alien231

  • Dokumenty8 985
  • Odsłony462 563
  • Obserwuję285
  • Rozmiar dokumentów21.8 GB
  • Ilość pobrań381 770

Klima Ladislav - Cierpienia księcia Sternenhocha

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :762.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Klima Ladislav - Cierpienia księcia Sternenhocha.pdf

alien231 EBooki K KLIMA LADISLAV.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 81 stron)

LADISLAV KLIMA CIERPIENIA KSIĘCIA STERNENHOCHA TYTUŁ ORYGINAŁU: UTRPENI KNIŽETE STERNENHOCHA PRZEKŁAD: JACEK BALUCH WYDAWNICTWO LITERACKIE KRAKÓW 1980

Przedmowa Ze spuścizny księcia Sternenhocha, jednego z pierwszych wielmożów Rzeszy Niemie- ckiej na początku naszego stulecia, który z całą pewnością zostałby następcą Bismarcka, gdyby Los nie był mu rzucił pod nogi potężnej osoby Helgi-Demony, wpadł nam w ręce fragment dziennika. Nie wahamy się z jego publikacją, ponieważ historia, którą opowiada, jest ze wszystkich nam znanych jedną z najkoszmarniejszych i najkomiczniejszych zarazem. Zdarzenia poprzedzające 19 sierpnia 1912 podajemy jedynie w najogólniejszym zarysie, jako krótkie opowiadanie — nie zaś w formie dziennika: są tylko prolegomeną historii właściwej. Także pod innym względem pozwolimy sobie na liczne licencje. Przede wszystkim co nieco zintelektualizowaliśmy naszego bohatera. Było to konieczne. Jaśnie Oświecony był z piórem poniekąd na bakier... A w ogóle, jeśli Czytelnik pragnie sobie wyrobić pogląd, jaki był książę i jak mógł wyglądać oryginał jego rękopisu, niech sobie przeczyta strony 103, 104, 123; nasz bohater nie był ani trochę lepszy od swego brata generała. Ponieważ jednak nawet najmniej- sze wykroczenie przeciw empirycznie dostępnej rzeczywistości musi pociągnąć za sobą coraz dalsze, zdecydowaliśmy się śmiało, ale tylko jeśli chodzi o inteligencję księcia, postępować z całkowitą dezynwolturą i na nosa, z lekkością i brawurą, swobodą i z gestem. I jesteśmy prze- konani, że sedno sprawy nie tylko na tym nie ucierpi, ale zyska. Jakie znaczenie może mieć tych kilka wybryków, paradoksów, pomyłek, nonsensów? Świat sam to jeden wybryk i para- doks, i pomyłka, i nonsens. Strach autora przed potknięciem się jest tym samym, co obawa kogoś, kto wpadł jak długi do gnojówki, żeby się nie pobabrać. A teraz przedkładamy, bez dalszych zbędnych usprawiedliwień, Czytelnikowi amalga- mat, przekonani, że — jak mówi Goethe o Werterze — „duchowi naszego bohatera swego podziwu, losowi jego swych łez nie poskąpi”.

I Po raz pierwszy ujrzałem Helgę na balu; ja miałem 33, ona 17 lat. Pierwszym moim wrażeniem było, że to dziewczyna wręcz paskudna. Długa jak tyka, cienka, że można się przestraszyć; twarz haniebnie blada, niemal biała, chudości; żydowski nos, rysy w całości, choć skądinąd nie najgorsze, tak jakoś zwiędłe, ospałe, usypiające; wyglądała jak trup przez mechanizm jakiś poruszany — tak samo jak twarz także jej ruchy były straszliwie leniwe i zdechłe. Oczy trzymała wciąż spuszczone jak pięcioletnie, najwstydliwsze dziewczątko. Jeszcze najlepsze, co miała, to potężne, jak sadza czarne włosy... Zrobiło mi się stricte niedo- brze, kiedy się o nią nasamprzód otarłem spojrzeniem; a kiedy hrabia M., malarz-dyletant, powiedział: „Ta panna ma nadzwyczajnie interesującą, klasycznie piękną twarz” — nie mogłem powstrzymać rechotu. Doprawdy nie wiem, jak to się dzieje, że wszyscy ci plastycy i ludzie „o wyrobionym guście” w ogóle nie mają gustu — widocznie tak długo sobie go wyra- biali, aż z niego nic nie zostało; co mi się podoba, im się akurat nie podoba, a co mi się nie podoba, im podoba się jakby na przekór. Ja na przykład nie oddałbym twarzyczki żadnej pucołowatej berlinianki za głowy wszystkich greckich kamiennych bogiń i prawie każdy infanterzysta jest dla mnie piękniejszy od takich dziwacznych nosaczy Schillera i Goethego, o których pięknie i szlachetności tyle się gada. A pomimo to — czy uwierzycie? — musiałem na nią wciąż od nowa spozierać... A kiedy raz, tańcząc tuż obok mnie, podniosła przypadkiem oczy, nawet na mnie nie patrząc, jakby mnie poraziła ładunkiem elektrycznym... Od tego dnia musiałem o niej wciąż myśleć. Miesiącami. Wreszcie zapomniałem — wtem ujrzałem ją znowu; i znów na balu. Przedziwnie mnie to wzburzyło; słyszałem łomot własnego serca. Długo siedziałem jak na szpilkach — aż wreszcie poprosiłem ją o taniec. Usprawiedliwiałem się w duchu: „Jest to z mojej strony, znakomitego szlachcica Germanii, posiadacza 500 milionów marek, pierwszego doradcy i ulubieńca Wilhelma, akt wielkoduszności, szlachetności i wzniosłej kurtuazji zapro- ponować taniec potomkini rodu przed stuleciami sławnego, dziś obskurnego, zbiedniałego, prawie żebraczego — jak właśnie się informowałem; prawie nikt z nią nie tańczy, każdy mój czyn pochwali — a ona — jakże będzie szczęśliwa! Ale nie okazała najmniejszej radości. Podniosła się jak automat, tańczyła jak drewno. Całkiem niezwykle zmieszany mówiłem mało i głupio. Nie wiem, co to było, co narkotycznie przenikało mi do rąk z tego kościstego ciała. W czasie całego tańca nie podniosła oczu i tylko dwa, trzy słowa wypowiedziała szarym, niemal chrapliwym głosem. Kiedy taniec się skoń- czył, przycisnąłem ją mocniej i wygłosiłem jakiś taki trochę tłustawy dowcip. Z lekka mnie odtrąciła, podniosła oczy. Nie były teraz przykryte powiekami — rozwarły się naraz niewia- rygodnie, stały się niby kocie — tak właśnie zielone, tak właśnie dzikie, drapieżne, straszliwe. Wargi, przedtem leniwie na sobie spoczywające albo na wpół otwarte, ciasno się zwarły, stały się ostre jak brzytwa, nos się zwęził, chrapy uwydatniły i dziko zafalowały... Nie trwało to dłużej jak błyskawica; potem bez słowa znowu odeszła — w trupa z powrotem przemieniona furia — do swojej starej, dość nędznie wyglądającej opiekunki. Myślę, że byłem w tym momencie tak samo blady jak ona. Ale jakie to uczucia mną wstrząsały?... Czyż nie było to mistyczne przeczucie groźnej przyszłości?... Powiadam: nie widziałem nigdy przedtem twarzy choć w przybliżeniu tak strasznej i przerażającej, i nigdy bym nie uwierzył, że może się tak rozognić, jak błyskawica ciemną chmurę, twarz tak trupio mdła, jakiej również ani przedtem, ani potem nie widziałem. Decyzja zapadła. W tydzień później szedłem do jej ojca prosić o jej rękę — — — Czemu to uczyniłem? Nie wiem. Wiem jedynie to, że nie dyktował mi tego rozum. Nie kochałem jej, jeśli miłość jest czymś pięknym i słodkim. Z pewnością jednak, jeśli

w moich odczuciach było coś z tego uczucia, mój wstręt do niej był dziesięciokroć silniejszy. I to pewne, że z tuzin kobiet kochałem bardziej, choć nie przyszło mi do głowy iść z którą- kolwiek do ołtarza. A przecież coś mnie ku niej popychało, coś ciemnego, przedziwnego, szatańskiego... Tak, był w tym szatan, nikt inny! Omamił mnie tak, że chwilami wydawała mi się bajecznie drogocennym kamieniem, którego posiadacz będzie się mógł uważać za szczę- ściarza; że nawet — nie do wiary! — jej szczupłość i bladość tu i ówdzie wydawały mi się wręcz podniecające! Wielka jest siła szatana... A poza tym — mam wielką skłonność do ekscentryczności. Myśl, że ją, biedną jak mysz kościelna, ale gałąź rodu dawnej sławy, bez ceregieli i bliższej znajomości uczynię swą małżonką, schlebiała mojej próżności. Jaką wywoła to wszędzie sensację! Będę dla ludzi jak piorun — bezinteresowny, wielkoduszny, idealny! A co na to Jego Cesarska Mość! A jaką radość uczynię jej niebogiemu ojcu! A jej samej! Dowiedziałem się już wcześniej, że bardzo jej źle u tatusia; powita we mnie z pewnością swego wybawcę. — Mogłem się łatwo ożenić z panną niezmiernie bogatą; ale czy moje krocie potrzebują pomnożenia? Wziąć sobie córkę amerykańskiego miliardera, który dorobił się majątku na handlu bekonami? Nie wątpię, że dostałbym nawet księżniczkę z rodu królewskiego, wspaniałą, wszelkimi cnotami ozdobioną; wszak, nie bacząc na mój ród i bogactwo, mogę o sobie rzec, że jestem urodziwy, pomimo pewnych felerów, tak jak na przykład, że mam tylko 150 cm i ważę 45 kg, że jestem prawie bezzębny, łysy i bez zarostu, poniekąd zezowaty i mocno kulawy; ale nawet słońce ma plamy. Szedłem więc do jej ojca, do sześćdziesięcioletniego nadporucznika w stanie spoczy- nku; nie udało mu się wspiąć wyżej i już dawno został przeniesiony na emeryturę; nie dlate- go, że brakowało mu dzielności, inteligencji, gorliwości — ale nie było człowieka, z którym potrafiłby się zgodzić. Ze swego dziwactwa i ekscentryczności był w swoim otoczeniu wręcz sławny. O, jakże się cieszyłem na wrażenie, jakie wywrze na nim moja fantastyczna propo- zycja! Pomimo to serce waliło mi ze wzruszenia, kiedy pukałem do jego drzwi. Mieszkali w dwóch maleńkich izdebkach na poddaszu. Helgi nie było w domu. Odetchnąłem, ponieważ w tej chwili miałem, nie wiem dlaczego, przed nią wielkiego stracha. Stary leżał na podłodze mając pod głową jakąś szkatułę; kurzył fajkę i spluwał na ścianę. Chwilę pozwolił mi stać nie odpowiadając na moje przywitanie i nie patrząc na mnie; potem nagle tak szybko się zerwał, że z krzykiem uciekłem do drzwi myśląc, że chce mnie udusić... Wszak samo jego oblicze mogło napędzić stracha: takie dziwne, dzikie, a przecież na swój sposób chwackie, szalone, a jednak mające coś imponującego. Oczy, czarne jak węgiel, paliły niczym żar. Przypominały mi oczy córki, ale poza tym nie było między nimi żadnego podo- bieństwa. Przedstawiłem się. Pochwycił mnie za ramiona, przez dobrą chwilę wpatrywał mi się w oczy, a potem bez słowa rzucił na krzesło. Byłem przerażony, ale nie obrażony: tłumaczyłem sobie tę gwałtowność i niegrzeczność jako przejawy niezwykłej radości z tak dostojnej wizyty. I od razu, bez wstępu, jak sobie umyśliłem, powiedziałem zebrawszy się na odwagę: „Pozwalam sobie, panie, prosić o rękę córki Helgi”. Ale cóż to? Ledwo wypowiedziałem te słowa, pociemniało mi w oczach i duszy, czułem się, jakbym przekroczył próg bramy piekielnej, nad którą pisze: „Wy, którzy tu wstępujecie, porzućcie wszelką nadzieję...” Minutę milczał i ani jeden mięsień nie drgnął na jego twarzy. Potem wrzasnął: — Jeśliś naprawdę Sternenhoch, dziewka jest twoja; jeśli nie, wylecisz za drzwi! Legi- tymuj się! Teraz dopiero poczułem się urażony i już miałem wstać, żeby albo odejść, albo wlepić grubianinowi policzek. Ale tego pierwszego nie zrobiłem czując, jakim by mnie takie minuto- we oświadczyny uczyniły powszechnie bezgranicznie śmiesznym; a drugiego dlatego, że się trochę tego wariata bałem. Rzuciłem na stół swój bilet wizytowy. — Hm — zamruczał — nie jest to wprawdzie właściwa legitymacja, ale za drzwi tym-

