — W rzeczywistości to bardzo wczesny etap. Robimy dobrą minę, bo potrzebujemy forsę na rozwój technologii. — Ach! — Ach. — Sądziłem, że macie gotowy biznesplan, skoro — — Dlatego nazywa się to przemysłem innowacji, padre — tłumaczy półgłosem Reyes. — Plan obejmuje przełomy, wynalazki, odkrycia, rozwiązywanie problemów dotychczas nierozwiązanych. Inwestuje się w produkty jeszcze nieistniejące. W ideę. Pewny jest tylko cel i kierunek marszu. — No tak. Stukają filiżanki i łyżeczki. Fletcher siorbie wystygłą czekoladę. Graf dmucha i pufa kancer- dymem niczym lokomotywa. Caldwell przewija sobie w oknie pod łokciem mortariańskie kidnapingi moralne. Widzi, że Reyes też wytekstowała tę ściągę – na stole, między serwetkami i koszyczkiem z muffinami. Edgardo Mortara, 1851–1940. W Bolonii, która wtedy była państwem papieskim, żyła sobie para żydów, kupiec Momolo Mortara z żoną Marianną. Mieli ośmioro dzieci, między innymi Edgardo. Młoda służąca, niejaka Anna Morisi, dziewczę nie najczystszej opinii zresztą, gdy Edgardo jako jeszcze niemowlę zachorował, ochrzciła go w sekrecie, przestraszona, że jeśli chłopiec umrze nieochrzczony, trafi do piekła. Morisi była bowiem katoliczką i teraz Edgardo również stał się dzieckiem Rzymu. Sześć lat później do domu Mortarów przybyła policja i siłą odebrała Edgardo rodzicom. Jako że zgodnie z prawem chrześcijańskie dziecko nie mogło być wychowywane przez żydów. Rodzice nigdy nie odzyskali syna. Zwrócono by go im, gdyby także się ochrzcili; odmówili. Kiedy Edgardo zyskał pełnoletność, wyedukowany pod osobistą kuratelą papieża Piusa IX, ogłosił, że na zawsze pozostanie katolikiem. Wstąpił do zakonu augustianów, przyjął święcenia kapłańskie i poświęcił się pracy misyjnej, konwertując żydów na katolicyzm. Kidnaping moralny, którego boi się Vecco i Watykan, obejdzie się już bez przemocy fizycznej. W przypadku Edgardo Mortary nie ten najazd policmajstrów jest wszak najważniejszy, lecz fakt, że od pewnego momentu żaden ratunek fizyczny nie był już dla Edgardo możliwy – nie można porwać z powrotem raz uprowadzonej duszy.

12 — Prawdę mówiąc, nie widzę różnicy — stwierdza po zastanowieniu Graf. — Rodzice wychowują dzieci w swoich przekonaniach. Dlaczego? Bo są ich rodzicami. Jeśli już, to jest to mortarianizm przyjęty w prawie i obyczaju na całym świecie. — Może ustanowić limit wieku? — podsuwa Reyes. — Jak z innym oprogramowaniem. — Ależ to będzie idealne narzędzie wychowawcze! Właśnie dla dzieci, młodzieży. — Trzeba zawsze patrzyć po linii większej wygody — dodaje Caldwell. — Zakładasz Judgę na dzieciaka, sprawdzasz co wieczór jego indeks i według indeksu nagradzasz go lub karzesz. Dwa lata i wszystkie soccer moms będą na tym polegać. Stopniowo przejdą na Judgę ze szkolnych dzienniczków on-line i dzielnicowych społecznościówek. — Może gdyby odebrać użytkownikom prawo ręcznego zarządzania wagami etycznymi... Pamiętacie, na początku chcieliśmy dostrajać mimixowe sieci nie do każdego mózgu, ale do wielotysięcznej wypadkowej dla danego szablonu. — To nic nie da, powstaną aplikacje obchodzące zakazy, zobaczycie. — No ale tak. Zaraz. Wyobraźcie sobie, że hackuję twój szablon Judgy, a ty o tym nie wiesz, nie dowiadujesz się przez lata. Co uczyniłem? Ukradłem ci duszę. Ha! Rozkręcili się od nowa. Monsignore Vecco nie musi już nic mówić, przysłuchuje się moresowcom z miną zoologa-voyeurysty. Caldwellowi również się odmieniło: znowu cieszy się, że uruchomił tę maszynę, że jest jej drobną częścią. Nie masz talentu w sztukach pięknych, a też się czujesz takim dzieckiem ze skarbem Lego w rękach – jaka droga dla ciebie? Wymyśl produkt, załóż firmę. Pisz na żywym świecie. Reyes wydobywa od Vecco obietnicę formalnego zobowiązania, że Kosciół nie podejmie współpracy z żadnym innym producentem softu etykometrycznego. — Nie wiem zresztą, czy w ogóle powinniście się posługiwać tym terminem — zauważa monsignore. — To tutaj to są sztywne, numeryczne kodyfikacje moralności, etyka natomiast zaczyna się poziom wyżej, od namysłu nad nimi. Można powiedzieć, że ten wasz Judga to swoiste zaprzeczenie etyki – jej koniec, unieważnienie. Caldwell odruchowo broni ścisłowców. — Przecież to nie są tylko arbitralne pakiety wzięte z tradycji. Istnieją obiektywne źródła moralności, ten namysł odbywa się także na poziomie psychologii ewolucyjnej, genetyki czy neurobiologii. Tabu kazirodztwa zostało w nas wdrukowane przedkulturowo. Czyny ważymy ponad zaniechania, ponieważ do postrzegania takiej właśnie przyczynowości wyewoluowały nasze mózgi. Vecco wzrusza ramionami. Już na odchodnym, zawahawszy się, wspomina o zupełnie innej komplikacji. — Ale zdajecie sobie sprawę, jaka burza medialna was czeka? Kościół ma swoje doświadczenia, ja też wyrażam się bardzo oględnie, lecz znajdzie się wielu takich, którzy ujrzą to jako, mhm, podstępną robotyzację ludzkości. Nie mówiąc o niemal pewnych fatwach. Powinniście poważnie pomyśleć nad ochroną. Ile czasu, zanim to wycieknie? Dziwne, że dotąd nie wyciekło. Caldwell zatrzymał wzrok na twarzy Grafa, dostrzegł coś w jego oczach, w drgnięciu ust. Po wyjściu księdza przypatruje się Grafowi w milczeniu, aż ten nie wytrzymuje, robi złą minę, parska. — No co?

