Fairy tales do not tell children the dragons exist. Children
already know that dragons exist. Fairy tales tell children the
dragons can be killed.
– Sabina Dosani
Innego końca świata nie będzie.
– Czesław Miłosz
Czy zamierzasz wygubić sprawiedliwych wespół z
bezbożnymi? Może w tym mieście jest pięćdziesięciu
sprawiedliwych; czy także zniszczysz to miasto i nie
przebaczysz mu przez wzgląd na owych pięćdziesięciu
sprawiedliwych, którzy w nim mieszkają?
– BT (Rdz. 18, 23-24)
PROLOG
We all have the same parents.
– Enigma
1
To był szósty dzień miesiąca Utu, najsuchszego miesiąca
roku i całej dekady. Żar słońca przypiekał ziemię i dusił jej
mieszkańców. Rzeki wysychały, a źródła znikały, dlatego Gi
wędrowali wiele mil w poszukiwaniu wody. Wszechojciec
zasłonił przed nami łaskawe oblicze, odsunął od swojej
urodzajnej piersi i poddał próbie. Mogliśmy jedynie posłusznie
przyjąć wyrok.
Postanowiłem udać się po wodę wraz z Gi, aby na własne
oczy przekonać się o rozmiarach klęski. Chciałem określić stan
wód w mojej dziedzinie, a ponieważ Gi nie potrafią rachować,
musiałem to uczynić osobiście. Zabrałem ze sobą syna. Aram
miał wówczas sześć lat, lecz rozumem przewyższał inne dzieci.
Kto usłyszałby jego mowę, dałby mu przynajmniej dwanaście.
Zawsze był moją dumą i moim największym szczęściem.
Najbliższą oazą okazały się Skały Nieba, położone na
granicy dziedziny Rammy, który zawsze miał wód pod
dostatkiem. Otrzymał szczególne błogosławieństwo
Wszechrodziców. Każdego z nas obdarowano, lecz nie ulega
wątpliwości, że Ramma to największy szczęśliwiec.
Część należących do niego wód spływała na moje ziemie,
czyniąc je moimi. Jednakże teren Skał był wyjątkowo
niedostępny, uformowany z ostrych jak brzytwy kamieni,
nierówny, pełen stromizn oraz zdradzieckich usypisk i zapadlisk.
Mimo niegościnności tego miejsca nie opuściliśmy go, gdyż
wody brakowało nam bardziej niż Gi rozumu.
Nawet najbystrzejsze dzieci bywają nierozsądne, bo z
chwilą, gdy zamieniają beztroskę na rozważną kalkulację, tracą
swą niewinność. Dlatego nie byłem oburzony, widząc Arama z
typową dla siebie ciekawością badającego wszelkie kąty, bez
strachu i z zachwytem wspinającego się na najbardziej strome
skały. Nie omieszkałem pouczyć go o niebezpieczeństwach,
jakimi grozi podobna zabawa. Aram usłuchał, lecz gdy próbował
zejść z jednego z występów, poślizgnął się i zleciał z wysokości
kilkunastu łokci. Upadek na ostre kamienie mógł zakończyć się
dla dziecka śmiercią. Przeżyłem największą w życiu chwilę
grozy. Szczęśliwie jeden z Gi zareagował na czas i złapał
mojego syna, nim jego kruche ciałko roztrzaskało się o
kamienie. Po tym wydarzeniu nie odstępowałem Arama na krok.
Właśnie wtedy zwrócił się do mnie z pytaniem:
„Tato, czy Gi są naszymi braćmi?”
Zaprzeczyłem. Odpowiedź chyba go zasmuciła;
rozczarował się. Jego kolejne pytanie zmieniło moje życie.
„Tato, dlaczego Wszechrodzice stworzyli nas i Gi? Do
czego jesteśmy im potrzebni? Czemu Gi słuchają K’Anu?
Czemu są do nas tak podobni, skoro nie są naszymi braćmi?”
Po raz pierwszy i ostatni nie potrafiłem odpowiedzieć na
zadane mi pytanie. Sześciolatek znalazł lukę w darze, jakim
obdarzyli mnie Wszechrodzice. Całe moje życie, wszystkie
osiągnięcia, nawet każdy z oddechów okazały się
bezwartościowe w obliczu tego pytania. Aram pytał o coś
więcej, niż dziecko mogło wyrazić prostymi słowami. Pytał o
początek wszystkiego – nie tylko Gi i K’Anu, ale wszelkich
innych stworzeń, świata, nawet Wszechrodziców. Mając sześć
lat, chciał zrozumieć zasady, które uwarunkowały świat, jaki
znał. Wiedziałem, że któregoś dnia przewyższy nie tylko mnie,
ale każdego kiedykolwiek narodzonego K’Anu.
Najbardziej uderzyła mnie sama forma pytania. Aram nie
pytał, jak wyglądał początek, jak doszło do ukształtowania dnia
dzisiejszego. To go nie obchodziło. Nie pytał: jak, ale: dlaczego.
Cała moja wiedza runęła jak wieża o słabych
fundamentach.
Od tamtego dnia minęło wiele lat, lecz pytanie Arama
wciąż nie daje mi spokoju, każdego dnia i nocy czając się gdzieś
w zakamarkach umysłu. Aram nigdy go nie powtórzył. Może o
nim zapomniał albo tylko udaje.
Dociekliwość jest cechą naszego rodu. Dlatego z takim
zaangażowaniem wertujemy dawne pisma, szukając w nich
wiedzy. Od tysięcy lat nasi przodkowie spisywali swoje
doświadczenia i wnioski na glinianych tabliczkach, tak jak
czynię to teraz, a po mnie czynić będzie Aram. Lecz coraz mniej
dostrzegam w tym sensu. Tabliczki nie dostarczą mi odpowiedzi
na pytanie syna, a ja sam zapewne również nigdy do niej nie
dojdę. I chociaż moim głównym celem stało się poszukiwanie
wyjaśnienia, obawiam się, że tak naprawdę wcale nie chcę go
poznać. Bo czy prawda uczyni mnie szczęśliwszym? Nie, będę
tylko mądrzejszym nieszczęśnikiem.
Tamten tak ważny dla mnie dzień, który tyle mi
uświadomił, pamiętam bardzo niewyraźnie, jakby mgła
ukrywała przede mną szczegóły. Wiem tylko, że niedługo potem
ów Gi, który uratował mego syna, zmarł z pragnienia. Chcąc
uszanować jego pamięć, po odnalezieniu źródła wody
przydzieliłem każdemu z jego rodaków rację identyczną z tą,
jaką przyznałem sobie i synowi. Nie chciałem myśleć, że
wystarczyłaby jedna racja wody mniej, a Gi nie dożyłby chwili,
kiedy Aram spadł ze skały.
– Myśli Gaŝama, księga 9
2
Odmowa była dla Neilla zupełnie nowym doświadczeniem.
Nigdy dotąd nie spotkał się z oporem wobec swej królewskiej
woli. Żaden Gi, ani nawet K’Anu, nie wyraził sprzeciwu wobec
jego rozkazu czy choćby płochej zachcianki. Już z chwilą
narodzin stał się panem całego znanego świata. Nic zatem
dziwnego, że jego pierwszą reakcją była konsternacja. Nie
wiedział, jak się zachować w sytuacji, z jaką dotąd się nie
zetknął.
Uważano, że Neill może – i powinien – mieć wszystko,
czego sobie zażyczy. On sam niekiedy tak myślał, lecz często
przekonywał się, że nawet kogoś tak potężnego jak on mogą
dręczyć tęsknoty, wątpliwości, obawy oraz najgorsze z doznań –
rozczarowanie, gdy coś nie szło po jego myśli. Oczywiście
ukrywał swoje słabości. Ale w miarę upływu lat przychodziło
mu to coraz trudniej.
Najbardziej na świecie brakowało mu teraz żony, co z
biegiem czasu coraz mocniej sobie uświadamiał. Potrzebował
syna. W przeciwnym razie zostanie ostatnim królem z dynastii
panującej od zarania dziejów. Nie mógł dopuścić do takiej
hańby.
Książęta podległych mu dziedzin dobrze wiedzieli, że mogą
na tym skorzystać. Dlatego starali się o łaski u króla i
przedstawiali mu swoje córki, licząc, że połączą swój ród z
rodem panującym. Neill spał ze wszystkimi książęcymi córkami.
Spał też z ich żonami, jednak żadnej nie uczynił królową. Doszło
do tego, że zaczął sypiać z każdą napotkaną K’Anu, lecz i to nie
przyniosło rezultatu.
Gdyby chodziło wyłącznie o syna, mógłby wziąć
którąkolwiek z nich. Ale związek królewski musiał zostać
uświęcony. Taki wzór dali swym dzieciom Wszechrodzice i nie
było wyjątku od tej zasady. Tylko syn prawowitej królowej mógł
zostać dziedzicem.
To jednak nie wykluczało ożenku z jakąkolwiek kobietą,
lecz Neill nie chciał żadnej ze swoich kochanek. Kogo zatem
szukał? Czego wymagał od matki swojego dziedzica? Nie
wiedział, i na tym właśnie polegał problem. Chciał, żeby jego
wybranka różniła się od innych kobiet, górując nad nimi pod
każdym względem. Musiała być wyjątkowa. Czasami
zastanawiał się, czy nie goni za złudnym marzeniem.
Kobiety drażniły go. Ich hałaśliwość, delikatność,
comiesięczna krew – każdy aspekt kobiecości wzbudzał w nim
odrazę. Mimo to nie ustawał w poszukiwaniach. Czuł, że gdzieś
żyje doskonała królowa, taka, która wywoła w nim szczególne
pożądanie i da syna, jakiego nie dałaby żadna inna.
I gdy stracił już nadzieję, zaczynając wierzyć, że należy
poddać się zasadom gry – cóż za ohyda! – i przyjąć którąś z
ofiarowywanych mu książęcych córek – znalazł idealną
kandydatkę. Nie, nie kandydatkę. Od chwili gdy ją zobaczył,
wiedział, że znalazł żonę.
Dzień należał do tych osobliwie gorących, kiedy każdy
ruch jest wysiłkiem, a wszelka działalność szybko obraca się
wniwecz. K’Anu unikali podobnych upałów, kryjąc się w
zaciszu swoich pałaców, ograniczając wszelką aktywność do
minimum. Neill postanowił jednak przeprowadzić
nieoczekiwaną kontrolę wśród Gi pracujących w jego ogrodach.