czasem nie wylecisz. Więc to ty jesteś tym głównym doradcą Wilusia i jego ukochaną? No — wyglądasz na to, nie ma co mówić, lepiej legitymujesz się swą twarzą, jak tym papierem. To kiedy będzie wesele? — To zależy od obopólnej zgody — wyjąkałem nie wiedząc w ogóle, co myśleć. — Im prędzej będę miał z głowy to straszydło, tym lepiej. — Tfu — zdobyłem się wreszcie na odwagę — to tak mówi ojciec o własnej krwi? Stary zarechotał — klepnął mnie w bary; cud, że nie zwaliłem się z krzesła. — Ponieważ taki z ciebie dureń, że chcesz zostać jej małżonkiem a moim zięciem, chcę się przed tobą trochę wywnętrzyć. Za swoją krew uważać zgniłą poczwarę? Diabli wiedzą, co za pokurcz, czy żółwi samiec albo bagienny duch wyruchał moją starą. — Tfu, tfu, tfu! — Z niej też było takie tyczkowate, białe, nieme straszydło. Całymi nocami chodziła po pokojach tam i z powrotem — człap, człap, człap... Jeszcze dziś, choć zdechła już dziesięć lat temu, przychodzi o północy do mojego łóżka i szepce: „Kochaj Helgę, uważaj na nią, nie wiesz, co posiadasz”. Ale ja wpatruję się w nią, palę z pistoletu, i rozpływa się jak dym. Chciałem mieć syna jak się patrzy, prawdziwego mężczyznę, albo chociaż — lepszy rydz jak nic — dziewczynę jak żywe srebro: a tu masz! — jedyny przypłodek, którym mnie ta czaro- wnica uszczęśliwiła, jest jakby naumyślnie największą łajzą, jaką dotąd widziałem! Czy to w ogóle moją córka, moja?... No — dopóki była mała, była inna — dzika, że nawet dla mnie było już tego za wiele. Ale nigdy jej za to nie karałem, chwaliłem ją, chociaż z jej powodu wzywano mnie często do urzędów. Dopiero kiedy miała dziesięć lat, sprałem ją raz, ale nie za karę, tylko dlatego, że mi przyszła na to ochota. I od tego dnia zupełnie się zmieniła. Z całej swawoli i wesołości nic! Przestała mówić i prawie jeść — wierzba płacząca; zdychała, im dalej tym więcej. Myślę, że mnie przedtem kochała i że, rozczarowawszy się do mnie, roz- czarowała się jakoś do całego świata; niesłychane, z powodu takiego głupstwa! Nie tknąłem jej potem przez całe lata ufając, że to przejdzie — ale nie! Było coraz gorzej. Pomyślałem więc sobie: „To, co cię do tego przywiodło, może cię od tego, jak zdarza się wariatom i niemowom, znowu uwolni!” — i prałem ją odtąd dzień w dzień. Wszystko na darmo, coraz bardziej więdła, pewnie jej miękł i mięknie mózg. Z niczego sobie nic nie robi, ani ją co ziębi, ani grzeje, jakby była jakąś zagubioną, zatraconą duszą nie z tego świata. Tylko raz chyba, dzięki Bogu, trochę się opamiętała: zauważyłem ją w nocy skradającą się z nożem w ręku do mojego łóżka; kiedy zobaczyła, że mam otwarte oczy i patrzę na nią spokojnie, obróciła się i jakby nigdy nic wyszła do pokoju obok. Wyskoczyłem, biegnę za nią — leży i śpi. Na drugi dzień niczego się od niej nie dowiedziałem; nie wiem więc do dziś, czy mnie chciała napra- wdę zamordować, czy może była w stanie lunatycznym, czy było to moje przywidzenie, czy tylko sen... — Tak to wygląda, moje głupie książątko. Ciągle ją jeszcze chcesz? — Przede wszystkim mnie nie tykaj! — zagrzmiałem straszliwie i z samej przekory, choć to, co słyszałem, napełniało mnie przerażeniem i niepewnością, zawołałem: — Właśnie że chcę! Z pewnością jest to niezwykła osoba, jeśli ktoś taki znajduje ją złą, okrutniku, któryś ją nieludzką udręką doprowadził do tego stanu! Wstyd! — Ile bohaterstwa w takim gołąbeczku! Ale z ciebie będzie dobry mężuś dla niej. Cha, cha! Ale uważaj, uważaj — kto wie, co się z niej jeszcze wykluje, może mityczny smok albo wędrujący trup — może to być całkiem interesujące... No, żebyś mi już dał spokój, leć szybko po księdza, leć, leć! I wypchnął mnie za drzwi. A ja — wstydzę się do dziś — zapytałem dosyć pokornie: — Ale jak mam sobie wytłumaczyć, że choć pragnie pan tego, żeby się córki pozbyć, zachowuje się wobec kandydata do jej ręki tak, że mam po stokroć chęć zostawić wszystko tylko dlatego, żeby mnie ominęło szczęście posiadania tak przyjemnego teścia? — Jak? Tak, ale nic na całym świecie, nawet nieustanny widok tej szmaty, nie potrafi mnie zmusić do tego, żebym z łapserdakiem, łachudrą, łachmytą nie postępował, tak jak nale-

ży i jak się patrzy! Teraz jednak naprawdę się wściekłem: — Chłopie! — wrzasnąłem z nieoczekiwaną odwagą — tak mówisz z pierwszym mężem Rzeszy? Czekaj tylko! Już jutro zostaniesz pozbawiony emerytury, aresztowany, bity w kryminale przez policjantów, aż ci skóra sczernieje! A na rękę pańskiej córki już nie refle- ktuję! I wypadłem na zewnątrz, mrocznie, wielce szczęśliwy, że cała ta szalona sprawa umarła śmiercią naturalną. Ale ledwo ocknąłem się na schodach, wybiegł za mną i ze straszną siłą wciągnął z powrotem. Przestraszony, obawiając się najgorszego, nawet się nie opierałem temu oczywistemu szaleńcowi. On jednak, jakby go coś odmieniło, zakwilił: — O, Jaśnie Oświecony, racz się nie gorszyć, miałem od momentu, w którym zechcia- łeś do mnie wstąpić, atak nerwowy, ducha zamraczający. Do stu diabłów! — wrzasnął i ude- rzył się pięścią w usta, i natychmiast dalej kwilił: — Żywię dla cię, Jaśnie Oświecony, najwyższą cześć, wzniosłość ducha ogarnia zorzą twoją twarz — tfu! Jestem nieskończenie szczęśliw, że mnie, żebrakowi niegodnemu na ciebie podnieść oczy, uczyniłeś tak niesłycha- ną propozycję! Proszę wybaczyć miłościwie! — No, no, no — stękałem, na wpół ujęty pochlebstwem, na wpół bojąc się, że moja nieustępliwość mogłaby spowodować wybuch szału. — Podtrzymuje książę swoją ofertę, nieprawdaż? — skamlał składając ręce. — No, no — — czemuż by nie — — będzie to jednak zależało od pańskiego zachowa- nia — — Ach, będzie już niezmiennie bez zarzutu! Jestem szczęśliwy, Jaśnie Oświecony! — Ale co, jeśli mnie Helga nie kocha? — powiedziałem, żeby tylko coś powiedzieć, starając się wykręcić ręce z kleszczy jego dłoni, w które mnie znowu pochwycił. — To będzie kochać innych, nie martw się — — ale cóż to znowu mówię, ja nie- szczęsny, znowu ten atak... Jakaż kobieta mogłaby księcia nie kochać? — Co jednak, jeżeli się nie zgodzi? — To ją nauczę rozumu dyscypliną. — Tfu! Myśli pan, że chciałbym żonę, która by mnie wzięła pod przymusem? — Oczywiście! Ale ona księcia z pewnością już kocha, jak by inaczej! Dyscyplina nie będzie potrzebna, przyrzekam! Racz, Jaśnie Oświecony, zachować dla nas przychylność — wszak to będzie dla tej szma— — dla niej niezmierne szczęście! Jej głupota zniknie w najwy- ższych sferach, między wami, durniami, będzie może nawet dobrze wyglądać — ale pardon, pardon! — Dość! — powiedziałem szybko. — Proszę z nią pomówić i oznajmić mi na piśmie jej odpowiedź! Adieu! Towarzyszyły mi jego najuniżeńsze ukłony. Ledwo zamknął za sobą drzwi, zabrzmiało potężne splunięcie. W pierwszej chwili znajdowałem się w stanie chaosu, ale zaraz potem zrodziło się we mnie mocne postanowienie, że dam spokój całej sprawie. Napełniło mnie to słodyczą, choć równocześnie płonąłem z hańby z powodu tego huzarskiego, szalonego wybryku. Ale straszliwy los chciał, że na ulicy, kilka kroków od domu, spotkałem Helgę i że spojrzała na mnie oczyma szeroko rozwartymi, ogromnymi, straszliwymi, nieopisanymi. Przestrach i tajemnicza groza tylko cudem mnie nie powaliły; ciarki mnie obleciały, wzrok się zmącił, nawet jej nie pozdrowiłem... To spotkanie zadecydowało. Szatańskie sidła zaciągnęły się nade mną nierozerwalnie. Nie było już obrony. Dniem i nocą straszyły mnie szatańskie oczy; czułem, że pogrążyłyby mnie w szaleństwie, gdybym im nie odebrał siły, nazwawszy je swymi. Wahałem się wprawdzie jeszcze tydzień, ale było jasne, jakie to śmieszne, bezsilne. Odpowiedziałem na list starucha, bardzo pokorny, który otrzymałem następnego dnia po mojej wizycie, oznajmiający, że Helga bez zastrzeżeń się zgadza — odpowiedziałem— —

Za miesiąc była moją żoną. * Jak ofiarne jagnię szła do ołtarza; zupełnie jak lalka, którą bawią się dziewczynki, poczynała sobie w noc poślubną — — a ja, ja jak idiota... nie chcę, nie mogę, nie wolno mi tego opisywać Rankiem, kiedy oprzytomniałem, chciałem odebrać sobie życie, ze wstydu, że to zrobi- łem . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . „Może teraz, kiedy jest kobietą, zmieni się, jak to zwyczajnie u kobiet bywa” — powie- działem sobie; ale przeciwnie, stawała się, jeśli to w ogóle możliwe, jeszcze gnuśniejsza, bardziej trupia, wstrętniejsza... Nie pytana w ogóle nie mówiła, zapytana odpowiadała wpra- wdzie, ale tylko to czy owo, monosylabami. Żółw nie lezie wolniej; nikt nie widział jej spoj- rzenia. Ale służbie nie rozkazywała, ubrana chodziła jak łachmaniarka. W zabawach brała udział tylko wtedy, kiedy jej kazałem, ale wówczas była posłuszniejsza niż kiedykolwiek. Wszelako ta prezencja!... „Sternenhochliku — powiedział mi Wiluś — ty naśladujesz księcia Stawrogina, który, aby wywołać furorę, pojął żonę niespełna rozumu i garbatą, jak wyczy- tałem w pewnej głupawej powieści Dostojewskiego”. „Ochlajduszku — mówił mi wielki książę — nie wziąłeś sobie przypadkiem za żonę tego kobiecego, drewnianego automatu, tej — jakże jej tam — je m'em fische — z opowieści Hoffmanna?” Ale pewien znany poeta, którego Wiluś przyjął kiedyś na audiencji i natychmiast wyekspediował kopniakiem w rzyć, powiadał do mnie z zachwytem: „Ludzie zbyt często nie umieją odróżnić snu od jawy, boskiego odpoczynku od lenistwa, pomału płużącego się tygrysa od świni. Ona śpi, śpi, śpi! Ale przebudzenie będzie straszne, zwłaszcza dla ciebie, książę”. I miał rację, poetycki łobuz. Już nasza pierwsza poślubna noc miała konsekwencje... — nadmieniam, że prędzej bym umarł i ze wstrętu, i ze strachu, i z czegoś nieznanego... gdybym po raz drugi — — W czasie jej zaawansowanej ciąży zaobserwowałem w niej wyraźne zmiany duchowe... Oczy już jej nie opadały, ale patrzyła stale nieruchomo w przód, w tajemniczą niewiadomą. Chód stawał się coraz szybszy i szybszy, głos bardziej przerywany i metaliczny. Podczas gdy dawniej potrafiła przestać całe dni jak posąg przy oknie albo wylegiwać się jak jej czcigodny papa na podłodze, spędzała je teraz na powietrzu; bywały noce, które trawiła sama w lasach. Nieprzerwanie czytała. Ba — nieraz, dziw nad dziwy! — nawet się zaśmiała; kilkakrotnie sama do mnie przemówiła i rozmawiała chwilę jak normalni ludzie — — Stan ten po jej połogu — urodziła mi szczęśliwie żywego, podobnego do mnie chłopa- czka — z nagła się spotęgował, bardziej rzucał się w oczy. Zarządzała teraz wiele służbą, i to w taki sposób, że się jej wszystko uniżenie podporządkowywało. Ustawicznie coś pisała. Złowieszczo płonęły chwilami jej oczy, ale przeważał nastrój głębokiego zamyślenia, melan- cholii. A ja zaczynałem ku niej, właściwie dopiero teraz, odczuwać jakiś ciepły pociąg i tęsknotę... Pewnego razu postanowiłem położyć się do jej łoża, zanim wstąpiła do swej sypialni. Bez lęku, bez czucia patrzyła na mnie czas dłuższy — potem poszła do psiarni, gdzie spędziła całą noc na słomie. Drżałem zagadkowym przeczuciem, że lada dzień stanie się coś strasznego. — I stało się! Ale wybuch był przeraźliwszy od wszystkiego, co malowała moja fantazja. Siedziałem nad kolebką mojego niebogiego synka. Helga leżała na kanapie i pisała. Ja gładziłem swojemu robaczkowi rzadkie białawe włoski i tak mówiłem: — Moja kruszyno złota, ty mój, mój, prawda? No powiedz! Kiwnij chociaż główką. — I sam kiwnąłem. — No widzisz! Jak by zresztą inaczej. Jesteś przecież całkiem do mnie podobny, a do mamusi ani trochę. Nie masz jej wielkich oczu jak misy, ale takie maleńkie, ufne jak moje. Masz jaśniuteńkie, rzadziutkie włoski, jakie ja miałem, i jak ja malutki, okrą- glutki nosek jak wisienka —