13 — Trafił cię, gadaj. Graf zapala następnego papierosa. Fletcher głośno wysmarkuje nos w chusteczkę. Reyes przesuwa spojrzeniem od Caldwella do Grafa i z powrotem. — Otrzymaliśmy groźby — przyznaje wreszcie Graf. — E-maile i telefony. Wykupiłem prywatne kontratrackery. Czy ktoś za wami nie chodzi. Przynajmniej w Londynie. Reyes jest wściekła. – Teraz dopiero mi mówisz?! Teraz?! Caldwell w to nie wierzy. Miałby się stać obiektem sensacyjnej intrygi? Akurat! Oto są żelazne pewniki w życiu pisarza: powtarzalna nuda i brak akcji. Wszystko, co najciekawsze, pochodzi spoza fabuły. Kiedy żegnają się wieczorem, zostaje przez chwilę sam na sam z Fletcherem – Reyes uciekła wcześniej, Graf zaś utknął w toalecie. Fletcher sądzi, że Caldwella zaniepokoiły owe groźby, ale Edward wypytuje prawnika o sposoby postępowania z szantażem ludożerczej milicji Zimbabwe. — Jezu, nie mam pojęcia, dlaczego mi nie powiedziałeś wcześniej, sprawdziłbym, nic mu nie jest? — Poturbowali go trochę. Irene chce wszystko rozgrywać zgodnie z prawem, ma te swoje kontakty przez lokalne oddziały kancelarii. — Caldwell przystanął w progu z płaszczem przerzuconym przez ramię, wpółobrócony. — Zastanawiam się, co tam w ogóle znaczy prawo. Czy nie popełniamy podstawowego błędu. Czy nie lepiej pojechać, wyrwać go, zatrzymać na siłę na Wyspach. Póki nie wrzucili go do jakiejś zaszczurzonej dziury w ziemi. — Kto miałby jechać i wyrywać? Ty? A może zabawisz się w Forsytha, zorganizujesz bandę najemników? Daj spokój, to nie powieść, to życie w realu. — No właśnie. — Caldwell śmieje się sucho. — Jestem bezradny. *** Wracają z The Plaza, Grace załatwiała ostatnie wizy i zeszli się tam po trackerach, jest środek dnia, Michael przepływa po witrynach sklepów, po elewacjach. — Powinieneś uciec — namawia go Grace. — Nie pilnują cię przecież. A te ich granice, pfch, to kpina i zaproszenie do przekupstwa. — A jak wpadnę? Po co niepotrzebnie ryzykować? Mama mówi, że wykupią mnie w dwa–trzy tygodnie. Ma przylecieć Giles z Paryża, on ma papiery dyplomatyczne. — Dużo pomoże, kiedy jakiś naćpany kanibal dla zabawy odstrzeli ci łeb z kałasznikowa. — Sprawdziłem statystyki — mówi Caldwell. — W ostatnich dwóch latach zatrzymali na podobnych zarzutach prawie tysiąc białych cudzoziemców, sześćdziesiąt cztery procent wypuścili, najpewniej po zapłaceniu okupu, dwadzieścia osiem procent nadal siedzi, może i ich okup w drodze, szesnaścioro osób zgładzili po „wyrokach”, reszta zaś zaginęła, zmarła od chorób albo wpadła do chińskich obozów.

14 — Wiem, znam te historie na pamięć. Słuchajcie, z mojej strony to tak nie wygląda. Każdy przypadek jest inny, teraz właściwie panuje spokój, walki dogasają, wrócili mandaryni, nikogo nie będą rozstrzeliwać, naprawdę. Chwila, mam tutaj — Odpływa. Edward i Grace przystają na światłach. Grace zerka w górę na twarz ojca. — Wyrzuty sumienia. No nie wierzę! — Nie, zresztą nie wiem, odruch zapisany w genach: potomstwo w niebezpieczeństwie, biegnij na ratunek. — Sam w to wlazł. Prosił się o nieszczęście! Ile razy mówiłeś? Michael jest dorosły człowiek. — Tak, tak. O co się spieramy? Że was kocham, bydlęta rozpuszczone? Przechodzą. Grace bierze go pod ramię, przytula się. — Pisałeś całą noc. — Bo się martwię. Trąbią taksówki ugrzęzłe w korku, szumią głośniki elektrycznych aut i gra pasztuński hip-hop z afgańskiej piekarni. Muszą podnosić głos. — A gdyby tobie! Gdzieś podczas tej włóczęgi po świecie. Terroryści albo co. Usechłbym ze zgryzoty! — Bo co, bo córeczka tatusia? — Wiem, powinienem się wstydzić prymitywizmu swoich uczuć. — Całuje ją we włosy. — Masz większe oczy, mocniejsze kawaisa. — Ha ha ha. — Tylko co z tego? Wiem, że ewolucja wpisała we mnie przywiązanie do nosicieli moich genów – i niby ta wiedza ma mnie zwolnić z uczuć i obowiązków w stosunku do rodziców, dzieci, krewnych? — Zgubiłeś mnie na „ewolucji”. — Grace trąca go łokciem pod żebra. — Już nie mówisz do mnie, mówisz do swoich postaci w książce, prawda? — Mądrala. — Poznaję po napadzie nerdowego bełkotu. — Grace śmieje się spod grzywki. — Pamiętasz, mama nagrywała cię i puszczała potem gościom. — Taa, to było doprawdy przeurocze. — No, już, już. Edward łapie Grace za pasek dżinsów i w ostatniej chwili odciąga od krawężnika, weszłaby wprost przed zakręcający bus. — Jezu. — Grace, do diabła! Masz tylko jedno życie, przestrasz się czasem! — Pfch. Ktoś rano zhackował londyńskie światła, nie słyszałeś? Korki w Kensington i Hammersmith układają się na mapach w logo RCF. Caldwell przez chwilę spogląda na córkę jak na nadnaturalną zjawę, po czym także wybucha śmiechem. Grace się obrusza.

15 — No co? No co? No co? Edward chwyta się za przeponę. — Mia-miałaś mnie na „zhackował”! — Ludzie się na nas gapią. — Nikt się nie gapi, rozmawiamy z duchami. Ale Grace ogląda się przez ramię. — Właśnie tak mi się zdawało... Chciałam ci opowiedzieć, ale teraz z Michaelem to — — Co? Już się nie śmieje. — Chodź. Przechodzą przez jezdnię i tam na Berners Street, w wolniejszym rytmie weekendowego spaceru, ze wzrokiem wbitym w chodnik, Grace opowiada o spotkaniu sprzed dwóch tygodni, o wieczorze, nocy londyńskiej w 999 Club, gdzie koleżanka koleżanki dawała debiutancki występ, a do Grace przysiadł się przystojniak ze świeżą opalenizną spod nieangielskiego Słońca, ogorzały drągal o całe pokolenie starszy, i dopiero po trzech drinkach pojęła, że bynajmniej nie o nią mu chodzi, ale o Edwarda właśnie, tak wymeandrował w rwanej konwersacji, tak wydowcipkował w dygresjach, że oto rozmawiali o projektach jej ojca, przystojniak czytał książki, więc było to prawdopodobne: zguglował ją po twarzy i skojarzył z Edwardem Caldwellem; lecz prędko okazało się, że nieznajomy – przedstawił się, ale zapomniała, guglnęła go, ale bez skutku – nieznajomy wie także o OC Mores, wyszperał jakieś niszowe artykuły, przecieki, wywiady branżowe, i dobrze już po północy, w atłasowym huku basów 999, w alkoholowym pocie, ściśnięci między ludźmi, wymieniali tam w chrapliwych okrzykach komiksowe argumenty w dziwacznej debacie o – o czym właściwie? — Że szykujecie jakąś bombę atomową dla duszy, tak mówił, i jeszcze — — Ale zostawił cię potem w spokoju? — Chyba przy wyjściu się rozstaliśmy, nie bardzo pamiętam. Co chciałam ci powiedzieć – słuchaj, on tam przyszedł specjalnie po to! Dopiero następnego dnia mi zaświtało. Dam sobie rękę uciąć, że to nie był przypadek, wywiesiłam przecież z góry 999 i całą noc, dla znajomych. — Co, myślał, że cię przekona przy piątym drinku, ty popędzisz przekonać mnie, a ja raz–dwa zdemontuję firmę? Grace kręci głową, wzrusza ramionami, kopie puszkę w paszczę żółwiowego zjadacza śmieci. — Widziałam go potem. Chyba. Tak mi się zdaje. Na ulicy albo na schodach w pasażu handlowym. Z daleka, mignął. — Po cóż miałby za tobą chodzić? Grace podnosi wzrok na ojca. Wie, że on wie, ale musi głośno wysłowić oczywistość. — Żebym ci o tym opowiedziała. Idą w milczeniu. Wreszcie Edward: — To tylko nieco bardziej rozbudowany organizer życia, wiesz. — Ty go wymyśliłeś. — Mhm, napisałem opowiadanie i —