Nigdy nie robił tego osobiście, ale dręczyła go potworna
chandra, więc chciał oderwać się nieco od codziennych spraw.
Obserwowanie Gi przy pracy niosło ze sobą coś kojącego, jak
spoglądanie w wijące się języki ognia, szybowanie ptaka lub
rwący nurt rzeki.
Gi nie odrywali się od swoich zajęć, pochłonięci
pielęgnacją roślin niczym kochankowie, dla których istnieje
wyłącznie ciało partnera. Choć pot spływał obficie po ich
ciemnych skórach, nie okazywali oznak zmęczenia. Neill cieszył
się w duchu, widząc, że żaden nie przejawia oznak choroby; nie
przerywali pracy, chyba że po to, by oddać pokłon królowi.
Zdrowego Gi nie męczy nawet najcięższa, wielogodzinna praca i
jada dwa razy dziennie: o świcie i o zmierzchu. Wszystkie
osobniki przejawiające słabość są natychmiast eliminowane ze
stada. Neill żałował jedynie, że Gi żyją tylko około czterdziestu
lat. Potem zwyczajnie więdną i szybko tracą przydatność.
Starych również trzeba zabijać, bo nie ma sensu żywić nikomu
niepotrzebnych osobników.
Neill szedł zatem radosny po niezmiernych obszarach
swojego ogrodu. Widok panującej w nim harmonii przekonał go,
że świat pod jego kontrolą kwitnie. Zadowolony z tej myśli,
podążył wyłożoną białym kamieniem ścieżką na południowy
kraniec ogrodu, z którym graniczyło miasto pracowników.
Pchnęło go tam dziwne przeczucie. Wiedział, jak wyglądają ich
lepianki, choć widywał je tylko z daleka. Nigdy dotąd nie
odwiedzał terytoriów zamieszkanych przez Gi, ale teraz nabrał
przekonania, że powinien zobaczyć miasteczko sług.
Początkowo zawiódł się. Nie znalazł niczego
przykuwającego oko, niczego, co zrekompensowałoby mu długą
wędrówkę. Miasteczko emanowało smutkiem, nudą, szarością.
Wszędzie widział monotonne piaskowe barwy, aż do rosnących
wokół lasów. Było cicho i pusto, bo większość Gi pracowała w
ogrodzie. Kilku pozostałych, pod kontrolą strażnika, naprawiało
lepianki, zniszczone zapewne przez burzę lub inny żywioł.
Wzrok Neilla przyciągnęła młoda Gi stojąca przed jedną z
lepianek. Zainteresował się nią, gdyż w ogóle się nie poruszała.
Zamknęła oczy i obróciła twarz ku niebu, wystawiając ją na
rażące promienie słońca.
Król zbliżył się z obawą, że coś niedobrego stało się z tym
osobnikiem. Dziewczyna nie zauważyła go, nie zwróciła też
uwagi na odgłos jego kroków. Neill postanowił wstrzymać się z
udzieleniem nagany – pozwoliło mu to dokładnie się jej
przyjrzeć. Jakaś starsza Gi, zapewne matka dziewczyny,
wyglądała przez okno, ale szybko schowała się na widok króla.
Neill zignorował ją.
Początkowo opierał się tej myśli, lecz dziewczyna urzekła
go. Może dlatego, że nigdy nie przypatrywał się sługom tak
dokładnie, bo nie sądził, by mogli równać się urodą z K’Anu. A
ta Gi wręcz przewyższała wdziękiem wszystkie znane mu
kobiety. Zawstydziłaby każdą panią. Cienka, trochę zakurzona
suknia zdradzała jej doskonałe kształty, jak spod dłuta
najlepszego rzeźbiarza. Skórę miała gładką, twarz czystą, niby
ciemny kryształ. Włosy sięgające ramion były zmierzwione, ale
niemal czuło się ich puszystość. Towarzyszył jej kwiatowy
zapach, zupełnie niepodobny do kwaśnej woni Gi. Nie
przypominała swoich rodaków, których twarze szybko żłobiła
praca. Na pierwszy rzut oka można ją było wręcz pomylić z
K’Anu. Zdradzało ją tylko odzienie.
Na dodatek, pomimo ewidentnie młodego wieku, o którym
świadczyła jej dziecięca twarz, wydawała się bardzo dojrzała.
Biodra miała szerokie, piersi małe, ale kształtne – jeszcze nie
osiągnęły ostatecznego rozmiaru.
Otworzyła oczy i zmieszała się, ujrzawszy Neilla.
Natychmiast padła przed nim na kolana, czołem dotykając ziemi.
– Wstań, dziecko.
Posłusznie wykonała rozkaz. Wlepiła wzrok w jego stopy,
nie śmiąc spojrzeć mu w twarz. Nie okazywała jednak typowej
dla Gi bojaźni wobec panów. Po prostu robiła to, co do niej
należało: słuchała.
Neilla zachwyciła jej twarz – młoda, pełna życia, kusząca.
Miała ciemne, szerokie i zachęcające wargi. W spojrzeniu kryła
się duma, ale niewinna duma, poczucie własnej wartości
pomimo akceptacji losu niewolnika.
– Dlaczego nie pracujesz z innymi? – zapytał łagodnie. –
Co znaczy ten postój?
– Modliłam się, panie.
– Modliłaś się?
– Tak. Do Wszechrodziców.
– O co?
– O zdrowie dla mojej matki, panie.
Neill uśmiechnął się pogardliwie i pogładził po brodzie.
– Sądzisz, że zostaniesz wysłuchana? Jesteś Gi.
– Jestem ich dzieckiem, panie, tak jak wszystkie
stworzenia. Co to za rodzice, którzy ignorują płacz swoich
dzieci?
Neill zaśmiał się pod nosem. Jej wiara, silna, młodzieńcza,
pełna zapału – budziła w nim litość. Wszechrodzice nie
wysłuchają jej. Kiedyś zrozumie dlaczego.
– Czy twoja matka jest chora?
– Tak, panie.
– A zatem umrze.
Zawahała się.
– Tak, panie.
Neill pokiwał w zadumie głową. Złapał się na tym, że nie
odrywał wzroku od dziewczyny, ignorując otoczenie, jakby nie
istniało. Czuł rosnące pożądanie.
– Zdejmij suknię – polecił.
Dziewczyna nie zwlekała; ściągnęła ramiączka, suknia
zsunęła się z jej ciała i opadła na ziemię. Wyprostowała się
dumnie, nie okazując wstydu, ale jej wzrok spoczął gdzieś na
wysokości szyi Neilla. Wbił chciwe spojrzenie w jej piersi, w
jasne i rzadkie jeszcze włosy łonowe, w cudownie ukształtowane
biodra.
Zbliżył się i uchwycił jej pierś, ciepłą i delikatną. Nikt jej
przed nim nie dotykał. Dziewczyna nie poruszała się, choć
wyczuł, że w środku drży.
– Chciałbym, moje dziecko, żebyś za mną poszła. Zostaw
swoją matkę i zamieszkaj ze mną, a ja sprawię, że już nie
będziesz musiała się o nic modlić.
– Nie.
Neill odsunął dłoń i spojrzał ostro na dziewczynę. Nie
rozumiał.
– Spójrz na mnie.
Posłuchała. Znalazł w jej czarnych oczach żar, tę samą
dumę, która brzmiała w jej słowach.
– Chcę, abyś za mną podążyła. Czy rozumiesz, czego
żądam?
– Tak, panie. Ale nie opuszczę matki.
W pierwszej chwili Neilla przejęła zgroza. Darem, który
otrzymał od Wszechrodziców, była władza nad wszelkimi
żywymi stworzeniami. Nikt nie mógł się mu sprzeciwić.
Ale ta dziewczyna to zrobiła. Czyżby utracił moc?
Skonsternowany i wzburzony, rozejrzał się po wiosce.
Odnalazł wzrokiem dojrzałego Gi, tnącego grubym,
krzemiennym nożem bambusowe łodygi przeznaczone na ściany
lepianek.
– Hej, ty! – zawołał. – Podejdź tu!
Mężczyzna rzucił pracę i natychmiast podbiegł. Ukłonił się
przed Neillem. Ten, jeszcze nie w pełni zadowolony, aby dać
ujście złości, rozkazał:
– Poderżnij sobie gardło.
Gi bez wahania wykonał polecenie. Jego cięcie było
szybkie i silne, krew trysnęła mu na koszulę, zwalił się na ziemię
jak ścięte drzewo, głowa wykrzywiła się groteskowo. Jeszcze
przez moment się krztusił, a potem znieruchomiał, choć krew
wciąż wypływała wartkim strumieniem z rozoranego gardła.
Neill odetchnął. Nie stracił mocy. Dlaczego zatem ta
dziewczyna nie jest mu uległa?
– Czy wiesz, kim jestem?
– Tak, panie – odparła. – Jesteś królem.
Nie miał pojęcia, jak zareagować. Wiedział tylko, że to
spotkanie może okazać się brzemienne w skutki. Ktoś, kto
potrafił sprzeciwić się jego woli, stanowił największe
zagrożenie, jakie potrafił sobie wyobrazić. Być może
dziewczyna jakimś cudem posiadła podobną mu moc. Jak się
przed nią ochronić? Jedynym wyjściem było wziąć ją za żonę.
Musiał ją kontrolować.
– Ile masz lat, dziecko?
– Piętnaście, panie.
– Dobrze. – Neill kiwnął głową w zadumie. – Zatem wrócę
tu po ciebie za trzy lata i odmienię twoje życie. Pamiętaj o tym i
oczekuj mnie. A teraz wracaj do pracy.
Ubrała się, ukłoniła i posłusznie skierowała do miejsca,
gdzie trwały naprawy. Neill wiedział jednak, że nie robi tego z
powodu jego władzy nad nią. Nie miał żadnej. Poszła, bo tak
chciała.
– Poczekaj! – zawołał za odchodzącą. – Jak brzmi twoje
imię?
Dziewczyna skłoniła się lekko.
– Panie, i tak nie zapamiętasz imienia Gi.
Neill uśmiechnął się. Była znacznie bystrzejsza od swoich
rodaków.
– Masz rację. To nieistotne.
Dziewczyna kiwnęła głową i odeszła.
– Trzy lata co do dnia – powtórzył Neill. – Pamiętaj.
ROZDZIAŁ I
Bunt Gi
Many who have no will of their own
Hold their souls towards the sinister bloom.
