1. DO PRZERWY 1:0
Nie minęło nawet pół godziny, gdy Jałocha został wyrzucony z boiska.
Schodził powoli, rozpamiętując sytuacje, w których dał się przechytrzyć albo nie
utrzymał nerwów na wodzy. W niecałe trzydzieści minut popełnił dwa faule, dostał dwie
żółte kartki i sędzia kazał mu opuścić boisko. Szedł teraz samotnie przez cały plac, głowa
spuszczona, wzrok utkwiony w zielonej trawie stadionu w Atenach, po której nie mógł już
dłużej biegać. Zmierzał pod prysznic jak skazaniec idący na szafot.
Cały stadion z uwagą śledził każdy jego krok, siedemdziesiąt tysięcy kibiców cieszących
się z jego nieszczęścia, śmiejących mu się w twarz, szydzących z niego w obcym języku.
Jałocha wszedł do tunelu, którym pół godziny wcześniej, zdeterminowany, gotowy do
walki, wybiegł na boisko. Teraz wrócił do szatni.
– Na jedną żółtą kartkę sobie rzeczywiście zasłużyłem. Co do drugiej… – Jałocha krzywi
się na samo wspomnienie meczu w Atenach, choć minęło już dwadzieścia lat. – Myślę, że
gdyby trafiło na kogoś innego, to też po pierwszej żółtej dostałby zaraz i drugą. Wypadło na
mnie, co poradzić?
– Czasami wracam do tego w myślach – uśmiecha się, ale zza uśmiechu przebija smutek,
wciąż żywy. – Człowiek był ambitny, wiadomo, każdy chce dobrze. No i ta cała otoczka
tego meczu.
Siedział sam w pustej szatni, wsłuchując się w przytłumione odgłosy stadionu, dalekie,
niewyraźne śpiewy greckich kibiców. Kiedy podnosiła się wrzawa, próbował odgadnąć,
co oznacza – bramkę dla Panathinaikosu czy dla Legii?
– Usłyszałem okrzyk trybun i od razu wiedziałem, że to jednak oni nam strzelili –
wygląda przez okno krakowskiej kawiarni, popija kawę. Jest słoneczne, ciche popołudnie,
ale Jałocha wciąż słyszy ryk szczęścia greckich kibiców, towarzyszący mu w drodze do
szatni. – Jak człowieka wyrzucają z boiska i każą wracać do szatni, dostaje się klucze
i idzie pod prysznic. Inni dalej żyją meczem. On jeden zostaje wykluczony.
Kilkanaście minut później, kiedy sędzia oznajmił przerwę, dołączyli do niego w szatni
pozostali gracze. Przegrywali mecz, który musieli wygrać. A do końca mieli grać
w dziesięciu przeciwko jedenastu. Potrzebowali przynajmniej remisu, by awansować do
półfinału Ligi Mistrzów. Walczyli nie tylko o puchar i nagrody, ale o wejście do ścisłej
elity, znalezienie się w ścisłym gronie tych, którym przeznaczone są wieczna sława,
ogromne pieniądze i wielki świat.
Wystarczyło strzelić jedną bramkę.
Pierwszy mecz w Warszawie zremisowali, choć byli lepsi. Nie zdobyli gola, ale też nie
stracili bramki na własnym stadionie. Dlatego w Atenach wystarczyło ponownie
zremisować, trafić tylko raz. Najpierw zadanie wydawało się proste, potem nieskończenie
trudne. Ale przecież nie niewykonalne. Już wcześniej zwyciężali w meczach, które
wydawały się nie do wygrania.
Tym razem jednak wszystko od początku szło nie tak – szybko stracili zawodnika,
a chwilę później bramkę. Najwyraźniej to nie był ich szczęśliwy dzień. Nic nie
wskazywało na to, że i tym razem karta się odwróci, że fortuna będzie po ich stronie.
A przecież mieli najlepszych piłkarzy w kraju, lepszych od Greków. Mieli Szczęsnego,
Wieszczyckiego i Zielińskiego, mieli Stańka i Podbrożnego. No i mieli Pisza.
Choć jest to opowieść o warszawskiej Legii, w gruncie rzeczy to także historia legii,
oddziału do zadań specjalnych, zaciężnego wojska, pułku atletów, powołanego, by sięgać
po zwycięstwa, mistrzostwa, najważniejsze trofea i laury.
Od poprzednich złotych czasów, ostatniego snu o wielkości, minęło dwadzieścia pięć lat.
W futbolu to cała epoka. Ćwierć wieku frustracji, bezradności i powtarzania historii –
teraz już niemal baśni – o wielkich piłkarzach z Polski, którzy kiedyś niemal zdobyli
mistrzostwo świata, byli zwycięzcami.
Wierzyłem na słowo.
Mój ojciec pamiętał tamte czasy, oglądał tamte słynne mecze. Zazdrościłem mu tych
opowieści, w których nasi bili najsilniejszych, sami byli najlepsi, a wszyscy, których dziś
uznawano za niedoścignionych mistrzów, bali się Polaków, bo ci mogli pokonać każdego.
Tak było wtedy, dawniej.
Ale potem wszystko potoczyło się źle. Inni grali coraz lepiej, my coraz gorzej. Drużyny
z Polski zaczęły przegrywać z coraz słabszymi rywalami. W końcu bił je już prawie każdy.
Sukcesy przychodziły tak rzadko, że ilekroć cokolwiek się udawało, w kraju ogłaszano
święto narodowe. Kibice tańczyli na ulicach jak obłąkańcy, oszołomieni, pijani
niespodziewaną radością. Tak było, gdy w dziewięćdziesiątym drugim drużyna
młodzieżowa wywalczyła wicemistrzostwo olimpijskie. Świętowano je, jakby triumfowała
pierwsza reprezentacja, i to nie na igrzyskach, ale przynajmniej w mistrzostwach Europy.
Wydawało się, jakby wszyscy puścili w niepamięć najważniejszy mecz – przegrany finał.
W zbiorowej świadomości to ostatnie spotkanie, decydujące o prawdziwym zwycięstwie,
nie istniało, nie liczyło się. Choć drugie miejsce oznaczało klęskę w decydującym starciu,
uznawano je za sukces.
Radość i dumę zastąpiły więc wstyd i upokorzenie. Pamiętam, że ojciec ze swoimi
znajomymi robili zakłady – kto jeszcze i jak dotkliwie pokona polskie drużyny? Mnie,
dziewięciolatka, nie stać było na tak zgorzkniałą kapitulację. Wobec gry naszych drużyn
odczuwałem zwyczajną rozpacz. Czułem się pokrzywdzony i oszukany, a przede wszystkim
zupełnie względem tego jawnego oszustwa bezradny.
Teraz wreszcie miało być inaczej. Za sprawą Legii w Lidze Mistrzów. Wygrana na
boisku w Atenach wszystko miała odmienić.
Bo też wszystko dokoła rzeczywiście zaczęło się zmieniać. Nastały przecież wielkie
czasy, wkraczaliśmy do Europy, w której zniesiono granice i gdzie czekały nas wszystkich,
tak przynajmniej zapewniano, wieczna szczęśliwość, pełnia życia, cudowny świat i wielkie
przestrzenie. Ludzie żegnali się na zawsze z zaściankiem, poczuciem skrępowania, ciągłym
odgrywaniem roli gorszego krewnego, który nie wie, jak się zachować ani co powiedzieć,
żeby się nie ośmieszyć. Ci z Europy we wszystkim nas wyprzedzili, w piłce też.
Dla ojca Europa była dalekim, niedostępnym światem, kolorowym snem. Dla mnie
Europa to był bazar na drugim brzegu Wisły na Stadionie Dziesięciolecia, gdzie kiedyś
grywała reprezentacja Polski. Odkąd jednak sięgałem pamięcią, na stadionie znajdowało
się targowisko, podobno największe na kontynencie. Jarmark Europa.
Kupowało się tam koszulki piłkarskie, oczywiście podrabiane. Herby klubów z Anglii
czy Hiszpanii z grubsza tylko przypominały te prawdziwe, a nazwiska Redondo,
McManamana, Batistuty czy Zidane’a wydrukowane były z błędami. Drugi taki bazar
z koszulkami i naszywkami był w samym Śródmieściu, pod Pałacem Kultury.
Najbardziej lubiłem pasiastą koszulkę Gabriela Batistuty z reprezentacji Argentyny.
Nawet pomimo tego, że napis na plecach był rozmazany i oczywiście niepoprawny –
„Batitusta”, pamiętam do dziś – a sama koszulka po trzech, czterech bardziej zaciętych
podwórkowych meczach zaczynała rozchodzić się w szwach. Nie wolno było jej też prać,
bo groziło to całkowitą dekompozycją, przeobrażeniem w zwyczajną szmatę w błękitno-
białe pasy.
– Wystarczy strzelić jedną bramkę i będziemy w Europie – ojciec nerwowo kiwał się
w fotelu i powtarzał, że jak tylko przejdziemy Greków, piłkarsko też znajdziemy się
w wielkim świecie. Gdyby Legii udało się pokonać w dwumeczu Panathinaikos, znalazłaby
się w samej elicie, ekskluzywnym gronie czterech najsilniejszych drużyn na kontynencie.
Ale póki co trwała przerwa po pierwszej połowie. Legioniści siedzieli w szatni
w Atenach, przegrywali 0:1, a na drugą część spotkania mieli wyjść bez Jałochy. Trener
Janas przekonywał, że wcale nie wszystko stracone, wiele się jeszcze może zdarzyć.
A nawet jeśli nie teraz, to najdalej za rok. Prędzej czy później podbiją Europę. Wciąż
jednak mogli to zrobić już dziś wieczorem, w Atenach, bez konieczności czekania na
następną szansę.
– Z jednobramkową stratą wciąż jeszcze liczyliśmy się w grze. Wystarczyło strzelić gola.
Przy odrobinie szczęścia to my mogliśmy wywalczyć ten awans – przekonuje Jałocha,
słońce go oślepia. Ma zaciśnięte pięści, jest śmiertelnie poważny. Widzę, że to nie czcza
gadanina, wróżenie z fusów. Jest pewny swoich słów. – Byliśmy zespołem, który umiał
walczyć. W szatni nikt nie spuszczał głowy. Mówiliśmy sobie, że nie mamy nic do
stracenia, że trzeba dalej robić swoje, że może się uda. Mieliśmy w drużynie zawodników,
którzy potrafili wygrać pojedynek jeden na jeden, strzelić bramkę „z niczego”, jak
Podbrożny. Mieliśmy Leszka Pisza, który potrafił w dowolnym momencie meczu zrobić coś
niezwykłego, coś, co mogło wszystko odmienić. Wiedzieliśmy, że przy odrobinie szczęścia
możemy jeszcze wygrać.
Mieli na to niecałą godzinę.
2. CZAS POMIĘDZY
Wszystko wokół zmieniało się nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
A w każdym razie miało się zmienić. Jeśli nie zmieniło się wczoraj, powinno zmienić się
już za chwilę, najdalej pojutrze.
Na zawsze odejść miały szarzyzna, bylejakość i brzydota. Teraz będzie inaczej – znikną
brudne dworce, nierówne chodniki, szare ubrania, puste sklepy, smutni ludzie o smutnych
twarzach. Nastawał czas rozkwitu i kolorów ułożonych w tęczę. Wszystko miało być już
dobrze, skoro upadła przeklęta Polska Ludowa i nadchodził wyczekiwany, wymodlony po
kościołach czas powszechnej wolności, wolnego rynku, wolnej prasy, wszelkich wolności.
Niektórzy zdążyli nawet obwieścić koniec historii.
Dla jednych oznaczało to cudowne wskrzeszenie stłamszonych marzeń o normalności
i życiu na miarę Zachodu. Wszystko miało być wspaniale, choć nie wiedziałem nawet, że
wcześniej nie było.
Ale dla innych, wcale nie tak znów nielicznych, nowe czasy były jak koniec świata.
Wszystko się zawaliło, a wraz ze wszystkim także świat piłki nożnej. A to ona mnie wtedy
głównie obchodziła. Nie miałem pojęcia o polityce ani ekonomii, nic mi nie mówiły takie
pojęcia jak boom gospodarczy, inflacja, restrukturyzacja, prywatyzacja, denominacja.
Ważna była tylko piłka. Piłka była rzeczywista. Reszta to spekulacja i skomplikowana
terminologia.
Tak naprawdę liczyło się to, że upadał Górnik Zabrze. Spadał w przepaść wraz
z partyjnymi mecenasami i kopalniami węgla, z których czerpał swoje bogactwo
i możliwość pozyskania każdego piłkarza, którego klub zechciał. Teraz komunistyczni
dygnitarze tracili wpływy, a kopalnie bankrutowały, bo wydobywanie węgla spod ziemi
okazało się nieopłacalne. Górnik był więc po raz pierwszy od lat biedakiem, tak jak
górnicy, i po zawodników musiał – jak wszystkie „zwyczajne” kluby – ustawiać się
w kolejce, modląc się o mannę z nieba, gotówkę na transfery, sprzęt, bieżące wydatki.
Niegdyś bogacz i panisko, w nowych czasach musiał się troszczyć o pieniądze, których
wcześniej miał tyle, że nawet ich nie liczył. Był tak zamożny i miał takie dojścia do władz,
że swoich piłkarzy udawało mu się od czasu do czasu wybronić przed powołaniem do
wojska, które oznaczało przymusową grę w Legii Warszawa, największym rywalu Górnika.
Klub z Zabrza miał pieniądze i kupował kogo chciał. Legia obrała strategię równie prostą
i równie skuteczną. Jeśli była zainteresowana pozyskaniem jakiegoś piłkarza, wysyłała mu
po prostu kartę powołania do służby wojskowej. Obywatelski obowiązek ochrony granic
ludowej ojczyzny zaprowadził na stadion przy ulicy Łazienkowskiej w Warszawie takich
sztukmistrzów jak Lucjan Brychczy czy Kazimierz Deyna, największe legendy w stuletniej
historii klubu.
Kiedy Deyna został wcielony do wojska, był zawodnikiem ŁKS-u. Łódzcy działacze
postanowili oszukać Legię i nie oddawać jej swojego najzdolniejszego piłkarza.
Przekonywali, że obywatel Deyna Kazimierz nie nadaje się do służby zasadniczej
ze względu na kiepski stan zdrowia, że raz dostał już z tego powodu odroczenie. Ale Legia
nie dawała za wygraną. Kategorycznie domagała się, żeby poborowy Deyna stawił się
wyznaczonego dnia w jednostce wojskowej w celu spełnienia zaszczytnego
obywatelskiego obowiązku. W końcu, przestraszony nie na żarty, że oskarżą go o upor-
czywe uchylanie się od służby wojskowej i ukarzą, jak za dezercję, Deyna sam przyjechał
do Warszawy, by po latach stać się symbolem Legii. W drużynie ŁKS-u zdążył zagrać jeden
mecz ligowy.
Gdyby grał dla milicyjnej – też bardzo wpływowej – Wisły Kraków, działacze
uchroniliby go pewnie przed wojskiem i zatrzymali u siebie. Udawało im się to już
wcześniej, gdy powołanego „w kamasze” piłkarza, którego szukała żandarmeria wojskowa,
klubowe władze zamykały w więzieniu, a na mecze dowoziły radiowozem, pod eskortą,
prosto na boisko.
Legii postawił się także Ruch Chorzów, któremu generałowie ze stolicy chcieli zabrać
Gerarda Cieślika, bohatera narodowego, strzelca dwóch bramek w meczu z ZSRR na
Stadionie Śląskim. Był największym idolem chorzowskich kibiców, którzy regularnie
znosili go z boiska na rękach. Został w Ruchu dzięki interwencji towarzysza Markiewki,
wpływowego kibica, posła na Sejm i przodownika pracy.
Krakowskiej Garbarni Legia podebrała za to Roberta Gadochę. Jako dwudziestolatek
Gadocha został powołany, zwyczajna kolej rzeczy, do wojska. A skoro już i tak trafił do
koszar, to władze Legii po prostu postanowiły przenieść go z jednostki, do której został
przydzielony, do innej, tej przy ulicy Podchorążych, niedaleko Stadionu Wojska Polskiego
przy Łazienkowskiej. Gdy skończył służbę i wychodził do cywila, pod bramą koszar
czekali już na niego działacze najsilniejszych klubów w Polsce z kontraktami gotowymi do
podpisu. W licytacji na pieniądze Legia nie miałaby szans, ale wojsko stanęło na głowie
i Gadochę zatrzymało.
– Legia wprawdzie brała do wojska – to znaczy oczywiście nie Legia jako drużyna, lecz
Ministerstwo Obrony – ale po odsłużeniu obowiązkowych dwóch lat zawodnik wracał
z urzędu do swojego macierzystego klubu, w którym grał przed powołaniem. Gadocha
występował w Garbarni Kraków. Z kartą powołania trafił najpierw do innego wojskowego
klubu, do Wawelu Kraków, ale za jego macierzysty klub mogła uważać się wyłącznie
Garbarnia. – Tłumacząc mi zawiłości transferowej sagi, która zawiodła Roberta Gadochę
z Krakowa do Warszawy, Stefan Szczepłek nachyla się nad stolikiem, jakby powierzał mi
jakąś pilnie strzeżoną tajemnicę. Jako kibic i dziennikarz sportowy od lat sześćdziesiątych
przyglądał się budowaniu potęgi Legii. A co ważniejsze, przyglądał się temu z bliska,
niemal z pierwszego rzędu. Przyjaźnił się z Kazimierzem Deyną, poznał mechanizm, który
pozwolił Legii święcić triumfy w kraju i w Pucharze Europy. – Żeby nie oddać nikomu
Deyny, Legia uciekła się do sposobu. Po dwóch latach obowiązkowej służby, zamiast
oddać Deynę łódzkiemu ŁKS-owi, wojsko przeniosło go do marynarki wojennej. A tam
służba trwała trzy lata. Legia dostała więc Deynę na kolejny, trzeci rok służby. Bo choć
oficjalnie był marynarzem, służącym na okrętach podwodnych, Deyna oczywiście nie
ruszył się na krok z Łazienkowskiej, gdzie dalej kopał piłkę. Kiedy odsłużył wojsko, wiele
klubów chciało go ściągnąć do siebie. Bardzo starała się o niego krakowska Wisła, ale nie
miała z Legią szans, bo sam Deyna nie chciał się już ruszać z Warszawy. Oczywiście,
najbardziej pragnął wyjechać za granicę, ale na to nikt by mu w ówczesnej Polsce nie
pozwolił. Dużo trudniej było Legii zatrzymać na Łazienkowskiej Gadochę. Kiedy sprawa
stanęła na ostrzu noża, Legia poprosiła o pomoc jednego z jej wiernych kibiców Janusza
Prutkowskiego, znanego w tamtych czasach satyryka i aktora. Pochodził ze Lwowa.
Przeszedł szlak bojowy od Lenino do Berlina. Znał wszystkich i wszyscy zabiegali o jego
przyjaźń, także ludzie z najwyższych władz państwowych, partyjna wierchuszka. Każdego
potrafił sobie okręcić wokół palca, ale jednocześnie nie uznawał żadnych autorytetów ani
tabu. Wszystko to wraz z żołnierską legendą sprawiało, że Prutkowski pozwalał sobie na
więcej niż inni i wiele mógł załatwić. Opowiadano mi, że w sprawie Gadochy poszedł do
samego Zenona Kliszki, wówczas najważniejszego w kraju dygnitarza po pierwszym
sekretarzu Gomułce. „Czy ty wiesz, Zenek, że Loga próbuje ci spod nosa Gadochę
sprzątnąć?” – zapytał. Loga-Sowiński przewodniczył związkom zawodowym i wiele
w tamtych czasach znaczył. Kliszko mógł nawet nie wiedzieć, kto to był ten cały Gadocha,
którego mu Loga chciał zabrać. Uznał jednak, że nie może sobie pozwolić, żeby mu Loga
czy ktokolwiek inny podbierał cokolwiek, co jemu, Kliszce, podlega, bo pomniejszałoby
go to w oczach podwładnych, zagrażało jego autorytetowi. Wydał więc jakieś zarządzenie,
przestrzegające wszystkich, mających chrapkę na Gadochę, żeby wybili sobie podobne
pomysły z głowy. I tak Gadocha został w Warszawie.
Wszystko nieprzyjemnie ociekało polityką. Legioniści sypiali w koszarach przy
Podchorążych, młodzi zawodnicy stołecznej Gwardii kwaterowali w jednostce
Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. I tu, i tam królowali ludzie w mundurach. W latach
siedemdziesiątych drużyna Legii pojechała na zgrupowanie do wojskowego ośrodka
wypoczynkowego w pałacu Potockich w Helenowie, nieopodal Pruszkowa. Piłkarze
ćwiczyli na boisku i biegali po lesie, a tuż obok pijani oficerowie zabawiali się
strzelaniem do bażantów.
