JANIK OLGA
Pierscien wladcow #1 Magiczny
Pierscien
OLGA JANIK
Prolog
–Co podać? – spytała, patrząc na niego wyczekująco.
Jak na pierwsze dni wiosny pogoda była wyjątkowo piękna. Baax, czując rozpierającą go energię, szarpnął
karczemne drzwi tak mocno, że huknęły głośno o framugę. Speszył się. Zajrzał do ciemnego wnętrza, oczekując
reprymendy, lecz uderzył go jedynie smród dymu, piwa i gotowanej kiełbasy. Wyglądało na to, że nikt nie zwrócił
uwagi na jego nieco zbyt głośne wtargnięcie.
Nie spodobało mu się to. Nie zamierzał pozostać całkiem niezauważony. Miał w końcu powody do radości i dumy.
Zamknął drzwi z jeszcze większym hukiem i zatrzymał się na moment w progu. Powinni się nim zainteresować,
chociażby z racji jego postury. Jeden z siedzących w kącie przygarbionych obwiesiów podniósł głowę, a potem
zwiesił ją ponownie. Malutka karczmarka popatrzyła na niego karcąco, a siedzący przy barze postawny mężczyzna
nawet nie drgnął. Cóż, widownię Baax miał niewielką – było dopiero wczesne popołudnie, większość mieszkańców
miasta i przyjezdnych włóczyła się jeszcze po uliczkach i placach targowych.
Baax wcześnie opróżnił swój stragan, oddał towary zarządcy portu, podsuwając mu przy tym kolejną solidną
łapówkę. Wydał dyspozycje dotyczące załadunku na odpływający nazajutrz statek, a potem jeszcze kilka razy
sprawdził magazyny. Na wszelki wypadek. Pobyt na Nelopie był w tym roku ogromnym sukcesem. Jak zawsze
zresztą. Sprzedał z dużym przebiciem partię oliwy z Daey, udało mu się nawet upchnąć jedwabie, które
niewątpliwie objechały świat dookoła; jedwabniki żyły tylko w Kentebie. Kawał, który zrobił tej nadętej, grubej
damie, zachwalając je jako najszlachetniejsze materiały z Miasta Ojców, z Daey, bardzo mu się podobał. Sprzedał
kentebski jedwab tak drogo, że niejeden kupiec z Mikari czy Sedanii przekląłby go. Aprzy tym tkaniny nie były już
najlepszej jakości – w końcu przewędrowały szmat drogi. Uśmiechnął się do siebie. Udało mu się nawet zdążyć na
początek sezonu na młode węgorze i bardzo tanio kupił sporą ich partię przed przyjazdem handlarzy z Sedanii.
Leżały teraz w portowych magazynach razem z belami owczej wełny. Jeśli w Kentebie pójdzie równie dobrze i jeśli
późniejszy przyjazd do rodzinnej Urji także okaże się sukcesem, będzie mógł wreszcie poprosić o rękę córki
szambelana królewskiego dworu i osiąść spokojnie w mieście. Założy kompanię handlową na wzór tych, które
widział w Daey, albo na wzór Hadaru, zatrudni ludzi i będzie żył z ich pracy. Należało mu się to po tylu latach
spędzonych na ciężkiej harówce. Na dodatek nigdy nie lubił morza, a handel morski był najbardziej opłacalny, więc
chcąc nie chcąc musiał pływać. Teraz inni będą to za niego robić, a on będzie się nudził u boku słodkiej Meleni.
Siedział zamyślony. Nie zauważył nawet, kiedy podeszła karczmarka, dopiero jej niski głos sprawił, że powrócił
do realnego świata.
Podniósł głowę. Jego wzrok zatrzymał się na pełnych, kształtnych piersiach, kołyszących się na wysokości jego
twarzy. Niestety, trochę za daleko. Oblizał wyschnięte niespodziewanie wargi, podrapał się po udzie i odchrząknął.
Spojrzał na jej twarz i napotkał ciemnobrązowe oczy dziewczyny, które wypełniały się powoli złością, jak dzban
miodem. Zdziwił się; nigdy wcześniej złość nie kojarzyła mu się ze słodyczą. Otrząsnął się i, uśmiechając się jakby
nigdy nic, zamówił pewnym głosem podwójną porcję zupy fasolowej, koźli udziec z cebulką i kufel piwa.
Karczmarka odeszła bez słowa, a Baaxowi nasunęło się na myśl, że Meleni nie jest taka ładna. Przypomniał sobie
jej szczupłą sylwetkę, ciemne, mocno kręcone włosy i podłużną twarz z dużymi, niebieskimi oczami. Ta dziewczyna
miała włosy związane w gruby warkocz na plecach, brązowe oczy i o wiele pełniejsze kształty. Twarz miała jeszcze
dziecinną, ale była świadoma swej urody i możliwości. Tylko z jakiegoś powodu nie na nim chciała te możliwości
wypróbować. Gdy wróciła z dymiącymi talerzami, nawet na niego nie spojrzała.
Baax zjadł obiad nie ociągając się zbytnio. Przy piwie zaczął się zastanawiać, czy zamieszkanie w Urji ma sens.
Czy nie będzie mu brakowało miejsc, które zdążył odwiedzić i tych, których jeszcze nie widział? Czy nie będzie mu
żal wszystkich ślicznych niewiast, których nie poznał dotychczas? Meleni nie jest w końcu ani najładniejsza, ani
najbardziej interesująca z nich. Aon sam nie jest jeszcze taki stary, by miał siedzieć w jednym miejscu z jedną
kobietą. Wahał się, co powinien zrobić aż wreszcie pomyślał, że przecież i tak nie ma wpływu na to, co zrobi.
Światem rządzi Przeznaczenie, wszyscy mają swoje miejsce w Planie Stwórców i niezależnie od tego, co
postanowi i tak zrobi dokładnie to, co przewidzieli dla niego, stwarzając świat.
Uspokoiła go ta myśl. Sączył dalej piwo, obserwując napływających do karczmy gości. Nadal było pustawo.
Promienie światła z niewielkich okienek przedzierały się przez zasłonę dymu pod powałą, wydobywając z
mglistego półmroku niektóre twarze. Przez moment zaigrały w jakimś kuflu podświetlając złociste bąbelki.
Siedzenie wczesnym popołudniem w przypadkowej karczmie w przypadkowym mieście miało niepowtarzalny urok,
za którym tęskniłby z pewnością, gdyby pozostał na dobre w Urji. Musi jeszcze przemyśleć swoją decyzję,
jakakolwiek ona będzie.
Rozmyślania Baaxa przerwało wejście nowego gościa. Mężczyzna nie trzasnął drzwiami, nie czekał w progu na
efekt, a mimo to kilka osób spojrzało w jego stronę. Był wśród nich i Baax. Wpatrywał się w tego człowieka i
zastanawiał się, co mogło spowodować taką reakcję. Czy ciemnoszary płaszcz, który przywodził na myśl burzową
chmurę, czy może raczej chłód, który poczuł, gdy nieznajomy otworzył drzwi? Prawdopodobnie na zewnątrz
ochłodziło się nieco. Może nawet pada deszcz.
Mężczyzna postał chwilę przy barze, zamienił kilka słów z karczmarką i odszedł w kąt sali. Baax usiłował mu się
przyjrzeć przez oddzielające ich grupki ludzi, ale było to niemożliwe. Dostrzegł jedynie, że gościa obsłużył sam
właściciel karczmy, że podał mu wino i potrawkę z drobiu. Nikt inny nie siedział w jego pobliżu. Baax zamówił
kolejne piwo, choć wcześniej miał zamiar po skończeniu obiadu pójść jeszcze raz do portu i sprawdzić magazyny.
Chciał zaraz potem położyć się spać, by być wypoczętym przed czekającą go nazajutrz podróżą do Sedanii.
Pomyślał jednak, że jedno dodatkowe piwo może wypić, a warto byłoby dowiedzieć się czegoś o nieznajomym.
W karczmie robiło się coraz pełniej i gwarniej. Baax nadal obserwował mężczyznę, aż usłyszał obok siebie
zniecierpliwiony głos, wykrzykujący coś dainką – językiem wschodu.
–Nie może być nic wart, to złom.
Mężczyzna w stroju gwardzisty lub rycerza patrzył z politowaniem na chudego chłopca, który trzymał w dłoni
krążek w kolorze złota. Baax rozpoznał nędznie ubranego młodzieńca, który przez cały dzień kręcił się po placu
targowym i próbował sprzedać pierścionek. Do Baaxa jednak nie podszedł. Baax wiedział czemu. Ten kawałek
metalu nie był nic wart i nikt nie ośmieliłby się nawet mamić go czymś takim. Już miał odwrócić wzrok, gdy rycerz
delikatnie wyjął krążek z dłoni chłopca.
–Nie kupię go od ciebie.
Najwyraźniej z jakiegoś powodu odmowa sprawiała mu przykrość, choć wydawało się, że chłopiec zrozumiał coś
wręcz przeciwnego. Może po prostu nie znał dainki. Apierścionek w dłoni rycerza nie wyglądał już na tak
bezwartościowy, jak przed chwilą. Baax patrzył z niepokojem na złoty krążek zastanawiając się, czy jego kupiecki
szósty zmysł nie zawiódł go po raz pierwszy w życiu. Przestał obserwować tajemniczego mężczyznę.
Ajednak mężczyzna też wiedział o istnieniu pierścienia. Zaczerpnął głęboko powietrza i wypuścił je powoli. Z
trudem powstrzymał chęć, by wstać i pójść tam, skąd dobiegał do niego zew. Nie mógł zrobić czegoś takiego w
miejscu, w którym było tylu ludzi. Musiał poczekać, aż posiadacz pierścienia znajdzie się gdzieś sam. Nie teraz,
jeszcze nie teraz.
Wsłuchiwał się w gwar rozmów, starając się wyłowić osoby rozmawiające o pierścieniu. Dobiegł go jedynie
podniesiony nagle głos rycerza.
–Ale gdzie ona poszła? – Rycerz wstał gwałtownie, omal nie zrzucając talerza z zupą – Gdzie jest Seszija
Elheres? – zwrócił się z pytaniem do całej sali, bo wiele osób popatrzyło na niego zdziwionym wzrokiem.
Tajemniczy mężczyzna na dźwięk imienia kobiety zerwał się z miejsca. Jeśli ona jest w pobliżu, nie powinien
zwlekać. Pierścień nie może przecież dostać się w jej ręce! Wstał ze swego miejsca i szybko przeszedł przez salę.
–Co tu robi Elheres Lihes? – zwrócił się do rycerza, ignorując zupełnie chłopca.
–Atobie co do tego? – Rycerz położył rękę na głowni miecza, który leżał na ławie obok niego. – Kim jesteś, by
mówić o niej, nie używając tytułu? I skąd ją znasz? – Ze zmarszczonymi brwiami wyglądał naprawdę groźnie.
Chłopiec podniósł ze stołu upuszczony przez rycerza pierścień i chciał wyjść z karczmy, lecz Baax zastąpił mu
drogę. Nieznajomy złapał chłopca za nadgarstek i wypowiedział kilka Słów. Pierścień ukazał się w otwartej dłoni.
Mężczyzna chciał go chwycić, lecz pierścień, jakby kierując się własnym rozumem, odpłynął od niego i zawisł w
powietrzu między wyciągniętą dłonią maga a zaskoczonym rycerzem. Błysnął delikatnie i karczma znikła. Pojawiła
się rzeka, las, polana i szemrzący śpiewnie perlisty wodospad. Na polanie kwitły kwiaty, drzewa wyciągały iglaste
gałązki w kierunku jeziorka u stóp wodospadu, a spomiędzy pni dobiegał tupot kopyt jakiegoś zwierzęcia,
spłoszonego wyraźnie ich nagłym pojawieniem się.
Bo i było czego się bać, Baax sam stał nieźle wystraszony. Najgorzej wyglądała młoda karczmarka, która w tym
momencie podawała piwo przy sąsiednim stole i została tak przeniesiona do tego czarownego krajobrazu –
pochylona, z wyciągniętą ręką, z której zniknął pełny kufel i z tacą w drugiej ręce. Odwróciła się i spojrzała na
równie zdumionych jak ona mężczyzn, na zawieszoną w powietrzu błyszczącą złotą obrączkę i stojący groteskowo
w trawie karczemny stół. Ruszyła w ich kierunku, obrączka błysnęła ponownie i wszystko wróciło na swoje miejsce.
Tylko karczmarka, nie wstrzymując kroku podeszła do czterech mężczyzn i znów, zdezorientowana, rozejrzała się
dookoła, nie rozumiejąc, o co chodzi.
Ludzie w karczmie również patrzyli na nich zaskoczeni, a mężczyźni przy stole obok przeklinali na czym świat
stoi nad rozbitym kuflem, który spadł z pustki, w której chwilę wcześniej znajdowała się ręka karczmarki. Pierścień
podpłynął spokojnie do wyciągniętej ręki maga i ukrył się w niej. Czarodziej błyskawicznie schował go w fałdy
płaszcza i energicznym krokiem skierował się do drzwi. Chłopiec pobiegł za nim, za chłopcem kupiec i rycerz.
Karczmarka została oszołomiona pośród ogólnego rozgardiaszu. Nie mając pojęcia, w jaki sposób wyjaśni swemu
pracodawcy potłuczony kufel, niezadowolonych klientów i coraz większy bałagan, panujący w karczmie. Właściciel
właśnie pojawił się w drzwiach kuchni, zwabiony narastającym hałasem ludzkich okrzyków i pytań, a ona stała
pośrodku tego wszystkiego i zastanawiała się, czy nie uciec. Nie zauważyła, że potężny mężczyzna w sile wieku
spokojnie dopił swoje piwo i wyszedł z karczmy z lekkim uśmiechem na twarzy.
To on rankiem tego dnia sprzedał chłopcu pierścień za wysoką cenę. Nie dość wysoką jak na jego wartość,
wiedział o tym, lecz sprzedać musiał. Teraz, uśmiechając się nadal, obszedł karczmę dookoła i w ciemnej uliczce
na jej tyłach wypowiedział Słowo. Jego odzież rozdarł szybko rosnący potężny ogon, szyja wydłużyła się znacznie,
masywne ciało spotężniało jeszcze bardziej i pokryło się łuską, a ręce przemieniły się w potężne skrzydła. Wzniósł
się w niebo i majestatycznie odleciał na północ.
Rozdział Pierwszy.
Tajemnicze zniknięcie pięciu osób i karczemnego stołu oraz ich ponowne pojawienie się urosły tej nocy do
legendy, podsyconej jeszcze faktem, że cała piątka szybko opuściła karczmę i nikt ich więcej nie widział.
Tymczasem owe pięć osób siedziało w ładowni lekko kołyszącego się statku, którym tego dnia miały płynąć
towary Baaxa do Kentebu. Baax był zasępiony. Cały dorobek jego ostatniej handlowej zimy przepadł, wszelkie
ambicje i marzenia poprzedniego wieczora spłynęły wraz z wypitym piwem do pęcherza i teraz boleśnie uciskały
zarówno ciało, jak sumienie.
Rozejrzał się po obszernej, pustej ładowni. W wąskich smugach światła wpadającego przez rozłażące się deski
pokładu widać było nie pięć a sześć osób. W samym kącie, schowana za rycerzem, siedziała szczupła blondynka w
prostej, ale z pewnością bardzo drogiej sukni. Seszija Elheres Lihes.
Zjawiła się niemal natychmiast po tym, jak wybiegli z karczmy. Złapała ich w małej, wąskiej uliczce i od razu
rozpoznała maga.
–To znów ty, Ochan? – spytała raczej zła, niż zaskoczona. – Jakie kłopoty będziesz próbował wyczarować tym
razem?
–Tym razem to nie moje czary, Pani Wiatrów – odparł z wyraźną nutą złośliwości w głosie. Baax dostrzegł złe
iskierki w pięknych, błękitnych oczach.
–Może ja mógłbym pomóc, Seszijo… – wtrącił się ośmielony nieco wypitym piwem.
–Co jemu do tego? Brał w tym udział? – Elheres zignorowała jego zaloty, patrzyła tylko na maga. Ten skinął
głową. – Oni też? – Wskazała rycerza i chłopca, kulącego się obok ze strachu. Czarodziej potwierdził ironicznym
uśmiechem. – Ochan, coś ty narobił?
–Mówię ci, pani, że to nie ja.
–To pierścień. Ten chłopiec… – wtrącił się rycerz.
–Pierścień? – przerwała Elheres, a wyraz jej twarzy zmienił się całkowicie. – Gdzie on jest? Ochan… –
wyciągnęła rękę.
–Tak, pani, ja go mam, lecz nie widzę powodu, by oddać go tobie. – Spojrzenie maga stwardniało.
–Jestem potężniejszą czarodziejką niż ty! – Powiedziała hardo, ale z jakiegoś powodu odwróciła oczy.
Zaskoczony Baax aż otworzył usta. – Mogę odebrać ci go siłą! – zagroziła lecz Ochan nie stracił nic ze swego
chłodnego opanowania. – Ale nie pragnę teraz scysji – wybrnęła dość zręcznie Elheres. Baax wiedział oczywiście,
że nie może być lepsza od czarodzieja, wszak jest tylko kobietą.
–Awłaściwie… – kupiec chciał zapytać co się stało, lecz w tym momencie dobiegł ich uszu narastający tumult.
Prawdopodobnie ludzie z karczmy również chcieli się tego dowiedzieć.
–Musimy coś z tym zrobić – powiedziała Elheres, najwyraźniej domyślając się, co zaszło.
–Ależ Seszijo… – zaczął rycerz, lecz jego pani znów mu przerwała.
–Dość Ha Meknarin! Nie będę słuchać twoich rozkazów!
–Ależ Seszijo, ciebie ta sprawa nie dotyczy. Nie musisz nic robić – spokojnie wpadł jej w słowo Ochan.
–Musimy wydostać się z miasta. – Przynagliła go czarodziejka, ignorując jego uwagę. Gwar zdawał się być coraz
bliższy.
–Musimy wydostać się z wyspy – stwierdził, nadal patrząc na nią kpiąco. Znowu coś błysnęło i znaleźli się w
ciemnym, śmierdzącym rybami i stęchlizną pomieszczeniu. Jego podłoga zdecydowanie nie chciała się trzymać
poziomo.
–Ochan… – wyszeptała ostrzegawczo Elheres, zapalając wątły magiczny płomyczek nad głową.
Drgające światełko wydobyło z pomieszczenia jakieś kształty. Znajdowali się mniej więcej w jego środku, ściany
tonęły w mroku, do którego magiczny płomyczek nie sięgał. Pomiędzy rycerzem i chłopcem stała czarnowłosa
karczmarka. Miała tak przerażoną miną, że Baaxowi zrobiło się jej żal. Czarodziejka przyglądała się dziewczynie
przez dłuższą chwilę, a potem spojrzała na czarodzieja. Wyglądała, jakby coś napawało ją wstrętem, ale chodziło
raczej o smród, niż o dziewczynę.
–Ochan, co to wszystko ma znaczyć?
Czarodziej wzruszył ramionami, popatrzył na karczmarkę, na czarodziejkę, potem na Baaxa, powiedział jakieś
Słowo i odszedł w gęstniejący poza zasięgiem płomyka mrok. Baax nie wytrzymał.
–Ja chcę stąd wyjść! – powiedział głośno i dobitnie.
–Przykro mi – dostał odpowiedź z ciemności.
–Ochan, o co ci chodzi? – spytała gniewnie czarodziejka. – Po co ich zabrałeś? I skąd się tu wzięła ta
dziewczyna? – wskazała na karczmarkę, która wyglądała jakby nic nie rozumiała z tego co mówili. Nadal rozmawiali
dainką. Baax jako kupiec władał prawie wszystkimi językami świata, ale dziewczyna najwyraźniej znała tylko język
Kentebu – swoje ojczyste ajuke.
Elheres podeszła do czarodzieja, a światełko powędrowało razem z nią. Ochan popatrzył na nią i westchnął.
–Po prostu jest i już – powiedział, rozkładając ręce.
–Po co ci oni? Odeślij ich do miasta. To nie ich sprawa, nie powinni tu być. Nie są ci przecież do niczego
potrzebni. – Wydarzenia były dla niej zupełnie niezrozumiałe i, choć nie chciała się do tego przyznać, zaczęła się
bać. Czarodziej zmierzył ją lodowatym spojrzeniem.
–Ty również nie – odparł.
–Doprawdy? – zdziwiła się niemal szczerze. – Ato nowość. – Płomyczek nad jej głową zamigotał żywiej, cienie na
twarzy czarodzieja zadrgały, ale nic nie odpowiedział. Zapadła niezręczna cisza.
Nie trwała jednak długo.
–Ratunku! – wrzasnęła nagle karczmarka donośnym i bardzo wysokim głosem.
–Spokojnie. – Ochan skrzywił się tylko. – Szkoda gardła – zaczął, lecz widząc w oczach dziewczyny zupełny brak
zrozumienia, powtórzył to samo w ajuke. – Nie masz po co krzyczeć. I tak nikt cię nie usłyszy. Ładownia obłożona
jest czarem, do rana nikt tu nie zajrzy.
Baax poczuł suchość w ustach. Wytrzeźwiał stanowczo zbyt szybko.
–Ja miałem rano… – zaczął niepewnie i przerwał, widząc w twarzy czarodzieja odpowiedź, która nie mogła go
zadowolić.
–Lepiej się prześpijcie, noc dopiero się zaczyna. – Mag usiadł pod wygiętą ścianą, owinął się płaszczem i
zamknął oczy.
–Ochan… -zaczęła znowu czarodziejka, lecz zrezygnowała. Pokręciła z niedowierzaniem głową i odeszła w
przeciwny kąt ładowni, zabierając ze sobą światełko. Rycerz poszedł za nią, mierząc pozostałych, ostrzegawczym
spojrzeniem.
W ciemności Baax widział zarysy sylwetek chłopca i karczmarki. Widział, że chłopiec skulił się na podłodze w
pobliżu czarodzieja i swojego pierścienia. Dziewczyna nadal stała pośrodku ładowni. Podszedł do niej, chcąc ją
uspokoić, lecz wyrwała mu się.
–Nic mi nie trzeba – powiedziała i odeszła w wolny kąt.
Czarodziejka zgasiła światełko i Baax musiał szukać po omacku jakiegoś miejsca do spania. Aw Urji czekało na
niego wygodne, szerokie łoże…
Statek kołysał się usypiająco na łagodnie falującej wodzie za falochronem portu.
Obudziło Baaxa gwałtowniejsze falowanie, skrzypienie i bolący pęcherz. Poranne słońce zaglądało przez szpary
w deskach pokładu. Poderwał się i napotkał wzrok rycerza. Czuwał widać przez całą noc, bo oczy miał podkrążone
i malutkie, jak u małego kociaka.
–Wypłynęliśmy z portu. – Stwierdził raczej niż spytał, a rycerz spokojnie skinął głową. – Hej! – Baax poderwał się i
chwycił czarodzieja za ramię. – Wypłynęliśmy z portu! – krzyknął mu w ucho.
–No to co? – spytał czarodziej zaspanym głosem.
–Jak to wypłynęliśmy? – zdumiała się karczmarka. – Mieliśmy wysiąść rano ze statku. – Czarodziej popatrzył na
nią nie kryjąc zdziwienia. Nic takiego nie mówił.
–Spokojnie – odezwała się Elheres, przeciągając się. – Przed wieczorem dopłyniemy do Sedanii, tam
wysiądziecie, prawda Ochan? – zwróciła się do maga. Nie odpowiedział jej.
Usłyszeli tupanie w okolicy klapy do ładowni, a potem jej pokrywa podniosła się ze straszliwym skrzypnięciem i
przez otwór zajrzała rozczochrana ruda głowa. Głowa krzyknęła, klapa opadła z hukiem, a tupot oddalił się szybko
od ładowni.
Siedzieli chwilę w milczeniu. Wkrótce kroki powróciły. Klapa uniosła się ponownie z niemiłosiernym skrzypieniem
i jękiem. Na drabinie pojawiły się stopy w rozłażących się butach nieokreślonego koloru oraz grube owłosione
łydki. Patrząc na jeszcze grubsze uda Baax pomyślał, że mogą mieć w obwodzie tyle, co czarodziej w pasie. Nad
krótkimi portkami kołysał się wielki brzuch opięty utłuszczoną płócienną bluzą bez rękawów. W końcu pojawiła się
cała ogromna postać. To musiał być bosman. Baax widział ich już tylu, że nawet w największym tłumie bez trudu
rozpoznałby każdego. Mężczyzna miał wytatuowane obie ręce, a miejsca do tatuowania miał naprawdę dużo.
Zapewne identycznie wyglądały jego plecy, a może nawet i brzuch, ale tego nie dało się na razie stwierdzić.
Całości dopełniała czarna, zmierzwiona, zalana świeżym sosem broda. Baax uświadomił sobie, że jest głodny.
Bosman stoczył się na sam dół ładowni i podrapał po głowie, przekrzywiając jeszcze bardziej wciśniętą na bakier
czapkę.
–Acóż to? Pasażery na gapę? – Odezwał się tubalnym głosem. – Ki diabeł was tu przywlókł? Już ja was wykurzę,
do kroćset!
Czarodziej wstał. Podszedł do niego tak blisko, że musiał unieść głowę, aby spojrzeć mu w twarz. Sięgał
bosmanowi zaledwie do połowy szerokiej piersi.
–No cóż – odezwał się jakby przepraszająco – czary.
Bosman zbladł, przełknął głośno ślinę.
–To ja poproszę kapitana – powiedział znacznie wyższym głosem i pomknął w górę z szybkością zadziwiającą
przy jego posturze. Nie czekali długo. Po chwili tupot znowu rozległ się nad ich głowami. Baax już radował się na
myśl, że zaraz opuści śmierdzącą i kiwającą się ładownię.
Kapitan nie wszedł do ładowni, zajrzał tylko przez pokrywę.
–Czego chcecie? – spytał.
–Prosimy jedynie o transport do Sedanii, tam wysiądziemy – zaczął dyplomatycznie Ochan. – Oczywiście, nie
chcielibyśmy nikomu przeszkadzać w czasie podróży, więc zostaniemy tutaj. Dobrze by było, gdyby załoga nie
dowiedziała się o tym, że ktoś obcy jest na pokładzie, to mogłoby wywołać panikę.
–Na moim pokładzie paniki nie ma, nikt się tu was nie boi! – Zaperzył się kapitan, ale nie miał zamiaru schodzić na
dół. – Awysiąść – wysiądziecie, oczywiście, jeszcze wam dopomożemy rzetelnym kopem w tyłek! – Był poważnie
rozsierdzony.
Z przerażającą jasnością dotarło do Baaxa, że nie będzie mu dane wyjrzeć na pokład podczas tej podróży, a
tymczasem natura coraz gwałtowniej upominała się o swoje prawa. Syknął znacząco w kierunku czarodzieja i
wymruczał kilka niewyraźnych słów, które ten na szczęście zrozumiał. Z wielkim niesmakiem pozwolił wszystkim
wyjść na świeże powietrze, nakazał jednak, by nie rzucali się w oczy. Ani na moment nie spuszczał oczu z kupca,
więc Baax mógł podarować sobie marzenia o ucieczce. Na szczęście ulga jaką odczuł zrekompensowała mu
przykrość dalszej podróży w zamknięciu. No i te rozwichrzone czupryny wyłaniające się zza skrzyń i masztów;
nareszcie marynarze bali się jego, było to bardzo miłe.
Zadowolony z siebie i z życia spróbował zagaić rozmowę z towarzyszami. Do żadnego z magów wolał się na razie
nie odzywać, rycerz pilnował swojej Sesziji jak wierny pies, więc Baax zwrócił się do ciemnowłosej karczmarki i
milczącego młodzieńca. Chłopak pozostał milczący, wydusił tylko, że ma na imię Kirem i pochodzi z jakiegoś
miejsca, którego nazwy Baax nie był w stanie się domyślić na podstawie kilku wymruczanych spółgłosek. Na
szczęście dziewczyna okazała się nieco bardziej rozmowna, więc kupcowi nie groziło spędzenie podróży w
całkowitym milczeniu.