16 — Hej, co takie grobowe miny? Wszystko będzie dobrze. Michael wypłynął z powrotem na powierzchnię, migocze na karoserii komunalnego sedana. Spocony, zdyszany, przykłada do karku lód. — Siadła ci klimatyzacja? — Dzięki Bogu wkrótce zmierzch. — Co to za kakofonie? — Wesele, nie uwierzysz, wynajęli dziwki z burdelu po drugiej stronie ulicy, a teraz tańczą tam na dachach. — I czym się tak zmachałeś? — Tańczył z dziwkami. — Ale, tato, on nie umie tańczyć. — Jezu, odczepcie się wreszcie — Szum samochodowych dogłaśniaczy, dźwięki klaksonów, rozmowy przechodniów, muzyka, wiatr, reklamy, reklamy, reklamy. *** Alice Intyre, czterdzieści jeden lat, starsza agentka w Pournell & Sachs, od trzynastu lat prowadzi literackie interesy Caldwella. Lubią się, lecz nie przyjaźnią. Czasami nie rozmawiają miesiącami. Nie muszą. Alice zabiera Caldwella do Tate Modern i Edward przeżywa owego popołudnia coś w rodzaju lustrzanej epifanii, objawienia wykrzywionego w odbiciu obrazu samego siebie. Caldwell jest ateistą, nie znosi też języka telewizyjnej duchowości. Siądzie potem w café z widokiem na Millennium Bridge i zanotuje: Rozszyfrował się jak zapomniany kod źródłowy. Wcześniej spędzili dwie godziny w salach na czwartym poziomie Tate Modern. Wystawa nosi tytuł Monsters of Eden i prezentuje żywych ludzi. Siedzą na metalowych taboretach, stoją na kratownicowych podwyższeniach, leżą na niklowanych katafalkach. Nadzy, ale nie nadzy. Nagość, myśli Caldwell, możliwa jest jedynie w określonym przedziale pomiędzy biegunami estetyki. Modelki McErotyki tak naprawdę nigdy nie są nagie: ich retuszowana perfekcja wyklucza emocję obnażenia, noszą swoje ciała niczym sukienki Coco Chanel, skóra to ich ubiór. Tak samo nie są nadzy ci tutaj – te – te – te potwory. Czy można z nimi rozmawiać? Nie można, ale Alice zna kuratora, Elijah Mahouda. (Oczywiście, że zna). Caldwell, zafascynowany, pozwala więc sobie zagadnąć siedzącego na szklanym tronie mężczyznę, który zamiast pięści ma kamienie jak termitiery. Jest to rodzaj zrogowacenia tkanki. Zaczyna się w młodości, w dzieciństwie, w każdym razie przed dwudziestką, od dłoni i stóp. Tu i ówdzie coś jakby strupek, martwa narośl. W dotyku twarde, szorstkie, chropowaty kwarc oszlifowany piaskiem pustynnym. A przede wszystkim: odcięte od czucia. Dotykasz i jakbyś kamienia właśnie dotknął; kamień nie czuje. Możesz drapać nożem, igły

17 wbijać (nie wbijesz, narośl jest pancerna). Niczym paznokcie albo włosy: twoje, ale nie twoje; ciało, ale nie ciało. Zaczyna się od dłoni i stóp, od punktów drobnych zrogowaceń, lecz z czasem, po tygodniach, miesiącach – zajmuje całe płaty skóry i nawarstwia się w grubych formacjach przypominających huby nadrzewne. Waży funty. Po roku stajesz przed lustrem i nie widzisz swych dłoni w ogóle – zamiast nich masz nieforemne rzeźby skalne, skręcone w spiralnych martwicach termitiery, tuziny róż pustynnych narosłe jedne na drugich, porowate bąble bursztynowego żużlu, potworne rękawice zastygłej lawy. — Moje ciało — rzecze translator telefoniczny. (Mężczyzna przybył z Hînceşti w Mołdawii, nie mówi po angielsku). — Mój grób. Nie ja. Ale na mnie. Muszę nosić. Ja, ja. Ciężkie, zbyt ciężkie. Ciało. Czy można uleczyć? Nie można. Trzeba kilku operacji rocznie – piłowania, ścinania, wyżegiwania, odrąbywania – żeby chociaż powstrzymywać przyrost. Caldwell przewija katalog wystawy. EPIDERMIODYSPLASIA VERRUCIFORMIS. Zwana również dysplazją Lewandowsky’ego– Lutza. Musisz mieć podwójnego pecha: rzadką mutację na chromosomie siedemnastym, w którą na dodatek trafi wirus brodawczaka HPV-5 i jego wariacje. Gdy tak spacerują pomiędzy żywymi eksponatami, Alice czyni pozornie przypadkową uwagę o książkach Caldwella. Caldwell nachyla głowę. O cóż może chodzić Alice? — Pomyślałaś o mnie? Właściwie dlaczego? — Przecież widzę, że cię zafascynowało. — Tak, ale dlaczego? — Ja mam ci powiedzieć? Zerka na nią podejrzliwie. — To na mnie nie zadziała! Alice robi niewinną minę. — Cztery lata od ostatniej książki. — Pisałem opowiadania. — Wiesz, że opowiadania się nie liczą. Co się stało, zaraziłeś się od moich mumii brylantowych? Dzięki Alice poznał bowiem prawdziwe sławy pisarskie, celebrytów salonowych, którzy istotnie publikują raz na pięć, dziesięć lat. Tak się Caldwellowi zwierzał noblista po trzech szklaneczkach Bruichladdicha. Że najtrudniejszej do pokonania bariery bynajmniej nie stawia lenistwo, lecz przeraźliwa śmieszność samego aktu pisania. Cokolwiek ważnego masz do powiedzenia, mieszasz to z błotem i wystawiasz na szyderstwo już w pierwszym zdaniu fikcji. (Wierz mi, chłopcze!). Niektórym trzeba pół życia, żeby się przemóc do beletrystyki. A potem odchorowują każdy życiorys zmyślony i każdy dialog w cudzysłowie. Najszlachetniejszą surowość sztuki literackiej osiągną ci (słuchaj mnie, młody człowieku), którzy nigdy nie pokalali się materią powieściową i prezentują swój doskonały oręż języka i niezrównane kendo wyobraźni w figurach absolutnie bezkrwawych, nie wdając

18 się w bitwy, ani na krok nie opuszczając sterylnej rzeczywistości. Samurajowie realizmu, gotowi wypruć z siebie autobiograficzne spowiedzi na byle podejrzenie błahej fantazji. Caldwell jest widać bardzo złym pisarzem: nie doświadcza podobnych rozterek. Wręcz przeciwnie: trudniej mu pozostać po tej stronie realu. — Nie bój się, jestem widać bardzo złym pisarzem, lubię zmyślać. Po prostu – nie potrzebowałem tak bardzo pieniędzy, to pisałem opowiadania. — Chyba za dużo ci utargowałam w Hollywood. Disney i Warner Bros. nabyli prawa w sumie do siedmiu utworów Caldwella. Żadna z tych IP nie poszła do produkcji, ale pieniądze za opcje pozwoliły mu podczas kolejnego kryzysu na rynku nieruchomości kupić loft w centrum Londynu i zachować potem bufor finansowego bezpieczeństwa. Na książkach też przecież zarabia niewiele; niektóre teksty wypuszcza całkowicie poza papierem i korporacyjnym obiegiem wydawniczym. — A twoja intryga nie zadziała, bo już zacząłem pisać, nie musisz mnie nakręcać sztucznymi inspiracjami. — Opowiadaj, opowiadaj! — Zobaczysz, gdy skończę. Edward Caldwell w Edwardzie Caldwellu. Ciekawym, ile wcześniejszych moich tekstów rozpoznasz. Takie stężenie autoreferencji, że wytrącają się kryształy. Twoi krytycy kawiarniani powinni być wniebowzięci: literatura zjada świat, który zjada literaturę. Alice unosi dwa palce niczym grzeczna uczennica. — Ale proszę, niech to tym razem ma fabułę! Niech tam się c o ś d z i e j e, a nie tylko gadają o liczbach i mózgach. Co? — Czy ja z tobą gadam o liczbach i mózgach? — Wiesz, o co mi chodzi. Żebym przynajmniej potrafiła opowiedzieć wydawcom, o czym to jest. Zamiast wyświetlać równania matematyczne. Edward spogląda na obrośniętą krzemiennymi muszlami kobietę siedzącą na wysokim cokole w pozycji lotosu. — Matematyka wpadnie przez okno, wybije ci zęby i zgwałci zwierzęta domowe. — Przyrzekasz? I Alice częstuje go miętusami. — Słowo. Dostaniesz, mhmmm, matematykę bez matematyki. Pieprzoną, mhmmm, operę kosmiczną. Łup, bum, kabum. — Oby. Ale czuję, że pod spodem... Co, nie mam racji? — I agentka przybiera minę pastora albo doktora onkologii, profesjonalisty od spraw ostatecznych. — Sam dobrze wiesz, jak szybko kurczy się ta nisza. Dla mnie to już bardziej sport. Nie powinieneś był porzucać etatu, Ed. — Mówiłaś. — Mówiłam. Nie utrzymasz się. Mhm, ale jeśli na serio myślisz o zawodowym pisarstwie, to leżą mi na biurku oferty na cykle nowelizacji trzech albo czterech gier i dwie wielkie IP do zarządzania i wypełniania na bieżąco na wszystkich platformach. Dają na dzień dobry dziesięciokrotnie wyższą zaliczkę, plus bonusy z franszyzy, pomyśl. — Niedługo przejmie takie prace soft semantyczny. Zresztą piszę już co innego.