Ale generałowie mieli gest i znajomości. Za ich rządów na Łazienkowskiej
przebudowano stadion, zainstalowano elektryczne oświetlenie, wyremontowano korty
tenisowe. Wojskowi potrafili zorganizować zgrupowania zagraniczne i mecze towarzyskie
z drużynami z Hiszpanii i Francji. Wysyłając powołania do wojska, Legia sprowadzała na
Łazienkowską najwybitniejszych piłkarzy w kraju: Ernesta Pohla, Edwarda Szymkowiaka,
Romana Korynta, później także Mirosława Okońskiego czy Włodzimierza Smolarka.
Żyło się.
Lucjan Brychczy też otrzymał od wojska propozycję nie do odrzucenia, chociaż jego
rocznik powołania otrzymać miał dopiero za pół roku. Grał w Piaście Gliwice i taki był
dobry, tak bardzo potrzebny Legii, że wojskowi nie chcieli zwlekać z wcieleniem go do
armii. Trener Steiner buduje silny zespół – oznajmiono mu, a on przyjął do wiadomości, że
będzie trenerowi Steinerowi w tym celu niezbędny. Krzywił się, ale wsiadł w Gliwicach
do pociągu i przyjechał do Warszawy. Z wojskiem się nie dyskutowało, a w gazetach
napisano, że wstąpił na ochotnika. W Legii został już na dobre, spędził w niej ponad
sześćdziesiąt lat.
Trudno się dziwić, że nienawidzono Legii wszędzie poza Warszawą.
Rzadko zdarzali się buntownicy, którzy – otrzymawszy powołanie – postanawiali, że
prędzej odbędą dwuletnią służbę w koszarach i na poligonach, niż zagrają w wojskowej
Legii. Karą za krnąbrność była złamana kariera.
Jednym z tych, którzy unieśli się honorem i odmówili stołecznej drużynie był Jerzy Wijas.
Dopóki był zawodnikiem GKS Katowice, chronił go etat kopalniany – oczywiście fikcyjny.
Ale gdy trafił do Widzewa, wojsko już nie odpuściło, a łodzianie byli bezsilni.
Gdyby zgodził się grać dla Legii, pewnie z miejsca trafiłby do pierwszego składu, grywał
już wówczas przecież w reprezentacji Polski. Ale nie chciał i zamiast pracować na chwałę
wojskowych, wylądował w dwudziestoosobowej sali sypialnej w koszarach w Czarnem.
Przez jakiś czas Wijas, reprezentant Polski, występował więc w Czarnych Czarne, drużynie
z A-klasy. Ale w nadziei, że w końcu uda im się złamać opór hardego poborowego,
wojskowi zakazali mu nawet i tego.
Wijas odsłużył w armii rok i trzy miesiące. Zwolniono go przed terminem, uginając się
pod presją opinii publicznej, nie mogącej pogodzić się z tym, że władze pozwalają, żeby
tak marnował się piłkarski talent. Ominęły go jednak mistrzostwa świata w Meksyku.
Ćwiczył w lesie musztrę i strzelanie do celu, gdy jego koledzy grali z Brazylią i Anglią.
I marna to pociecha, że przegrywali. Kiedy po służbie wrócił do GKS-u, był już po
trzydziestce, przez rok ani razu porządnie nie trenował. Było za późno, by raz jeszcze
spróbować od nowa.
Ale teraz czasy się zmieniały, a w nadchodzącym świecie wojsko straciło monopol na
władzę, zniknęły pieniądze i wpływy. Policja, zakłady tekstylne i huty również przestawały
się liczyć. W zapomnienie szły fikcyjne etaty sztygarów i spawaczy. Nadciągał wolny
rynek, na którym utrzymać mógł się tylko ten, kto był zaradny i umiał czerpać zyski.
Dla działaczy klubowych nastanie tych nowych porządków było prawdziwą katastrofą.
Nagle musieli nauczyć się zarabiać na siebie bez pomocy generałów, ministrów, partyjnych
sekretarzy, górników, hutników, włókniarzy, kolejarzy, milicjantów, bez wsparcia
z zewnątrz, bez kombinowania, załatwiania pod stołem. Odnalezienie się w nowej
rzeczywistości szczególnie trudno przychodziło działaczom klubów wojskowych,
przywykłych do sięgania po państwowe pieniądze i upragnionych piłkarzy. Musieli
odnaleźć się w nowym świecie, z którego zasadami ciężko było im się pogodzić, a nawet
je pojąć.
Polska piłka nożna od lat już zresztą cierpiała, skazana na wspominanie dawno minionych
czasów świetności. Ostatnim sukcesem był srebrny medal na igrzyskach w Barcelonie,
wywalczony przez reprezentację olimpijską. Ale to było w dziewięćdziesiątym drugim,
ledwie pamiętałem bramki Kowalczyka i Stańka w finałowym meczu z gospodarzami,
Hiszpanią, na ogromnym stadionie Camp Nou.
Przegrali finał 2:3, ale grali znakomicie. W nagrodę dostali od władz po złotym
polonezie. I wszyscy byli młodzi. Juskowiak, Mielcarski, Kowalczyk, Koźmiński, Staniek
i Brzęczek – wszyscy ledwie skończyli dwadzieścia lat. Świat leżał u ich stóp, mogli
zdobyć wszystko, wystarczyło, żeby się schylili, żeby zechcieli się schylić. Wtedy,
w dziewięćdziesiątym drugim, nie tylko byli młodzi i mieli czas, ale także umiejętności,
wystarczające, żeby walczyć jak równy z równym z hiszpańskimi rówieśnikami, wśród
których byli Guardiola, Abelardo, Luis Enrique i Kiko. W kadrze Włoch grali Demetrio
Albertini, Dino Baggio i Francesco Antonioli, a Polacy i tak zmiażdżyli ich trzy do zera,
nie zmuszając się nawet do większego wysiłku.
Ale zmarnowali talent i możliwości. Guardiola, Abelardo i Luis Enrique w następnych
latach stanowili o sile FC Barcelony. Kiko grał w Atletico Madryt, został klubową
legendą, Albertini i Antonioli bronili barw AC Milan, a Dino Baggio był gwiazdą Interu
Mediolan. Polacy też dokądś powyjeżdżali, niektórzy nawet do zupełnie niezłych klubów,
ale karier na miarę swoich rywali z Włoch i Hiszpanii nie zrobili. Nie zawojowali świata.
Juskowiak wyjechał do Portugalii, grał dla Sportingu Lizbona (potem przeniósł się do
Moenchengladbach, Olimpiakosu Pireus i znów do Niemiec, do Wolfsburga), Kowalczyk
został w Legii. Staniek miał być jednym z najlepszych ofensywnych piłkarzy w Europie,
trafić do Realu czy Interu, a skończył ledwie w Osasunie Pampeluna. Koźmiński wyjechał
do Włoch, do Udinese, a Świerczewski zamienił GKS Katowice na Saint-Etienne,
Marsylię, Bastię, aż wylądował w Birmingham. Miało być lepiej, powinno było być lepiej,
ale było, jak było. Tak jak z polską transformacją.
Olimpijczycy nie mieli szczęścia. W nowych czasach trafili na działaczy ze starej epoki.
Sparaliżowani kompleksem zaścianka i minimalizmem, nie potrafili wykorzystać w pełni
sukcesu młodych piłkarzy, nie widzieli potrzeby, żeby sięgać po więcej, nie przestawali za
to myśleć, jak cudzy sukces przekuć na własny, na pieniądze, zaszczyty, przywileje.
W tamtych czasach w polskiej piłce panował kult cwaniactwa i przeciętniactwa. Na
treningach się nie przemęczało, po treningach się piło. Po co zbędny trud? W końcu byli
medalistami igrzysk olimpijskich. Co i komu mieli jeszcze udowadniać? Pieniądze
zarabiane na polskich boiskach, choć nieporównywalne z fortunami, które czekały na
Zachodzie, nie kosztowały aż tyle wysiłku, co w Anglii, Niemczech, Hiszpanii czy Francji,
a przecież i tak pozwalały żyć po królewsku.
Olimpijski srebrny medal był sukcesem – największym od czasu brązu z mistrzostw
świata w osiemdziesiątym drugim – i nie było mowy, żeby zachować wobec niego
jakąkolwiek powściągliwość. Należało go wykorzystać do cna, wykrzyczeć do ostatniego
tchu. Kibice nie przesadzali jednak z radością, trzeźwo oceniając poziom piłki na
igrzyskach. Nie można było jak w latach siedemdziesiątych podczas igrzysk w Monachium
wmówić ludziom, że odniesiono niewyobrażalny sukces, bo udało się wygrać z Węgrami
i Związkiem Radzieckim.
Olimpijczycy przekonywali, że trzeba dać im szansę, postawić ich przed kolejnym
wyzwaniem, z nich właśnie zbudować „dorosłą” kadrę, tę prawdziwą, najważniejszą.
Odgrażali się: „Zmieniamy szyld i jedziemy dalej”. Młodzieżowcy z Barcelony mieli
dorosnąć, nawiązać do największych osiągnięć polskiej piłki i bić się z Niemcami,
Francuzami i Holendrami o medale mistrzostw świata i Europy. Ale nie zdołali się nawet
nigdzie zakwalifikować.
Problemów tej drużynie przysparzał jej twórca i trener, Janusz Wójcik. W piłkarskim
środowisku uchodził za pyszałka, aroganta i gbura. Nikt go nie lubił, nikt nie chciał mu
pomóc, nikt się za nim nie wstawiał. Niechęć do Wójcika przekładała się na podejście do
jego piłkarzy, którzy obrywali za trenera.
Szczepłek: – Wójcik miał w sobie jakiś rodzaj charyzmy, którą zjednywał sobie piłkarzy.
Wystarczyło, żeby na nich skinął i rzucił swoje bojowe zawołanie „kiełbasy w górę
i golimy frajerów”, a szli za nim jak w dym. Ubolewałem nad tym, bo przypominało mi to
raczej agresywną butę. Ale Wójcik umiał wejść w serca piłkarzy, mówił ich językiem,
rozumował ich kategoriami.
Dowodzoną przez Wójcika reprezentację sponsorował jeden z pierwszych bogaczy
w wolnej Polsce, Zbigniew Niemczycki – przedsiębiorca i inwestor.
Szczepłek: – Według mnie drużyna olimpijska była pierwszą próbą sprywatyzowania
PZPN. Miało to nastąpić poprzez przejęcie kadry narodowej przez prywatny kapitał.
Zaczynała się nowa Polska i wydawało się to znakomitym interesem. Niemczycki i spółka
chcieli przejąć rolę PZPN, usadowić Wójcika na stanowisku trenera reprezentacji. Potem
mogliby już decydować o dosłownie wszystkim.
Dzięki rzutkości Niemczyckiego młodzi piłkarze mogli przygotowywać się do meczów
nawet w lepszych warunkach niż ich starsi koledzy z dorosłej kadry. Zapanowało
przekonanie, że sukces w sporcie można zbudować tylko na wielkich pieniądzach, że
innego sposobu nie ma. Triumfy osiągnie się tylko wówczas, gdy ktoś – raczej prywatny
przedsiębiorca niż państwo – wyłoży poważne pieniądze i osobiście o wszystko zadba.
Inaczej skończy się zawiedzionymi nadziejami, tradycyjnym „Chcieliśmy dobrze, wyszło
jak zawsze”.
Ale i Niemczycki nie zamierzał stawać murem za Wójcikiem. Stracił na sporcie
pieniądze, a wraz z pieniędzmi także serce do piłki. Chciał więcej, niż otrzymał. Dla
inwestora interes był interesem. W nowych czasach wszystko musiało się opłacać.
Mirosław Żukowski, dziennikarz sportowy „Rzeczpospolitej”, znawca tenisa i chyba
wszystkich pozostałych dyscyplin sportu, przyglądał się polskiemu środowisku
piłkarskiemu ze zdumieniem, a nawet – niepozbawionym pewnego zażenowania –
rozbawieniem.
– To był czas budowania fortun – zaczyna, gdy pytam o początki ustrojowej transformacji
w sporcie. Nowe czasy niosły nowe możliwości biznesowe, wynikające z upadku reżimu.
Wydawało się to korzystne dla wszystkich: dla piłkarzy, kibiców, a przede wszystkim dla
potencjalnych inwestorów. – Wszyscy sądzili, że da się zainwestować w piłkę. Wydawali
pieniądze w nadziei, że przyniesie to zysk, że dobrze zarobią. Byli przecież kibice,
telewizja, reklamy. A tu nic! Potem zamiast poważnych przedsiębiorców w poważnych
klubach zaczęły pojawiać się wynalazki typu „Miliarder” Pniewy – utrzymywana przez
bogacza drużyna z małego miasteczka, która awansowała do pierwszej ligi, a wkrótce
potem się rozpadła. Jakiś facet z Zamościa zapowiadał, że Hetman zostanie mistrzem
Polski. Albo Igloopol Dębica Brzostowskiego! Komunistyczny bonzo, prezes Polskiego
Związku Piłki Nożnej z czasów mundialu w Meksyku w osiemdziesiątym szóstym.
Igloopol, to dopiero była potęga! Sędziowie opowiadali, że po przyjeździe do Dębicy na
mecz od razu słyszeli: „Panie sędzio, pan da kluczyki, bo samochód pan źle zaparkował,
musimy przestawić”. Wiadomo było, o co chodzi. Cały bagażnik był potem wyładowany
szynkami i kabanosami. Tak działano.
Żukowski śmieje się, jakby oglądał komedię Barei, ale po chwili poważnieje. W końcu
to nie film, tylko rzeczywistość, sprawa jak najbardziej poważna. – Ta mentalność –
wszystko da się jakoś załatwić – powodowała, że i piłka była siermiężna i taka jakaś
śliska.
Ja sam na Legię chodziłem rzadko, od przypadku do przypadku, i głównie dlatego, że nie
było dla niej w Warszawie piłkarskiej alternatywy. „Milicyjna” Gwardia rozleciała się
wraz z upadkiem starego porządku, który przez lata zapewniał jej silną pozycję. Mnie
„Gwardia” kojarzyła się już wyłącznie z zapuszczonym stadionem, na którym
zorganizowano koncert Aerosmith – wielkie wydarzenie, bo Polskę rzadko odwiedzały
wówczas gwiazdy.
Polonia występowała w drugiej lidze. Na jej mecze chodziło się jedynie po to, żeby
oglądać, jak Stanisław Terlecki gra w jednej drużynie ze swoim synem, Maciejem,
uchodzącym za geniusza. O starym Terleckim ojciec opowiadał mi, że stanowił materiał na
wielkiego piłkarza i naprawdę mógł nim zostać. Był wirtuozem, któremu karierę
zrujnowały kontuzje i ustrój, przed którym uciekł w końcu na Zachód. W kraju został
wyklęty, nazwany zdrajcą i zapomniany. A mógł być wielki jak Gadocha, może nawet
większy. Grał nie tylko skutecznie, ale i pięknie. Potrafił strzelić gola uderzeniem
z trzydziestu metrów i minąć jak w slalomie pół tuzina obrońców, oszukać bramkarza
i wjechać z piłką do bramki. Musiał być naprawdę dobry, bo ojciec wspominał, że choć
Terlecki bronił barw nielubianej na Legii stołecznej Gwardii, a potem ŁKS-u, to kiedy
przyjeżdżał ze swoimi drużynami na Łazienkowską kibice nie wygwizdywali go, z cichym
pomrukiem aprobaty przyjmując jego efektowne zagrania. Wszędzie go było pełno, wciąż
chciał być przy piłce. Odnosiło się wrażenie, że to Terlecki w pojedynkę gra przeciwko
Legii. Ojciec opowiadał, że kiedy podczas któregoś z meczów sędzia przyznał ŁKS-owi
rzut rożny, a Terlecki złapał piłkę, żeby ją wybić z narożnika boiska, kibice z trybun wołali
do niego: „Stasiek, nikomu nie podawaj! Kiwaj z rogu!”.
Gdyby sprawy potoczyły się inaczej, pojechałby z reprezentacją na mistrzostwa świata
do Argentyny i grał w ataku z Szarmachem i Latą, na lewym skrzydle, jak wcześniej
Gadocha. Przed turniejem, podczas towarzyskiego meczu, doznał jednak poważnej kontuzji
i mistrzostwa oglądał w telewizji. Ledwie odzyskał zdrowie i formę, a stał się jednym
z kozłów ofiarnych „afery na Okęciu”. Pod koniec roku osiemdziesiątego przed meczem
z Maltą w eliminacjach do mistrzostw świata reprezentacja trenera Ryszarda Kuleszy
zbierała się w Warszawie, w drodze na zgrupowanie we Włoszech. Bramkarz Józef
Młynarczyk przyjechał na lotnisko kompletnie pijany, za karę więc Kulesza postanowił
zostawić go w kraju. Za kolegą ujęli się Terlecki, Zbigniew Boniek i Władysław Żmuda.
W efekcie Młynarczyk poleciał z drużyną, ale władze PZPN, na czele z prezesem-
generałem Rybą, całej czwórce nakazały natychmiast wracać do kraju. Prezes osobiście
pofatygował się do Włoch, żeby ich przywieźć. Bał się, że piłkarze odmówią powrotu,
wystąpią o azyl polityczny i zostaną w Rzymie.
Niedługo potem Kulesza został zwolniony, a piłkarze dostali kary bezwzględnej
dyskwalifikacji. Nowy trener, Antoni Piechniczek, zadbał jednak, żeby skrócić wyroki dla
Młynarczyka, Bońka i Żmudy. Wszystkich trzech zabrał na turniej do Hiszpanii, gdzie
zdobyli brązowy medal. Krnąbrny Terlecki, jedyny, który odmówił przyznania się do winy,
stracił mistrzostwa i nigdy więcej nie zagrał w reprezentacji. Piechniczek i tak by go
pewnie nie wziął do drużyny. Nie lubił hardych, mających własne zdanie zawodników. –
Emocje opadły, a walczyliśmy o awans na mistrzostwa i działacze sami zaczęli mnie
namawiać, bym napisał prośbę o skrócenie kary – wspominał Boniek. – No to napisałem.
W tym czasie rozwinąłem w sobie niepohamowaną i niepojętą pasję zbierania
autografów. Przejąłem ją po ojcu wraz z jego skrupulatnie latami układaną kolekcją
podpisów piłkarzy mitycznych – Deyny, Szarmacha, Gadochy, Laty, Ćmikiewicza,
Gorgonia, Kasperczaka, całej polskiej kadry trenera Górskiego, uzupełnionej później także
o reprezentację prowadzoną przez Jacka Gmocha.
Największym skarbem było – i nadal pozostaje – czarno-białe zdjęcie drużyny Legii
z siedemdziesiątego szóstego, stojącej w rzędzie przed rozpoczęciem derbowego meczu
z Gwardią. Słynna odkryta trybuna stadionu przy Łazienkowskiej, już wtedy nazywana
„Żyletą”, wyziera mrocznie zza pleców piłkarzy, nad nią zaś zwisa groźne, szare niebo. Na
odwrocie fotografii, starannym pismem wykaligrafowana krótka dedykacja: „Sympatykowi
piłki nożnej”, pod nią podpis Deyny, najlepszego polskiego piłkarza w historii.
Już sam zwrot „sympatykowi” brzmi jak ze starej kroniki filmowej, sztywnie
i wzruszająco archaicznie. Od razu włącza mi się w głowie głos spikera z aktorskim „ł”
z PRL-owskiej kroniki: „Stan oblężenia pod Salą Kongresową w Warszawie. Tysiące
melomanów złaknionych mocnych wrażeń. Rolling Stonesi przyjechali tylko na jeden dzień,
biletów nie starczyło. Ale i ci, którzy je zdobyli, niewiele mogli usłyszeć. Zresztą, tego się
nie słucha – to się przeżywa. Tak przynajmniej nakazuje obowiązujący tu wszystkich
rytuał”.
Tak relacjonowano koncert The Rolling Stones w sześćdziesiątym siódmym. Jedyny
wówczas występ Stonesów w krajach bloku sowieckiego. Podobno zapłacono im nie
w dolarach ani złotówkach, lecz w naturze. Za występ mieli dostać wagon wódki, który
według ludowej legendy został porzucony przez zespół gdzieś pod Warszawą i przez
pewien czas miał stanowić źródło zaopatrzenia w alkohol dla okolicznych mieszkańców.
Tak się mówiło. Pociąg Stonesów.
Wierzyłem w geniusz Deyny, nie pozostawił mi wyboru. Jego bramki, niesamowite
podania i strzały, nazywane „rogalami”, oglądałem na filmach opowiadających o lepszych
czasach polskiej piłki, które nieustannie pokazywano w telewizji przy pierwszej lepszej
okazji, a często i bez niej. W ten sposób zrozpaczeni i zniecierpliwieni polscy kibice
przekonywali sami siebie, że los musi się w końcu odmienić, że przeklęte wahadło,
wyznaczające na przemian czasy dobre i złe, kiedyś drgnie i znów wychyli się w drugą
stronę, przywracając nadzieję.