– My Dying Bride
1
Neill podniósł kielich drżącą, słabą ręką. Z widocznym
skupieniem przytknął naczynie do ust i łapczywie spożył
zawartość. Na moment odzyskał wigor, gdy z zamkniętymi
oczami i błogością malującą się na twarzy pochłaniał wino.
Potem gruchnął kielichem o stół, opadł na fotel i zwiesił ciężką
głowę. Wzrok miał mętny, przybity, ale nadal uśmiechał się
tajemniczo.
Gaŝam uznał, że najwyższy czas zrobić coś, na co z reguły
nikt poza nim nie miał odwagi: zasugerować Neillowi działanie
sprzeczne z jego wolą.
– Chyba pora zakończyć ucztę, panie – oznajmił. – Udajmy
się na spoczynek.
Neill pokręcił głową energicznie, jakby chciał coś z niej
strząsnąć.
– Nie – mruknął. – Nie. I nie mów mi „panie”, kurwa, ile
razy mam ci powtarzać? Ty i On nie musicie mi mówić „panie”.
Każdy z nas otrzymał w dziedzictwie władzę nad jednym ze
światów. Los chciał, że mnie trafiła się ziemia, na której
wszyscy mieszkamy. Ale to nie znaczy, że mi podlegacie jak
reszta K’Anu. Jesteście lepsi, nie zapominajcie o tym. My trzej...
jesteśmy jebanymi bogami, czy nam się to podoba, czy nie.
On mruknął coś chrapliwie, czego Neill i Gaŝam nie
dosłyszeli, ale też niespecjalnie się tym przejęli. On był już stary
i choć wypił najmniej, kolebał się na fotelu najmocniej, mężnie
usiłując nie usnąć. Obaj wiedzieli, że nie wytrwa długo.
– Dobrze, Neill, wybacz – rzekł Gaŝam. – Jednak naprawdę
już czas spać.
– Powiedziałem „nie” – warknął Neill, lecz jego głos nie
miał takiej mocy jak na trzeźwo. – Mam to szczęście, że gdy
przebywasz w moim królestwie, musisz mnie słuchać. A ja
rozkazuję, że pijemy aż do świtu lub póki nie padniemy z sił.
Zarechotał, na co Gaŝam skłonił głowę.
– Jak sobie życzysz.
Zapanowała cisza, w trakcie której obaj pociągnęli po łyku.
Neill nalał im trzem więcej. Robił to osobiście, bo nie chciał, by
towarzyszyli im jacyś Gi.
Sędziwy On zwiesił głowę na piersi i chrapnął głośno,
opluwając sobie brodę. Gaŝam zdziwił się, że Neill tego nie
skomentował. Twarz króla nieco stężała, spojrzenie
spochmurniało.
– Potrzebuję tego – powiedział Neill, niezręcznie machając
dłonią wokół głowy. – Tego... szumu. Zagłusza płacz.
– Jaki płacz? – zapytał Gaŝam po chwili, nie doczekawszy
się rozwinięcia wątku.
Neill spojrzał na niego, jakby dopiero teraz go zobaczył.
Westchnął i wypił haust wina. Widocznie wymsknęło się mu
coś, o czym wcale nie chciał mówić; był już na tyle pijany, że
zapomniał o ich obecności.
– Płacz przodków. Nigdy go nie słyszałeś, prawda?
– Nie wiem. Czym jest płacz przodków?
Neill długo wodził po nim przytępionym wzrokiem, nim
odpowiedział:
– Chuj wie. Ale ciągle go słyszę. Od kiedy się urodziłem,
słyszałem go każdego dnia i każdej nocy. Nawet teraz słyszę,
chociaż nieco stłumiło go wino. Mój ojciec też go słyszał. I jego
ojciec. I tak dalej, i dalej, aż do zasranego pierwszego króla
ziemi... tego o tym śmiesznym imieniu... nie pamiętam...
Nalał sobie wina, łyknął i znowu sobie nalał.
– Jak brzmi ten płacz? – zapytał Gaŝam. Mimo że często pił
z Neillem, robił to wyłącznie z obowiązku. Król nigdy nie
zdradzał nawet najmniejszych tajemnic, za to lubił poznawać
cudze. Należało wykorzystać okazję i posłuchać.
– Nie chciałbyś tego słyszeć. W każdej sekundzie twojego
zasranego życia... Płacz przodków. Ojciec tłumaczył to w ten
sposób: kiedy jakaś istota umiera, na świecie pozostaje po niej
głos. Okropny głos, jak rozpaczliwy jęk albo wycie
torturowanego... Nasuwa mi się na myśl rozdzierana dusza. Głos
każdego stworzenia, jakie kiedykolwiek żyło na świecie od
zarania dziejów, rozbrzmiewa echem w królewskiej głowie.
Czasami tak głośno, że zagłusza wszystko wokół, doprowadza
mnie do szału. Codziennie do tej kakofonii dołączają kolejne
głosy.
Gaŝam zastanawiał się, czy Neill mówi poważnie – a może
to już majaczenie pijaka? Trudno było stwierdzić, zważywszy,
że król wypowiadał się wyjątkowo składnie nawet w takim
stanie. Podchodziło to pod nadnaturalną zdolność. Właściwie
mówił bardziej zrozumiale niż na trzeźwo, kiedy dziwacznie
stylizował wypowiedzi.
Nagle oblicze Neilla zmieniło się. Zmarszczył czoło i
skrzywił się, jakby poczuł smród. Jego oczy zwilgotniały.
– Od narodzin... – zaczął łamiącym się głosem – od
pierwszych sekund życia ten głos wypełnia moją głowę. Nie
ustaje nawet podczas snu. Nie mogę się go pozbyć, wgryzł się
we mnie jak pasożyt. Cały czas... Potrafisz to sobie wyobrazić?
Gaŝam zaprzeczył delikatnym ruchem głowy.
– Nigdy się do tego nie przyzwyczaję – wyznał monarcha.
– Ale jakoś z tym żyję. Muszę. To brzemię, które nosi każdy
król. Chciałbym je zrzucić, lecz jestem na nie skazany. Wiesz, to
przez ten hałas w głowie taki ze mnie skurwysyn. Wszyscy
poddani mnie nienawidzą, łącznie z tobą. Bo jestem wkurwiony,
kiedy cały czas przodkowie wyją mi we łbie! To naprawdę
wkurwia, wiesz? Trzeba mieć silną wolę. Nie poddawać się i być
bezwzględnym. Tacy muszą być królowie, rozumiesz?
– Rozumiem – przyznał Gaŝam i sam pociągnął łyk, żeby
jeszcze lepiej to ogarnąć. Nie zaprzeczył, że Neill jest
skurwysynem. Dobrze, że przynajmniej miał tego świadomość.
– Tak, rozumiesz – paplał Neill. – Masz tęgi umysł. Zawsze
cię podziwiałem, wiesz? I zawsze szanowałem. Zabrakłoby mi
twojego rodu.
Gaŝam westchnął. A jednak drań poruszył tę kwestię.
– Wybacz, panie...
– O, skończ już, kurwa. I znajdź sobie żonę. Wiesz, że
bękart nie może zostać dziedzicem. Jeśli nie spłodzisz
prawowitego potomka, twoja dziedzina przypadnie komuś
innemu. Ale to mniejszy problem. Gorzej, że K’Anu raz na
zawsze utracą władzę nad podświatem, którym rządzić będą
bezrozumne monstra. Wiesz, że byłaby to dla nas wszystkich
niepowetowana strata. Nie chcę ci wydawać bezpośredniego
rozkazu, przyjacielu. Chcę żebyś sam znalazł odpowiednią
kobietę.
– Dzięki, królu. Ale pragnę ci przypomnieć, że ty również
nie masz żony. W twoim przypadku brak potomka okazałby się
jeszcze większą stratą. Na świecie bez władcy zapanowałby
chaos. Kto wie, czy świat w ogóle by przetrwał.
– Widzisz więc, jakie cierpienie znoszę dla dobra świata.
Wiele razy zamierzałem zrzucić koronę, ale wiem, że nigdy tego
nie zrobię. Zniosę ten pieprzony chaos w głowie, by na świecie
panował ład. Nieważne, że K’Anu mnie nienawidzą, że uważają
moje decyzje za błędne. Łudzą się, sądząc, że świat można
urządzić lepiej, sprawiedliwiej. Wszyscy jesteśmy jedynie
pionkami w grze urządzonej przez Wszechrodziców. Poza nimi
nie ma zwycięzców. Warto, by w końcu ktoś poza mną to
zrozumiał. Żyjemy i cierpimy dla kaprysu Bogów, Rodziców
Wszechrzeczy. Nawet ja.
Pił bez opamiętania. Gaŝam przestał już zliczać kolejne
kielichy.
– I ty także się mylisz, jeśli sądzisz, że umrę bezpotomny –
ciągnął król. – Znalazłem już odpowiednią wybrankę. Nie pora
jednak jeszcze na jej przedstawienie. Ale już niedługo,
zapewniam cię.
– To doprawdy zaskakująca wiadomość – przyznał Gaŝam.
– Podejrzewam, że to musi być naprawdę wyjątkowa kobieta.
Neill uśmiechnął się tajemniczo i spojrzał na Gaŝama
zupełnie trzeźwo.
– Jedyna w swoim rodzaju – odparł.
2
Z bijącymi sercami stanęli przed pokrytą znakami ścianą,
która wieńczyła korytarz.
– I co teraz? – zapytał rzeczowo Pazur, nie zdradzając
oznak niepokoju i badawczo przyglądając się ścianie.
Aram zwlekał z odpowiedzią. Nie mógł pokazać, że nie
kontroluje w pełni sytuacji, choć pewnie i tak się tego domyślali.
– Dajcie mi chwilę – mruknął. – Muszę się temu przyjrzeć.
– O, świetnie! – jęknął Królik, wywracając oczami. – Więc
tak to się skończy? Po to schodziliśmy do podziemi i tłukliśmy
się stajami tych okropnych korytarzy, żeby teraz tu utknąć?
Świetnie!
– Powiedziałem: dajcie mi chwilę! – uciął gniewnie Aram.
– Nie utkniemy tu.
Miał tę drobną przewagę, że w odróżnieniu od Gi potrafił
czytać. Ale lepiej, by nie wiedzieli, że nie był pilnym uczniem.
Ani że znaki na ścianach były naprawdę stare – tak stare, że
pewnie nawet jego ojciec miałby trudności z ich odczytaniem. W
rozedrganym blasku czterech pochodni zdołał rozróżnić kilka
wyrzeźbionych piktogramów, lecz rozkojarzony umysł nie
potrafił nadać im sensu.