Rozlej się syk przeraźliwy... przestraszony oglądnąłem się, czy nie ma w pokoju żmii... Helga pisała nadal nie podnosząc oczu... A ja, choć coś mi mówiło, że powinienem natych- miast odejść, kontynuowałem, niestety, w jakimś bezmyślnym buncie... — Helmutku mój, co tak patrzysz na mamusię? Jakbyś się jej bał... Nie bój się, ona ci nic nie zrobi, a gdyby ci chciała dać klapsa, tatuś cię nie da — przecież jesteś cały, calutki ja — Zabrzmiał straszny, stłumiony dźwięk, jak ryk w cyrku, bezwiedny, patrzącej na ognistą obręcz pantery. I od razu główka dziecka zniknęła pod poduszką. Ależ falowała... Nie wie- dząc, co to znaczy, rozglądam się i widzę, jak Helga — o twarzy Meduzy — trzyma niemo- wlę za kostkę, głową w dół. A zaraz potem wyleciało malutkie ciałko ponad wyrodną matkę — poczułem straszne uderzenie i straciłem przytomność. Kiedy ją odzyskałem, widzę swoją żonę, jak siedzi na ziemi po turecku i pali wirginię. Między nią a mną leżało nieruchomo martwe nagie ciałko z roztrzaskaną czaszką. Czuję coś lepkiego na włosach i policzkach, sięgam — krew i mózg! Przez dłuższy czas nie rozumia- łem, co się stało, ciągle ogłupiały z tego uderzenia w głowę. Wtem przemówiła spokojnym, strasznym, zupełnie innym głosem jak kiedy indziej: — Tajemnicze moce omamiły w dzieciństwie mą duszę, wolę moją spętały. Tylko w ten sposób mogło się stać, że połączyłam się z tobą, wstrętniejszym mi od kogokolwiek. Otrząsnęłam się zwycięsko, stoję tu całkiem odnowiona i silna, i straszna; biada każdemu, kto stanie mi na drodze! Pokalałeś mnie na zawsze — nie przez obcowanie, ale przez to, że zmusiłeś mnie do noszenia w sobie twojego wstrętu przez dziewięć miesięcy, że stał się mną, a ja nim — oszalałabym!... Musiał zginąć! Zapamiętaj sobie: niańka pozwoliła spaść na głowę ciężkiemu złotemu przyciskowi; jeśli powiesz inaczej, oświadczę — nie ma świadków — że ty zamordowałeś!... Od dziś nie wymienimy między sobą ani słowa, niezbędny kontakt będzie się odbywał w formie pisemnej, tylko nie twoim pismem, które zawsze przyprawia mnie o wymioty! — I szybko się oddaliła. Będę się streszczał. Zgodziłem się na jej dyktat. Piastunce, na skutek osobistej inter- wencji cesarza, podniesiono karę z czterech lat do ośmiu. Helga wzięła się zrazu do zarzą- dzania moim majątkiem, i trzeba powiedzieć, że dobrze. Wszystko się przed nią trzęsło. Dwukrotnie odważyłem się zwrócić do niej i za każdym razem dała mi w odpowiedzi, nałoży- wszy wprzód rękawiczkę, policzek, aż się zachwiałem. Najgorsze jednak, że im dalej, tym bardziej mi się podobała. Bo także zewnętrznie zmieniła się nie do wiary: zaróżowiła się, wypełniła — stała się najczarowniejszą kobietą pod słońcem. Dopóki się zgadzała na wszy- stko, nie zauważałem jej; dopiero teraz zacząłem jej pragnąć, kiedy stała się dla mnie nieosiągalna. W swojej żądzy wpadłem na nieszczęśliwy pomysł: „Kiedyś poskromiło ją lanie ojca, możliwe, że teraz podobny proceder uczyni ją uległą; nie życzyłbym sobie wprawdzie, żeby wpadła ponownie w stan poprzedniego odrętwienia, ale gdyby się to stało tak rozumnie, pół na pół, byłoby najlepiej!” — I odwiedziłem, po raz pierwszy od dnia ślubu, swojego rozkosznego teścia. Był z miejsca gotów. Żałuję teraz, że nie odmalowałem mu w dostate- cznie żywych barwach, jak ogromna zmiana zaszła w jego córce... Byłem niemym świadkiem straszliwej sceny, która rozegrała się następnego dnia. Staruch, ujrzawszy córkę, zamiast powitania przeciągnął ją dyscypliną przez plecy — w moment później sztylet przejechał mu przez gardło. — Po długich zmaganiach ze śmiercią wyleczył się i poprzysiągł zemstę. Wkró- tce przywlekła się Helga w nocy, biała jak kreda, na czworakach z lasu. Miała przestrzeloną pierś. Ale ojca znaleziono na drugi dzień w lesie martwego z przedziurawioną czaszką. Helga wyzdrowiała. Pewien kłusownik skończył z ręki kata. Od tego czasu przestała się zajmować sprawami gospodarczymi, koncentrując się na innych sprawach, o których nie chcę nawet wspominać... Wkrótce nagle wyruszyła w podróż i wróciła dopiero po dwóch latach. Gdzie nie była, czego nie wyczyniała, o tym nie wiem

prawie nic pewnego. Zjeździła ponoć wszystkie części świata i — jakby jej Ziemia była mała — próbowała — jak głosi Fama — wycieczki na dno oceanu, do wnętrza ziemi poprzez krater wulkanu, ba — nawet niepoczytalnie na Wenus. Opowiadano, że była hersztem bandy- tów i mordowała jako lekarz. Wierzę w to, ponieważ po powrocie do Niemiec miała z dobrych sześć morderstw na sumieniu. A jak dokazywała. Założyła na przykład tajny związek najpiękniejszych kobiet i młodzieńców, gdzie uprawiano sadyzm, flagelantyzm, masochizm, miłość lesbijską, fantastyczne masturbacje, sodomię, obcowanie z różnymi metalowymi, poruszającymi się poczwarami, straszliwymi woskowymi maszkaronami, ba — ponoć i z prawdziwymi straszydłami itd., itd. Ale w zwyczajny sposób z mężczyzną nigdy nie żyła, zbytnio nimi pogardzając; nie splamiła się niewiernością — i to jedynie spowodowało, że nie ukarałem jej za te bezbożne bezeceństwa. Wreszcie, kiedy przebrała miarę, została zmuszona, na osobistą interwencję cesarza, opuścić jego Rzeszę. „Chwalebne inklinacje — mówił do mnie — twojej małżonki są godne najwyższego uznania, ale ty wiesz Helmutku, ta bezbożna, bezojczyźniana socjalistyczna czeladka mogłaby się stawiać i zrobić z tego aferkę — skanda- lików mamy już i tak dosyć...; wiesz, niech madame odpłynie na jakiś czas do Kamerunu! Dam jej własnoręczne polecenie do gubernatora, żeby jej dostarczył czarnego materiału do męczenia i innych zabaw tyle, ile sobie zażyczy!”... Ale Murzyni jej nie podniecali, uważała ich za półmałpy, a zwierząt ta zwyrodniała kobieta nigdy nie krzywdziła; przeciwnie, zda- rzyło się kilkakrotnie, że widząc człowieka zamęczającego zwierzę, bez ceregieli go zastrze- liła. Kiedy, już po pół roku, powróciła z Afryki, było się z czego cieszyć: przywiozła lwa, tygrysa, czarną panterę i jaguara, wszystko wspaniałe, olbrzymie okazy. Większą część ogro- mnego parku — chyba z kilometr kwadratowy — zużytkowała na urządzenie im ogrodu zoologicznego. Karmiła je, aby zapewnić im rozkosze polowania, żywymi owcami, kozami, bykami; ba — nawet hipopotamy i nosorożce im kupiła. Było czasem na co popatrzeć. Całe dni spędzała teraz w ich rozkosznym towarzystwie, zawsze bez broni, zazwyczaj całkiem naga. A jak ją wszystkie kochały, trudno sobie wyobrazić. Już kiedy z daleka spostrzegły zbliżającą się, podbiegały do krat i ryczały, aż drżały wszystkie okna w zamku. A kiedy do nich weszła — co za ogromne, dziwaczne skoki wokół niej, nad nią! Patrząc na to z zewnątrz, chociaż drżałem, pękałem czasem ze śmiechu. Obejmowały ją, kładły się przed nią na grzbiet jak pies, całowały ją i oblizywały — i z samej radości zrazu między sobą wnet rycząc ze śmiechu mocowały się i w ogóle tak zwariowanie sobie poczynały, jakby miały rozum. A ona nie dawała się im wyprzedzić w szaleństwie. Chodziła na czworakach, starała się, biedactwo, naśladować ich ryki i skoki, mocowała się z nimi, jeździła na ich grzbiecie, popisywała się przed nimi wchodzeniem na drzewa i skakała z nich, a one chwytały ją w swoje łapy — dzi- wię się, że zostało jej jedno całe żebro; całowała ich chrapy, lizała im — nawet nie powiem co, pozwalała sobie masochistycznie oblizywać całe ciało ich drapiącymi językami, aż była cała we krwi. A pomimo to — — — Cieszyła się, że będzie miała potomstwo; że z powodu jej bzika uczyni przyroda pokorne odstępstwo od swych praw. A jakie rozmowy z nimi prowadziła! Tak czułe jak matki z niemowlęciem. Wielogodzinne wykłady im urządzała, o Bogu, filozofii, o pojęciu Ja... A one przez cały czas ani drgnęły, wpijając w nią piekielne oczy; żaden profesor filozofii nie mógłby sobie wymarzyć wdzięczniejszego audytorium. — Ale najczęściej śpiewała im melancholijne pieśni i — płakała, wstydząc się tego... i zakry- wała, i osuszała sobie twarz grzywą lwa i faworytami tygrysa. Albo — nagła zmiana! Znikała jej dzikość i poza swawolami ze zwierzętami nie wyczyniała już ekstrawagancji. Bez przerwy głęboko zamyślona, bazgrała tylko i bębniła na fortepianie. Całymi nocami biegała wściekle tam i z powrotem po komnatach i, jakby ją kto dusił, skowyczała całe noce. Stawała się coraz smutniejsza, podupadła i brzydsza. Znowu bladła i chudła... „Może znów mi się zmieni w lalkę bez czucia! — uradowałem się w duchu. — Wtedy znów będzie moja!... O Boże, daj żeby znowu zgłupiała!” — bo tajemnicze

pragnienie jej mięsa zżerało mnie coraz bardziej, i jakżeby nie? Czy nie miałem do niego prawa z mocy urzędu? Czy nie należało do mnie? Na cóż nam prawa? Na cóż kościelne obrzędy i sakramenty? Napełniało mnie złością, że nie wolno mi dotknąć mojej bezspornej własności; nie rozwścieczyłoby każdego, gdyby mu nie było wolno wejść do mieszkania, które sobie uczciwie kupił i zapłacił? Nędznica! Ale — biada! Ona posiada właściwie wszy- stko co moje, a ja nie mam niczego swojego! Na cóż mi moje niezmierne bogactwo, skoro starczy jedno jej uśmiercające spojrzenie — i wszystko jej?... Znowu przestała mówić, prawie nie jadła. Całymi godzinami zabawiała się rewolwe- rem. „Ach, cóż robić z tym całym życiem? — słyszałem, jak kiedyś przy tym jęczała. — Straszne ciemności, ciemności wszędzie... czy istnieje jeszcze w ogóle światło?... Ach nie! Wszak ciemność jest światłem, a światło ciemnością. A wszystko to tylko otchłań szaleń- stwa... O, moja Duszo! «Boże — mówią ludzie — pomóż mi!» Ale jak możesz mi pomóc ty, rozdarta?... Ale — — czyż nie mam — — Woli?... Ale ona jest bardziej bezwolna, bardziej rozdarta niż każdy mój zwierzęcy instynkt... Nic, nic mi po niej — — to kawał ścierki!... Och, dlaczego, dlaczego?... Ach wiem! Dlatego, że jestem kobietą, zaledwie kobietą!” Tak wówczas majaczyła i marniała, marniała... „Teraz nadszedł czas” — powiedziałem sobie wreszcie i w napadzie bohaterstwa opasałem jej kiedyś ręce wokół szyi. Natychmiast kosztowało mnie to dwa ostatnie przednie zęby. A ona wciąż więdła i więdła. Wtem — miała wówczas 23 lata i lał się żar sierpnia — zaszła w niej znowu przedzi- wna zmiana. Zaczęła się nagle bez przerwy śmiać, podskakiwać i tańczyć, podśpiewywać wesołe piosenki; w zwierciadło często patrzała, do siebie się uśmiechała i — znowu w płacz uderza- ła, ale nie był to płacz rozpaczy. Mnóstwo wspaniałych szat, delikatnej bielizny zamówiła sobie z Berlina; przedtem nie dbała o siebie, często chodziła ubrana wręcz jak łachmaniarka, wierząc, że nie ma potrzeby swego piękna pięknym ubiorem podkreślać. I stała się dla każde- go naprawdę życzliwa, ba — przyjazna; a co najbardziej zdumiewające, nawet się do mnie kilkakrotnie zwróciła, pochlebiła mi, chociaż nie bez ironii. Zachęcony prawiłem kiedyś: „Prawda, Helgo, i że nareszcie budzi się w tobie miłość ku mnie?” „O ty głupi bałwanie!” — roześmiała się, krzyknęła jak wariat i uciekła w podskokach. Chyba miała rację: nie przyszłoby mi na myśl, co jest tego i wszystkiego przyczyną, gdyby mnie o tym nie był pouczył przypadek. Mieszkaliśmy właśnie w moim zamku Rattenrempel, w Górach Harzu. W ogromnym czarnym gmachu, jednym z najstarszych i najpotężniejszych średniowiecznych pomników w Niemczech. 12 sierpnia przebywałem w grubej zamkowej wieży zajmując się gołębiami. O drugiej po południu widzę Helgę wychodzącą na zwykłą przechadzkę, z której wracała zazwyczaj dopiero w nocy. Miała zwodniczy, jasny ażurowy strój. Bawiłem się z ptakami jeszcze z pół godziny, potem przypadkiem zauważam w dali niebieski punkcik. „Na pewno ona” — powiedziałem sobie i wydało mi się dziwne, że wciąż ją jeszcze widzę. I nagle, przypomniawszy sobie, że na wieży znajduje się dość silna luneta, zapragnąłem ją zobaczyć choć z daleka, tak jakby była przede mną. Za chwilę rozpoznawałem już z pewnością jej tygrysi, a teraz zaróżowiony profil. Pędziła tak szybko przed siebie, jakby ści- gała zająca. Spostrzegłem także jej błogi uśmiech. Za chwilę zaczęła wstępować na pagórek... Już odrywałem oczy od szkieł — — wtem widzę męską postać na pagórek z drugiej strony wstępującą. Przebiegła mi, nie wiem dlaczego, mroczna i dziwnie koszmarna myśl, zrządzenie losu: „Czemu nie odwróciłem oka od teleskopu choćby sekundę wcześniej?” Helga osiągnęła wierzchołek i zniknęła nagle, jakby się zapadła pod ziemię. Minutę później wynurzył się na nim mężczyzna. Helga pojawiła się znowu, rozwarła ramiona — — i padła mu w objęcia. Rzecz ta podziałała na mnie tak mocno, jak trudno było oczekiwać. Przedstawiłem