Karczmarka przedstawiła się jako Zita i powiedziała, że pochodzi ze środkowego Kentebu. Na Nelopie mieszkała
od niespełna roku, wcześniej trochę wędrowała po świecie. Siedziała pod ścianą ładowni z nogami podciągniętymi
wysoko pod brodę i wyglądała na smutną. Zaprzeczyła, jakoby żal jej było karczmy, czy wyspy, wyglądało raczej na
to, że czegoś się boi. Gdy Baax zapytał ją o to wprost, potwierdziła szeptem, że boi się czarów. Potem przestała
się odzywać, za to kupiec się rozgadał. Opowiadał jej o swoich podróżach i o wcześniejszych kontaktach z
magami. Oprócz samych czarodziejów, nikt za nimi szczególnie nie przepadał, ale w gruncie rzeczy byli niegroźni.
Przyjrzał się młodej czarodziejce i stwierdził, że taka piękna kobieta nie może być groźna. W tej samej chwili
pomyślał, że mógł tym stwierdzeniem sprawić przykrość karczmarce, ale za późno był na żal. Dziewczyna
popatrzyła na swoją przybrudzoną sukienkę z falbaniastym fartuszkiem i na niedomyte paznokcie z wyraźnym
wstydem, a potem zerknęła na Sesziję. Czarodziejka była z pewnością szlachcianką, świadczyły o tym zarówno
strój, jak i sposób wysławiania się i ruchy. Była dumna, pomimo sytuacji w jakiej się mimo woli znalazła.
Razem z rycerzem siedzieli w pewnym oddaleniu od pozostałych, dyskutując półgłosem. Wyglądało na to, że coś
mu tłumaczy, a on nie zgadza się z nią. W końcu dała spokój i siedzieli odwróceni do siebie plecami. Zaczęła bawić
się frędzlami szala, który miała narzucony na suknię, wyraźnie widać było po niej, że się nudzi. Rycerz siedział
niemal bez ruchu, przywykły do sytuacji, w których musiał wykazać się cierpliwością. Ubrany był w kolczugę z
krótkimi rękawami, wykończonymi ozdobną lamówką i skórzane spodnie, na to narzucony miał wyblakły niebieski
kabat ze skomplikowanym godłem na piersi. Torbę i oręż – dwa miecze, krótki i dłuższy – położył tuż przy lewym
udzie. Nadal nie spał, ale wydawało się, że może tak spędzić wiele dni. Co pewien czas zerkał na czarodzieja,
jakby obawiając się czegoś z jego strony.
Czarodziej nie miał jednak zamiaru nic robić. Równie cierpliwie jak rycerz, czekał aż dopłyną do portu. Wzrok
miał nieobecny, myślami znajdował się chyba gdzieś indziej. Siedzący blisko niego Kirem zdawał się wypatrywać
kieszeni, w której mag ukrył jego pierścionek i szukać okazji, by go odebrać. Nie zanosiło się jednak, by taka
okazja miał się trafić. Chłopiec był szczuplejszy i niższy od czarodzieja, nie wspominając już o tym, że Ochan
władał Magią, co powodowało, że szanse Kirema na odzyskanie cennego przedmiotu malały do zera. Mimo to nie
spuszczał wzroku z maga i robił sobie nadzieję.
Baax nadał paplał o swoich przygodach, aż zorientował się, że Zita przestała go słuchać i zamilkł. Dziewczyna
zasnęła z głową ułożoną na kolanach i kupiec pomyślał, że bardzo jej zazdrości. Też chętnie by zasnął, wtedy
podróż może minęłaby szybciej, ale uczucie ssania w żołądku, które teraz dołączyło się do wszystkich jego
nieszczęść, z pewnością nie pozwoliłoby mu na drzemkę.
Dopiero o zachodzie słońca dopłynęli do portu. Ukośne promienie barwiły karmazynowo wznoszące się nad
zatoką budynki miasta. Sedania, położona na kontynencie była dużym miastem. Większym niż Nelopa – jedyne
miasto portowe na małej wyspie o tej samej nazwie, położonej u wybrzeży Kentebu. Kupcy z Sedanii położyli
swoje łapy na dobrach wyspiarzy. Baax wiedział, że towary kupowane bezpośrednio u producenta sprzedawały się
z większym zyskiem. Gdy sunęli wolno wspinającą się stromo pod górę drogą, zaczął już przeliczać, ile zarobi na
ostatnich transakcjach. Zmarkotniał, gdy uświadomił sobie, że towary nie przypłynęły do Sedanii wraz z nim.
Gospoda przed którą się zatrzymali, na pierwszy rzut oka nie wydała się Baaxowi znajoma. Spojrzał na szyld,
przeczytał nazwę „Trzy Dorsze” i wtedy ją rozpoznał. Jesienią, gdy był tu ostatnio, mieściła się w parterowym
budyneczku obok. Teraz trzymano tu konie, a gospoda zajmowała piętrowy budynek, ozdobiony attykami w stylu
hadarskiego rozkwitu. Na piętrze były pokoje gościnne, a na parterze obszerna sala jadalna z kilkoma alkierzami,
kuchnią i zapleczem. Wewnątrz pachniało jedzeniem i to było w tej chwili najważniejsze – nie jedli przecież prawie
dobę.
Zaspokoili pierwszy głód i zaczęli rozważać to, co się stało. Baax pałaszował już trzecią porcję, Kirem i Ha
Meknarin zabierali się za drugą, a zamyślona Zita grzebała niezdecydowanie w talerzu. Odezwała się pierwsza.
–Może nie stało się źle, żeśmy się tu znaleźli – powiedziała. Baax zastygł z uniesionym do ust kęsem polędwicy
na ostro. – Mnie nic na Nelopie nie trzyma – kontynuowała Zita. – To nie mój dom, już dawno powinnam stamtąd
odejść; mój pracodawca Niggy za dużo sobie wyobrażał, chyba chciał mnie za żonę! – wyglądała na oburzoną jego
zuchwałością. – Odkąd opuściłam ojca i rodzeństwo, nigdy nie było mi źle. Zresztą wcześniej też nie – przerwała
na chwilę, by sprawdzić, czy jej słuchają. Tylko rycerz wyglądał, jakby nie rozumiał, co ona mówi, ale też go nie
rozumiała. – Chodzi mi o to, że może już pora na jakąś zmianę. Chyba z nimi pójdę. Zawsze, jak robiło się strasznie
źle, rozwiązanie znajdowało się samo. Może teraz też tak jest? – Patrzyła na nich, jakby czekała na jakąś radę.
Baax zastanowił się chwilę. Gdyby nie towary, które zostały w dokach Nelopy, też nic by go tam nie ciągnęło.
Towary pewnie i tak zostały rozkradzione, gdy rozeszła się wieść, że handlarz zniknął. Choć wcale niekoniecznie.
–Ja chcę tylko odzyskać pierścień – burknął Kirem.
–Poza tym na Nelopie pewnie by pytali, co się stało. Dziwne jest przecież takie zniknięcie – zastanawiała się dalej
Zita. – Nie ma po co tam wracać, tylko same kłopoty. Jak pójdziemy z czarownikami, może się chociaż dowiemy, co
się stało, gdzie byliśmy i po co.
–Oni ci tego nie powiedzą. – zauważył Baax z pełnymi ustami.
–Ja się ich zapytam – żachnął się Kirem wstając. – I powiem, żeby mi oddali pierścień albo pieniądze, które za
niego zapłaciłem.
–Siadaj. – Baax pociągnął go zdecydowanie za rękę i chłopiec przysiadł zdumiony. – Nie ma sensu z nimi
zadzierać – wyjaśnił handlarz, przełknąwszy. – Z czarodziejami tylko po dobroci. Aoni zasiedli sobie w alkierzu i
nas mają gdzieś. Jak zaczniesz im grozić albo się wypytywać, to cię w żabę zamienią lub w co gorszego. Po
dobroci i po cierpliwości. Wszystko, co twoje dostaniesz z powrotem. Zaufaj mi – zakończył z pewną miną. Kirem
zamilkł i wziął się za drugą porcję polędwicy z ziemniakami, zerkając w stronę rycerza, który również przyglądał mu
się bacznie.
Baax popatrzył na nich i spokojnie wytłumaczył rycerzowi o czym rozmawiali z Zitą i Kiremem. Nie był pewien, czy
rycerz mu wierzy, bo wyraz jego twarzy nie zmienił się ani trochę, a szare oczy były pochmurne i podejrzliwe. W
zasięgu jego ręki leżał długi, ciężki oburęczny miecz. Pasa z krótszym mieczem i sztyletem w ogóle nie odpiął.
Czarodziejka zwracała się do niego Ha Meknarin. Baax nie wiedział, czy Ha to imię, czy jakiś tytuł rycerski. Nigdy
nie był mocny w heraldyce i tradycji iselskiej, a oni przywiązywali ogromną wagę do form. Był pewien, że
czarodziejka i rycerz pochodzili z Iseli. Ona była chyba czystej krwi Sesziją, on wyglądał na Kerana, ale sposób, w
jaki czarodziejka go traktowała i w jaki sam się do siebie odnosił, zdecydowanie temu zaprzeczał. Baax pochodził z
Eriaaru i nie znał się na Rodzinach na tyle dobrze, by cokolwiek powiedzieć na pewno. Tylko w Iseli i może jeszcze
gdzieniegdzie w Daey klany pilnowały prawa krwi.
–Zjadłbym jeszcze – powiedział dla rozładowania atmosfery. Talerz rycerza także był już pusty. Popatrzył na
niego pytająco i rycerz pokiwał niezdecydowanie głową.
W gospodzie było mnóstwo ludzi, więc Ha Meknarin wstał i nie zastanawiając się wiele, podszedł do szynkwasu i
uderzył w stojący tam dzwonek.
Baax zbyt późno pojął jego zamiar, by zdążył zapobiec jego realizacji. Gdy perlisty dźwięk dzwonka wdarł się w
karczemny gwar, mógł jedynie schować głowę w ramiona i udawać, że nie zna tego człowieka. Zita z przerażenia
otworzyła szeroko oczy. Z ich trojga tylko Kirem nie wiedział, co oznacza użycie dzwonka w tawernie w portowym
mieście. Przynajmniej w Eriaarze i w Kentebie.
Obecni w karczmie goście wiedzieli o tym aż nadto dobrze. Po chwili nagłej ciszy goście zaczęli walić w stoły
kuflami i wrzeszczeć radośnie. Karczmarz znalazł się szybciej, niż Ha Meknarin zdążył pomyśleć i poklepał
przyjaźnie rycerza po ramieniu.
–Stawiamy kolejkę, co? – powiedział i uśmiechnął się, pokazując wszystkie braki w uzębieniu. Ha Meknarin nie
zrozumiał. Wyrwał ramię spod przyjacielskiego uścisku i oznajmił dainką, że chcą jeszcze jeść.
–O, obcy. – Karczmarz rozłożył ręce powitalnym gestem – Jakże nam miło jest! Postawić kolejkę ty musisz –
powiedział niezbyt poprawną dainką, dzióbiąc palcem w sam środek godła, wyszytego na wyblakłym, niebieskim
kabacie rycerza.
–Postawić kolejkę? – spytał rycerz. Chciał się dopytać, co to oznacza, ale przerwano mu.
–Tego tam widziałem – rozległ się nagle przejęty głos z głębi sali. – Przysięgam, prawdę mówię. – Marynarz wstał
chwiejnie, pokazując palcem na rycerza. – Zniknął, a z nim jeszcze kilku, mówię wam! – zwrócił się do swoich
kompanów i odpowiedział mu rechot. Cała sala patrzyła zaciekawiona to na rycerza, który winien był im wszystkim
po kuflu piwa, to na niewątpliwie pijanego mężczyznę. Karczmarz pomyślał, że szykuje się awantura. – Na własne
oczy żem widział – podjął mężczyzna. – Siedzieli przy stole, nagle podszedł taki jeden na szaro odziany i zniknęli.
Razem ze stołem i dziewczyną. Przysięgam, że tak było. Był dym i straszny huk, aż się pod stół schowałem. Nie ten,
co zniknął, bo pewnie też bym zniknął. – zaśmiał się rechotliwie. Ludzie bawili się coraz lepiej. Marynarz nabrał
animuszu, bo zwrócił się prosto do rycerza. – Hej ty, rycerz! Powiedz im, jak było. I gdzieście tę dziewkę zabrali?
Zdezorientowany Ha Meknarin popatrzył na Baaxa, jakby oczekując, że kupiec wyjaśni, o co im wszystkim chodzi.
Ale Baax tylko złapał się za głowę. Mężczyzna zaczął się przepychać między stołami.
–Hej, rycerzu! Opowiedz wszystkim, co się stało! Gdzieście się podziali? Amoże ten czarownik w coś was
pozamieniał? No chyba ci gęby nie zatkał? – Podszedł do rycerza i przyjacielsko poklepał go po ramieniu. Ha
Meknarin popatrzył na niego z góry. Był o dobrą głowę wyższy od marynarza. Położył dłoń na głowni miecza
przypiętego do pasa.
–Czego waszmość sobie życzysz? – zapytał.
–O! Gość z zagranicy. To dainka, tak? Wyście zniknęliście na Nelopie? – Marynarz najwyraźniej również nie był
mocny w obcych językach.
–Obawę mam, że to jakaś pomyłka – odpowiedział powoli Ha Meknarin niskim, spokojnym głosem.
–Nie myłka, nie myłka – marynarz postukał rycerza w pierś. – Ja mieć dobra pamięć do twarzy. To był ty. Gdzie
twoi przyjaciele, muszą tu gdzieś być. – Zaczął rozglądać się po sali, ale nie zauważył pozostałej trójki. Baax
najlepiej jak mógł starał się nie zwracać na siebie uwagi.
Ha Meknarin miał dość bezceremonialnego stukania w emblemat rycerzy iselskich, któremu należy się szacunek.
Wyciągnął miecz z pochwy i przytknął czubek klingi do szyi marynarza. Ten wytrzeszczył oczy i znieruchomiał,
wstrzymując oddech. W sali zapadła martwa cisza. Jeden z kompanów pijanego marynarza wstał, przewracając z
hukiem stołek. Przykładając palec do ust i psykając głośno niezręcznie wymknął się z karczmy,.
–Anie mówiłam – odezwała się cicho zamyślona Zita. – Nie ma po co wracać na Nelopę, ani nawet zostawać tutaj.
Ochan i Elheres jedli w milczeniu. Pomimo głodu czarodziejce nie chciało się jeść, kiedy widziała naprzeciwko
siebie maga, którego nigdy nie lubiła. Nie miała też ochoty z nim rozmawiać, ale musiała, bo kończyli posiłek.
–Mam nadzieję, że masz pieniądze, żeby zapłacić za to jedzenie. I za nich. – odezwała się pokazując na drzwi.
–Aty nie masz? – wbrew jej oczekiwaniom, a może właśnie w zgodzie z nimi, zadał to pytanie. Pokręciła głową nie
po to, by zaprzeczyć, ale dlatego, że wydało jej się tak niewiarygodnie idiotyczne.
–Nie, Ochan, nie mam. Wynieśliśmy się z wyspy tak szybko, że nie miałam czasu, by się spakować. – Nie wiedziała,
czy ma dość rozumu, by dostrzec ironię z jaką to powiedziała.
Wpatrzył się w talerz, zaciskając wargi. Jak długo jeszcze będzie pozwalać, żeby robiła z niego durnia?
–Pani Wiatrów… – zaczął i spojrzał na nią. Wiedział, że jej dokuczy, ale nagle zrobiło mu się głupio. Podniosła na
niego wściekłe spojrzenie. Wyczuł, że Magia zaczyna pulsować wokół jej dłoni. – Wybacz, nie chciałem cię urazić –
przeprosił natychmiast.
–Jeszcze będę Panią Wiatrów, zobaczysz – wycedziła przez zęby.
–Z pewnością.
Miał nadzieję, że jego słowa zabrzmiały szczerze. Chciał zapytać, co wydarzyło się jesienią, podczas
Zgromadzenia w Hadarze, ale znowu zabrakło mu odwagi.
–Już niedługo. Po to właśnie chcę się udać do Ptasiej Twierdzy – powiedziała nagle.
–Dokąd? – Ochan nie był w stanie ukryć zdumienia.
–Do Tkalarhiar, do Ptasiej Twierdzy w Usinialu. Do inokanów. – Spojrzała mu w oczy radując się widokiem
malującego się w nich niedowierzania. Zaraz jednak opuściła wzrok. Znowu nie była w stanie wytrzymać jego
spojrzenia jak w Daey, w Hadarze, jak zawsze, kiedy się spotykali. Jego ogromne ciemnogranatowe tęczówki, były
tak intensywne i głębokie, że gdy patrzyła mu w oczy natychmiast zaczynało jej się kręcić w głowie i język jej się
plątał. Odetchnęła głęboko. – Aty co planowałeś? – spytała ironicznie dla dodania sobie odwagi.
–Ja chcę się udać do Daey – odpowiedział niepewnie.
–Nie ma mowy. Jedziemy do Usinialu.
–W Daey znajduje się źródło wszelkiej magicznej wiedzy. Jeśli gdzieś mam się czegoś dowiedzieć o tym
Pierścieniu, to właśnie tam.
–Całą wiedzę Daey już posiadłam, teraz udaję się do Ptasiej Twierdzy. Aty idziesz ze mną.
–Niby dlaczego? Jeśli chcesz, możesz iść do Ptasiej Twierdzy. Ja wybieram się do Daey.
–Tak? Wypuścisz mnie znowu? Myślałam, że wdzięczny jesteś losowi, że jeszcze raz na mnie trafiłeś.
Przepuścisz okazję, by mi dokuczyć?
–Najwyraźniej strasznie ci na tym zależy. Elheres, prędzej ty pójdziesz tam, gdzie pójdzie Pierścień, niż ja pójdę
tam, gdzie ty chcesz zaspokoić jakieś swoje ambicje!
–Nie jakieś ambicje, tylko spełnić swe Przeznaczenie – syknęła. – Możesz mi wierzyć, to nie ja pójdę tam, gdzie
Pierścień, tylko Pierścień pójdzie tam, gdzie ja! Bo ty pójdziesz tam, gdzie ja! Za dobrze cię znam.
–Możesz się mylić. – Chwilę mierzyli się wzrokiem, w końcu Ochan zrezygnował. Popatrzył na swój talerz, na
niedojedzoną polędwicę. Nie był już głodny.
–Nie chciałabyś się czegoś o nim dowiedzieć? W Daey mogą coś wyjaśnić. Askoro posiadłaś całą magiczną
wiedzę Daey, to może mi wyjaśnisz, co zaszło i dlaczego? – podniósł ponownie wzrok. Znowu chciał jej dokuczyć.
– Czy posiadasz tylko wiedzę o wiatrach? – spytał, patrząc na nią zimno.
–Ochan, nie prowokuj mnie! – ostrzegła. – Posiadam całą wiedzę o wiatrach, jaką mogłam dostać w Daey i sam
dobrze wiesz, czemu nie mogę jej jeszcze wykorzystać. Ateraz udaję się do Ptasiej Twierdzy, bo nikt nie wie o
wiatrach więcej od ptasich. Idę tam, a ty idziesz ze mną, bo oboje jesteśmy zainteresowani tajemnicą Pierścienia,
sam to powiedziałeś. – Nie miała pewności, czy powiedział, ale to był na pewno dobry argument. Potrzebowała go
bardziej nawet niż tego klejnocika. – Po drugie, inokane są starzy i tak samo dobrze mogą wyjaśnić tajemnicę, jak
Wiedzący z Daey, a poza tym nie chcesz, bym znów ci się wymknęła. I wyjątkowo, tym razem ja nie chcę się
wymknąć tobie, ale mogę w każdej chwili zmienić zdanie. Zrozumiałeś?
–Grozisz mi? Zaskoczę cię, Elheres. Nie zależy mi na tym, żebyś mi się nie wymknęła. Rano idę do portu i
wsiadam na pierwszy statek płynący na południe, a ty rób, co chcesz.
Wstał i wyszedł z alkierza. Elheres poderwała się gwałtownie i wyszła za nim. Wpadła na niego w drzwiach, gdy
zatrzymał się nagle.
–No to pięknie – odwrócił się do niej z miną zwycięscy.
Przed szynkwasem stał Ha Meknarin z obnażonym mieczem w dłoni i celował nim w gardło kulącego się ze
strachu marynarza. W sali było nienaturalnie cicho, trzaskały tylko drzwi, jakby w przeciągu. Elheres wyciągnęła
dłoń w stronę Ochana, patrząc na niego znacząco. Nie zamierzała przyznawać się do trzosika z najczystszym
złotem, przyczepionego pod suknią na czarną godzinę. Czarodziej westchnął ciężko, ale oddał jej swój.
Zdecydowanym krokiem przeszła przez salę i stanęła przed Meknarinem. Delikatną, kobiecą dłonią ujęła ostrze i
odchyliła je, uwalniając gardło nieszczęsnego marynarza. Ten zniknął od razu, jak zdmuchnięty. Ha Meknarin
opuścił miecz i ze spuszczoną głową zaczął mamrotać jakieś przeprosiny.
–Nie teraz Ha Meknarin – ucięła twardo. – Chcę zapłacić za obiad nasz i tej czwórki. – machnęła ręką w kierunku
Ochana i Baaxa, zwracając się do karczmarza.
–Tak – mruknął karczmarz oddychając z ulgą i wymienił cenę. – On zadzwonił dzwonkiem – dodał nieśmiało.
–I co z tego? – spytała Elheres.
–Nic.
–To dobrze. Poprosimy jeszcze o nocleg. Ile się należy?
Dla siebie i Ha Meknarina wzięła osobny pokój. Ochana i pozostałych zostawiła w ogólnej sali. Na nic się zdały
protesty czarodzieja, że to za jego pieniądze.
Baax znowu był w dobrym humorze. Dawno minęły już czasy, kiedy nocował we wspólnej izbie. Wiążące się z tym
wspomnienia teraz były raczej miłe. Poczuł się znowu jak nieodpowiedzialny chłopak, którym był kiedyś. Z
westchnieniem osunął się na posłanie obok Kirema. Koc śmierdział potem, wokół chrapała pokaźna grupa zapitych
marynarzy, drobnych handlarzy i wszelkiego rodzaju włóczęgów. Baax czuł się jak jeden z nich i był naprawdę
szczęśliwy. Przestał się martwić pozostawionymi na Nelopie towarami. Skoro są nie do odzyskania, nie ma się już
czym przejmować. Wciąż jeszcze istnieje pokaźna fortuna w Urji. Cóż że zaręczyny z Meleni trochę się odwleką?
Nie ma czego żałować.
Na razie zanosiło się na niezłą awanturę i zamierzał się nią bawić. W końcu jest szansa, że nie będzie trwać
długo. Przecież czarodzieje mogą udać się w kierunku Urji. Wtedy odzyska należne mu miejsce w społeczeństwie i
z lubością będzie wspominał swoją ostatnią wielką przygodę. Z tą myślą zasnął, ale nie zdążył się jeszcze dobrze
przyłożyć, gdy poczuł, że ktoś szarpie go za ramię.
–Czarodziej sobie poszedł – wyszeptał wyraźnie zmartwiony Kirem.
–No to co?
–On ma mój pierścień. Obiecałeś…
–Aty w to uwierzyłeś? – wyszeptał Baax z rozpaczą. Skoro jednak chłopak mu zaufał, to musi mu teraz pomóc.
Tak nakazywało mu jego głupie poczucie obowiązku. – Idź obudzić czarodziejkę, pójdziemy za nim. – Wstał i
przeciągnął się. Ktoś z głębi sali mruknął, żeby zamknęli gęby, bo ludzie chcą spać.
Rozdział Drugi.
Jak tylko kupiec zaczął chrapać Ochan wykradł się z sali. Nie chciał zabierać ich wszystkich ze sobą. Stał w
ciemnej uliczce i zastanawiał się, ile jeszcze godzin zostało do świtu i jak wcześnie wypływają pierwsze statki. Nie
chciał też brać ze sobą Elheres, jeśli nawet ona tego chciała. Nie tym razem, może jeszcze kiedyś będzie okazja,
by się spotkać.
Wiedział o istnieniu Pierścienia jeszcze nim go odnalazł, bo powiedziały mu o nim sny. Najpierw były niewyraźne,
pełne zagadek i majaczeń, potem ukazał się w nich Pierścień i jego zew. Pierścień, który chciał do kogoś należeć,
który chciał zostać odnaleziony. I to właśnie on go odnalazł. Choć nie zapytał o to Elheres, był prawie pewien, że
ona również miała takie sny. Wiedziała o Pierścieniu i chyba również chciała go mieć. Obawiał się, że w okolicy
może być więcej magów, którzy pożądają jego Pierścienia. Nie powinien zostawać w mieście. Musi opuścić je
jeszcze tego wieczora.
Musi odejść stąd jeszcze z jednego powodu. Nie wie przecież, jak postępować z tak potężnym przedmiotem
magicznym jak ten, który dostał się w jego ręce. Wiedział, że przedmiot jest potężny. Tak potężny, jak żaden inny,
który znał z własnego doświadczenia lub z magicznych ksiąg. Świadczyło o tym chociażby przeniesienie całej
grupy na statek. Zaklęcie wykraczające znacznie poza jego możliwości. Młody czarodziej umiał trzeźwo ocenić
swoją wiedzę i siłę. Albo wcześniejsze wydarzenia w karczmie, gdy Pierścień zachowywał się tak, jakby posiadał
własną wolę, własną świadomość. Żaden inny przedmiot magiczny nie zachowywał się w ten sposób.
Przez cały dzień rozważał to, co się stało i nie potrafił sam znaleźć odpowiedzi. Musi jej poszukać u kogoś
mądrzejszego. Agdzie szukać najświatlejszych Mędrców i Magów, jeśli nie w Daey – w Miejscu Początku – stolicy
świata i światowej Magii. Tam czarodzieje zdobywają swoją wiedzę, tam przechodzą swoje Próby. Tam znajduje się
największa biblioteka Arelonu. Jest wiele innych miejsc, które mogą przynieść odpowiedź, ale Daey jest
najpewniejszym z nich. Jedynym prawdziwym powodem, dla którego wahał się jeszcze, była Elheres. Już
wcześniej domyślał się, że nie zechce się tam z nim udać. Nie po tym, co się wydarzyło, gdy spotkali się tam po raz
pierwszy, siedem lat temu. I ona to potwierdziła. Cel jej podróży był inny, zupełnie inny. Był taki, jak przy tamtej
pierwszej podróży do Daey. Próba Wiatrów.
Miała rację. Jest wdzięczny przypadkowi, że na nią trafił. Bardzo chciał pójść tam, gdzie ona. Ale teraz to
Pierścień był ważniejszy. Ważniejszy od niej, ważniejszy od Lihesów. Tak naprawdę liczy się tylko tajemnica i jej
rozwiązanie. Tylko Pierścień i tylko pytanie, czym on jest. Dla tego pytania gotów był nawet zrezygnować z podróży
na drugą stronę Wąwozu, na północ. Z podróży, do której przygotowywał się przez ostatnie pół roku. Bo
odpowiedź na nie znajdowała się jego zdaniem w Daey.
Szejdi-Kan nie miał snów już drugą noc. Trochę go to cieszyło, a trochę martwiło. Mógł wreszcie spać spokojnie,
zarazem jednak miał świadomość, że coś wydarzyło się bez jego udziału. Szejdi-Kan nie lubił takich sytuacji.
Późnym wieczorem, obudziło go walenie do wrót domostwa. Czarodziej zwlókł się z wysiłkiem z łoża i poczłapał
do drzwi. Zobaczył obdartego osobnika, cuchnącego przetrawionym chmielem.
–Giko! – powitał go z nieukrywanym wstrętem.
–Panie – wyszeptał Giko, z trudem powstrzymując się od wrzasku. Przełknął ślinę i odetchnął kilka razy głęboko,
zasmradzając jeszcze bardziej powietrze. – Wybacz, że zrywam cię w środku nocy, ale kazałeś donosić, gdyby
działo się coś dziwnego.
–Donoś zatem, byle prędko – rzucił czarodziej ze zniecierpliwieniem.
–Wczora na Nelopie zniknęło podobno kilka osób. Dziś wszyscy marynarze i kupcy szeptają o tym w całej Sedanii
i pewnie na całym południowym wybrzeżu. Ajedni to mówią, że na ich statku zjawili się jacyś czarodzieje i oni ich
przywieźli tu, do Sedanii. – Giko przerwał, czekając na reakcję ze strony czarodzieja. Ten jednak nie był
zaciekawiony, albo przynajmniej tego nie okazał. – Awczoraj wieczorem w „Trzech Dorszach” siedział rycerz i
jeden gość go rozpoznał, i mówił, że to on siedział wtedy w karczmie na Nelopie, co oni wszyscy zniknęli. Rycerz
się wyparł, ale ja potem gadałem z tym człowiekiem i się go wypytałem, to wiem, co się stało. – Giko znowu zawiesił
głos.