19 — Dobra. A gdybyś miał na Worldcon nadające się do pokazania fragmenty... — Cholera, zapomniałem. Kiedy to? — Za trzy miesiące, pod Paryżem. Obiecałeś się! — Nie mam głowy do konwentów. Kto to jest? — Elijah. Czekaj, poznam was. Doktor Mahoud ma cerę starego Aborygena australijskiego, wielką grzywę siwych włosów i głos Toma Waitsa na kacu. Nie kojarzy Caldwella. Alice mówi: mój autor. Wypracowali tę etykietę przez lata. Po co dodatkowe epitety? Na salonach różnica między „pisarzem” i „pisarzem science fiction” odpowiada różnicy między „aktorem” i „aktorem porno”. Elijah Mahoud obejmuje swą trzódkę potworów gestem pasterza-naganiacza. Ma nawet laskę iście Mojżeszową, dziwnie pasującą do pogrzebowego garnituru i białej koszuli bez krawata. — Zobaczyłem w programie o fenomenach medycznych – że ludziom naprawdę takie rzeczy się przydarzają. Niezwykle rzadko, ale jednak. Coś nieczłowieczego, coś monstrualnego zarasta ich organizm. Rybakowi znad Morza Śródziemnego wyrosły na czaszce rogi. Co prawda niesymetrycznie i nie w miejscach dla rogów. Starzec zza Uralu – o, ten tam – gdy musi założyć rękawice albo ująć w dłoń pióro, przykrawa sobie palce na szlifierce przemysłowej. Metyska z Ameryki Południowej nosi na plecach wzdłuż kręgosłupa połyskującą diamentowo miniaturę grzbietu górskiego. Szkoda, że jej tu nie mam. A jeden gruby Mongoł cierpi w dziąsłach zamiast zębów kolekcję masywnych samorodków szkliwa, bardziej podobnych obciosanym krzemieniom. Rzadko, ale się zdarza. Rzadko, ale częściej niż dawniej. Ostatnie kilkanaście lat to coraz agresywniejsze odmiany. Tak mówią w WHO. Elijah Mahoud bynajmniej nie zainicjował tego trendu w sztuce. Opowiada o wystawach w Osace i Montrealu, gdzie na fotelach USG siedzą ciężarne kobiety, pod ekranami z wielkimi obrazami płodów wykręconych tragicznie przez krzywe genmody z kosmetyków i żywności. Przenika to też do haute couture: teratoglam. Twarda sci-couture od dawna świeci z okładek „Vogue’a”. Mahoud rozwodzi się o anatomicznych kolekcjach Helen Storey. O wystawach wirusów na równi – biologicznych i cyfrowych, w tradycji Museum für Angewandte Kunst we Frankfurcie nad Menem. O epidemiach jako obiektach sztuki. Edward nachyla się ku Alice. — Dlaczego pomyślałaś akurat o mnie? — powtarza. Alice wzrusza ramionami. — Ty tak patrzysz na świat. Caldwell po raz ostatni ogląda się na potwory. — Ja ich nie napisałem. Elijah Mahoud kłania się nisko, uniósłszy laskę ponad głowę. — Ktoś napisał. Potem Caldwell siedzi nad zimną kawą i suchym sandwiczem i walczy z odruchem wymiotnym umysłu. Jest coś nad wyraz obrzydliwego, jakaś nieznośna ohyda fizjologii kału i śluzu – w akcie poznania samego siebie, rozumienia zwróconego na rozum. Podstawiamy sobie lustra, lecz bardzo się pilnujemy, by oglądać tylko wybrane odbicia: twarzy, torsu, sylwetki okrytej ubraniem. Nikt nie ogląda siebie całego. Nikt się tak bezlitośnie nie refleksuje, z ciałem, z pamięcią, z marzeniami, żądzami,

20 instynktami, ze wszystkim. Jego małżeństwo z Frances rozpadło się nie z powodu zdrad czy dramatów (jakich nie brakowało przy Irene), lecz ponieważ po sześciu latach nie mieli już o czym rozmawiać. Trendometry przepowiedziały im rozstanie z rocznym wyprzedzeniem, rozjechały się ich wektory konsumpcji, to znaczy „bycia w świecie”. Żyli obok siebie, żyli z dala od siebie; jeszcze zanim się rozeszli fizycznie – rozeszli się w głowach. Frances nazywała go „pustym mechanizmem” i przepowiadała śmierć z nudy. Że wszystko, w czym się zakochała, wyciekło zeń do jakichś innych dusz, innych żywotów, wsobnych galaktyk. Znowu nieszczęśliwy, znowu cofający się krecio w ciemne tunele przeszłości, próbował odnaleźć owo kluczowe rozwidlenie. Miał kolekcję grafik trickowych prezentujących równocześnie więcej niż jeden obraz: począwszy od przezroczystego sześcianu, którego krawędzie ukazują się zarazem pod spodem i na wierzchu, poprzez rozmaite kombinacje kształtów komplementarnych (kielichów będących twarzami, kwiatów będących czaszkami), klasyczne rysunki wywracające mózg (Matka, ojciec i córka G. H. Fishera, Pojawienie się na plaży twarzy i patery z owocami Salvadora Dalego, obrazy i konstrukty Shigeo Fukudy), aż po Escherowe geometrie. Te obrazy, te rzeczywistości istnieją równoprawnie – kwestią umysłu widza jest wybór kierunku postrzegania. Można się w tym trenować i przeskakiwać między światami co sekunda. Wykopał prace kognitywistów. Ośrodek skupiania uwagi i procesowania trójwymiarowych obrazów mieści się w górnych płatach ciemieniowych. Kto ma tam grubszą i gęściej unerwioną korę mózgową, ten sprawniej przeskakuje między interpretacjami. Caldwell uczynił jeden krok dalej. A gdyby był arcymistrzem. Gdyby mrugnięciem reorganizował tak obraz świata wokół siebie. Żaden element się nie zmienia, przedmioty się nie przemieszczają, nie drgnął ni atom, nie wymazały się z przeszłości słowa i czyny – a jednak to już nie czaszka, to bukiet kwiatów. (Chociaż równocześnie – czaszka). Już nie schody w dół – lecz schody w górę. (Chociaż równocześnie – w dół). Już nie ta Frances i nie ten Edward. (Chociaż). Gdyby wszyscy byli arcymistrzami. Ich życia jak instalacje Fukudy obracają się wokół pod światłem spojrzenia, pod uderzeniem umysłu. Są liczby, jest technologia. Rozwiódł się. (Równocześnie). Napisał Eyes Like Rubies, Minds Like Hammers. Siedzi i wymiotuje tym do kielicha swej czaszki. Straszna samoświadomość nakrywa go niczym skórzany płaszcz czarnoksiężnika. Ci ludzie z ciałami wypotworzonymi na genetycznych torturach, te białka oczu błyskające w skośnych szczelinach kamienia... Oto widzimy brutalne uprowadzenie człowieka przez naturę, demaskację złośliwego programu gwałtem ujeżdżającego ciało (kelnerka podchodzi i pyta, czy dobrze się czuje), widzimy, jak się program wyżywa na czującej materii, spełnia w chemicznej regularności cierpienia – wieśniak z Mołdawii spogląda na siebie i już nie potrafi powiedzieć: „ja” – te potwory nadobfitości stworzenia, ci ludzie, ci ludzie... Caldwell wymiotuje. — Nie, dziękuję, nic mi nie jest. I równocześnie: megawaty energii życiotwórczej prostują kręgosłup, błyskają pioruny, wynurza się Atlantyda. Pisze: Gdybym był bohaterem powieści hard SF, jak mógłbym się obronić przed poznaniem? Pisze. ***

