alien231

  • Dokumenty8 931
  • Odsłony458 515
  • Obserwuję283
  • Rozmiar dokumentów21.6 GB
  • Ilość pobrań379 528

Leiber Fritz - Przygody Fafryda i Szarego Kocura 01 - Zobaczyc Lankmar i umrzeć

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Leiber Fritz - Przygody Fafryda i Szarego Kocura 01 - Zobaczyc Lankmar i umrzeć.pdf

alien231 EBooki L LE. LEIBER FRITZ.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 344 stron)

FRITZ LEIBER ZOBACZYĆ LANKMAR I UMRZEĆ Przełożył Dariusz Kopocinski Wstęp Andrzej Sapkowski tytuł oryg. “III Met in Lankhmar” (Book One: Swords and Deviltry Book Two: Swords Against Death) Wydanie angielskie: 1995 Wydanie polskie: 2004

ANDRZEJ SAPKOWSKI THANK YOU, FRITZ Co, zapytam, jest wybitnie odkrywczego dla gatunku fantasy w opisaniu magicznej krainy Nehwon, na mapie, której znajdziemy grody i krainy o nazwach takich jak Lankmar, Iltmar, Ol Hrusp, Sarchenmar i Towilis? Co jest dla fantasy nowego w usianiu mapy wymyślonego Never-never landu nazwami takimi jak Morze Gwiazd, Oszroniona Wyspa, Lodowe Pustacie, Zatruta Pustynia, Wielka Puszcza, Tonąca Ziemia, Puste Brzegi, Miasto Guli, Zakazane Miasto Czarnych Bożków? Jak dalece jest w fantasy nowością stworzenie dwójki bohaterów, z których jeden jest osiłkiem-barbarzyńcą, a drugi małym spryciarzem? Co jest rewelacją w opisaniu ich przygód - już to zabawnych, już to krew w żyłach mrożących? Co jest w tym odkrywczego? Tych z was, Szanowni Czytelnicy, którzy krzyknęli, że nic, zmartwię. Jesteście w błędzie. W powyżej opisanych rzeczach odkrywczym jest absolutnie wszystko. A raczej może być, przy spełnieniu pewnego warunku. Pewnego sine qua non. Brzmiącego: trzeba być pierwszym, który to napisał. Dodajmy: dobrze napisał. Mówimy, bowiem o jednym z autorów, od których fantasy się rozpoczęła. I o czasach, gdy nowoczesna fantasy dopiero się wykluwała, z wielkim mozołem usiłując rozbić skorupkę. Mówimy o latach czterdziestych i pięćdziesiątych ubiegłego wieku. I o ojczyźnie nowoczesnej fantasy: Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. Jak to, zapyta ktoś, a Tolkien? A Howard? Co do Howarda, to i owszem, był. Zadebiutował w roku 1932, napisał kilka rzeczy, po czym pożegnał się z życiem, młodo i tragicznie. Co zaś do Tolkiena, to tak, jakby go nie było - mowa o czasach, gdy jeszcze nie wszedł na amerykański rynek. Podobnie było z Narnią C.S. Lewisa i Był sobie raz na zawsze król T.H. White’a. Że takie książki istnieją i że to jest fantasy, mało, kto w USA w ogóle wtedy wiedział. Fantasy w USA to był rozpoczęty około 1940 roku cykl “Harold Shea” Fletchera Pratta i Sprague de Campa, tegoż de Campa posthowardowskie kontynuacje przygód Conana Barbarzyńcy, pisany od połowy lat czterdziestych burroughsowski w stylu cykl “Eric John Stark” Leigh Brackett, Umierająca Ziemia Jacka Vance’a (1950), Złamany

miecz Poula Andersona (1954). Fantasy to również - uwaga, uwaga - nowy człowiek na rynku, nikomu nieznany FRITZ LEIBER, debiutant, autor debiutanckiego, acz niezwykle interesującego opowiadania Dwóch szukało przygody, bohaterami, którego są Fafryd i Szary Kocur, dziwna para, olbrzymi osiłek i mały, zwinny spryciarz. Opowiadanie ukazuje się w roku 1939 w magazynie “Unknown”, redaktorem, którego jest wielce zasłużony dla SF i fantasy John W. Campbell. Wkrótce “Unknown” zamieszcza dalsze opowiadania o sympatycznej parze bohaterów, a Fritz Leiber, już trochę bardziej znany, publikuje również i w innych magazynach: w redagowanym przez Cele Goldsmith “Fantastic”, w The “Magazine of Fantasy & Science Fiction” za redaktorowania Josepha W. Fermana, w “Other Worlds”. Lista opowiadań o Fafrydzie i Szarym Kocurze rośnie, jest coraz dłuższa. A nadchodzą lata sześćdziesiąte. Koniec lat pięćdziesiątych i początek sześćdziesiątych to następne ważne dla fantasy wydarzenia - z mocą powróciła fala popularności i zainteresowania twórczością Howarda i Edgara R. Burroughsa. Z Anglii dotarł wreszcie do USA i wywołał szał na uniwersyteckich campusach Tolkien, a przy okazji Tolkiena skorzystali też i zyskali na popularności C.S. Lewis i T.H. White - w roku 1960 Był sobie raz na zawsze król zostaje przez Alana Jaya Lernera przerobiony na musical, a musical w 1967 przez Hollywood na film. Fantasy zaczyna być modne - i co równie ważne, zaczyna wyzwalać się ze stereotypu pulpowych zeszytów za dziesięć centów i walczyć o szerszy dostęp do rynku. Oprócz autorów uznanych pojawiają się w branży nowe twarze, późniejsze wielkie nazwiska fantasy, sztandarowi pisarze i pisarki tego gatunku. W 1961 powstają Trzy serca i trzy lwy Poula Andersona, w 1963 Szlak chwały Roberta A. Heinleina i Świat czarownic Andre Norton. Michael Moorcock, kolejny angielski import, w 1968 wydaje powieść Zwiastun burzy, pierwszą w cyklu o Ełriku z Melnibone, ale postać tragicznego albinosa znana jest miłośnikom fantasy od dawna, z opowiadań publikowanych od roku 1961. Znana z wcześniejszych opowiadań jest też wojowniczka Jirel, a w roku 1969 CL. Moore wyda zbiór “Jirel of Joiry”. Rok 1969 zobaczy też druk “The Eyes of the Overworld” Jacka Vance’a, “A Phoenix and the Mirror” Avrama Davidsona i “The Warlock in Spite of Himself” pierwszego z licznych późniejszych “Warlocków” Christophera Stasheffa. Fantasy zaczyna rozkwitać. Rozkwitu nie przegapia kolejny zasłużony redaktor i wydawca, którego na swej drodze napotyka Fritz Leiber - Donald A. Wollheim z oficyny “Ace”. Wollheim ceni Leibera - jak nie cenić pisarza, który ma już na koncie dwie nagrody Hugo za powieści “The Big Time” i Wędrowiec. Namawia Leibera do dwóch rzeczy - po pierwsze, do zebrania wszystkich dotychczas napisanych opowiadań o Fafrydzie i Kocurze i wydania ich w postaci