–Mów dalej! Nie mam całej nocy na wysłuchiwanie ciebie.
–Już mówię, już mówię, panie. Oni się kłócili, rycerz z czarodziejem, o jakiś klejnot, pierścionek czy coś takiego. I
podszedł do nich jeszcze jeden czarodziej i on ich wszystkich gdzieś zabrał. Tych czarodziei z rycerzem było
podobno czterech, ale inni ludzie, którzy przypłynęli dziś z Nelopy, to mówią, że ich trzech było wszystkich, a inni,
że pięciu. Ale podobno razem z nimi zniknęła jeszcze karczmarka, tylko że niektórzy mówią, że nie, bo ją jeszcze
później w karczmie widzieli, tylko ona ze strachu rozbiła kufel i dlatego potem uciekła. Ale marynarze ze statku
mówią, że były tam dwie kobiety z tymi czarownikami, to naprawdę nie wiadomo, ilu ich było. Aw „Trzech
Dorszach” był ino ten rycerz. Albo to nie był ten. Ale ten człowiek, co go poznał, twierdzi, że to na pewno ten.
–Aten człowiek aby nie wypił tyle co ty? – przerwał mu czarodziej z powątpiewaniem, ale teraz już chciał
dowiedzieć się więcej. Znikanie znikaniem, to się może zdarzyć każdemu, ale oni mówili coś o klejnocie, o
pierścieniu. Giko pokręcił gwałtownie głową, a jego spuchnięta twarz wyrażała największe oburzenie. – Dobrze,
dobrze – uspokoił go Szejdi-Kan. – Nie mówię, że wątpię w twoje słowa. Mów dalej. Co to za czarodzieje? Jak
wyglądali?
–Marynarze to mówią, że jeden był taki mały i chudy, drugi też chudy, ale wyższy, a trzeci był starszy i gruby. I to
by się nawet zgadzało, bo ten człowiek z Nelopy też mówi, że jeden był gruby. Arycerz był wysoki i mówią, że nosił
emblemę rycerzy iselskich i niebieski kabat. Tylko że dla mnie to ten kabat niebieski nie był, ino szarawy, ale może
on kiedyś niebieski był, ja nie wiem.
–Akobiety?
–Jedna chuda blondynka, na bogatą wyglądała, a druga nieduża, ale takie te miała… – Giko zagiął wymownie
palce przed klatką piersiową – i czarny warkocz.
–Kiedy to się stało?
–Mówią, że zeszłego wieczora.
–Aw „Trzech Dorszach”? Dzisiaj?
–Ano, dzisiaj. To znaczy będzie już, że wczoraj, bo to wieczorem było. Przy kolacji.
–Czemuś wcześniej nie przyszedł?
–Bo, panie, daleko tu do ciebie, to drugi koniec miasta. Przejść nie taka prosta sprawa po zmroku, a i wypytać
wszystkich musiałem, żeby nie naopowiadać ci bzdur, tylko same kotrety. Tak jak kazałeś.
–Już ty nie bajaj. Trudno przejść. Akurat. Takiemu jak ty. Abzdur toś mi naopowiadał cały worek. – Szejdi-Kan
skrzywił się z niesmakiem. Wpatrywał się przez chwilę w biedniejącą, coraz bardziej błagalnie wyglądającą twarz
Giko. – Ale masz tu. – rzucił mu kilka miedziaków, a Giko szybko pozbierał je z ziemi. – Tylko nie kupuj piwska, kup
sobie coś do jedzenia albo odziej się porządnie.
–Tak panie, tak panie.
Giko oddalał się w pokłonach, a czarodziej dobrze wiedział, że zaraz pójdzie się urżnąć. Miał taką rozradowaną
minę.
Szejdi-Kan wiedział, że nie ma dużo czasu do stracenia. Czarodzieje prawdopodobnie będą chcieli uciec przed
podążającymi ich śladem plotkami, więc powinien ich złapać przed świtem, gdy jeszcze będą spali. Nad ranem
pewnie zwalą się kolejni informatorzy, ale będą o wiele spóźnieni. Tylko ktoś taki jak dobry stary Giko, który wie o
wszystkim, co się dzieje w mieście i jego bliższych i dalszych okolicach, jest wart, by go utrzymywać. Szkoda tylko,
że mu pewnie niedługo wątroba pęknie.
Ubrał się, rozgrzał umysł i pamięć, przywołał całą dostępną mu Magię. Przeprawa z obcymi czarodziejami może
nie być łatwa, choć tych dwoje to najwyraźniej młodzieniaszki – możliwe, że jeszcze przed pierwszymi Próbami. Ale
ten gruby. Ten był starszy i mógł się okazać godnym przeciwnikiem. Apoza tym było ich trzech. Szejdi-Kan był
potężnym czarownikiem. Nie władał żadną z Mocy, ale podstawowe zaklęcia wszystkich miał dobrze opanowane.
Oceniał więc swoje szanse wysoko. Najpierw jednak dobrze byłoby wiedzieć, z kim ma się do czynienia. Aopis
Giko żadnych „kotretnych” informacji nie dostarczył.
Pierwszą rzeczą, było odnalezienie braci Talogów – znanych sedańskich rębajłów. Mogą mu się przydać,
zwłaszcza że czarownikom towarzyszy iselski rycerz. Przynajmniej jego będzie miał z głowy, a możliwe, że
braciszkowie zdążą jeszcze zająć się jednym z czarodziejów. Nie boją się czarów, mają na to zbyt odporne głowy.
Gdy podchodzili pod „Trzy Dorsze”, było już dobrze po północy.
Elheres nie zdążyła jeszcze zasnąć, gdy Kirem przyszedł ją obudzić. Najpierw musiała się wykąpać, potem Ha
Meknarin opowiedział jej o wieczornej awanturze w karczmie. Zbeształa go za nieuzasadnioną gwałtowność, a
sama musiała wysłuchać pretensji, że znaleźli się w takiej dziwacznej sytuacji.
–Ale nie możemy go teraz zostawić – usiłowała wyjaśnić rycerzowi, czemu upiera się, żeby zostać z czarodziejem.
– Czy ty w ogóle wiesz, co on zamierza zrobić?! Chce iść do Usinialu, do inokanów! – skłamała. – Czy wiesz, co to
są inokane? Wiesz. No to rozumiesz, że napyta sobie biedy. Nie mogę na to pozwolić!
Ha Meknarin nie wyglądał na całkiem przekonanego, gdy ktoś zapukał do drzwi.
–Proszę! – krzyknęła, patrząc pytająco na rycerza. Ten podszedł do drzwi z obnażonym mieczem w dłoni. W
szparze pojawiła się głowa Kirema.
–Czarodziej uciekł – wyszeptał chłopak, wpatrując się wystraszonymi oczami w rycerza i jego oręż. Ha Meknarin
odłożył miecz.
–Anie mówiłam! – powiedziała podniesionym głosem Elheres. – Wyjdźcie, musze się ubrać!
Już po chwili była gotowa. Wśród jęków i narzekań rozbudzonych ludzi przeszła przez salę na dole, a reszta
kompanii szła za nią mamrocząc przeprosiny. W blado oświetlonym mroku na zewnątrz dostrzegła znajomą
sylwetkę.
–Ochan! – zawołała.
Usłyszał ją, ale nie obejrzał się. Po co w ogóle tu czekał, to nie jej sprawa!
–Zaczekaj! – krzyknęła głośniej. Odwrócił się. Mógłby powiedzieć, że wbrew woli, ale przecież chodziło o to, żeby
jednak jeszcze raz na nią spojrzeć. Zobaczył we mgle obcych. Niewysoki, szczupły mężczyzna stał w towarzystwie
dwóch drabów. Elheres szła w jego kierunku. Zupełnie nie zdawała sobie sprawy z obecności tamtych. W ciemnej
uliczce zalegała mgła, a oni stali w odległości kilkunastu kroków za nią.
Dostrzegła chyba jednak coś w jego twarzy, bo zwolniła kroku, a potem zatrzymała się na wyciągnięcie ręki przed
nim i obejrzała powoli. Widział, jak poruszyła ramionami nabierając i wypuszczając powietrze. Z karczmy wyszedł
Ha Meknarin, a za nim Baax z Zitą i Kiremem. Rycerz niemal natychmiast dostrzegł niebezpieczeństwo. Zatrzymał
się po kilku krokach i odwrócił, wyciągając potężny oburęczny miecz z pochwy na plecach.
–Czego chcecie? – spytał.
–Od ciebie niczego – odparł szczupły niskim, nieprzyjemnie głębokim głosem.
Baax wycofał się rozsądnie za Ochana i Elheres, pociągając za sobą Zitę i Kirema. Dwóch czarodziejów i rycerz
przeciwko dwóm rycerzom i czarodziejowi, pomyślał. Siły nierówne, nie mógł tylko rozeznać, kto ma przewagę.
Wycofał się nieco, nie na tyle jednak, by stracić z oczu walkę. Wiedział, co się za chwilę stanie, i nie uważał, że
powinien wziąć w tym udział, obserwacja mogła być jednak całkiem interesująca.
–Choć mógłbym chcieć czegoś od twojej pani – odezwał się mężczyzna po chwili ciszy. Rozpoznał chyba
czarodziejkę. W jego głosie dźwięczała uprzejmość.
Ochan czuł jak stado mrówek biega mu po plecach. Zwilgotniałe od gęstniejącej mgły ubranie i włosy
nieprzyjemnie lepiły się do ciała.
–Uciekaj z Pierścieniem. – Szept Elheres tuż przy jego uchu zmroził go jeszcze bardziej. – Ja go zatrzymam.
Wiem, kto to jest. To Szejdi-Kan. Znam go, wiem, jak z nim walczyć. – Nie podniósł wzroku, ale czuł, że ona patrzy
na niego uważnie i pewnie jest wściekła. Wie, że jej nie posłucha. Jeszcze nie teraz. – Ochan, jesteśmy w tym
razem. Uciekaj, ja się nim zajmę – ponagliła bez większej nadziei.
–Jeszcze nie teraz – odpowiedział cicho. – Czego chcesz? – zwrócił się do mężczyzny stojącego po drugiej
stronie uliczki.
–Wiesz dobrze – odpowiedział mężczyzna. Jego głos stracił nieco głębi, przez co stał się jeszcze bardziej
nieprzyjemny. Powiał wiatr, rozpraszając nieco mgłę. Ochan rzucił krótkie spojrzenie na Elheres, ale to nie były jej
czary. Stała obok niego niezbyt skoncentrowana, a powinna się bardziej skupić, jeśli chce walczyć. On też musi się
skupić. Zwłaszcza że doskonale wyczuwał gromadzącą się wokół obcego aurę Magii.
–Seszija Elheres Lihes. – Szejdi-Kan chciał potwierdzić swoje przypuszczenia. – Wróciłaś. Jak sądzę, nie z
pustymi rękami.
Elheres nie odpowiedziała. Próbowała się koncentrować, by przeciwstawić się mocy Szejdi-Kana. Wiedziała, że
jest silniejszy od niej. Starszy i bardziej doświadczony.
–Czy zechcesz oddać mi to bez walki, czy też mam cię najpierw poturbować? – spytał czarodziej uprzejmie.
–Nic ode mnie nie dostaniesz – syknęła Elheres a jej głęboki oddech miał zmylić przeciwnika. Nie zamierzała
używać Wiatru, to byłoby zbyt oczywiste.
–Doprawdy? – zdziwił się ironicznie Szejdi-Kan. – Aczymże mi się przeciwstawisz? Zefirkiem?
Powiedział to za wcześnie, o kilka chwil za wcześnie, i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Elheres nie była
jeszcze gotowa, a na taki cios musiała odpowiedzieć. Natychmiast.
Sinoniebieski błysk rozjaśnił ulicę. W tym świetle tynk zdawał się odpadać z kostropatych ścian. Jasność trwała
tylko chwilę i zawiesista ciemność ponownie zalała zaułek. Zaklęcie nie wyrządziło żadnej szkody obcemu. Stał
nadal w tym samym miejscu, a tęczowa aura, ledwie przedtem widoczna, wiła się teraz dookoła niego,
przyprawiając o zawrót głowy.
Jeszcze zanim rozpoczął rozmowę zabezpieczył się polem ochronnym. Ochan doskonale to widział. Teraz!
Czemu nie wcześniej? Powinni współdziałać, jeśli chcą go pokonać. Dostrzegł kątem oka, że Ha Meknarin,
usiłując obronić czarodziejkę, starł się w nierównej walce z dwoma przeciwnikami. Skutecznie parował ich ciosy,
niemożliwe jednak, aby długo wytrzymał tę walkę. Starając się nie spuszczać wzroku z Szejdi-Kana, który zajęty był
konstruowaniem zaklęcia, Ochan wymierzył krótki cios znajdującemu się bliżej wojownikowi. Siła uderzenia
zadziwiła jego samego. Dawniej często zdarzało mu się przesadzić z siłą swojej magii, ale od kilku już lat sądził, że
opanował wszelkie odruchy. Wojownik padł na ziemię nieruchomo jak kłoda.
Szejdi-Kan chyba również był zaskoczony. Nie dał się jednak wyprowadzić z równowagi, nie pozwoliło na to jego
doświadczenie. Ochan chwilę za długo przyglądał się leżącemu rycerzowi i nie zorientował się, że Elheres też
konstruuje zaklęcie. Nie powinna tego robić, nie była jeszcze gotowa! Poprzedni czar wymagał dużo energii i nie
miało znaczenia, że poszła ona na marne. Nie widział jednak czarodziejki po Zgromadzeniu Hadarskim i nie mógł
wiedzieć, jaką mocą teraz dysponowała. Próbował przypomnieć sobie zaklęcie dezaktywizujące pole ochronne,
aby choć trochę jej pomóc, ale nie zdążył.
Ha Meknarin wymierzył przeciwnikowi potężny cios znad głowy, zdolny powalić byka. Ten sparował, chwytając
ostrze miecza lewą rękawicą, ozdobioną żelaznymi ćwiekami. Posypały się iskry, metal zgrzytnął nieprzyjemnie o
metal. Przez uliczkę przetoczył się gwałtowny podmuch i rycerze przewrócili się na bruk. Ha Meknarin podniósł
się i przykląkł, zasłaniając się ręką od wiatru. Wichura utrudniała mu ruchy i nie mógł dopaść zbierającego się z
ziemi przeciwnika.
Tymczasem nieruchomy Szejdi-Kan dalej konstruował zaklęcie. Wirująca wokół niego w pędzie tęcza teraz
nabrała jednolitego białawego zabarwienia. Masy powietrza zdawały się rozdzielać przed czarodziejem i omijać go
niczym wody strumienia opływające wrzucony do niego kamień. Jego szaty nie drgały nawet wewnątrz
wytworzonego pola ochronnego. Ochan zacisnął zęby. Szejdi-Kan musi zdjąć czar ochronny, jeśli chce rzucić
zaklęcie. Pozostawało jedynie poczekać na właściwy moment.
Zaklęcie Szejdi-Kana było o wiele precyzyjniej wymierzone niż zaklęcie Elheres. Ochan przegapił właściwy
moment. Wirująca tęcza stała się oślepiającą białością. W uliczce zrobiło się bardzo zimno.
–Rzuć czar ochronny – powiedział do Elheres, ale głos ledwie wydobył się spomiędzy szczękających wściekle
zębów. Czarodziejka zrobiła się biała, jak obłok wirujący wokół Szejdi-Kana. Wiedział, że sam musi wyglądać
podobnie. Rycerze walczyli, jakby w ogóle nie odczuwali zimna. On sam ledwie mógł się ruszyć, tak się trząsł.
Zrozumiał, że Szejdi-Kan skierował zaklęcie tylko przeciwko nim dwojgu. Nie było chwili do stracenia, gdyż
Elheres zaczynała się osuwać na kamienną drogę. Ochan przypominał sobie jedynie prosty czar służący do
rozpalania biwakowego ogniska.
Wiedział doskonale, że to tylko złuda. Używając Mocy Ognia musi czerpać z własnych zapasów ciepła, a czar
jeszcze bardziej go wychłodzi. Może też spalić Szejdi-Kana, który jest już rozgrzany rzucaniem przeciwnego
czaru. Prosty czar służący do rozpalania obozowego ogniska. Pierwszy czar, jaki kiedykolwiek wykonał. Wtedy
udało mu się spopielić chatę wioskowego szamana, który próbował nauczyć go Magii i przekonał się, że ma Dar.
Od kilku już lat kontrolował siłę zaklęć, ale może teraz – po tym, jak powalił jednego z rycerzy – znowu przesadzić.
Elheres leżała już u jego stóp. Wiedział, że jeśli się nie pośpieszy, także padnie. Ha Meknarin starał się nie
patrzeć w jej stronę, a Szejdi-Kan niespiesznie konstruował proste zaklęcie przeciwko rycerzowi.
Ochan zebrał całe ciepło, jakie jeszcze miał w sobie. Ten jeden raz, potem niech się stanie, co ma się stać.
Szejdi-Kan nie był otoczony polem ochronnym, nie obawiał się ich już. Ochan pozwolił, by całe ciepło, jakie udało
mu się zebrać przepłynęło do jego dłoni i wyszeptał kilka Słów.
Gdy się ocknął, dygotał z wewnętrznego zimna. Nad sobą widział kostropate mury i szarobure niebo. Słyszał
szczęk mieczy. Poderwał się natychmiast i poczuł zawrót głowy. Ha Meknarin nadal walczył z obcym rycerzem.
Obaj byli już ranni i oblani potem, za nimi płonął z hukiem budynek karczmy.
–Uciekajcie – rzucił krótko w kierunku Baaxa. – Biegnijcie do portu. Ha Meknarin, kończ z nim – polecił
rycerzowi.
–Chciał… bym – odpowiedział rycerz chrapliwie.
Nigdzie nie widział Szejdi-Kana. Nie wiedział, czy unieszkodliwił go na dobre, czy tylko na jakiś czas. Ukląkł przy
czarodziejce. Nie miał siły pomóc rycerzowi, nie wiedział nawet, czy starczy mu sił, żeby ogrzać Elheres. Nie
wydawało się to możliwe, ale była bardziej wyziębiona od niego. Podniósł ją z wysiłkiem i ruszył za kupcem,
karczmarką i chłopcem. Z tyłu dobiegł go chrapliwy jęk i odgłos padającego ciężko ciała. Miał nadzieję, że to nie Ha
Meknarin. Słyszał za sobą tupot butów i pobrzękiwanie kolczugi. Nie odwrócił głowy, Elheres była za ciężka i nie
mógł swobodnie się poruszać. Poczuł szarpnięcie.
–Oddaj mi ją! – zażądał rycerz.
Elheres była trupioblada, usta miała sine, włosy i brwi pokryte szronem. Ochan wiedział, że musi się spieszyć.
Wymówił Słowa jeszcze raz. Jeszcze trochę ciepła mu pozostało. Poczuł, jak przepływa przez całe jego ciało. Musi
być ostrożny, żeby tym razem nie przesadzić. Położył dłonie na sercu zmarzniętej dziewczyny.
–Co robisz? – rycerz chciał go odepchnąć, ale sparzył się i zabrał rękę z krzykiem. Za ciepło, pomyślał Ochan,
spokojniej. Kolory zaczęły wracać na twarz czarodziejki. Zamrugała oczami.
–Co… – chciała się poderwać, ale natknęła się na dłonie Ochana. – Co ty robisz? – krzyknęła.
–Przepraszam – powiedział cicho, zbyt zmęczony, by z nią dyskutować. – Zatrzymałem Szejdi-Kana. Nie wiem, czy
na dobre, czy tylko na chwilę. Nie widziałem go. Nie jesteśmy dość silni, by mu się drugi raz przeciwstawić, nawet
we dwójkę. Uciekajmy do portu i na pierwszy statek, jaki nas zabierze. On z pewnością nie ma twojej wiedzy o
wiatrach, to nasza jedyna szansa.
Elheres myślała chwilę nad jego słowami, przyglądając mu się uważnie, po czym zerwała się.
–Chodźmy zatem – powiedziała. – Szybko.
Ochan podniósł się, ale tym razem zawrót głowy był silniejszy od niego. Ha Meknarin podtrzymał go w samą porę.
–Pośpieszmy się – dodała Elheres patrząc na czarodzieja z niespodziewaną troską.
Baax czekał już na nich w porcie. Wypatrzył statek z flagą Urji. Nie znał kapitana, ale uznał, że ma szczęście.
Statek miał odpływać po świcie, ale czarodziejka przekonała kapitana, że da się wypłynąć wcześniej. Trzosik
przeznaczony na czarną godzinę zmienił właściciela.
Rozdział Trzeci.
Dziób statku pruł wody Morza Zewnętrznego z oszałamiającą prędkością. Żagle wydęte były tak, że maszty groziły
pęknięciem. Elheres prawie nie spała, na zmianę czuwała na pokładzie, albo siedziała w kajucie czarodzieja.
Kapitan tylko kręcił głową, ale bał się zwrócić jej uwagę, że właśnie ominęli port, do którego miał wpłynąć. Nie
pamiętała, co się stało przed karczmą. Ha Meknarin próbował jej wszystko opowiedzieć, ale Baax cały czas mu
przerywał. Z tego, co udało jej się zrozumieć, mogła jedynie wysnuć wniosek, że Ochan powinien być martwy, a
jednak żył jeszcze. Nie miała pewności co do Szejdi-Kana. Mógł zdążyć wywołać pole ochronne i jakoś umknąć.
Może ich nawet ścigać. Przywołała najpotężniejszy wiatr, jaki zdołała i gnała w kierunku Eriaaru.
Ochanem zajęła się Zita. Jako jedyna nie straciła głowy na widok mdlejącego czarodzieja. Rycerz wypuścił go z
rąk i pozwolił mu upaść bezwładnie na pokład, a potem popatrzył na dziewczynę, jakby się czegoś przestraszył.
Zita też się bała. Zawsze bała się czarów i czarowników, ale z chorobami była obeznana aż nadto dobrze. W końcu
wychowała czworo młodszego rodzeństwa. Czarodziejka i kupiec poszli do kapitana, więc gdy Kirem znalazł jakąś
kajutę i koce, kazała rycerzowi natychmiast zanieść tam czarodzieja. Wykonał polecenie bez sprzeciwu.
Choroba czarodzieja nie była czymś tak zwyczajnym, jak koklusz, na który zmarł Uszmik, kiedy pozwoliła Jarce i
Unili zajmować się najmłodszymi. Ochan nie miał gorączki, na początku był przeraźliwie zimny. Wyczuwała jednak
puls i słaby oddech, więc mogła jedynie ogrzać go i prosić Stwórców o pomoc. Elheres pomagała jej jak mogła,
choć widać było, że nie ma pojęcia, co trzeba robić. Siedziała jednak przy nim, kiedy Zitę ogarniała senność.
Meknarin na samą myśl, że mógłby czuwać przy chorym też nagle zaczynał się źle czuć, a Baax krótko po wyjściu z
portu zawisł na burcie i praktycznie się od niej nie oddalał. Jedynie Kirem podgrzewał wodę, a potem siedział pod
drzwiami kajuty, gotów na każde wezwanie, choć bał się do niej wejść. Zita wolałaby mieć go przy sobie. Chciała z
kimś porozmawiać, oderwać myśli od choroby, od nagłej tęsknoty za rodzeństwem, od wyrzutów sumienia, które
zaczęły ją nękać, gdy przypominała sobie, jak opiekowała się Uszmikiem, Jarką, Unilą i ukochaną małą Palinką. Jak
dają sobie bez niej radę? To już prawie dwa lata. Nie powinna była opuszczać domu, nie powinna…
Już wieczorem Ochan zaczął odzyskiwać przytomność. Następnego ranka dostał wysokiej gorączki i zaczął
chorować normalnie, jak człowiek. Rzucał się na posłaniu i majaczył, ale Elheres nie zgodziła się wpłynąć do portu.
Zicie udało się znaleźć jakieś zioła na obniżenie gorączki i drugiego dnia kryzys wydawał się mijać, ale pojawił się
następny problem. Kirem wreszcie wszedł do kajuty, w której leżał czarodziej i pokiwał palcem na Zitę.
–Nie mogę wyjść! – ofuknęła go zmęczona i zła. – Wejdź, nic ci przecież nie zrobi.
Chłopak popatrzył niepewnie na koję i przykrytego stertą koców czarodzieja, ale przemógł się i wszedł do
środka. Stanął pod drzwiami i oparł się o nie plecami.
–Płyniemy na skały – powiedział niewyraźnie.
–Co takiego? – nie zrozumiała Zita.
–Przed nami są skały i zaraz się o nie rozbijemy.
–Skąd wiesz? – poderwała się z wrażenia.
–Syreny mi powiedziały – wymamrotał.
–Syreny?
–Tak. Powiedz czarodziejce, że musi przestać tak wiać, bo się rozbijemy. One mówią, że to już blisko…
–Sam jej powiedz! – wrzasnęła przestraszona Zita, a chłopak skulił się i patrzył na nią błagalnie i przepraszająco.
Zrozumiała, że nie pójdzie do czarodziejki. – Dobrze – westchnęła. – Ja jej powiem, ale musisz zaczekać tu, aż
wrócę.
Chłopak pokręcił powoli głową.
–Nic ci nie zrobi – powtórzyła dobitnie Zita i zamknęła za sobą drzwi. Wiatr był rzeczywiście bardzo silny. W
kajucie nie czuła tak bardzo kołysania statku, jak tutaj, gdzie wygwieżdżone niebo zdawało się tańczyć nad głową.
Ledwie widoczna w ciemnościach z lewej kreska lądu nie chciała utrzymywać pozycji horyzontalnej, przed
dziobem rzeczywiście coś majaczyło, ale mogła to być złuda. Zita wpatrywała się przez chwilę w mrok przed
statkiem, ale nic nie wypatrzyła. W chwiejącej się poświacie wiszącej na środkowym maszcie latarni widziała tylko
skuloną sylwetkę uczepionego relingu Baaxa. Zaczęła wspinać się na mostek, ale odepchnął ją biegnący marynarz.
–Kapitanie! Kapitanie! Tam na wprost są skały! To cieśnina Ajuke! Musimy zawracać.
–Niemożliwe. Ajuke zaczyna się o trzy dni drogi z Sedanii, a płyniemy dopiero drugą dobę.
–Naprawdę, kapitanie! Pierwszy tak mówi, a on dobrze wie, bo patrzał na mapę!
Kapitan spojrzał na stojącą obok czarodziejkę, z niemym zapytaniem, ona zaś wpatrywała się w to, co majaczyło
przed dziobem. Zita pomyślała, że czarodziejka musi szybko coś zrobić, bo sytuacja zaczyna wyglądać groźnie.
Szum rozszalałego morza wydawał się inny, nie tak jednostajny, jakby fale rozbijały się o pobliski ląd.
–Pani – zaczął dyplomatycznym, ale stanowczym tonem kapitan. – Musi waćpani coś zrobić, bo jeśli pierwszy ma
rację, to grzmotniemy w te skały.
–Więc każ pan sternikowi skręcać! – zdenerwowała się Elheres. Co ona ma zrobić? Przecież kapitan powinien
uważać, żeby statek się nie rozbił.
–Kiedy wiatr za silny – odrzekł spokojnie kapitan. – Mogę zdjąć żagle. Żagle w dół! – krzyknął ostro, a potem
kontynuował. – Ale i tak prąd i fale gnają nas w te skały, a wiatr to panienki dziedzina i panienka musi go spowolnić,
bo jak nie…
–Dobrze. Proszę mi nie przeszkadzać, muszę się skupić.
Elheres była zmęczona tym ciągłym czuwaniem i nieustanną koncentracją. Ateraz jeszcze kapitan gada tak dużo,
gdy ona próbuje coś zdziałać. Już od dłuższego czasu usiłowała zatrzymać ten wiatr, lecz on wcale nie chciał jej
słuchać. Tak jakby z magicznego zmienił się w prawdziwy. Aprawdziwy trudniej było zatrzymać, niż wywołać
magiczny.