W telewizji oglądałem gola, jakiego Deyna strzelił Portugalii bezpośrednio z rzutu
rożnego. Nie wiedziałem wtedy, że tak można, że tak też się liczy. Zdobył jedyną bramkę
w meczu decydującym o awansie na argentyńskie mistrzostwa, bramkę na wagę remisu
i przepustki na upragniony turniej. I to właśnie on, zbawca i kapitan reprezentacji Polski,
został wygwizdany przez publiczność na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Dlatego, że był
zawodnikiem Legii. Ale nie tylko. Chodziło nie tylko o to, że był piłkarzem Legii (jedynym,
który w tamtym meczu wystąpił w polskiej reprezentacji), ale też jej symbolem. Legii –
uważanej wówczas za klub reżimowy, znienawidzonej utrzymanki systemu.
W osiemdziesiątym dziewiątym Deyna zginął w wypadku samochodowym na
sześciopasmowej autostradzie w Stanach Zjednoczonych. Autograf i zdjęcie, na którym
kapitan wyprowadza Legię na mecz, stały się dla mnie niemal relikwią, w którą wgapiałem
się z nabożnym podziwem. Nie miało znaczenia, że zdobył ją mój ojciec, a nie ja sam.
Należała do mnie.
Stadion Polonii był bardzo kameralny, niczym z innej epoki. Odbudowano go w całości
w stylu socrealistycznym ze zniszczeń po powstaniu warszawskim (w nocy z dwudziestego
pierwszego na dwudziesty drugi sierpnia czterdziestego czwartego właśnie ze stadionu
oddziały powstańcze atakowały Niemców stacjonujących w rejonie Dworca Głównego).
Nowa era miała być czasem wielkich, nowoczesnych obiektów z wygodnymi krzesełkami,
a nie z ławkami z desek, przykręconych na betonowych schodach. I z wielkimi, jasnymi
reflektorami zamiast starych, słabych lamp. Pamiętam mecze na Łazienkowskiej
przerywane w trakcie gry z powodu awarii oświetlenia.
Na Polonii nie było zorganizowanego dopingu ani chóralnych śpiewów. Wyraźnie było
więc słychać głośniejszy komentarz czy mocniejsze słowo rzucone na którejś z trybun. Ale
przekleństwa padały rzadko, były tam w złym tonie. Przeklinano na Legii. Gdy po raz
pierwszy ojciec zabrał mnie na mecz, a po trybunach przetoczyła się pieśń wyświęcona na
kibicowski hymn („Jebać, jebać PZPN”), niesiony entuzjazmem także wskoczyłem na
swoje krzesełko, by dołączyć do chóru pijanych gardeł. – Nie dać się! PZPN! – krzyczałem
ile sił, nie dosłyszawszy słów pieśni. Ojciec ściągnął mnie szybko na ziemię i zabronił
śpiewać. Powiedział, że potem mi wszystko wytłumaczy. Nie rozumiałem, co złego
zrobiłem i z czego śmieją się nasi sąsiedzi z trybun.
W porównaniu z boiskiem Polonii, stadion Legii był wielki, ale równie mocno trącił
starzyzną. No i coraz częściej dochodziło do awantur, bijatyk kibiców z policją. Na
trybunach i pod stadionem. W końcu przestaliśmy chodzić na Łazienkowską.
Nie rozpaczałem. Legia i tak była dla mnie drużyną z czasów młodości ojca. Na hasło
„Legia” przed oczami automatycznie pojawiały mi się fotografie Deyny, Gadochy,
Ćmikiewicza, Brychczego. Nie postrzegałem jej jako rzeczywistej drużyny, istniejącej tu
i teraz, rozgrywającej jakieś mecze. Dla mnie była niemal jak zjawa z niezwykłych,
odległych czasów, w których na poważnie mówiono o możliwości sięgnięcia przez Polskę
po mistrzostwo świata. Długo oburzałem się, kiedy dorośli powtarzali mi, że mam
szczęście, iż te czasy mnie ominęły.
Mirosław Żukowski wspomina: – Ilekroć wchodziłem na stadion Legii, czułem się,
jakbym wchodził do muzeum. Ile tu się wychowało mistrzów olimpijskich, ilu
fantastycznych sportowców trenowało! Przecież Legia to nie była tylko piłka nożna.
Zawodnicy Legii od lat przywozili z olimpiad worki medali w różnych dyscyplinach.
Znałem Bolesława Dubickiego, który w maleńkiej salce trenował zapaśników. Kolarze
mieli warsztat pod trybunami kortów, na których z kolei ćwiczyli tenisiści. Koszykarze
Legii grali jak równy z równym z Realem Madryt i Barceloną. A w klubie byli jeszcze
przecież siatkarze, pięściarze, lekkoatleci, sami mistrzowie w swoich dyscyplinach, znani
i podziwiani na całym świecie. To wszystko powodowało, że wchodząc na obiekty
sportowe Legii, czułem, iż znalazłem się w ważnym miejscu. Czuło się tradycję, więź.
Były też słynne baseny Legii, które szybko stały się salonem powojennej, nowej
Warszawy. To tam każdego upalnego lata od poranka do zmierzchu przesiadywali najwięksi
playboye stolicy, tam pokazywały się najpiękniejsze dziewczyny, Roman Polański
wypatrzył Jolantę Umecką i zaproponował jej rolę w „Nożu w wodzie”, a rajdowiec Lelio
Lattari czarował południowym akcentem i rozdawał dziewczynom włoskie pończochy. Na
początek znajomości tylko jedną, po drugą zapraszał do siebie.
Wzdychano do tamtych Warszaw – tej przedwojennej, „Paryża Północy” uśmierconego
przez wojnę, i tej wskrzeszonej, z pierwszych powojennych lat: Warszawy Hłaski,
Komedy, Tyrmanda. Warszawa, w której się urodziłem, była – słyszałem to zewsząd
i słyszę do dzisiaj – nieprawdziwa, już nie ta. Nieudana, koślawa, gorsza jakaś, właściwie
tylko atrapa. Mieszkałem w nieistniejącym mieście. Prawdziwej Warszawy, prawdziwych
Warszaw, od dawna już nie było. Jedna zginęła na wojnie, a druga umarła wraz z Bazarem
Różyckiego, basenami Legii, Stadionem Dziesięciolecia, SPATiF-em i Kameralną. „Do
Kameralnej! – rzekł Halski. – Jedziemy zapominać – pisał Tyrmand w „Złym”, swoim
słynnym warszawskim kryminale. – Zapomina się najlepiej w Kameralnej”.
Teraz narzekano jednogłośnie, że Warszawa straciła dawny charakter i czar, cokolwiek
miało to oznaczać. Nie rozumiałem tego wtedy, nie rozumiem i dziś. Łzawo wspominano
o „warszawskim sznycie” i „klimacie tamtych lat”, podkreślając nieustannie oczywistość,
że „dzisiaj to już nie to samo”. Wtedy było lepiej.
W kółko opowiadano też o „Orłach Górskiego”, „meczu na wodzie”, Lubańskim i jego
fatalnej kontuzji, karnym przestrzelonym przez Deynę w meczu z Argentyną, niezdobytym
Stadionie Śląskim i odniesionym na nim zwycięstwie 4:1 z Holendrami, najlepszą wtedy
drużyną świata, a także o „człowieku, który zatrzymał Anglię”, Janie Tomaszewskim.
W telewizji, jak w gorączce, obsesyjnie przypominano te same migawki z dawnych
meczów, stare i niewyraźne od ciągłego przewijania taśmy. Bramkę strzeloną przez
Domarskiego w meczu z Anglią na Wembley, rozpaczliwe i chaotyczne parady
Tomaszewskiego, gola Deyny z Włochami i Laty z Brazylią. Wyglądało to na pogrążanie
się w traumie, z którą w żaden sposób nie potrafiono sobie poradzić.
Wszystko to było w gruncie rzeczy zaklinaniem rzeczywistości, błagalną modlitwą o jakiś
sukces, jakikolwiek, choćby o jedno zwycięstwo nad Anglią czy Niemcami, nawet
w zupełnie nieistotnym meczu, choćby i towarzyskim. Było w tym coś rozdzierająco
smutnego. Uwodził nas trochę ten zaczarowany, czarno-biały, miniony świat, ale w równym
stopniu drażniło to ciągłe klepanie różańca: Tomaszewski, Szymanowski, Bulzacki, Musiał,
Gorgoń, Żmuda, Banaś, Kasperczak, Maszczyk, Kapka, Ćmikiewicz, Deyna, Szołtysik,
Kusto, Domarski, Lubański, Gadocha, Lato, Szarmach. Tomaszewski, Szymanowski,
Bulzacki, Musiał…
Litania do wszystkich świętych atletów. Składy dawnych reprezentacji znaliśmy na
pamięć.
Zanim telewizje dostrzegły w transmisjach z meczów szansę na ogromny zarobek, piłki
nożnej w ogóle nie było za wiele na ekranie. W Polsce, poza jednym spotkaniem ligowym
w tygodniu, pokazywano mecze reprezentacji i polskich drużyn w europejskich pucharach,
a także pucharowe finały. Innych zespołów się nie widziało i można było tylko wierzyć, że
Cruyff, Best, Pele, Beckenbauer i Keegan byli tak dobrzy, jak mówiono i jak pisano
w gazetach. O ich wyczynach można było co najwyżej przeczytać w „Przeglądzie
Sportowym” czy „Piłce Nożnej”. Tak jak wcześniej mój dziadek słuchał w radiu o Puskásu,
Di Stéfano, Eusebio i Garrinchy. Urastali w jego wyobraźni do półbogów, szybszych,
sprytniejszych, lepszych pod każdym względem od zwykłych śmiertelników. Byli artystami,
jak Picasso, nieśmiertelnymi i wiecznie młodymi.
Dawniej rozgrywano też mniej spotkań. A już zwłaszcza z drużynami z Zachodu, gdzie
piłka nożna rozwijała się szybciej i piękniej dzięki pieniądzom, pompowanym w nią przez
bajecznie zamożnych inwestorów. Wskutek ograniczonych kontaktów z wielkim światem
i futbolem na wysokim poziomie pojawiły się wątpliwości, zaniżona samoocena, kompleks
ubogiego kuzyna z prowincji.
Zatrzaśnięci w Polsce zawodnicy („amatorzy”) nie mieli pojęcia, jak to jest na tym
zawodowym Zachodzie. Nawet reprezentacja do finałowego turnieju mistrzostw świata
w Hiszpanii w osiemdziesiątym drugim przygotowywała się w kraju. Na świecie nikt nie
chciał z nimi grać, bo komunistyczne władze w Warszawie wprowadziły właśnie stan
wojenny i wtrąciły do więzienia działaczy „Solidarności”. Aby nabrać sił przed
zawodami, polscy piłkarze uganiali się więc po nadwiślańskich lasach, a potem zdobywali
po kolei wszystkie górskie szczyty. Jeśli już dokądś wyjeżdżali, to do Rosji, NRD czy
Bułgarii. Jeśli grało się towarzyski mecz z kimś z Zachodu, to raczej nie była to żadna
z reprezentacji w swym najsilniejszym składzie, lecz drużyna klubowa, i to zwykle któraś
ze słabszych.
Szczepłek: – Dopóki istniała Polska Ludowa, cały czas tkwiliśmy w zakłamaniu, że u nas
sportu zawodowego w ogóle nie ma. U nas mistrzami byli górnicy i włókniarki. O statusie
amatora orzekały krajowe komitety olimpijskie, które upierały się, że nie było u nas
zawodowstwa w żadnej dyscyplinie sportu. Później nie dało się już ukrywać prawdy, bo
nasi sportowcy na zawodach rozgrywanych za granicą spotykali swoich kolegów z Włoch,
Niemiec czy Francji, dla których sport był zwyczajną pracą. I to w dodatku całkiem nieźle
płatną.
Nie prowadzono regularnych telewizyjnych transmisji z piłkarskich meczów, ale i tych
meczów do pokazania nie było znów tak wiele. Reprezentacja grała rzadko, nie jeździła po
świecie, by rozgrywać spotkania towarzyskie. A polscy piłkarze nie ogrywali się
w mocnych, zagranicznych ligach, nie oswajali się z wyczynowym sportem. Gdy ich
koledzy z Niemiec, Francji czy Hiszpanii powoli zamieniali się w zawodowych atletów,
polscy piłkarze pozostawali utalentowanymi, często świetnymi, wciąż jednak
półamatorami. Zachód uciekał. Stawał się ziemią obiecaną, o której każdy marzy, lecz
ujrzeć mogą ją tylko wybrani. Przepaść powiększała się z każdym rokiem.
Zdarzały się jednak miłe niespodzianki. Nie tylko pojedyncze świetne mecze z silnymi
rywalami, ale całe zwycięskie serie, jak triumfy Widzewa Łódź, który w latach
osiemdziesiątych ogrywał w Pucharze Europy Manchester City, Manchester United i Liver-
pool. W osiemdziesiątym trzecim łodzianie przegrali dopiero w półfinale z Juventusem
Turyn. Ale polska piłka coraz rzadziej dorastała do poziomu trzeciej drużyny świata, na
jaki wspięła się reprezentacja i na jakim znajdowała się przez kilkanaście lat, od początku
lat siedemdziesiątych do połowy osiemdziesiątych. Sukcesy Widzewa zamykały złoty wiek
polskiej piłki.
Jego zapowiedzią były natomiast największe sukcesy polskich drużyn klubowych. W roku
siedemdziesiątym Górnik Zabrze zagrał w finale Pucharu Zdobywców Pucharów, a Legia
doszła do półfinału Pucharu Europy Mistrzów Klubowych.
Półfinałowy mecz Legii z rotterdamskim Feyenoordem obrósł legendą nie z powodów
sportowych, lecz politycznych i obyczajowych. W pierwszym meczu, w Warszawie, padł
bezbramkowy remis. Do Rotterdamu legioniści jechali pewni siebie po wygraną dającą
awans do finału. Przegrali 2:0, ale nie wynik był ważny. Mówiło się, że drużyna zagrała
słabo, a zawodnicy wydawali się rozkojarzeni, ponieważ nad Żmijewskim i Grotyńskim
zawisło widmo aresztu za próbę przemytu.
Jeszcze na lotnisku w Warszawie, po odprawie paszportowej, zawiadomieni przez
Służbę Bezpieczeństwa celnicy zaprowadzili dwóch piłkarzy na kontrolę osobistą
i znaleźli trefną gotówkę. Trzy tysiące amerykańskich dolarów. Na tamte czasy prawdziwa
fortuna. Waluty nie wolno było wywozić z kraju bez pozwolenia, a nawet wpłacając na
bankowe konto, należało udowodnić, że została zarobiona zgodnie z obowiązującym,
komunistycznym prawem. Cinkciarze, którzy sprzedali pieniądze piłkarzom, natychmiast
donieśli o tym odpowiednim służbom. Po długim zamieszaniu podlegająca Ministerstwu
Spraw Wewnętrznych służba graniczna wypuściła całą drużynę i zawodnicy polecieli do
Holandii na mecz z Feyenoordem. Na boisku nie myśleli jednak o meczu, ale o możliwych
konsekwencjach walutowej kontrabandy. I o tajniakach, którzy pojechali z piłkarzami do
Holandii pilnować, żeby żadnemu ze sportowców nie przyszła do głowy ucieczka na zgniły
Zachód. Po meczu piłkarze wrócili do Warszawy w komplecie. W autobusie brakowało za
to kilku tajniaków. To oni wybrali wolność.
Opowieści o tamtej Legii słuchało się jak ballady o królach życia i ich wspaniałej
drużynie. Poza piłkarzami sprowadzonymi do wojskowych w charakterze poborowych,
występowali w niej także gracze związani z miastem, często pochodzący z okolic
Warszawy. Żmijewski przyjechał z Otwocka, Grotyński z Radości, Trzaskowski
i Niedziółka z Karczewa. Wiesław Korzeniowski, rodowity warszawiak, urodził się
i mieszkał na Powiślu. Stanisław Fołtyn ocalał z powstania warszawskiego. Władysław
Stachurski także był warszawiakiem; jego ojciec został rozstrzelany przez Niemców
w dwunastym dniu powstania na ulicy Nowogrodzkiej.
Inni pościągali z całego kraju do stolicy, jeszcze odbudowywanej i pełnej gruzów po
zburzonych, przedwojennych kamienicach. W Warszawie szukali szansy na ułożenie sobie
życia w nowej Polsce, mającej teraz oficjalnie w nazwie określenie Ludowa. Trzymali się
razem, także po treningach, wydawali się wzorem drużyny, choć w życiu prywatnym często
się od siebie różnili. W tamtej Legii z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych
indywidualistów o wybujałych osobowościach udało się poskładać w zgodny i sprawnie
działający zespół.
Szczepłek: – Polonię się szanowało, ale kiedy człowiek miał do wyboru obejrzeć
Feyenoord na Legii albo Śniardwy Orzysz na Konwiktorskiej, to decyzja była oczywista.
Natomiast nigdy się nie zastanawiano: Legia czy Gwardia? Zawsze wybierano Legię
i wojsko. Milicję – nigdy. Nawet wprowadzenie stanu wojennego nie popsuło aż tak
bardzo wizerunku klubu. Nigdy nie zdarzyło się, żeby warszawiacy zaczęli bojkotować
Legię. Ani z powodu wojska, ani z powodu stanu wojennego. Moim zdaniem to była
najlepsza drużyna w historii Legii. Byli paczką kumpli, a sukcesy tylko ich więź umacniały.
Choć oczywiście nigdy nie było też tak, że wszyscy do siebie pałali wyłącznie miłością.
W tamtym zespole też były podziały.
Bon vivant Żmijewski, spędzający życie na nieustannej zabawie w restauracjach, klubach
nocnych, rozlewający szampana na dekolty młodych dam. Grotyński, rozbijający się po
Warszawie swoim niebieskim fordem mustangiem, do późnych godzin bawiący się w Adrii
albo w restauracji Szanghaj przy Marszałkowskiej, przypominał postać wyciągniętą wprost
ze „Złego”. Miał zaledwie dwadzieścia pięć lat, gdy roztrwonił swój wielki talent. Afera
walutowa na Okęciu niczego go nie nauczyła i niedługo później został przyłapany wraz
z kolegami z koszykarskiej sekcji Legii na przemycie złota. Wylądował w więzieniu na
Rakowieckiej, gdzie jako strażnik pilnował go m.in. Tomasz Stefaniszyn, były bramkarz
Legii i Gwardii.
W końcu ulitowano się nad nim i wypuszczono na wolność, żeby stanął w bramce
w Zagłębiu Sosnowiec. Była to ukochana drużyna I sekretarza KC PZPR Edwarda Gierka,
a groził jej spadek do drugiej ligi. Utrzymanie w lidze Zagłębie zawdzięczało wówczas
w znacznej mierze swojemu nowemu bramkarzowi. Do końca kariery Grotyński wierzył, że
spotka w Warszawie tajemniczego Amerykanina, który zaproponuje mu kontrakt i grę
w drużynie Cosmos Nowy Jork z Pelem i Beckenbauerem. Śnił, że wyjedzie z Polski,
zostawi za sobą żelazną kurtynę, blok radziecki i Warszawę. Ale się nie doczekał, nikt nie
przyjechał, nikt o niego nie pytał.
Jak na ironię, właśnie wtedy piłkarska Polska wygrywała złoto na igrzyskach
olimpijskich i brązowy medal na mistrzostwach świata. Doszło do tego, że rozpieszczeni
sukcesami kibice przegrany finał następnych igrzysk w siedemdziesiątym szóstym i srebrny
medal za drugie miejsce uznali za klęskę. Trener Kazimierz Górski, okrzyknięty wcześniej
cudotwórcą i bohaterem narodowym, musiał za karę pożegnać się z drużyną. Dwa lata
później piąte miejsce na mistrzostwach świata odebrano już jako katastrofę. W kraju
ogłoszono niemal żałobę narodową, a całą winę za rozczarowania zrzucono na kolejnego
trenera, Jacka Gmocha, który przed turniejem, zgodnie z panującą w tamtych czasach modą,
obiecywał złoto. Śmiertelnie poważnie liczono na to, że zostaniemy mistrzami świata.
Pierwszy i ostatni raz.
A potem nadeszły lata chude, czas zapaści. Świat poszedł naprzód, piłka okazała się
maszynką do zarabiania pieniędzy, wartą inwestycji. W Polsce zmieniło się tyle, że
niektórym z najwybitniejszych piłkarzy, jak Deynie czy Gadosze, zezwolono na grę za
granicą. Ale w drodze wyjątku i dopiero, gdy skończyli trzydzieści lat. Trzydzieste
urodziny, jak osiemnaste, otwierały wrota do dorosłości, uznano je za wiek odpowiedni
dla wyjazdu na Zachód i występów na obcych boiskach.
Wtedy jednak piłkarze najlepszy czas mieli już za sobą. Zamiast święcić na Zachodzie
triumfy, grać w najsilniejszych na świecie drużynach, trafiali już co najwyżej do
przeciętnych zespołów, a i w nich przeżywali raczej rozczarowania, rozmieniali sławę na
drobne. Dolary, funty, franki i marki, ale jednak drobniaki. W siedemdziesiątym czwartym
w plebiscycie na najlepszego piłkarza świata Deyna przegrał tylko z Cruyffem
i Beckenbauerem. Do swoich drużyn chciały go sprowadzić Real Madryt i AC Milan.