wprawdzie powierzchownie wszelkie udręki spowodowane małżeństwem; i mógłby przecież każdy czytelnik powiedzieć sobie, że po tym wszystkim nie powinno mnie było, logicznie biorąc, to zdarzenie w ogóle dotknąć. Ale uczucia są irracjonalne, szalone; a niewierność żony jest dla męża zawsze straszliwą, najobelżywszą, najbardziej hańbiącą rzeczą. To, że Helga swojej wierności w objęciach innego mężczyzny dotąd nie złamała, było moją jedyną pociechą we wszystkich z nią utrapieniach; a teraz ten jedyny światły punkt zgasł. Cały świat wykrzywił się nade mną w grymasie jak noc. Wszystkie ciemne strony mojego połączenia z tym diabłem powstały przede mną jak straszydła, wszystkie nieutulone wspomnienia zlatywa- ły ku mnie jak roje piekielnych szerszeni... Straszny ból i jeszcze straszniejsza wściekłość nie pozwoliły mi całą noc zmrużyć oka. Jakim pragnieniem płonąłem udusić, rozsiekać, na proch zemleć tę kobietę potwora! Poprzysięgałem jej najstraszliwszą zemstę... Następnego dnia, wcześnie z rana, wybrałem się na ów pagórek. Pośrodku niewielkiego wierzchołka znajdowała się mała, porośnięta zmierzwioną trawą, kotlina. A w niej pełno skrawków papieru, kości, resztek jedzenia, niedopałków, pustych i pełnych butelek i in. W pobliżu leżały sterty kamieni, w większości niewielkich, tak że starczyło mi sił, aby je odwa- lić. W mniejszej kupie znalazłem na przykład bielutkie, miękkie, bezwstydne poduszki, mio- tełki, dyscypliny i rzadkie instrumenty sadystyczne. Kiedy odwaliłem kilka kamieni większej kupy, widzę między nimi szczelinę dostatecznie wielką na przyjęcie mojej niewielkiej osoby. Wydrążywszy ją jeszcze tasakiem, zaległem w niej i po dłuższym wysiłku przykryłem się znowu odwalonymi kamieniami. Widzę, że jestem dobrze ukryty. Nikt by nie dostrzegł, że tu leży człowiek; a nawet gdyby zobaczył strzęp mojego ubrania, nie zwróciłby z pewnością uwagi: kolor kamieni nie odróżniał się od mojej odzieży. Ja natomiast miałem przez szparę znakomity widok na kotlinę. Napełniony złośliwą satysfakcją wróciłem do domu. Byłem zdecydowany, że ze swojej kryjówki oboje zastrzelę; czułem wprawdzie, że mi braknie na to odwagi, ale moja namiętność nie dawała temu poczuciu posłuchu. * Nazajutrz z rana opuściłem zamek pod pozorem łowów; i godzinę wcześniej, nim kochankowie przybyli na wzgórek, ukryłem się tam znowu wśród kamieni, ze strzelbą, rewo- lwerem i kordelasem. Ale byłem tego dnia zdecydowany, że im, przynajmniej dziś, daruję życie i tylko będę obserwować. Jakże mi się czas dłużył w tym kamiennym kaftanie bezpieczeństwa! Strach mnie przejmował, potrząsał moimi członkami, dzwonił moimi zębami. Czułem dreszcze, chociaż słońce straszliwie prażyło. Już, już chciałem odrzucić niewygodną pierzynę i wiać... kiedy nagle nad skrajem wierzchołka wynurzyło się szatańskie oblicze Helgi. Była ubrana jakoś jak Kleopatra czy Semiramida albo inna podobna hałastra... Dziw, że w tej maskaradzie przez okolicę stosunkowo zamieszkaną się przedostała. Pociągnęła z butelki. Wyjęła z małej kupy kamieni poduszki, wrzuciła je do kotlinki, położyła się na wznak i machając nad sobą nogami zaśpiewała głosem Walkirii, dującym z obłoków na ziemię, kochanka wabiącą pieśń. Potem wyprężyła się i zanosząc się śmiechem i płaczem z rykiem wołała na wiatr niezrozumiałe zaklęcia. I znów zwaliła się na poduszki, skręcała się lubieżnie, całowała swoje nagie uda i mocno ćwiczyła łydki laseczką, czarną trzcinką, którą nosiła stale jak dragon. Potem znowu się rozejrzała: — Już jest pod wzgórzem!... Życzy sobie wprawdzie, żebym go zawsze witała zupełnie naga, ale dziś zachowam ten fantastyczny strój choćby w pierwszej chwili, niech mnie za to zbije, jeśli zechce — — A za chwilę pojawił się on. Rzuciła się nań jak pantera na hienę... Ale cóż to był za człeczyna? Chłopak; raczej młodszy od niej. Naprawdę brzydki. Z dziesięciu żołnierzy dziewięciu podoba mi się bardziej niż on. Dość rosły co prawda był; nie chudzielec jak ona; a kiedy zobaczyłem jego obnażone ramiona, zadrżałem i powiedziałem

sobie: „Temu nie chciałbym wpaść w łapy”... Ale twarz? Długie, haniebnie rozczochrane włosy. Wyglądał jak kompozytor albo poeta, albo podobny gałgan; ale raczej jak bandyta albo międzynarodowy aferzysta. A pomimo to równocześnie jak dziecko... Dziwna, zupełnie nie- normalna, wstrętna twarz!... Takiego wolała ode mnie, w opinii wszystkich moich przyjaciół pięknego!... A na domiar ubrany był jak łapserdak... pamiętam, zabłocona kurtka, postrzępio- ne nogawki, zagnojony kołnierzyk, krawat zsunięty aż na kark, gliny na butach tyle, że można by rzepę sadzić... Takiego, takiego wybrała sobie żona pierwszego szlachcica Germanii, którą nawet książęta cesarstwa tylko z daleka emablowali. Ale muszę przyznać, że jego bezczelna, pewna siebie gęba na swój sposób imponowała, a kiedy jego rozkazujące, wodzowskie oczy spojrzały na stertę, w której byłem schowany, skuliłem się mimowolnie w kłębek... Cóż — człowiek uczciwy zawsze boi się bandytów. Nigdy bym nie uwierzył, że kobieta z taką furią, choćby to miała być Helga, potrafi okazywać miłość!... Nie chcę, nie mogę tego opisywać... Łotr chwilami na to pozwalał, z drwiącym grymasem bawiąc się jej ciałem jak kawałkiem szmaty. Potem rzucił ją na podu- szki. A ona, przed którą nawet najwięksi arystokraci drżeli, zostawała bez ruchu jak rzucony w kąt dobrze wychowany psiak! — nóżkami do góry. Tylko ręce składała. Łobuz zwalił się na ziemię dwa metry od niej. I oto rozwinęła się między nimi dziwna, przedziwna rozmowa; niestety byłem tak zmieszany, że potrafię ją odtworzyć ledwie w części. Kilka minut milczeli; gówniarz zapalał sobie fajkę, która wyrzucała czarne smugi. „Mów!” — huknął zduszonym, jakby z głębi pustego chramu wydobywającym się głosem; równocześnie siekł ją po obnażonej łydce trzciną, tak że za chwilę spływały z niej na podu- szkę czerwone kropelki krwi. — Mój Jedyny — Ty Jedyny! — zaskowyczała moja suka, ale nawet nie drgnęła. — Myślałam właśnie o tym, jak to możliwe, że wydaje mi się. jakbym siedziała na rozpalonym żelazie, kiedy cię nie widzę, nie słyszę i nie dotykam? Już trudno mi wytrzymać bez obecno- ści twojego ciała nawet minutę... Mówiłam sobie dawniej: gdyby mnie opanowało to szaleń- stwo, nazywane miłością, wystarczyłby mi zawsze Jego fantazmat w mej duszy — byłabym tak absolutnie z nim i w nim, a On ze mną i we mnie! Tylko ludziska bez fantazji i bez ducha potrzebują dotyku ordynarnego ciała i jego widoku, słuchania swoimi prostackimi uszami ordynarnie materialnego głosu... — ponieważ, kochanie, twój głos jest tak wulgarny w porównaniu z tą sferyczną muzyką archaniołów, którą staje się każdy twój oddech w moich marzeniach, i — jak obrzydliwy jesteś w porównaniu ze straszliwymi, serafińskimi smokami metamistycznymi, które mnie co noc koszmarnie słodko nawiedzają, całują. — Tyś to! — A przecież — pomimo to muszę cię nieustannie i widzieć, i słyszeć... Ja — —. Miłość to zbydlęcenie, najgorsze ze wszystkich! Każdy zakochany przestaje być człowiekiem. Wola rozpływa się w tym bagnie. Żaden dom wariatów nie jest dość zwariowany dla zakochanego. Każdy zakochany winien być natychmiast powieszony. Nie ma na świecie zakątka, zdolnego przyjąć takiego wyrzutka. Śmierć jest dla niego wybawieniem. Lepiej zdechnąć, niż stać się tą bezecnością, jaką jest mił — — Kobieta! — ziewnął. — Ale ty mnie oczywiście nie kochasz, prawda, że nie? Ty mnie nie musisz czuć stale przy sobie, co? Tobie wystarczy, że o mnie marzysz i onanizujesz się, co? Tylko do tego się dla ciebie nadaję, żeby mnie bić, tak? No powiedz, powiedz to wreszcie, żebym się mogła nareszcie zastrzelić! — Tak czy owak głupia — syknął gówniarz. — Ten twój sposób miłości jest właściwy całemu babskiemu towarowi bez wyjątku i 98% mężczyzn, czyli zbękarciałych bab. Po tym można poznać Mężczyznę, że tego nie zna. Pociąga mnie bestialsko ku tobie — jesteś potępieńczo uwodzicielską, śliską bestią, nie przypuszczałem, że mnie może coś na tej waszej wszawej ziemi tak pociągać... z wyjątkiem jej samej. Obrzydliwy lep!... Ale powiedziałem sobie nieodwołalnie: „Jeśli tylko ten haniebny ucisk zwiększy się w sposób widoczny — nie

zobaczymy się już nigdy!” Miłość to pies; dopóki słucha, jest dobry, a zechce skoczyć do gardła — trzeba go udusić! Dziewko, mam poniekąd wyższe cele niż babskie chwosty. Jesteś dla mnie tylko najlepszym kęskiem, ale nie żyję dla żarcia. — Wiem to, wiem, mój Wielki, Święty! — przymilała się pokornie temu nieokrzesane- mu klocowi. — Ale wystarczy mi to w zupełności. Jeśli przynajmniej odrobinę czegoś czu- łego i prawdziwego do mnie czujesz... Nie chcę, żebyś był babą, niewolnikiem. Mój Władco! Mężczyzna bawi się kobietą, gwałci ją i tłamsi... Ale musi to robić porządnie: tylko wtedy ją godnie, po męsku kocha — tylko ona kocha go wtedy jak kobieta — — I podawszy mu grubą brzozową miotłę przewaliła się na brzuch. Jednym szarpnięciem zerwał z niej drogocenną, złotymi i diamentowymi gwiazdami przetykaną szatę, że zostały z niej tylko strzępy. I wlepił jej ze czterdzieści, ale jak! Umarłbym z tego! Trochę syczała i jęczała, ale nie było to głośniejsze jak świst miotły; rzucała swoim tyłkiem, który dziś po raz pierwszy widziałem goły — ale ani razu nie spróbowała zasłonić go ręką... Potem, kryjąc czerwoną, mokrą i wykrzywioną twarz chusteczką, na kolanach doczoł- gała się do włóczęgi i położyła mu głowę na brzuchu. Jak pies... — Gdybym mówiła językiem bogów, nie potrafiłabym ci jeszcze wyrazić swej wdzię- czności! Dałeś mi wszystko, wszystko, ja cała jestem tylko twym darem i twoją własnością! Byłam nocą, ty uczyniłeś z niej słońce; próżna byłam, a tyś mnie napełnił i przepełnił złotem i diamentami. W samym bólu i wstręcie byłam diabelską ręką zgnieciona. Grzmiącą Niagarą, umierającą ustawiczną słodyczą i błogością — nie w dół — w górę na Wysokości się rzucającą ze mnie zrobiłeś. Każdy proch, który teraz widzę, jest promieniem Boskiego Oka! Feerycznie straszliwym kwiatem myśl każda. Z najpodlejszej żebraczki uczyniłeś cesarzową nad cesarzowymi — mało! — ze ślizowatego robaka — Boginię. Czym w porównaniu ze mną jest taka ani słona, ani pieprzna Hera czy Afrodyta tego głupca Homera? — No, przecież mówię ci zawsze, że jesteś moja mała, głupia świnka — zamruczał, przewalając ją tam i z powrotem z ciekawością, jak lew przewracający łapą upolowanego nie- dźwiedzia, nie wiedząc, czy jest żywy, czy martwy. A moja słodka żonka pozwalała tak siebie przewalać jak wałkiem do ciasta i poszeptywała dalej, obwiązując sobie rany, o ile to było możliwe, resztkami sukni. — Tak, jestem! Świnka, suczka, dżdżownica — baba! Gnojowisko, z którego wyrastają obrzydliwe dzieciaki. Splunąć na nas wszystkie. Jesteśmy zerem; dopiero kiedy stanie przed nami mężczyzna, staje się z zera jakby coś. Pnące rośliny, bez was nie mamy po prostu racji bytu. Jesteśmy 1/10, mężczyzna 9/10. Byłoby całkiem logiczne, gdyby każdy mężczyzna je- dną kobietę zdeptał. Nawet najpodlejszy, najsłabszy mężczyzna jest więcej wart niż najlepsza kobieta — nie uśmiechaj się, jesteś jeszcze chłopcem! Ale jesteś mężczyzną, najwznioślej- szym mężczyzną, jedynym prawdziwym mężczyzną. Ty jeden masz charakter, świadomość siebie samego. Wolę, która rzeczywiście włada; ty zawsze robisz tylko to, co chcesz — nigdy nie jesteś robiony. Ty jeden stoisz mocno, gdy cała ludzkość zatacza się pijana. Ty jesteś moim Napoleonem — wiesz, jak jesteś podobny do jego portretu Geérina? Ale twarz masz bardziej uduchowioną, chociaż nic z Hamleta... Ale ja, ja jestem najsłabowitszą, najbardziej chwiejną kobietą na świecie! Nie masz pojęcia. — Rozpłakała się. — Za cud niewieściej siły, płomień odwagi uchodzę wszędzie, a czym jestem? Szmatą, szmatą, tylko strzępem miota- nym tajemniczymi wichrami... Nie jestem nawet człowiekiem, tylko jakimś potwornym instrumentem; nie — jak wmawiałam sobie — suwerenną Grą, ale — zabawką ledwie! Moja skało z granitu, tyś mnie przynajmniej dawniej uważał za silną. Ale jaką moc może posiadać ten, co jak ja dzieckiem zgłupiał, i to na wiele lat — a kiedy się z tego ocknął, to po to jedynie, aby szaleć. — Teraz mi wreszcie opowiedz o swoim życiu! Jak najkrócej! — Powiem. Najkrócej! Jesteś pierwszy i ostatni, który się dowie. Moje dzieciństwo było niezwyczajne, moje wychowanie jedyne w swoim rodzaju. Mój