Podczas Próby w Daey, której ponoć nie przeszła, gdy zburzyła wieżę Domu Efre, otrzymała nowe zaklęcia. I
wiele tych zaklęć pozostało w jej umyśle, choć po niepowodzeniu Próby powinny jej zostać odebrane. Nie umiała
ich odróżnić od tych, które znała wcześniej, ale domyślała się, że wywoływanie sztormów i ich powstrzymywanie, to
prawdziwa władza Żywiołu, a nie zwykłe czarowanie. Tylko że ona Panią Wiatrów jeszcze nie była, a statkiem
huśtało coraz mocniej.
Marynarze uwijali się na pokładzie, kapitan dyrygował sternikiem. Gościom nakazano zejście do kajut. Statek
rozpoczął zwrot. Zita ufając swemu szczęściu i mając nadzieję, że jednak się nie rozbiją, zamknęła się razem z
kupcem i Kiremem w kajucie czarodzieja.
Dzięki sprawności kapitana i załogi udało im się trafić w cieśninę. Do najwęższego miejsca było jeszcze daleko,
więc statek mógł spokojnie kołysać się pomiędzy skalistymi brzegami. Szóstka znienawidzonych przez załogę
gości siedziała w ciasnej kajucie i poza Zitą i Kiremem wszyscy wymiotowali.
Kapitan wiedział, że kobieta na pokładzie to zły omen. Czarodziej to jeszcze gorzej, ale tu wersje bywały
sprzeczne. W tej kompanii były dwie kobiety i dwoje czarodziejów. Nie mogło być gorszej wróżby. Ufał jednak
Stwórcom i rzucał w swoją dzielną załogę najgorszymi przekleństwami, jakie umiał wymyślić, a oni zwijali się jak w
ukropie.
Nad Ajuke rozszalał się prawdziwy sztorm, ale zakończył się jeszcze przed świtem i poranek przywitał ich
słońcem na spokojnym morzu. Kenteb cieszył oczy soczystą zielenią pobliskich brzegów, nieco bardziej oddalona
skalista A-Drabba rzucała głęboki cień na przejrzyste wody cieśniny. Byli uratowani. Na wiosłach przeszli przez
najwęższą cieśń i znaleźli się na wodach Xelionu. Wtedy Elheres znowu przywołała wiatr. Nie powiedziała jednak o
tym kapitanowi. Nie chciała wpływać do portu.
Zita cały dzień spędziła na porządkowaniu kajuty. Ochan czuł się już lepiej. Spał przez cały czas, więc po
południu Zita zaszyła się na pokładzie pod schodami, by zdrzemnąć się chociaż przez chwilę. Czarodziejka
zastąpiła ją przy koi czarodzieja, ale ona również zasnęła.
Ochan obudził się w nocy. Męczyło go pragnienie, ale nikogo w pobliżu nie było, a nie miał sił, by się podnieść i
poszukać wody. Było ciemno, tylko wąski promień światła latarni wpadał przez malutkie okienko, wysoko pod
sufitem. Dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie, że wszystko się kołysze, a on znajduje się na statku. Z
trudem przypominał sobie czarnowłosą dziewczynę, która zajmowała się nim przez ostatnie… Stracił rachubę
czasu.
Wydawało mu się, że widział Elheres, ale nie był tego pewien. Nie odróżniał majaczeń od faktów, snów od
rzeczywistości. Snów o Pierścieniu. Kiedy to było? Czy był już wtedy chory, a Elheres tylko mu się przyśniła, czy
naprawdę ją spotkał, naprawdę walczył wraz z nią, przeciw komuś innemu? Nie pamiętał. Mógł jednak sprawdzić,
czy ma Pierścień. Jeśli tak, to znaczy, że wszystko jest prawdą, chyba że ona mu go zabrała. Sięgnął do ukrytej w
fałdach ubrania sakiewki, ale nie znalazł jej. Zrozumiał, że ktoś go rozebrał. Miał na sobie tylko krótki kaftan.
Odsunął ciężkie koce i podniósł się na łóżku. Na stojącej niedaleko ławie zobaczył swoje spodnie, bluzę i
płaszcz. Podniósł się z wysiłkiem i podszedł do ławy. Odnalazł sakiewkę i wyczuł w środku twardy, okrągły
przedmiot. Wyjął Pierścień i rozkoszując się chłodem metalu trzymał go przez chwilę w zaciśniętej pięści. Potem
wyprostował palce. Złoty krążek wyglądał całkiem niewinnie. Ale Ochan wiedział, że to nie jest zwykły pierścień. Był
bardzo cienki, niemal jak nitka, a złota nie dało się tak ukształtować, chyba że za pomocą bardzo potężnej Magii.
Złoty zgiąłby się, a ten Pierścień pozostawał niezmienny, nawet przy ściśnięciu. Był twardy jak najtwardsze stopy, z
których kuto miecze.
Chciał powiedzieć Słowo, by sprawdzić jego właściwości magiczne, ale uświadomił sobie, że Elheres mogłaby go
wyczuć. Możliwe, że nie zabrała go dotychczas, bo po prostu nie mogła go znaleźć. Lepiej więc nie ryzykować.
Spojrzał jeszcze raz na krążek i wydało mu się, że widzi w metalu płomień. Płonął jedynie przez mgnienie oka,
mógł być złudzeniem. Chciał podejść do okna, by przyjrzeć mu się dokładniej, ale w pokoju ściemniło się nagle i
czarodziej nie mógł już go dostrzec. Nie widział nawet swoich dłoni. Ciemność w pokoju stała się gęsta,
nieprzenikniona. Poczuł dziwny skurcz żołądka i wstrzymał oddech.
Nigdy dotychczas nie bał się ciemności, ale ta ciemność była nienaturalna. Naprawdę przeraziły go jednak ciche
odgłosy prowadzonej niedaleko rozmowy. Ktoś zbliżał się do kajuty, głosy stawały się coraz wyraźniejsze.
Gorączkowo zastanawiał się, gdzie mógłby się schować, lecz nie pamiętał rozkładu pomieszczenia, a w tej
ciemności bał się poruszyć. Nie chciał używać czarów w obawie by nie stać się łatwiejszym celem dla
nadchodzących. Był niemal pewien, że to Elheres, chyba że dogonił ich czarodziej z Sedanii. Nie chciał jednak
posądzać Elheres o podstępne zakradanie się w środku nocy. Mogła go nie lubić, ale była uczciwa – przynajmniej
tak wolał o niej myśleć. To musiał być ktoś inny. Wyraźnie dało się już rozróżnić dwa głosy, jeden z nich należał z
pewnością do kobiety…
Ochan wstrzymał oddech i zamknął oczy. Bał się poruszyć, by nie zdradzić swego położenia, choć było to
zupełnie irracjonalne. Ktoś, kto rzucił na niego czar, na pewno doskonale go widział i mógł zaatakować w dowolny
sposób. Oczekiwał skrzypnięcia drzwi, ale nie poruszyły się. Nie słyszał też żadnych kroków, choć rozmowa
wyraźnie przybliżyła się. Otworzył oczy, lecz ciemność nadal była nieprzenikniona. Spróbował odetchnąć. W tle
słyszał jakiś dziwny dźwięk, regularny… Rozmowa toczyła się teraz tak blisko, że słyszał każde wypowiadane
słowo.
–Tak Szedr, na pewno jest bezpieczny – powiedział pierwszy głos.
–Skąd możesz to wiedzieć? – odpowiedziała kobieta i Ochanowi wydało się, że rozmawiają w jakimś obcym
języku. Nie był to ajuke, brzmiał dziwnie obco, ale jednocześnie mógł zrozumieć wszystko, co mówiły oba głosy.
–Czy mam ci powiedzieć, gdzie go ukryłem? Amoże wolałabyś nie wiedzieć? Powiem ci tylko tyle, że jest tam,
gdzie nikt go nie znajdzie – w rękach półistoty.
Na chwilę zapadła cisza. Ochan wsłuchiwał się w dobiegający go rytmiczny dźwięk.
–Ach, Aszke. Jak ja ci się odwdzięczę?
–Nie musisz, Szedr. To dla mnie zaszczyt, to ja jestem wdzięczny, że mogłem ci pomóc. Jeśli nie mogę zostać
Strażnikiem, to choć tyle…
–Aszke, wiesz przecież… – Głos kobiety pełen był żalu i wyrzutu. – To nie ode mnie zależy. Otrzymałeś dwa Dary,
a ja wszystkie trzy. To ja zostałam wybrana, Wiedzących nie da się oszukać.
–Wiem Szedr, nie martw się. Nie chcę, żebyś była smutna. Dobrze, że dałaś mi szansę abym pomógł ci w
wypełnieniu twej roli.
Na chwilę zapanowało milczenie. Ochan rozpoznał wreszcie dziwny dźwięk – było to kapanie wody. Echo niosło
odgłos zwielokrotniony i coraz cichszy, jakby przez ogromne, długie korytarze.
–Cieszę się, że choć zabrakło mi jednego Daru, i tak mam swój udział w Straży…
–Ciszej braciszku, ktoś mógłby cię usłyszeć – rzekła kobieta, zniżając głos. Ale uśmiechała się chyba. Z miłością,
z radością. – Nie powinnam była tego robić. Nie powinnam była ci nic mówić, ani też dawać ci Pierścienia. Ale wiem,
że mogę ci zaufać. Być może uratowałeś świat.
Blady błysk poraził oczy Ochana, przyzwyczajone już do zalegającej ciemności. Pokój był na swoim miejscu,
przeraźliwie wyraźny i jasny. Przez okno wpadało kołyszące się światło latarni, uwydatniając kontury sprzętów. Na
zewnątrz było tak cicho, jak powinno być w nocy, słychać było jedynie monotonny szum morza.
Elheres obudził odgłos upadającego na podłogę ciała. Ochan leżał obok koi i dygotał z zimna. Znowu był
nieprzytomny, a ona nie miała dość sił, by położyć go z powrotem na koi. Na zewnątrz z pewnością czuwał Ha
Meknarin, gotów na każde jej wezwanie. Gdy otworzyła gwałtownie drzwi, upadł na plecy z hukiem, i natychmiast
się obudził.
Ochan przez cały czas ściskał w dłoni mały aksamitny woreczek. Elheres domyśliła się, że tam jest Pierścień, ale
nie próbowała wyjąć go z zaciśniętych kurczowo palców.
Gdy się obudził, nie mógł sobie przypomnieć, kiedy schował Pierścień do środka.
Do Urji dopłynęli późnym popołudniem. Kapitan wprowadził statek do portu i natychmiast wysadził nieproszonych
gości na ląd. Nie wyrzucił ich wcześniej do wody tylko dlatego, że obawiał się magicznej klątwy. Ale w końcu mógł
się ich pozbyć i zrobił to z rozkoszą.
Baax był chyba jeszcze szczęśliwszy niż kapitan. Nareszcie był w domu, nareszcie stał na trwałym gruncie. Gdy
tylko dostrzegł zabudowania portowe i ukwiecone aleje miasta, omal nie wyskoczył za burtę, by jak najszybciej
znaleźć się na lądzie. Nie był niestety dobrym pływakiem i nie chciał się utopić, więc poczekał spokojnie, aż
przybiją do nabrzeża.
Uria była najpiękniejszym miastem świata. Skąpana w żywych promieniach słońca, zaczynała właśnie rozkwitać
wraz z wiosną. Główne aleje miasta wysadzane były jabłoniami, śliwami, gruszami. Wzdłuż szerokiej drogi, łączącej
część portową miasta z pałacem królewskim i otaczającymi go budynkami, znajdowało się mnóstwo posesji,
otoczonych biało-różowymi ogrodami, duszącymi zapachem kwitnących drzew.
Szybko opuścili port i okoliczne place targowe, pełne świeżych jeszcze o poranku ryb, ale z pozostałościami
zapachowymi wczorajszych i tych sprzed tygodnia. Wąskie, przecinające się prostopadle uliczki nie dawały
zupełnie pojęcia o tym, jak wspaniałym miastem Uria. Może nie była największym miastem Eriaaru, może nie była
nawet jednym z większych, ale miała własnego króla i piękny biały pałac na wzgórzu, znajdującym się pół mili od
portu.
Z alei łączącej port z centrum było go doskonale widać. Biały marmur i złocone wieże odbijały blask słońca rażąc
oczy. Najszlachetniejsze marmury odkryto zaledwie czterdzieści lat temu w górach Hekke, na zachód od Urji i
teraz Urja sprzedawała je na cały świat. Baax żałował, że nie ma lepszej pozycji i znajomości w gildii, bo na
marmurach można się było szybko wzbogacić. Nowy pałac królewski powstał kilkanaście lat temu na gruzach
starego, by świadczyć o wspaniałości miasta i jego zasobach naturalnych. Nawet Elheres zatrzymała się na chwilę,
by podziwiać jego urodę w obramowaniu kwitnących drzew alei.
Pałac otoczony był szerokim placem, przy którym znajdowały się urzędy, banki i domy najznamienitszych
obywateli miasta. Dwanaście dróg prowadziło stąd do najdalszych zakątków świata. Ta, którą właśnie szli
prowadziła z portu do pałacu. Owe dwanaście dróg łączyły ze sobą koncentryczne kręgi, rozchodzące się od
pałacu aż po mury obronne. Baax miał nadzieję, że nazajutrz pokaże im wszystkim przedmiot swojej dumy, serce
swego ukochanego miasta. Dziś wszyscy byli zbyt zmęczeni, należał im się odpoczynek.
Dom Baaxa stał poza obszarem wyznaczonym przez mury miejskie. Mury miały znaczenie jedynie symboliczne –
oddzielały reprezentacyjną część miasta od pozostałych dzielnic. Urja bardzo rozrosła się od czasów, kiedy je
stawiano. Wtedy rzeczywiście miasto portowe znajdowało się daleko od centrum, obecnie stanowiły one jeden
organizm, połączony aleją, przy której chaotycznie wyrastały kolejne domy i dzielnice. W jednej z nich znajdował
się dom Baaxa.
Nie była to dzielnica najnowsza i Baax bardzo się z tego cieszył. Nie lubił nowoczesnej architektury, z całą jej
ostentacyjnością i przepychem. Sam dom zbudowany był w klasycznym stylu, nie mającym nic wspólnego z
barbarzyńskim rozkwitem hadarskim, który ostatnio zdominował wszystkie niemal stolice świata. Od centralnego
korpusu odchodziły dwa ramiona o szerokości równej połowie jego szerokości. Wszystkie części miały wysokość
dwóch kondygnacji i zwieńczone były niewysokim dachem. Zakończenia ramion zdobiły dwie wieżyczki imitujące
zamek obronny. Baax był z nich szczególnie dumny. Kupił go zaledwie przed dwoma laty, wcześniej na czas
pobytu w Urji wynajmował mieszkanie nad jedną z tawern na nabrzeżu. Ponieważ jednak już wtedy myślał o
zamieszkaniu w Urji na stałe, dom okazał się niezbędny. Stał pośrodku niedużego, lecz gęsto zadrzewionego
ogrodu, co dawało gwarancję, że wścibscy sąsiedzi nie będą zaglądać do okien. Było to cenne w jego sytuacji, bo
dom przez większą część roku stał pusty, jeśli nie liczyć gospodyni, zajmującej się utrzymaniem porządku w domu
i w ogrodzie.
Gospodyni porządek trzymała wzorowy. Pokoje były wysprzątane, kuchnia zaopatrzona jak należy, a w
kandelabrach stały świeże świece. Pani Ajanala korzystała jedynie z niedużego mieszkania przy kuchni, i dbała o
to, by w pozostałych pomieszczeniach nie było kurzu i pajęczyn. Baax oglądał swoje domostwo i gratulował sobie
znajomości ludzkich charakterów. Powrócił niezapowiedziany, kilkanaście dni wcześniej, a dom lśnił jak zawsze,
tak że bez skrępowania mógł go pokazać swoim szlachetnym gościom. Pani Ajanala była grubą kobietą, a wiadomo,
że otyli ludzie są uczciwi i pracowici. Któż mógł wiedzieć o tym lepiej niż sam Baax. Poklepał się po wystającym
brzuchu z zadowoleniem, zostawił gości na sofach w salonie i pobiegł do piwniczki po trunek godny ich i swego
podniebienia.
Gdy wrócił ujrzał w szerokich drzwiach salonu szerokie kobiece plecy i równie szerokie biodra pod marszczoną
spódnicą. Przed kobietą stał chudy mężczyzna i mierzył w znajdujących się w środku gości z potężnej rusznicy,
którą ledwie mógł utrzymać w rękach.
–Złodzieje! – wrzeszczał, wywijając ósemki strzelbą – Nie ruszać się! Proszę opuścić ten dom!
Baax z wrażenia wypuścił dzban z winem z zesztywniałych ze strachu palców. Cenne kryształowe naczynie
uderzyło o podłogę dwa razy i wystrzeliło korkiem, zanim rozbiło się na tysiąc drobnych kawałków, zalewając
kamienną podłogę i schody do piwniczki szlachetnym trunkiem. Gospodyni i trzymający strzelbę mężczyzna
odwrócili się i kobieta ponownie próbowała się ukryć za plecami trzykrotnie chudszego od niej jegomościa, tym
razem wystawiając zadek na atak ze strony gości.
–Ratunku! – krzyknęła. – Otoczyli nas! Firczik zrób pan coś, bo nas pozabijają. – Szturchała go w ramię, a Baax
kiwał się to w jedną, to w drugą stronę, usiłując umknąć przed celującym w niego końcem rusznicy.
–Pani Ajanalo! Niechże pani go tak nie szturcha – poprosił słabo. – Jeszcze gotów mnie postrzelić!
–Ha! – skomentował Firczik, a jego sumiaste wąsy nastroszyły się nagle. Ale gospodyni rozpoznała już swego
pracodawcę.
–Pan Baax? – spytała zdziwionym, lecz uradowanym głosem. – Ja żem pana nie poznała! – krzyknęła i podbiegła
do niego, rzucając mu się w objęcia – Jakże to tak można? Przecie miał pan dopiero na wiosnę! Jak to tak bez
uprzedzenia. To się nie godzi! I do tego goście, a dom nie gotowy, nic nawet do jedzenia nie ma. – Zalała go
potokiem słów, nie dając się odezwać ani jemu, ani nawet rozzłoszczonej Elheres. – Aty Firczik, jak się
zachowujesz, mierzyć z rusznicy do gości pana Baaxa. – Trzepnęła go w kolbę opuszczonej już rusznicy, aż cud,
że broń nie wypaliła. – To nowy ogrodnik sąsiadów – szepnęła w kierunku Baaxa – trochę niemądry. Wybaczy pani,
żeśmy tak was potraktowali, ale skąd żeśmy mieli wiedzieć, przecież pan miał przyjechać za kilka dni dopiero. –
gospodyni zaczęła przepraszać gości. Baax otarł pot z czoła i popędził do piwniczki po kolejną karafkę. Kiedy
wrócił, wszyscy siedzieli szczęśliwi przy ogromnym dębowym stole, a pani Ajanala wykładała bigosy i wędliny.
Potem popędziła do znajomej gospodyni i wzięła od niej pieczonego dzika.
Uczta, którą im zgotowała, była iście królewska. Baax zachęcony dużymi ilościami grzanego miodu i wina, oraz
ukradkowymi spojrzeniami, rzucanymi przez Kirema i Zitę na mroczne portrety tajemniczych mężów i dam, wiszące
na ścianach jadalni, zaczął opowiadać dzieje swojego rodu. Nie miało najmniejszego znaczenia, że ani jedno
słowo nie było prawdą oraz to, że uczynił ze swego pradziadka pirata, a z prababki jurną tancerkę. Nieważne
nawet było, że po kilkunastu zdaniach nikt go już nie słuchał. Czuł się świetnie i wydawało mu się, że pozostali też
są zadowoleni. Nawet czarodziej wydał mu się sympatyczny. Nie przeszkadzało mu już, że porwał go tak brutalnie
z Nelopy i przewiózł statkiem przez pół świata. Przestał żałować utraty towarów i nie miał pretensji do czarodzieja,
który był temu winien. Zarobione na Nelopie pieniądze i tak miał przez cały czas przy sobie. Miał przed sobą
kolejny rok na to, by się odkuć. To było wyzwanie, a Baax lubił wyzwania.
Elheres była wykończona podróżą. Opowieści Baaxa znudziły ją tak szybko, że zasypiała wsparta na stole między
talerzem z kośćmi po kurczakach a miską wody do płukania dłoni. Musiała się wyspać. Musiała postanowić, co
robić dalej, a w tym stanie umysłu, w jakim się obecnie znajdowała, myślała tylko o czystym, miękkim łóżku. Na
szczęście pani Ajanala przygotowała wszystkim sypialnie i odprowadziła Elheres do komnaty na piętrze. Zdziwiła
się jedynie, kiedy rycerz zaczął rozkładać koc w korytarzu pod drzwiami swej pani, zamiast położyć się na łóżku w
pokoju obok. Elheres zamiast wyjaśnienia rozłożyła tylko ręce.
Baax z Ochanem i Zitą siedzieli jeszcze przez jakiś czas. Dziewczyna nalegała początkowo, żeby czarodziej
również odpoczął, on jednak chciał dowiedzieć się czegoś o podróży, której zupełnie nie pamiętał. Po
wysłuchaniu niemal sprzecznych relacji zrezygnował z próby zrozumienia zarówno dziewczyny, jak i kupca, i
poprosił tylko, żeby jedno z nich opowiedziało cokolwiek innego.
Kupiec, który jeszcze na okręcie słyszał, jak Zita coś nuciła zaproponował, żeby zaśpiewała jakąś pieśń. Wydobył
nawet z przepastnej komody starą lirę poprzedniego gospodarza, mówiąc, że to pamiątka po kuzynce. Instrument
był zakurzony i źle nastrojony, ale Zita dała sobie z nim radę. Znała wiele pieśni i legend, ale zaczęła śpiewać taką,
którą znała jeszcze w domu. Baśń, którą rodzice straszyli dzieci w jej rodzinnej osadzie, która przypomniała jej o
rodzinie.
Jej wioska znajdowała się na północy Kentebu, niemal u stóp wzgórz Pareju. Legenda mówiła, że za wzgórzami
znajduje się tajemnicza kraina tajemniczych istot, które podobno u zarania dziejów władały światem. Mówiła, że
wtedy istoty te oddychały ogniem, bo nie istniało powietrze. Niestety obrazili czymś Stwórców i ci zamknęli ich na
małym skrawku lądu – właśnie na północy, za Parejem, a świat oddali we władanie ludziom.
Z tego kraju na północy nie dało się wyjść, ani do niego wejść, bo ogniste istoty miały przebywać w niewoli po
kres świata. Zawsze, kiedy ktoś próbował iść jak najdalej na północ przez Parej, podstępne strumienie i wzgórza
tak zagradzały mu drogę, że człowiek wracał na południowe rubieże wzgórz. Jedyną drogą prowadzącą do krainy
był Wąwóz – szeroka rozpadlina między Parejem, a Hekke, zaczynający się tuż nad pięknym jeziorem o nazwie
Woda o Tysiącu Barw. Jednak nikt nigdy nie dotarł do końca Wąwozu, aby powrócić i opowiedzieć o tym, co tam
znalazł. Wąwóz był suchy, nie płynął nim żaden strumień, nie rosły tam rośliny, unikały go zwierzęta. Kilkanaście
kroków na zachód zielenił się Parej, a po drugiej stronie piętrzyło wyniosłe Hekke. Ale do kraju na północy można
było dotrzeć jedynie przez Wąwóz.
Śmiałkowie, którzy poważyli się na podróż wracali po kilku dniach, wycieńczeni, nie zobaczywszy nawet zarysów
drugiego końca, albo nie wracali nigdy, a ich kości bielały na dnie Wąwozu, ku przestrodze następnym pokoleniom.
Być może byli tacy, którzy dotarli do końca Wąwozu i zobaczyli ognisty kraj po drugiej stronie, ale żaden z nich nie
przeszedł drogi powrotnej, by o tym opowiedzieć.
Zita przerwała pieśń, bo czuła się naprawdę przestraszona. Baax chrapał na stole.
W zapadłej nagle ciszy Ochan siedział zamyślony. Nie odzywał się, ani nie patrzył na dziewczynę. Wąwóz był tak
bliską stąd, mógłby tam wrócić, wystarczyłoby przejść przez Hekke. Rozgrzany winem i miodem gotów był wstać
choćby zaraz, zapomnieć o Elheres, o Pierścieniu i wyruszyć na poszukiwanie swojego Przeznaczenia.
Ale nie mógł zapomnieć o Pierścieniu. Być może to Pierścień był jego Przeznaczeniem, nie Ogień, który kochał,
a być może ten przedmiot magiczny miał moc zmiany Przeznaczenia. Nie wiedział tego i dlatego nie miał już
wyboru. Musiał pójść za Elheres, bo i tak teraz bliżej było do Tkalarhiar, niż do Daey.
Rozdział Czwarty.
Elheres obudziła się, gdy złociste promienie słońca zaglądającego przez okno komnaty połaskotały ją w nos. Na
szczęście gospodyni nie zaciągnęła kotary wieczorem bo inaczej przespałaby cały dzień. Wstała cicho, zarzuciła
przygotowany przez gospodynię szlafroczek i podeszła do okna. Na zewnątrz rozciągał się wielki sad. Drzewa
kwitły jak w całej Urji i upojny zapach docierał do pokoju nawet przez zamknięte okiennice. Pokój znajdował się na
wysokim pierwszym piętrze i widać było pierwsze piętro i dach sąsiedniego domu, wystające ponad biało-różowymi
drzewami. Słońce stało już wysoko. Elheres pomyślała, że dobrze byłoby się umyć, ale w pokoju nie było nawet
miednicy. Prawdopodobnie zgodnie z eriaarskim zwyczajem dom miał tylko jeden pokój kąpielowy. Nie było w tym
nic złego, jeśli mieszkała w nim jedna osoba, ale nie wyobrażała sobie, jak dają sobie radę rodziny.
Spróbowała otworzyć cicho drzwi, ale okazało się, że Ha Meknarin siedział już rozbudzony na swoim kocu, który
rozłożył pod drzwiami jej komnaty. Rozzłoszczona zacisnęła wargi i poszła szukać pokoju kąpielowego. Jeśli
zawsze będzie taki czujny, ona może zapomnieć o ucieczce. Pozostaje jeszcze tylko pretekst, że to Ochan chce
iść do Ptasiej Twierdzy i ona musi mu pomóc. Nie wiedziała tylko, czy czarodziej jest już na tyle zdrów, by ruszać w
drogę.
Dość długo błąkała się po korytarzach domostwa, zaglądając do różnych pomieszczeń i zaczynała już wątpić, czy
uda jej się znaleźć pokój kąpielowy. Zrobiło jej się chłodno i pomyślała, że powinna była zarzucić na siebie jeszcze
koc. Od grubych kamiennych murów i od posadzki ciągnęło wilgocią i chłodem, nieliczne kilimy i kobierce wcale
nie czyniły budynku bardziej przytulnym. Elheres nie podobał się ten dom. W niczym nie przypominał delikatnej,
ażurowej architektury Imperium Iselskiego. Jednak nie tęskniła za domem i nie chciała tam wracać. Nie zamierzała
robić nic, co ucieszyłoby jej ojca. Właściwie to najchętniej nie wróciłaby tam już nigdy, bardzo chciała zemścić się
za historię, którą jej opowiedział tuż przed wyjazdem, za słowa, które wtedy od niego usłyszała, ale i tak miała
teraz inne plany.
Pokój kąpielowy mieścił się na parterze, obok kuchni. Był duży, przeraźliwie zimny. Pośrodku stała sporych
rozmiarów drewniana balia, na ławach leżało kilka prześcieradeł, a obok nich stał dzban na wodę. W rogu czerniało
dawno wygasłe palenisko, obok którego czekał niewielki stosik polan. Bardzo stanowczo przeprosiła Meknarina i
zamknęła za sobą drzwi na haczyk. Gdy nie znalazła podpałki, zaczęła się zastanawiać, skąd wziąć wodę.
W tym momencie usłyszała trajkoczący głos pani Ajanali. Musiała się obudzić i pytała chyba Meknarina, co robi.
Elheres podbiegła do drzwi. Uradowana jej widokiem gospodyni natychmiast zakrzątnęła się koło kąpieli.