21 Rozdział 1 Ciemność nieruchoma, twarda, rozstawiona w blokach pancernych, jakby ktoś wykroił sześciany martwego kosmosu, spiekł je na zimno i tak zamurował zmysły. Nic się nie wymknie z celi wszechświata i nic nie przeniknie tu z zewnątrz. Aż – rysa, pęknięcie, światło, ale światło jak zimny sztych do kości, i ruch, ale ruch jak burza piaskowa nad Mare Erythraeum, takie więc było pierwsze uderzenie serca, stąd pierwsza myśl i taki instynkt ciała, szarpnięcie paniczne. Multabazao Ursa obudził się w strachu, zwrócony snem i skórą ku walce, ucieczce, ratunkowi ze śmiertelnej opresji. Rozwarł oczy zalepione błoną podróżną i przez trzy oddechy rozpaczliwe nie wiedział, kim jest, gdzie jest, ponownie szarpnął nim gadzi paroksyzm, dygotał tak w atramentowej nieważkości, wszyscy dygotali, więźniowie jednej ciemności, raz i drugi obiły go mokre członki cudzych ciał, ktoś krzyknął, zza pleców znowu ciął ich ukośnie bicz światła, rozprysły się gwiaździście krople śluzu, krwi, korale uryny, i Multabazao Ursa jednym haustem połknął z powrotem całą zgęszczoną przeszłość: Hhhhhwhhh! Że oto w siódmym roku inwazji Marsa na Ziemię — W siódmym roku inwazji Marsa na Ziemię, w setnej godzinie Byka 323 Roku Marsa, wyruszyliśmy spod modi fori fobosowej komunii na pokładzie sieciowca „Wątroba”, ażeby wydać Sąd o zniszczeniu planety. Bo – siódmy rok i nadal Ziemi nie posiedliśmy, Zła Matematyka rozsadziła Rów Mariański, gryzie wyższą troposferę, tyle pielgrzymek dobrych Marsjan przepadło w Arcana Cordis; polecicie i rozsądzicie, Civis Martis. Polecieliśmy. A teraz – przełknął – ciemność, krzyki, jęki, las pokaleczonych ciał i ta przerażająca pustka wokół jaźni, horror vacui Martis. Multabazao nie czuł bowiem najsłabszego parcia modusa situs, dotknął czyjegoś ciała i nic, uderzył czyjąś nogę i nic, ugryzł czyjąś pępowinę i nic, odgryzł pępowinę własną, też bez reakcji; przeraził się jeszcze bardziej. Nawet niemowlęta czują nacisk Marsa, nawet dzieci budują swoje radixy w odbiciu radixów cudzych. Każdy Marsjanin może wmyśleć sobie dowolne prawo, ale nikt nie może żyć bez prawa albo ze wszystkimi prawami naraz. Jest wszystkim, nie jest nikim, nie ma go. Nie ma ich. Nie ma nas. Światło biło w powolnych pulsach, szkielety chrząstkowe i sieci limfatyczne wypełniające centralną komorę pielgrzymią, tę jelitomacicę opancerzoną przeciwko wszelkim promieniowaniom kosmicznym, pękały i rwały się w miarę jak coraz więcej Marsjan wyszarpywało się z nich, w zwierzęcych odruchach, w dygocie spuszczonego ze smyczy mięsa, łamali kości, wydłubywali oczy, wygryzali ochłapy ciała, rozdrapywali skórę, sobie samym i nawzajem, prędzej i prędzej, w orgii absolutnej wolności, zaprzeczeniu radixa. Byle modus nullius byłby zbawieniem – tutaj nie mieli żadnego. Opuścili Marsa i Mars opuścił ich. Oderwawszy ostatnie pęki żył, Multabazao odepchnął się ku ścianie komory. Mięśnie wychudłe w wielomiesięcznej śpiączce ledwo go słuchały. Uderzywszy barkiem w gąbczastą powłokę, wypluł mały globus śliny i flegmy. Jasność chlusnęła sponad głowy. Wbił paznokcie w ścianę i pociągnął się ku tej jasności. Wyminął drgające pajęczo, splątane członki, przepłynął przez kurtynę lepkich bąbli, wreszcie czepił się krawędzi przepustu. Światło go oślepiało, ogłuszało, otępiało; wczołgał się tam z zaciśniętymi powiekami, widząc przecież doskonale, jak te rozżarzone różowo igły elektrycznego blasku wnikają mu jedna po drugiej w gałki oczne – to było wszystko, co widział. Ktoś go na dodatek tłukł z sadystycznym zacięciem w żebra, a potem w piszczele, walił drągiem albo rurą. Multabazao skowyczał, klął i pluł, wymachując rękami i nogami. I dopiero umknąwszy spod ciosów oprawcy, ostrożnie uchylił powiekę spomiędzy palców: to tłusta kurtyna przepustu, rozdarta, łopocząc w przedśmiertnych skurczach, biła naokoło i zarazem odsłaniała i zasłaniała światło płynące z okrężnicy „Wątroby”. Multabazao poszybował w górne obwodnice statku. Czuł, jak z każdą sekundą tężeje na nim ciało, conatus - ów przemożny wektor marsjańskiej biologii manufakturowej - wdrukowuje w tkanki i komórki dziedzictwo samca mięsożernego, wypełnia ściśle organizm jak dłoń wypełnia rękawicę, rosną mięśnie. Znał braci-siostry, których nastroje, humory i sny przewijały biologię ich ciał w minuty; Ursie zajmowało to zawsze dłużej, wymagało przynajmniej odrobiny świadomego nacisku, fizjologia stawiała opór, conatus Sędziów ma większą inercję. Wnętrze „Wątroby” opanowała gorączka, zatrute ditlenkiem węgla powietrze falowało niczym ponad powierzchnią wulkanicznej lawy, zewsząd dochodziły jęki, wycia i świsty, pod ssawami wentylacyjnymi wirowały spirale złowrogich śmieci organicznych, półżyjce i ćwierćżyjce zagryzały się nawzajem po kątach – kogokolwiek Ursa tu napotka, będzie on takim samym synem testosteronu, agentem penisa i pięści. W płytszych haustach – tak oto dyszał, męcząc się każdym ruchem gwałtowniejszym – wracały do niego inne przeszłości, jak ta dziecięcych sejmów w podziemnych tetrapoliach, gdy rozmywały się granice ciał i praw, jak przeszłość dziewczęcia rozkosznie zakochanego w totemowym Olimpijczyku, wielokrotna przeszłość Sądów Meteorowych i jurydyzowania w nich pod skrzydłem Censora Librorum, wszystkie te Anni Martis kryształowej logiki i hormonalnych żądzy, komunii beztroskich, gdy zagęszczenie żyjców zlizujących im z głów fale mózgowe jest tak wielkie, że całe konwenty myślą i czują w rytmie tej samej alfy, bety i thety, i radix równa się modusowi, modus radixowi, powrócili do łona, wyzwolili się ze strasznej wolności, przynajmniej na krótką chwilę...