Królik westchnął i naburmuszony usiadł pod zimną
wapienną ścianą. Pazur, najwidoczniej zmęczony długą podróżą,
również usiadł, oddawszy pochodnię Korzeniowi. Ten ostatni,
ku głębokiej irytacji Arama, stanął obok niego pod ścianą.
Wszyscy wiedzieli, że nie jest w stanie odszyfrować pisma,
mimo to ze skupieniem wpatrywał się w starożytne znaki. Aram
również udawał, że nie widzi niczego głupiego w zachowaniu
towarzysza.
Najbardziej denerwującą cechą Korzenia było to, że pragnął
upodobnić się do K’Anu. Oczywiście przed nikim się do tego
nie przyznawał, ale Aram wyczuwał to aż za dobrze – jego
postawa i charakter zdradzały wszystko. Dlaczego niby tak
usilnie naśladował Arama w każdym najdrobniejszym szczególe
– w ruchach, gestach, wymowie, nawet tikach? Z jakiego innego
powodu chodziłby wyprostowany, jakby połknął kij, a nie
zgarbiony jak prawie wszyscy Gi? A do tego to drażniące
powtarzanie co rzadszych i bardziej wymyślnych słów
używanych przez Arama. Czasami naprawdę ciężko było to
znieść, a syna Gaŝama cechowała ograniczona cierpliwość.
Pamiętał jednak, że pomimo pewnych wad Korzeń był
wyjątkowo bystry, jak na Gi rzecz jasna. Czasami Aramowi
zdawało się, że jedynie on rozumie w pełni jego intencje, a
niekiedy wręcz domyśla się tego, co niewypowiedziane.
Biedak chyba nie pojmował, że choćby nie wiadomo jak się
starał, nie przeistoczy się w K’Anu. Przemiana jednego gatunku
w drugi, nawet identyczny pod względem fizycznym, nie była
możliwa. Skąd wzięła się u niego ta chorobliwa wręcz
skłonność? I dlaczego w takim razie przyłączył się do spisku,
skoro pragnął być K’Anu?
– Czemu Liść nie zeszła z nami pod powierzchnię? –
zapytał Korzeń.
– Jest zbyt cenna – wyjaśnił Aram, starając się oszczędzać
słowa. – Nie powinniśmy jej narażać, dobrze o tym wiesz.
– Tak, oczywiście. To rozsądne, bardzo rozsądne. Nie
możemy jej stracić. Ale czy nie mogłeś zabrać Nunkasty? Dla
obrony, mam na myśli. Przydałby się nam. To silne stworzenie.
Groźne i waleczne.
Aram oderwał wzrok od ściany i spojrzał na Gi. Pozwolił
sobie na dozę irytacji w głosie.
– On również jest zbyt cenny. To ostatni przedstawiciel
swojego gatunku. Nie wiemy, co nas tu spotka, i nie chcę
narażać dwóch najbardziej niezwykłych istot, jakie znam. Ich
utrata kosztowałaby świat dużo więcej niż śmierć
któregokolwiek z nas.
– Co nie zmienia faktu, że mocno postaramy się nie umrzeć
– doleciał ich głos Królika. – Ja tam bym siebie żałował.
Korzeń zmieszał się i nie zadawał więcej pytań, lecz nie
ruszył się z miejsca pod ścianą. Aram wrócił do studiowania
płaskorzeźb, ignorując jego obecność. Skoncentrował się i
pozwolił umysłowi zatonąć w świecie tajemniczych znaków.
Ojciec zawsze powtarzał, że pismo jest wszystkim – to cała
wiedza K’Anu zakodowana w wyrytych znakach. Bez pisma
bylibyśmy niczym. Ale Gi nie znają pisma, ripostował Aram, i
mają się całkiem dobrze. Dlatego są tym, kim są – ucinał
rozmowę Gaŝam.
Dlaczego powstało pismo? – pytał Aram. Po to, by wiedza i
idee przetrwały swoich twórców. Gdyby zagłębić się
dostatecznie w stare teksty, może udałoby się znaleźć
odpowiedzi na takie pytania jak: dlaczego Wszechrodzice
stworzyli świat? jak narodzili się Wszechrodzice? Lecz cierpliwe
poszukiwania nie przynosiły rezultatów – Aram znajdował
jedynie ogrom nikomu niepotrzebnych, nudnych kronik. Zraził
się do wertowania pism, a z czasem odkrył, że stopniowo zanika
w nim wyuczona latami ciężka umiejętność czytania. Wiedział,
że ojca smuci ten fakt – lecz co mógł poradzić?
Teksty, które poznał, nie zawierały jasnych informacji, a
często wykluczały się nawzajem. Powstawały na przestrzeni
wielu epok, a i tak Gaŝam zezwolił mu jedynie na wertowanie
pism z okresu ostatnich dwóch tysięcy lat. Starsze zapewne
byłyby jeszcze trudniejsze i bardziej niezrozumiałe, chaotyczne.
Z kolei błahe, nieprowadzące do niczego opowiastki, czy teksty
recytowane podczas ceremonii lub obrzędów rytualnych – w
ogóle Arama nie interesowały.
Bardziej dręczyło go pytanie – kto pisał te najstarsze,
pierwsze teksty, tak skrupulatnie badane przez Gaŝama? Ojciec
wspominał tylko, że byli to wybrańcy, obdarzeni przez
Wszechrodziców mocą uwięzienia słów w kamieniu, którą to
zdolność przekazali potomnym. Jak i dlaczego Wszechrodzice
ich wybrali i kim właściwie byli – nie wiadomo.
Również teraz Aram spoglądał na ścianę z pewną niechęcią.
Szczęśliwie okazało się, że zdolność czytania nie będzie mu
potrzebna do otwarcia drzwi.
Odwrócił się z uśmiechem do towarzyszy.
– Drodzy przyjaciele! Dotarliśmy do celu. Oto brama do
królewskich grobowców.
– To dobra wiadomość – stwierdził Pazur, podniósłszy się z
ziemi. – Tylko jak zamierzasz ją przekroczyć?
– Nic prostszego – odparł teatralnie Aram. – Pozwólcie, że
zademonstruję.
– Chwileczkę! – powstrzymał go Królik. – Powinniśmy
omówić ten krok!
– A co tu omawiać? – zadrwił Korzeń. – Po to tu
przyszliśmy, prawda, Aram? Co nie? Przecież się teraz nie
wycofamy!
– Racja – przyznał Aram.
Dotknął obrazka przedstawiającego dłoń. Jako jedyny na
całej ścianie był wklęsły, więc bez trudu domyślił się jego
przeznaczenia. Spotkał się już kiedyś z podobnym systemem.
Pod naporem jego ręki ściana po lewej stronie wsunęła się do
środka, po prawej natomiast z równie głośnym, ciężkim
łoskotem zaczęła sunąć ku nim.
– Wchodźcie, szybko! – nakazał.
Ściana obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni wokół
własnej osi i utknęła w tej samej kamiennej ramie co
poprzednio. Zamknęła się za nimi ze złowieszczym łoskotem,
jakby sugerując, że nie otworzy się już w drugą stronę.
Znaleźli się w rozległej, wysokiej komnacie podpartej
potężnymi kolumnami. Światło pochodni nie docierało daleko,
ale komnata zdawała się rozciągać bez końca we wszystkie
strony. Powietrze wewnątrz nekropolii było znacznie cięższe niż
w innych częściach podziemnych korytarzy, pełne
wszechobecnego pyłu.
– No – mruknął Królik. – A więc jesteśmy. To czego
konkretnie szukamy?
– W tym pomieszczeniu znajdują się groby dawnych
władców – wyjaśnił Aram. – Musimy znaleźć grób króla,
którego zwano Rafaonem.
– Po czym go poznamy? – spytał Pazur.
– To proste. Na drzwiach jego grobowca wisi coś w rodzaju
talizmanu w kształcie oka, w którym uwięzione są moce zdolne
go przebudzić. Nie dotykajcie talizmanu ani drzwi, ani
czegokolwiek. Jeśli znajdziecie właściwy grobowiec, po prostu
zawołajcie pozostałych.
Dał im znak, by się rozeszli, ale Królik ponownie zatrzymał
go, chwytając za ramię.
– Powiedz mi, jesteś absolutnie pewien, że to nam pomoże?
Pazur i Korzeń również spojrzeli na niego wyczekująco.
Postanowił być z nimi szczery.
– Nie. Już wam mówiłem, niczego nie jestem pewien. Nie
wiem, czy cokolwiek wskóramy, nie wiem, czy cała ta wyprawa
nie jest największą głupotą w moim życiu. Ale chcę spróbować,
a wy zgodziliście się podjąć ze mną to ryzyko.
Żałował, że nie ma z nimi Gaŝama. Ojciec, jako władca
podświata, rządził tutaj wszystkim i wszystkimi, tak jak Neill na
powierzchni. W jego obecności nie musieliby się niczego
obawiać. Lecz nawet nie wspomniał mu o ekspedycji; Gaŝam
nigdy by się na nią nie zgodził.
W przylegających do sali kolumnowej komnatach
spoczywały wysuszone i zabalsamowane szczątki dawnych
monarchów, poprzedników Neilla. Złożono ich w miejscu
uznawanym za święte, gdzie według legendy Wszechrodzice
rozpoczęli kreację świata, podświata i nadświata. Podobno leżeli
tu wszyscy królowie władający światem od czasu, kiedy
Wszechrodzice podarowali K’Anu władzę. Gdyby przejść całą
nekropolię, można by policzyć, ilu królów panowało od zarania
dziejów. Arama nie dziwiło jednak, że nikt się o to nie pokusił.
Przebywanie w tym miejscu nie należało do
najprzyjemniejszych doznań; głębokiego mroku nie przenikały
mdłe światła pochodni, a serca gościa nie opuszczało bezzasadne
– przynajmniej pozornie – poczucie zagrożenia. Cisza wwiercała
się w uszy, roznosząc lęk po całym ciele. Aram szybko
pożałował, że postanowił rozdzielić grupę.
Zwłoki władców nie mogły zostać pochowane bez
odpowiedniego zabezpieczenia – obkładano je szczególną
klątwą. Znający magię szamani odprawiali skomplikowane
rytuały, które w pewien sposób chroniły dusze zmarłych przed
wiecznym odejściem. Pozostawały na ziemi, gotowe obudzić się
na wezwanie. Tajemnicze moce śmierci więziono w specjalnych
talizmanach, za które zazwyczaj służyły przedmioty bliskie
danemu władcy. Szamani wypowiadali sobie tylko znane złe
zaklęcia, które powtórzone w grobowcu budziły króla.