Przyniosła wodę, informując radośnie, że pan Baax ma wodociąg, bo Urja to bardzo rozwinięte miasto. Elheres
tylko pokiwała głową. Na Iseli wodociągi istniały przynajmniej od tysiąca lat. Ale nie powiedziała nic, zresztą pani
Ajanali nie dało się wpaść w słowo. Po chwili pokój kąpielowy wypełnił zapach płonącego drewna. Elheres nie
wiedziała, co to za gatunek, ale dym pachniał bardzo przyjemnie. Pani Ajanala kazała jej się rozebrać i wejść do
balii. Woda była przeraźliwie zimna, ale zaraz wlała gorącą wodę z dzbana i para buchnęła pod sufit. Woda,
zmieszana z jakimiś olejkami o zadziwiającej kombinacji zapachów odprężała i sprawiała, że Elheres pragnęła
siedzieć tak przez wieczność.
Przestała słuchać trajkotania gospodyni. Zamknęła oczy i zaczęła planować następne kroki. Musi wkraść się w
łaski kupca, bo nie ma nawet pieniędzy na kupno konia, czy wozu. Własnego i Ochana majątku pozbyła się
przecież na statku, chcąc przekupić kapitana.
Szkoda, że nie udało się dopłynąć statkiem aż do Kastid. Mogłaby później pójść w górę Uwei przez Usinial,
byłoby o wiele bliżej. Przynajmniej tak mówiły mapy z biblioteki w Sedanii, które studiowała, zanim coś ją podkusiło,
JANIK OLGA Pierscien wladcow #1 Magiczny Pierscien
OLGA JANIK Prolog –Co podać? – spytała, patrząc na niego wyczekująco. Jak na pierwsze dni wiosny pogoda była wyjątkowo piękna. Baax, czując rozpierającą go energię, szarpnął karczemne drzwi tak mocno, że huknęły głośno o framugę. Speszył się. Zajrzał do ciemnego wnętrza, oczekując reprymendy, lecz uderzył go jedynie smród dymu, piwa i gotowanej kiełbasy. Wyglądało na to, że nikt nie zwrócił uwagi na jego nieco zbyt głośne wtargnięcie. Nie spodobało mu się to. Nie zamierzał pozostać całkiem niezauważony. Miał w końcu powody do radości i dumy. Zamknął drzwi z jeszcze większym hukiem i zatrzymał się na moment w progu. Powinni się nim zainteresować, chociażby z racji jego postury. Jeden z siedzących w kącie przygarbionych obwiesiów podniósł głowę, a potem zwiesił ją ponownie. Malutka karczmarka popatrzyła na niego karcąco, a siedzący przy barze postawny mężczyzna nawet nie drgnął. Cóż, widownię Baax miał niewielką – było dopiero wczesne popołudnie, większość mieszkańców miasta i przyjezdnych włóczyła się jeszcze po uliczkach i placach targowych. Baax wcześnie opróżnił swój stragan, oddał towary zarządcy portu, podsuwając mu przy tym kolejną solidną łapówkę. Wydał dyspozycje dotyczące załadunku na odpływający nazajutrz statek, a potem jeszcze kilka razy sprawdził magazyny. Na wszelki wypadek. Pobyt na Nelopie był w tym roku ogromnym sukcesem. Jak zawsze zresztą. Sprzedał z dużym przebiciem partię oliwy z Daey, udało mu się nawet upchnąć jedwabie, które niewątpliwie objechały świat dookoła; jedwabniki żyły tylko w Kentebie. Kawał, który zrobił tej nadętej, grubej damie, zachwalając je jako najszlachetniejsze materiały z Miasta Ojców, z Daey, bardzo mu się podobał. Sprzedał kentebski jedwab tak drogo, że niejeden kupiec z Mikari czy Sedanii przekląłby go. Aprzy tym tkaniny nie były już najlepszej jakości – w końcu przewędrowały szmat drogi. Uśmiechnął się do siebie. Udało mu się nawet zdążyć na początek sezonu na młode węgorze i bardzo tanio kupił sporą ich partię przed przyjazdem handlarzy z Sedanii. Leżały teraz w portowych magazynach razem z belami owczej wełny. Jeśli w Kentebie pójdzie równie dobrze i jeśli późniejszy przyjazd do rodzinnej Urji także okaże się sukcesem, będzie mógł wreszcie poprosić o rękę córki szambelana królewskiego dworu i osiąść spokojnie w mieście. Założy kompanię handlową na wzór tych, które widział w Daey, albo na wzór Hadaru, zatrudni ludzi i będzie żył z ich pracy. Należało mu się to po tylu latach spędzonych na ciężkiej harówce. Na dodatek nigdy nie lubił morza, a handel morski był najbardziej opłacalny, więc chcąc nie chcąc musiał pływać. Teraz inni będą to za niego robić, a on będzie się nudził u boku słodkiej Meleni. Siedział zamyślony. Nie zauważył nawet, kiedy podeszła karczmarka, dopiero jej niski głos sprawił, że powrócił do realnego świata. Podniósł głowę. Jego wzrok zatrzymał się na pełnych, kształtnych piersiach, kołyszących się na wysokości jego twarzy. Niestety, trochę za daleko. Oblizał wyschnięte niespodziewanie wargi, podrapał się po udzie i odchrząknął. Spojrzał na jej twarz i napotkał ciemnobrązowe oczy dziewczyny, które wypełniały się powoli złością, jak dzban miodem. Zdziwił się; nigdy wcześniej złość nie kojarzyła mu się ze słodyczą. Otrząsnął się i, uśmiechając się jakby nigdy nic, zamówił pewnym głosem podwójną porcję zupy fasolowej, koźli udziec z cebulką i kufel piwa. Karczmarka odeszła bez słowa, a Baaxowi nasunęło się na myśl, że Meleni nie jest taka ładna. Przypomniał sobie jej szczupłą sylwetkę, ciemne, mocno kręcone włosy i podłużną twarz z dużymi, niebieskimi oczami. Ta dziewczyna miała włosy związane w gruby warkocz na plecach, brązowe oczy i o wiele pełniejsze kształty. Twarz miała jeszcze dziecinną, ale była świadoma swej urody i możliwości. Tylko z jakiegoś powodu nie na nim chciała te możliwości wypróbować. Gdy wróciła z dymiącymi talerzami, nawet na niego nie spojrzała. Baax zjadł obiad nie ociągając się zbytnio. Przy piwie zaczął się zastanawiać, czy zamieszkanie w Urji ma sens. Czy nie będzie mu brakowało miejsc, które zdążył odwiedzić i tych, których jeszcze nie widział? Czy nie będzie mu żal wszystkich ślicznych niewiast, których nie poznał dotychczas? Meleni nie jest w końcu ani najładniejsza, ani najbardziej interesująca z nich. Aon sam nie jest jeszcze taki stary, by miał siedzieć w jednym miejscu z jedną kobietą. Wahał się, co powinien zrobić aż wreszcie pomyślał, że przecież i tak nie ma wpływu na to, co zrobi. Światem rządzi Przeznaczenie, wszyscy mają swoje miejsce w Planie Stwórców i niezależnie od tego, co postanowi i tak zrobi dokładnie to, co przewidzieli dla niego, stwarzając świat. Uspokoiła go ta myśl. Sączył dalej piwo, obserwując napływających do karczmy gości. Nadal było pustawo.
Promienie światła z niewielkich okienek przedzierały się przez zasłonę dymu pod powałą, wydobywając z mglistego półmroku niektóre twarze. Przez moment zaigrały w jakimś kuflu podświetlając złociste bąbelki. Siedzenie wczesnym popołudniem w przypadkowej karczmie w przypadkowym mieście miało niepowtarzalny urok, za którym tęskniłby z pewnością, gdyby pozostał na dobre w Urji. Musi jeszcze przemyśleć swoją decyzję, jakakolwiek ona będzie. Rozmyślania Baaxa przerwało wejście nowego gościa. Mężczyzna nie trzasnął drzwiami, nie czekał w progu na efekt, a mimo to kilka osób spojrzało w jego stronę. Był wśród nich i Baax. Wpatrywał się w tego człowieka i zastanawiał się, co mogło spowodować taką reakcję. Czy ciemnoszary płaszcz, który przywodził na myśl burzową chmurę, czy może raczej chłód, który poczuł, gdy nieznajomy otworzył drzwi? Prawdopodobnie na zewnątrz ochłodziło się nieco. Może nawet pada deszcz. Mężczyzna postał chwilę przy barze, zamienił kilka słów z karczmarką i odszedł w kąt sali. Baax usiłował mu się przyjrzeć przez oddzielające ich grupki ludzi, ale było to niemożliwe. Dostrzegł jedynie, że gościa obsłużył sam właściciel karczmy, że podał mu wino i potrawkę z drobiu. Nikt inny nie siedział w jego pobliżu. Baax zamówił kolejne piwo, choć wcześniej miał zamiar po skończeniu obiadu pójść jeszcze raz do portu i sprawdzić magazyny. Chciał zaraz potem położyć się spać, by być wypoczętym przed czekającą go nazajutrz podróżą do Sedanii. Pomyślał jednak, że jedno dodatkowe piwo może wypić, a warto byłoby dowiedzieć się czegoś o nieznajomym. W karczmie robiło się coraz pełniej i gwarniej. Baax nadal obserwował mężczyznę, aż usłyszał obok siebie zniecierpliwiony głos, wykrzykujący coś dainką – językiem wschodu. –Nie może być nic wart, to złom. Mężczyzna w stroju gwardzisty lub rycerza patrzył z politowaniem na chudego chłopca, który trzymał w dłoni krążek w kolorze złota. Baax rozpoznał nędznie ubranego młodzieńca, który przez cały dzień kręcił się po placu targowym i próbował sprzedać pierścionek. Do Baaxa jednak nie podszedł. Baax wiedział czemu. Ten kawałek metalu nie był nic wart i nikt nie ośmieliłby się nawet mamić go czymś takim. Już miał odwrócić wzrok, gdy rycerz delikatnie wyjął krążek z dłoni chłopca. –Nie kupię go od ciebie. Najwyraźniej z jakiegoś powodu odmowa sprawiała mu przykrość, choć wydawało się, że chłopiec zrozumiał coś wręcz przeciwnego. Może po prostu nie znał dainki. Apierścionek w dłoni rycerza nie wyglądał już na tak bezwartościowy, jak przed chwilą. Baax patrzył z niepokojem na złoty krążek zastanawiając się, czy jego kupiecki szósty zmysł nie zawiódł go po raz pierwszy w życiu. Przestał obserwować tajemniczego mężczyznę. Ajednak mężczyzna też wiedział o istnieniu pierścienia. Zaczerpnął głęboko powietrza i wypuścił je powoli. Z trudem powstrzymał chęć, by wstać i pójść tam, skąd dobiegał do niego zew. Nie mógł zrobić czegoś takiego w miejscu, w którym było tylu ludzi. Musiał poczekać, aż posiadacz pierścienia znajdzie się gdzieś sam. Nie teraz, jeszcze nie teraz. Wsłuchiwał się w gwar rozmów, starając się wyłowić osoby rozmawiające o pierścieniu. Dobiegł go jedynie podniesiony nagle głos rycerza. –Ale gdzie ona poszła? – Rycerz wstał gwałtownie, omal nie zrzucając talerza z zupą – Gdzie jest Seszija Elheres? – zwrócił się z pytaniem do całej sali, bo wiele osób popatrzyło na niego zdziwionym wzrokiem. Tajemniczy mężczyzna na dźwięk imienia kobiety zerwał się z miejsca. Jeśli ona jest w pobliżu, nie powinien zwlekać. Pierścień nie może przecież dostać się w jej ręce! Wstał ze swego miejsca i szybko przeszedł przez salę. –Co tu robi Elheres Lihes? – zwrócił się do rycerza, ignorując zupełnie chłopca. –Atobie co do tego? – Rycerz położył rękę na głowni miecza, który leżał na ławie obok niego. – Kim jesteś, by mówić o niej, nie używając tytułu? I skąd ją znasz? – Ze zmarszczonymi brwiami wyglądał naprawdę groźnie. Chłopiec podniósł ze stołu upuszczony przez rycerza pierścień i chciał wyjść z karczmy, lecz Baax zastąpił mu drogę. Nieznajomy złapał chłopca za nadgarstek i wypowiedział kilka Słów. Pierścień ukazał się w otwartej dłoni. Mężczyzna chciał go chwycić, lecz pierścień, jakby kierując się własnym rozumem, odpłynął od niego i zawisł w powietrzu między wyciągniętą dłonią maga a zaskoczonym rycerzem. Błysnął delikatnie i karczma znikła. Pojawiła
się rzeka, las, polana i szemrzący śpiewnie perlisty wodospad. Na polanie kwitły kwiaty, drzewa wyciągały iglaste gałązki w kierunku jeziorka u stóp wodospadu, a spomiędzy pni dobiegał tupot kopyt jakiegoś zwierzęcia, spłoszonego wyraźnie ich nagłym pojawieniem się. Bo i było czego się bać, Baax sam stał nieźle wystraszony. Najgorzej wyglądała młoda karczmarka, która w tym momencie podawała piwo przy sąsiednim stole i została tak przeniesiona do tego czarownego krajobrazu – pochylona, z wyciągniętą ręką, z której zniknął pełny kufel i z tacą w drugiej ręce. Odwróciła się i spojrzała na równie zdumionych jak ona mężczyzn, na zawieszoną w powietrzu błyszczącą złotą obrączkę i stojący groteskowo w trawie karczemny stół. Ruszyła w ich kierunku, obrączka błysnęła ponownie i wszystko wróciło na swoje miejsce. Tylko karczmarka, nie wstrzymując kroku podeszła do czterech mężczyzn i znów, zdezorientowana, rozejrzała się dookoła, nie rozumiejąc, o co chodzi. Ludzie w karczmie również patrzyli na nich zaskoczeni, a mężczyźni przy stole obok przeklinali na czym świat stoi nad rozbitym kuflem, który spadł z pustki, w której chwilę wcześniej znajdowała się ręka karczmarki. Pierścień podpłynął spokojnie do wyciągniętej ręki maga i ukrył się w niej. Czarodziej błyskawicznie schował go w fałdy płaszcza i energicznym krokiem skierował się do drzwi. Chłopiec pobiegł za nim, za chłopcem kupiec i rycerz. Karczmarka została oszołomiona pośród ogólnego rozgardiaszu. Nie mając pojęcia, w jaki sposób wyjaśni swemu pracodawcy potłuczony kufel, niezadowolonych klientów i coraz większy bałagan, panujący w karczmie. Właściciel właśnie pojawił się w drzwiach kuchni, zwabiony narastającym hałasem ludzkich okrzyków i pytań, a ona stała pośrodku tego wszystkiego i zastanawiała się, czy nie uciec. Nie zauważyła, że potężny mężczyzna w sile wieku spokojnie dopił swoje piwo i wyszedł z karczmy z lekkim uśmiechem na twarzy. To on rankiem tego dnia sprzedał chłopcu pierścień za wysoką cenę. Nie dość wysoką jak na jego wartość, wiedział o tym, lecz sprzedać musiał. Teraz, uśmiechając się nadal, obszedł karczmę dookoła i w ciemnej uliczce na jej tyłach wypowiedział Słowo. Jego odzież rozdarł szybko rosnący potężny ogon, szyja wydłużyła się znacznie, masywne ciało spotężniało jeszcze bardziej i pokryło się łuską, a ręce przemieniły się w potężne skrzydła. Wzniósł się w niebo i majestatycznie odleciał na północ. Rozdział Pierwszy. Tajemnicze zniknięcie pięciu osób i karczemnego stołu oraz ich ponowne pojawienie się urosły tej nocy do legendy, podsyconej jeszcze faktem, że cała piątka szybko opuściła karczmę i nikt ich więcej nie widział. Tymczasem owe pięć osób siedziało w ładowni lekko kołyszącego się statku, którym tego dnia miały płynąć towary Baaxa do Kentebu. Baax był zasępiony. Cały dorobek jego ostatniej handlowej zimy przepadł, wszelkie ambicje i marzenia poprzedniego wieczora spłynęły wraz z wypitym piwem do pęcherza i teraz boleśnie uciskały zarówno ciało, jak sumienie. Rozejrzał się po obszernej, pustej ładowni. W wąskich smugach światła wpadającego przez rozłażące się deski pokładu widać było nie pięć a sześć osób. W samym kącie, schowana za rycerzem, siedziała szczupła blondynka w prostej, ale z pewnością bardzo drogiej sukni. Seszija Elheres Lihes. Zjawiła się niemal natychmiast po tym, jak wybiegli z karczmy. Złapała ich w małej, wąskiej uliczce i od razu rozpoznała maga. –To znów ty, Ochan? – spytała raczej zła, niż zaskoczona. – Jakie kłopoty będziesz próbował wyczarować tym razem? –Tym razem to nie moje czary, Pani Wiatrów – odparł z wyraźną nutą złośliwości w głosie. Baax dostrzegł złe iskierki w pięknych, błękitnych oczach. –Może ja mógłbym pomóc, Seszijo… – wtrącił się ośmielony nieco wypitym piwem. –Co jemu do tego? Brał w tym udział? – Elheres zignorowała jego zaloty, patrzyła tylko na maga. Ten skinął głową. – Oni też? – Wskazała rycerza i chłopca, kulącego się obok ze strachu. Czarodziej potwierdził ironicznym uśmiechem. – Ochan, coś ty narobił? –Mówię ci, pani, że to nie ja.
–To pierścień. Ten chłopiec… – wtrącił się rycerz. –Pierścień? – przerwała Elheres, a wyraz jej twarzy zmienił się całkowicie. – Gdzie on jest? Ochan… – wyciągnęła rękę. –Tak, pani, ja go mam, lecz nie widzę powodu, by oddać go tobie. – Spojrzenie maga stwardniało. –Jestem potężniejszą czarodziejką niż ty! – Powiedziała hardo, ale z jakiegoś powodu odwróciła oczy. Zaskoczony Baax aż otworzył usta. – Mogę odebrać ci go siłą! – zagroziła lecz Ochan nie stracił nic ze swego chłodnego opanowania. – Ale nie pragnę teraz scysji – wybrnęła dość zręcznie Elheres. Baax wiedział oczywiście, że nie może być lepsza od czarodzieja, wszak jest tylko kobietą. –Awłaściwie… – kupiec chciał zapytać co się stało, lecz w tym momencie dobiegł ich uszu narastający tumult. Prawdopodobnie ludzie z karczmy również chcieli się tego dowiedzieć. –Musimy coś z tym zrobić – powiedziała Elheres, najwyraźniej domyślając się, co zaszło. –Ależ Seszijo… – zaczął rycerz, lecz jego pani znów mu przerwała. –Dość Ha Meknarin! Nie będę słuchać twoich rozkazów! –Ależ Seszijo, ciebie ta sprawa nie dotyczy. Nie musisz nic robić – spokojnie wpadł jej w słowo Ochan. –Musimy wydostać się z miasta. – Przynagliła go czarodziejka, ignorując jego uwagę. Gwar zdawał się być coraz bliższy. –Musimy wydostać się z wyspy – stwierdził, nadal patrząc na nią kpiąco. Znowu coś błysnęło i znaleźli się w ciemnym, śmierdzącym rybami i stęchlizną pomieszczeniu. Jego podłoga zdecydowanie nie chciała się trzymać poziomo. –Ochan… – wyszeptała ostrzegawczo Elheres, zapalając wątły magiczny płomyczek nad głową. Drgające światełko wydobyło z pomieszczenia jakieś kształty. Znajdowali się mniej więcej w jego środku, ściany tonęły w mroku, do którego magiczny płomyczek nie sięgał. Pomiędzy rycerzem i chłopcem stała czarnowłosa karczmarka. Miała tak przerażoną miną, że Baaxowi zrobiło się jej żal. Czarodziejka przyglądała się dziewczynie przez dłuższą chwilę, a potem spojrzała na czarodzieja. Wyglądała, jakby coś napawało ją wstrętem, ale chodziło raczej o smród, niż o dziewczynę. –Ochan, co to wszystko ma znaczyć? Czarodziej wzruszył ramionami, popatrzył na karczmarkę, na czarodziejkę, potem na Baaxa, powiedział jakieś Słowo i odszedł w gęstniejący poza zasięgiem płomyka mrok. Baax nie wytrzymał. –Ja chcę stąd wyjść! – powiedział głośno i dobitnie. –Przykro mi – dostał odpowiedź z ciemności. –Ochan, o co ci chodzi? – spytała gniewnie czarodziejka. – Po co ich zabrałeś? I skąd się tu wzięła ta dziewczyna? – wskazała na karczmarkę, która wyglądała jakby nic nie rozumiała z tego co mówili. Nadal rozmawiali dainką. Baax jako kupiec władał prawie wszystkimi językami świata, ale dziewczyna najwyraźniej znała tylko język Kentebu – swoje ojczyste ajuke. Elheres podeszła do czarodzieja, a światełko powędrowało razem z nią. Ochan popatrzył na nią i westchnął. –Po prostu jest i już – powiedział, rozkładając ręce. –Po co ci oni? Odeślij ich do miasta. To nie ich sprawa, nie powinni tu być. Nie są ci przecież do niczego potrzebni. – Wydarzenia były dla niej zupełnie niezrozumiałe i, choć nie chciała się do tego przyznać, zaczęła się bać. Czarodziej zmierzył ją lodowatym spojrzeniem. –Ty również nie – odparł.
–Doprawdy? – zdziwiła się niemal szczerze. – Ato nowość. – Płomyczek nad jej głową zamigotał żywiej, cienie na twarzy czarodzieja zadrgały, ale nic nie odpowiedział. Zapadła niezręczna cisza. Nie trwała jednak długo. –Ratunku! – wrzasnęła nagle karczmarka donośnym i bardzo wysokim głosem. –Spokojnie. – Ochan skrzywił się tylko. – Szkoda gardła – zaczął, lecz widząc w oczach dziewczyny zupełny brak zrozumienia, powtórzył to samo w ajuke. – Nie masz po co krzyczeć. I tak nikt cię nie usłyszy. Ładownia obłożona jest czarem, do rana nikt tu nie zajrzy. Baax poczuł suchość w ustach. Wytrzeźwiał stanowczo zbyt szybko. –Ja miałem rano… – zaczął niepewnie i przerwał, widząc w twarzy czarodzieja odpowiedź, która nie mogła go zadowolić. –Lepiej się prześpijcie, noc dopiero się zaczyna. – Mag usiadł pod wygiętą ścianą, owinął się płaszczem i zamknął oczy. –Ochan… -zaczęła znowu czarodziejka, lecz zrezygnowała. Pokręciła z niedowierzaniem głową i odeszła w przeciwny kąt ładowni, zabierając ze sobą światełko. Rycerz poszedł za nią, mierząc pozostałych, ostrzegawczym spojrzeniem. W ciemności Baax widział zarysy sylwetek chłopca i karczmarki. Widział, że chłopiec skulił się na podłodze w pobliżu czarodzieja i swojego pierścienia. Dziewczyna nadal stała pośrodku ładowni. Podszedł do niej, chcąc ją uspokoić, lecz wyrwała mu się. –Nic mi nie trzeba – powiedziała i odeszła w wolny kąt. Czarodziejka zgasiła światełko i Baax musiał szukać po omacku jakiegoś miejsca do spania. Aw Urji czekało na niego wygodne, szerokie łoże… Statek kołysał się usypiająco na łagodnie falującej wodzie za falochronem portu. Obudziło Baaxa gwałtowniejsze falowanie, skrzypienie i bolący pęcherz. Poranne słońce zaglądało przez szpary w deskach pokładu. Poderwał się i napotkał wzrok rycerza. Czuwał widać przez całą noc, bo oczy miał podkrążone i malutkie, jak u małego kociaka. –Wypłynęliśmy z portu. – Stwierdził raczej niż spytał, a rycerz spokojnie skinął głową. – Hej! – Baax poderwał się i chwycił czarodzieja za ramię. – Wypłynęliśmy z portu! – krzyknął mu w ucho. –No to co? – spytał czarodziej zaspanym głosem. –Jak to wypłynęliśmy? – zdumiała się karczmarka. – Mieliśmy wysiąść rano ze statku. – Czarodziej popatrzył na nią nie kryjąc zdziwienia. Nic takiego nie mówił. –Spokojnie – odezwała się Elheres, przeciągając się. – Przed wieczorem dopłyniemy do Sedanii, tam wysiądziecie, prawda Ochan? – zwróciła się do maga. Nie odpowiedział jej. Usłyszeli tupanie w okolicy klapy do ładowni, a potem jej pokrywa podniosła się ze straszliwym skrzypnięciem i przez otwór zajrzała rozczochrana ruda głowa. Głowa krzyknęła, klapa opadła z hukiem, a tupot oddalił się szybko od ładowni. Siedzieli chwilę w milczeniu. Wkrótce kroki powróciły. Klapa uniosła się ponownie z niemiłosiernym skrzypieniem i jękiem. Na drabinie pojawiły się stopy w rozłażących się butach nieokreślonego koloru oraz grube owłosione łydki. Patrząc na jeszcze grubsze uda Baax pomyślał, że mogą mieć w obwodzie tyle, co czarodziej w pasie. Nad krótkimi portkami kołysał się wielki brzuch opięty utłuszczoną płócienną bluzą bez rękawów. W końcu pojawiła się cała ogromna postać. To musiał być bosman. Baax widział ich już tylu, że nawet w największym tłumie bez trudu rozpoznałby każdego. Mężczyzna miał wytatuowane obie ręce, a miejsca do tatuowania miał naprawdę dużo. Zapewne identycznie wyglądały jego plecy, a może nawet i brzuch, ale tego nie dało się na razie stwierdzić. Całości dopełniała czarna, zmierzwiona, zalana świeżym sosem broda. Baax uświadomił sobie, że jest głodny.