ojciec — wówczas nie był jeszcze takim dziwakiem jak potem — chociaż od urodzenia był wielkim mizantropem — miał jedno marzenie: spłodzić potomka, który byłby możliwie energiczny, odważny, bohaterski, ognisty, dziki, amoralny. Nie rozczarował się co do mnie; byłam podatnym ciastem w jego co prawda trochę niezręcznych rękach. Z godną pochwały odwagą wychowywał mnie, tak jak nie było wychowywane żadne dziecko; nie, aby wycho- wać mnie na grzeczną kurkę, owieczkę, ale straszliwą lwicę, orlicę. Ty oczywiście nie nale- żysz do tych głupców, którzy powiedzieliby: dlatego też tak się wydarzyła; byłabym tym, czym jestem, w każdych warunkach; ale prawdopodobnie pod sprzyjającym słońcem wyro- słam wyżej, niżby to było pod chmurami zwyczajnego, świńskiego wychowania. Kochał mnie; mnie jedną na całym świecie; gardził wszystkimi ludźmi — z wyjątkiem, biedak, siebie; tylko we mnie widział siebie. Tak przymilnie, z przejęciem i pieszczotą odno- sił się do mnie, jak szorstko, bezwzględnie do wszystkich innych... Jeśli mnie karcił, to tylko dlatego, że byłam, według niego, zbyt uległa, za mało odważna, przesadnie uważająca. Kochałam go, nie wstydzę się tego... Ale dziś, pomimo że go zabiłam, ciągle jeszcze go na śmierć nienawidzę — och!, och!... Pogardzałam wszystkimi ludźmi jak robactwem, tylko w nim dostrzegałam człowieka — siebie. A także w matce. Somnambuliczna, zjawiskowa, wiecznie zadumana, ale nie słaba oso- bowość; piękna jak upadły anioł; — chociaż — gdyby żyła, zabiłabym ją tak samo jak jego... Jego sposób wychowania był jej nie w smak; płakała nad moimi łajdactwami, ale mawiała: „Jest to jeden z przejawów Bożej Wszechmożności, a kto by z tym walczył, z Bogiem by walczył”... Jeśli mnie czasem ukarała, to tylko dlatego, że nie dość pilnie czytałam różne nudne księgi mistyczne, które ona, biedaczka, nade wszystko szanowała. Miałam jej to za złe, podobnie jak ojcu, kiedy mnie ukarał za głęboki ukłon jego pułkownikowi. Nastał ów dzień; właśnie skończyłam dziesięć lat. Kilka dni wcześniej, założywszy się z koleżankami, przeszłam w południe rynek na skos całkiem naga. Ojciec dowiedziawszy się o tym, tego samego dnia zanosił się radośnie ze śmiechu, całował mnie i zmuszał do zaciągania się z jego fajki. Wyniknął z tego wielki skandal. Ojciec dostał w dowództwie surową naganę, a ponie- waż nie milczał — poszedł na emeryturę. Ale tego dowiedziałam się dopiero osiem lat później. Misera mens humana! Wróciwszy od pułkownika, jak gdyby nigdy nic przywiązał mnie do ławy i okrutnie sprał. Samo w sobie nie było to jeszcze niczym — ale straszne było to, że piorąc, mówił do mnie naraz tak samo głupio jak ci wszyscy moralni ludzie; których przed- stawiał mi zawsze jak robaki, istniejące po to jedynie, żeby je zdeptać... To, że mój ideał w jednym momencie zmienił się w najparszywszego płaza... Rozumiesz? A przecież, to co zrobiłam, nie było o nic gorsze od moich poprzednich wybryków, które witał z radością, choć były dla niego przyczyną okrutnych nieprzyjemności. A teraz naraz — — padł! Sprzeniewierzył się sobie. Słaby człowiek... Był do głębi wzruszony; był w tym chyba także sadyzm, to bym mu nawet wybaczyła, ale w żadnych okolicznościach nie może powo- dować Mężczyzną wzruszenie. Ba — Mężczyzna nigdy nie może być wzruszony, ciebie, chłopcze, nigdy nie widziałam wzruszonego. Gdyby Napoleon przejął się choć na minutę, naprawdę wzruszył, nie doczekałby nawet Tulonu; a teraz, na zasadzie kontrastu, zobaczyłam największe bydlę w świecie... Kiedy mnie odwiązał, rzuciłam się zrozpaczona ku matce, która przyglądała się niemo tej egzekucji. Szukałam u niej instynktownie azylu, w którym mogłabym odnaleźć wiarę w cokolwiek... „Mamusiu, powiedz, powiedz mi cokolwiek! Przecież on oszalał, przecież on oszalał!” Jeszcze dziś chciałabym wiedzieć, jak by się zachowała, gdyby rozwścieczony ojciec nie ryknął:

— Pokaż jej teraz porządnie, że między rodzicami panuje jedność poglądów, pokaż jej, jak należy postępować z takim zepsutym, zwyrodniałym wyskrobkiem! A ona — wlała mi prawie tyle samo co on, a co gorsza, pomagając sobie słowami: „Bezwstydnico, ladacznico”, itd... Zapomniała — babska kreatura, o tych swoich „głosach bożych”!... Nic dziwnego, że w rok później umarła — — Trudno opisać, jak się czułam. — Godzinę później walałam się po podłodze, rozpaczli- wie wrzeszczałam i rozbijałam wszystko dookoła. Ale ta dwójka nikczemników miała przed tym chyba jakiś mistyczny respekt, bo gdzieś się pochowała... Wszystko stało się dla mnie najczarniejszą nocą — czy wiesz, co to absolutne rozczarowanie?... Sama na siebie nie mogła przecież liczyć dziesięcioletnia dziewczynka — ale kazałeś mi, kochanie, mówić jak najzwię- źlej! W bezgranicznej mej nocy przypłynęło nagle ku mnie coś białawego. Tuman mgły? Zwierzę? Człowiek? Róża? Gwiazda?... Nie wiem. Było to nie mniej słodkie, jak straszliwe... I złożyło mi pocałunek na czole: „Śpij, śpij moje dziecię! Uśnij na długo! Nikt nie potrzebuje snu bardziej od ciebie, żeby się wzmocnić przed drogą ku wieczności. Drogą ku mnie! Śpij, moje dziecię, śpij!” — A kiedy mnie pocałowało, poczułam ogromną ulgę — i usłyszałam, jakby w mym mózgu coś strzeliło, tak gładziutko, delikatnie, tak bezboleśnie trzasnęło, jak przełamana cienka błona lodu. I dalej nie wiem już nic. Panowie naukowcy wyjaśniliby rzecz całą tak: na skutek rozdrażnienia pękła mi jakaś żyłka w mózgu i w wyniku wylewu krwi zidiociałam. Ale ja wiem, że powodem był poca- łunek Czegoś Białego. Mózg, nerwy, ciało to tylko mętna, wulgarna widzialność tego, co odgrywa się w duszy. Nie pęknięta żyłka zawiniła, była zawiniona; dusza się rozsypała — musi istnieć jakiś znak tego dla nędznych oczu i mikroskopów. Wszechświat to nie mający bytu cień Duszy. Osiem lat żyłam w nieopisanym półśnie; to tak, jak usypiasz albo pomału się budzisz. Somnambulizowałam. Nie pamiętam prawie niczego. Nie pozostało mi żadne wspomnienie śmierci matki ani tego, że ojciec bil mnie codziennie, aby mnie przebudzić. Ani — ale rozka- załeś mi zwięzłość. Kiedy zaczęło się przebudzenie?... Po raz pierwszy — było to tylko przeczucie — wtedy, kiedy Pan Wstręt w tańcu przycisnął mnie do siebie i powiedział mi coś — nie wiem już co — najobrzydliwszego... Nagle wybuchło we mnie coś obcego. Było to przeczucie przy- szłości... Ale jak pojedyncza błyskawica krzyknie w noc czarną, zniknęło, i znowu zapanowa- ła noc. Na dobre zaczęło się to — och! od mojej ciąży... W niebogiej, śpiącej duszy zaczął się rodzić — tam w dole, gdzieś tam w dole — taki przedziwny wstręt... O swoim embrionie nie wiedziałam; tylko o wstręcie. A on rósł i rósł. I pod jego piekielnym oddechem rozmarzała moja dusza. Wolno, wolno. Wstręt do siebie samej i do czegoś obcego; byłam to ja czy coś innego? Ale najwstrętniejsze, że tego nie wiedziałam... Jakiś straszny, najohydniejszy smok od spodu... — kogo innego by pożarł, ale we mnie nie było jeszcze nic do pożarcia... Więc mnie urodził! — — Jestem dzieckiem wstrętu — niczym więcej! Ale nawet ty nie możesz tego zrozumieć! Tylko otchłanie Snu szepczą czasem o czymś podobnym — eksplodując, by zaraz znowu zgasnąć zapomniane... Nareszcie pozbyłam się wstrętu. Pomimo to we mnie pozostał jak głowa tasiemca. Dusza moja odczuła wielką ulgę, większą niż ciało, ale tylko dlatego, że mój wstręt stał się nagle aktywny: już nade mną — leżącą całkowicie biernie pod jego ogromnym brzuchem — nie panował; miotał mną wprawdzie jeszcze bardziej niż dawniej, ale przebudzona wola wal- czyła z nim — równorzędny przeciwnik; trwa to do dziś. A wstręt przerodził się we wściekłą nienawiść. Nienawiść wstrętu i wstręt nienawiści — ponieważ nie ma nic wstrętniejszego od nienawiści: oto cała tajemnica mojej osoby. To kierowało całym moim późniejszym postępo-

waniem: morderczą, pełną wstrętu wrogością — do wszystkiego, co poza mną — — Gęś jesteś, czy może być coś poza tobą? — Masz rację, jak zawsze... Nie ma nic poza Ja — a piekielnym oszustwem tego Ja jest wszystko, co we mnie niewolniczo utyskuje: coś co istnieje poza Tobą. O, jakże się cieszę, że porozmawiam o tym najważniejszym problemie szczegółowo z tobą — tam w Kordylierach — ty mój fantomku, paradoksalnie mądrzejszy ode mnie! No, nie chmurz się, twoja suczka będzie zwięzła — złota, prawda, prawda? Już, już. Powiedziałam: to, co „poza mną”, ale rób, co chcesz, ciągle czujesz, że jest w Tobie coś, co jakby nie jest Tobą. Jesteśmy tylko robakami, brak nam siły; uważać za Berkeleyem każde takie głupie wzrokowe, słuchowe wrażenie za obojętny sen, za Swoją Zabawkę, za plazmę Swej Woli. — Podlegamy im! Nie chmurz się, jesteś chłopak, kobieta jest zawsze dojrzalsza, ja wiem więcej od ciebie. — I zaczęła go pół żartem, pół serio pięściami tłuc po łbie. Nawet nie wyjął fajki z gęby i tylko się skrzywił — wreszcie odrzucił ją z pięć metrów, że leciała w powietrzu jak piłka. Przyczołgała się do niego na kolanach i dalej mówiła: — Trudno opowiadać zwięźle, kiedy chodzi o istotę swojego życia. Cóż — zabiłam mały wstręt w obronie własnej; inaczej byłby mnie zabił. Zabiłam ojca — musiał, głupiec, zdechnąć. Byłabym go ułaskawiła, gdyby wystąpił przede mną nie z pasem, ale ze wspomnie- niami zmarnowanej kariery wojskowej... Został tylko Pan Wstręt; ocaliło go dotąd to, że brzy- dziłam się rozgnieść najobrzydliwszą gąsienicę. A pozostali, których zabiłam lub torturo- wałam, byli tylko ofiarami mojej bydlęcej Nienawiści; nie sadyzmu, to zakłada miłość. Ani mężczyzny, ani najpiękniejszej kobiety nie obejmowałam nigdy swoimi polipowatymi ma- ckami tak ciepło, żeby czuć rozkosz, kiedy się skręcają. Wszystko to było ohydą pozbawioną słońca... Dlatego też szalałam na wszelkie sposoby, żeby uciec przed swoim wstrętem, przed swoim wstrętnym Ja. Wiesz, w kim się zakochałeś? W najbardziej śmierdzącym bagnie. Jestem tylko wcieleniem Mizerii. — Jesteś zapowiedzią genialnej kobiety — zahuczał w zamyśleniu. — Prawdopodobnie pierwszą... Takie będą może kobiety za setki tysięcy lat — — Tak, kochanie, tego mnie nauczyłeś... Poprzez nienawiść i wstręt winien się czło- wiek wspiąć na wyżyny Dziękczynienia, Uśmiechu, Wszechobjęcia, Siebieobjęcia. Z bagien- nych jaszczurów powstały orły i kondory... Ale kiedy stanie się to ze mną?... Kochanie, kiedy zaczęłam szaleć, nie miałam wątpliwości, że jestem czymś niezależnym, że posiadam najwy- ższą boską Wolę, która czyni ze wszystkimi quodlibet; i wszyscy mnie o tym na kolanach utwierdzali. I dokąd w to wierzyłam, byłam przecież czymś wspaniałym... A wraz z upadkiem tej wiary, zaczęło się to w Kamerunie, znikała cała moja cześć. Zrozumiałam wreszcie, że moja „wola” była wspaniała tylko wtedy, kiedy była ślepym narzędziem mych ślepych instynktów; ale czy istnieje bardziej śmiała kontradykcja niż wola, która służy? — Wola i Absolutna Władczyni czy Bóg to jedno i to samo. Zrozumiałam, że ponieważ kierują mną namiętności bardziej niż kimkolwiek — była ta moja wspaniała wola w rzeczywistości bardziej zniewolona, to jest mama, niż każdej Nany z chlewa. Widziałam w sobie najnikcze- mniejsze, ponieważ najsłabsze, stworzenie na świecie. I wtedy powiedziałam sobie to samo, co przed chwilą tobie: „Musisz przebrnąć przez najgorsze bagno, aby dostąpić Światłości Najwyższej — raz na milion lat; to twoje życie jest czymś najniższym i straszny musi mieć kres!” — Przesadzasz, dziewczyno, we wszystkim jak głupia. Ale dlatego grozi ci niebezpie- czeństwo, że nie wytrzymasz! Bałbym się nawet o to, żeby pęknięta cięciwa i naciągnięta kusza nie rozerwały także mnie — — Ale skąd! Ja maleńka — Ciebie! — I wtuliła się weń, tak jak nieszczęśliwe dziecko, które chce się z powrotem ukryć w łonie matki przed okrutnymi, cuchnącymi wichrami tego świata... — Ale co znaczy takie spojrzenie w wieczność u zwierzęcia, w jednej sekundzie miotanego na wszystkie strony, jak ja! Co dla Ciebie jest wszystkim, dla mnie było i może nie