Wystarczyło jedynie użyć zawieszonych u drzwi talizmanów,
które tylko czekały, aż ktoś zdejmie je i wypowie magiczne
słowa. Monarchów budzono jednak wyłącznie w razie
najwyższej potrzeby, przez resztę czasu pozwalając im spokojnie
spać w swoich podziemnych łożach.
Aram nie przejmował się, że tylko królowie świata mieli
prawo przywoływać dusze swoich przodków. Kiedy wśród
należących do ojca tabliczek przypadkiem natrafił na zaklęcie
DDaarriiuusszz KKaannkkoowwsskkii PPłłaacczz PPrrzzooddkkóóww
Fairy tales do not tell children the dragons exist. Children already know that dragons exist. Fairy tales tell children the dragons can be killed. – Sabina Dosani Innego końca świata nie będzie. – Czesław Miłosz Czy zamierzasz wygubić sprawiedliwych wespół z bezbożnymi? Może w tym mieście jest pięćdziesięciu sprawiedliwych; czy także zniszczysz to miasto i nie przebaczysz mu przez wzgląd na owych pięćdziesięciu sprawiedliwych, którzy w nim mieszkają? – BT (Rdz. 18, 23-24)
PROLOG We all have the same parents. – Enigma 1 To był szósty dzień miesiąca Utu, najsuchszego miesiąca roku i całej dekady. Żar słońca przypiekał ziemię i dusił jej mieszkańców. Rzeki wysychały, a źródła znikały, dlatego Gi wędrowali wiele mil w poszukiwaniu wody. Wszechojciec zasłonił przed nami łaskawe oblicze, odsunął od swojej urodzajnej piersi i poddał próbie. Mogliśmy jedynie posłusznie przyjąć wyrok. Postanowiłem udać się po wodę wraz z Gi, aby na własne oczy przekonać się o rozmiarach klęski. Chciałem określić stan wód w mojej dziedzinie, a ponieważ Gi nie potrafią rachować, musiałem to uczynić osobiście. Zabrałem ze sobą syna. Aram miał wówczas sześć lat, lecz rozumem przewyższał inne dzieci. Kto usłyszałby jego mowę, dałby mu przynajmniej dwanaście. Zawsze był moją dumą i moim największym szczęściem. Najbliższą oazą okazały się Skały Nieba, położone na granicy dziedziny Rammy, który zawsze miał wód pod dostatkiem. Otrzymał szczególne błogosławieństwo Wszechrodziców. Każdego z nas obdarowano, lecz nie ulega wątpliwości, że Ramma to największy szczęśliwiec. Część należących do niego wód spływała na moje ziemie, czyniąc je moimi. Jednakże teren Skał był wyjątkowo
niedostępny, uformowany z ostrych jak brzytwy kamieni, nierówny, pełen stromizn oraz zdradzieckich usypisk i zapadlisk. Mimo niegościnności tego miejsca nie opuściliśmy go, gdyż wody brakowało nam bardziej niż Gi rozumu. Nawet najbystrzejsze dzieci bywają nierozsądne, bo z chwilą, gdy zamieniają beztroskę na rozważną kalkulację, tracą swą niewinność. Dlatego nie byłem oburzony, widząc Arama z typową dla siebie ciekawością badającego wszelkie kąty, bez strachu i z zachwytem wspinającego się na najbardziej strome skały. Nie omieszkałem pouczyć go o niebezpieczeństwach, jakimi grozi podobna zabawa. Aram usłuchał, lecz gdy próbował zejść z jednego z występów, poślizgnął się i zleciał z wysokości kilkunastu łokci. Upadek na ostre kamienie mógł zakończyć się dla dziecka śmiercią. Przeżyłem największą w życiu chwilę grozy. Szczęśliwie jeden z Gi zareagował na czas i złapał mojego syna, nim jego kruche ciałko roztrzaskało się o kamienie. Po tym wydarzeniu nie odstępowałem Arama na krok. Właśnie wtedy zwrócił się do mnie z pytaniem: „Tato, czy Gi są naszymi braćmi?” Zaprzeczyłem. Odpowiedź chyba go zasmuciła; rozczarował się. Jego kolejne pytanie zmieniło moje życie. „Tato, dlaczego Wszechrodzice stworzyli nas i Gi? Do czego jesteśmy im potrzebni? Czemu Gi słuchają K’Anu? Czemu są do nas tak podobni, skoro nie są naszymi braćmi?” Po raz pierwszy i ostatni nie potrafiłem odpowiedzieć na zadane mi pytanie. Sześciolatek znalazł lukę w darze, jakim obdarzyli mnie Wszechrodzice. Całe moje życie, wszystkie osiągnięcia, nawet każdy z oddechów okazały się bezwartościowe w obliczu tego pytania. Aram pytał o coś więcej, niż dziecko mogło wyrazić prostymi słowami. Pytał o początek wszystkiego – nie tylko Gi i K’Anu, ale wszelkich
innych stworzeń, świata, nawet Wszechrodziców. Mając sześć lat, chciał zrozumieć zasady, które uwarunkowały świat, jaki znał. Wiedziałem, że któregoś dnia przewyższy nie tylko mnie, ale każdego kiedykolwiek narodzonego K’Anu. Najbardziej uderzyła mnie sama forma pytania. Aram nie pytał, jak wyglądał początek, jak doszło do ukształtowania dnia dzisiejszego. To go nie obchodziło. Nie pytał: jak, ale: dlaczego. Cała moja wiedza runęła jak wieża o słabych fundamentach. Od tamtego dnia minęło wiele lat, lecz pytanie Arama wciąż nie daje mi spokoju, każdego dnia i nocy czając się gdzieś w zakamarkach umysłu. Aram nigdy go nie powtórzył. Może o nim zapomniał albo tylko udaje. Dociekliwość jest cechą naszego rodu. Dlatego z takim zaangażowaniem wertujemy dawne pisma, szukając w nich wiedzy. Od tysięcy lat nasi przodkowie spisywali swoje doświadczenia i wnioski na glinianych tabliczkach, tak jak czynię to teraz, a po mnie czynić będzie Aram. Lecz coraz mniej dostrzegam w tym sensu. Tabliczki nie dostarczą mi odpowiedzi na pytanie syna, a ja sam zapewne również nigdy do niej nie dojdę. I chociaż moim głównym celem stało się poszukiwanie wyjaśnienia, obawiam się, że tak naprawdę wcale nie chcę go poznać. Bo czy prawda uczyni mnie szczęśliwszym? Nie, będę tylko mądrzejszym nieszczęśnikiem. Tamten tak ważny dla mnie dzień, który tyle mi uświadomił, pamiętam bardzo niewyraźnie, jakby mgła ukrywała przede mną szczegóły. Wiem tylko, że niedługo potem ów Gi, który uratował mego syna, zmarł z pragnienia. Chcąc uszanować jego pamięć, po odnalezieniu źródła wody przydzieliłem każdemu z jego rodaków rację identyczną z tą, jaką przyznałem sobie i synowi. Nie chciałem myśleć, że
wystarczyłaby jedna racja wody mniej, a Gi nie dożyłby chwili, kiedy Aram spadł ze skały. – Myśli Gaŝama, księga 9 2 Odmowa była dla Neilla zupełnie nowym doświadczeniem. Nigdy dotąd nie spotkał się z oporem wobec swej królewskiej woli. Żaden Gi, ani nawet K’Anu, nie wyraził sprzeciwu wobec jego rozkazu czy choćby płochej zachcianki. Już z chwilą narodzin stał się panem całego znanego świata. Nic zatem dziwnego, że jego pierwszą reakcją była konsternacja. Nie wiedział, jak się zachować w sytuacji, z jaką dotąd się nie zetknął. Uważano, że Neill może – i powinien – mieć wszystko, czego sobie zażyczy. On sam niekiedy tak myślał, lecz często przekonywał się, że nawet kogoś tak potężnego jak on mogą dręczyć tęsknoty, wątpliwości, obawy oraz najgorsze z doznań – rozczarowanie, gdy coś nie szło po jego myśli. Oczywiście ukrywał swoje słabości. Ale w miarę upływu lat przychodziło mu to coraz trudniej. Najbardziej na świecie brakowało mu teraz żony, co z biegiem czasu coraz mocniej sobie uświadamiał. Potrzebował syna. W przeciwnym razie zostanie ostatnim królem z dynastii panującej od zarania dziejów. Nie mógł dopuścić do takiej hańby. Książęta podległych mu dziedzin dobrze wiedzieli, że mogą na tym skorzystać. Dlatego starali się o łaski u króla i przedstawiali mu swoje córki, licząc, że połączą swój ród z rodem panującym. Neill spał ze wszystkimi książęcymi córkami.
Spał też z ich żonami, jednak żadnej nie uczynił królową. Doszło do tego, że zaczął sypiać z każdą napotkaną K’Anu, lecz i to nie przyniosło rezultatu. Gdyby chodziło wyłącznie o syna, mógłby wziąć którąkolwiek z nich. Ale związek królewski musiał zostać uświęcony. Taki wzór dali swym dzieciom Wszechrodzice i nie było wyjątku od tej zasady. Tylko syn prawowitej królowej mógł zostać dziedzicem. To jednak nie wykluczało ożenku z jakąkolwiek kobietą, lecz Neill nie chciał żadnej ze swoich kochanek. Kogo zatem szukał? Czego wymagał od matki swojego dziedzica? Nie wiedział, i na tym właśnie polegał problem. Chciał, żeby jego wybranka różniła się od innych kobiet, górując nad nimi pod każdym względem. Musiała być wyjątkowa. Czasami zastanawiał się, czy nie goni za złudnym marzeniem. Kobiety drażniły go. Ich hałaśliwość, delikatność, comiesięczna krew – każdy aspekt kobiecości wzbudzał w nim odrazę. Mimo to nie ustawał w poszukiwaniach. Czuł, że gdzieś żyje doskonała królowa, taka, która wywoła w nim szczególne pożądanie i da syna, jakiego nie dałaby żadna inna. I gdy stracił już nadzieję, zaczynając wierzyć, że należy poddać się zasadom gry – cóż za ohyda! – i przyjąć którąś z ofiarowywanych mu książęcych córek – znalazł idealną kandydatkę. Nie, nie kandydatkę. Od chwili gdy ją zobaczył, wiedział, że znalazł żonę. Dzień należał do tych osobliwie gorących, kiedy każdy ruch jest wysiłkiem, a wszelka działalność szybko obraca się wniwecz. K’Anu unikali podobnych upałów, kryjąc się w zaciszu swoich pałaców, ograniczając wszelką aktywność do minimum. Neill postanowił jednak przeprowadzić nieoczekiwaną kontrolę wśród Gi pracujących w jego ogrodach.