Bosman stoczył się na sam dół ładowni i podrapał po głowie, przekrzywiając jeszcze bardziej wciśniętą na bakier czapkę. –Acóż to? Pasażery na gapę? – Odezwał się tubalnym głosem. – Ki diabeł was tu przywlókł? Już ja was wykurzę, do kroćset! Czarodziej wstał. Podszedł do niego tak blisko, że musiał unieść głowę, aby spojrzeć mu w twarz. Sięgał bosmanowi zaledwie do połowy szerokiej piersi. –No cóż – odezwał się jakby przepraszająco – czary. Bosman zbladł, przełknął głośno ślinę. –To ja poproszę kapitana – powiedział znacznie wyższym głosem i pomknął w górę z szybkością zadziwiającą przy jego posturze. Nie czekali długo. Po chwili tupot znowu rozległ się nad ich głowami. Baax już radował się na myśl, że zaraz opuści śmierdzącą i kiwającą się ładownię. Kapitan nie wszedł do ładowni, zajrzał tylko przez pokrywę. –Czego chcecie? – spytał. –Prosimy jedynie o transport do Sedanii, tam wysiądziemy – zaczął dyplomatycznie Ochan. – Oczywiście, nie chcielibyśmy nikomu przeszkadzać w czasie podróży, więc zostaniemy tutaj. Dobrze by było, gdyby załoga nie dowiedziała się o tym, że ktoś obcy jest na pokładzie, to mogłoby wywołać panikę. –Na moim pokładzie paniki nie ma, nikt się tu was nie boi! – Zaperzył się kapitan, ale nie miał zamiaru schodzić na dół. – Awysiąść – wysiądziecie, oczywiście, jeszcze wam dopomożemy rzetelnym kopem w tyłek! – Był poważnie rozsierdzony. Z przerażającą jasnością dotarło do Baaxa, że nie będzie mu dane wyjrzeć na pokład podczas tej podróży, a tymczasem natura coraz gwałtowniej upominała się o swoje prawa. Syknął znacząco w kierunku czarodzieja i wymruczał kilka niewyraźnych słów, które ten na szczęście zrozumiał. Z wielkim niesmakiem pozwolił wszystkim wyjść na świeże powietrze, nakazał jednak, by nie rzucali się w oczy. Ani na moment nie spuszczał oczu z kupca, więc Baax mógł podarować sobie marzenia o ucieczce. Na szczęście ulga jaką odczuł zrekompensowała mu przykrość dalszej podróży w zamknięciu. No i te rozwichrzone czupryny wyłaniające się zza skrzyń i masztów; nareszcie marynarze bali się jego, było to bardzo miłe. Zadowolony z siebie i z życia spróbował zagaić rozmowę z towarzyszami. Do żadnego z magów wolał się na razie nie odzywać, rycerz pilnował swojej Sesziji jak wierny pies, więc Baax zwrócił się do ciemnowłosej karczmarki i milczącego młodzieńca. Chłopak pozostał milczący, wydusił tylko, że ma na imię Kirem i pochodzi z jakiegoś miejsca, którego nazwy Baax nie był w stanie się domyślić na podstawie kilku wymruczanych spółgłosek. Na szczęście dziewczyna okazała się nieco bardziej rozmowna, więc kupcowi nie groziło spędzenie podróży w całkowitym milczeniu. Karczmarka przedstawiła się jako Zita i powiedziała, że pochodzi ze środkowego Kentebu. Na Nelopie mieszkała od niespełna roku, wcześniej trochę wędrowała po świecie. Siedziała pod ścianą ładowni z nogami podciągniętymi wysoko pod brodę i wyglądała na smutną. Zaprzeczyła, jakoby żal jej było karczmy, czy wyspy, wyglądało raczej na to, że czegoś się boi. Gdy Baax zapytał ją o to wprost, potwierdziła szeptem, że boi się czarów. Potem przestała się odzywać, za to kupiec się rozgadał. Opowiadał jej o swoich podróżach i o wcześniejszych kontaktach z magami. Oprócz samych czarodziejów, nikt za nimi szczególnie nie przepadał, ale w gruncie rzeczy byli niegroźni. Przyjrzał się młodej czarodziejce i stwierdził, że taka piękna kobieta nie może być groźna. W tej samej chwili pomyślał, że mógł tym stwierdzeniem sprawić przykrość karczmarce, ale za późno był na żal. Dziewczyna popatrzyła na swoją przybrudzoną sukienkę z falbaniastym fartuszkiem i na niedomyte paznokcie z wyraźnym wstydem, a potem zerknęła na Sesziję. Czarodziejka była z pewnością szlachcianką, świadczyły o tym zarówno strój, jak i sposób wysławiania się i ruchy. Była dumna, pomimo sytuacji w jakiej się mimo woli znalazła. Razem z rycerzem siedzieli w pewnym oddaleniu od pozostałych, dyskutując półgłosem. Wyglądało na to, że coś mu tłumaczy, a on nie zgadza się z nią. W końcu dała spokój i siedzieli odwróceni do siebie plecami. Zaczęła bawić się frędzlami szala, który miała narzucony na suknię, wyraźnie widać było po niej, że się nudzi. Rycerz siedział
niemal bez ruchu, przywykły do sytuacji, w których musiał wykazać się cierpliwością. Ubrany był w kolczugę z krótkimi rękawami, wykończonymi ozdobną lamówką i skórzane spodnie, na to narzucony miał wyblakły niebieski kabat ze skomplikowanym godłem na piersi. Torbę i oręż – dwa miecze, krótki i dłuższy – położył tuż przy lewym udzie. Nadal nie spał, ale wydawało się, że może tak spędzić wiele dni. Co pewien czas zerkał na czarodzieja, jakby obawiając się czegoś z jego strony. Czarodziej nie miał jednak zamiaru nic robić. Równie cierpliwie jak rycerz, czekał aż dopłyną do portu. Wzrok miał nieobecny, myślami znajdował się chyba gdzieś indziej. Siedzący blisko niego Kirem zdawał się wypatrywać kieszeni, w której mag ukrył jego pierścionek i szukać okazji, by go odebrać. Nie zanosiło się jednak, by taka okazja miał się trafić. Chłopiec był szczuplejszy i niższy od czarodzieja, nie wspominając już o tym, że Ochan władał Magią, co powodowało, że szanse Kirema na odzyskanie cennego przedmiotu malały do zera. Mimo to nie spuszczał wzroku z maga i robił sobie nadzieję. Baax nadał paplał o swoich przygodach, aż zorientował się, że Zita przestała go słuchać i zamilkł. Dziewczyna zasnęła z głową ułożoną na kolanach i kupiec pomyślał, że bardzo jej zazdrości. Też chętnie by zasnął, wtedy podróż może minęłaby szybciej, ale uczucie ssania w żołądku, które teraz dołączyło się do wszystkich jego nieszczęść, z pewnością nie pozwoliłoby mu na drzemkę. Dopiero o zachodzie słońca dopłynęli do portu. Ukośne promienie barwiły karmazynowo wznoszące się nad zatoką budynki miasta. Sedania, położona na kontynencie była dużym miastem. Większym niż Nelopa – jedyne miasto portowe na małej wyspie o tej samej nazwie, położonej u wybrzeży Kentebu. Kupcy z Sedanii położyli swoje łapy na dobrach wyspiarzy. Baax wiedział, że towary kupowane bezpośrednio u producenta sprzedawały się z większym zyskiem. Gdy sunęli wolno wspinającą się stromo pod górę drogą, zaczął już przeliczać, ile zarobi na ostatnich transakcjach. Zmarkotniał, gdy uświadomił sobie, że towary nie przypłynęły do Sedanii wraz z nim. Gospoda przed którą się zatrzymali, na pierwszy rzut oka nie wydała się Baaxowi znajoma. Spojrzał na szyld, przeczytał nazwę „Trzy Dorsze” i wtedy ją rozpoznał. Jesienią, gdy był tu ostatnio, mieściła się w parterowym budyneczku obok. Teraz trzymano tu konie, a gospoda zajmowała piętrowy budynek, ozdobiony attykami w stylu hadarskiego rozkwitu. Na piętrze były pokoje gościnne, a na parterze obszerna sala jadalna z kilkoma alkierzami, kuchnią i zapleczem. Wewnątrz pachniało jedzeniem i to było w tej chwili najważniejsze – nie jedli przecież prawie dobę. Zaspokoili pierwszy głód i zaczęli rozważać to, co się stało. Baax pałaszował już trzecią porcję, Kirem i Ha Meknarin zabierali się za drugą, a zamyślona Zita grzebała niezdecydowanie w talerzu. Odezwała się pierwsza. –Może nie stało się źle, żeśmy się tu znaleźli – powiedziała. Baax zastygł z uniesionym do ust kęsem polędwicy na ostro. – Mnie nic na Nelopie nie trzyma – kontynuowała Zita. – To nie mój dom, już dawno powinnam stamtąd odejść; mój pracodawca Niggy za dużo sobie wyobrażał, chyba chciał mnie za żonę! – wyglądała na oburzoną jego zuchwałością. – Odkąd opuściłam ojca i rodzeństwo, nigdy nie było mi źle. Zresztą wcześniej też nie – przerwała na chwilę, by sprawdzić, czy jej słuchają. Tylko rycerz wyglądał, jakby nie rozumiał, co ona mówi, ale też go nie rozumiała. – Chodzi mi o to, że może już pora na jakąś zmianę. Chyba z nimi pójdę. Zawsze, jak robiło się strasznie źle, rozwiązanie znajdowało się samo. Może teraz też tak jest? – Patrzyła na nich, jakby czekała na jakąś radę. Baax zastanowił się chwilę. Gdyby nie towary, które zostały w dokach Nelopy, też nic by go tam nie ciągnęło. Towary pewnie i tak zostały rozkradzione, gdy rozeszła się wieść, że handlarz zniknął. Choć wcale niekoniecznie. –Ja chcę tylko odzyskać pierścień – burknął Kirem. –Poza tym na Nelopie pewnie by pytali, co się stało. Dziwne jest przecież takie zniknięcie – zastanawiała się dalej Zita. – Nie ma po co tam wracać, tylko same kłopoty. Jak pójdziemy z czarownikami, może się chociaż dowiemy, co się stało, gdzie byliśmy i po co. –Oni ci tego nie powiedzą. – zauważył Baax z pełnymi ustami. –Ja się ich zapytam – żachnął się Kirem wstając. – I powiem, żeby mi oddali pierścień albo pieniądze, które za niego zapłaciłem. –Siadaj. – Baax pociągnął go zdecydowanie za rękę i chłopiec przysiadł zdumiony. – Nie ma sensu z nimi zadzierać – wyjaśnił handlarz, przełknąwszy. – Z czarodziejami tylko po dobroci. Aoni zasiedli sobie w alkierzu i nas mają gdzieś. Jak zaczniesz im grozić albo się wypytywać, to cię w żabę zamienią lub w co gorszego. Po
dobroci i po cierpliwości. Wszystko, co twoje dostaniesz z powrotem. Zaufaj mi – zakończył z pewną miną. Kirem zamilkł i wziął się za drugą porcję polędwicy z ziemniakami, zerkając w stronę rycerza, który również przyglądał mu się bacznie. Baax popatrzył na nich i spokojnie wytłumaczył rycerzowi o czym rozmawiali z Zitą i Kiremem. Nie był pewien, czy rycerz mu wierzy, bo wyraz jego twarzy nie zmienił się ani trochę, a szare oczy były pochmurne i podejrzliwe. W zasięgu jego ręki leżał długi, ciężki oburęczny miecz. Pasa z krótszym mieczem i sztyletem w ogóle nie odpiął. Czarodziejka zwracała się do niego Ha Meknarin. Baax nie wiedział, czy Ha to imię, czy jakiś tytuł rycerski. Nigdy nie był mocny w heraldyce i tradycji iselskiej, a oni przywiązywali ogromną wagę do form. Był pewien, że czarodziejka i rycerz pochodzili z Iseli. Ona była chyba czystej krwi Sesziją, on wyglądał na Kerana, ale sposób, w jaki czarodziejka go traktowała i w jaki sam się do siebie odnosił, zdecydowanie temu zaprzeczał. Baax pochodził z Eriaaru i nie znał się na Rodzinach na tyle dobrze, by cokolwiek powiedzieć na pewno. Tylko w Iseli i może jeszcze gdzieniegdzie w Daey klany pilnowały prawa krwi. –Zjadłbym jeszcze – powiedział dla rozładowania atmosfery. Talerz rycerza także był już pusty. Popatrzył na niego pytająco i rycerz pokiwał niezdecydowanie głową. W gospodzie było mnóstwo ludzi, więc Ha Meknarin wstał i nie zastanawiając się wiele, podszedł do szynkwasu i uderzył w stojący tam dzwonek. Baax zbyt późno pojął jego zamiar, by zdążył zapobiec jego realizacji. Gdy perlisty dźwięk dzwonka wdarł się w karczemny gwar, mógł jedynie schować głowę w ramiona i udawać, że nie zna tego człowieka. Zita z przerażenia otworzyła szeroko oczy. Z ich trojga tylko Kirem nie wiedział, co oznacza użycie dzwonka w tawernie w portowym mieście. Przynajmniej w Eriaarze i w Kentebie. Obecni w karczmie goście wiedzieli o tym aż nadto dobrze. Po chwili nagłej ciszy goście zaczęli walić w stoły kuflami i wrzeszczeć radośnie. Karczmarz znalazł się szybciej, niż Ha Meknarin zdążył pomyśleć i poklepał przyjaźnie rycerza po ramieniu. –Stawiamy kolejkę, co? – powiedział i uśmiechnął się, pokazując wszystkie braki w uzębieniu. Ha Meknarin nie zrozumiał. Wyrwał ramię spod przyjacielskiego uścisku i oznajmił dainką, że chcą jeszcze jeść. –O, obcy. – Karczmarz rozłożył ręce powitalnym gestem – Jakże nam miło jest! Postawić kolejkę ty musisz – powiedział niezbyt poprawną dainką, dzióbiąc palcem w sam środek godła, wyszytego na wyblakłym, niebieskim kabacie rycerza. –Postawić kolejkę? – spytał rycerz. Chciał się dopytać, co to oznacza, ale przerwano mu. –Tego tam widziałem – rozległ się nagle przejęty głos z głębi sali. – Przysięgam, prawdę mówię. – Marynarz wstał chwiejnie, pokazując palcem na rycerza. – Zniknął, a z nim jeszcze kilku, mówię wam! – zwrócił się do swoich kompanów i odpowiedział mu rechot. Cała sala patrzyła zaciekawiona to na rycerza, który winien był im wszystkim po kuflu piwa, to na niewątpliwie pijanego mężczyznę. Karczmarz pomyślał, że szykuje się awantura. – Na własne oczy żem widział – podjął mężczyzna. – Siedzieli przy stole, nagle podszedł taki jeden na szaro odziany i zniknęli. Razem ze stołem i dziewczyną. Przysięgam, że tak było. Był dym i straszny huk, aż się pod stół schowałem. Nie ten, co zniknął, bo pewnie też bym zniknął. – zaśmiał się rechotliwie. Ludzie bawili się coraz lepiej. Marynarz nabrał animuszu, bo zwrócił się prosto do rycerza. – Hej ty, rycerz! Powiedz im, jak było. I gdzieście tę dziewkę zabrali? Zdezorientowany Ha Meknarin popatrzył na Baaxa, jakby oczekując, że kupiec wyjaśni, o co im wszystkim chodzi. Ale Baax tylko złapał się za głowę. Mężczyzna zaczął się przepychać między stołami. –Hej, rycerzu! Opowiedz wszystkim, co się stało! Gdzieście się podziali? Amoże ten czarownik w coś was pozamieniał? No chyba ci gęby nie zatkał? – Podszedł do rycerza i przyjacielsko poklepał go po ramieniu. Ha Meknarin popatrzył na niego z góry. Był o dobrą głowę wyższy od marynarza. Położył dłoń na głowni miecza przypiętego do pasa. –Czego waszmość sobie życzysz? – zapytał. –O! Gość z zagranicy. To dainka, tak? Wyście zniknęliście na Nelopie? – Marynarz najwyraźniej również nie był mocny w obcych językach.
–Obawę mam, że to jakaś pomyłka – odpowiedział powoli Ha Meknarin niskim, spokojnym głosem. –Nie myłka, nie myłka – marynarz postukał rycerza w pierś. – Ja mieć dobra pamięć do twarzy. To był ty. Gdzie twoi przyjaciele, muszą tu gdzieś być. – Zaczął rozglądać się po sali, ale nie zauważył pozostałej trójki. Baax najlepiej jak mógł starał się nie zwracać na siebie uwagi. Ha Meknarin miał dość bezceremonialnego stukania w emblemat rycerzy iselskich, któremu należy się szacunek. Wyciągnął miecz z pochwy i przytknął czubek klingi do szyi marynarza. Ten wytrzeszczył oczy i znieruchomiał, wstrzymując oddech. W sali zapadła martwa cisza. Jeden z kompanów pijanego marynarza wstał, przewracając z hukiem stołek. Przykładając palec do ust i psykając głośno niezręcznie wymknął się z karczmy,. –Anie mówiłam – odezwała się cicho zamyślona Zita. – Nie ma po co wracać na Nelopę, ani nawet zostawać tutaj. Ochan i Elheres jedli w milczeniu. Pomimo głodu czarodziejce nie chciało się jeść, kiedy widziała naprzeciwko siebie maga, którego nigdy nie lubiła. Nie miała też ochoty z nim rozmawiać, ale musiała, bo kończyli posiłek. –Mam nadzieję, że masz pieniądze, żeby zapłacić za to jedzenie. I za nich. – odezwała się pokazując na drzwi. –Aty nie masz? – wbrew jej oczekiwaniom, a może właśnie w zgodzie z nimi, zadał to pytanie. Pokręciła głową nie po to, by zaprzeczyć, ale dlatego, że wydało jej się tak niewiarygodnie idiotyczne. –Nie, Ochan, nie mam. Wynieśliśmy się z wyspy tak szybko, że nie miałam czasu, by się spakować. – Nie wiedziała, czy ma dość rozumu, by dostrzec ironię z jaką to powiedziała. Wpatrzył się w talerz, zaciskając wargi. Jak długo jeszcze będzie pozwalać, żeby robiła z niego durnia? –Pani Wiatrów… – zaczął i spojrzał na nią. Wiedział, że jej dokuczy, ale nagle zrobiło mu się głupio. Podniosła na niego wściekłe spojrzenie. Wyczuł, że Magia zaczyna pulsować wokół jej dłoni. – Wybacz, nie chciałem cię urazić – przeprosił natychmiast. –Jeszcze będę Panią Wiatrów, zobaczysz – wycedziła przez zęby. –Z pewnością. Miał nadzieję, że jego słowa zabrzmiały szczerze. Chciał zapytać, co wydarzyło się jesienią, podczas Zgromadzenia w Hadarze, ale znowu zabrakło mu odwagi. –Już niedługo. Po to właśnie chcę się udać do Ptasiej Twierdzy – powiedziała nagle. –Dokąd? – Ochan nie był w stanie ukryć zdumienia. –Do Tkalarhiar, do Ptasiej Twierdzy w Usinialu. Do inokanów. – Spojrzała mu w oczy radując się widokiem malującego się w nich niedowierzania. Zaraz jednak opuściła wzrok. Znowu nie była w stanie wytrzymać jego spojrzenia jak w Daey, w Hadarze, jak zawsze, kiedy się spotykali. Jego ogromne ciemnogranatowe tęczówki, były tak intensywne i głębokie, że gdy patrzyła mu w oczy natychmiast zaczynało jej się kręcić w głowie i język jej się plątał. Odetchnęła głęboko. – Aty co planowałeś? – spytała ironicznie dla dodania sobie odwagi. –Ja chcę się udać do Daey – odpowiedział niepewnie. –Nie ma mowy. Jedziemy do Usinialu. –W Daey znajduje się źródło wszelkiej magicznej wiedzy. Jeśli gdzieś mam się czegoś dowiedzieć o tym Pierścieniu, to właśnie tam. –Całą wiedzę Daey już posiadłam, teraz udaję się do Ptasiej Twierdzy. Aty idziesz ze mną. –Niby dlaczego? Jeśli chcesz, możesz iść do Ptasiej Twierdzy. Ja wybieram się do Daey. –Tak? Wypuścisz mnie znowu? Myślałam, że wdzięczny jesteś losowi, że jeszcze raz na mnie trafiłeś. Przepuścisz okazję, by mi dokuczyć?
–Najwyraźniej strasznie ci na tym zależy. Elheres, prędzej ty pójdziesz tam, gdzie pójdzie Pierścień, niż ja pójdę tam, gdzie ty chcesz zaspokoić jakieś swoje ambicje! –Nie jakieś ambicje, tylko spełnić swe Przeznaczenie – syknęła. – Możesz mi wierzyć, to nie ja pójdę tam, gdzie Pierścień, tylko Pierścień pójdzie tam, gdzie ja! Bo ty pójdziesz tam, gdzie ja! Za dobrze cię znam. –Możesz się mylić. – Chwilę mierzyli się wzrokiem, w końcu Ochan zrezygnował. Popatrzył na swój talerz, na niedojedzoną polędwicę. Nie był już głodny. –Nie chciałabyś się czegoś o nim dowiedzieć? W Daey mogą coś wyjaśnić. Askoro posiadłaś całą magiczną wiedzę Daey, to może mi wyjaśnisz, co zaszło i dlaczego? – podniósł ponownie wzrok. Znowu chciał jej dokuczyć. – Czy posiadasz tylko wiedzę o wiatrach? – spytał, patrząc na nią zimno. –Ochan, nie prowokuj mnie! – ostrzegła. – Posiadam całą wiedzę o wiatrach, jaką mogłam dostać w Daey i sam dobrze wiesz, czemu nie mogę jej jeszcze wykorzystać. Ateraz udaję się do Ptasiej Twierdzy, bo nikt nie wie o wiatrach więcej od ptasich. Idę tam, a ty idziesz ze mną, bo oboje jesteśmy zainteresowani tajemnicą Pierścienia, sam to powiedziałeś. – Nie miała pewności, czy powiedział, ale to był na pewno dobry argument. Potrzebowała go bardziej nawet niż tego klejnocika. – Po drugie, inokane są starzy i tak samo dobrze mogą wyjaśnić tajemnicę, jak Wiedzący z Daey, a poza tym nie chcesz, bym znów ci się wymknęła. I wyjątkowo, tym razem ja nie chcę się wymknąć tobie, ale mogę w każdej chwili zmienić zdanie. Zrozumiałeś? –Grozisz mi? Zaskoczę cię, Elheres. Nie zależy mi na tym, żebyś mi się nie wymknęła. Rano idę do portu i wsiadam na pierwszy statek płynący na południe, a ty rób, co chcesz. Wstał i wyszedł z alkierza. Elheres poderwała się gwałtownie i wyszła za nim. Wpadła na niego w drzwiach, gdy zatrzymał się nagle. –No to pięknie – odwrócił się do niej z miną zwycięscy. Przed szynkwasem stał Ha Meknarin z obnażonym mieczem w dłoni i celował nim w gardło kulącego się ze strachu marynarza. W sali było nienaturalnie cicho, trzaskały tylko drzwi, jakby w przeciągu. Elheres wyciągnęła dłoń w stronę Ochana, patrząc na niego znacząco. Nie zamierzała przyznawać się do trzosika z najczystszym złotem, przyczepionego pod suknią na czarną godzinę. Czarodziej westchnął ciężko, ale oddał jej swój. Zdecydowanym krokiem przeszła przez salę i stanęła przed Meknarinem. Delikatną, kobiecą dłonią ujęła ostrze i odchyliła je, uwalniając gardło nieszczęsnego marynarza. Ten zniknął od razu, jak zdmuchnięty. Ha Meknarin opuścił miecz i ze spuszczoną głową zaczął mamrotać jakieś przeprosiny. –Nie teraz Ha Meknarin – ucięła twardo. – Chcę zapłacić za obiad nasz i tej czwórki. – machnęła ręką w kierunku Ochana i Baaxa, zwracając się do karczmarza. –Tak – mruknął karczmarz oddychając z ulgą i wymienił cenę. – On zadzwonił dzwonkiem – dodał nieśmiało. –I co z tego? – spytała Elheres. –Nic. –To dobrze. Poprosimy jeszcze o nocleg. Ile się należy? Dla siebie i Ha Meknarina wzięła osobny pokój. Ochana i pozostałych zostawiła w ogólnej sali. Na nic się zdały protesty czarodzieja, że to za jego pieniądze. Baax znowu był w dobrym humorze. Dawno minęły już czasy, kiedy nocował we wspólnej izbie. Wiążące się z tym wspomnienia teraz były raczej miłe. Poczuł się znowu jak nieodpowiedzialny chłopak, którym był kiedyś. Z westchnieniem osunął się na posłanie obok Kirema. Koc śmierdział potem, wokół chrapała pokaźna grupa zapitych marynarzy, drobnych handlarzy i wszelkiego rodzaju włóczęgów. Baax czuł się jak jeden z nich i był naprawdę szczęśliwy. Przestał się martwić pozostawionymi na Nelopie towarami. Skoro są nie do odzyskania, nie ma się już czym przejmować. Wciąż jeszcze istnieje pokaźna fortuna w Urji. Cóż że zaręczyny z Meleni trochę się odwleką? Nie ma czego żałować. Na razie zanosiło się na niezłą awanturę i zamierzał się nią bawić. W końcu jest szansa, że nie będzie trwać
długo. Przecież czarodzieje mogą udać się w kierunku Urji. Wtedy odzyska należne mu miejsce w społeczeństwie i z lubością będzie wspominał swoją ostatnią wielką przygodę. Z tą myślą zasnął, ale nie zdążył się jeszcze dobrze przyłożyć, gdy poczuł, że ktoś szarpie go za ramię. –Czarodziej sobie poszedł – wyszeptał wyraźnie zmartwiony Kirem. –No to co? –On ma mój pierścień. Obiecałeś… –Aty w to uwierzyłeś? – wyszeptał Baax z rozpaczą. Skoro jednak chłopak mu zaufał, to musi mu teraz pomóc. Tak nakazywało mu jego głupie poczucie obowiązku. – Idź obudzić czarodziejkę, pójdziemy za nim. – Wstał i przeciągnął się. Ktoś z głębi sali mruknął, żeby zamknęli gęby, bo ludzie chcą spać. Rozdział Drugi. Jak tylko kupiec zaczął chrapać Ochan wykradł się z sali. Nie chciał zabierać ich wszystkich ze sobą. Stał w ciemnej uliczce i zastanawiał się, ile jeszcze godzin zostało do świtu i jak wcześnie wypływają pierwsze statki. Nie chciał też brać ze sobą Elheres, jeśli nawet ona tego chciała. Nie tym razem, może jeszcze kiedyś będzie okazja, by się spotkać. Wiedział o istnieniu Pierścienia jeszcze nim go odnalazł, bo powiedziały mu o nim sny. Najpierw były niewyraźne, pełne zagadek i majaczeń, potem ukazał się w nich Pierścień i jego zew. Pierścień, który chciał do kogoś należeć, który chciał zostać odnaleziony. I to właśnie on go odnalazł. Choć nie zapytał o to Elheres, był prawie pewien, że ona również miała takie sny. Wiedziała o Pierścieniu i chyba również chciała go mieć. Obawiał się, że w okolicy może być więcej magów, którzy pożądają jego Pierścienia. Nie powinien zostawać w mieście. Musi opuścić je jeszcze tego wieczora. Musi odejść stąd jeszcze z jednego powodu. Nie wie przecież, jak postępować z tak potężnym przedmiotem magicznym jak ten, który dostał się w jego ręce. Wiedział, że przedmiot jest potężny. Tak potężny, jak żaden inny, który znał z własnego doświadczenia lub z magicznych ksiąg. Świadczyło o tym chociażby przeniesienie całej grupy na statek. Zaklęcie wykraczające znacznie poza jego możliwości. Młody czarodziej umiał trzeźwo ocenić swoją wiedzę i siłę. Albo wcześniejsze wydarzenia w karczmie, gdy Pierścień zachowywał się tak, jakby posiadał własną wolę, własną świadomość. Żaden inny przedmiot magiczny nie zachowywał się w ten sposób. Przez cały dzień rozważał to, co się stało i nie potrafił sam znaleźć odpowiedzi. Musi jej poszukać u kogoś mądrzejszego. Agdzie szukać najświatlejszych Mędrców i Magów, jeśli nie w Daey – w Miejscu Początku – stolicy świata i światowej Magii. Tam czarodzieje zdobywają swoją wiedzę, tam przechodzą swoje Próby. Tam znajduje się największa biblioteka Arelonu. Jest wiele innych miejsc, które mogą przynieść odpowiedź, ale Daey jest najpewniejszym z nich. Jedynym prawdziwym powodem, dla którego wahał się jeszcze, była Elheres. Już wcześniej domyślał się, że nie zechce się tam z nim udać. Nie po tym, co się wydarzyło, gdy spotkali się tam po raz pierwszy, siedem lat temu. I ona to potwierdziła. Cel jej podróży był inny, zupełnie inny. Był taki, jak przy tamtej pierwszej podróży do Daey. Próba Wiatrów. Miała rację. Jest wdzięczny przypadkowi, że na nią trafił. Bardzo chciał pójść tam, gdzie ona. Ale teraz to Pierścień był ważniejszy. Ważniejszy od niej, ważniejszy od Lihesów. Tak naprawdę liczy się tylko tajemnica i jej rozwiązanie. Tylko Pierścień i tylko pytanie, czym on jest. Dla tego pytania gotów był nawet zrezygnować z podróży na drugą stronę Wąwozu, na północ. Z podróży, do której przygotowywał się przez ostatnie pół roku. Bo odpowiedź na nie znajdowała się jego zdaniem w Daey. Szejdi-Kan nie miał snów już drugą noc. Trochę go to cieszyło, a trochę martwiło. Mógł wreszcie spać spokojnie, zarazem jednak miał świadomość, że coś wydarzyło się bez jego udziału. Szejdi-Kan nie lubił takich sytuacji. Późnym wieczorem, obudziło go walenie do wrót domostwa. Czarodziej zwlókł się z wysiłkiem z łoża i poczłapał do drzwi. Zobaczył obdartego osobnika, cuchnącego przetrawionym chmielem. –Giko! – powitał go z nieukrywanym wstrętem. –Panie – wyszeptał Giko, z trudem powstrzymując się od wrzasku. Przełknął ślinę i odetchnął kilka razy głęboko, zasmradzając jeszcze bardziej powietrze. – Wybacz, że zrywam cię w środku nocy, ale kazałeś donosić, gdyby
działo się coś dziwnego. –Donoś zatem, byle prędko – rzucił czarodziej ze zniecierpliwieniem. –Wczora na Nelopie zniknęło podobno kilka osób. Dziś wszyscy marynarze i kupcy szeptają o tym w całej Sedanii i pewnie na całym południowym wybrzeżu. Ajedni to mówią, że na ich statku zjawili się jacyś czarodzieje i oni ich przywieźli tu, do Sedanii. – Giko przerwał, czekając na reakcję ze strony czarodzieja. Ten jednak nie był zaciekawiony, albo przynajmniej tego nie okazał. – Awczoraj wieczorem w „Trzech Dorszach” siedział rycerz i jeden gość go rozpoznał, i mówił, że to on siedział wtedy w karczmie na Nelopie, co oni wszyscy zniknęli. Rycerz się wyparł, ale ja potem gadałem z tym człowiekiem i się go wypytałem, to wiem, co się stało. – Giko znowu zawiesił głos. –Mów dalej! Nie mam całej nocy na wysłuchiwanie ciebie. –Już mówię, już mówię, panie. Oni się kłócili, rycerz z czarodziejem, o jakiś klejnot, pierścionek czy coś takiego. I podszedł do nich jeszcze jeden czarodziej i on ich wszystkich gdzieś zabrał. Tych czarodziei z rycerzem było podobno czterech, ale inni ludzie, którzy przypłynęli dziś z Nelopy, to mówią, że ich trzech było wszystkich, a inni, że pięciu. Ale podobno razem z nimi zniknęła jeszcze karczmarka, tylko że niektórzy mówią, że nie, bo ją jeszcze później w karczmie widzieli, tylko ona ze strachu rozbiła kufel i dlatego potem uciekła. Ale marynarze ze statku mówią, że były tam dwie kobiety z tymi czarownikami, to naprawdę nie wiadomo, ilu ich było. Aw „Trzech Dorszach” był ino ten rycerz. Albo to nie był ten. Ale ten człowiek, co go poznał, twierdzi, że to na pewno ten. –Aten człowiek aby nie wypił tyle co ty? – przerwał mu czarodziej z powątpiewaniem, ale teraz już chciał dowiedzieć się więcej. Znikanie znikaniem, to się może zdarzyć każdemu, ale oni mówili coś o klejnocie, o pierścieniu. Giko pokręcił gwałtownie głową, a jego spuchnięta twarz wyrażała największe oburzenie. – Dobrze, dobrze – uspokoił go Szejdi-Kan. – Nie mówię, że wątpię w twoje słowa. Mów dalej. Co to za czarodzieje? Jak wyglądali? –Marynarze to mówią, że jeden był taki mały i chudy, drugi też chudy, ale wyższy, a trzeci był starszy i gruby. I to by się nawet zgadzało, bo ten człowiek z Nelopy też mówi, że jeden był gruby. Arycerz był wysoki i mówią, że nosił emblemę rycerzy iselskich i niebieski kabat. Tylko że dla mnie to ten kabat niebieski nie był, ino szarawy, ale może on kiedyś niebieski był, ja nie wiem. –Akobiety? –Jedna chuda blondynka, na bogatą wyglądała, a druga nieduża, ale takie te miała… – Giko zagiął wymownie palce przed klatką piersiową – i czarny warkocz. –Kiedy to się stało? –Mówią, że zeszłego wieczora. –Aw „Trzech Dorszach”? Dzisiaj? –Ano, dzisiaj. To znaczy będzie już, że wczoraj, bo to wieczorem było. Przy kolacji. –Czemuś wcześniej nie przyszedł? –Bo, panie, daleko tu do ciebie, to drugi koniec miasta. Przejść nie taka prosta sprawa po zmroku, a i wypytać wszystkich musiałem, żeby nie naopowiadać ci bzdur, tylko same kotrety. Tak jak kazałeś. –Już ty nie bajaj. Trudno przejść. Akurat. Takiemu jak ty. Abzdur toś mi naopowiadał cały worek. – Szejdi-Kan skrzywił się z niesmakiem. Wpatrywał się przez chwilę w biedniejącą, coraz bardziej błagalnie wyglądającą twarz Giko. – Ale masz tu. – rzucił mu kilka miedziaków, a Giko szybko pozbierał je z ziemi. – Tylko nie kupuj piwska, kup sobie coś do jedzenia albo odziej się porządnie. –Tak panie, tak panie. Giko oddalał się w pokłonach, a czarodziej dobrze wiedział, że zaraz pójdzie się urżnąć. Miał taką rozradowaną minę.