22 Nikt nie strzegł górnych przetok „Wątroby”. W gnieździe komunii sieciowca Ursa zastał dwoje Marsjan wpół rozdartych i jednego w skurczu przedśmiertnym, ze wszystkimi oznakami gorączki hormonalnej, conatus febrium: przekrwione oczy, hiperwentylacja, dygot kończyn, cuchnący kwasem pot i rozgotowane mięśnie. Półżyjec wgryzł mu się w łydkę, ale gorączkujący nie czuł nawet tego; czerwone oczy nie obróciły się też na wpływającego do gniazda Multabazao. Na tuzinach kwadratowych ekranów, buczących basowo z przegrzania, migotały blade obrazy. Ursa zagapił się, roztopił na moment z tym zagapieniu. Otóż znajdowali się na niskiej orbicie Ziemi. Wielka błękitno-biała planeta przyciągała wzrok niczym kałuża czystej wody na pustyni. Więc dolecieli. Więc są u celu. Prawie przykleił twarz do kineskopów. W maksymalnym powiększeniu widać było tętnice rzek i zielone liszaje lasów. Lasy! Przecież nie mogły to być prawdziwe lasy, jak z bajek retro. Inne monitory nakładały na oświetlony Słońcem półglob mapy Matematyki: poziomice zgniłego fioletu i tęczowego różu. Przepadła Afryka, przepadła większość Azji, Oceania. Schematyki orbitalne rysowały z kolei przypływy Marsa. Ku północnemu biegunowi Ziemi i ponad pasami Van Allena rozciągały się fioletowe imperia testosteronu i serotonin radosnego egoizmu. Multabazao próżno szukał znacznika położenia „Wątroby”. Modus św. Pawła, modus Thoreau–Amboltda IV, modus Mo–Bakunina–Heinleina, modus Gandhiego–Riby, w nich bardziej subtelne prądy i zawirowania, aż do chwilowych konwentów. Wszystko to oczywiście bardzo szybko może ulec zmianie, niekiedy wystarczy niejasna pogłoska albo rozpad jednego przymierza, by tysiące Marsjan nagle przekręcało swe radixy, socjopatyczni megalomani stawali się łzawymi altruistami, cierniowi cholerycy zapadali się w melancholijną introwersję, kapitalizm kisł w słodką anarchię, a jebakom-mięśniakom podobało się wtem życie motyli. Księżyc promieniował teraz erotyczną wazopresyną, Al-Muhabbim i Rousseau; w następnej kwadrze może świecić inaczej. A tutaj – nic. To nawet nie radix zero; to antiradix. Mógłby sobie Multabazao wyrwać i zjeść wątrobę, czemu nie zjeść swej wątroby, wątroby w „Wątrobie”, myśl dobra jak każda inna, mógłby. Testosteron i adrenalina napompowały go na twardo, erekcja stężała w sino-czerwone berło, charczał przez zęby, przez kły. Miotnął się bliżej ostatniego żywego Marsjanina, ku terminalom maszyn myślących. Z niektórych komputacjomatów zdarto plomby Censora Cogitationis. Leniwi piloci wydrapali na obudowach komendy i hasła. Multabazao odnalazł panele radia, podkręcił głośność. Paluchy mokre od potu i śluzu ślizgały się po kwadratowych przyciskach klawiatury, kursor na monochromatycznym ekranie mrugał powoli. Ursa nadstawił uszu, wypierając ze świadomości gulgotliwe warczenie półżyjca i wszystkie alarmowe hałasy statku. Lecz na falach Księżyca płynęły tylko jednostajne szumy i trzaski. Przy symbolach konwentów orbitalnych, zamiast cyfr opisujących ich zakresy, pulsowały znaki zapytania. Ursa skakał zatem po kolei po wszystkich długościach, wołając w kosmos w imieniu sieciowca i Marsa. Na pewno jest ktoś w pobliżu, kto może zejść ku „Wątrobie” z wyższych orbit, ktoś w modusie dostatecznie empatycznym. Odpowiedziało mu kopnięcie w plecy. Obkręcił się wokół osi. Marsjanin zżerany przez półżyjca zdzierał z siebie płatami skórę, zdjął już pół klatki piersiowej i szarpał się z twarzą. Wierzgał przy tym naokoło, wykręcony do góry nogami. Czerwone oko łypało jednak przytomnie. Multabazao, rozedrgany niczym chmura elektronów w plaźmie, sięgnął i pomyślał mu, że — statek opuszczony – pielgrzymi anarchia – ja Sędzia – się stało – co co co — Na to czerwonooki zamajaczył w odpowiedzi — lisia nora – 9950.43 – płoniemy płoniemy płoniemy płoniemy w czystym ogniu – zburzyli mandale – zepchnęli ze ścieżki – swędzi czaszka – wyjście wyjście wyjście – z wolności — Multabazao z kolei jemu, że — prawo i obowiązek! – ja Sędzia – przyjmiesz komunię – modus arbitri – kto jeszcze w „Wątrobie” – co — Czerwonooki zdarł sobie twarz. Płoniemy płoniemy płoniemy płoniemy. Ursa, gorejący-dygoczący, odpechnął się do monitorów nawigacji. Potrafił odczytać podstawowe dane, kropkowane krzywe i migoczące wektory nie pozostawiały zresztą wątpliwości. „Wątroba” faktycznie ześlizgiwała się ze stacjonarnej orbity, liczby w okienkach zwijały się ku zeru, spadnie w atmosferę i spłonie, albo rozpadnie się i spłonie, albo rozbije się, płonąc. Zawył. Ugryzł kabel zasilania, rąbnął czołem w szkło. Kopnął go prąd. W odpowiedzi Multabazao opluł maszyny. Wisiał w obłoku własnej śliny i krwi Marsjanina bez twarzy. Nad nim – anielskie błękity Ziemi nabiegające tą czerwienią. Pod nim – półżyjec gryzący następne kable. Swędzi czaszka. Wyjście wyjście wyjście! Rrrr! Stracił na krótko przytomność. Ciemne bąble krwi, wydychane w pianie, dryfowały w powietrzu od jego nozdrzy. Charczał w nieprzytomności. Ocknął się na głos z radia. — ...z „Wątroby”, woła Mars, Mars woła, ktokolwiek z „Wątroby”... Walcząc z zawrotami głowy i gęstymi mroczkami na źrenicach, przyciągnął się do mikrofonów, wcisnął klawisz otwartej odpowiedzi. — Tutaj „Wątroba”, chrr — odrząknął. — „Wątroba”, wzywamy pomocy, kto mówi, gdzie jesteście?!