Nigdy nie robił tego osobiście, ale dręczyła go potworna chandra, więc chciał oderwać się nieco od codziennych spraw. Obserwowanie Gi przy pracy niosło ze sobą coś kojącego, jak spoglądanie w wijące się języki ognia, szybowanie ptaka lub rwący nurt rzeki. Gi nie odrywali się od swoich zajęć, pochłonięci pielęgnacją roślin niczym kochankowie, dla których istnieje wyłącznie ciało partnera. Choć pot spływał obficie po ich ciemnych skórach, nie okazywali oznak zmęczenia. Neill cieszył się w duchu, widząc, że żaden nie przejawia oznak choroby; nie przerywali pracy, chyba że po to, by oddać pokłon królowi. Zdrowego Gi nie męczy nawet najcięższa, wielogodzinna praca i jada dwa razy dziennie: o świcie i o zmierzchu. Wszystkie osobniki przejawiające słabość są natychmiast eliminowane ze stada. Neill żałował jedynie, że Gi żyją tylko około czterdziestu lat. Potem zwyczajnie więdną i szybko tracą przydatność. Starych również trzeba zabijać, bo nie ma sensu żywić nikomu niepotrzebnych osobników. Neill szedł zatem radosny po niezmiernych obszarach swojego ogrodu. Widok panującej w nim harmonii przekonał go, że świat pod jego kontrolą kwitnie. Zadowolony z tej myśli, podążył wyłożoną białym kamieniem ścieżką na południowy kraniec ogrodu, z którym graniczyło miasto pracowników. Pchnęło go tam dziwne przeczucie. Wiedział, jak wyglądają ich lepianki, choć widywał je tylko z daleka. Nigdy dotąd nie odwiedzał terytoriów zamieszkanych przez Gi, ale teraz nabrał przekonania, że powinien zobaczyć miasteczko sług. Początkowo zawiódł się. Nie znalazł niczego przykuwającego oko, niczego, co zrekompensowałoby mu długą wędrówkę. Miasteczko emanowało smutkiem, nudą, szarością. Wszędzie widział monotonne piaskowe barwy, aż do rosnących
wokół lasów. Było cicho i pusto, bo większość Gi pracowała w ogrodzie. Kilku pozostałych, pod kontrolą strażnika, naprawiało lepianki, zniszczone zapewne przez burzę lub inny żywioł. Wzrok Neilla przyciągnęła młoda Gi stojąca przed jedną z lepianek. Zainteresował się nią, gdyż w ogóle się nie poruszała. Zamknęła oczy i obróciła twarz ku niebu, wystawiając ją na rażące promienie słońca. Król zbliżył się z obawą, że coś niedobrego stało się z tym osobnikiem. Dziewczyna nie zauważyła go, nie zwróciła też uwagi na odgłos jego kroków. Neill postanowił wstrzymać się z udzieleniem nagany – pozwoliło mu to dokładnie się jej przyjrzeć. Jakaś starsza Gi, zapewne matka dziewczyny, wyglądała przez okno, ale szybko schowała się na widok króla. Neill zignorował ją. Początkowo opierał się tej myśli, lecz dziewczyna urzekła go. Może dlatego, że nigdy nie przypatrywał się sługom tak dokładnie, bo nie sądził, by mogli równać się urodą z K’Anu. A ta Gi wręcz przewyższała wdziękiem wszystkie znane mu kobiety. Zawstydziłaby każdą panią. Cienka, trochę zakurzona suknia zdradzała jej doskonałe kształty, jak spod dłuta najlepszego rzeźbiarza. Skórę miała gładką, twarz czystą, niby ciemny kryształ. Włosy sięgające ramion były zmierzwione, ale niemal czuło się ich puszystość. Towarzyszył jej kwiatowy zapach, zupełnie niepodobny do kwaśnej woni Gi. Nie przypominała swoich rodaków, których twarze szybko żłobiła praca. Na pierwszy rzut oka można ją było wręcz pomylić z K’Anu. Zdradzało ją tylko odzienie. Na dodatek, pomimo ewidentnie młodego wieku, o którym świadczyła jej dziecięca twarz, wydawała się bardzo dojrzała. Biodra miała szerokie, piersi małe, ale kształtne – jeszcze nie osiągnęły ostatecznego rozmiaru.
Otworzyła oczy i zmieszała się, ujrzawszy Neilla. Natychmiast padła przed nim na kolana, czołem dotykając ziemi. – Wstań, dziecko. Posłusznie wykonała rozkaz. Wlepiła wzrok w jego stopy, nie śmiąc spojrzeć mu w twarz. Nie okazywała jednak typowej dla Gi bojaźni wobec panów. Po prostu robiła to, co do niej należało: słuchała. Neilla zachwyciła jej twarz – młoda, pełna życia, kusząca. Miała ciemne, szerokie i zachęcające wargi. W spojrzeniu kryła się duma, ale niewinna duma, poczucie własnej wartości pomimo akceptacji losu niewolnika. – Dlaczego nie pracujesz z innymi? – zapytał łagodnie. – Co znaczy ten postój? – Modliłam się, panie. – Modliłaś się? – Tak. Do Wszechrodziców. – O co? – O zdrowie dla mojej matki, panie. Neill uśmiechnął się pogardliwie i pogładził po brodzie. – Sądzisz, że zostaniesz wysłuchana? Jesteś Gi. – Jestem ich dzieckiem, panie, tak jak wszystkie stworzenia. Co to za rodzice, którzy ignorują płacz swoich dzieci? Neill zaśmiał się pod nosem. Jej wiara, silna, młodzieńcza, pełna zapału – budziła w nim litość. Wszechrodzice nie wysłuchają jej. Kiedyś zrozumie dlaczego. – Czy twoja matka jest chora? – Tak, panie. – A zatem umrze. Zawahała się. – Tak, panie.
Neill pokiwał w zadumie głową. Złapał się na tym, że nie odrywał wzroku od dziewczyny, ignorując otoczenie, jakby nie istniało. Czuł rosnące pożądanie. – Zdejmij suknię – polecił. Dziewczyna nie zwlekała; ściągnęła ramiączka, suknia zsunęła się z jej ciała i opadła na ziemię. Wyprostowała się dumnie, nie okazując wstydu, ale jej wzrok spoczął gdzieś na wysokości szyi Neilla. Wbił chciwe spojrzenie w jej piersi, w jasne i rzadkie jeszcze włosy łonowe, w cudownie ukształtowane biodra. Zbliżył się i uchwycił jej pierś, ciepłą i delikatną. Nikt jej przed nim nie dotykał. Dziewczyna nie poruszała się, choć wyczuł, że w środku drży. – Chciałbym, moje dziecko, żebyś za mną poszła. Zostaw swoją matkę i zamieszkaj ze mną, a ja sprawię, że już nie będziesz musiała się o nic modlić. – Nie. Neill odsunął dłoń i spojrzał ostro na dziewczynę. Nie rozumiał. – Spójrz na mnie. Posłuchała. Znalazł w jej czarnych oczach żar, tę samą dumę, która brzmiała w jej słowach. – Chcę, abyś za mną podążyła. Czy rozumiesz, czego żądam? – Tak, panie. Ale nie opuszczę matki. W pierwszej chwili Neilla przejęła zgroza. Darem, który otrzymał od Wszechrodziców, była władza nad wszelkimi żywymi stworzeniami. Nikt nie mógł się mu sprzeciwić. Ale ta dziewczyna to zrobiła. Czyżby utracił moc? Skonsternowany i wzburzony, rozejrzał się po wiosce. Odnalazł wzrokiem dojrzałego Gi, tnącego grubym,
krzemiennym nożem bambusowe łodygi przeznaczone na ściany lepianek. – Hej, ty! – zawołał. – Podejdź tu! Mężczyzna rzucił pracę i natychmiast podbiegł. Ukłonił się przed Neillem. Ten, jeszcze nie w pełni zadowolony, aby dać ujście złości, rozkazał: – Poderżnij sobie gardło. Gi bez wahania wykonał polecenie. Jego cięcie było szybkie i silne, krew trysnęła mu na koszulę, zwalił się na ziemię jak ścięte drzewo, głowa wykrzywiła się groteskowo. Jeszcze przez moment się krztusił, a potem znieruchomiał, choć krew wciąż wypływała wartkim strumieniem z rozoranego gardła. Neill odetchnął. Nie stracił mocy. Dlaczego zatem ta dziewczyna nie jest mu uległa? – Czy wiesz, kim jestem? – Tak, panie – odparła. – Jesteś królem. Nie miał pojęcia, jak zareagować. Wiedział tylko, że to spotkanie może okazać się brzemienne w skutki. Ktoś, kto potrafił sprzeciwić się jego woli, stanowił największe zagrożenie, jakie potrafił sobie wyobrazić. Być może dziewczyna jakimś cudem posiadła podobną mu moc. Jak się przed nią ochronić? Jedynym wyjściem było wziąć ją za żonę. Musiał ją kontrolować. – Ile masz lat, dziecko? – Piętnaście, panie. – Dobrze. – Neill kiwnął głową w zadumie. – Zatem wrócę tu po ciebie za trzy lata i odmienię twoje życie. Pamiętaj o tym i oczekuj mnie. A teraz wracaj do pracy. Ubrała się, ukłoniła i posłusznie skierowała do miejsca, gdzie trwały naprawy. Neill wiedział jednak, że nie robi tego z powodu jego władzy nad nią. Nie miał żadnej. Poszła, bo tak
chciała. – Poczekaj! – zawołał za odchodzącą. – Jak brzmi twoje imię? Dziewczyna skłoniła się lekko. – Panie, i tak nie zapamiętasz imienia Gi. Neill uśmiechnął się. Była znacznie bystrzejsza od swoich rodaków. – Masz rację. To nieistotne. Dziewczyna kiwnęła głową i odeszła. – Trzy lata co do dnia – powtórzył Neill. – Pamiętaj.