Szejdi-Kan wiedział, że nie ma dużo czasu do stracenia. Czarodzieje prawdopodobnie będą chcieli uciec przed podążającymi ich śladem plotkami, więc powinien ich złapać przed świtem, gdy jeszcze będą spali. Nad ranem pewnie zwalą się kolejni informatorzy, ale będą o wiele spóźnieni. Tylko ktoś taki jak dobry stary Giko, który wie o wszystkim, co się dzieje w mieście i jego bliższych i dalszych okolicach, jest wart, by go utrzymywać. Szkoda tylko, że mu pewnie niedługo wątroba pęknie. Ubrał się, rozgrzał umysł i pamięć, przywołał całą dostępną mu Magię. Przeprawa z obcymi czarodziejami może nie być łatwa, choć tych dwoje to najwyraźniej młodzieniaszki – możliwe, że jeszcze przed pierwszymi Próbami. Ale ten gruby. Ten był starszy i mógł się okazać godnym przeciwnikiem. Apoza tym było ich trzech. Szejdi-Kan był potężnym czarownikiem. Nie władał żadną z Mocy, ale podstawowe zaklęcia wszystkich miał dobrze opanowane. Oceniał więc swoje szanse wysoko. Najpierw jednak dobrze byłoby wiedzieć, z kim ma się do czynienia. Aopis Giko żadnych „kotretnych” informacji nie dostarczył. Pierwszą rzeczą, było odnalezienie braci Talogów – znanych sedańskich rębajłów. Mogą mu się przydać, zwłaszcza że czarownikom towarzyszy iselski rycerz. Przynajmniej jego będzie miał z głowy, a możliwe, że braciszkowie zdążą jeszcze zająć się jednym z czarodziejów. Nie boją się czarów, mają na to zbyt odporne głowy. Gdy podchodzili pod „Trzy Dorsze”, było już dobrze po północy. Elheres nie zdążyła jeszcze zasnąć, gdy Kirem przyszedł ją obudzić. Najpierw musiała się wykąpać, potem Ha Meknarin opowiedział jej o wieczornej awanturze w karczmie. Zbeształa go za nieuzasadnioną gwałtowność, a sama musiała wysłuchać pretensji, że znaleźli się w takiej dziwacznej sytuacji. –Ale nie możemy go teraz zostawić – usiłowała wyjaśnić rycerzowi, czemu upiera się, żeby zostać z czarodziejem. – Czy ty w ogóle wiesz, co on zamierza zrobić?! Chce iść do Usinialu, do inokanów! – skłamała. – Czy wiesz, co to są inokane? Wiesz. No to rozumiesz, że napyta sobie biedy. Nie mogę na to pozwolić! Ha Meknarin nie wyglądał na całkiem przekonanego, gdy ktoś zapukał do drzwi. –Proszę! – krzyknęła, patrząc pytająco na rycerza. Ten podszedł do drzwi z obnażonym mieczem w dłoni. W szparze pojawiła się głowa Kirema. –Czarodziej uciekł – wyszeptał chłopak, wpatrując się wystraszonymi oczami w rycerza i jego oręż. Ha Meknarin odłożył miecz. –Anie mówiłam! – powiedziała podniesionym głosem Elheres. – Wyjdźcie, musze się ubrać! Już po chwili była gotowa. Wśród jęków i narzekań rozbudzonych ludzi przeszła przez salę na dole, a reszta kompanii szła za nią mamrocząc przeprosiny. W blado oświetlonym mroku na zewnątrz dostrzegła znajomą sylwetkę. –Ochan! – zawołała. Usłyszał ją, ale nie obejrzał się. Po co w ogóle tu czekał, to nie jej sprawa! –Zaczekaj! – krzyknęła głośniej. Odwrócił się. Mógłby powiedzieć, że wbrew woli, ale przecież chodziło o to, żeby jednak jeszcze raz na nią spojrzeć. Zobaczył we mgle obcych. Niewysoki, szczupły mężczyzna stał w towarzystwie dwóch drabów. Elheres szła w jego kierunku. Zupełnie nie zdawała sobie sprawy z obecności tamtych. W ciemnej uliczce zalegała mgła, a oni stali w odległości kilkunastu kroków za nią. Dostrzegła chyba jednak coś w jego twarzy, bo zwolniła kroku, a potem zatrzymała się na wyciągnięcie ręki przed nim i obejrzała powoli. Widział, jak poruszyła ramionami nabierając i wypuszczając powietrze. Z karczmy wyszedł Ha Meknarin, a za nim Baax z Zitą i Kiremem. Rycerz niemal natychmiast dostrzegł niebezpieczeństwo. Zatrzymał się po kilku krokach i odwrócił, wyciągając potężny oburęczny miecz z pochwy na plecach. –Czego chcecie? – spytał. –Od ciebie niczego – odparł szczupły niskim, nieprzyjemnie głębokim głosem. Baax wycofał się rozsądnie za Ochana i Elheres, pociągając za sobą Zitę i Kirema. Dwóch czarodziejów i rycerz przeciwko dwóm rycerzom i czarodziejowi, pomyślał. Siły nierówne, nie mógł tylko rozeznać, kto ma przewagę.
Wycofał się nieco, nie na tyle jednak, by stracić z oczu walkę. Wiedział, co się za chwilę stanie, i nie uważał, że powinien wziąć w tym udział, obserwacja mogła być jednak całkiem interesująca. –Choć mógłbym chcieć czegoś od twojej pani – odezwał się mężczyzna po chwili ciszy. Rozpoznał chyba czarodziejkę. W jego głosie dźwięczała uprzejmość. Ochan czuł jak stado mrówek biega mu po plecach. Zwilgotniałe od gęstniejącej mgły ubranie i włosy nieprzyjemnie lepiły się do ciała. –Uciekaj z Pierścieniem. – Szept Elheres tuż przy jego uchu zmroził go jeszcze bardziej. – Ja go zatrzymam. Wiem, kto to jest. To Szejdi-Kan. Znam go, wiem, jak z nim walczyć. – Nie podniósł wzroku, ale czuł, że ona patrzy na niego uważnie i pewnie jest wściekła. Wie, że jej nie posłucha. Jeszcze nie teraz. – Ochan, jesteśmy w tym razem. Uciekaj, ja się nim zajmę – ponagliła bez większej nadziei. –Jeszcze nie teraz – odpowiedział cicho. – Czego chcesz? – zwrócił się do mężczyzny stojącego po drugiej stronie uliczki. –Wiesz dobrze – odpowiedział mężczyzna. Jego głos stracił nieco głębi, przez co stał się jeszcze bardziej nieprzyjemny. Powiał wiatr, rozpraszając nieco mgłę. Ochan rzucił krótkie spojrzenie na Elheres, ale to nie były jej czary. Stała obok niego niezbyt skoncentrowana, a powinna się bardziej skupić, jeśli chce walczyć. On też musi się skupić. Zwłaszcza że doskonale wyczuwał gromadzącą się wokół obcego aurę Magii. –Seszija Elheres Lihes. – Szejdi-Kan chciał potwierdzić swoje przypuszczenia. – Wróciłaś. Jak sądzę, nie z pustymi rękami. Elheres nie odpowiedziała. Próbowała się koncentrować, by przeciwstawić się mocy Szejdi-Kana. Wiedziała, że jest silniejszy od niej. Starszy i bardziej doświadczony. –Czy zechcesz oddać mi to bez walki, czy też mam cię najpierw poturbować? – spytał czarodziej uprzejmie. –Nic ode mnie nie dostaniesz – syknęła Elheres a jej głęboki oddech miał zmylić przeciwnika. Nie zamierzała używać Wiatru, to byłoby zbyt oczywiste. –Doprawdy? – zdziwił się ironicznie Szejdi-Kan. – Aczymże mi się przeciwstawisz? Zefirkiem? Powiedział to za wcześnie, o kilka chwil za wcześnie, i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Elheres nie była jeszcze gotowa, a na taki cios musiała odpowiedzieć. Natychmiast. Sinoniebieski błysk rozjaśnił ulicę. W tym świetle tynk zdawał się odpadać z kostropatych ścian. Jasność trwała tylko chwilę i zawiesista ciemność ponownie zalała zaułek. Zaklęcie nie wyrządziło żadnej szkody obcemu. Stał nadal w tym samym miejscu, a tęczowa aura, ledwie przedtem widoczna, wiła się teraz dookoła niego, przyprawiając o zawrót głowy. Jeszcze zanim rozpoczął rozmowę zabezpieczył się polem ochronnym. Ochan doskonale to widział. Teraz! Czemu nie wcześniej? Powinni współdziałać, jeśli chcą go pokonać. Dostrzegł kątem oka, że Ha Meknarin, usiłując obronić czarodziejkę, starł się w nierównej walce z dwoma przeciwnikami. Skutecznie parował ich ciosy, niemożliwe jednak, aby długo wytrzymał tę walkę. Starając się nie spuszczać wzroku z Szejdi-Kana, który zajęty był konstruowaniem zaklęcia, Ochan wymierzył krótki cios znajdującemu się bliżej wojownikowi. Siła uderzenia zadziwiła jego samego. Dawniej często zdarzało mu się przesadzić z siłą swojej magii, ale od kilku już lat sądził, że opanował wszelkie odruchy. Wojownik padł na ziemię nieruchomo jak kłoda. Szejdi-Kan chyba również był zaskoczony. Nie dał się jednak wyprowadzić z równowagi, nie pozwoliło na to jego doświadczenie. Ochan chwilę za długo przyglądał się leżącemu rycerzowi i nie zorientował się, że Elheres też konstruuje zaklęcie. Nie powinna tego robić, nie była jeszcze gotowa! Poprzedni czar wymagał dużo energii i nie miało znaczenia, że poszła ona na marne. Nie widział jednak czarodziejki po Zgromadzeniu Hadarskim i nie mógł wiedzieć, jaką mocą teraz dysponowała. Próbował przypomnieć sobie zaklęcie dezaktywizujące pole ochronne, aby choć trochę jej pomóc, ale nie zdążył. Ha Meknarin wymierzył przeciwnikowi potężny cios znad głowy, zdolny powalić byka. Ten sparował, chwytając ostrze miecza lewą rękawicą, ozdobioną żelaznymi ćwiekami. Posypały się iskry, metal zgrzytnął nieprzyjemnie o
metal. Przez uliczkę przetoczył się gwałtowny podmuch i rycerze przewrócili się na bruk. Ha Meknarin podniósł się i przykląkł, zasłaniając się ręką od wiatru. Wichura utrudniała mu ruchy i nie mógł dopaść zbierającego się z ziemi przeciwnika. Tymczasem nieruchomy Szejdi-Kan dalej konstruował zaklęcie. Wirująca wokół niego w pędzie tęcza teraz nabrała jednolitego białawego zabarwienia. Masy powietrza zdawały się rozdzielać przed czarodziejem i omijać go niczym wody strumienia opływające wrzucony do niego kamień. Jego szaty nie drgały nawet wewnątrz wytworzonego pola ochronnego. Ochan zacisnął zęby. Szejdi-Kan musi zdjąć czar ochronny, jeśli chce rzucić zaklęcie. Pozostawało jedynie poczekać na właściwy moment. Zaklęcie Szejdi-Kana było o wiele precyzyjniej wymierzone niż zaklęcie Elheres. Ochan przegapił właściwy moment. Wirująca tęcza stała się oślepiającą białością. W uliczce zrobiło się bardzo zimno. –Rzuć czar ochronny – powiedział do Elheres, ale głos ledwie wydobył się spomiędzy szczękających wściekle zębów. Czarodziejka zrobiła się biała, jak obłok wirujący wokół Szejdi-Kana. Wiedział, że sam musi wyglądać podobnie. Rycerze walczyli, jakby w ogóle nie odczuwali zimna. On sam ledwie mógł się ruszyć, tak się trząsł. Zrozumiał, że Szejdi-Kan skierował zaklęcie tylko przeciwko nim dwojgu. Nie było chwili do stracenia, gdyż Elheres zaczynała się osuwać na kamienną drogę. Ochan przypominał sobie jedynie prosty czar służący do rozpalania biwakowego ogniska. Wiedział doskonale, że to tylko złuda. Używając Mocy Ognia musi czerpać z własnych zapasów ciepła, a czar jeszcze bardziej go wychłodzi. Może też spalić Szejdi-Kana, który jest już rozgrzany rzucaniem przeciwnego czaru. Prosty czar służący do rozpalania obozowego ogniska. Pierwszy czar, jaki kiedykolwiek wykonał. Wtedy udało mu się spopielić chatę wioskowego szamana, który próbował nauczyć go Magii i przekonał się, że ma Dar. Od kilku już lat kontrolował siłę zaklęć, ale może teraz – po tym, jak powalił jednego z rycerzy – znowu przesadzić. Elheres leżała już u jego stóp. Wiedział, że jeśli się nie pośpieszy, także padnie. Ha Meknarin starał się nie patrzeć w jej stronę, a Szejdi-Kan niespiesznie konstruował proste zaklęcie przeciwko rycerzowi. Ochan zebrał całe ciepło, jakie jeszcze miał w sobie. Ten jeden raz, potem niech się stanie, co ma się stać. Szejdi-Kan nie był otoczony polem ochronnym, nie obawiał się ich już. Ochan pozwolił, by całe ciepło, jakie udało mu się zebrać przepłynęło do jego dłoni i wyszeptał kilka Słów. Gdy się ocknął, dygotał z wewnętrznego zimna. Nad sobą widział kostropate mury i szarobure niebo. Słyszał szczęk mieczy. Poderwał się natychmiast i poczuł zawrót głowy. Ha Meknarin nadal walczył z obcym rycerzem. Obaj byli już ranni i oblani potem, za nimi płonął z hukiem budynek karczmy. –Uciekajcie – rzucił krótko w kierunku Baaxa. – Biegnijcie do portu. Ha Meknarin, kończ z nim – polecił rycerzowi. –Chciał… bym – odpowiedział rycerz chrapliwie. Nigdzie nie widział Szejdi-Kana. Nie wiedział, czy unieszkodliwił go na dobre, czy tylko na jakiś czas. Ukląkł przy czarodziejce. Nie miał siły pomóc rycerzowi, nie wiedział nawet, czy starczy mu sił, żeby ogrzać Elheres. Nie wydawało się to możliwe, ale była bardziej wyziębiona od niego. Podniósł ją z wysiłkiem i ruszył za kupcem, karczmarką i chłopcem. Z tyłu dobiegł go chrapliwy jęk i odgłos padającego ciężko ciała. Miał nadzieję, że to nie Ha Meknarin. Słyszał za sobą tupot butów i pobrzękiwanie kolczugi. Nie odwrócił głowy, Elheres była za ciężka i nie mógł swobodnie się poruszać. Poczuł szarpnięcie. –Oddaj mi ją! – zażądał rycerz. Elheres była trupioblada, usta miała sine, włosy i brwi pokryte szronem. Ochan wiedział, że musi się spieszyć. Wymówił Słowa jeszcze raz. Jeszcze trochę ciepła mu pozostało. Poczuł, jak przepływa przez całe jego ciało. Musi być ostrożny, żeby tym razem nie przesadzić. Położył dłonie na sercu zmarzniętej dziewczyny. –Co robisz? – rycerz chciał go odepchnąć, ale sparzył się i zabrał rękę z krzykiem. Za ciepło, pomyślał Ochan, spokojniej. Kolory zaczęły wracać na twarz czarodziejki. Zamrugała oczami. –Co… – chciała się poderwać, ale natknęła się na dłonie Ochana. – Co ty robisz? – krzyknęła. –Przepraszam – powiedział cicho, zbyt zmęczony, by z nią dyskutować. – Zatrzymałem Szejdi-Kana. Nie wiem, czy
na dobre, czy tylko na chwilę. Nie widziałem go. Nie jesteśmy dość silni, by mu się drugi raz przeciwstawić, nawet we dwójkę. Uciekajmy do portu i na pierwszy statek, jaki nas zabierze. On z pewnością nie ma twojej wiedzy o wiatrach, to nasza jedyna szansa. Elheres myślała chwilę nad jego słowami, przyglądając mu się uważnie, po czym zerwała się. –Chodźmy zatem – powiedziała. – Szybko. Ochan podniósł się, ale tym razem zawrót głowy był silniejszy od niego. Ha Meknarin podtrzymał go w samą porę. –Pośpieszmy się – dodała Elheres patrząc na czarodzieja z niespodziewaną troską. Baax czekał już na nich w porcie. Wypatrzył statek z flagą Urji. Nie znał kapitana, ale uznał, że ma szczęście. Statek miał odpływać po świcie, ale czarodziejka przekonała kapitana, że da się wypłynąć wcześniej. Trzosik przeznaczony na czarną godzinę zmienił właściciela. Rozdział Trzeci. Dziób statku pruł wody Morza Zewnętrznego z oszałamiającą prędkością. Żagle wydęte były tak, że maszty groziły pęknięciem. Elheres prawie nie spała, na zmianę czuwała na pokładzie, albo siedziała w kajucie czarodzieja. Kapitan tylko kręcił głową, ale bał się zwrócić jej uwagę, że właśnie ominęli port, do którego miał wpłynąć. Nie pamiętała, co się stało przed karczmą. Ha Meknarin próbował jej wszystko opowiedzieć, ale Baax cały czas mu przerywał. Z tego, co udało jej się zrozumieć, mogła jedynie wysnuć wniosek, że Ochan powinien być martwy, a jednak żył jeszcze. Nie miała pewności co do Szejdi-Kana. Mógł zdążyć wywołać pole ochronne i jakoś umknąć. Może ich nawet ścigać. Przywołała najpotężniejszy wiatr, jaki zdołała i gnała w kierunku Eriaaru. Ochanem zajęła się Zita. Jako jedyna nie straciła głowy na widok mdlejącego czarodzieja. Rycerz wypuścił go z rąk i pozwolił mu upaść bezwładnie na pokład, a potem popatrzył na dziewczynę, jakby się czegoś przestraszył. Zita też się bała. Zawsze bała się czarów i czarowników, ale z chorobami była obeznana aż nadto dobrze. W końcu wychowała czworo młodszego rodzeństwa. Czarodziejka i kupiec poszli do kapitana, więc gdy Kirem znalazł jakąś kajutę i koce, kazała rycerzowi natychmiast zanieść tam czarodzieja. Wykonał polecenie bez sprzeciwu. Choroba czarodzieja nie była czymś tak zwyczajnym, jak koklusz, na który zmarł Uszmik, kiedy pozwoliła Jarce i Unili zajmować się najmłodszymi. Ochan nie miał gorączki, na początku był przeraźliwie zimny. Wyczuwała jednak puls i słaby oddech, więc mogła jedynie ogrzać go i prosić Stwórców o pomoc. Elheres pomagała jej jak mogła, choć widać było, że nie ma pojęcia, co trzeba robić. Siedziała jednak przy nim, kiedy Zitę ogarniała senność. Meknarin na samą myśl, że mógłby czuwać przy chorym też nagle zaczynał się źle czuć, a Baax krótko po wyjściu z portu zawisł na burcie i praktycznie się od niej nie oddalał. Jedynie Kirem podgrzewał wodę, a potem siedział pod drzwiami kajuty, gotów na każde wezwanie, choć bał się do niej wejść. Zita wolałaby mieć go przy sobie. Chciała z kimś porozmawiać, oderwać myśli od choroby, od nagłej tęsknoty za rodzeństwem, od wyrzutów sumienia, które zaczęły ją nękać, gdy przypominała sobie, jak opiekowała się Uszmikiem, Jarką, Unilą i ukochaną małą Palinką. Jak dają sobie bez niej radę? To już prawie dwa lata. Nie powinna była opuszczać domu, nie powinna… Już wieczorem Ochan zaczął odzyskiwać przytomność. Następnego ranka dostał wysokiej gorączki i zaczął chorować normalnie, jak człowiek. Rzucał się na posłaniu i majaczył, ale Elheres nie zgodziła się wpłynąć do portu. Zicie udało się znaleźć jakieś zioła na obniżenie gorączki i drugiego dnia kryzys wydawał się mijać, ale pojawił się następny problem. Kirem wreszcie wszedł do kajuty, w której leżał czarodziej i pokiwał palcem na Zitę. –Nie mogę wyjść! – ofuknęła go zmęczona i zła. – Wejdź, nic ci przecież nie zrobi. Chłopak popatrzył niepewnie na koję i przykrytego stertą koców czarodzieja, ale przemógł się i wszedł do środka. Stanął pod drzwiami i oparł się o nie plecami. –Płyniemy na skały – powiedział niewyraźnie. –Co takiego? – nie zrozumiała Zita. –Przed nami są skały i zaraz się o nie rozbijemy. –Skąd wiesz? – poderwała się z wrażenia.