jest jeszcze niczym! — Ze wstrętu do siebie samej opuszczała mnie cała czarna siła nienawiści, moja jedyna siła! Wracał stary, bagienno-pasywny wstręt — i wydawało się prawie, że popadnę znów w ogłupiały półsen... I nagle zjawiłeś się Ty! Od razu wszystko się zmieniło! Nic mi nie dałeś — prócz upokorzeń i batów! Niczego ode mnie nie wziąłeś, chociaż Ci — żebraczka nie mająca nic lepszego — dawałam sto milionów na rękę! Ale — kocham Cię! — i rozpłakała się, dziwka. — Wierzę teraz w Boga, bo jak możliwe inaczej, że pozwolił mi pośród milio- nów ludzi poznać — właśnie Ciebie, Mężczyznę nad Mężczyznami! Twoim tchnieniem, jak na równiku, w dzień zmieniła się moja noc, z nocnej ropuchy stał się słowik, z nieszczęsnego aligatora bagnistych toni — jasny orzeł. Moja nienawiść rozpłynęła się prawie w miłość ku wszystkiemu, oprócz — niego... Wszystko ogarniam, wszystko rozumiem, wszystko widzę — ja, przedtem ślepa; cudowny lekarzu wracający wzrok ślepym od urodzenia! Wszystko jest Moje! Jestem zdolna do wszystkiego na świecie na twój rozkaz. Czuję i myślę jak nikt przede mną. Odczuwam moc tworzenia dzieł większych niż wszystkie, jakimi jaśnieje kultura nędznej ludzkości. Żyłam dotąd na zewnątrz, na powierzchni, nazywałam to „działaniem”, wmawiałam sobie, że „czyny” są czymś najważniejszym. Nie, tylko dzieła! A nawet nie dzieła: myśli, jak grzmot w duszy! I nie myśli: Wola, tylko w moim własnym chramie, nie poruszona niczym z zewnątrz, klęcząca przed sobą, przed sobą się korząca — myśli, co są sprawą nędznego zwierzątka, człowieka — nie potrzebująca, wieczne Siebieobjęcie Boskie w metamistycznej Światłości. Ale co Ty o tym sądzisz? Dotąd nie powiedziałeś mi właściwie, co jest twoim celem? Czy chcesz być Napoleonem? Czy hersztem zbójców? Czy myślicie- lem? Artystą? Odkrywcą? — Wszystko to powierzchowne pojęcia, stworzone przez ograniczonych, złośliwych i żądnych ambicji. Nie chcę się niczym stawać: jestem! I nie czymś, ale wszystkim. Nie ma ludzkiej wielkości, której nie widziałbym pod sobą jako swojej zabawki. Moja wola robi i robić będzie ze wszystkim wszystko. Jeśli zaszufladkują mnie kiedyś między zbójców czy filozofów, jeśli powiedzą, że nie byłem niczym, albo Bogiem, albo świnią — ludzka to tylko nędza! Jestem tym, czym jestem, robię to, co chcę, a chcę — bezkreśnie wszystkiego! — Jesteś Bogiem — zakrzyknęła i całowała dziurawe buty łapserdaka i zabłocone strzę- py spodni. — Tak mówi „Zwycięsko Pełny”! Ale my niegotowi musimy się z konieczności na czymś skupić. A ja pragnę się skupić całkowicie na spirytualności, na tym co najeteryczniej- sze, a wszystkiemu co ziemskie, nieokrzesane, zakrzątane, intryganckie powiedzieć — vale. Tylko w Bogu żyć, tylko Bogiem być, ale zawsze jedynie w Twoim cieniu! O najwspanialsza światłość przyszłości, która przede mną wschodzi! W Kordylierach, tuż pod wiecznymi lodowcami, wyciosamy sobie w nich swój pałac. Rezydencję nad rezydencjami — dwojga najwyższych ludzi, dwojga bogów! Przez przyjazne słodkie kondory okrążane i karmione jak Zaratustra przez swego orła i węża! Przepaści pod nami, niebiosa nad nami, przepaści w nas — wszystkie nadsłoneczną naszą wolą zasklepione i rozbrzmiewające Hymnem Zwycięstwa Wiecznego!... Będę tylko miłością, Miłością-ku-Tobie, ku wszystkiemu, ku Sobie — i ku swej nienawiści! Ale, mój Sławny, Boski, jeśli ja sama nie osiągnę tych niebios — osiągną je nasze dzieci! O, jakie dzieci zrodzą się z nas obojga, jacy światów i myśli władcy. Ponieważ — i ze mnie nie byle co! Plułam na siebie, ile wlezie, ale znasz logikę kobiety; uważam się mimo wszystko za najlepsze w świecie babskie monstrum i powiem ci: nie jestem gorsza od ciebie; jeśli ty jesteś ode mnie silniejszy, ja jestem od ciebie bogatsza, możesz mi za to dać kilka razy w gębę! Będę dla ciebie rodzić do upadłego, choć cała ta sprawa była dla mnie dotąd straszliwie obrzydliwa — ponieważ zamiast Mężczyzn znałam tylko głupie baby. Ale to pierwsze dziecko, które przyjdzie na świat — musisz mi w tym dogodzić, inaczej nigdy nie byłabym szczęśliwa — uśmiercę; całkiem bezboleśnie, narkotykiem. Miałoby coś z tego poprzedniego bezimiennego wstrętu, z całą pewnością by miało. Ale wiem, że wraz z nim pozbędę się tego całego zaduchu, że dopiero potem będę całkowicie oczyszczona, że dopiero

potem będę rodzić dzieci — naprawdę Twoje!... Pozwalasz? — Oczywiście, ty moja świnko głupiutka. A ja zaciskałem zęby. „Więc ty chcesz się stać wiarołomna? Cudzołożne dzieci chcesz mieć?” Nie mogłem w to uwierzyć. Była przecież dotąd wzorową małżonką. Te liryczne wylewy, którymi nudziła tego włóczykija, nie znaczą więcej jak rzygi i czkawka. A jeśli ją pierze, to dobrze! Niech jej, łajdaczce, wyhoduje zadek za mnie, jeśli ja nie mogę! Niech ją wychowuje! A że ją zupełnie nagą widział? Mój Boże, wszak patrzyło na nią i to słonko, które kamienie nade mną tak rozpalało, że byłem na wpół upieczony! A że ją tu i tam poma- cał? Mój Boże, każda trawka, na której leżała, dotykała jej! A robiły to także te cztery wrza- skliwe bestie w moim parku! Bagatela to wszystko. Bajała tylko, wiem to; gdyby przyszło co do czego, zostałaby mi wierna! Tymczasem gałgan odłożył fajkę, owinął rękę wokół mojej pani małżonki i poklepując ją wszędzie mówił czulej jak przedtem: — Jesteś moją miłą, małą, głupiutką świnką, a równocześnie megaterium. To co naj- sprośniejsze i nieziemskie warzy się w tobie, diabelski kotle. Moja Demoniczko! I to, i tamto w największych dozach. Woda i ogień; kocioł wypełniony po brzegi zwyczajną wodą, słoneczny ogień, który wystarczyłby do ogrzania kotła pięćdziesiąt razy większego. Prawie na pewno wybuchnie, chociaż teraz ja jestem maszynistą. A twoje poniżenie jest silniejsze od twej wzniosłości. Jesteś niewolnicą instynktów, wzniosłych nawet, ale i najwznioślejszy instynkt jest poniżeniem. Jeśli wola odniesie nad nimi zwycięstwo — będziesz ocalona — dlatego tak żyjesz! Inaczej umrzesz, bardzo szybko i najstraszliwiej. Czuć od ciebie trupi zapach... Złości mnie to, ale niech trupi zapach stanie się wonią róży!... Nawet twoje poniżenie jest wzniosłe! Jesteś wzniosła! Los uczynił z ciebie swoją najko- szmarniejszą zabawkę; jeszcze takiej nie było. Dlatego cię kocham... Ale los umyślił sobie zapewne rozbić zabawkę, kiedy się dosyć nabawi — i żeby go dalej jeszcze bardziej bawiła... Żyjesz tylko dla swej kuriozalności. Jesteś stracona — bardziej niż jakakolwiek ludzka osoba; właśnie dlatego przed wszy- stkimi wybrana. Tylko straceńcy są wybrańcami. Ale pozostaje przecież nadzieja — mała... Nie chcę, żeby mnie tu opuściła... raczej niech słońce zgaśnie — tfu!, mógłbym się stać sentymentalny... Wszystko oprócz ciebie jest ludzkim błotem — tfu!... Jeżeli jednak zwyciężysz — będzie to moim najcudowniejszym zwycięstwem! Jeśli go nie osiągnę — chyba padnę wraz z tobą... Ponieważ kocham cię... wiedz! Największego Siebiezaparcia potrzebujesz: inaczej przemoże cię w końcu twa noc — i umrzesz. Bowiem tylko to, co kroczy w sobie właściwy sposób ku Światłu, zostaje przy życiu; wszystko inne umiera! We właściwym czasie. Twój właściwy czas: przyszłych pięć dni!... Dziewiętnastego wyjedziemy w Kordyliery — — Już dziewiętnastego — zakrzyknęła moja Menada. — Tak rozkazujesz? Najpiękniej- szy dzień życia mego — już tak bliski?... — O czwartej po południu — tu będziesz. I pójdziemy — — — Rycząc z rozkoszy objęła go nogami. Mówił dalej: — Twój właściwy czyn przez najbliższych pięć dni: wobec Sternenhocha będziesz się zachowywać jak najserdeczniej! W niczym go nie urazisz, a na pożegnanie dasz mu pocału- nek trwający pół minuty! — Na Boga — chcesz tego ode mnie? Rozkaż, żebym sobie w tej chwili rozcięła twarz nożem i oszpeciła na zawsze — a uczynię to posłusznie... Ale to? — Wiem, że to ciężkie, najcięższe. Ale należy uderzyć frontalnie w sam środek nie- przyjaciela! Żadne podjazdowe utarczki!