ROZDZIAŁ I Bunt Gi Many who have no will of their own Hold their souls towards the sinister bloom. – My Dying Bride 1 Neill podniósł kielich drżącą, słabą ręką. Z widocznym skupieniem przytknął naczynie do ust i łapczywie spożył zawartość. Na moment odzyskał wigor, gdy z zamkniętymi oczami i błogością malującą się na twarzy pochłaniał wino. Potem gruchnął kielichem o stół, opadł na fotel i zwiesił ciężką głowę. Wzrok miał mętny, przybity, ale nadal uśmiechał się tajemniczo. Gaŝam uznał, że najwyższy czas zrobić coś, na co z reguły nikt poza nim nie miał odwagi: zasugerować Neillowi działanie sprzeczne z jego wolą. – Chyba pora zakończyć ucztę, panie – oznajmił. – Udajmy się na spoczynek. Neill pokręcił głową energicznie, jakby chciał coś z niej strząsnąć. – Nie – mruknął. – Nie. I nie mów mi „panie”, kurwa, ile razy mam ci powtarzać? Ty i On nie musicie mi mówić „panie”. Każdy z nas otrzymał w dziedzictwie władzę nad jednym ze światów. Los chciał, że mnie trafiła się ziemia, na której
wszyscy mieszkamy. Ale to nie znaczy, że mi podlegacie jak reszta K’Anu. Jesteście lepsi, nie zapominajcie o tym. My trzej... jesteśmy jebanymi bogami, czy nam się to podoba, czy nie. On mruknął coś chrapliwie, czego Neill i Gaŝam nie dosłyszeli, ale też niespecjalnie się tym przejęli. On był już stary i choć wypił najmniej, kolebał się na fotelu najmocniej, mężnie usiłując nie usnąć. Obaj wiedzieli, że nie wytrwa długo. – Dobrze, Neill, wybacz – rzekł Gaŝam. – Jednak naprawdę już czas spać. – Powiedziałem „nie” – warknął Neill, lecz jego głos nie miał takiej mocy jak na trzeźwo. – Mam to szczęście, że gdy przebywasz w moim królestwie, musisz mnie słuchać. A ja rozkazuję, że pijemy aż do świtu lub póki nie padniemy z sił. Zarechotał, na co Gaŝam skłonił głowę. – Jak sobie życzysz. Zapanowała cisza, w trakcie której obaj pociągnęli po łyku. Neill nalał im trzem więcej. Robił to osobiście, bo nie chciał, by towarzyszyli im jacyś Gi. Sędziwy On zwiesił głowę na piersi i chrapnął głośno, opluwając sobie brodę. Gaŝam zdziwił się, że Neill tego nie skomentował. Twarz króla nieco stężała, spojrzenie spochmurniało. – Potrzebuję tego – powiedział Neill, niezręcznie machając dłonią wokół głowy. – Tego... szumu. Zagłusza płacz. – Jaki płacz? – zapytał Gaŝam po chwili, nie doczekawszy się rozwinięcia wątku. Neill spojrzał na niego, jakby dopiero teraz go zobaczył. Westchnął i wypił haust wina. Widocznie wymsknęło się mu coś, o czym wcale nie chciał mówić; był już na tyle pijany, że zapomniał o ich obecności. – Płacz przodków. Nigdy go nie słyszałeś, prawda?
– Nie wiem. Czym jest płacz przodków? Neill długo wodził po nim przytępionym wzrokiem, nim odpowiedział: – Chuj wie. Ale ciągle go słyszę. Od kiedy się urodziłem, słyszałem go każdego dnia i każdej nocy. Nawet teraz słyszę, chociaż nieco stłumiło go wino. Mój ojciec też go słyszał. I jego ojciec. I tak dalej, i dalej, aż do zasranego pierwszego króla ziemi... tego o tym śmiesznym imieniu... nie pamiętam... Nalał sobie wina, łyknął i znowu sobie nalał. – Jak brzmi ten płacz? – zapytał Gaŝam. Mimo że często pił z Neillem, robił to wyłącznie z obowiązku. Król nigdy nie zdradzał nawet najmniejszych tajemnic, za to lubił poznawać cudze. Należało wykorzystać okazję i posłuchać. – Nie chciałbyś tego słyszeć. W każdej sekundzie twojego zasranego życia... Płacz przodków. Ojciec tłumaczył to w ten sposób: kiedy jakaś istota umiera, na świecie pozostaje po niej głos. Okropny głos, jak rozpaczliwy jęk albo wycie torturowanego... Nasuwa mi się na myśl rozdzierana dusza. Głos każdego stworzenia, jakie kiedykolwiek żyło na świecie od zarania dziejów, rozbrzmiewa echem w królewskiej głowie. Czasami tak głośno, że zagłusza wszystko wokół, doprowadza mnie do szału. Codziennie do tej kakofonii dołączają kolejne głosy. Gaŝam zastanawiał się, czy Neill mówi poważnie – a może to już majaczenie pijaka? Trudno było stwierdzić, zważywszy, że król wypowiadał się wyjątkowo składnie nawet w takim stanie. Podchodziło to pod nadnaturalną zdolność. Właściwie mówił bardziej zrozumiale niż na trzeźwo, kiedy dziwacznie stylizował wypowiedzi. Nagle oblicze Neilla zmieniło się. Zmarszczył czoło i skrzywił się, jakby poczuł smród. Jego oczy zwilgotniały.
– Od narodzin... – zaczął łamiącym się głosem – od pierwszych sekund życia ten głos wypełnia moją głowę. Nie ustaje nawet podczas snu. Nie mogę się go pozbyć, wgryzł się we mnie jak pasożyt. Cały czas... Potrafisz to sobie wyobrazić? Gaŝam zaprzeczył delikatnym ruchem głowy. – Nigdy się do tego nie przyzwyczaję – wyznał monarcha. – Ale jakoś z tym żyję. Muszę. To brzemię, które nosi każdy król. Chciałbym je zrzucić, lecz jestem na nie skazany. Wiesz, to przez ten hałas w głowie taki ze mnie skurwysyn. Wszyscy poddani mnie nienawidzą, łącznie z tobą. Bo jestem wkurwiony, kiedy cały czas przodkowie wyją mi we łbie! To naprawdę wkurwia, wiesz? Trzeba mieć silną wolę. Nie poddawać się i być bezwzględnym. Tacy muszą być królowie, rozumiesz? – Rozumiem – przyznał Gaŝam i sam pociągnął łyk, żeby jeszcze lepiej to ogarnąć. Nie zaprzeczył, że Neill jest skurwysynem. Dobrze, że przynajmniej miał tego świadomość. – Tak, rozumiesz – paplał Neill. – Masz tęgi umysł. Zawsze cię podziwiałem, wiesz? I zawsze szanowałem. Zabrakłoby mi twojego rodu. Gaŝam westchnął. A jednak drań poruszył tę kwestię. – Wybacz, panie... – O, skończ już, kurwa. I znajdź sobie żonę. Wiesz, że bękart nie może zostać dziedzicem. Jeśli nie spłodzisz prawowitego potomka, twoja dziedzina przypadnie komuś innemu. Ale to mniejszy problem. Gorzej, że K’Anu raz na zawsze utracą władzę nad podświatem, którym rządzić będą bezrozumne monstra. Wiesz, że byłaby to dla nas wszystkich niepowetowana strata. Nie chcę ci wydawać bezpośredniego rozkazu, przyjacielu. Chcę żebyś sam znalazł odpowiednią kobietę. – Dzięki, królu. Ale pragnę ci przypomnieć, że ty również
nie masz żony. W twoim przypadku brak potomka okazałby się jeszcze większą stratą. Na świecie bez władcy zapanowałby chaos. Kto wie, czy świat w ogóle by przetrwał. – Widzisz więc, jakie cierpienie znoszę dla dobra świata. Wiele razy zamierzałem zrzucić koronę, ale wiem, że nigdy tego nie zrobię. Zniosę ten pieprzony chaos w głowie, by na świecie panował ład. Nieważne, że K’Anu mnie nienawidzą, że uważają moje decyzje za błędne. Łudzą się, sądząc, że świat można urządzić lepiej, sprawiedliwiej. Wszyscy jesteśmy jedynie pionkami w grze urządzonej przez Wszechrodziców. Poza nimi nie ma zwycięzców. Warto, by w końcu ktoś poza mną to zrozumiał. Żyjemy i cierpimy dla kaprysu Bogów, Rodziców Wszechrzeczy. Nawet ja. Pił bez opamiętania. Gaŝam przestał już zliczać kolejne kielichy. – I ty także się mylisz, jeśli sądzisz, że umrę bezpotomny – ciągnął król. – Znalazłem już odpowiednią wybrankę. Nie pora jednak jeszcze na jej przedstawienie. Ale już niedługo, zapewniam cię. – To doprawdy zaskakująca wiadomość – przyznał Gaŝam. – Podejrzewam, że to musi być naprawdę wyjątkowa kobieta. Neill uśmiechnął się tajemniczo i spojrzał na Gaŝama zupełnie trzeźwo. – Jedyna w swoim rodzaju – odparł. 2 Z bijącymi sercami stanęli przed pokrytą znakami ścianą, która wieńczyła korytarz. – I co teraz? – zapytał rzeczowo Pazur, nie zdradzając
oznak niepokoju i badawczo przyglądając się ścianie. Aram zwlekał z odpowiedzią. Nie mógł pokazać, że nie kontroluje w pełni sytuacji, choć pewnie i tak się tego domyślali. – Dajcie mi chwilę – mruknął. – Muszę się temu przyjrzeć. – O, świetnie! – jęknął Królik, wywracając oczami. – Więc tak to się skończy? Po to schodziliśmy do podziemi i tłukliśmy się stajami tych okropnych korytarzy, żeby teraz tu utknąć? Świetnie! – Powiedziałem: dajcie mi chwilę! – uciął gniewnie Aram. – Nie utkniemy tu. Miał tę drobną przewagę, że w odróżnieniu od Gi potrafił czytać. Ale lepiej, by nie wiedzieli, że nie był pilnym uczniem. Ani że znaki na ścianach były naprawdę stare – tak stare, że pewnie nawet jego ojciec miałby trudności z ich odczytaniem. W rozedrganym blasku czterech pochodni zdołał rozróżnić kilka wyrzeźbionych piktogramów, lecz rozkojarzony umysł nie potrafił nadać im sensu. Królik westchnął i naburmuszony usiadł pod zimną wapienną ścianą. Pazur, najwidoczniej zmęczony długą podróżą, również usiadł, oddawszy pochodnię Korzeniowi. Ten ostatni, ku głębokiej irytacji Arama, stanął obok niego pod ścianą. Wszyscy wiedzieli, że nie jest w stanie odszyfrować pisma, mimo to ze skupieniem wpatrywał się w starożytne znaki. Aram również udawał, że nie widzi niczego głupiego w zachowaniu towarzysza. Najbardziej denerwującą cechą Korzenia było to, że pragnął upodobnić się do K’Anu. Oczywiście przed nikim się do tego nie przyznawał, ale Aram wyczuwał to aż za dobrze – jego postawa i charakter zdradzały wszystko. Dlaczego niby tak usilnie naśladował Arama w każdym najdrobniejszym szczególe – w ruchach, gestach, wymowie, nawet tikach? Z jakiego innego