–Syreny mi powiedziały – wymamrotał. –Syreny? –Tak. Powiedz czarodziejce, że musi przestać tak wiać, bo się rozbijemy. One mówią, że to już blisko… –Sam jej powiedz! – wrzasnęła przestraszona Zita, a chłopak skulił się i patrzył na nią błagalnie i przepraszająco. Zrozumiała, że nie pójdzie do czarodziejki. – Dobrze – westchnęła. – Ja jej powiem, ale musisz zaczekać tu, aż wrócę. Chłopak pokręcił powoli głową. –Nic ci nie zrobi – powtórzyła dobitnie Zita i zamknęła za sobą drzwi. Wiatr był rzeczywiście bardzo silny. W kajucie nie czuła tak bardzo kołysania statku, jak tutaj, gdzie wygwieżdżone niebo zdawało się tańczyć nad głową. Ledwie widoczna w ciemnościach z lewej kreska lądu nie chciała utrzymywać pozycji horyzontalnej, przed dziobem rzeczywiście coś majaczyło, ale mogła to być złuda. Zita wpatrywała się przez chwilę w mrok przed statkiem, ale nic nie wypatrzyła. W chwiejącej się poświacie wiszącej na środkowym maszcie latarni widziała tylko skuloną sylwetkę uczepionego relingu Baaxa. Zaczęła wspinać się na mostek, ale odepchnął ją biegnący marynarz. –Kapitanie! Kapitanie! Tam na wprost są skały! To cieśnina Ajuke! Musimy zawracać. –Niemożliwe. Ajuke zaczyna się o trzy dni drogi z Sedanii, a płyniemy dopiero drugą dobę. –Naprawdę, kapitanie! Pierwszy tak mówi, a on dobrze wie, bo patrzał na mapę! Kapitan spojrzał na stojącą obok czarodziejkę, z niemym zapytaniem, ona zaś wpatrywała się w to, co majaczyło przed dziobem. Zita pomyślała, że czarodziejka musi szybko coś zrobić, bo sytuacja zaczyna wyglądać groźnie. Szum rozszalałego morza wydawał się inny, nie tak jednostajny, jakby fale rozbijały się o pobliski ląd. –Pani – zaczął dyplomatycznym, ale stanowczym tonem kapitan. – Musi waćpani coś zrobić, bo jeśli pierwszy ma rację, to grzmotniemy w te skały. –Więc każ pan sternikowi skręcać! – zdenerwowała się Elheres. Co ona ma zrobić? Przecież kapitan powinien uważać, żeby statek się nie rozbił. –Kiedy wiatr za silny – odrzekł spokojnie kapitan. – Mogę zdjąć żagle. Żagle w dół! – krzyknął ostro, a potem kontynuował. – Ale i tak prąd i fale gnają nas w te skały, a wiatr to panienki dziedzina i panienka musi go spowolnić, bo jak nie… –Dobrze. Proszę mi nie przeszkadzać, muszę się skupić. Elheres była zmęczona tym ciągłym czuwaniem i nieustanną koncentracją. Ateraz jeszcze kapitan gada tak dużo, gdy ona próbuje coś zdziałać. Już od dłuższego czasu usiłowała zatrzymać ten wiatr, lecz on wcale nie chciał jej słuchać. Tak jakby z magicznego zmienił się w prawdziwy. Aprawdziwy trudniej było zatrzymać, niż wywołać magiczny. Podczas Próby w Daey, której ponoć nie przeszła, gdy zburzyła wieżę Domu Efre, otrzymała nowe zaklęcia. I wiele tych zaklęć pozostało w jej umyśle, choć po niepowodzeniu Próby powinny jej zostać odebrane. Nie umiała ich odróżnić od tych, które znała wcześniej, ale domyślała się, że wywoływanie sztormów i ich powstrzymywanie, to prawdziwa władza Żywiołu, a nie zwykłe czarowanie. Tylko że ona Panią Wiatrów jeszcze nie była, a statkiem huśtało coraz mocniej. Marynarze uwijali się na pokładzie, kapitan dyrygował sternikiem. Gościom nakazano zejście do kajut. Statek rozpoczął zwrot. Zita ufając swemu szczęściu i mając nadzieję, że jednak się nie rozbiją, zamknęła się razem z kupcem i Kiremem w kajucie czarodzieja. Dzięki sprawności kapitana i załogi udało im się trafić w cieśninę. Do najwęższego miejsca było jeszcze daleko, więc statek mógł spokojnie kołysać się pomiędzy skalistymi brzegami. Szóstka znienawidzonych przez załogę gości siedziała w ciasnej kajucie i poza Zitą i Kiremem wszyscy wymiotowali. Kapitan wiedział, że kobieta na pokładzie to zły omen. Czarodziej to jeszcze gorzej, ale tu wersje bywały
sprzeczne. W tej kompanii były dwie kobiety i dwoje czarodziejów. Nie mogło być gorszej wróżby. Ufał jednak Stwórcom i rzucał w swoją dzielną załogę najgorszymi przekleństwami, jakie umiał wymyślić, a oni zwijali się jak w ukropie. Nad Ajuke rozszalał się prawdziwy sztorm, ale zakończył się jeszcze przed świtem i poranek przywitał ich słońcem na spokojnym morzu. Kenteb cieszył oczy soczystą zielenią pobliskich brzegów, nieco bardziej oddalona skalista A-Drabba rzucała głęboki cień na przejrzyste wody cieśniny. Byli uratowani. Na wiosłach przeszli przez najwęższą cieśń i znaleźli się na wodach Xelionu. Wtedy Elheres znowu przywołała wiatr. Nie powiedziała jednak o tym kapitanowi. Nie chciała wpływać do portu. Zita cały dzień spędziła na porządkowaniu kajuty. Ochan czuł się już lepiej. Spał przez cały czas, więc po południu Zita zaszyła się na pokładzie pod schodami, by zdrzemnąć się chociaż przez chwilę. Czarodziejka zastąpiła ją przy koi czarodzieja, ale ona również zasnęła. Ochan obudził się w nocy. Męczyło go pragnienie, ale nikogo w pobliżu nie było, a nie miał sił, by się podnieść i poszukać wody. Było ciemno, tylko wąski promień światła latarni wpadał przez malutkie okienko, wysoko pod sufitem. Dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie, że wszystko się kołysze, a on znajduje się na statku. Z trudem przypominał sobie czarnowłosą dziewczynę, która zajmowała się nim przez ostatnie… Stracił rachubę czasu. Wydawało mu się, że widział Elheres, ale nie był tego pewien. Nie odróżniał majaczeń od faktów, snów od rzeczywistości. Snów o Pierścieniu. Kiedy to było? Czy był już wtedy chory, a Elheres tylko mu się przyśniła, czy naprawdę ją spotkał, naprawdę walczył wraz z nią, przeciw komuś innemu? Nie pamiętał. Mógł jednak sprawdzić, czy ma Pierścień. Jeśli tak, to znaczy, że wszystko jest prawdą, chyba że ona mu go zabrała. Sięgnął do ukrytej w fałdach ubrania sakiewki, ale nie znalazł jej. Zrozumiał, że ktoś go rozebrał. Miał na sobie tylko krótki kaftan. Odsunął ciężkie koce i podniósł się na łóżku. Na stojącej niedaleko ławie zobaczył swoje spodnie, bluzę i płaszcz. Podniósł się z wysiłkiem i podszedł do ławy. Odnalazł sakiewkę i wyczuł w środku twardy, okrągły przedmiot. Wyjął Pierścień i rozkoszując się chłodem metalu trzymał go przez chwilę w zaciśniętej pięści. Potem wyprostował palce. Złoty krążek wyglądał całkiem niewinnie. Ale Ochan wiedział, że to nie jest zwykły pierścień. Był bardzo cienki, niemal jak nitka, a złota nie dało się tak ukształtować, chyba że za pomocą bardzo potężnej Magii. Złoty zgiąłby się, a ten Pierścień pozostawał niezmienny, nawet przy ściśnięciu. Był twardy jak najtwardsze stopy, z których kuto miecze. Chciał powiedzieć Słowo, by sprawdzić jego właściwości magiczne, ale uświadomił sobie, że Elheres mogłaby go wyczuć. Możliwe, że nie zabrała go dotychczas, bo po prostu nie mogła go znaleźć. Lepiej więc nie ryzykować. Spojrzał jeszcze raz na krążek i wydało mu się, że widzi w metalu płomień. Płonął jedynie przez mgnienie oka, mógł być złudzeniem. Chciał podejść do okna, by przyjrzeć mu się dokładniej, ale w pokoju ściemniło się nagle i czarodziej nie mógł już go dostrzec. Nie widział nawet swoich dłoni. Ciemność w pokoju stała się gęsta, nieprzenikniona. Poczuł dziwny skurcz żołądka i wstrzymał oddech. Nigdy dotychczas nie bał się ciemności, ale ta ciemność była nienaturalna. Naprawdę przeraziły go jednak ciche odgłosy prowadzonej niedaleko rozmowy. Ktoś zbliżał się do kajuty, głosy stawały się coraz wyraźniejsze. Gorączkowo zastanawiał się, gdzie mógłby się schować, lecz nie pamiętał rozkładu pomieszczenia, a w tej ciemności bał się poruszyć. Nie chciał używać czarów w obawie by nie stać się łatwiejszym celem dla nadchodzących. Był niemal pewien, że to Elheres, chyba że dogonił ich czarodziej z Sedanii. Nie chciał jednak posądzać Elheres o podstępne zakradanie się w środku nocy. Mogła go nie lubić, ale była uczciwa – przynajmniej tak wolał o niej myśleć. To musiał być ktoś inny. Wyraźnie dało się już rozróżnić dwa głosy, jeden z nich należał z pewnością do kobiety… Ochan wstrzymał oddech i zamknął oczy. Bał się poruszyć, by nie zdradzić swego położenia, choć było to zupełnie irracjonalne. Ktoś, kto rzucił na niego czar, na pewno doskonale go widział i mógł zaatakować w dowolny sposób. Oczekiwał skrzypnięcia drzwi, ale nie poruszyły się. Nie słyszał też żadnych kroków, choć rozmowa wyraźnie przybliżyła się. Otworzył oczy, lecz ciemność nadal była nieprzenikniona. Spróbował odetchnąć. W tle słyszał jakiś dziwny dźwięk, regularny… Rozmowa toczyła się teraz tak blisko, że słyszał każde wypowiadane słowo. –Tak Szedr, na pewno jest bezpieczny – powiedział pierwszy głos.
–Skąd możesz to wiedzieć? – odpowiedziała kobieta i Ochanowi wydało się, że rozmawiają w jakimś obcym języku. Nie był to ajuke, brzmiał dziwnie obco, ale jednocześnie mógł zrozumieć wszystko, co mówiły oba głosy. –Czy mam ci powiedzieć, gdzie go ukryłem? Amoże wolałabyś nie wiedzieć? Powiem ci tylko tyle, że jest tam, gdzie nikt go nie znajdzie – w rękach półistoty. Na chwilę zapadła cisza. Ochan wsłuchiwał się w dobiegający go rytmiczny dźwięk. –Ach, Aszke. Jak ja ci się odwdzięczę? –Nie musisz, Szedr. To dla mnie zaszczyt, to ja jestem wdzięczny, że mogłem ci pomóc. Jeśli nie mogę zostać Strażnikiem, to choć tyle… –Aszke, wiesz przecież… – Głos kobiety pełen był żalu i wyrzutu. – To nie ode mnie zależy. Otrzymałeś dwa Dary, a ja wszystkie trzy. To ja zostałam wybrana, Wiedzących nie da się oszukać. –Wiem Szedr, nie martw się. Nie chcę, żebyś była smutna. Dobrze, że dałaś mi szansę abym pomógł ci w wypełnieniu twej roli. Na chwilę zapanowało milczenie. Ochan rozpoznał wreszcie dziwny dźwięk – było to kapanie wody. Echo niosło odgłos zwielokrotniony i coraz cichszy, jakby przez ogromne, długie korytarze. –Cieszę się, że choć zabrakło mi jednego Daru, i tak mam swój udział w Straży… –Ciszej braciszku, ktoś mógłby cię usłyszeć – rzekła kobieta, zniżając głos. Ale uśmiechała się chyba. Z miłością, z radością. – Nie powinnam była tego robić. Nie powinnam była ci nic mówić, ani też dawać ci Pierścienia. Ale wiem, że mogę ci zaufać. Być może uratowałeś świat. Blady błysk poraził oczy Ochana, przyzwyczajone już do zalegającej ciemności. Pokój był na swoim miejscu, przeraźliwie wyraźny i jasny. Przez okno wpadało kołyszące się światło latarni, uwydatniając kontury sprzętów. Na zewnątrz było tak cicho, jak powinno być w nocy, słychać było jedynie monotonny szum morza. Elheres obudził odgłos upadającego na podłogę ciała. Ochan leżał obok koi i dygotał z zimna. Znowu był nieprzytomny, a ona nie miała dość sił, by położyć go z powrotem na koi. Na zewnątrz z pewnością czuwał Ha Meknarin, gotów na każde jej wezwanie. Gdy otworzyła gwałtownie drzwi, upadł na plecy z hukiem, i natychmiast się obudził. Ochan przez cały czas ściskał w dłoni mały aksamitny woreczek. Elheres domyśliła się, że tam jest Pierścień, ale nie próbowała wyjąć go z zaciśniętych kurczowo palców. Gdy się obudził, nie mógł sobie przypomnieć, kiedy schował Pierścień do środka. Do Urji dopłynęli późnym popołudniem. Kapitan wprowadził statek do portu i natychmiast wysadził nieproszonych gości na ląd. Nie wyrzucił ich wcześniej do wody tylko dlatego, że obawiał się magicznej klątwy. Ale w końcu mógł się ich pozbyć i zrobił to z rozkoszą. Baax był chyba jeszcze szczęśliwszy niż kapitan. Nareszcie był w domu, nareszcie stał na trwałym gruncie. Gdy tylko dostrzegł zabudowania portowe i ukwiecone aleje miasta, omal nie wyskoczył za burtę, by jak najszybciej znaleźć się na lądzie. Nie był niestety dobrym pływakiem i nie chciał się utopić, więc poczekał spokojnie, aż przybiją do nabrzeża. Uria była najpiękniejszym miastem świata. Skąpana w żywych promieniach słońca, zaczynała właśnie rozkwitać wraz z wiosną. Główne aleje miasta wysadzane były jabłoniami, śliwami, gruszami. Wzdłuż szerokiej drogi, łączącej część portową miasta z pałacem królewskim i otaczającymi go budynkami, znajdowało się mnóstwo posesji, otoczonych biało-różowymi ogrodami, duszącymi zapachem kwitnących drzew. Szybko opuścili port i okoliczne place targowe, pełne świeżych jeszcze o poranku ryb, ale z pozostałościami zapachowymi wczorajszych i tych sprzed tygodnia. Wąskie, przecinające się prostopadle uliczki nie dawały zupełnie pojęcia o tym, jak wspaniałym miastem Uria. Może nie była największym miastem Eriaaru, może nie była nawet jednym z większych, ale miała własnego króla i piękny biały pałac na wzgórzu, znajdującym się pół mili od
portu. Z alei łączącej port z centrum było go doskonale widać. Biały marmur i złocone wieże odbijały blask słońca rażąc oczy. Najszlachetniejsze marmury odkryto zaledwie czterdzieści lat temu w górach Hekke, na zachód od Urji i teraz Urja sprzedawała je na cały świat. Baax żałował, że nie ma lepszej pozycji i znajomości w gildii, bo na marmurach można się było szybko wzbogacić. Nowy pałac królewski powstał kilkanaście lat temu na gruzach starego, by świadczyć o wspaniałości miasta i jego zasobach naturalnych. Nawet Elheres zatrzymała się na chwilę, by podziwiać jego urodę w obramowaniu kwitnących drzew alei. Pałac otoczony był szerokim placem, przy którym znajdowały się urzędy, banki i domy najznamienitszych obywateli miasta. Dwanaście dróg prowadziło stąd do najdalszych zakątków świata. Ta, którą właśnie szli prowadziła z portu do pałacu. Owe dwanaście dróg łączyły ze sobą koncentryczne kręgi, rozchodzące się od pałacu aż po mury obronne. Baax miał nadzieję, że nazajutrz pokaże im wszystkim przedmiot swojej dumy, serce swego ukochanego miasta. Dziś wszyscy byli zbyt zmęczeni, należał im się odpoczynek. Dom Baaxa stał poza obszarem wyznaczonym przez mury miejskie. Mury miały znaczenie jedynie symboliczne – oddzielały reprezentacyjną część miasta od pozostałych dzielnic. Urja bardzo rozrosła się od czasów, kiedy je stawiano. Wtedy rzeczywiście miasto portowe znajdowało się daleko od centrum, obecnie stanowiły one jeden organizm, połączony aleją, przy której chaotycznie wyrastały kolejne domy i dzielnice. W jednej z nich znajdował się dom Baaxa. Nie była to dzielnica najnowsza i Baax bardzo się z tego cieszył. Nie lubił nowoczesnej architektury, z całą jej ostentacyjnością i przepychem. Sam dom zbudowany był w klasycznym stylu, nie mającym nic wspólnego z barbarzyńskim rozkwitem hadarskim, który ostatnio zdominował wszystkie niemal stolice świata. Od centralnego korpusu odchodziły dwa ramiona o szerokości równej połowie jego szerokości. Wszystkie części miały wysokość dwóch kondygnacji i zwieńczone były niewysokim dachem. Zakończenia ramion zdobiły dwie wieżyczki imitujące zamek obronny. Baax był z nich szczególnie dumny. Kupił go zaledwie przed dwoma laty, wcześniej na czas pobytu w Urji wynajmował mieszkanie nad jedną z tawern na nabrzeżu. Ponieważ jednak już wtedy myślał o zamieszkaniu w Urji na stałe, dom okazał się niezbędny. Stał pośrodku niedużego, lecz gęsto zadrzewionego ogrodu, co dawało gwarancję, że wścibscy sąsiedzi nie będą zaglądać do okien. Było to cenne w jego sytuacji, bo dom przez większą część roku stał pusty, jeśli nie liczyć gospodyni, zajmującej się utrzymaniem porządku w domu i w ogrodzie. Gospodyni porządek trzymała wzorowy. Pokoje były wysprzątane, kuchnia zaopatrzona jak należy, a w kandelabrach stały świeże świece. Pani Ajanala korzystała jedynie z niedużego mieszkania przy kuchni, i dbała o to, by w pozostałych pomieszczeniach nie było kurzu i pajęczyn. Baax oglądał swoje domostwo i gratulował sobie znajomości ludzkich charakterów. Powrócił niezapowiedziany, kilkanaście dni wcześniej, a dom lśnił jak zawsze, tak że bez skrępowania mógł go pokazać swoim szlachetnym gościom. Pani Ajanala była grubą kobietą, a wiadomo, że otyli ludzie są uczciwi i pracowici. Któż mógł wiedzieć o tym lepiej niż sam Baax. Poklepał się po wystającym brzuchu z zadowoleniem, zostawił gości na sofach w salonie i pobiegł do piwniczki po trunek godny ich i swego podniebienia. Gdy wrócił ujrzał w szerokich drzwiach salonu szerokie kobiece plecy i równie szerokie biodra pod marszczoną spódnicą. Przed kobietą stał chudy mężczyzna i mierzył w znajdujących się w środku gości z potężnej rusznicy, którą ledwie mógł utrzymać w rękach. –Złodzieje! – wrzeszczał, wywijając ósemki strzelbą – Nie ruszać się! Proszę opuścić ten dom! Baax z wrażenia wypuścił dzban z winem z zesztywniałych ze strachu palców. Cenne kryształowe naczynie uderzyło o podłogę dwa razy i wystrzeliło korkiem, zanim rozbiło się na tysiąc drobnych kawałków, zalewając kamienną podłogę i schody do piwniczki szlachetnym trunkiem. Gospodyni i trzymający strzelbę mężczyzna odwrócili się i kobieta ponownie próbowała się ukryć za plecami trzykrotnie chudszego od niej jegomościa, tym razem wystawiając zadek na atak ze strony gości. –Ratunku! – krzyknęła. – Otoczyli nas! Firczik zrób pan coś, bo nas pozabijają. – Szturchała go w ramię, a Baax kiwał się to w jedną, to w drugą stronę, usiłując umknąć przed celującym w niego końcem rusznicy. –Pani Ajanalo! Niechże pani go tak nie szturcha – poprosił słabo. – Jeszcze gotów mnie postrzelić!
–Ha! – skomentował Firczik, a jego sumiaste wąsy nastroszyły się nagle. Ale gospodyni rozpoznała już swego pracodawcę. –Pan Baax? – spytała zdziwionym, lecz uradowanym głosem. – Ja żem pana nie poznała! – krzyknęła i podbiegła do niego, rzucając mu się w objęcia – Jakże to tak można? Przecie miał pan dopiero na wiosnę! Jak to tak bez uprzedzenia. To się nie godzi! I do tego goście, a dom nie gotowy, nic nawet do jedzenia nie ma. – Zalała go potokiem słów, nie dając się odezwać ani jemu, ani nawet rozzłoszczonej Elheres. – Aty Firczik, jak się zachowujesz, mierzyć z rusznicy do gości pana Baaxa. – Trzepnęła go w kolbę opuszczonej już rusznicy, aż cud, że broń nie wypaliła. – To nowy ogrodnik sąsiadów – szepnęła w kierunku Baaxa – trochę niemądry. Wybaczy pani, żeśmy tak was potraktowali, ale skąd żeśmy mieli wiedzieć, przecież pan miał przyjechać za kilka dni dopiero. – gospodyni zaczęła przepraszać gości. Baax otarł pot z czoła i popędził do piwniczki po kolejną karafkę. Kiedy wrócił, wszyscy siedzieli szczęśliwi przy ogromnym dębowym stole, a pani Ajanala wykładała bigosy i wędliny. Potem popędziła do znajomej gospodyni i wzięła od niej pieczonego dzika. Uczta, którą im zgotowała, była iście królewska. Baax zachęcony dużymi ilościami grzanego miodu i wina, oraz ukradkowymi spojrzeniami, rzucanymi przez Kirema i Zitę na mroczne portrety tajemniczych mężów i dam, wiszące na ścianach jadalni, zaczął opowiadać dzieje swojego rodu. Nie miało najmniejszego znaczenia, że ani jedno słowo nie było prawdą oraz to, że uczynił ze swego pradziadka pirata, a z prababki jurną tancerkę. Nieważne nawet było, że po kilkunastu zdaniach nikt go już nie słuchał. Czuł się świetnie i wydawało mu się, że pozostali też są zadowoleni. Nawet czarodziej wydał mu się sympatyczny. Nie przeszkadzało mu już, że porwał go tak brutalnie z Nelopy i przewiózł statkiem przez pół świata. Przestał żałować utraty towarów i nie miał pretensji do czarodzieja, który był temu winien. Zarobione na Nelopie pieniądze i tak miał przez cały czas przy sobie. Miał przed sobą kolejny rok na to, by się odkuć. To było wyzwanie, a Baax lubił wyzwania. Elheres była wykończona podróżą. Opowieści Baaxa znudziły ją tak szybko, że zasypiała wsparta na stole między talerzem z kośćmi po kurczakach a miską wody do płukania dłoni. Musiała się wyspać. Musiała postanowić, co robić dalej, a w tym stanie umysłu, w jakim się obecnie znajdowała, myślała tylko o czystym, miękkim łóżku. Na szczęście pani Ajanala przygotowała wszystkim sypialnie i odprowadziła Elheres do komnaty na piętrze. Zdziwiła się jedynie, kiedy rycerz zaczął rozkładać koc w korytarzu pod drzwiami swej pani, zamiast położyć się na łóżku w pokoju obok. Elheres zamiast wyjaśnienia rozłożyła tylko ręce. Baax z Ochanem i Zitą siedzieli jeszcze przez jakiś czas. Dziewczyna nalegała początkowo, żeby czarodziej również odpoczął, on jednak chciał dowiedzieć się czegoś o podróży, której zupełnie nie pamiętał. Po wysłuchaniu niemal sprzecznych relacji zrezygnował z próby zrozumienia zarówno dziewczyny, jak i kupca, i poprosił tylko, żeby jedno z nich opowiedziało cokolwiek innego. Kupiec, który jeszcze na okręcie słyszał, jak Zita coś nuciła zaproponował, żeby zaśpiewała jakąś pieśń. Wydobył nawet z przepastnej komody starą lirę poprzedniego gospodarza, mówiąc, że to pamiątka po kuzynce. Instrument był zakurzony i źle nastrojony, ale Zita dała sobie z nim radę. Znała wiele pieśni i legend, ale zaczęła śpiewać taką, którą znała jeszcze w domu. Baśń, którą rodzice straszyli dzieci w jej rodzinnej osadzie, która przypomniała jej o rodzinie. Jej wioska znajdowała się na północy Kentebu, niemal u stóp wzgórz Pareju. Legenda mówiła, że za wzgórzami znajduje się tajemnicza kraina tajemniczych istot, które podobno u zarania dziejów władały światem. Mówiła, że wtedy istoty te oddychały ogniem, bo nie istniało powietrze. Niestety obrazili czymś Stwórców i ci zamknęli ich na małym skrawku lądu – właśnie na północy, za Parejem, a świat oddali we władanie ludziom. Z tego kraju na północy nie dało się wyjść, ani do niego wejść, bo ogniste istoty miały przebywać w niewoli po kres świata. Zawsze, kiedy ktoś próbował iść jak najdalej na północ przez Parej, podstępne strumienie i wzgórza tak zagradzały mu drogę, że człowiek wracał na południowe rubieże wzgórz. Jedyną drogą prowadzącą do krainy był Wąwóz – szeroka rozpadlina między Parejem, a Hekke, zaczynający się tuż nad pięknym jeziorem o nazwie Woda o Tysiącu Barw. Jednak nikt nigdy nie dotarł do końca Wąwozu, aby powrócić i opowiedzieć o tym, co tam znalazł. Wąwóz był suchy, nie płynął nim żaden strumień, nie rosły tam rośliny, unikały go zwierzęta. Kilkanaście kroków na zachód zielenił się Parej, a po drugiej stronie piętrzyło wyniosłe Hekke. Ale do kraju na północy można było dotrzeć jedynie przez Wąwóz. Śmiałkowie, którzy poważyli się na podróż wracali po kilku dniach, wycieńczeni, nie zobaczywszy nawet zarysów drugiego końca, albo nie wracali nigdy, a ich kości bielały na dnie Wąwozu, ku przestrodze następnym pokoleniom. Być może byli tacy, którzy dotarli do końca Wąwozu i zobaczyli ognisty kraj po drugiej stronie, ale żaden z nich nie
przeszedł drogi powrotnej, by o tym opowiedzieć. Zita przerwała pieśń, bo czuła się naprawdę przestraszona. Baax chrapał na stole. W zapadłej nagle ciszy Ochan siedział zamyślony. Nie odzywał się, ani nie patrzył na dziewczynę. Wąwóz był tak bliską stąd, mógłby tam wrócić, wystarczyłoby przejść przez Hekke. Rozgrzany winem i miodem gotów był wstać choćby zaraz, zapomnieć o Elheres, o Pierścieniu i wyruszyć na poszukiwanie swojego Przeznaczenia. Ale nie mógł zapomnieć o Pierścieniu. Być może to Pierścień był jego Przeznaczeniem, nie Ogień, który kochał, a być może ten przedmiot magiczny miał moc zmiany Przeznaczenia. Nie wiedział tego i dlatego nie miał już wyboru. Musiał pójść za Elheres, bo i tak teraz bliżej było do Tkalarhiar, niż do Daey. Rozdział Czwarty. Elheres obudziła się, gdy złociste promienie słońca zaglądającego przez okno komnaty połaskotały ją w nos. Na szczęście gospodyni nie zaciągnęła kotary wieczorem bo inaczej przespałaby cały dzień. Wstała cicho, zarzuciła przygotowany przez gospodynię szlafroczek i podeszła do okna. Na zewnątrz rozciągał się wielki sad. Drzewa kwitły jak w całej Urji i upojny zapach docierał do pokoju nawet przez zamknięte okiennice. Pokój znajdował się na wysokim pierwszym piętrze i widać było pierwsze piętro i dach sąsiedniego domu, wystające ponad biało-różowymi drzewami. Słońce stało już wysoko. Elheres pomyślała, że dobrze byłoby się umyć, ale w pokoju nie było nawet miednicy. Prawdopodobnie zgodnie z eriaarskim zwyczajem dom miał tylko jeden pokój kąpielowy. Nie było w tym nic złego, jeśli mieszkała w nim jedna osoba, ale nie wyobrażała sobie, jak dają sobie radę rodziny. Spróbowała otworzyć cicho drzwi, ale okazało się, że Ha Meknarin siedział już rozbudzony na swoim kocu, który rozłożył pod drzwiami jej komnaty. Rozzłoszczona zacisnęła wargi i poszła szukać pokoju kąpielowego. Jeśli zawsze będzie taki czujny, ona może zapomnieć o ucieczce. Pozostaje jeszcze tylko pretekst, że to Ochan chce iść do Ptasiej Twierdzy i ona musi mu pomóc. Nie wiedziała tylko, czy czarodziej jest już na tyle zdrów, by ruszać w drogę. Dość długo błąkała się po korytarzach domostwa, zaglądając do różnych pomieszczeń i zaczynała już wątpić, czy uda jej się znaleźć pokój kąpielowy. Zrobiło jej się chłodno i pomyślała, że powinna była zarzucić na siebie jeszcze koc. Od grubych kamiennych murów i od posadzki ciągnęło wilgocią i chłodem, nieliczne kilimy i kobierce wcale nie czyniły budynku bardziej przytulnym. Elheres nie podobał się ten dom. W niczym nie przypominał delikatnej, ażurowej architektury Imperium Iselskiego. Jednak nie tęskniła za domem i nie chciała tam wracać. Nie zamierzała robić nic, co ucieszyłoby jej ojca. Właściwie to najchętniej nie wróciłaby tam już nigdy, bardzo chciała zemścić się za historię, którą jej opowiedział tuż przed wyjazdem, za słowa, które wtedy od niego usłyszała, ale i tak miała teraz inne plany. Pokój kąpielowy mieścił się na parterze, obok kuchni. Był duży, przeraźliwie zimny. Pośrodku stała sporych rozmiarów drewniana balia, na ławach leżało kilka prześcieradeł, a obok nich stał dzban na wodę. W rogu czerniało dawno wygasłe palenisko, obok którego czekał niewielki stosik polan. Bardzo stanowczo przeprosiła Meknarina i zamknęła za sobą drzwi na haczyk. Gdy nie znalazła podpałki, zaczęła się zastanawiać, skąd wziąć wodę. W tym momencie usłyszała trajkoczący głos pani Ajanali. Musiała się obudzić i pytała chyba Meknarina, co robi. Elheres podbiegła do drzwi. Uradowana jej widokiem gospodyni natychmiast zakrzątnęła się koło kąpieli. Przyniosła wodę, informując radośnie, że pan Baax ma wodociąg, bo Urja to bardzo rozwinięte miasto. Elheres tylko pokiwała głową. Na Iseli wodociągi istniały przynajmniej od tysiąca lat. Ale nie powiedziała nic, zresztą pani Ajanali nie dało się wpaść w słowo. Po chwili pokój kąpielowy wypełnił zapach płonącego drewna. Elheres nie wiedziała, co to za gatunek, ale dym pachniał bardzo przyjemnie. Pani Ajanala kazała jej się rozebrać i wejść do balii. Woda była przeraźliwie zimna, ale zaraz wlała gorącą wodę z dzbana i para buchnęła pod sufit. Woda, zmieszana z jakimiś olejkami o zadziwiającej kombinacji zapachów odprężała i sprawiała, że Elheres pragnęła siedzieć tak przez wieczność. Przestała słuchać trajkotania gospodyni. Zamknęła oczy i zaczęła planować następne kroki. Musi wkraść się w łaski kupca, bo nie ma nawet pieniędzy na kupno konia, czy wozu. Własnego i Ochana majątku pozbyła się przecież na statku, chcąc przekupić kapitana. Szkoda, że nie udało się dopłynąć statkiem aż do Kastid. Mogłaby później pójść w górę Uwei przez Usinial, byłoby o wiele bliżej. Przynajmniej tak mówiły mapy z biblioteki w Sedanii, które studiowała, zanim coś ją podkusiło,