zbioru. Po drugie, do napisania nowych opowiadań na dalsze zbiory, a kto wie, może i “czegoś większego” w tym tak pięknie rozwijającym się gatunku, który nazywa się... Właśnie, jak to się nazywa? To się nazywa sword and sorcery, magia i miecz, podpowiada Leiber, a wykoncypowana przez niego nazwa robi błyskawiczną i międzynarodową karierę. Leiber prawdziwie silnie idzie za ciosem: od razu, w jednym tylko roku 1968 wydaje w “Ace” od razu dwa zbiory opowiadań o Fafrydzie i Kocurze: “Swords in the Mist” i “Swords Against Wizardry”. A także zamówione przez Wollheima “coś większego”: powieść stand-alone, zatytułowaną “Swords of Lankhmar”. Książki sprzedają się świetnie, więc w roku 1970 wychodzą “Swords and Deviltry” i “Swords Against Death”. Wtedy też wybucha bomba: wchodząca w skład zbioru “Swords and Deviltry” wcześniej publikowana w prasie nowela Zobaczyć Lankmar i umrzeć (“Ill Met in Lankhmar”) zostaje nagrodzona jednocześnie nagrodami Nebula i Hugo. Dla Leibera te nagrody to już żadna sensacja, ma ich na koncie kilka, a i strzelenie dubletu też zaliczył, bo obie te nagrody jednocześnie zdobyło już wcześniej, w 1967-68, opowiadanie Porzucam kośćmi (“Gonna Roli The Bones”). Ale dla fantasy, dla sword & sorcery nagrody dla Zobaczyć Lankmar... są w tym czasie precedensem, i to wielkim. Wśród jurorów poważnych branżowych nagród i rozdawców prestiżowych statuetek gatunek dotąd nie miał raczej szans. Fritz Leiber rozwalił bariery zaklętych rewirów. Mimo tego fantasy długo musiała czekać na następną tej miary nagrodę - Nebulę zdobył Pazur Łagodziciela Gene Wolfe’a dopiero w 1981. Fritz Reuter Leiber Jr przyszedł na świat w roku 1910. Ukończył psychologię na University of Chicago. Przez rok - na całe szczęście, tylko jeden - uczęszczał do seminarium duchownego. Popracował jako redaktor dla “Science Digest”. Uczył gry aktorskiej. I Wreszcie postanowił pisać. Trochę za namową swego kumpla z uniwerku, Harry’ego Fischera. O owym Fischerze będzie jeszcze mowa. Choć debiutował w fantasy, Fafrydem i Szarym Kocurem, pierwsze triumfy odnotował Leiber w dziedzinie horroru. Nie dziwota - był wielkim miłośnikiem twórczości H.P. Lovecrafta, ba, przez pewien czas utrzymywał nawet z Mistrzem z Providence kontakt korespondencyjny. Absolutnie lovecraftowską w stylu była więc pierwsza powieść Leibera, napisana w latach trzydziestych “The Dealings of Daniel Kesserich”. Książka ta podobno zaginęła w rękopisie i wydana została dopiero w roku 1997, pięć lat po śmierci autora. Pierwszą oficjalnie opublikowaną “większą rzeczą” Leibera został, więc wydany w roku 1947 zbiór opowiadań “Night’s Black Agents”. Co ciekawe, jednym z opowiadań zbioru był

Gambit adepta, przygoda duetu Fafryd - Kocur. Następna książka Leibera stała się klasyką horroru - lub, jak kto woli, dark fantasy mieszanej z urban fantasy. Mowa o “Conjure Wife” (1953), książce, która tak się spodobała, że filmowano ją trzykrotnie. Z innych ważnych osiągnięć Leibera na polu hororu wymienić należy “The Sinful Ones” (1953), nagrodzoną World Fantasy Award “Our Lady of Darkness” (1977), i zbiór opowiadań “The Ghost Light” (1984), w skład, którego wchodzą, oprócz innych naprawdę niezwykłych opowiadań, słynne a mające swój debiut w Niebezpiecznych wizjach Harlana Ellisona Porzucam kośćmi, nagrodzone Hugo i Nebulą. Za pierwszą książkę Leibera będącą czystą i gatunkowo klasyczną SF uważa się “Gather, Darkness” (1950), wcześniej publikowaną na łamach “Astounding Science Fiction”. Po niej przyszły “Destiny Times Three” (1952) i “The Green Millenium” (1953).”The Big Time” (1958, książka 1961) przynosi Leiberowi nagrodę Hugo, tę samą nagrodę dostaje Leiber za Wędrowca (1964) - jest to moja ulubiona książka tego autora. Drugie miejsce na mojej prywatnej liście zajmuje powieść “The Silver Eggheads” (1962), wśród bohaterów, której są niezapomniane ortodoksyjnie religijne roboty, co i rusz wzywające robocich świętych: świętego Izaaka (Asimova), świętego Karela (Ćapka) i świętego Stanisława (Lema, rzecz jasna). Nie należy też zapominać o zbiorach opowiadań, z których wymienię tylko te najlepiej przeze mnie zapamiętane: “The Mind Spider and Other Stories” (1961),”Shadows with Eyes” (1962), Statek cieni (1979), jak również ostatnie dzieło Leibera, “koci” zbiorek “Kreativity for Kats and Other Feline Fantasies” (1992). A także pojedyncze opowiadania: wymienione już wyżej Porzucam kośćmi, Zdążyć na Zeppelina, Nadchodzi pora atrakcji czy “A Pail of Air”. Do tego ostatniego mam stosunek wybitnie emocjonalny - przypadło mi do gustu tak dalece, że je przełożyłem na polski. Przekład nigdzie się nie ukazał. Ale opowiadanie pamiętam i lubię do dziś. Ale tym, czym najbardziej i najszerzej zasłynął Fritz Leiber, za co uwielbiają go tysiące fanów jak świat szeroki i długi, jest cykl o Fafrydzie i Szarym Kocurze. Sympatycznym duecie bohaterów z magicznej krainy Nehwon..