W siedemdziesiątym ósmym odszedł do Manchesteru – nawet nie do United, tylko do
przeciętnego City, za sto tysięcy funtów i worek koszulek Adidasa. Smutne tułacze losy
piłkarskich gwiazd, zwłaszcza zaś wieści o niedawnych mistrzach na ławkach
rezerwowych, utwierdzały w kibicach kompleks niższości i przekonanie, że Wschód
przegrywa z Zachodem, a wszystko co wschodnie jest gorsze i pośledniejsze od tego, co
zachodnie.
Polską piłkę zaczęły na dodatek przeżerać do szpiku kości korupcja, złodziejstwo,
pospolite oszustwo. Było to nawet zabawne. Upadek moralny i sportowy, lenistwo piłkarzy
i brak ambicji (lepsze mistrzostwo podwórka i garść pieniędzy niż prawdziwy sukces
i fura pieniędzy, na które trzeba się najpierw napracować) stały się wdzięcznym obiektem
żartów i drwin. Ale nie zjadliwych, lecz dobrodusznych, pełnych zrozumienia, prawie
tkliwości. Takie to było nasze, zrozumiałe, swojskie. My udajemy, że pracujemy, oni udają,
że nam płacą, a potem wspólnie udajemy, że jesteśmy potęgą, tylko wszyscy zmówili się
przeciwko nam.
Raz jeszcze Stefan Szczepłek: – Paradoksalnie początkiem końca polskiej piłki stały się
jej sukcesy. Zwycięstwa i pieniądze zdemoralizowały zawodników i działaczy. Do tej pory
marzyli o wielkich pieniądzach – choć i tak zarabiali nieporównywalnie więcej niż
przeciętny obywatel – ale przede wszystkim śnili o wyjeździe za granicę. Kiedy piłkarze
poczuli pieniądze, które mogli zarobić na obczyźnie, chodziło im już tylko o to, żeby
dokądkolwiek wyjechać, byle gdzie, byle na Zachód.
Teraz wreszcie to wszystko miało się zmienić. Na lepsze. Wschód przegrał, poddał się,
odtąd wszędzie miało być po zachodniemu. Zwłaszcza u nas. Jak mało kto przyczyniliśmy
się wszak do klęski Wschodu. Już zaraz, w te pędy mieliśmy nadgonić stracony czas
i dystans do czołówki, wrócić do elity, tam, gdzie nasze miejsce. Również w piłce nożnej.
Tymczasem jednak wielcy piłkarze zamienili się w pomniki, a drużyny się porozpadały,
stadiony zresztą też – ze starości, biedy i zaniedbania. Przez całe dziesięciolecia wszystko
stało na głowie. Trudno było nagle wprowadzić inne reguły – umówić się, że nazajutrz
wszystko będzie przejrzyste i uczciwe, nie będzie załatwiania, kombinacji, nikt nie będzie
sprzedawał meczów i nikt ich nie będzie kupował. Prawo mogło się zmienić w jeden
dzień, ale nie sposób było równie szybko zmienić złych, utwierdzanych latami nawyków,
które tak weszły ludziom w krew, że trudno było sobie nawet wyobrazić, że w ogóle da się
je wyplenić, że można inaczej. Jak wprowadzić i egzekwować wśród piłkarzy i sędziów
zasadę, że odtąd nie będzie się drukowało meczów, skoro w procederze uczestniczyła
i znakomicie z niego żyła przytłaczająca większość ludzi z tak zwanego środowiska.
Korupcja stała się czymś tak naturalnym, iż funkcjonowanie bez niej wydawało się
niemożliwe. Złodziejstwo i kombinatorstwo było powszechne, uznawało się je za coś
oczywistego, jak dziś symulowanie na boisku. Jeśli ktoś tego nie robił, był frajerem
i żałosnym naiwniakiem skazanym na porażkę.
To był świat, w którym w dobrym tonie były pokątne interesy, intrygi i spiski, jarmarczne
handlowanie meczami i wódka. Młodzi piłkarze wyrastali w przekonaniu, że tak było, jest
i być musi.
Żukowski: – Nie polegało to nawet na ustalaniu czegokolwiek, jakimś dobijaniu targu,
płaceniu gotówką. Przypominało raczej pajęczynę, ubezwłasnowolniający system
wzajemnych usług. Kultura buraczanej, podlanej gorzałą korupcji i dosyć prymitywni
działacze sprawili, że kiedy przyszedł prawdziwy futbol i pojawiły się prawdziwe
możliwości, nikt nie potrafił się w tym nowym świecie odnaleźć.
Miało się to zmienić, jak zresztą wszystko, wraz z upadkiem niewydolnego systemu
i pojawieniem się w jego miejscu demokracji i wolnego rynku, których tak długo
zazdroszczono tym z Zachodu i w których widziano główną przyczynę odgradzającej nas
od nich i powiększającej się z biegiem lat przepaści. Teraz już nic nie stało na
przeszkodzie, żebyśmy sami stali się jak oni.
Mijały kolejne sezony, zmieniło się rzeczywiście wiele, jeśli nie wszystko, ale w sporcie
i piłce nożnej cudowna odmiana wciąż nie następowała. Jak nie było zwycięstw i trofeów,
tak nie można się ich było doczekać w wolnym kraju. A sukces, podobnie jak zysk, były
najważniejszymi hasłami nowej epoki, wręcz jej zaklęciami. Zwłaszcza że wymyślono
właśnie nową maszynkę do produkowania pieniędzy. Doskonałą jak nigdy wcześniej.
Elitarna Liga Mistrzów zastąpiła przestarzały Puchar Europy, w którym o kontynentalny
prymat grali zwycięzcy krajowych rozgrywek ligowych. UEFA i związana z nią firma
handlująca prawami do telewizyjnych transmisji meczów uznały, że system rozgrywek,
w którym zwycięzca wyłaniany jest po zaledwie dwóch meczach jest niewybaczalną stratą
pieniędzy. W stworzonej właśnie Lidze Mistrzów drużyny miały najpierw zostać
podzielone na czterozespołowe grupy, w których każdy zespół rozgrywałaby nie dwa, lecz
sześć spotkań. Dopiero potem, dwie najlepsze drużyny z każdej z grup miały rozgrywać
dwumecz, którego przegrany żegnał się z rozgrywkami. Więcej drużyn i więcej meczów
oznaczało większą liczbę transmisji telewizyjnych, więcej reklamodawców i większe
zyski.
Zaczęło się od sezonu 1991/92. O wielkie pieniądze i sławę miały prawo bić się między
sobą jedynie najlepsze na kontynencie zespoły. Zaszczytu gry w nowym, prestiżowym
i najbardziej komercyjnym przedsięwzięciu dostąpiło osiem drużyn, wyłącznie mistrzowie,
którym udało się przebrnąć przez eliminacje. Do fantastycznych ekip i wielkich pieniędzy
doszła efektowna oprawa każdego meczu. I regularne transmisje z meczów, nawet
w polskiej telewizji. Rok później pojawiła się nowa nazwa, dwa lata później z grupy
awansowali nie tylko zwycięzcy, lecz i zespoły z drugich miejsc, a w sezonie 1994/95
w Lidze Mistrzów grało już szesnaście drużyn.
Polska była z powrotem w Europie, która przestała się dzielić na blok zachodni
i wschodni. Ubiegaliśmy się o przyjęcie do Unii Europejskiej i NATO, ale nadal nie
liczyliśmy się w rozgrywkach piłkarskich na Starym Kontynencie, nadal nie graliśmy
w Lidze Mistrzów. Wszystko się zmieniało, lecz nie to.
Musiało upłynąć sporo czasu, by wzorem Zachodu i w polskiej piłce pojawili się
finansowi potentaci, przedsiębiorcy z wizją. Giełda oznaczała możliwość szybkiego zysku,
piłka nożna też stanowiła atrakcyjną perspektywę, wielu jawiła się wręcz jako złoty
interes. Niektórym wydawało się, że wystarczy włożyć w klub wystarczająco dużo
pieniędzy, a potem tylko czekać, aż inwestycja zwróci się z nawiązką.
W dziewięćdziesiątym drugim wreszcie zmieniło się coś i w biednej, podupadłej Legii.
Zstąpił z niebios dobrodziej, cudotwórca Janusz Romanowski, odnowiciel, który miał
nakarmić głodnych i przyodziać nagich. Tygodnik „Polityka” pisał w marcu:
„W tajemniczym raporcie Janusza Romanowskiego przedstawiono jako członka PZPR,
wysokiej rangi działacza Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej, Ogólnopolskiego
Porozumienia Związków Zawodowych, Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej
i Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. W osiemdziesiątym dziewiątym, roku
przełomu, został przedstawicielem szwajcarskiej firmy Kaufring AG, budującej w Polsce
imperium Kodaka”. To musiało robić wrażenie.
Szczepłek: – Romanowski miał głowę do interesów i czekał na swoją szansę. Był szefem
Empiku w Polsce, przedstawicielem Kodaka. Ufundował stypendium – mówiło się, że
prywatne – pięcioboistce Dorocie Idzi. To nie był przypadkowy człowiek, a kapitał miał
ogromny. Kupił w Konstancinie wielki dom, z którego zrobił Centrum Szkoleniowo-
Konferencyjne. Interes kwitł. W Konstancinie, spotykali się włodarze Legii, potem także
Polonii i reprezentacji Polski, trenowanej przez Jerzego Engela. Romanowski miał tam
swoje biuro, gdzie na ścianach wisiały dobre i drogie obrazy. Musiał sam zadać sobie
pytanie – na czym tu można zarobić? Co jest najbardziej łakomym kąskiem? I uznał, że to
piłka nożna, a skoro piłka, to Legia Warszawa. Nie był kibicem, pewnie nawet nie
interesował się futbolem jako dyscypliną sportu. Nigdy nie słyszałem, żeby opowiadał
z pasją o jakimś zawodniku, bramce czy meczu. Legia i piłka nożna były dla niego
wyłącznie interesem.
Dobrodziej objawił się niespodzianie i jakby znikąd, z pieniędzmi, gestem i planem.
Przyszedł do zubożałej Legii i zainwestował w nią fortunę. Podpisano umowy sponsorskie
z Adidasem i fabryką samochodów FSO, później także ze stacją telewizyjną Canal+, która
na wyłączność transmitowała mecze Legii.
Piłkarze zaczęli jeździć na zgrupowania za zachodnią granicę, otrzymali lepszy sprzęt.
Nagle pierwszoligowa drużyna przestała przypominać podwórkową zgraję, klub mógł
nawet kupić kilku zawodników. A już zaczynało się robić naprawdę biednie.
Legia bankrutowała, Legia odżyła.
Romanowski sprowadził też nowego trenera, Janusza Wójcika, wraz z jego asystentem
Pawłem Janasem. Przybyli jako bohaterowie, opromienieni blaskiem olimpijskiego srebra.
Mówiło się, że Wójcik zostanie selekcjonerem reprezentacji, ale nie dostał tej posady
i trafił na Łazienkowską. Wiedziano, że jest butny i konfliktowy, ale miał zapewnić sukces.
Choć pobyt Wójcika w Legii nie trwał długo, okres jego rządów pozostaje jednym
z najdziwniejszych i najgłośniejszych w dziejach klubu.
Lucjan Brychczy opowiadał, że za trenera Wójcika dni meczowe i treningowe kończyły
się libacją. Po kolejne flaszki biegał najmłodszy w sztabie szkoleniowym, kierownik
drużyny Bogusław Łobacz. – U Wójcika każdy trening kończył się omawianiem dnia, który
minął, i omawianiem dnia, który nastąpi. Wtedy na stoliku w pokoju trenerskim zwykle
pojawiała się butelka, a potem następna – wspominał Brychczy w wywiadzie. –
Alkoholowe nasiadówki stały się normą. Nigdy nie miałem szefa, z którym po każdym
treningu popijałbym gorzałę. – Wójcik wprowadził w klubie dyktaturę alkoholu. Za jego
przykładem szli piłkarze.
Żukowski: – Tego człowieka o dość nędznej moralności dopełniało coś, co było
widoczne na każdym kroku – buta i poczucie bezkarności. Jego piłkarze się temu
przyglądali i udzielało im się to, imponowało. Drużyna Wójcika okazała się straconym
pokoleniem. Mieli ogromną szansę, ale ją przehulali.
„Kowalczyk dał się lubić. Chłopak z charakterem. Oczywiście uwielbiał też wypić. Na
Bródnie miał ulubiony bar, w którym stawiał kumplom. Był tam powszechnie znany
i bardzo lubiany” – pisał z kolei Wójcik w swojej autobiografii. „Zawsze zaczynali
w knajpie, ale często kończyli w parku. Walili zdrowo, ale Wojtek nigdy nie przyszedł
najebany na trening. No, może na lekkim kacu”.
A jak na lekkim kacu, to właściwie się nie liczyło.
Kowalczyk był ukochanym synem marnotrawnym Legii. Kibice z Łazienkowskiej go
uwielbiali, był jednym z nich, chłopakiem z warszawskiego Bródna. Trafił do wojskowych
z Poloneza Warszawa jako naturalny talent, nieoszlifowany brylant, bez szkoły, bez
profesjonalnego przygotowania. Ale był dobry, lepszy niż niejeden zawodowiec. W Legii
zrobił furorę, z miejsca stał się gwiazdą, a gdy jako dziewiętnastolatek strzelił dwie
bramki Sampdorii w Pucharze UEFA, ogrywając doświadczonych obrońców reprezentacji
Włoch, piłkarski świat zaczął przyglądać się młodemu chłopakowi z Warszawy. Niebawem
zadebiutował w reprezentacji Polski. Był gwiazdą olimpijskiej kadry Wójcika podczas
turnieju w Barcelonie, gdzie został wicekrólem strzelców, tuż za kolegą z drużyny
Juskowiakiem.
Ale rozmowa o Kowalczyku zawsze dotyczy nie tego, co osiągnął, lecz tego, czego nie
zdobył. A mógł sięgnąć po wszystko, tak przynajmniej się wtedy wydawało.
W dziewięćdziesiątym czwartym roku został sprzedany do hiszpańskiego Betisu Sevilla,
jego karierę zrujnowały jednak kontuzje, niesportowy tryb życia, a także trudny charakter
zawodnika, który kłócił się z kolejnymi trenerami. Najlepiej rozumiał się z Wójcikiem.
W kadrze wiele nie zdziałał, za granicą również – jego szlak bojowy to Betis Sevilla i Las
Palmas. Potem wrócił na chwilę do Legii, na stare śmieci, zanim wyjechał znowu, tym
razem do ligi cypryjskiej.
Wójcika broniły jednak wyniki, Legia znów biła się o mistrzostwo którego nie zdobyła
od niemal ćwierć wieku. Trener potrafił zmotywować niepewnych, podłamanych
wcześniejszymi porażkami zawodników, stworzyć prawdziwą drużynę. Nawet jeśli
najbardziej interesowała go zabawa i pieniądze. Ale mistrzostwo Polski, zdobyte wreszcie
przez Wójcika po latach porażek, zostało stołecznej drużynie odebrane przez działaczy
z Polskiego Związku Piłki Nożnej (to stąd się wzięła przyśpiewka „Jebać PZPN”, tak
chętnie śpiewana przy Łazienkowskiej). Oskarżyli Legię, że kupiła sobie mistrzostwo.
W ostatniej kolejce sezonu 1992/93 o tytuł wciąż biły się Legia, ŁKS i Lech. Mogło
zdarzyć się tak, że o pierwszeństwie rozstrzygnęłaby liczba zdobytych bramek. Żeby
uniknąć oszustw, swoje ostatnie mecze w sezonie wszystkie drużyny rozpoczęły o tej samej
godzinie. Legia w Krakowie zdemolowała Wisłę 6:0, ŁKS rozbił Olimpię Poznań 7:1,
a trzeci pretendent do tytułu, Lech, zremisował z Widzewem 3:3. Wszystkie trzy zespoły
skończyły sezon z czterdziestoma siedmioma punktami. Wojskowi wygrali dzięki
najlepszemu bilansowi bramek i pewni mistrzowskiego tytułu pojechali oblewać triumf do
swojego dobrodzieja Romanowskiego, do podwarszawskiego Konstancina.
Po sezonie piłkarze przygotowywali się w Zakopanem do meczów w europejskich
pucharach. Dopiero wtedy okazało się, że PZPN odebrał im tytuł i oddał go Lechowi.
Legia i ŁKS zostały wykluczone także z mniej prestiżowych rozgrywek o Puchar UEFA.
– Piliśmy ze smutku – wspominał Dariusz Czykier w „Przeglądzie Sportowym”. –
W klubie zrobiła się taka afera, że przez cały obóz trwało wielkie pijaństwo. A co
mieliśmy robić? Świętować? Na następny obóz w górach dostaliśmy opiekuna, Polakowa,
prawą rękę Romanowskiego. Siedział przy drzwiach w hotelu i pilnował, żeby nikt nie
wychodził na miasto. – Nie musieli wychodzić. Nie potrzebowali nawet biegać po kolejne
butelki. Zawczasu kupili spirytus i zostali w pokojach.
Obrażony na cały świat Wójcik wielkodusznie poprowadził drużynę jeszcze kilka
miesięcy, a potem wyjechał z dnia na dzień. Pozostawił za sobą chaos i sławne okrzyki
motywacyjne: „kiełbasy do góry i golimy frajerów!” i „napierdalaaaaaaać!”. Wrócił do
tego, co przyniosło mu sukces i sławę – dowodzenia drużyną olimpijską. Tyle, że teraz była
to reprezentacja Zjednoczonych Emiratów Arabskich. W Legii jego odejście przyjęto
z ulgą.
Wrócił pięć lat później, żeby objąć reprezentację Polski, wszystko z nią przegrać
i zaprowadzić donikąd. Znów pozostawił po sobie niezliczone powiedzonka w rodzaju „na
zgrupowaniach kadry alkohol był, jest i będzie” i jałową ziemię. Następnie – co dziś
wydaje się tak boleśnie oczywiste – został posłem. Aż wreszcie oskarżony o korupcję,
zawieszony w zawodzie trenera, stał się symbolem czasów przejściowych między starą
a nową epoką.
Piłka nożna była u nas w domu sprawą ważną. Naszym ukochanym klubem nie była
jednak Legia, tylko daleki Manchester United. Nigdy nie byliśmy w Manchesterze, nie
siedzieliśmy na trybunach Old Trafford. A nawet gdybyśmy byli i obejrzeli któryś
z meczów, co by to zmieniło? Jeśli się nie przeniesiemy do Anglii, nigdy nie będziemy co
drugi tydzień zakładać klubowych szalików i wybierać się na stadion, żeby oglądać Giggsa
i Scholesa. Jako mieszkaniec globalnej wioski miałem pełne prawo identyfikować się
z Davidem Beckhamem, nosić koszulkę z jego nazwiskiem i „siódemką” na plecach. Ale
nie miałem do niego dostępu. Tak jak inni mistrzowie piłki przedstawiany był jako zwykły
chłopak z sąsiedztwa, który ciężką pracą zaszedł na sam szczyt. Gdybym sam mieszkał
w Manchesterze, byłby dla mnie jak chłopak z sąsiedztwa. Ale na moje podwórko docierał
już przetworzony, wyretuszowany, za pośrednictwem reklam Pepsi i Adidasa, urywków
spotkań, niesamowitych bramek.
Manchester United był naszym klubem z wyboru, jak Anglia czy Francja mogą zostać
krajem z wyboru. Ale naprawdę naszym klubem, czy nam się to podobało, czy nie, mogła
być tylko drużyna z okolicy. Na przykład Legia. Byliśmy na nią skazani. Tak bardzo
chcieliśmy, choćby na chwilę, zapomnieć o smutnej rzeczywistości, w której nasza drużyna
z sąsiedztwa, mistrz Polski, nie tylko nie wygrywa Ligi Mistrzów, ale nawet nie potrafi się
do niej przebić. Niewielką tylko pociechą było wspomnienie Legii, która kilka lat
wcześniej też rozgrywała mecze w Lidze Mistrzów. Widziałem na własne oczy.
Ojciec miał takich wspomnień więcej i zazdrościłem mu ich. Nie mogłem sobie darować,
że to on oglądał Deynę i Lubańskiego, że chodził na Łazienkowską, podziwiał kunszt
Terleckiego i Bońka, że to jemu trafiły się brązowe medale reprezentacji, to on widział
olimpijskie złota i srebra. Mógł też patrzeć, jak Legia awansuje do półfinału Pucharu
Europy. Nie mieściło się to w głowie. Biedny, zaściankowy klub z Polski, zza żelaznej
kurtyny, ogrywa mocnego mistrza Francji Saint Etienne, następnie Galatasaray Stambuł,
a potem, w półfinale, bije się z Feyenoordem Rotterdam jak równy z równym. Dla mnie nie
zostało nic.
Mogłem tylko przyglądać się, jak mistrz Polski wali głową w mur, usiłując przebić się
w końcu przez wstępne rundy rozgrywek. Po czym odpada. Już latem, w okolicach lipca,
po pierwszych meczach, w których przegrywa z kimś, kto wcześniej uchodził za słabeusza.