23 Oscylator nie utrzymał wskazówki w jednym miejscu, sygnał gasł i powracał, nakładały się nań szumy i trzaski. — ...zniszczenia... ...Mars woła, Mars... ...opuścić przed wejściem w atmosferę... — Na jaką orbitę? Podajcie koordynaty! Ile czasu, na którym modusie?! Tu „Wątroba”, podajcie koordynaty! — ...czasu... ...zejdzie w Matematykę... — Orbita i czas! Orbita i czas! — ...Mars woła, woła Mars... ...Mars woła... Było to beznadziejne. Liczby w okienkach nawigacyjnych malały coraz szybciej. Gdzieś tu powinien znajdować się też licznik temperatury powłoki – jeśli trą już o wyższe warstwy atmosfery, „Wątroba” zacznie się prędko nagrzewać, sieciowiec jest okrętem próżni i nieważkości, pierwsze obrócą się w żużel anteny. Może już się smażą i stąd zakłócenia. Multabazao spróbował dopasować ostatnią częstotliwość do rejestru połączeń na sąsiednim ekranie. Modus Locke–Paik II, konwent Jedynego Dolara – czyżby to oni? Na wyświetlanych tu mapach przestrzeni okołoziemskiej nie widniała żadna ich stała stacja. Półżyjec ugryzł Multabazao w pośladek. Ursa złapał vivamisa za ogon i rozbił na miazgę na bocznym terminalu. Trochę mu po tym ulżyło. Rozluźnił pięści, odetchnął, dmuchnął przez nos, zamrugał, spojrzał jaśniej. Na przeciwległych ścianach kładły się coraz ostrzejsze cienie. Gigantyczna tarcza Ziemi wypełniała mozaikę monitorów, promienista meduza pochłaniająca ofiarę. Nikt nie przybędzie na ratunek „Wątrobie”. I nikt więcej w „Wątrobie” się nie uratuje, jeden był Sędzia na pokładzie. Sieciowiec jest martwy. Mars jest martwy. Nie ma Marsa. Pamiętał szkolenie przed odlotem: jak się nie zagubić w statku, jak postępować w przypadku dehermetyzacji, jakie są procedury ewakuacji orbitalnej, jak modi loci kosmosu biorą zawsze górę nad innymi modi fori. Nie musiałby przecież nad tym myśleć, Mars nie pozwoliłby mu dokonać złego wyboru, modus vacui nie dopuściłby wątpliwości, ocknąłby się Ursa już z jasnym przeczuciem słuszności i niesłuszności, ze skojarzeniami i intuicjami wgłaskanymi w mózg przez vivamisy-wzmacniacze, wpromieniowanymi przez same ściany sieciowca. Ale nie ma Marsa. Więc już, nie czekać. Co najpierw. Zabrać swoje rzeczy. Czy się przedrze do zewnętrznych kręgów statku, do skarbca „Wątroby”, zapieczętowanych majątków pielgrzymów. Czy został mu czas. Nie został czas. Wskazówki zgodnie opadały w czerwone strefy, w okienkach alarmów wirowały już cyfry minut z sekundami. Nikt mu nie wyjaśni, co to oznacza – trzeba wziąć do serca najgorsze. Nie ma czasu, uciekaj, ratuj się! Drogę z gniazda komunii do dolnych komór ejakulacyjnych zapamiętał jako plątaninę dusznych, krętych korytarzy i bliźniaczo do siebie podobnych przetok. Zdało mu się nawet, że to nie tylko złudne podobieństwo, a naprawdę przepływa wielokroć przez te same pętle i spirale, że kręci się w kółko. Mnemotyki zagrzebane w głowie przed śpiączką – jak się nie zgubić w statku – teraz tylko potęgowały konfuzję. Ale może o to chodziło, może po wnętrznościach „Wątroby” nie da się inaczej poruszać i normalna geometria modusa vacui wymaga okrążeń ponadtrzystusześćdziesięciostopniowych, może ten sam korytarz, drugi raz przemierzony, prowadzi już do innych modułów, może pod takie umysły zbudowano sieciowca. Multabazao Ursa nigdy wcześniej nie podróżował okrętami próżni, a na orbicie Marsa przed zapadnięciem w komę spędził ledwie kilka godzin. Nie miał pewności, co jest objawem zdrowia, a co – choroby, katastrofy. W najniższej okrężnicy unosiło się kilka ciał członków załogi, bezpośrednia przyczyna ich śmierci pozostanie dla Multabazao tajemnicą, zadławili się wymiocinami albo połknęli języki albo podusili nawzajem. Tuż przy zastawkach komór ejakulacyjnych kłębiły się w obłokach ditlenku węgla ćwierćżyjce i półżyjce; na widok Ursy zapiszczały panicznie i puściły się w drgawicowy wyścig, wywijając ogonami i kłapiąc szczękami, falanga krwiożerczej gigaspermy. Skoczył w najbliższą stomię głową naprzód, jeszcze w ciemność, bo blask rozlewał się pod jego dotykiem, pod jego ciepłem, sine plamy podskórnej światłości, plamy i żyły i światłotoki, za nimi więc podążał, spadał w kierunku wskazywanym ich rozlewem naściennym, a przetoki komór śluzowych zaciskały się za nim z tłustym mlaskiem, i nawet nie spostrzegł, kiedy opuścił przestrzeń „Wątroby” i znalazł się we wnętrzu łodzi orbitalnej, złapał oddech dopiero zatrzymawszy się w gnieździe łodzi, a zatrzymał się, bo dalej nie było już drogi, sińce rozjaśniły to ciasne sferyczne wnętrze, klaster kokonów, pulpity na skostniałych stawach, plątaniny rur atmosferycznych, drzeworyty marsjańskiej poezji ufa i nyfa, Multabazao wcisnął się do najbliższego kokonu, na co zapaliły się ekrany i zabuczała basowo orkiestra rzyg-silników łodzi, a na podrygującym przed piersią Ursy pulpicie poczęły migotać guziki procedur automatycznych, tu też liczniki rachowały wstecz ku katastrofie, wskazówki zegarów opadały z wiśniowej gorączki w alarmową purpurę, ten sam chrobotliwy trzask płynął z radia i ten sam archanielski jamochłon Ziemi, rozpostarłszy się na monitorach, wsysał, przyciągał, pożerał „Wątrobę”, nie ma czasu, ratuj się, ratuj, Multabazao klepnął w START, i natychmiast kokon zakajdanił mu stopy, uda, barki, kark, zmiażdżył żebra, wbił pięść kanciastą w splot słoneczny, ryj oślizły w odbyt, wici palące w cewkę moczową, wślinił jęzor w usta jedynego pasażera łodzi, podczas gdy niewidzialne orkiestry maszynowe uderzyły w bębny, zadęły w trąby, zadzwoniły talerzami i „Wątroba” wystrzeliła łódź z komory, a zakneblowany i spętany Multabazao mógł tylko zezować na monitor wsteczny, na którym powoli wyrastał z cienia skrofuliczny masyw okrętu próżni, muskularne jego obwodnice, rozpęczniałe wola wodorowe, gigantyczny koral-grzebień solaryka, szypuły anten i gniewne falbany radiatorów, powoli, powoli, ale dlaczego tak powoli, Multabazao zazezował w przeciwną stronę, czy coś

24 pojmie z tych wykresów, trajektorii, obliczeń, czy zdąży pojąć, zanim i on w swojej łodzi spadnie i spali się, bo spadała „Wątroba” i łódź spadała wraz z nią, te same wektory prowadziły je wprost w gardziel planety, czy Ursa zdąży to wszystko ogarnąć i Osądzić, na jakiej orbicie się teraz znaleźli, na jaki kurs stać łódź, kurs dokąd, KOORDYNATY CELU, migotała komenda na panelu, ale Ursa nie znał koordynatów, nie mógł podać celu, a im dłużej się wahał, tym prędzej tracił wraz z „Wątrobą” wysokość, prędzej i prędzej i prędzej, aż ugryzł język (nie swój), zawył (w milczeniu) i trafił palcem spanikowanym w AUTOMAT KURS 0.0, orkiestra ryknęła każdym swym instrumentem, kokon zadygotał, wszystkie kokony i wnętrzności łodzi dygotały teraz i wibrowały, biczowały je puszczone luzem kable i tlenowody, obijał ciskany naokoło półżyjec, skąd tu półżyjec, przecisnął się drań, Multabazao szarpnął się w kokonie, bezskutecznie, mógł tylko patrzeć w przerażeniu, jak elektryczna meduza Ziemi rośnie na ekranach w straceńczym tempie, łódź już nie spadała, łódź z rozpędu nurkowała w tę studnię grawitacyjną, „Wątroba” zmalała na tylnym podglądzie do ziarnka i znikła zupełnie, Ursa zaś, mimo unieruchomionego nadgarstka, klepał na ślepo po przyciskach panelu, co też nie dawało rezultatu, Ziemia rosła, rosła i rosła, aż wywinęły się horyzonty i z półkuli stała się płaszczyzną, niebo jęło błękitnieć, a