Jeden wielki, drugi mały. Fafryd, pochodzący z Północy potomek śnieżnej wiedźmy ze Śnieżnego Klanu, miedzianowłosy olbrzym i wciąż w głębi duszy barbarzyńca, mistrz miecza, skald i poliglota. Południowiec Szary Kocur, zwany tak z racji swej zwinności i preferowanego koloru stroju, były uczeń czarnoksiężnika, fechtmistrz i niezrównany złodziej, spryciarz i fanfaron, obrotne i wyrachowane dziecię slumsów. Fafryd uzbrojony w miecz Szara Rózga, Szary Kocur w klingę trafnie ochrzczoną Skalpelem. Od momentu, w którym los - dobry czy zły, nie wiadomo - zetknął ich ze sobą i związał na śmierć i życie, we dwójkę przemierzają magiczną krainę Nehwon. Wędrują od Lodowych Pustaci po tropikalny Klesz, od Oszronionej Wyspy po Morze Potworów, od sięgających wnętrza ziemi jaskiń po niebotyczne góry - zawsze powracając do jedynego w swym rodzaju miasta Lankmar, dokąd - jak do Rzymu - prowadzą wszystkie nehwońskie drogi. Szukają przygód, zdobyczy i adrenaliny. Raz są na wozie, raz pod wozem. Ramię w ramię, plecy w plecy, walczą ze złymi książętami, czarownikami i czarownicami, monstrami, gulami, strasznymi pająkami, kapłanami ohydnych kultów, bezlitosnymi Mingolami, czarnymi ptakami okrutnej bogini Tiji, nękającą miasto Lankmar plagą szczurów, osławioną złodziejską gildią - a nawet ze Śmiercią. Niekiedy korzystają z pomocy pary zaprzyjaźnionych tajemniczych czarodziejów o fantazyjnych imionach Ningobel Siedmiooki i Szylba o Twarzy Bezokiej. Leiber nigdy nie krył, że pomysł całej zabawy wyszedł od jego wieloletniego przyjaciela, Harry'ego Ottona Fischera. To Fischer wymyślił magiczną krainę Nehwon (czytane wspak no when, czyli, w swobodnym przekładzie: “Bezkiedy”). To Fischer wymyślił miasto Lankmar. On też wydumał parę bohaterów, tworząc Szarego Kocura jako własne alter ego, pod postacią zaś Fafryda przedstawiając swego kumpla Leibera. Fischerowi zawdzięczamy takie postacie jak czarodzieje - patroni bohaterów, wspomniani wyżej Ningobel i Szylba. Sam tekst jest dziełem Leibera - własnych sił pisarskich spróbował Fischer tylko raz - jego częściowego autorstwa jest opowiadanie Władcy Kuarmalu, wchodzące w skład zbioru Droga do skarbu.

Fafryd i Szary Kocur byli dla fantasy odkrywczą rewelacją. Stanowili sympatyczną i ożywczą przeciwwagę zarówno dla dotychczas znanych i lansowanych przez gatunek typów bohaterów: tępawych rębajłów pokroju Conana, świętych Aragornów bez skazy ni zmazy i melancholiczno-tragicznych Elrików Albinosów. Zamiast “kanonicznych” klisz dał nam oto Leiber parę awanturników rodem z powieści łotrzykowskiej, najmujących się za pieniądze do różnych “zadań specjalnych”. Którzy - jak informuje nas Leiber expressis verbis - nigdy nie zhańbili się pracą jako kucharze, urzędnicy, cieśle, drwale i posługacze. Nie wzdragają się natomiast bynajmniej przed złodziejstwem i bynajmniej nie cofają przed rozbojem. Uwielbiają hazard i bijatyki. Kochają porządnie się najeść i napić - a nawet i spić, gdy warto. Potrafią kochać i być wiernymi nawet wspomnieniom. Ale jeśli trafi się ładne dziewczę - a choćby i ładna demonica - nie są od tego, by nie poswawolić. Och, jakżeście mi bliscy, wielki Fafrydzie i mały Kocurze, Fafryd tali, Mouser smali... Kolejność powstawania poszczególnych części cyklu i składających się nań opowiadań nie odpowiada chronologii wewnętrznej serii, która najbardziej winna nas interesować. Według tej zaś kolejne tomy przygód Fafryda i Szarego Kocura należy uszeregować następująco: Księga I: “Swords and Deviltry”, (1970, wydana niegdyś w Polsce jako Miecze i ciemne siły), dwa opowiadania plus słynna nowela Zobaczyć Lankmar i umrzeć, nagrodzona Nebulą i Hugo). Księga II: “Swords Against Death” (1970), zbiór opowiadań, w tym Klejnoty w lesie, rozszerzona wersja Dwóch szukało przygody, pierwszego opowiadania o Fafrydzie i Kocurze, napisanego w roku 1939). W niniejszym polskim przekładzie obie powyższe księgi zostały połączone w jeden tom Zobaczyć Lankmar i umrzeć, przez co uległa zmianie polska numeracja tomów cyklu. Następny, oryginalnie trzeci, jest, więc w Polsce drugim.