A potem odpada znowu.
Mogłem smakować jedynie w różnych odmianach porażek – do wyboru miałem sromotne,
niezasłużone, pechowe, porażki po dobrzej grze i oczywiście te o włos od zwycięstwa.
Czasami trafiały się rodzynki – zwycięskie remisy. Nasłuchałem się też narzekań tych
polskich piłkarzy, którym udało się wyjechać na Zachód, co zwykle znaczyło
przeprowadzkę do Niemiec. Regularne przesiadywanie na ławce rezerwowych lub na
trybunach zawodnicy tłumaczyli nieodmiennie tym, że trener nie lubi Polaków.
Nie załapałem się na tłuste lata polskiej piłki i drażniło mnie, gdy zewsząd słyszałem, że
tamte czasy nie nadawały się do życia, a te dzisiejsze – właśnie one są dobre.
Copyright © Piotr Jagielski, 2016 Projekt okładki: Bartosz Jabłoński Zdjęcia na okładce: przód okładki – © Eugeniusz Warmiński/archiwum Legii Warszawa, Ćwierćfinał Ligi Mistrzów, Legia Warszawa vs Panathinaikos (0:0), na zdjęciu Radosław Michalski, tył okladki – © Piotr Kucza Redaktor prowadzący: Anna Derengowska Redakcja: Krzysztof Cieślik Korekta: Mariola Będkowska ISBN 978-83-8097-536-1 Warszawa 2016 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl
1. DO PRZERWY 1:0 Nie minęło nawet pół godziny, gdy Jałocha został wyrzucony z boiska. Schodził powoli, rozpamiętując sytuacje, w których dał się przechytrzyć albo nie utrzymał nerwów na wodzy. W niecałe trzydzieści minut popełnił dwa faule, dostał dwie żółte kartki i sędzia kazał mu opuścić boisko. Szedł teraz samotnie przez cały plac, głowa spuszczona, wzrok utkwiony w zielonej trawie stadionu w Atenach, po której nie mógł już dłużej biegać. Zmierzał pod prysznic jak skazaniec idący na szafot. Cały stadion z uwagą śledził każdy jego krok, siedemdziesiąt tysięcy kibiców cieszących się z jego nieszczęścia, śmiejących mu się w twarz, szydzących z niego w obcym języku. Jałocha wszedł do tunelu, którym pół godziny wcześniej, zdeterminowany, gotowy do walki, wybiegł na boisko. Teraz wrócił do szatni. – Na jedną żółtą kartkę sobie rzeczywiście zasłużyłem. Co do drugiej… – Jałocha krzywi się na samo wspomnienie meczu w Atenach, choć minęło już dwadzieścia lat. – Myślę, że gdyby trafiło na kogoś innego, to też po pierwszej żółtej dostałby zaraz i drugą. Wypadło na mnie, co poradzić? – Czasami wracam do tego w myślach – uśmiecha się, ale zza uśmiechu przebija smutek, wciąż żywy. – Człowiek był ambitny, wiadomo, każdy chce dobrze. No i ta cała otoczka tego meczu. Siedział sam w pustej szatni, wsłuchując się w przytłumione odgłosy stadionu, dalekie, niewyraźne śpiewy greckich kibiców. Kiedy podnosiła się wrzawa, próbował odgadnąć, co oznacza – bramkę dla Panathinaikosu czy dla Legii? – Usłyszałem okrzyk trybun i od razu wiedziałem, że to jednak oni nam strzelili – wygląda przez okno krakowskiej kawiarni, popija kawę. Jest słoneczne, ciche popołudnie, ale Jałocha wciąż słyszy ryk szczęścia greckich kibiców, towarzyszący mu w drodze do szatni. – Jak człowieka wyrzucają z boiska i każą wracać do szatni, dostaje się klucze i idzie pod prysznic. Inni dalej żyją meczem. On jeden zostaje wykluczony. Kilkanaście minut później, kiedy sędzia oznajmił przerwę, dołączyli do niego w szatni pozostali gracze. Przegrywali mecz, który musieli wygrać. A do końca mieli grać w dziesięciu przeciwko jedenastu. Potrzebowali przynajmniej remisu, by awansować do półfinału Ligi Mistrzów. Walczyli nie tylko o puchar i nagrody, ale o wejście do ścisłej elity, znalezienie się w ścisłym gronie tych, którym przeznaczone są wieczna sława, ogromne pieniądze i wielki świat. Wystarczyło strzelić jedną bramkę. Pierwszy mecz w Warszawie zremisowali, choć byli lepsi. Nie zdobyli gola, ale też nie stracili bramki na własnym stadionie. Dlatego w Atenach wystarczyło ponownie zremisować, trafić tylko raz. Najpierw zadanie wydawało się proste, potem nieskończenie
trudne. Ale przecież nie niewykonalne. Już wcześniej zwyciężali w meczach, które wydawały się nie do wygrania. Tym razem jednak wszystko od początku szło nie tak – szybko stracili zawodnika, a chwilę później bramkę. Najwyraźniej to nie był ich szczęśliwy dzień. Nic nie wskazywało na to, że i tym razem karta się odwróci, że fortuna będzie po ich stronie. A przecież mieli najlepszych piłkarzy w kraju, lepszych od Greków. Mieli Szczęsnego, Wieszczyckiego i Zielińskiego, mieli Stańka i Podbrożnego. No i mieli Pisza. Choć jest to opowieść o warszawskiej Legii, w gruncie rzeczy to także historia legii, oddziału do zadań specjalnych, zaciężnego wojska, pułku atletów, powołanego, by sięgać po zwycięstwa, mistrzostwa, najważniejsze trofea i laury. Od poprzednich złotych czasów, ostatniego snu o wielkości, minęło dwadzieścia pięć lat. W futbolu to cała epoka. Ćwierć wieku frustracji, bezradności i powtarzania historii – teraz już niemal baśni – o wielkich piłkarzach z Polski, którzy kiedyś niemal zdobyli mistrzostwo świata, byli zwycięzcami. Wierzyłem na słowo. Mój ojciec pamiętał tamte czasy, oglądał tamte słynne mecze. Zazdrościłem mu tych opowieści, w których nasi bili najsilniejszych, sami byli najlepsi, a wszyscy, których dziś uznawano za niedoścignionych mistrzów, bali się Polaków, bo ci mogli pokonać każdego. Tak było wtedy, dawniej. Ale potem wszystko potoczyło się źle. Inni grali coraz lepiej, my coraz gorzej. Drużyny z Polski zaczęły przegrywać z coraz słabszymi rywalami. W końcu bił je już prawie każdy. Sukcesy przychodziły tak rzadko, że ilekroć cokolwiek się udawało, w kraju ogłaszano święto narodowe. Kibice tańczyli na ulicach jak obłąkańcy, oszołomieni, pijani niespodziewaną radością. Tak było, gdy w dziewięćdziesiątym drugim drużyna młodzieżowa wywalczyła wicemistrzostwo olimpijskie. Świętowano je, jakby triumfowała pierwsza reprezentacja, i to nie na igrzyskach, ale przynajmniej w mistrzostwach Europy. Wydawało się, jakby wszyscy puścili w niepamięć najważniejszy mecz – przegrany finał. W zbiorowej świadomości to ostatnie spotkanie, decydujące o prawdziwym zwycięstwie, nie istniało, nie liczyło się. Choć drugie miejsce oznaczało klęskę w decydującym starciu, uznawano je za sukces. Radość i dumę zastąpiły więc wstyd i upokorzenie. Pamiętam, że ojciec ze swoimi znajomymi robili zakłady – kto jeszcze i jak dotkliwie pokona polskie drużyny? Mnie, dziewięciolatka, nie stać było na tak zgorzkniałą kapitulację. Wobec gry naszych drużyn odczuwałem zwyczajną rozpacz. Czułem się pokrzywdzony i oszukany, a przede wszystkim zupełnie względem tego jawnego oszustwa bezradny. Teraz wreszcie miało być inaczej. Za sprawą Legii w Lidze Mistrzów. Wygrana na boisku w Atenach wszystko miała odmienić. Bo też wszystko dokoła rzeczywiście zaczęło się zmieniać. Nastały przecież wielkie czasy, wkraczaliśmy do Europy, w której zniesiono granice i gdzie czekały nas wszystkich,
tak przynajmniej zapewniano, wieczna szczęśliwość, pełnia życia, cudowny świat i wielkie przestrzenie. Ludzie żegnali się na zawsze z zaściankiem, poczuciem skrępowania, ciągłym odgrywaniem roli gorszego krewnego, który nie wie, jak się zachować ani co powiedzieć, żeby się nie ośmieszyć. Ci z Europy we wszystkim nas wyprzedzili, w piłce też. Dla ojca Europa była dalekim, niedostępnym światem, kolorowym snem. Dla mnie Europa to był bazar na drugim brzegu Wisły na Stadionie Dziesięciolecia, gdzie kiedyś grywała reprezentacja Polski. Odkąd jednak sięgałem pamięcią, na stadionie znajdowało się targowisko, podobno największe na kontynencie. Jarmark Europa. Kupowało się tam koszulki piłkarskie, oczywiście podrabiane. Herby klubów z Anglii czy Hiszpanii z grubsza tylko przypominały te prawdziwe, a nazwiska Redondo, McManamana, Batistuty czy Zidane’a wydrukowane były z błędami. Drugi taki bazar z koszulkami i naszywkami był w samym Śródmieściu, pod Pałacem Kultury. Najbardziej lubiłem pasiastą koszulkę Gabriela Batistuty z reprezentacji Argentyny. Nawet pomimo tego, że napis na plecach był rozmazany i oczywiście niepoprawny – „Batitusta”, pamiętam do dziś – a sama koszulka po trzech, czterech bardziej zaciętych podwórkowych meczach zaczynała rozchodzić się w szwach. Nie wolno było jej też prać, bo groziło to całkowitą dekompozycją, przeobrażeniem w zwyczajną szmatę w błękitno- białe pasy. – Wystarczy strzelić jedną bramkę i będziemy w Europie – ojciec nerwowo kiwał się w fotelu i powtarzał, że jak tylko przejdziemy Greków, piłkarsko też znajdziemy się w wielkim świecie. Gdyby Legii udało się pokonać w dwumeczu Panathinaikos, znalazłaby się w samej elicie, ekskluzywnym gronie czterech najsilniejszych drużyn na kontynencie. Ale póki co trwała przerwa po pierwszej połowie. Legioniści siedzieli w szatni w Atenach, przegrywali 0:1, a na drugą część spotkania mieli wyjść bez Jałochy. Trener Janas przekonywał, że wcale nie wszystko stracone, wiele się jeszcze może zdarzyć. A nawet jeśli nie teraz, to najdalej za rok. Prędzej czy później podbiją Europę. Wciąż jednak mogli to zrobić już dziś wieczorem, w Atenach, bez konieczności czekania na następną szansę. – Z jednobramkową stratą wciąż jeszcze liczyliśmy się w grze. Wystarczyło strzelić gola. Przy odrobinie szczęścia to my mogliśmy wywalczyć ten awans – przekonuje Jałocha, słońce go oślepia. Ma zaciśnięte pięści, jest śmiertelnie poważny. Widzę, że to nie czcza gadanina, wróżenie z fusów. Jest pewny swoich słów. – Byliśmy zespołem, który umiał walczyć. W szatni nikt nie spuszczał głowy. Mówiliśmy sobie, że nie mamy nic do stracenia, że trzeba dalej robić swoje, że może się uda. Mieliśmy w drużynie zawodników, którzy potrafili wygrać pojedynek jeden na jeden, strzelić bramkę „z niczego”, jak Podbrożny. Mieliśmy Leszka Pisza, który potrafił w dowolnym momencie meczu zrobić coś niezwykłego, coś, co mogło wszystko odmienić. Wiedzieliśmy, że przy odrobinie szczęścia możemy jeszcze wygrać. Mieli na to niecałą godzinę.
2. CZAS POMIĘDZY Wszystko wokół zmieniało się nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. A w każdym razie miało się zmienić. Jeśli nie zmieniło się wczoraj, powinno zmienić się już za chwilę, najdalej pojutrze. Na zawsze odejść miały szarzyzna, bylejakość i brzydota. Teraz będzie inaczej – znikną brudne dworce, nierówne chodniki, szare ubrania, puste sklepy, smutni ludzie o smutnych twarzach. Nastawał czas rozkwitu i kolorów ułożonych w tęczę. Wszystko miało być już dobrze, skoro upadła przeklęta Polska Ludowa i nadchodził wyczekiwany, wymodlony po kościołach czas powszechnej wolności, wolnego rynku, wolnej prasy, wszelkich wolności. Niektórzy zdążyli nawet obwieścić koniec historii. Dla jednych oznaczało to cudowne wskrzeszenie stłamszonych marzeń o normalności i życiu na miarę Zachodu. Wszystko miało być wspaniale, choć nie wiedziałem nawet, że wcześniej nie było. Ale dla innych, wcale nie tak znów nielicznych, nowe czasy były jak koniec świata. Wszystko się zawaliło, a wraz ze wszystkim także świat piłki nożnej. A to ona mnie wtedy głównie obchodziła. Nie miałem pojęcia o polityce ani ekonomii, nic mi nie mówiły takie pojęcia jak boom gospodarczy, inflacja, restrukturyzacja, prywatyzacja, denominacja. Ważna była tylko piłka. Piłka była rzeczywista. Reszta to spekulacja i skomplikowana terminologia. Tak naprawdę liczyło się to, że upadał Górnik Zabrze. Spadał w przepaść wraz z partyjnymi mecenasami i kopalniami węgla, z których czerpał swoje bogactwo i możliwość pozyskania każdego piłkarza, którego klub zechciał. Teraz komunistyczni dygnitarze tracili wpływy, a kopalnie bankrutowały, bo wydobywanie węgla spod ziemi okazało się nieopłacalne. Górnik był więc po raz pierwszy od lat biedakiem, tak jak górnicy, i po zawodników musiał – jak wszystkie „zwyczajne” kluby – ustawiać się w kolejce, modląc się o mannę z nieba, gotówkę na transfery, sprzęt, bieżące wydatki. Niegdyś bogacz i panisko, w nowych czasach musiał się troszczyć o pieniądze, których wcześniej miał tyle, że nawet ich nie liczył. Był tak zamożny i miał takie dojścia do władz, że swoich piłkarzy udawało mu się od czasu do czasu wybronić przed powołaniem do wojska, które oznaczało przymusową grę w Legii Warszawa, największym rywalu Górnika. Klub z Zabrza miał pieniądze i kupował kogo chciał. Legia obrała strategię równie prostą i równie skuteczną. Jeśli była zainteresowana pozyskaniem jakiegoś piłkarza, wysyłała mu po prostu kartę powołania do służby wojskowej. Obywatelski obowiązek ochrony granic ludowej ojczyzny zaprowadził na stadion przy ulicy Łazienkowskiej w Warszawie takich sztukmistrzów jak Lucjan Brychczy czy Kazimierz Deyna, największe legendy w stuletniej historii klubu.
Kiedy Deyna został wcielony do wojska, był zawodnikiem ŁKS-u. Łódzcy działacze postanowili oszukać Legię i nie oddawać jej swojego najzdolniejszego piłkarza. Przekonywali, że obywatel Deyna Kazimierz nie nadaje się do służby zasadniczej ze względu na kiepski stan zdrowia, że raz dostał już z tego powodu odroczenie. Ale Legia nie dawała za wygraną. Kategorycznie domagała się, żeby poborowy Deyna stawił się wyznaczonego dnia w jednostce wojskowej w celu spełnienia zaszczytnego obywatelskiego obowiązku. W końcu, przestraszony nie na żarty, że oskarżą go o upor- czywe uchylanie się od służby wojskowej i ukarzą, jak za dezercję, Deyna sam przyjechał do Warszawy, by po latach stać się symbolem Legii. W drużynie ŁKS-u zdążył zagrać jeden mecz ligowy. Gdyby grał dla milicyjnej – też bardzo wpływowej – Wisły Kraków, działacze uchroniliby go pewnie przed wojskiem i zatrzymali u siebie. Udawało im się to już wcześniej, gdy powołanego „w kamasze” piłkarza, którego szukała żandarmeria wojskowa, klubowe władze zamykały w więzieniu, a na mecze dowoziły radiowozem, pod eskortą, prosto na boisko. Legii postawił się także Ruch Chorzów, któremu generałowie ze stolicy chcieli zabrać Gerarda Cieślika, bohatera narodowego, strzelca dwóch bramek w meczu z ZSRR na Stadionie Śląskim. Był największym idolem chorzowskich kibiców, którzy regularnie znosili go z boiska na rękach. Został w Ruchu dzięki interwencji towarzysza Markiewki, wpływowego kibica, posła na Sejm i przodownika pracy. Krakowskiej Garbarni Legia podebrała za to Roberta Gadochę. Jako dwudziestolatek Gadocha został powołany, zwyczajna kolej rzeczy, do wojska. A skoro już i tak trafił do koszar, to władze Legii po prostu postanowiły przenieść go z jednostki, do której został przydzielony, do innej, tej przy ulicy Podchorążych, niedaleko Stadionu Wojska Polskiego przy Łazienkowskiej. Gdy skończył służbę i wychodził do cywila, pod bramą koszar czekali już na niego działacze najsilniejszych klubów w Polsce z kontraktami gotowymi do podpisu. W licytacji na pieniądze Legia nie miałaby szans, ale wojsko stanęło na głowie i Gadochę zatrzymało. – Legia wprawdzie brała do wojska – to znaczy oczywiście nie Legia jako drużyna, lecz Ministerstwo Obrony – ale po odsłużeniu obowiązkowych dwóch lat zawodnik wracał z urzędu do swojego macierzystego klubu, w którym grał przed powołaniem. Gadocha występował w Garbarni Kraków. Z kartą powołania trafił najpierw do innego wojskowego klubu, do Wawelu Kraków, ale za jego macierzysty klub mogła uważać się wyłącznie Garbarnia. – Tłumacząc mi zawiłości transferowej sagi, która zawiodła Roberta Gadochę z Krakowa do Warszawy, Stefan Szczepłek nachyla się nad stolikiem, jakby powierzał mi jakąś pilnie strzeżoną tajemnicę. Jako kibic i dziennikarz sportowy od lat sześćdziesiątych przyglądał się budowaniu potęgi Legii. A co ważniejsze, przyglądał się temu z bliska, niemal z pierwszego rzędu. Przyjaźnił się z Kazimierzem Deyną, poznał mechanizm, który pozwolił Legii święcić triumfy w kraju i w Pucharze Europy. – Żeby nie oddać nikomu Deyny, Legia uciekła się do sposobu. Po dwóch latach obowiązkowej służby, zamiast oddać Deynę łódzkiemu ŁKS-owi, wojsko przeniosło go do marynarki wojennej. A tam służba trwała trzy lata. Legia dostała więc Deynę na kolejny, trzeci rok służby. Bo choć oficjalnie był marynarzem, służącym na okrętach podwodnych, Deyna oczywiście nie
ruszył się na krok z Łazienkowskiej, gdzie dalej kopał piłkę. Kiedy odsłużył wojsko, wiele klubów chciało go ściągnąć do siebie. Bardzo starała się o niego krakowska Wisła, ale nie miała z Legią szans, bo sam Deyna nie chciał się już ruszać z Warszawy. Oczywiście, najbardziej pragnął wyjechać za granicę, ale na to nikt by mu w ówczesnej Polsce nie pozwolił. Dużo trudniej było Legii zatrzymać na Łazienkowskiej Gadochę. Kiedy sprawa stanęła na ostrzu noża, Legia poprosiła o pomoc jednego z jej wiernych kibiców Janusza Prutkowskiego, znanego w tamtych czasach satyryka i aktora. Pochodził ze Lwowa. Przeszedł szlak bojowy od Lenino do Berlina. Znał wszystkich i wszyscy zabiegali o jego przyjaźń, także ludzie z najwyższych władz państwowych, partyjna wierchuszka. Każdego potrafił sobie okręcić wokół palca, ale jednocześnie nie uznawał żadnych autorytetów ani tabu. Wszystko to wraz z żołnierską legendą sprawiało, że Prutkowski pozwalał sobie na więcej niż inni i wiele mógł załatwić. Opowiadano mi, że w sprawie Gadochy poszedł do samego Zenona Kliszki, wówczas najważniejszego w kraju dygnitarza po pierwszym sekretarzu Gomułce. „Czy ty wiesz, Zenek, że Loga próbuje ci spod nosa Gadochę sprzątnąć?” – zapytał. Loga-Sowiński przewodniczył związkom zawodowym i wiele w tamtych czasach znaczył. Kliszko mógł nawet nie wiedzieć, kto to był ten cały Gadocha, którego mu Loga chciał zabrać. Uznał jednak, że nie może sobie pozwolić, żeby mu Loga czy ktokolwiek inny podbierał cokolwiek, co jemu, Kliszce, podlega, bo pomniejszałoby go to w oczach podwładnych, zagrażało jego autorytetowi. Wydał więc jakieś zarządzenie, przestrzegające wszystkich, mających chrapkę na Gadochę, żeby wybili sobie podobne pomysły z głowy. I tak Gadocha został w Warszawie. Wszystko nieprzyjemnie ociekało polityką. Legioniści sypiali w koszarach przy Podchorążych, młodzi zawodnicy stołecznej Gwardii kwaterowali w jednostce Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. I tu, i tam królowali ludzie w mundurach. W latach siedemdziesiątych drużyna Legii pojechała na zgrupowanie do wojskowego ośrodka wypoczynkowego w pałacu Potockich w Helenowie, nieopodal Pruszkowa. Piłkarze ćwiczyli na boisku i biegali po lesie, a tuż obok pijani oficerowie zabawiali się strzelaniem do bażantów. Ale generałowie mieli gest i znajomości. Za ich rządów na Łazienkowskiej przebudowano stadion, zainstalowano elektryczne oświetlenie, wyremontowano korty tenisowe. Wojskowi potrafili zorganizować zgrupowania zagraniczne i mecze towarzyskie z drużynami z Hiszpanii i Francji. Wysyłając powołania do wojska, Legia sprowadzała na Łazienkowską najwybitniejszych piłkarzy w kraju: Ernesta Pohla, Edwarda Szymkowiaka, Romana Korynta, później także Mirosława Okońskiego czy Włodzimierza Smolarka. Żyło się. Lucjan Brychczy też otrzymał od wojska propozycję nie do odrzucenia, chociaż jego rocznik powołania otrzymać miał dopiero za pół roku. Grał w Piaście Gliwice i taki był dobry, tak bardzo potrzebny Legii, że wojskowi nie chcieli zwlekać z wcieleniem go do armii. Trener Steiner buduje silny zespół – oznajmiono mu, a on przyjął do wiadomości, że będzie trenerowi Steinerowi w tym celu niezbędny. Krzywił się, ale wsiadł w Gliwicach do pociągu i przyjechał do Warszawy. Z wojskiem się nie dyskutowało, a w gazetach napisano, że wstąpił na ochotnika. W Legii został już na dobre, spędził w niej ponad sześćdziesiąt lat.