powodu chodziłby wyprostowany, jakby połknął kij, a nie zgarbiony jak prawie wszyscy Gi? A do tego to drażniące powtarzanie co rzadszych i bardziej wymyślnych słów używanych przez Arama. Czasami naprawdę ciężko było to znieść, a syna Gaŝama cechowała ograniczona cierpliwość. Pamiętał jednak, że pomimo pewnych wad Korzeń był wyjątkowo bystry, jak na Gi rzecz jasna. Czasami Aramowi zdawało się, że jedynie on rozumie w pełni jego intencje, a niekiedy wręcz domyśla się tego, co niewypowiedziane. Biedak chyba nie pojmował, że choćby nie wiadomo jak się starał, nie przeistoczy się w K’Anu. Przemiana jednego gatunku w drugi, nawet identyczny pod względem fizycznym, nie była możliwa. Skąd wzięła się u niego ta chorobliwa wręcz skłonność? I dlaczego w takim razie przyłączył się do spisku, skoro pragnął być K’Anu? – Czemu Liść nie zeszła z nami pod powierzchnię? – zapytał Korzeń. – Jest zbyt cenna – wyjaśnił Aram, starając się oszczędzać słowa. – Nie powinniśmy jej narażać, dobrze o tym wiesz. – Tak, oczywiście. To rozsądne, bardzo rozsądne. Nie możemy jej stracić. Ale czy nie mogłeś zabrać Nunkasty? Dla obrony, mam na myśli. Przydałby się nam. To silne stworzenie. Groźne i waleczne. Aram oderwał wzrok od ściany i spojrzał na Gi. Pozwolił sobie na dozę irytacji w głosie. – On również jest zbyt cenny. To ostatni przedstawiciel swojego gatunku. Nie wiemy, co nas tu spotka, i nie chcę narażać dwóch najbardziej niezwykłych istot, jakie znam. Ich utrata kosztowałaby świat dużo więcej niż śmierć któregokolwiek z nas. – Co nie zmienia faktu, że mocno postaramy się nie umrzeć
– doleciał ich głos Królika. – Ja tam bym siebie żałował. Korzeń zmieszał się i nie zadawał więcej pytań, lecz nie ruszył się z miejsca pod ścianą. Aram wrócił do studiowania płaskorzeźb, ignorując jego obecność. Skoncentrował się i pozwolił umysłowi zatonąć w świecie tajemniczych znaków. Ojciec zawsze powtarzał, że pismo jest wszystkim – to cała wiedza K’Anu zakodowana w wyrytych znakach. Bez pisma bylibyśmy niczym. Ale Gi nie znają pisma, ripostował Aram, i mają się całkiem dobrze. Dlatego są tym, kim są – ucinał rozmowę Gaŝam. Dlaczego powstało pismo? – pytał Aram. Po to, by wiedza i idee przetrwały swoich twórców. Gdyby zagłębić się dostatecznie w stare teksty, może udałoby się znaleźć odpowiedzi na takie pytania jak: dlaczego Wszechrodzice stworzyli świat? jak narodzili się Wszechrodzice? Lecz cierpliwe poszukiwania nie przynosiły rezultatów – Aram znajdował jedynie ogrom nikomu niepotrzebnych, nudnych kronik. Zraził się do wertowania pism, a z czasem odkrył, że stopniowo zanika w nim wyuczona latami ciężka umiejętność czytania. Wiedział, że ojca smuci ten fakt – lecz co mógł poradzić? Teksty, które poznał, nie zawierały jasnych informacji, a często wykluczały się nawzajem. Powstawały na przestrzeni wielu epok, a i tak Gaŝam zezwolił mu jedynie na wertowanie pism z okresu ostatnich dwóch tysięcy lat. Starsze zapewne byłyby jeszcze trudniejsze i bardziej niezrozumiałe, chaotyczne. Z kolei błahe, nieprowadzące do niczego opowiastki, czy teksty recytowane podczas ceremonii lub obrzędów rytualnych – w ogóle Arama nie interesowały. Bardziej dręczyło go pytanie – kto pisał te najstarsze, pierwsze teksty, tak skrupulatnie badane przez Gaŝama? Ojciec wspominał tylko, że byli to wybrańcy, obdarzeni przez
Wszechrodziców mocą uwięzienia słów w kamieniu, którą to zdolność przekazali potomnym. Jak i dlaczego Wszechrodzice ich wybrali i kim właściwie byli – nie wiadomo. Również teraz Aram spoglądał na ścianę z pewną niechęcią. Szczęśliwie okazało się, że zdolność czytania nie będzie mu potrzebna do otwarcia drzwi. Odwrócił się z uśmiechem do towarzyszy. – Drodzy przyjaciele! Dotarliśmy do celu. Oto brama do królewskich grobowców. – To dobra wiadomość – stwierdził Pazur, podniósłszy się z ziemi. – Tylko jak zamierzasz ją przekroczyć? – Nic prostszego – odparł teatralnie Aram. – Pozwólcie, że zademonstruję. – Chwileczkę! – powstrzymał go Królik. – Powinniśmy omówić ten krok! – A co tu omawiać? – zadrwił Korzeń. – Po to tu przyszliśmy, prawda, Aram? Co nie? Przecież się teraz nie wycofamy! – Racja – przyznał Aram. Dotknął obrazka przedstawiającego dłoń. Jako jedyny na całej ścianie był wklęsły, więc bez trudu domyślił się jego przeznaczenia. Spotkał się już kiedyś z podobnym systemem. Pod naporem jego ręki ściana po lewej stronie wsunęła się do środka, po prawej natomiast z równie głośnym, ciężkim łoskotem zaczęła sunąć ku nim. – Wchodźcie, szybko! – nakazał. Ściana obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni wokół własnej osi i utknęła w tej samej kamiennej ramie co poprzednio. Zamknęła się za nimi ze złowieszczym łoskotem, jakby sugerując, że nie otworzy się już w drugą stronę. Znaleźli się w rozległej, wysokiej komnacie podpartej
potężnymi kolumnami. Światło pochodni nie docierało daleko, ale komnata zdawała się rozciągać bez końca we wszystkie strony. Powietrze wewnątrz nekropolii było znacznie cięższe niż w innych częściach podziemnych korytarzy, pełne wszechobecnego pyłu. – No – mruknął Królik. – A więc jesteśmy. To czego konkretnie szukamy? – W tym pomieszczeniu znajdują się groby dawnych władców – wyjaśnił Aram. – Musimy znaleźć grób króla, którego zwano Rafaonem. – Po czym go poznamy? – spytał Pazur. – To proste. Na drzwiach jego grobowca wisi coś w rodzaju talizmanu w kształcie oka, w którym uwięzione są moce zdolne go przebudzić. Nie dotykajcie talizmanu ani drzwi, ani czegokolwiek. Jeśli znajdziecie właściwy grobowiec, po prostu zawołajcie pozostałych. Dał im znak, by się rozeszli, ale Królik ponownie zatrzymał go, chwytając za ramię. – Powiedz mi, jesteś absolutnie pewien, że to nam pomoże? Pazur i Korzeń również spojrzeli na niego wyczekująco. Postanowił być z nimi szczery. – Nie. Już wam mówiłem, niczego nie jestem pewien. Nie wiem, czy cokolwiek wskóramy, nie wiem, czy cała ta wyprawa nie jest największą głupotą w moim życiu. Ale chcę spróbować, a wy zgodziliście się podjąć ze mną to ryzyko. Żałował, że nie ma z nimi Gaŝama. Ojciec, jako władca podświata, rządził tutaj wszystkim i wszystkimi, tak jak Neill na powierzchni. W jego obecności nie musieliby się niczego obawiać. Lecz nawet nie wspomniał mu o ekspedycji; Gaŝam nigdy by się na nią nie zgodził. W przylegających do sali kolumnowej komnatach
spoczywały wysuszone i zabalsamowane szczątki dawnych monarchów, poprzedników Neilla. Złożono ich w miejscu uznawanym za święte, gdzie według legendy Wszechrodzice rozpoczęli kreację świata, podświata i nadświata. Podobno leżeli tu wszyscy królowie władający światem od czasu, kiedy Wszechrodzice podarowali K’Anu władzę. Gdyby przejść całą nekropolię, można by policzyć, ilu królów panowało od zarania dziejów. Arama nie dziwiło jednak, że nikt się o to nie pokusił. Przebywanie w tym miejscu nie należało do najprzyjemniejszych doznań; głębokiego mroku nie przenikały mdłe światła pochodni, a serca gościa nie opuszczało bezzasadne – przynajmniej pozornie – poczucie zagrożenia. Cisza wwiercała się w uszy, roznosząc lęk po całym ciele. Aram szybko pożałował, że postanowił rozdzielić grupę. Zwłoki władców nie mogły zostać pochowane bez odpowiedniego zabezpieczenia – obkładano je szczególną klątwą. Znający magię szamani odprawiali skomplikowane rytuały, które w pewien sposób chroniły dusze zmarłych przed wiecznym odejściem. Pozostawały na ziemi, gotowe obudzić się na wezwanie. Tajemnicze moce śmierci więziono w specjalnych talizmanach, za które zazwyczaj służyły przedmioty bliskie danemu władcy. Szamani wypowiadali sobie tylko znane złe zaklęcia, które powtórzone w grobowcu budziły króla. Wystarczyło jedynie użyć zawieszonych u drzwi talizmanów, które tylko czekały, aż ktoś zdejmie je i wypowie magiczne słowa. Monarchów budzono jednak wyłącznie w razie najwyższej potrzeby, przez resztę czasu pozwalając im spokojnie spać w swoich podziemnych łożach. Aram nie przejmował się, że tylko królowie świata mieli prawo przywoływać dusze swoich przodków. Kiedy wśród należących do ojca tabliczek przypadkiem natrafił na zaklęcie