Księga III: Przez mgły i morza (“Swords in the Mist”, 1968), sześć opowiadań, w tym szczególnie upodobane przez czytelników Ciężkie czasy w Lankmarze. Księga IV: Droga do skarbu (“Swords Against Wizardry”, 1968), zbiór opowiadań. Księga V: Oblężenie Lankmaru (“Swords of Lankhmar”, 1968) powieść stand-alone, jedyna taka w cyklu, napisana w 1968. Księga VI: O krok od zguby (“Swords and Ice Magie”, 1977), zbiór opowiadań plus dłuższa nowela Oszroniona Wyspa. Księga VII: Rycerz i łotrzyk (“The Knight and Knave of Swords”, 1988), ostatnie napisane przez Leibera opowiadania o Fafrydzie i Kocurze, z lat 1977-78, plus dłuższa nowela Kocur w podziemiu (“Mouser Goes Below”), definitywnie ostatnia w cyklu, napisana w 1987. Informacja dla kolekcjonerów: powstały tak zwane omnibusy, czyli wydania zbiorowe przygód Fafryda i Kocura. Należą do nich: “Ill Met in Lankhmar” (księga I i II), “The Three of Swords” (księga I, II i III), “Lean Times in Lankhmar” (księga III i IV), “Swords’ Masters” (księga IV, V i VI),”Return to Lankhmar” (księga V i VI). Księga VII była opublikowana również pod tytułem “Farewell to Lankhmar”. Fritz Leiber to - nie bójmy się tego słowa - klasyk. Traktować należy go jak klasyka - znaczy, z rewerencją. Należną autorowi, który poświęcił fantastyce równe 53 lata życia, obracał się z jednaką swadą i swobodą w fantasy jak i horrorze i SF. Którego utwory nagrodzono nagrodą Hugo (pięciokrotnie), Nebulą (trzykrotnie), World Fantasy Award i British Fantasy Award. Któremu przyznano następujące nagrody i tytuły Wielkich Mistrzów: Grand Master Award przyznawaną przez Science Fiction Writers of America, Gandalf Grand

Master Award przyznawaną przez World Science Fiction Society i Grand Master Award przyznawaną przez Horror Writers of America. Którego za osiągnięcie życiowe (Life Achievement) w dziedzinie fantasy i horroru uhonorowano World Fantasy Award i nagrodą przyznawaną przez Horror Writers Association. Fritz Leiber odszedł w roku 1992. W roku 1992 przyszło nam, fantastom i miłośnikom fantastyki, pożegnać kolejną legendę. Fritz Leiber był mistrzem słowa - słowa i pisarskiego esprit, a pośród całej jego bogatej twórczości mistrzostwo najbardziej widoczne jest właśnie w cyklu o Fafrydzie i Szarym Kocurze. Stand-alone „Oblężenie Lankmaru” przez wielu krytyków i znawców gatunku uważane jest za najlepszą powieść Leibera i jedną z najlepszych powieści fantasy wszech czasów. Potwierdzam to i popieram moim własnym skromnym autorytetem - w Rękopisie znalezionym w smoczej jaskini lokuję cykl o duecie bohaterów w pierwszej dziesiątce najlepszej fantasy kiedykolwiek napisanej. I czynię to z pełną odpowiedzialnością. To prawdziwie tętniąca i pulsująca życiem proza, dowcipna - niekiedy humorem dość wisielczym, ekscytująca, pełna intrygującego erotyzmu, czegoś, co jeden z krytyków określił jako erotic spiciness. Proza bogata i barwna do granic ekstrawagancji, miejscami - i najczęściej z przymrużeniem oka - wręcz barokowa i manieryczna, ale zawsze na miejscu, zawsze celna, zawsze precyzyjna, zawsze wyważona, zawsze z idealnym wyczuciem proporcji i motjuste. Jeszcze uwaga pod adresem tych, którzy mniemają, że tuzy science fiction piszą “na poważnie” wyłącznie “poważną” fantastykę “naukową”, jeśli zaś i przytrafi się im, kiedy jakaś fantasy, to tylko dla zgrywu, pisana na pół gwizdka i dla grosza marnego. Owi wrogowie fantasy niechaj raczą posłuchać, co pod koniec życia wyjawił obsypany nagrodami Fritz Leiber, jeden z lepszych autorów, jakich fantastyka znała. Jeśli i pisał kiedyś fantastykę “twardą”, wyznał Leiber, to z niechęcią i tylko taką metodą, że przerabiał na SF wcześniej wykoncypowaną fantasy. Cóż, nic dodać, nic ująć, ja zaś żałuję jednego, że nie dane mi było czytać fantasy pod tytułem Wędrowiec - zanim jej Leiber nie przemalował na SF.