Trudno się dziwić, że nienawidzono Legii wszędzie poza Warszawą. Rzadko zdarzali się buntownicy, którzy – otrzymawszy powołanie – postanawiali, że prędzej odbędą dwuletnią służbę w koszarach i na poligonach, niż zagrają w wojskowej Legii. Karą za krnąbrność była złamana kariera. Jednym z tych, którzy unieśli się honorem i odmówili stołecznej drużynie był Jerzy Wijas. Dopóki był zawodnikiem GKS Katowice, chronił go etat kopalniany – oczywiście fikcyjny. Ale gdy trafił do Widzewa, wojsko już nie odpuściło, a łodzianie byli bezsilni. Gdyby zgodził się grać dla Legii, pewnie z miejsca trafiłby do pierwszego składu, grywał już wówczas przecież w reprezentacji Polski. Ale nie chciał i zamiast pracować na chwałę wojskowych, wylądował w dwudziestoosobowej sali sypialnej w koszarach w Czarnem. Przez jakiś czas Wijas, reprezentant Polski, występował więc w Czarnych Czarne, drużynie z A-klasy. Ale w nadziei, że w końcu uda im się złamać opór hardego poborowego, wojskowi zakazali mu nawet i tego. Wijas odsłużył w armii rok i trzy miesiące. Zwolniono go przed terminem, uginając się pod presją opinii publicznej, nie mogącej pogodzić się z tym, że władze pozwalają, żeby tak marnował się piłkarski talent. Ominęły go jednak mistrzostwa świata w Meksyku. Ćwiczył w lesie musztrę i strzelanie do celu, gdy jego koledzy grali z Brazylią i Anglią. I marna to pociecha, że przegrywali. Kiedy po służbie wrócił do GKS-u, był już po trzydziestce, przez rok ani razu porządnie nie trenował. Było za późno, by raz jeszcze spróbować od nowa. Ale teraz czasy się zmieniały, a w nadchodzącym świecie wojsko straciło monopol na władzę, zniknęły pieniądze i wpływy. Policja, zakłady tekstylne i huty również przestawały się liczyć. W zapomnienie szły fikcyjne etaty sztygarów i spawaczy. Nadciągał wolny rynek, na którym utrzymać mógł się tylko ten, kto był zaradny i umiał czerpać zyski. Dla działaczy klubowych nastanie tych nowych porządków było prawdziwą katastrofą. Nagle musieli nauczyć się zarabiać na siebie bez pomocy generałów, ministrów, partyjnych sekretarzy, górników, hutników, włókniarzy, kolejarzy, milicjantów, bez wsparcia z zewnątrz, bez kombinowania, załatwiania pod stołem. Odnalezienie się w nowej rzeczywistości szczególnie trudno przychodziło działaczom klubów wojskowych, przywykłych do sięgania po państwowe pieniądze i upragnionych piłkarzy. Musieli odnaleźć się w nowym świecie, z którego zasadami ciężko było im się pogodzić, a nawet je pojąć. Polska piłka nożna od lat już zresztą cierpiała, skazana na wspominanie dawno minionych czasów świetności. Ostatnim sukcesem był srebrny medal na igrzyskach w Barcelonie, wywalczony przez reprezentację olimpijską. Ale to było w dziewięćdziesiątym drugim, ledwie pamiętałem bramki Kowalczyka i Stańka w finałowym meczu z gospodarzami, Hiszpanią, na ogromnym stadionie Camp Nou. Przegrali finał 2:3, ale grali znakomicie. W nagrodę dostali od władz po złotym polonezie. I wszyscy byli młodzi. Juskowiak, Mielcarski, Kowalczyk, Koźmiński, Staniek
i Brzęczek – wszyscy ledwie skończyli dwadzieścia lat. Świat leżał u ich stóp, mogli zdobyć wszystko, wystarczyło, żeby się schylili, żeby zechcieli się schylić. Wtedy, w dziewięćdziesiątym drugim, nie tylko byli młodzi i mieli czas, ale także umiejętności, wystarczające, żeby walczyć jak równy z równym z hiszpańskimi rówieśnikami, wśród których byli Guardiola, Abelardo, Luis Enrique i Kiko. W kadrze Włoch grali Demetrio Albertini, Dino Baggio i Francesco Antonioli, a Polacy i tak zmiażdżyli ich trzy do zera, nie zmuszając się nawet do większego wysiłku. Ale zmarnowali talent i możliwości. Guardiola, Abelardo i Luis Enrique w następnych latach stanowili o sile FC Barcelony. Kiko grał w Atletico Madryt, został klubową legendą, Albertini i Antonioli bronili barw AC Milan, a Dino Baggio był gwiazdą Interu Mediolan. Polacy też dokądś powyjeżdżali, niektórzy nawet do zupełnie niezłych klubów, ale karier na miarę swoich rywali z Włoch i Hiszpanii nie zrobili. Nie zawojowali świata. Juskowiak wyjechał do Portugalii, grał dla Sportingu Lizbona (potem przeniósł się do Moenchengladbach, Olimpiakosu Pireus i znów do Niemiec, do Wolfsburga), Kowalczyk został w Legii. Staniek miał być jednym z najlepszych ofensywnych piłkarzy w Europie, trafić do Realu czy Interu, a skończył ledwie w Osasunie Pampeluna. Koźmiński wyjechał do Włoch, do Udinese, a Świerczewski zamienił GKS Katowice na Saint-Etienne, Marsylię, Bastię, aż wylądował w Birmingham. Miało być lepiej, powinno było być lepiej, ale było, jak było. Tak jak z polską transformacją. Olimpijczycy nie mieli szczęścia. W nowych czasach trafili na działaczy ze starej epoki. Sparaliżowani kompleksem zaścianka i minimalizmem, nie potrafili wykorzystać w pełni sukcesu młodych piłkarzy, nie widzieli potrzeby, żeby sięgać po więcej, nie przestawali za to myśleć, jak cudzy sukces przekuć na własny, na pieniądze, zaszczyty, przywileje. W tamtych czasach w polskiej piłce panował kult cwaniactwa i przeciętniactwa. Na treningach się nie przemęczało, po treningach się piło. Po co zbędny trud? W końcu byli medalistami igrzysk olimpijskich. Co i komu mieli jeszcze udowadniać? Pieniądze zarabiane na polskich boiskach, choć nieporównywalne z fortunami, które czekały na Zachodzie, nie kosztowały aż tyle wysiłku, co w Anglii, Niemczech, Hiszpanii czy Francji, a przecież i tak pozwalały żyć po królewsku. Olimpijski srebrny medal był sukcesem – największym od czasu brązu z mistrzostw świata w osiemdziesiątym drugim – i nie było mowy, żeby zachować wobec niego jakąkolwiek powściągliwość. Należało go wykorzystać do cna, wykrzyczeć do ostatniego tchu. Kibice nie przesadzali jednak z radością, trzeźwo oceniając poziom piłki na igrzyskach. Nie można było jak w latach siedemdziesiątych podczas igrzysk w Monachium wmówić ludziom, że odniesiono niewyobrażalny sukces, bo udało się wygrać z Węgrami i Związkiem Radzieckim. Olimpijczycy przekonywali, że trzeba dać im szansę, postawić ich przed kolejnym wyzwaniem, z nich właśnie zbudować „dorosłą” kadrę, tę prawdziwą, najważniejszą. Odgrażali się: „Zmieniamy szyld i jedziemy dalej”. Młodzieżowcy z Barcelony mieli dorosnąć, nawiązać do największych osiągnięć polskiej piłki i bić się z Niemcami, Francuzami i Holendrami o medale mistrzostw świata i Europy. Ale nie zdołali się nawet nigdzie zakwalifikować. Problemów tej drużynie przysparzał jej twórca i trener, Janusz Wójcik. W piłkarskim
środowisku uchodził za pyszałka, aroganta i gbura. Nikt go nie lubił, nikt nie chciał mu pomóc, nikt się za nim nie wstawiał. Niechęć do Wójcika przekładała się na podejście do jego piłkarzy, którzy obrywali za trenera. Szczepłek: – Wójcik miał w sobie jakiś rodzaj charyzmy, którą zjednywał sobie piłkarzy. Wystarczyło, żeby na nich skinął i rzucił swoje bojowe zawołanie „kiełbasy w górę i golimy frajerów”, a szli za nim jak w dym. Ubolewałem nad tym, bo przypominało mi to raczej agresywną butę. Ale Wójcik umiał wejść w serca piłkarzy, mówił ich językiem, rozumował ich kategoriami. Dowodzoną przez Wójcika reprezentację sponsorował jeden z pierwszych bogaczy w wolnej Polsce, Zbigniew Niemczycki – przedsiębiorca i inwestor. Szczepłek: – Według mnie drużyna olimpijska była pierwszą próbą sprywatyzowania PZPN. Miało to nastąpić poprzez przejęcie kadry narodowej przez prywatny kapitał. Zaczynała się nowa Polska i wydawało się to znakomitym interesem. Niemczycki i spółka chcieli przejąć rolę PZPN, usadowić Wójcika na stanowisku trenera reprezentacji. Potem mogliby już decydować o dosłownie wszystkim. Dzięki rzutkości Niemczyckiego młodzi piłkarze mogli przygotowywać się do meczów nawet w lepszych warunkach niż ich starsi koledzy z dorosłej kadry. Zapanowało przekonanie, że sukces w sporcie można zbudować tylko na wielkich pieniądzach, że innego sposobu nie ma. Triumfy osiągnie się tylko wówczas, gdy ktoś – raczej prywatny przedsiębiorca niż państwo – wyłoży poważne pieniądze i osobiście o wszystko zadba. Inaczej skończy się zawiedzionymi nadziejami, tradycyjnym „Chcieliśmy dobrze, wyszło jak zawsze”. Ale i Niemczycki nie zamierzał stawać murem za Wójcikiem. Stracił na sporcie pieniądze, a wraz z pieniędzmi także serce do piłki. Chciał więcej, niż otrzymał. Dla inwestora interes był interesem. W nowych czasach wszystko musiało się opłacać. Mirosław Żukowski, dziennikarz sportowy „Rzeczpospolitej”, znawca tenisa i chyba wszystkich pozostałych dyscyplin sportu, przyglądał się polskiemu środowisku piłkarskiemu ze zdumieniem, a nawet – niepozbawionym pewnego zażenowania – rozbawieniem. – To był czas budowania fortun – zaczyna, gdy pytam o początki ustrojowej transformacji w sporcie. Nowe czasy niosły nowe możliwości biznesowe, wynikające z upadku reżimu. Wydawało się to korzystne dla wszystkich: dla piłkarzy, kibiców, a przede wszystkim dla potencjalnych inwestorów. – Wszyscy sądzili, że da się zainwestować w piłkę. Wydawali pieniądze w nadziei, że przyniesie to zysk, że dobrze zarobią. Byli przecież kibice, telewizja, reklamy. A tu nic! Potem zamiast poważnych przedsiębiorców w poważnych klubach zaczęły pojawiać się wynalazki typu „Miliarder” Pniewy – utrzymywana przez bogacza drużyna z małego miasteczka, która awansowała do pierwszej ligi, a wkrótce potem się rozpadła. Jakiś facet z Zamościa zapowiadał, że Hetman zostanie mistrzem Polski. Albo Igloopol Dębica Brzostowskiego! Komunistyczny bonzo, prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej z czasów mundialu w Meksyku w osiemdziesiątym szóstym. Igloopol, to dopiero była potęga! Sędziowie opowiadali, że po przyjeździe do Dębicy na mecz od razu słyszeli: „Panie sędzio, pan da kluczyki, bo samochód pan źle zaparkował, musimy przestawić”. Wiadomo było, o co chodzi. Cały bagażnik był potem wyładowany
szynkami i kabanosami. Tak działano. Żukowski śmieje się, jakby oglądał komedię Barei, ale po chwili poważnieje. W końcu to nie film, tylko rzeczywistość, sprawa jak najbardziej poważna. – Ta mentalność – wszystko da się jakoś załatwić – powodowała, że i piłka była siermiężna i taka jakaś śliska. Ja sam na Legię chodziłem rzadko, od przypadku do przypadku, i głównie dlatego, że nie było dla niej w Warszawie piłkarskiej alternatywy. „Milicyjna” Gwardia rozleciała się wraz z upadkiem starego porządku, który przez lata zapewniał jej silną pozycję. Mnie „Gwardia” kojarzyła się już wyłącznie z zapuszczonym stadionem, na którym zorganizowano koncert Aerosmith – wielkie wydarzenie, bo Polskę rzadko odwiedzały wówczas gwiazdy. Polonia występowała w drugiej lidze. Na jej mecze chodziło się jedynie po to, żeby oglądać, jak Stanisław Terlecki gra w jednej drużynie ze swoim synem, Maciejem, uchodzącym za geniusza. O starym Terleckim ojciec opowiadał mi, że stanowił materiał na wielkiego piłkarza i naprawdę mógł nim zostać. Był wirtuozem, któremu karierę zrujnowały kontuzje i ustrój, przed którym uciekł w końcu na Zachód. W kraju został wyklęty, nazwany zdrajcą i zapomniany. A mógł być wielki jak Gadocha, może nawet większy. Grał nie tylko skutecznie, ale i pięknie. Potrafił strzelić gola uderzeniem z trzydziestu metrów i minąć jak w slalomie pół tuzina obrońców, oszukać bramkarza i wjechać z piłką do bramki. Musiał być naprawdę dobry, bo ojciec wspominał, że choć Terlecki bronił barw nielubianej na Legii stołecznej Gwardii, a potem ŁKS-u, to kiedy przyjeżdżał ze swoimi drużynami na Łazienkowską kibice nie wygwizdywali go, z cichym pomrukiem aprobaty przyjmując jego efektowne zagrania. Wszędzie go było pełno, wciąż chciał być przy piłce. Odnosiło się wrażenie, że to Terlecki w pojedynkę gra przeciwko Legii. Ojciec opowiadał, że kiedy podczas któregoś z meczów sędzia przyznał ŁKS-owi rzut rożny, a Terlecki złapał piłkę, żeby ją wybić z narożnika boiska, kibice z trybun wołali do niego: „Stasiek, nikomu nie podawaj! Kiwaj z rogu!”. Gdyby sprawy potoczyły się inaczej, pojechałby z reprezentacją na mistrzostwa świata do Argentyny i grał w ataku z Szarmachem i Latą, na lewym skrzydle, jak wcześniej Gadocha. Przed turniejem, podczas towarzyskiego meczu, doznał jednak poważnej kontuzji i mistrzostwa oglądał w telewizji. Ledwie odzyskał zdrowie i formę, a stał się jednym z kozłów ofiarnych „afery na Okęciu”. Pod koniec roku osiemdziesiątego przed meczem z Maltą w eliminacjach do mistrzostw świata reprezentacja trenera Ryszarda Kuleszy zbierała się w Warszawie, w drodze na zgrupowanie we Włoszech. Bramkarz Józef Młynarczyk przyjechał na lotnisko kompletnie pijany, za karę więc Kulesza postanowił zostawić go w kraju. Za kolegą ujęli się Terlecki, Zbigniew Boniek i Władysław Żmuda. W efekcie Młynarczyk poleciał z drużyną, ale władze PZPN, na czele z prezesem- generałem Rybą, całej czwórce nakazały natychmiast wracać do kraju. Prezes osobiście pofatygował się do Włoch, żeby ich przywieźć. Bał się, że piłkarze odmówią powrotu, wystąpią o azyl polityczny i zostaną w Rzymie. Niedługo potem Kulesza został zwolniony, a piłkarze dostali kary bezwzględnej dyskwalifikacji. Nowy trener, Antoni Piechniczek, zadbał jednak, żeby skrócić wyroki dla Młynarczyka, Bońka i Żmudy. Wszystkich trzech zabrał na turniej do Hiszpanii, gdzie
zdobyli brązowy medal. Krnąbrny Terlecki, jedyny, który odmówił przyznania się do winy, stracił mistrzostwa i nigdy więcej nie zagrał w reprezentacji. Piechniczek i tak by go pewnie nie wziął do drużyny. Nie lubił hardych, mających własne zdanie zawodników. – Emocje opadły, a walczyliśmy o awans na mistrzostwa i działacze sami zaczęli mnie namawiać, bym napisał prośbę o skrócenie kary – wspominał Boniek. – No to napisałem. W tym czasie rozwinąłem w sobie niepohamowaną i niepojętą pasję zbierania autografów. Przejąłem ją po ojcu wraz z jego skrupulatnie latami układaną kolekcją podpisów piłkarzy mitycznych – Deyny, Szarmacha, Gadochy, Laty, Ćmikiewicza, Gorgonia, Kasperczaka, całej polskiej kadry trenera Górskiego, uzupełnionej później także o reprezentację prowadzoną przez Jacka Gmocha. Największym skarbem było – i nadal pozostaje – czarno-białe zdjęcie drużyny Legii z siedemdziesiątego szóstego, stojącej w rzędzie przed rozpoczęciem derbowego meczu z Gwardią. Słynna odkryta trybuna stadionu przy Łazienkowskiej, już wtedy nazywana „Żyletą”, wyziera mrocznie zza pleców piłkarzy, nad nią zaś zwisa groźne, szare niebo. Na odwrocie fotografii, starannym pismem wykaligrafowana krótka dedykacja: „Sympatykowi piłki nożnej”, pod nią podpis Deyny, najlepszego polskiego piłkarza w historii. Już sam zwrot „sympatykowi” brzmi jak ze starej kroniki filmowej, sztywnie i wzruszająco archaicznie. Od razu włącza mi się w głowie głos spikera z aktorskim „ł” z PRL-owskiej kroniki: „Stan oblężenia pod Salą Kongresową w Warszawie. Tysiące melomanów złaknionych mocnych wrażeń. Rolling Stonesi przyjechali tylko na jeden dzień, biletów nie starczyło. Ale i ci, którzy je zdobyli, niewiele mogli usłyszeć. Zresztą, tego się nie słucha – to się przeżywa. Tak przynajmniej nakazuje obowiązujący tu wszystkich rytuał”. Tak relacjonowano koncert The Rolling Stones w sześćdziesiątym siódmym. Jedyny wówczas występ Stonesów w krajach bloku sowieckiego. Podobno zapłacono im nie w dolarach ani złotówkach, lecz w naturze. Za występ mieli dostać wagon wódki, który według ludowej legendy został porzucony przez zespół gdzieś pod Warszawą i przez pewien czas miał stanowić źródło zaopatrzenia w alkohol dla okolicznych mieszkańców. Tak się mówiło. Pociąg Stonesów. Wierzyłem w geniusz Deyny, nie pozostawił mi wyboru. Jego bramki, niesamowite podania i strzały, nazywane „rogalami”, oglądałem na filmach opowiadających o lepszych czasach polskiej piłki, które nieustannie pokazywano w telewizji przy pierwszej lepszej okazji, a często i bez niej. W ten sposób zrozpaczeni i zniecierpliwieni polscy kibice przekonywali sami siebie, że los musi się w końcu odmienić, że przeklęte wahadło, wyznaczające na przemian czasy dobre i złe, kiedyś drgnie i znów wychyli się w drugą stronę, przywracając nadzieję. W telewizji oglądałem gola, jakiego Deyna strzelił Portugalii bezpośrednio z rzutu rożnego. Nie wiedziałem wtedy, że tak można, że tak też się liczy. Zdobył jedyną bramkę w meczu decydującym o awansie na argentyńskie mistrzostwa, bramkę na wagę remisu i przepustki na upragniony turniej. I to właśnie on, zbawca i kapitan reprezentacji Polski, został wygwizdany przez publiczność na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Dlatego, że był zawodnikiem Legii. Ale nie tylko. Chodziło nie tylko o to, że był piłkarzem Legii (jedynym, który w tamtym meczu wystąpił w polskiej reprezentacji), ale też jej symbolem. Legii –
uważanej wówczas za klub reżimowy, znienawidzonej utrzymanki systemu. W osiemdziesiątym dziewiątym Deyna zginął w wypadku samochodowym na sześciopasmowej autostradzie w Stanach Zjednoczonych. Autograf i zdjęcie, na którym kapitan wyprowadza Legię na mecz, stały się dla mnie niemal relikwią, w którą wgapiałem się z nabożnym podziwem. Nie miało znaczenia, że zdobył ją mój ojciec, a nie ja sam. Należała do mnie. Stadion Polonii był bardzo kameralny, niczym z innej epoki. Odbudowano go w całości w stylu socrealistycznym ze zniszczeń po powstaniu warszawskim (w nocy z dwudziestego pierwszego na dwudziesty drugi sierpnia czterdziestego czwartego właśnie ze stadionu oddziały powstańcze atakowały Niemców stacjonujących w rejonie Dworca Głównego). Nowa era miała być czasem wielkich, nowoczesnych obiektów z wygodnymi krzesełkami, a nie z ławkami z desek, przykręconych na betonowych schodach. I z wielkimi, jasnymi reflektorami zamiast starych, słabych lamp. Pamiętam mecze na Łazienkowskiej przerywane w trakcie gry z powodu awarii oświetlenia. Na Polonii nie było zorganizowanego dopingu ani chóralnych śpiewów. Wyraźnie było więc słychać głośniejszy komentarz czy mocniejsze słowo rzucone na którejś z trybun. Ale przekleństwa padały rzadko, były tam w złym tonie. Przeklinano na Legii. Gdy po raz pierwszy ojciec zabrał mnie na mecz, a po trybunach przetoczyła się pieśń wyświęcona na kibicowski hymn („Jebać, jebać PZPN”), niesiony entuzjazmem także wskoczyłem na swoje krzesełko, by dołączyć do chóru pijanych gardeł. – Nie dać się! PZPN! – krzyczałem ile sił, nie dosłyszawszy słów pieśni. Ojciec ściągnął mnie szybko na ziemię i zabronił śpiewać. Powiedział, że potem mi wszystko wytłumaczy. Nie rozumiałem, co złego zrobiłem i z czego śmieją się nasi sąsiedzi z trybun. W porównaniu z boiskiem Polonii, stadion Legii był wielki, ale równie mocno trącił starzyzną. No i coraz częściej dochodziło do awantur, bijatyk kibiców z policją. Na trybunach i pod stadionem. W końcu przestaliśmy chodzić na Łazienkowską. Nie rozpaczałem. Legia i tak była dla mnie drużyną z czasów młodości ojca. Na hasło „Legia” przed oczami automatycznie pojawiały mi się fotografie Deyny, Gadochy, Ćmikiewicza, Brychczego. Nie postrzegałem jej jako rzeczywistej drużyny, istniejącej tu i teraz, rozgrywającej jakieś mecze. Dla mnie była niemal jak zjawa z niezwykłych, odległych czasów, w których na poważnie mówiono o możliwości sięgnięcia przez Polskę po mistrzostwo świata. Długo oburzałem się, kiedy dorośli powtarzali mi, że mam szczęście, iż te czasy mnie ominęły. Mirosław Żukowski wspomina: – Ilekroć wchodziłem na stadion Legii, czułem się, jakbym wchodził do muzeum. Ile tu się wychowało mistrzów olimpijskich, ilu fantastycznych sportowców trenowało! Przecież Legia to nie była tylko piłka nożna. Zawodnicy Legii od lat przywozili z olimpiad worki medali w różnych dyscyplinach. Znałem Bolesława Dubickiego, który w maleńkiej salce trenował zapaśników. Kolarze mieli warsztat pod trybunami kortów, na których z kolei ćwiczyli tenisiści. Koszykarze Legii grali jak równy z równym z Realem Madryt i Barceloną. A w klubie byli jeszcze przecież siatkarze, pięściarze, lekkoatleci, sami mistrzowie w swoich dyscyplinach, znani i podziwiani na całym świecie. To wszystko powodowało, że wchodząc na obiekty sportowe Legii, czułem, iż znalazłem się w ważnym miejscu. Czuło się tradycję, więź.