— Ale, ale... całą moją przeszłość zniszczę — — Musi być zniszczona! — Umarłabym natychmiast, gdybym to uczyniła. — Dłużej i straszliwiej będziesz umierać, jeśli tego nie zrobisz! — Władco mój — — — więc — tak — och! Nie, nie! — Panie! — — to — to — — tak!... Zrobię to! — Odetchnęła głęboko... Ale — jesteś tak okrutny! — Miłosierny. Okrutny jest z reguły los, ponieważ nędzne kreatury na nic lepszego nie zasługują. Gotowe, niech się stanie! — Bądź wola Twoja — zaszeptała. — Ale pozwól, pozwól jeszcze słowo. Ty nie wiesz, ty nie zdajesz sobie sprawy z konsekwencji, na to jesteś za głupi. Jeśli to zrobię, wykarczuję się z korzeniami — — Korzenie wszechświata muszą być wyrwane! — Dobrze, więc się wyrwę i zdechnę. — Zwyciężysz albo padniesz. Znam cię... Twoje postępowanie z nim to najwstrętniej- sze, co znam; dlatego ogarnia cię wstręt do siebie. Najbardziej ze wszystkiego poniża niena- wiść i wstręt; tego, co nienawidzę, i tego, czego się brzydzę, jestem największym niewolni- kiem. Nienawidząca kanalia miałaby być — Moją kochanką?... Jeśli się to nie stanie, dzie- więtnastego zobaczymy się po raz ostatni! — Bądź Wola Twoja! — — Teraz milczeli. A ja mdlałem z nienaturalnego położenia, pod naciskiem kamieni, całkowitego bezruchu, upału, pragnienia, wściekłości, strachu i wszelkich możliwych piekie- lnych uczuć. O, że się na to odważyłem! — Czy miałem się podnieść i straszliwie ich ukarać?... Czekać aż odejdą? Ale była dopiero piąta, a oni zostawali tu zawsze aż do zmroku. Straszliwa sytuacja... Nagle on przerwał milczenie: — Ciągle mi się wydaje, jakby ktoś nas obserwował. Hej, kotku, z tej waszej wieży można by nas doskonale obserwować przez lunetę! — Myślisz — Pan Wstręt? Jakie by to miało znaczenie? I naraz wpił swoje straszliwe oczy w moje. Zadrżałem. Ale niemożliwe, zgoła niemo- żliwe, żeby je mógł przez centymetrową szparkę i w mroku rozeznać. — Tam między tymi kamieniami mógłby się z powodzeniem ktoś schować — rzekł niedbale zapalając sobie znowu fajkę. — Czyżby Pan Wstręt! On by się odważył? Cha, cha! Nie masz nawet pojęcia, co to za baba! Zając jest lwem w porównaniu z nim, parszywym kundlem — Dostała w twarz, dość mocno. — Tak to zaczynasz wypełniać swoje przyrzeczenie? Wobec takiego nieboraka obowią- zkiem każdego, kto nie jest parszywym psem, jest wielkoduszność. Czy nie wiesz, że pierwszą zasadą znośniejszego człowieka jest parcere subjectis et debellare superbos? — I pamiętaj sobie: nawet najbardziej pieski pies się wścieknie. — Ale on jest gorszy od najgorszego psa — wybacz — zaśmiała się, osłaniając twarz. — Będę do niego mówić teraz tylko „leopardzie”, „mój najdroższy leopardzie”! Ale teraz i mnie się wydało, że te kamienie jakoś się poruszyły — Powstała. Pociemniało mi w oczach, w uszach zahuczało jak ryk wzburzonego morza. — Leż! — powiedział i pociągnął ją z powrotem. A ona pokornie legła. Dziwnie się skrzywił. Wiedział, na pewno wiedział, łajdak, że tam leżę; pozostaje dla mnie zagadką, dla- czego na mnie nie zwracał uwagi. Ale z pewnością bał się straszliwej pomsty oszukiwanego męża. — Leż i popatrz raczej: kilku ludzi wspina się ku nam, a ty jesteś naga. — Zastrzel ich bez niczego, kiedy podejdą! — i podała mu rewolwer. — Po co hałas? — Postąpił na skraj wierzchołka i uczynił rękoma kilka rozkazujących,

dziwnych ruchów, bez słowa. — Teraz schodzą — mruknął po chwili i dodał: — Chodźmy stąd! — Już teraz, Władco? — przestraszyła się. — Dziś mi się tu nie podoba. Pójdziemy tam do lasu. — Ale przedtem jeszcze choć na chwilę... Proszę cię! Przecież cały czas widziałam — — I na coś pokazała... Łobuz stał chwilę, widocznie niezdecydowany. Potem znowu jego spojrzenie spotkało się z moim, mignęła w nim drwina. Zaśmiał się i legł. — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — Zgasł ostatni jasny punkt na nieboskłonie, najczarniejsza noc pogrążyła moją duszę — Nie pojmuję, jak przeżyłem następne chwile. Na szczęście nie trwały długo. Gdyby te dwa wyrzutki zniknęły o sekundę później, stałoby się coś strasznego. Całkiem naga, obejmując tego łajdaka, tryumfalnie podskakując, tańcząc i śpiewając odchodziła. Miara twych nieprawości, cudzołożnico, zakało ziemi, przepełniła się. Ten „parszywy kundel” ci pokaże! A ty, łazęgo mizerny, nie będziesz się długo cieszyć jej nieczystym, śliskim, wstrętnym ciałem! Tylko mojemu nieskończonemu miłosierdziu i wielkoduszności możecie zawdzięczać, że nad wami, podniósłszy się jak straszliwy anioł zagłady z ukrycia swego, nie uczyniłem najstraszliwszego sądu! Ale tym groźniejszy będzie! Wy świnie! Ty łotrze zasmarkany! Ty kurwo cuchnąca — ty — ty! — — — — — — — — — — — — — II 21 sierpnia 1912 Dnia 19 sierpnia Helga rzeczywiście zniknęła —. Nie wiem gdzie — — 25 sierpnia Przedwczoraj stało się coś strasznego. Odwiedził mnie na zamku ten jej — — — Ale nie mogę, nie mogę tego zawierzyć papierowi...; może później... — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — 16 października O, co za dwa straszliwe miesiące mam za sobą! Cud, że nie zwariowałem, ale już byłem o krok od obłędu. Nieopisana groza — współczucie — li — — ale nie wolno mi pisać, papier to zdradziecki nikczemnik, już te słowa — — Bogu dzięki nastała poprawa; z dnia na dzień mój stan ulega polepszeniu; zaczynam zapominać — o, Panie, stój zawsze przy mnie. 21 października Kuracja przebiega pomyślnie; w ciągu ostatnich dwóch dni byłem zdrów i wesół jak przed rokiem. Zwycięstwo. 27 października Stało się coś strasznego, niewyobrażalnego, niemożliwego! Jeszcze teraz jeżą mi się włosy. Widziałem Ją!... Było to wczoraj na balu. Zmęczony tańcem, muzyką, ludzkim zgieł- kiem przeszedłem, aby się rozerwać, o północy z sali przez szereg pokoi coraz dalej od niej oddalonych. Było ich trzynaście. Znacie to dziwne uczucie, które opanowuje człowieka odda- lającego się tak od olśniewająco płonącej, tysiącami głosów szumiącej, muzyką rozbrzmie-

wającej sali coraz dalej i dalej? Przerażająco słabną dźwięki, coraz mniej i mniej ludzi wokół w komnatach, ustawicznie mniejszych i mniejszych, zagadkowa pustka rośnie i rośnie, nareszcie muzyka jest ledwie słyszalna, człowiekowi wydaje się, że popadł w monstrualny świat, w czarodziejskie komnaty mrowiące się niewidzialnymi duchami... Dziesiąty pokój był już całkowicie pusty. Drzwi do jedenastego były zamknięte. Nacisnąłem klamkę, otwarły się — odezwały się dwa wystraszone głosy — i co zobaczyłem? Na kanapie siedział admirał von M. w damskim kapeluszu na łysej czaszce i trzymał na kola- nach Jego Ekscelencję pana ministra wojny, bawiącego się damską koronkową chusteczką. Zerwali się bladzi jak papier, a nogi tak im się trzęsły, że osunęli się na kolana. „Ach, ach, ach! — wyjąkał wreszcie admirał — co za szczęście, że to tylko pan, Książę! A przysiągł- bym, że zamknąłem drzwi na klucz”. „Miłosierdzie boskie czuwało nad nami! — dzwonił zębami minister i błyskawicznie zamknął drzwi na klucz. — Prosimy łaskawie do towarzy- stwa! — zapraszał admirał — tres faciunt collegium”. Ja, w swoim zamyśleniu, nie poświęcając im nawet uwagi, zrobiłem tylko dumny, odmowny gest i szedłem dalej. „Nasz książę rozmyśla i rozważa” — słyszałem za sobą pełen szacunku półszept, wiedzą gnoje o mojej pozycji u cesarza — „to wielki myśliciel, drugi Kant...” Wstąpiłem do pokoju dwunastego, pustego. Stanąwszy u okna wpatrywałem się w przeraźliwie gwiaździstą noc; mistycznie biła z wieży północ... Drgnąłem tak mocno jak nagle przebudzony i skierowałem się do trzynastego, ostatniego pokoju. Grobowa cisza, groza jakaś zalewała mnie; ale ja, jak pod narkozą, umyśliłem sobie w pedantycznym kaprysie, że muszę dotrzeć aż do końca najdalszej komnaty, która była ślepa — i zawsze podczas moich wcześniejszych odwiedzin napełniała mnie mistycznym strachem. Otwieram drzwi — — przede mną stoi Helga. Nikogo więcej. Nie będę opisywać jej spojrzenia, bo nie mogę... Osunąłem się i siedziałem na progu; czy długo, czy krótko, nie wiem; w świadomości mojej zostały tylko czarne koła, zalewające ponuro cały pokój i ją... Wreszcie poczułem ściśnięcie ramienia — i rozpoznałem ministra oraz admirała... „Jezus Maria, co to Książę wyczynia” — załamał ręce minister. Pomału się podniosłem i ciągle jeszcze bez zmysłów skierowałem się z powrotem. „Ach, rozumiem — zaszeptał za moimi plecami uniżenie admirał, uderzywszy się w czoło — Sokrates, kiedy przyszedł mu do głowy jakiś problem, stał całe godziny jak posąg, gdziekolwiek to było, choćby na drabinie czy w miejscu publicznym; ale nasz książę jest jeszcze mądrzejszy: on sobie przy tym wygodnie siądzie!” Dopiero w sali przypomniałem sobie, co właściwie widziałem. W towarzystwie dwóch przyjaciół lustrowałem długo całe towarzystwo — nigdzie twarzy podobnej do Niej. Udałem się z nimi aż do trzynastego pokoju — ani śladu po Niej. Minister i admirał nie zauważyli nikogo. Przez okna dwóch ostatnich pokoi nie mogła zniknąć: wszystkie były zamknięte od zewnątrz. Zniknęła może jakimś tajnym korytarzem w murze? Czy przesączyła się dziurką od klucza — — ale co ja mówię — jak obłąkany — — i straszne — muszę milczeć... 28 października Och, co to właściwie było? Helga żywa, prawdziwa? Czy tylko może przywidzenie? Czy — — Jej widmo?... No — już to mam: boję się, że umarła, że do mnie przyszła — że mnie będzie dalej nachodzić i nieustannie straszyć... Czemu by miała umrzeć? Nie wiem, nie wiem nic, ja tylko tak... I nie wiem, co by było gorsze: gdyby była żywa czy gdyby była widmem... Ale najstraszliwsza jest niepewność. Och, och! Dzisiejszej nocy ciągle jeszcze słyszałem koszmarny szelest obok swej sypialni — tyle że nie wiem na pewno, czy to była Helga, czy mysz... 3 listopada Okropnie było w Zaduszki — ale dziś czuję się znowu dobrze. Doszedłem do niepo- dważalnej pewności, że była tylko moim złudzeniem, czysto naukową halucynacją, doskonale

wytłumaczalną długotrwałym wzburzeniem i ustawiczną wizją tej piekielnicy: jej obraz prze- skoczył po prostu z rozdrażnionego mózgu na siatkówkę; dlaczego nie, jeśli przy normalnym widzeniu dzieje się odwrotnie? — Grunt się nie bać, a wszystko będzie dobrze. 1grudnia Wszystko w porządku. Muszę się wprawdzie stale upijać i hulać, żeby nie myśleć o pewnych — — pewnych sprawach, ale halucynacji już nie mam, nie boję się ich, już się nie będę bać. 3grudnia Dziś o drugiej po południu przechadzałem się w stronę lasu w pobliżu mojego zamku Saustein, gdzie najchętniej przebywam. Nigdzie ani śladu śniegu; ziemia wilgotna jak w kwietniu; marcowo świeciło słońce, grzało, niemal prażyło. Był jeden z tych upiornie czaro- wnych zimowych dni, kiedy przyroda, martwa a jednak żywa, robi wrażenie nagiego, galwa- nizowanego trupa. Kroczę marzycielsko cicho świetlistą polaną z ciepłem w sercu. Nagle widzę z boku, w lesie na ławeczce koło ścieżki, damski strój, w niskim słońcu na ciemnym tle olśniewająco migocący, czarny długi cień rzucający. Ubóstwiam kobiety i dlatego uczyni- wszy łuk zaszedłem na ścieżkę i zbliżałem się ku ławeczce. Już staję obok, patrzę — — Helga!... Jak wówczas, na progu, siadłem teraz na kupie liści... Ale tym razem natychmiast nabrałem odwagi — skoczyłem i na łeb na szyję, przeraźliwie wrzeszcząc, uciekałem. „Babo! Nikczemniku! Głupcze!” — niosło się groźnie za mną — i odezwał się szybki tupot. Nie wiem, jak się to stało, że nie umarłem ze strachu. „Myślałeś, że dam ci spokój; ale wciąż i wciąż będę cię prześladować! Cha, cha, cha, głupcze, chachacha” — dudniło jak chichot leśnego ducha. Nie przestawałem biec, dopóki las nie pozostał za mną; potem upadłem na trawę. Ale za chwilę usłyszałem od strony lasu szelest, może to był zając, ptak, wiewiórka, ja jednak znowu zmykałem dalej. Wreszcie obejrzałem się; nikt za mną nie szedł. „Jestem ocalony!” — odetchnąłem; i pogodne, ciepłe światło słońca napełniło mnie słodyczą, dumą i bohaterstwem. Wtem spojrzę — widzę Helgę, z 200 kroków przede mną, zmierzającą naprze- ciw mnie. Szła właśnie stąd, dokąd ja biegłem — niemożliwe, żeby mnie tak wielkim łukiem przegoniła. Rzuciłem się w bok, gdy wtem, chwała Bogu, idą naprzeciw mnie dwie babiny z chrustem na plecach. „Jestem wśród ludzi. Ocalony!” — wykrzykuję przeszczęśliwie, obejmuję staruszki i całuję je. Potem patrzę w tył — Helgi już nie zobaczyłem. Babuleńki musiały mnie odprowadzić aż do zamku, a każda dostała za to 1000 marek — Czuję, że mnie będzie ustawicznie prześladować. Jest to oczywiście tylko moja mizerna, czcza halucynacja. Ale, do diabła, co z tego, skoro napawa mnie taką samą grozą, że mógłbym od niej zwariować tak samo, jak od prawdziwego widma? Skoro w chwili, kiedy ją mam, muszę ją uważać za całkiem innego ducha? Halucynacja, mam wrażenie, to tylko inna, mniej uczciwa nazwa tego, co nazywali wszyscy nasi mądrzy przodkowie „marą”; jak się zwał, tak się zwał. Mój Boże, Boże — — 4grudnia Ale skąd pewność, że to wczoraj to była halucynacja, to znaczy widmo? Czy nie mogła to być — Helga żywa, prawdziwa? Przynajmniej ta w lesie, całkiem możliwe. Żeby mnie potem tak szybko przegoniła, nie mogę sobie wyobrazić, ale czy rozpoznałem twarz tej, która w polu szła mi naprzeciw? A podobny strój może mieć każda dama... Jednak jak by się mogła tu znaleźć, skoro jest już półczwarta miesiąca — — w Kordy- lierach?... I na pewno sobie tam skręciła kark, moi drodzy, takie góry!... Ale też niezupełnie wykluczone, że — — go nie skręciła — mogła stamtąd umk — wrócić. Przecież teraz w grudniu jest tam z pewnością kapitalna zima — — — Wszystko możliwe. Ta wczorajsza mogła być prawdą, ta w trzynastym pokoju — halu-