Fafryd i Szary Kocur byli inspiracją dla wielu pisarzy fantasy, wielu na Leiberze uczyło się gatunku i przy lekturze Leibera nabywało fascynacji dlań - do faktu tego przyznali się między innymi Michael Moorcock, Raymond E. Feist i Neil Gaiman. Jeszcze więcej było takich, którzy się nie przyznali. Za fakt niepodważalny uznać trzeba, iż to Leiberowi zawdzięczamy wprowadzenie do gatunku typu protagonisty określanego jako trickster (szachraj), osobnika, którego prenguracją jest nordycki bóg Loki. Szary Kocur jest pierwszym i najciekawszym chyba tricksterem fantasy, seniorem i rodzicem wszystkich licznych swych dzieci, w tym tak sławnych jak Random Rogera Żelaznego, Moonglum Michaela Moorcocka, Shimrod Jacka Vance’a, Silk Davida Eddingsa, Kickaha Philipa Jose Farmera, Nifft Michaela Shea czy Peter Lakę Marka Helprina. Śmiało można powiedzieć, że w fantasy, co trickster, to Szary Kocur. Każde badanie DNA niezawodnie potwierdzi ojcostwo. A jak nie ojcostwo, to dziadkostwo. Jakiś tam procent leiberowskich genów z pewnością się znajdzie. Nie wyprze się też tych genów - to-utes proportions gardees - również stworzony przez niżej podpisanego Szarlej. Albowiem niżej podpisany też się na Fafrydzie i Szarym Kocurze gatunku fantasy uczył. Moja szczególna sympatia dla Fritza Leibera bierze się tylko po części z powyższego. Bardziej - wielokrotnie już miałem okazję się o tym przekonać - o mojej literackiej percepcji przesądzają pewne podobieństwa osobnicze, o których zresztą często-gęsto dowiaduję się post factum, to jest już po tym, gdy się jakimś autorem zachwyciłem. Również w przypadku Fritza Leibera stosunkowo późno dowiedziałem się, że - tak jak ja - uwielbiał koty, a nienawidził hipokrytów. A że pod koniec życia uznał Fritz Leiber za celowe zdeklarować się jako nordycki poganin i wiking, że czcił Freję i Odyna? Jego prawo. Dzięki temu z pewnością trafił do Walhalli, gdzie dziś pije i bawi się w kompanii pełnego panteonu nordyckich bogów i wszystkich wikińskich skaldów. Oby troszczyły się Walkirie o jego róg, by nigdy nie zabrakło w nim mocnego pienistego piwa. I oby zawsze miał na przegryzkę pod dostatkiem orzeszków hrusp. Należy mu się to. Za wszystko, co nam dał. Thank you, Fritz.

FRITZ LEIBER PRZEDMOWA Fafryd i Szary Kocur przyszli na świat w okresie załamania gospodarczego lat 30. Jak przystało na dzieci wielkiego kryzysu, nie przynosili swemu twórcy nawet centa zarobku przez wiele lat. Pięć, jeśli chodzi o ścisłość. Był rok 1934. Pięć lat wcześniej załamał się rynek akcji. Pracownicy giełdy nowojorskiej wyskakiwali z okien albo przez następne miesiące i lata drżeli ze strachu przed czerwoną rewolucją - mieliby ją zainicjować sprzedawcy jabłek i ludzie żyjący na garnuszku państwa. Jeden z tych nieszczęśników położył podwaliny Wspólnoty Anonimowych Alkoholików. Nam wszystkim, którzy tego doświadczaliśmy, dobrobyt wydawał się wtedy niedościgłym marzeniem, mimo wchodzącej w życie ustawy o ubezpieczeniu społecznym. Rok później Kongres miał przyznać prezydentowi 4 mld dolarów na walkę z bezrobociem, dzięki czemu powstały takie programy jak WPA czy PWA - desperacka łapówka dla zdesperowanego narodu. Autorzy napadów na banki w stanach środkowego-wschodu urastali do rangi bohaterów ludu. Zdobycie pracy graniczyło z cudem, więc z konieczności można było trafić do najdziwniejszej branży. Sam przez dwa lata udzielałem się jako pastor Kościoła Episkopalnego, a mój przyjaciel Harry Fischer przedstawiał w teatrzyku lalkowym przygody garbatego mordercy Puncha i ponurego kata Jacka Ketcha. Dla absolwenta szkoły średniej 25 dolarów za 48 godzin pracy w tygodniu było doprawdy królewską pensją. Widmo niebieskiego orła, symbolu narodowego programu uzdrowienia gospodarki, straszyło biznesmenów, choć niosło im także pewien promyk nadziei. W Europie dochodziły do głosu faszystowskie hordy. Młodzi ludzie o radykalnych poglądach i otwartym spojrzeniu na świat skłaniali się najczęściej ku marksistowskiej filozofii, gdy tymczasem ci zamknięci w sobie wiedli ospale swe bezbarwne życie, szukali roboty, grali w szachy bądź znanego od niedawna brydża porównawczego, pożerali książki, oddawali się marzeniom.

Choć ludzie szukali oderwania od szarzyzny codziennego życia, czasopisma bulwarowe cieszyły się coraz mniejszą popularnością, brukowe tygodniki z lat 20. znikały jeden po drugim. W przepysznych salach kinowych Balabana i Katza, pełnych barokowej ornamentyki, pojawiały się już chyba tylko duchy. Telewizja, wykorzystująca wirujące tarcze Nipkowa do przenoszenia obrazów, raczkowała dopiero w laboratoriach badawczych General Motors w Schenectady. Dziecięce poletka golfowe wyparły okazałe nadmorskie pola z szatniami wyłożonymi marmurem i pozłacanymi sitkami natryskowymi. H.G. Wells w powieści. Jaka będzie przyszłość wyobrażał sobie Amerykę w chwili, gdy zatrzyma się napędzająca ją sprężyna. I proszę, jak szybko w naszym kraju rozpleniły się strach i niemoc. Twórcy Fafryda i Szarego Kocura też nie umieli się wyrwać z tej niemocy. Latem 1934 r. mój przyjaciel Harry Fischer tak pisał do mnie z Louisville w Kentucky: “Trwam w marazmie, ponieważ boję się, że jakakolwiek czynność tylko pogorszy sprawę. Bogowie odwrócili się od mojej duszy i teraz gnuśnieje”. A ja mu tak odpisałem z Atlantic Highlands w New Jersey: “Nadal miewam przeczucie, że do czegoś w życiu dojdziemy, choć nazywasz je młodzieńczą fantazją. Cóż z tego, skoro zbutwieje, zgnije i rozszarpią ją paskudne trolle, jeśli nie zabierzemy się do działania? W naszych marzeniach zalęgną się małe, zielone ludziki... Nie powinniśmy żegnać się z nadzieją” - dodałem i chyba przekonałem Harry’ego, bo jeszcze w tym samym miesiącu wrześniu otrzymałem długi list. Zamieścił tam pomysłowy opis, który w całości przytoczyłem w przedmowie do mojego zbioru opowiadań Nighfs Black Agents: “Albowiem wszyscy drżą przed tym, co go zwą Szarym Kocurem. Mimo swej nikłej postury śmiało kroczy pośród zabijaków. Ubiór jego wyłącznie jest szary, od rękawic przez buty po stalowe ostrogi”. O Fafrydzie pisał, że skory był do rubasznego śmiechu, a “wzrostu miał pełnych stóp siedem. Z szeroko osadzonych oczu biła duma i pogarda dla wroga. Nadgarstek między kolczugą i brzegiem rękawicy był biały jak mleko i gruby jak łydka atlety”. Spotkali się “w warownym grodzie Lankmarze, wzniesionym na skraju Wielkiego Słonego Bagniska, na ziemiach plemion Tuatha De Dannan. Taki jest początek sagi o przygodach Fafryda i Szarego Kocura”. W liście ostemplowanym datą 24 września 1934 r., pisanym w Atlantic Highlands nad brzegiem Lower New York Bay, taką mu dałem odpowiedź: “Wczoraj wieczór przespacerowałem się do portu okrężnymi drogami. Usiadłem w mdłym blasku księżyca koło stosu srebrzystych kanistrów po benzynie. Potem zbliżyłem się