Były też słynne baseny Legii, które szybko stały się salonem powojennej, nowej Warszawy. To tam każdego upalnego lata od poranka do zmierzchu przesiadywali najwięksi playboye stolicy, tam pokazywały się najpiękniejsze dziewczyny, Roman Polański wypatrzył Jolantę Umecką i zaproponował jej rolę w „Nożu w wodzie”, a rajdowiec Lelio Lattari czarował południowym akcentem i rozdawał dziewczynom włoskie pończochy. Na początek znajomości tylko jedną, po drugą zapraszał do siebie. Wzdychano do tamtych Warszaw – tej przedwojennej, „Paryża Północy” uśmierconego przez wojnę, i tej wskrzeszonej, z pierwszych powojennych lat: Warszawy Hłaski, Komedy, Tyrmanda. Warszawa, w której się urodziłem, była – słyszałem to zewsząd i słyszę do dzisiaj – nieprawdziwa, już nie ta. Nieudana, koślawa, gorsza jakaś, właściwie tylko atrapa. Mieszkałem w nieistniejącym mieście. Prawdziwej Warszawy, prawdziwych Warszaw, od dawna już nie było. Jedna zginęła na wojnie, a druga umarła wraz z Bazarem Różyckiego, basenami Legii, Stadionem Dziesięciolecia, SPATiF-em i Kameralną. „Do Kameralnej! – rzekł Halski. – Jedziemy zapominać – pisał Tyrmand w „Złym”, swoim słynnym warszawskim kryminale. – Zapomina się najlepiej w Kameralnej”. Teraz narzekano jednogłośnie, że Warszawa straciła dawny charakter i czar, cokolwiek miało to oznaczać. Nie rozumiałem tego wtedy, nie rozumiem i dziś. Łzawo wspominano o „warszawskim sznycie” i „klimacie tamtych lat”, podkreślając nieustannie oczywistość, że „dzisiaj to już nie to samo”. Wtedy było lepiej. W kółko opowiadano też o „Orłach Górskiego”, „meczu na wodzie”, Lubańskim i jego fatalnej kontuzji, karnym przestrzelonym przez Deynę w meczu z Argentyną, niezdobytym Stadionie Śląskim i odniesionym na nim zwycięstwie 4:1 z Holendrami, najlepszą wtedy drużyną świata, a także o „człowieku, który zatrzymał Anglię”, Janie Tomaszewskim. W telewizji, jak w gorączce, obsesyjnie przypominano te same migawki z dawnych meczów, stare i niewyraźne od ciągłego przewijania taśmy. Bramkę strzeloną przez Domarskiego w meczu z Anglią na Wembley, rozpaczliwe i chaotyczne parady Tomaszewskiego, gola Deyny z Włochami i Laty z Brazylią. Wyglądało to na pogrążanie się w traumie, z którą w żaden sposób nie potrafiono sobie poradzić. Wszystko to było w gruncie rzeczy zaklinaniem rzeczywistości, błagalną modlitwą o jakiś sukces, jakikolwiek, choćby o jedno zwycięstwo nad Anglią czy Niemcami, nawet w zupełnie nieistotnym meczu, choćby i towarzyskim. Było w tym coś rozdzierająco smutnego. Uwodził nas trochę ten zaczarowany, czarno-biały, miniony świat, ale w równym stopniu drażniło to ciągłe klepanie różańca: Tomaszewski, Szymanowski, Bulzacki, Musiał, Gorgoń, Żmuda, Banaś, Kasperczak, Maszczyk, Kapka, Ćmikiewicz, Deyna, Szołtysik, Kusto, Domarski, Lubański, Gadocha, Lato, Szarmach. Tomaszewski, Szymanowski, Bulzacki, Musiał… Litania do wszystkich świętych atletów. Składy dawnych reprezentacji znaliśmy na pamięć. Zanim telewizje dostrzegły w transmisjach z meczów szansę na ogromny zarobek, piłki nożnej w ogóle nie było za wiele na ekranie. W Polsce, poza jednym spotkaniem ligowym w tygodniu, pokazywano mecze reprezentacji i polskich drużyn w europejskich pucharach, a także pucharowe finały. Innych zespołów się nie widziało i można było tylko wierzyć, że Cruyff, Best, Pele, Beckenbauer i Keegan byli tak dobrzy, jak mówiono i jak pisano
w gazetach. O ich wyczynach można było co najwyżej przeczytać w „Przeglądzie Sportowym” czy „Piłce Nożnej”. Tak jak wcześniej mój dziadek słuchał w radiu o Puskásu, Di Stéfano, Eusebio i Garrinchy. Urastali w jego wyobraźni do półbogów, szybszych, sprytniejszych, lepszych pod każdym względem od zwykłych śmiertelników. Byli artystami, jak Picasso, nieśmiertelnymi i wiecznie młodymi. Dawniej rozgrywano też mniej spotkań. A już zwłaszcza z drużynami z Zachodu, gdzie piłka nożna rozwijała się szybciej i piękniej dzięki pieniądzom, pompowanym w nią przez bajecznie zamożnych inwestorów. Wskutek ograniczonych kontaktów z wielkim światem i futbolem na wysokim poziomie pojawiły się wątpliwości, zaniżona samoocena, kompleks ubogiego kuzyna z prowincji. Zatrzaśnięci w Polsce zawodnicy („amatorzy”) nie mieli pojęcia, jak to jest na tym zawodowym Zachodzie. Nawet reprezentacja do finałowego turnieju mistrzostw świata w Hiszpanii w osiemdziesiątym drugim przygotowywała się w kraju. Na świecie nikt nie chciał z nimi grać, bo komunistyczne władze w Warszawie wprowadziły właśnie stan wojenny i wtrąciły do więzienia działaczy „Solidarności”. Aby nabrać sił przed zawodami, polscy piłkarze uganiali się więc po nadwiślańskich lasach, a potem zdobywali po kolei wszystkie górskie szczyty. Jeśli już dokądś wyjeżdżali, to do Rosji, NRD czy Bułgarii. Jeśli grało się towarzyski mecz z kimś z Zachodu, to raczej nie była to żadna z reprezentacji w swym najsilniejszym składzie, lecz drużyna klubowa, i to zwykle któraś ze słabszych. Szczepłek: – Dopóki istniała Polska Ludowa, cały czas tkwiliśmy w zakłamaniu, że u nas sportu zawodowego w ogóle nie ma. U nas mistrzami byli górnicy i włókniarki. O statusie amatora orzekały krajowe komitety olimpijskie, które upierały się, że nie było u nas zawodowstwa w żadnej dyscyplinie sportu. Później nie dało się już ukrywać prawdy, bo nasi sportowcy na zawodach rozgrywanych za granicą spotykali swoich kolegów z Włoch, Niemiec czy Francji, dla których sport był zwyczajną pracą. I to w dodatku całkiem nieźle płatną. Nie prowadzono regularnych telewizyjnych transmisji z piłkarskich meczów, ale i tych meczów do pokazania nie było znów tak wiele. Reprezentacja grała rzadko, nie jeździła po świecie, by rozgrywać spotkania towarzyskie. A polscy piłkarze nie ogrywali się w mocnych, zagranicznych ligach, nie oswajali się z wyczynowym sportem. Gdy ich koledzy z Niemiec, Francji czy Hiszpanii powoli zamieniali się w zawodowych atletów, polscy piłkarze pozostawali utalentowanymi, często świetnymi, wciąż jednak półamatorami. Zachód uciekał. Stawał się ziemią obiecaną, o której każdy marzy, lecz ujrzeć mogą ją tylko wybrani. Przepaść powiększała się z każdym rokiem. Zdarzały się jednak miłe niespodzianki. Nie tylko pojedyncze świetne mecze z silnymi rywalami, ale całe zwycięskie serie, jak triumfy Widzewa Łódź, który w latach osiemdziesiątych ogrywał w Pucharze Europy Manchester City, Manchester United i Liver- pool. W osiemdziesiątym trzecim łodzianie przegrali dopiero w półfinale z Juventusem Turyn. Ale polska piłka coraz rzadziej dorastała do poziomu trzeciej drużyny świata, na jaki wspięła się reprezentacja i na jakim znajdowała się przez kilkanaście lat, od początku lat siedemdziesiątych do połowy osiemdziesiątych. Sukcesy Widzewa zamykały złoty wiek polskiej piłki.
Jego zapowiedzią były natomiast największe sukcesy polskich drużyn klubowych. W roku siedemdziesiątym Górnik Zabrze zagrał w finale Pucharu Zdobywców Pucharów, a Legia doszła do półfinału Pucharu Europy Mistrzów Klubowych. Półfinałowy mecz Legii z rotterdamskim Feyenoordem obrósł legendą nie z powodów sportowych, lecz politycznych i obyczajowych. W pierwszym meczu, w Warszawie, padł bezbramkowy remis. Do Rotterdamu legioniści jechali pewni siebie po wygraną dającą awans do finału. Przegrali 2:0, ale nie wynik był ważny. Mówiło się, że drużyna zagrała słabo, a zawodnicy wydawali się rozkojarzeni, ponieważ nad Żmijewskim i Grotyńskim zawisło widmo aresztu za próbę przemytu. Jeszcze na lotnisku w Warszawie, po odprawie paszportowej, zawiadomieni przez Służbę Bezpieczeństwa celnicy zaprowadzili dwóch piłkarzy na kontrolę osobistą i znaleźli trefną gotówkę. Trzy tysiące amerykańskich dolarów. Na tamte czasy prawdziwa fortuna. Waluty nie wolno było wywozić z kraju bez pozwolenia, a nawet wpłacając na bankowe konto, należało udowodnić, że została zarobiona zgodnie z obowiązującym, komunistycznym prawem. Cinkciarze, którzy sprzedali pieniądze piłkarzom, natychmiast donieśli o tym odpowiednim służbom. Po długim zamieszaniu podlegająca Ministerstwu Spraw Wewnętrznych służba graniczna wypuściła całą drużynę i zawodnicy polecieli do Holandii na mecz z Feyenoordem. Na boisku nie myśleli jednak o meczu, ale o możliwych konsekwencjach walutowej kontrabandy. I o tajniakach, którzy pojechali z piłkarzami do Holandii pilnować, żeby żadnemu ze sportowców nie przyszła do głowy ucieczka na zgniły Zachód. Po meczu piłkarze wrócili do Warszawy w komplecie. W autobusie brakowało za to kilku tajniaków. To oni wybrali wolność. Opowieści o tamtej Legii słuchało się jak ballady o królach życia i ich wspaniałej drużynie. Poza piłkarzami sprowadzonymi do wojskowych w charakterze poborowych, występowali w niej także gracze związani z miastem, często pochodzący z okolic Warszawy. Żmijewski przyjechał z Otwocka, Grotyński z Radości, Trzaskowski i Niedziółka z Karczewa. Wiesław Korzeniowski, rodowity warszawiak, urodził się i mieszkał na Powiślu. Stanisław Fołtyn ocalał z powstania warszawskiego. Władysław Stachurski także był warszawiakiem; jego ojciec został rozstrzelany przez Niemców w dwunastym dniu powstania na ulicy Nowogrodzkiej. Inni pościągali z całego kraju do stolicy, jeszcze odbudowywanej i pełnej gruzów po zburzonych, przedwojennych kamienicach. W Warszawie szukali szansy na ułożenie sobie życia w nowej Polsce, mającej teraz oficjalnie w nazwie określenie Ludowa. Trzymali się razem, także po treningach, wydawali się wzorem drużyny, choć w życiu prywatnym często się od siebie różnili. W tamtej Legii z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych indywidualistów o wybujałych osobowościach udało się poskładać w zgodny i sprawnie działający zespół. Szczepłek: – Polonię się szanowało, ale kiedy człowiek miał do wyboru obejrzeć Feyenoord na Legii albo Śniardwy Orzysz na Konwiktorskiej, to decyzja była oczywista. Natomiast nigdy się nie zastanawiano: Legia czy Gwardia? Zawsze wybierano Legię i wojsko. Milicję – nigdy. Nawet wprowadzenie stanu wojennego nie popsuło aż tak bardzo wizerunku klubu. Nigdy nie zdarzyło się, żeby warszawiacy zaczęli bojkotować Legię. Ani z powodu wojska, ani z powodu stanu wojennego. Moim zdaniem to była
najlepsza drużyna w historii Legii. Byli paczką kumpli, a sukcesy tylko ich więź umacniały. Choć oczywiście nigdy nie było też tak, że wszyscy do siebie pałali wyłącznie miłością. W tamtym zespole też były podziały. Bon vivant Żmijewski, spędzający życie na nieustannej zabawie w restauracjach, klubach nocnych, rozlewający szampana na dekolty młodych dam. Grotyński, rozbijający się po Warszawie swoim niebieskim fordem mustangiem, do późnych godzin bawiący się w Adrii albo w restauracji Szanghaj przy Marszałkowskiej, przypominał postać wyciągniętą wprost ze „Złego”. Miał zaledwie dwadzieścia pięć lat, gdy roztrwonił swój wielki talent. Afera walutowa na Okęciu niczego go nie nauczyła i niedługo później został przyłapany wraz z kolegami z koszykarskiej sekcji Legii na przemycie złota. Wylądował w więzieniu na Rakowieckiej, gdzie jako strażnik pilnował go m.in. Tomasz Stefaniszyn, były bramkarz Legii i Gwardii. W końcu ulitowano się nad nim i wypuszczono na wolność, żeby stanął w bramce w Zagłębiu Sosnowiec. Była to ukochana drużyna I sekretarza KC PZPR Edwarda Gierka, a groził jej spadek do drugiej ligi. Utrzymanie w lidze Zagłębie zawdzięczało wówczas w znacznej mierze swojemu nowemu bramkarzowi. Do końca kariery Grotyński wierzył, że spotka w Warszawie tajemniczego Amerykanina, który zaproponuje mu kontrakt i grę w drużynie Cosmos Nowy Jork z Pelem i Beckenbauerem. Śnił, że wyjedzie z Polski, zostawi za sobą żelazną kurtynę, blok radziecki i Warszawę. Ale się nie doczekał, nikt nie przyjechał, nikt o niego nie pytał. Jak na ironię, właśnie wtedy piłkarska Polska wygrywała złoto na igrzyskach olimpijskich i brązowy medal na mistrzostwach świata. Doszło do tego, że rozpieszczeni sukcesami kibice przegrany finał następnych igrzysk w siedemdziesiątym szóstym i srebrny medal za drugie miejsce uznali za klęskę. Trener Kazimierz Górski, okrzyknięty wcześniej cudotwórcą i bohaterem narodowym, musiał za karę pożegnać się z drużyną. Dwa lata później piąte miejsce na mistrzostwach świata odebrano już jako katastrofę. W kraju ogłoszono niemal żałobę narodową, a całą winę za rozczarowania zrzucono na kolejnego trenera, Jacka Gmocha, który przed turniejem, zgodnie z panującą w tamtych czasach modą, obiecywał złoto. Śmiertelnie poważnie liczono na to, że zostaniemy mistrzami świata. Pierwszy i ostatni raz. A potem nadeszły lata chude, czas zapaści. Świat poszedł naprzód, piłka okazała się maszynką do zarabiania pieniędzy, wartą inwestycji. W Polsce zmieniło się tyle, że niektórym z najwybitniejszych piłkarzy, jak Deynie czy Gadosze, zezwolono na grę za granicą. Ale w drodze wyjątku i dopiero, gdy skończyli trzydzieści lat. Trzydzieste urodziny, jak osiemnaste, otwierały wrota do dorosłości, uznano je za wiek odpowiedni dla wyjazdu na Zachód i występów na obcych boiskach. Wtedy jednak piłkarze najlepszy czas mieli już za sobą. Zamiast święcić na Zachodzie triumfy, grać w najsilniejszych na świecie drużynach, trafiali już co najwyżej do przeciętnych zespołów, a i w nich przeżywali raczej rozczarowania, rozmieniali sławę na drobne. Dolary, funty, franki i marki, ale jednak drobniaki. W siedemdziesiątym czwartym w plebiscycie na najlepszego piłkarza świata Deyna przegrał tylko z Cruyffem i Beckenbauerem. Do swoich drużyn chciały go sprowadzić Real Madryt i AC Milan. W siedemdziesiątym ósmym odszedł do Manchesteru – nawet nie do United, tylko do
przeciętnego City, za sto tysięcy funtów i worek koszulek Adidasa. Smutne tułacze losy piłkarskich gwiazd, zwłaszcza zaś wieści o niedawnych mistrzach na ławkach rezerwowych, utwierdzały w kibicach kompleks niższości i przekonanie, że Wschód przegrywa z Zachodem, a wszystko co wschodnie jest gorsze i pośledniejsze od tego, co zachodnie. Polską piłkę zaczęły na dodatek przeżerać do szpiku kości korupcja, złodziejstwo, pospolite oszustwo. Było to nawet zabawne. Upadek moralny i sportowy, lenistwo piłkarzy i brak ambicji (lepsze mistrzostwo podwórka i garść pieniędzy niż prawdziwy sukces i fura pieniędzy, na które trzeba się najpierw napracować) stały się wdzięcznym obiektem żartów i drwin. Ale nie zjadliwych, lecz dobrodusznych, pełnych zrozumienia, prawie tkliwości. Takie to było nasze, zrozumiałe, swojskie. My udajemy, że pracujemy, oni udają, że nam płacą, a potem wspólnie udajemy, że jesteśmy potęgą, tylko wszyscy zmówili się przeciwko nam. Raz jeszcze Stefan Szczepłek: – Paradoksalnie początkiem końca polskiej piłki stały się jej sukcesy. Zwycięstwa i pieniądze zdemoralizowały zawodników i działaczy. Do tej pory marzyli o wielkich pieniądzach – choć i tak zarabiali nieporównywalnie więcej niż przeciętny obywatel – ale przede wszystkim śnili o wyjeździe za granicę. Kiedy piłkarze poczuli pieniądze, które mogli zarobić na obczyźnie, chodziło im już tylko o to, żeby dokądkolwiek wyjechać, byle gdzie, byle na Zachód. Teraz wreszcie to wszystko miało się zmienić. Na lepsze. Wschód przegrał, poddał się, odtąd wszędzie miało być po zachodniemu. Zwłaszcza u nas. Jak mało kto przyczyniliśmy się wszak do klęski Wschodu. Już zaraz, w te pędy mieliśmy nadgonić stracony czas i dystans do czołówki, wrócić do elity, tam, gdzie nasze miejsce. Również w piłce nożnej. Tymczasem jednak wielcy piłkarze zamienili się w pomniki, a drużyny się porozpadały, stadiony zresztą też – ze starości, biedy i zaniedbania. Przez całe dziesięciolecia wszystko stało na głowie. Trudno było nagle wprowadzić inne reguły – umówić się, że nazajutrz wszystko będzie przejrzyste i uczciwe, nie będzie załatwiania, kombinacji, nikt nie będzie sprzedawał meczów i nikt ich nie będzie kupował. Prawo mogło się zmienić w jeden dzień, ale nie sposób było równie szybko zmienić złych, utwierdzanych latami nawyków, które tak weszły ludziom w krew, że trudno było sobie nawet wyobrazić, że w ogóle da się je wyplenić, że można inaczej. Jak wprowadzić i egzekwować wśród piłkarzy i sędziów zasadę, że odtąd nie będzie się drukowało meczów, skoro w procederze uczestniczyła i znakomicie z niego żyła przytłaczająca większość ludzi z tak zwanego środowiska. Korupcja stała się czymś tak naturalnym, iż funkcjonowanie bez niej wydawało się niemożliwe. Złodziejstwo i kombinatorstwo było powszechne, uznawało się je za coś oczywistego, jak dziś symulowanie na boisku. Jeśli ktoś tego nie robił, był frajerem i żałosnym naiwniakiem skazanym na porażkę. To był świat, w którym w dobrym tonie były pokątne interesy, intrygi i spiski, jarmarczne handlowanie meczami i wódka. Młodzi piłkarze wyrastali w przekonaniu, że tak było, jest i być musi. Żukowski: – Nie polegało to nawet na ustalaniu czegokolwiek, jakimś dobijaniu targu, płaceniu gotówką. Przypominało raczej pajęczynę, ubezwłasnowolniający system wzajemnych usług. Kultura buraczanej, podlanej gorzałą korupcji i dosyć prymitywni