cynacją, nie ma w tym sprzeczności. Właściwie niczego nie wiem na pewno. Straszliwa nie- pewność, obłędna... Mógłbym ją zniszczyć — — i wiem jak — wiem, nikomu nie powiem — ale byłoby to zbyt straszne — nie, nie!... 6 grudnia Ale ta niepewność jest jeszcze gorsza... Muszę — ale nie mogę — — nie — — nie. — Panie miłosierny! 8grudnia Znów ją widziałem! Dziś w miasteczku R., dwie godziny od naszego zamku oddalo- nym. Na ruchliwej ulicy; w samo południe. Szła z jedną damą i dwoma panami; jeden mnie kiedyś leczył na lues; a i tę drugą damę znam, z baru. Mówiła z nimi przez nos, swym tak zwanym demonicznym głosem. A oni jej żywo odpowiadali jak zwykłemu śmiertelnikowi. Na mnie nawet nie spojrzała... choć byłem zmuszony siąść na chwilę na workach z węglem, złożonych obok. Żyje, żyje! To pewne!... Jakże by ci ludzie mogli z nią mówić, a nawet śmiać się razem? Żyje — uciekła z ... Kordylierów. W samo południe, na głównej promenadzie, z bawidamka- mi — miała lorgnon — cóż to, na Boga, czy porządne widmo albo halucynacja potrzebuje lorgnon?... Ale jak mogła — — powrócić — z Kordylierów?... 9grudnia Ale czy to całkowicie pewne, że była prawdziwa? Jej towarzysze mogli być tak samo jak i ona moją halucynacją. A jeśli nie byli, mogli widzieć ją w halucynacji tak samo dobrze jak ja. A wszak, do stu diabłów, mogła być cała ta gwarna ulica i to jasne niskie słońce jedynie parszywą halucynacją. I tak jest nią cały wszechświat, a ja sam najbardziej. Znowu zaczyna mnie z dali owiewać — obłęd. Mam do niego talent, rzeki kiedyś jeden osławiony doktor. Ilekroć dawniej miałem te, te z przeproszeniem halucynacje, ale poza tym niewinne; raz na przykład przyglądałem się pół godziny temu, jak mój pies Napoleon bawi się w zamkniętym pokoju z suczką; naraz drgnąłem, przecieram oczy — a Napoleon leży i śpi, a suczki nigdzie ani widu; uciec nie mogła, drzwi były zamknięte od zewnątrz. Tu jednak nie chodzi niestety o suczkę, ale o diabła wcielonego — Demonę. Stało się: książę Sternenhoch ożenił się z Szatanem... Muszę się przekonać! Muszę! Jutro jadę na zamek, gdzie jest ta wieża z lunetą. Hu-u- uuu! 10 grudnia Pisane w straszliwym zamku Rattentempel. Było to prawdziwe bohaterstwo, że przekro- czyłem starodawny most zwodzony. Ale wieża — na nią nie odważyłem się nawet z daleka popatrzeć!... Ale jutro! Jutro muszę mieć pewność, niech się dzieje, co chce. 11 grudnia Nie zdecydowałem się. Ale to dobrze: był piątek i słońce nie świeciło. Jutro nieodwo- łalnie. 12 grudnia Znowu nic. Zrozumiałem, że tego nie potrafię. Powziąłem postanowienie, że jeszcze jutro opuszczę zamek. Przecież sprawa sama jakoś się dobrze ułoży. Tegoż dnia, późnym wieczorem Po południu szedłem się umyć do małej łazienki zamkowej. Jestem pewien, że oprócz

mnie, wanny i lampy nie było tam niczego. Przecieram oczy, do których dostała się woda — nagle coś przed wanną migoce — patrzę ostro — Demona stoi, całkiem wyraźna, biała, stra- szliwa. Zemdlałem. Przyszedłem znowu do siebie, już jej nie widziałem, ale stwierdziłem, że drzwi są zamknięte z zewnątrz na skobel — — Teraz jest pewne, że to zjawa. Nie muszę tam chodzić. Ale, na Boga, jak mogła ta zjawa z łazienki szczebiotać w południe na promenadzie z fircykiem? Nie, nie, teraz bardziej niż kiedykolwiek trzeba koniecznie iść się przekonać. Mam prosty wybór: wieża — albo śmierć w obłędzie. Strachu przed tym drugim, modlę się do ciebie: napełnij mnie bohaterstwem, żebym przezwyciężył strach przed pierwszym. 13 grudnia O błogosławieństwo odwagi! Teraz, kiedy to piszę, jestem spokojny, choć wiatr huczy tak groźnie, że się trzęsę jak osika. Ale dlaczego się bać? W obu pokojach, sąsiadujących z moim, umieściłem uzbrojoną służbę; dopiero by jej pokazała! Nuże: Było to straszne, ale znalazłem największy skarb: pewność. Z trudem zdobyłbym się jednak na odwagę, gdybym nie wpadł na świetny pomysł: wziąć z sobą dwa ogromne wierne bernardyny. O drugiej po południu, pokonawszy pokusę, by odłożyć sprawę na jutro, wszedłem z nimi do wieży. Przeszukawszy dokładnie każdy kąt, wyszedłem aż na szczyt, a potem znowu zszedłem. Po raz pierwszy i drugi, kiedy przechodziłem koło pewnego miejsca, dziw że nie padłem, choć pałałem odwagą. Schody na wieżę podzielone są dwojgiem żelaznych drzwi na trzy części. Dolne drzwi znajdują się na wysokości drugiego piętra zamku, do którego przylega wieża. Górne — na poziomie kalenicy zamkowego dachu. Schodząc zamknąłem najpierw drzwi górne, a potem także dolne, tak że część środkowa była całkowicie zabezpieczona przed przypadkowymi intruzami. Pomimo to, z przezornej ostrożności, przeszukałem ją przed zamknięciem dolnych drzwi raz jeszcze jak najdokładniej, patrząc na każdą pajęczynę, czy nie kryje się w niej przypadkiem jakiś podstępny szpieg. Wróciłem do zamku, zamknąwszy dokładnie drzwi do wieży, i pomału wszedłem na drugie piętro. Mój strach się potęgował. W jednym z pokoi ukląkłem i długo się modliłem. Potem, pałając odwagą, doszedłem aż do pokoju sąsiadującego z wieżą, upiornie niebieskie- go. Tam znowu opuściła mnie odwaga. Nawet modlitwy nie chciały mi jej przywrócić. Ale heroiczne samozaparcie i strach przed obłędem doprowadziły mnie wreszcie do czynu. Zamknąwszy drzwi niebieskiego pokoju odsunąłem jedną z szaf, nacisnąłem oczy rycerza, namalowanego za nią na ścianie — otwarły się tajne drzwiczki... Krzyknąłem na psy: „Trzy- maj, Słoniu! Bierz go, Lwie!” — i biegłem za nimi korytarzykiem krzycząc: „Heil, heil!”, i śpiewając: „Es braust ein Ruf!” Następnie zatrzymałem się znowu w wieży — na drugim, hermetycznie zamkniętym poziomie — otworzywszy sobie wpierw doń drugie tajne drzwi- czki. Jeszcze raz przeszukałem dokładnie schody, nawet gołębie siedzące na gzymsie przepę- dziłem — tylko wariat mógłby im wierzyć. Zatrzymałem się na małej platformie, pięć schodów wyżej. Jeszcze raz pomodliwszy się dotykałem ściany. Nagle zauważam, że jeden gołąb znowu sfrunął na gzyms. Poszedłem go odpędzić. Znowu sięgam do ściany — wtem zauważam opodal kupkę śmieci. Odgarnąłem ją butem do kąta — nagle pociemniało mi w oczach i usiadłem. Z pół godziny siedziałem na platformie — o Boże, oszczędź mi piekła! Wszak już w nim byłem — i to wiecznie! Bowiem każda sekunda była nieskończonością... Ale pieski szczekały tak wesoło, tak wesoło świeciło niskie, ale jasne słoneczko, że się odważyłem. Zdaje się Słoń, będąc już zniecierpliwiony, odciągnął mnie za połę ku ścianie. A

ja, nie wiedząc nawet, jak się to stało, nacisnąłem — i nowe tajne drzwi się rozwarły. Zapaliwszy latarnię, wszedłem. Metr przede mną żelazne rdzawe drzwiczki. Chciałem je otworzyć, nagle czuję potworny smród... Odskakuję znów na schody... Byłem na poły zamroczony. I to było przyczyną, że od razu, nabrawszy jak najwięcej powietrza, błyskawi- cznie otworzyłem rdzawe drzwiczki, nie bojąc się już teraz jak przedtem, że mi Helga skoczy nagle do gardła albo że się przynajmniej z ciemności szaleńczo zachichoce — ale wiem, że psy zostały z opuszczonymi ogonami na zewnątrz. Przede mną czerniała izba 4 m długa i 2 m szeroka; śmiało rzuciłem w nią badawcze spojrzenie. Po kilku chwilach, rozglądnąwszy się, widzę w środku, na kamiennej posadzce, dwie wielkie kolorowe plamy: różową i zieloną. Dnia 19 sierpnia miała na sobie zieloną spódnicę i różową bluzkę — — — Cicho, bez ruchu odpoczywały obok siebie. Cicho, bez ruchu patrzyłem na nie, trup jak i one... Wreszcie musiałem zaczerpnąć tchu. Straszliwy smród!... Na czworakach, choć można było normalnie, wydostałem się na schody i głęboko oddy- chałem. Słoń i Lew witały mnie radośnie szczekając i łasząc się jak zwariowane, jakbym do nich wrócił po kilkumiesięcznej nieobecności. Zerwawszy się, zamknąłem przytomnie, choć niemal nieświadomie, jedne i drugie drzwiczki. I nagle zalało mnie tak mocne uderzenie słodyczy, jakiego dotąd nigdy nie poczułem! Wszak bohatersko dokonałem tego, czego chciałem — i nabyłem Pewności!... Bolało mnie wprawdzie bardzo, że jednak umarła — ale jest to jednak rozsądniejsze, niż gdyby żyła. A jej widma nie muszę się bać, jeśli nie będę się go bać! Tylko moje przerażenie go budzi, tylko ono czyni niebezpiecznym, tylko ono mogłoby mnie zabić... O bohaterscy przodkowie moi, wlewajcie nadal choćby kroplę swej siły w zwiotczałe żyły współczesnego szlachcica!... Wyszedłszy z wieży kazałem nieszczęsne, tak zasłużone dla mnie psy zastrzelić. Pła- kałem przyglądając się ich egzekucji; ale co począć? Ich nozdrza mogłyby mnie zdradzić — Już północ, a ciągle czuję straszliwy smród — jakbym ciągle jeszcze tam stał, w lochu... Groza! Czy to możliwe, żeby powabne ciało, którego woń — — — Ale lepiej nie myśleć, żebym znowu nie miał koszmarnych snów. 14 grudnia Co za straszliwa noc! Za cenę wiecznego raju nie chciałbym jej przeżyć od nowa! Czy straszliwsze były sny, czy bezsenność?... O Helgo, moja gwiazdo straszliwa, którą teraz dopiero, zamordowawszy wpierw, napra- wdę kocham — ile wycierpiałaś! Jakże nędzny, wiecznego potępienia godny był mój czyn! Czy mogłem jednak postąpić inaczej? Czy może inaczej postąpić małżonek, który widział i słyszał to co ja?... A poza tym — byłem przecież tylko narzędziem Boga, karzącego występną grzesznicę: sprawiedliwie, Panie, karzesz nędzne narzędzie kary swojej tak niemiłosiernie... Nuże, dziś nareszcie wyspowiadam się chociażby temu papierowi, czuję, że mi to ulży, dlatego chyba tyle cierpiałem, że było mi dane nieść ciężar straszliwej tajemnicy samemu. Od owego popołudnia, kiedy byłem świadkiem Jej skandalicznej schadzki z nim, miota- ły mną we dnie i w nocy wściekłość i chęć zemsty, trudne do wyobrażenia. Nie wierzyłbym wcześniej, że namiętność tak może opanować człowieka, pozbawić go panowania nad sobą, rozumu i naturalnych przymiotów; pozbawiła mnie zwłaszcza wszelkiego strachu, któremu czasem podlegam, choć w zasadzie mam lwie serce. Tylko tak mogło się zdarzyć, że zdecy- dowałem się Helgę zgładzić, i to właśnie tego dnia, o którym powiedziała, że będzie najpię- kniejszym dniem jej życia; poczekaj, suko, ja ci go upiększę! I wymyśliłem ze szczegółami wyrachowany plan. Przez całe cztery dni nie wątpiłem, że dokonam swojego czynu. Jej samej unikałem. Ona jednak kilkakrotnie sama mnie wyszukiwała i zaczynała ze mną zawsze bardzo miłą rozmowę. Ale takim głosem, jakby ją ktoś dusił, i z takim obliczem,