nad krawędź falochronu, gdzie woda z szumem wpada na skały. Ni stąd, ni zowąd przed moimi oczami pojawił się mały, czarny stateczek. W półmroku majaczyła, odziana na czarno, groźna postać Fafryda. Raz po raz zmieniał kurs, gdy od strony dzioba dobiegał go szept Kocura, który w swym szarym stroju unosił się nad wodą niczym upiór. Za pomocą osobliwego przyrządu podobnego do lunety patrzył w morskie odmęty... choć zauważyłem, że ów przyrząd nie marszczy wody w miejscu, gdzie wchodzi w głębinę: najwyraźniej przenikał do obcych wód, nam nieznanych. Raptem, czego tej spokojnej nocy nic nie zapowiadało, toń się wzburzyła i coś jakby wir zatrzęsło statkiem. Udało mi się dostrzec, jak Kocur walczy z poczwarą, która w ośmiu giętkich ramionach dzierżyła osiem mieczy. Chwilę potem ciemne morze znowu było puste”. Z dwóch przytoczonych fragmentów ten Harryego jest staranniej wycyzelowany, stanowi rzadki przykład utrafienia we właściwy ton już przy pierwszym podejściu. Mój zaś jest przesunięciem wyobrażeń do świata rzeczywistego, bo przecież naprawdę siedziałem tam wieczorem przy tych kanistrach, nad wodami zatoki i tonąłem w rozmyślaniach. Harry, rzecz jasna, naczytał się sporo irlandzkich mitów i legend, bowiem Tuatha De Danann byli pogańskimi bogami pradawnej Irlandii, dziećmi Danu, potężnej bogini zniszczenia i urodzaju. Później utożsamiano ich z Aes Sidhe, Ludem z Kurhanów. Więź ze światem irlandzkiej mitologii została szybko zerwana, ponieważ, wbrew pozorom, nie ułatwiała pisania powieści. Dlatego nie tam szukajmy Lankmaru i Wielkiego Słonego Bagniska. I chociaż we wcześniejszych opisach Fafryd przypomina typowego celtyckiego herosa, Kocur wpisuje się bardziej w epokę średniowiecza, w kraje śródziemnomorskie - stworzony raczej do ciemnych portowych zaułków niż zielonych łąk i lasów. Taki szary, przystojny maszkaron, który się zbudził do życia. Nawiasem mówiąc, moja wizja Kocura i Fafryda, szukających w mętnej toni śladów obcych form życia, (gdy ja ich skrycie podglądam), znakomicie obrazuje twórczą pracę pisarza, który spoziera w czarne odmęty na wpół uśpionego umysłu, dostrzega skrawek zieleni, skrupulatnie notuje odcień zabarwienia, by chociażby i rok później, w trakcie pisania, zarzucić wędkę i wyciągnąć z tych odmętów zielonego potwora o siedemdziesięciu mackach i rozmiarach wieżowca. Teraz przyjrzyjmy się bliżej dwóm młodzieńcom, którzy spisali i potem wstukali na maszynie przytoczone wyżej fragmenty. Choć także im udzielały się nastroje lat 30-tych, nazywanie ich dziećmi krachu byłoby sporym nadużyciem. Urodzony 24 grudnia 1910 r., byłem synem aktora szekspirowskiego o tym samym nazwisku. Już od wczesnego dzieciństwa niemal na pamięć znałem wszystkie częściej grane