działacze sprawili, że kiedy przyszedł prawdziwy futbol i pojawiły się prawdziwe możliwości, nikt nie potrafił się w tym nowym świecie odnaleźć. Miało się to zmienić, jak zresztą wszystko, wraz z upadkiem niewydolnego systemu i pojawieniem się w jego miejscu demokracji i wolnego rynku, których tak długo zazdroszczono tym z Zachodu i w których widziano główną przyczynę odgradzającej nas od nich i powiększającej się z biegiem lat przepaści. Teraz już nic nie stało na przeszkodzie, żebyśmy sami stali się jak oni. Mijały kolejne sezony, zmieniło się rzeczywiście wiele, jeśli nie wszystko, ale w sporcie i piłce nożnej cudowna odmiana wciąż nie następowała. Jak nie było zwycięstw i trofeów, tak nie można się ich było doczekać w wolnym kraju. A sukces, podobnie jak zysk, były najważniejszymi hasłami nowej epoki, wręcz jej zaklęciami. Zwłaszcza że wymyślono właśnie nową maszynkę do produkowania pieniędzy. Doskonałą jak nigdy wcześniej. Elitarna Liga Mistrzów zastąpiła przestarzały Puchar Europy, w którym o kontynentalny prymat grali zwycięzcy krajowych rozgrywek ligowych. UEFA i związana z nią firma handlująca prawami do telewizyjnych transmisji meczów uznały, że system rozgrywek, w którym zwycięzca wyłaniany jest po zaledwie dwóch meczach jest niewybaczalną stratą pieniędzy. W stworzonej właśnie Lidze Mistrzów drużyny miały najpierw zostać podzielone na czterozespołowe grupy, w których każdy zespół rozgrywałaby nie dwa, lecz sześć spotkań. Dopiero potem, dwie najlepsze drużyny z każdej z grup miały rozgrywać dwumecz, którego przegrany żegnał się z rozgrywkami. Więcej drużyn i więcej meczów oznaczało większą liczbę transmisji telewizyjnych, więcej reklamodawców i większe zyski. Zaczęło się od sezonu 1991/92. O wielkie pieniądze i sławę miały prawo bić się między sobą jedynie najlepsze na kontynencie zespoły. Zaszczytu gry w nowym, prestiżowym i najbardziej komercyjnym przedsięwzięciu dostąpiło osiem drużyn, wyłącznie mistrzowie, którym udało się przebrnąć przez eliminacje. Do fantastycznych ekip i wielkich pieniędzy doszła efektowna oprawa każdego meczu. I regularne transmisje z meczów, nawet w polskiej telewizji. Rok później pojawiła się nowa nazwa, dwa lata później z grupy awansowali nie tylko zwycięzcy, lecz i zespoły z drugich miejsc, a w sezonie 1994/95 w Lidze Mistrzów grało już szesnaście drużyn. Polska była z powrotem w Europie, która przestała się dzielić na blok zachodni i wschodni. Ubiegaliśmy się o przyjęcie do Unii Europejskiej i NATO, ale nadal nie liczyliśmy się w rozgrywkach piłkarskich na Starym Kontynencie, nadal nie graliśmy w Lidze Mistrzów. Wszystko się zmieniało, lecz nie to. Musiało upłynąć sporo czasu, by wzorem Zachodu i w polskiej piłce pojawili się finansowi potentaci, przedsiębiorcy z wizją. Giełda oznaczała możliwość szybkiego zysku, piłka nożna też stanowiła atrakcyjną perspektywę, wielu jawiła się wręcz jako złoty interes. Niektórym wydawało się, że wystarczy włożyć w klub wystarczająco dużo pieniędzy, a potem tylko czekać, aż inwestycja zwróci się z nawiązką. W dziewięćdziesiątym drugim wreszcie zmieniło się coś i w biednej, podupadłej Legii. Zstąpił z niebios dobrodziej, cudotwórca Janusz Romanowski, odnowiciel, który miał nakarmić głodnych i przyodziać nagich. Tygodnik „Polityka” pisał w marcu: „W tajemniczym raporcie Janusza Romanowskiego przedstawiono jako członka PZPR,
wysokiej rangi działacza Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej, Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych, Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej i Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. W osiemdziesiątym dziewiątym, roku przełomu, został przedstawicielem szwajcarskiej firmy Kaufring AG, budującej w Polsce imperium Kodaka”. To musiało robić wrażenie. Szczepłek: – Romanowski miał głowę do interesów i czekał na swoją szansę. Był szefem Empiku w Polsce, przedstawicielem Kodaka. Ufundował stypendium – mówiło się, że prywatne – pięcioboistce Dorocie Idzi. To nie był przypadkowy człowiek, a kapitał miał ogromny. Kupił w Konstancinie wielki dom, z którego zrobił Centrum Szkoleniowo- Konferencyjne. Interes kwitł. W Konstancinie, spotykali się włodarze Legii, potem także Polonii i reprezentacji Polski, trenowanej przez Jerzego Engela. Romanowski miał tam swoje biuro, gdzie na ścianach wisiały dobre i drogie obrazy. Musiał sam zadać sobie pytanie – na czym tu można zarobić? Co jest najbardziej łakomym kąskiem? I uznał, że to piłka nożna, a skoro piłka, to Legia Warszawa. Nie był kibicem, pewnie nawet nie interesował się futbolem jako dyscypliną sportu. Nigdy nie słyszałem, żeby opowiadał z pasją o jakimś zawodniku, bramce czy meczu. Legia i piłka nożna były dla niego wyłącznie interesem. Dobrodziej objawił się niespodzianie i jakby znikąd, z pieniędzmi, gestem i planem. Przyszedł do zubożałej Legii i zainwestował w nią fortunę. Podpisano umowy sponsorskie z Adidasem i fabryką samochodów FSO, później także ze stacją telewizyjną Canal+, która na wyłączność transmitowała mecze Legii. Piłkarze zaczęli jeździć na zgrupowania za zachodnią granicę, otrzymali lepszy sprzęt. Nagle pierwszoligowa drużyna przestała przypominać podwórkową zgraję, klub mógł nawet kupić kilku zawodników. A już zaczynało się robić naprawdę biednie. Legia bankrutowała, Legia odżyła. Romanowski sprowadził też nowego trenera, Janusza Wójcika, wraz z jego asystentem Pawłem Janasem. Przybyli jako bohaterowie, opromienieni blaskiem olimpijskiego srebra. Mówiło się, że Wójcik zostanie selekcjonerem reprezentacji, ale nie dostał tej posady i trafił na Łazienkowską. Wiedziano, że jest butny i konfliktowy, ale miał zapewnić sukces. Choć pobyt Wójcika w Legii nie trwał długo, okres jego rządów pozostaje jednym z najdziwniejszych i najgłośniejszych w dziejach klubu. Lucjan Brychczy opowiadał, że za trenera Wójcika dni meczowe i treningowe kończyły się libacją. Po kolejne flaszki biegał najmłodszy w sztabie szkoleniowym, kierownik drużyny Bogusław Łobacz. – U Wójcika każdy trening kończył się omawianiem dnia, który minął, i omawianiem dnia, który nastąpi. Wtedy na stoliku w pokoju trenerskim zwykle pojawiała się butelka, a potem następna – wspominał Brychczy w wywiadzie. – Alkoholowe nasiadówki stały się normą. Nigdy nie miałem szefa, z którym po każdym treningu popijałbym gorzałę. – Wójcik wprowadził w klubie dyktaturę alkoholu. Za jego przykładem szli piłkarze. Żukowski: – Tego człowieka o dość nędznej moralności dopełniało coś, co było widoczne na każdym kroku – buta i poczucie bezkarności. Jego piłkarze się temu przyglądali i udzielało im się to, imponowało. Drużyna Wójcika okazała się straconym pokoleniem. Mieli ogromną szansę, ale ją przehulali.
„Kowalczyk dał się lubić. Chłopak z charakterem. Oczywiście uwielbiał też wypić. Na Bródnie miał ulubiony bar, w którym stawiał kumplom. Był tam powszechnie znany i bardzo lubiany” – pisał z kolei Wójcik w swojej autobiografii. „Zawsze zaczynali w knajpie, ale często kończyli w parku. Walili zdrowo, ale Wojtek nigdy nie przyszedł najebany na trening. No, może na lekkim kacu”. A jak na lekkim kacu, to właściwie się nie liczyło. Kowalczyk był ukochanym synem marnotrawnym Legii. Kibice z Łazienkowskiej go uwielbiali, był jednym z nich, chłopakiem z warszawskiego Bródna. Trafił do wojskowych z Poloneza Warszawa jako naturalny talent, nieoszlifowany brylant, bez szkoły, bez profesjonalnego przygotowania. Ale był dobry, lepszy niż niejeden zawodowiec. W Legii zrobił furorę, z miejsca stał się gwiazdą, a gdy jako dziewiętnastolatek strzelił dwie bramki Sampdorii w Pucharze UEFA, ogrywając doświadczonych obrońców reprezentacji Włoch, piłkarski świat zaczął przyglądać się młodemu chłopakowi z Warszawy. Niebawem zadebiutował w reprezentacji Polski. Był gwiazdą olimpijskiej kadry Wójcika podczas turnieju w Barcelonie, gdzie został wicekrólem strzelców, tuż za kolegą z drużyny Juskowiakiem. Ale rozmowa o Kowalczyku zawsze dotyczy nie tego, co osiągnął, lecz tego, czego nie zdobył. A mógł sięgnąć po wszystko, tak przynajmniej się wtedy wydawało. W dziewięćdziesiątym czwartym roku został sprzedany do hiszpańskiego Betisu Sevilla, jego karierę zrujnowały jednak kontuzje, niesportowy tryb życia, a także trudny charakter zawodnika, który kłócił się z kolejnymi trenerami. Najlepiej rozumiał się z Wójcikiem. W kadrze wiele nie zdziałał, za granicą również – jego szlak bojowy to Betis Sevilla i Las Palmas. Potem wrócił na chwilę do Legii, na stare śmieci, zanim wyjechał znowu, tym razem do ligi cypryjskiej. Wójcika broniły jednak wyniki, Legia znów biła się o mistrzostwo którego nie zdobyła od niemal ćwierć wieku. Trener potrafił zmotywować niepewnych, podłamanych wcześniejszymi porażkami zawodników, stworzyć prawdziwą drużynę. Nawet jeśli najbardziej interesowała go zabawa i pieniądze. Ale mistrzostwo Polski, zdobyte wreszcie przez Wójcika po latach porażek, zostało stołecznej drużynie odebrane przez działaczy z Polskiego Związku Piłki Nożnej (to stąd się wzięła przyśpiewka „Jebać PZPN”, tak chętnie śpiewana przy Łazienkowskiej). Oskarżyli Legię, że kupiła sobie mistrzostwo. W ostatniej kolejce sezonu 1992/93 o tytuł wciąż biły się Legia, ŁKS i Lech. Mogło zdarzyć się tak, że o pierwszeństwie rozstrzygnęłaby liczba zdobytych bramek. Żeby uniknąć oszustw, swoje ostatnie mecze w sezonie wszystkie drużyny rozpoczęły o tej samej godzinie. Legia w Krakowie zdemolowała Wisłę 6:0, ŁKS rozbił Olimpię Poznań 7:1, a trzeci pretendent do tytułu, Lech, zremisował z Widzewem 3:3. Wszystkie trzy zespoły skończyły sezon z czterdziestoma siedmioma punktami. Wojskowi wygrali dzięki najlepszemu bilansowi bramek i pewni mistrzowskiego tytułu pojechali oblewać triumf do swojego dobrodzieja Romanowskiego, do podwarszawskiego Konstancina. Po sezonie piłkarze przygotowywali się w Zakopanem do meczów w europejskich pucharach. Dopiero wtedy okazało się, że PZPN odebrał im tytuł i oddał go Lechowi. Legia i ŁKS zostały wykluczone także z mniej prestiżowych rozgrywek o Puchar UEFA. – Piliśmy ze smutku – wspominał Dariusz Czykier w „Przeglądzie Sportowym”. –
W klubie zrobiła się taka afera, że przez cały obóz trwało wielkie pijaństwo. A co mieliśmy robić? Świętować? Na następny obóz w górach dostaliśmy opiekuna, Polakowa, prawą rękę Romanowskiego. Siedział przy drzwiach w hotelu i pilnował, żeby nikt nie wychodził na miasto. – Nie musieli wychodzić. Nie potrzebowali nawet biegać po kolejne butelki. Zawczasu kupili spirytus i zostali w pokojach. Obrażony na cały świat Wójcik wielkodusznie poprowadził drużynę jeszcze kilka miesięcy, a potem wyjechał z dnia na dzień. Pozostawił za sobą chaos i sławne okrzyki motywacyjne: „kiełbasy do góry i golimy frajerów!” i „napierdalaaaaaaać!”. Wrócił do tego, co przyniosło mu sukces i sławę – dowodzenia drużyną olimpijską. Tyle, że teraz była to reprezentacja Zjednoczonych Emiratów Arabskich. W Legii jego odejście przyjęto z ulgą. Wrócił pięć lat później, żeby objąć reprezentację Polski, wszystko z nią przegrać i zaprowadzić donikąd. Znów pozostawił po sobie niezliczone powiedzonka w rodzaju „na zgrupowaniach kadry alkohol był, jest i będzie” i jałową ziemię. Następnie – co dziś wydaje się tak boleśnie oczywiste – został posłem. Aż wreszcie oskarżony o korupcję, zawieszony w zawodzie trenera, stał się symbolem czasów przejściowych między starą a nową epoką. Piłka nożna była u nas w domu sprawą ważną. Naszym ukochanym klubem nie była jednak Legia, tylko daleki Manchester United. Nigdy nie byliśmy w Manchesterze, nie siedzieliśmy na trybunach Old Trafford. A nawet gdybyśmy byli i obejrzeli któryś z meczów, co by to zmieniło? Jeśli się nie przeniesiemy do Anglii, nigdy nie będziemy co drugi tydzień zakładać klubowych szalików i wybierać się na stadion, żeby oglądać Giggsa i Scholesa. Jako mieszkaniec globalnej wioski miałem pełne prawo identyfikować się z Davidem Beckhamem, nosić koszulkę z jego nazwiskiem i „siódemką” na plecach. Ale nie miałem do niego dostępu. Tak jak inni mistrzowie piłki przedstawiany był jako zwykły chłopak z sąsiedztwa, który ciężką pracą zaszedł na sam szczyt. Gdybym sam mieszkał w Manchesterze, byłby dla mnie jak chłopak z sąsiedztwa. Ale na moje podwórko docierał już przetworzony, wyretuszowany, za pośrednictwem reklam Pepsi i Adidasa, urywków spotkań, niesamowitych bramek. Manchester United był naszym klubem z wyboru, jak Anglia czy Francja mogą zostać krajem z wyboru. Ale naprawdę naszym klubem, czy nam się to podobało, czy nie, mogła być tylko drużyna z okolicy. Na przykład Legia. Byliśmy na nią skazani. Tak bardzo chcieliśmy, choćby na chwilę, zapomnieć o smutnej rzeczywistości, w której nasza drużyna z sąsiedztwa, mistrz Polski, nie tylko nie wygrywa Ligi Mistrzów, ale nawet nie potrafi się do niej przebić. Niewielką tylko pociechą było wspomnienie Legii, która kilka lat wcześniej też rozgrywała mecze w Lidze Mistrzów. Widziałem na własne oczy. Ojciec miał takich wspomnień więcej i zazdrościłem mu ich. Nie mogłem sobie darować, że to on oglądał Deynę i Lubańskiego, że chodził na Łazienkowską, podziwiał kunszt Terleckiego i Bońka, że to jemu trafiły się brązowe medale reprezentacji, to on widział
olimpijskie złota i srebra. Mógł też patrzeć, jak Legia awansuje do półfinału Pucharu Europy. Nie mieściło się to w głowie. Biedny, zaściankowy klub z Polski, zza żelaznej kurtyny, ogrywa mocnego mistrza Francji Saint Etienne, następnie Galatasaray Stambuł, a potem, w półfinale, bije się z Feyenoordem Rotterdam jak równy z równym. Dla mnie nie zostało nic. Mogłem tylko przyglądać się, jak mistrz Polski wali głową w mur, usiłując przebić się w końcu przez wstępne rundy rozgrywek. Po czym odpada. Już latem, w okolicach lipca, po pierwszych meczach, w których przegrywa z kimś, kto wcześniej uchodził za słabeusza. A potem odpada znowu. Mogłem smakować jedynie w różnych odmianach porażek – do wyboru miałem sromotne, niezasłużone, pechowe, porażki po dobrzej grze i oczywiście te o włos od zwycięstwa. Czasami trafiały się rodzynki – zwycięskie remisy. Nasłuchałem się też narzekań tych polskich piłkarzy, którym udało się wyjechać na Zachód, co zwykle znaczyło przeprowadzkę do Niemiec. Regularne przesiadywanie na ławce rezerwowych lub na trybunach zawodnicy tłumaczyli nieodmiennie tym, że trener nie lubi Polaków. Nie załapałem się na tłuste lata polskiej piłki i drażniło mnie, gdy zewsząd słyszałem, że tamte czasy nie nadawały się do życia, a te dzisiejsze – właśnie one są dobre.