gdzieś w trakcie ucichła też orkiestra napędzająca łódź i rozszalały w testosteronowej furii Multabazao, więzień matczynego uścisku bezpieczeństwa, warczący, gryzący, kopiący, krwawiący, bijący weń czołem, łokciem, stopą, piersią, spęczniały mięśniami potwór gniewu i przerażenia z wybałuszonymi krwawo oczyma, w owym krótkim interludium grzmotu znowu usłyszał hipnotyczne serenady wizgów i skrzeków radiowych, a między nimi, stopniowo gasnący w miarę schodzenia w atmosferę, ten odległy, syreni głos kosmosu: — ...Mars woła, Mars woła, Mars woła, woła Mars... *** Aż – szczelina, rozdarcie, rana, eksplozja bólu i nieba. Wypełzł z truchła łodzi na zielone łąki Ziemi. Osiem stóp wzrostu, ani włosa na skórze jak papier sepiowej fotografii, krew cieknąca z wszystkich otworów ciała i z krótkiego flaka rozdartej pępowiny, a feromony zagonionego w kąt klatki lamparta, conatus gladii. Stanął i upadł, stanął i znowu się przewrócił, podźwignął się na kolana i wreszcie podźwignął się z kolan, wsparty na wyrwanym z łodzi żebrowaniu. Drżały mu mięśnie, gdy Multabazao Ursa stawiał pierwszy krok na Ziemi. Kułakiem przetarł oczy. Przypatrywała mu się dwójka małych dzieci. Dziewczynka otworzyła szeroko buzię, chłopczyk do swojej wpakował kciuk. Ich oczy jak lampiony trwożliwego zdumienia, nigdy nie widzieli, co widzą. Multabazao wyciągnął rękę. Z ruiny łodzi za nim strzelił dym i ogień, na osmaloną trawę wypadł półżywy półżyjec, zatrzepotał i zamarł. Chłopczyk pisnął, dziewczynka podskoczyła. Ursa trącił półżyjca kostnym pałąkiem. Vivamis kłapnął szczęką i począł wkopywać się w grunt. — Ale on gryzie — powiedziała dziewczynka i nie zabrzmiało to jak pytanie, raczej pobożny jęk nadziei. Multabazao rozpoznał brytyjski angielski. — Dzień dobry — rzekł z wysokości do dzieci, wpółpochylony, a krwawa piana chlusnęła mu przez kły. — Gdzie wasi dorośli? Powiodły go przez lasek, śmietnisko i parking, a kiedy nie miał już siły, przystanął, zdyszany, u szczytu wzniesienia, i stamtąd ujrzał budynek przydrożny, ławy, szerokie parasole i kolorowo odzianych ludzi siedzących przy ławach. Dzieci biegły ku nim machając i krzycząc, rozradowane. — Mamy potwora! Potwór, mój potwór, mój, mój! Multabazao uśmiechnął się. Nie warto trzymać się nadziei, Matematyka nie zna litości, został strącony z niebios i to jest jego życie po śmierci, po Marsie. Nie wolno mu dawać wiary żadnemu obrazowi, żadnemu słowu, żadnemu przedmiotowi i człowiekowi. Nie ma na Ziemi ludzi, jest Matematyka. Posadzili go na kocu pod drzewem, drugim kocem okrywając nagość jego lędźwi. Dorośli robili mu zdjęcia i przynosili napoje, dzieci stały wokoło i pokazywały sobie palcami, a jedno odważniejsze podeszło bliżej i palcem dotknęło; uśmiechnął się szeroko, szerzej, na co westchnęły w zgodnym przerażeniu, przeszczęśliwe z tego przerażenia. Pojawił się samochód policyjny. Umundurowany Ziemianin przystąpił do Ursy z notatnikiem w ręku i ćwierkoczącym radiem na piersi. Multabazao nie mógł nie podziwiać błysku na czubkach czarnych butów funkcjonariusza i idealnie równego zaczesania włosów na jego odkrytej głowie. — Sir? Dobrze się pan czuje? Wezwałem już pomoc. Wezwał pomoc. Czy te słowa mają w ogóle znaczenie? Czy też dźwięki padają jedne po drugich wyłącznie z rozpędu sekwencji, jak barwy strzelające po kolei z rozszczepionej tęczy?

25 — Co to za miasto? — Multabazao wskazał mgliste zarysy budynków ponad drzewami. — Londyn. Greenwich. Greenwich, zero zero starych atlasów. A więc Europa, Wielka Brytania. Ursa sięgnął w głąb nieomylnym Sądem – jaką barwą obkreślono te lądy na orbitalnych mapach Ziemi? Przecież widział, przez ułamek sekundy, ale widział. Więc w głąb, w głąb, w głąb. Przypomni sobie. (I jeszcze głębiej). Przypomniał sobie. Zresztą – czy spadłszy w sercu Złej Matematyki przetrwałby choć sekundę? Poskrobał paznokciem korę drzewa. Próchno sypało się piaskowym strumieniem. Roztarł je w dłoni, roztarł na języku, posmakował, przełknął. Policjant przyglądał mu się z długopisem uniesionym nad kartką, zamarły w tym uniesieniu przedsłownym. Inni gapili się nie mniej otwarcie. A Multabazao Ursa podziwiał krój ich ubiorów, odcienie czystej, jasnej skóry, zapach ciał, dźwięki dobywające się z ich krtani. Jedli, rozmawiali, chodzili, wykonywali gesty, przybierali miny. Nic dziwnego, że kompanie eksploatacyjne gotowe są tak wiele poświęcić. Jak wiele? Wyjął z dłoni starszej kobiety butelkę z napojem, długimi haustami łykał słodką ciecz. Zdrapał korę, wyrwał glebę zmiędzy korzeni, trawę z gleby, i jadł je łapczywie. Miał otwartą ranę pod żebrami – wkręcił w nią wyszarpnięty policjantowi długopis. — Sir! Czy to wystarczy? Czy w ogóle uczyni jakąkolwiek różnicę? Trzeba rozmawiać, słowa to barometr najczulszy, więcej, słowa to wirusy i torpedy, zamaskowani sabotażyści i bomby atomowe, tylko słowami, tylko informacją można sprzeciwić się Matematyce, trzeba rozmawiać. — Lubisz poezję? Policjant zmarszczył brwi, kraśniejąc na twarzy i szyi. — Sir? — Mowę aniołów, mowę gwiazd. — Multabazao rozdzierał kłami grzbiety swych dłoni, a następnie zapychał rany kłakami z materiału koca. — Te pieśni milczenia, melodie bez melodii. — Nie powinien pan w przypadku wstrząśnienia mózgu — — Słowa płynące na słowach, czy znacie takie poezje, sieci zarzucone na świat, i co w nie chwytacie, co? — Słowa na słowach. — Na liściach. Na trawie. — Jadł trawę. — Na drzewach, górach, morzach. — Wwiercał sobie długopis w bok. — Na ciele. — Na języku. — Na języku. Policjant już powoli wyrywał i zjadał kartki ze swojego policyjnego notatnika, jedną po drugiej. — Nie papier, ale z papieru, świat na języku, języki świata. — Żuł. — Na czerwonym świetle. — Żuł. — Śmieci nieuprzątnięte. — Żuł. — Niezapłacone mandaty. Zakłócanie porządku. Ciało starego stryja. Kobieta z napojami i dziewczynka z warkoczykami i chłopczyk z kciukiem w buzi i wyżeł w metalicznej obroży, wszyscy zatrzymali się, wpatrzyli. Multabazao plunął na nich z wysiłkiem. Wyżeł zaszczekał, dziewczynka zanuciła rymowankę. — Bliżej — zachęcał Multabazao. — Bliżej. Podeszła kobieta z napojami. Ursa wypił wszystkie. Rozbił butelki i usiłował zjeść szkło; pokaleczył sobie usta. Kobieta nachyliwszy się, zlizywała krew z jego brody. — Łyżeczką — seplenił chłopczyk z kciukiem w buzi — z mojego potwora, mojego potwora. — Oczy mu ogromniały lalkowo, spod nogawki spodenek wypłynęła strużka moczu. Dziewczynka zaś głaskała i drapała wyżła za uszami i po karku, po grzbiecie, aż jej palce weszły mu w sierść, pod skórę, w mięśnie i kości. Wyżeł otrząsnął się, jakby strzepywał z siebie wodę. Zawył przeciągle. Odpowiedział mu kierowca przejeżdżającej ciężarówki: wył przez jej opuszczone okno. Ciężarówka rozchybotała się do rytmu tego podwójnego skowytu, aż wypadła z jezdni i skraksowała na przydrożnej reklamie. Policjant wyjął długopis z boku Multabazao i jął kaligrafować sobie raport na wysuniętym na podbródek języku. Dziewczynkopies zległ pod drzewem obok Ursy. Przestał wyć, wgryzł się bowiem w drzewo, obiema szczękami. Nie odwracał przy tym od Marsjanina ludzkich oczu, choć łzawiły perłowo. Multabazao nie zdołał się powstrzymać, pogłaskał go także. Dziewczynkopies pod skórą był granitowo twardy. — Kukły wy! — zakrzyknął Multabazao w uniesieniu. — Tu hodują kamienie! Kamienie!