sztuki Szekspira. Wstąpiłem na uniwersytet w Chicago, gdzie pasjonowałem się, prócz pisarstwa, kolejno chemią, fizyką, matematyką, psychologią, filozofią i teologią. W sferze moich zainteresowań zaznaczyło się wyraźne odejście od spraw przyziemnych na rzecz zagadnień z dziedziny duchowości. Po dość krótkich występach z trupą aktorską ojca i jeszcze krótszej przygodzie z filmem zająłem się układaniem haseł encyklopedycznych, pracowałem w redakcjach czasopism, aż wreszcie zostałem niezależnym pisarzem. Harry Otto Fischer urodził się 9 lipca w tym samym roku, co ja, choć po zgoła przeciwnej stronie tarczy zodiakalnej: on był rakiem, ja koziorożcem. Już za młodu był czytelnikiem o różnorodnych upodobaniach, sięgał, więc po wszystko od magazynów “Weird Tales” i “Astoundig” oraz dzieł Edgara R. Burroughsa poprzez Erica Linklatera, Richarda Aldingtona i Jamesa Brancha Cabella po Wassermanna, Joyce’a i Prousta. W roku 1945 poślubił Martę McElroy, która pierwsza przeniosła na papier swoje wyobrażenie o Fafrydzie i Kocurze oraz naszkicowała pełną mapę Lankmaru i świata Nehwonu. Pomimo wielkiego pociągu do literatury Harry zajął się technikami produkcji opakowań. Został inżynierem specjalizującym się w projektowaniu pudełek z tektury falistej. Tak, więc miecz Skalpel kroił wielowarstwowy karton, a sztylet Koci Pazur nacinał w nim otwory. Nie słyszałem, żeby w jego pudłach niespodzianie znaleziono jadowite węże z lankmarskich bagien lub olbrzymie pająki z Kleszu, ale kto wie, kto wie... Poznaliśmy się około roku 1930. Łączyło nas wiele rzeczy: nałóg czytania fantastyki baśniowo-przygodowej autorstwa H. Ridera Haggarda i Talbota Mundyego, ironiczny niemiecki humor, zamiłowanie do fechtunku, brydża i szachów. Obaj otarliśmy się o teatr: ja o Szekspira i Ibsena, natomiast Harry najpierw o przedstawienia lalkowe, które finansował i reżyserował wspólnie z żoną, a później o pół profesjonalny balet (żona opracowywała układy taneczne). Kiedy prowadziłem korespondencję z Harry'm, moje listy zwykły się rozrastać z dziesięciu wierszy tekstu do dziesięciu stron. Niebawem zaczęliśmy przeplatać nowiny, komentarze i recenzje na temat książek improwizowanymi fragmentami fantasy i poezji. Niejednokrotnie wyszarpywaliśmy sobie pomysły, przeciągali linę powieściowych wątków, co dawało w efekcie serie luźno związanych opowiastek. W ten sposób zbadaliśmy kilka bajkowych krain, nim zarysowały się mgliście ziemie Lankmaru. Na początku naszym światem władali Starsi Bogowie, lecz z czasem zdominował go Loki wespół z trollami. Inspiracje czerpaliśmy zarówno z Eddy poetyckiej, jak i Peera Gynta. Niebawem urzekła nas filozofia chaotyzmu: “Jedynym bogiem jest chaos i chaos jest jego prorokiem”.

Później nastała era Wischmeierów, licznego rodu z Europy Środkowej, pełnego ekscentrycznych geniuszy - zupełnie jakby w przewidywaniu dokonań błyskotliwych Węgrów, którzy w ciągu ostatnich trzydziestu lat odegrali niebagatelną rolę w życiu naukowo-intelektualnym Ameryki: Wienera, Tellera, Franza Alexandra, Szilarda, von Neumanna i jeszcze wielu ich ziomków. Pierwsi Wischmeierowie powstali z potrzeby chwili, aby utrzeć nosa pewnemu koleżce z Louisville, który chyba za sprawą jakichś czarów zdołał przebrnąć przez Zmierzch Zachodu Spenglera, zanim zrobiłem to ja czy Harry. Jeśli dobrze sobie przypominam, Adolf i Herman Wischmeierowie napisali pięciotomowy komentarz do tej książki, w którym obalili niemal wszystkie tezy niemieckiego filozofa historii. Byli uczniami Freuda, pierwszy psychomitologiem, drugi mitopsychologiem. Z wielkim zaangażowaniem poddawali psychoanalizie nordyckich bogów, podobnie jak Freud brał na tapetę Hamleta, Edypa, Mojżesza i Leonarda da Vinci. Pewien uznany profesor psychologii naśmiewał się z ich pracy, lecz nigdy nie wątpił w ich istnienie. Naukowcy niedużego kalibru, mawiał. No i był jeszcze Wischmeier, który włóczył się po kosmosie w ognistym rydwanie. Przypadkiem udało mu się ustalić, że wszechświat nie ma kształtu siodła. Elijah Wischmeier, tak się chyba nazywał. Georg Mann, nasz przyjaciel z Chicago, też włączył się do zabawy. To on powołał do życia Ottocara Wischmeiera, człowieka próbującego zafałszować całą historię średniowiecza. Georg bardziej niż ja i Harry interesował się tymi postrzelonymi indywidualnościami, Cagliostrami naszych czasów, przemądrzałymi chochołami. Georg był jeszcze większym od nas miłośnikiem książek, a jego pamięć funkcjonowała jak doskonała pułapka na szczury: zatrzaskiwały się w niej i ulegały zabalsamowaniu tysiące faktów naraz. Działała skuteczniej niż DDT na owady. To on jako pierwszy student wystartował od zera i zdobył dyplom uniwersytetu w Chicago, realizując opracowany przez Hutchina nowy program przyspieszonej edukacji. Georg ciągle przyspieszał, aż wreszcie opublikował w “New Directions” kilka obszernych satyryczno-polemicznych esejów biograficznych o losach klanu Wischmeierów. Anselm Wischmeier nie zostawiał suchej nitki na neotomistach. Anselm Wischemeier, “bolszewicki biurokrata”, przepowiadał zdarzenia rozsławione później w Orwellowskim Folwarku zwierzęcym i Roku 1984, choć robił to w mało sprzyjającym momencie: podówczas miał się całkiem dobrze sojusz wojskowy Ameryki z Rosją.

Później jeszcze wracał do satyry w dwóch powieściach z życia współczesnego: The Dollar Diploma, kulisy zbiórek pieniędzy organizowanych przez duże prywatne uniwersytety, oraz The Blind Ballots, gorzko-żartobliwe spojrzenie na wybory do rad pedagogicznych w podmiejskich szkołach. Trochę się rozpisałem o tych Wischmeierach, ale tylko z tej racji, że są doskonałym przykładem tego, jak zabawa w tworzenie wyimaginowanych światów potrafi być wciągająca i jak jeden trywialny żarcik może na długie lata przykuć człowieka do maszyny do pisania. Tak, więc strzeżcie się, pisarze! Teraz ktoś zapyta, w jaki sposób to wszystko wpłynęło na rodowód Fafryda i Kocura. Po pierwsze, nie powstali od razu ostatecznie ukształtowani. Pamiętacie chaotyzm? Po drugie, wykorzystywaliśmy wszystkich naszych bohaterów, łącznie z Fafrydem i Kocurem, do komentowania wydarzeń dziejących się w naszym życiu i w szerokim świecie. Fafryd rozpoczynał karierę jako zwyczajna postać, lecz z biegiem czasu coraz bardziej odbiegał od normy. Jeśli chodzi o Szarego Kocura, to można się u niego doszukiwać podobieństw do Lokiego, Peera Gynta, Francoisa Villona, Etzela Andergasta z Trzeciej egzystencji Józefa Kerkhovena, Spendiusa z powieści Flauberta Salammbó, Jurgena z powieści o tym samym tytule, Horvendile’a z The Cream of the Jest, a nawet Szczurołapa z Hameln i młodego Puncha - chociaż wyraźniej zaznaczają się różnice. Kocur jest niepowtarzalny i basta. Oczywiście, autorzy książek dają swoim bohaterom wiele z siebie. Harry Fischer jest w pewnym sensie Szarym Kocurem, ja zaś Fafrydem. Po latach okazało się, że z racji tego faktu spoczywają na mnie osobliwe powinności, które spełniałem, jeśli nie w rzeczywistym świecie, to na pewno w wyobraźni. Posługuję się biegle każdą z trzech podstawowych broni szermierza i posiadam szable użytkowe, zarówno całkiem wygodny oręż z okresu wojny secesyjnej, jak i nieporęczne, metalowe pręciska, wydawane amerykańskim kawalerzystom przed pierwszą wojną światową - które mógłbym przyrównać jedynie do rożna służącego do opiekania potężnych porcji szisz kebabu. Od czasu do czasu, wczuwając się w rolę Fafryda, machałem sobie tą ostatnią bronią, aczkolwiek wolałem wykonywać ruchy floretu niż miecza. Doprawdy, lepiej było tym pchnąć przeciwnika. Kto ciął zamaszyście, łatwo mógł się przewrócić.

Bywa i tak, że gdy patrzę na swoje niewyrobione mięśnie i myślę o Fafrydzie, nachodzi mnie ochota wyjść na jakąś górkę lub wspiąć się na trzymetrową skałę. Niekiedy rozpędzam samochód na górskiej drodze, żeby usłyszeć pisk opon na zakrętach. Albo żegluję po lagunie. Albo pcham się na Pacyfiku w średniej wielkości grzywacze; nigdy w te największe, które co trzy lata przez trzy dni, przewędrowawszy całą drogę z Japonii, biją o nasze brzegi. Był czas, kiedy w trosce o reputację Fafryda rozpijałem się winem, lecz w końcu do mnie dotarło, że takie zachowanie nie licuje z funkcją skalda i skryby. Poeta Peter Viereck mawia: Sztuka, podobnie jak barman, nigdy się nie upija, choć jest obecna przy największych balangach. Znacznie więcej o początkach Fafryda i Szarego Kocura mógłby wam opowiedzieć Ningobel Siedmiooki. Szylba o Twarzy Bezokiej, tajemniczy doradca Ningobla, postać z nim kontrastująca, jest chyba ostatnim wyraźnym śladem irlandzkich inspiracji w opowiadaniach. Choć w roku 1934 wizerunek Fafryda i Szarego Kocura wreszcie się skrystalizował, świat ich przygód (czy światy) jeszcze nie nabrał ostatecznych kształtów. Obu umieściłem w krótkiej opowieści, którą zacząłem pisać jesienią 1935 r. - osadzonej w mglistych realiach imperium Seleucydów, ukończonej zaraz na początku roku następnego. Wszelako moją pracę odrzucił redaktor naczelny magazynu “Weird Tales”, Farnsworth Wright, jak też kilka oficyn wydawniczych. Podobno roiło się w niej od stylistycznych udziwnień. Opowiastka musiała przejść trzy lub cztery przeróbki, zanim pod tytułem Gambit adepta została w 1947 r. opublikowana nakładem wydawnictwa Arkham House, w zbiorze Night’s Black Agents. Tutaj od razu chciałbym zaznaczyć, że grota Ningobla jest w osobliwy sposób połączona z odległymi miejscami i epokami - może za sprawą jakiegoś czasoprzestrzennego zaburzenia - dzięki czemu Fafryd i Szary Kocur niekiedy wyruszają szukać przygód w światach innych niż Nehwon. W styczniu 1936 r. poślubiłem Jonquil Stephens, także zodiakalnego raka i namiętną czytelniczkę o różnorakich zainteresowaniach - od najdawniejszych angielskich poetów po współczesnych autorów czarnych kryminałów i od średniowiecznych manuskryptów po nowoczesną powieść rosyjską. Pod koniec, lata tegoż roku skontaktowała mnie (a nieco później również Harry'ego) z H. P. Lovecraftem, który ocenił i puścił w obieg Gambit adepta, a przy okazji zaszczepił we mnie dbałość o literacką stronę tekstu i rzetelność historycznych odniesień.

Mniej więcej w tym samym czasie pisałem kolejne rozdziały przygód Kocura i Fafryda, zebrane w zbiorze pod roboczym tytułem Historia statków ze zbożem. Tu już Lankmar, nazwany ostatecznie Miastem Czarnej Togi, nabierał realnych kształtów, przeobrażał się jak gdyby w Rzym odbity w krzywym, ciemnym zwierciadle. Co jednak ważniejsze, na światło dzienne zaczęła się wydobywać całkiem nowa kraina. W liście do Harry’ego Fischera, ostemplowanym datą 9 grudnia 1936 r., wysłanym z Los Angeles do Louisville, wspominam o pomyśle na nową opowieść, “...osadzoną w kraju, o którym niedawno powiedziały mi łaskawe sny. To ziemie pod względem budownictwa przypominające Norwegię, lecz podobne również do Tracji z jej miastami-państwami i barbarzyńskimi plemionami”. Na odwrocie koperty (obok narysowanych tam trolli, które wyłaziły przez okna stojącego na tle gór kanciastego zamczyska) napisałem tak: “A królem nowej, opisanej w tym liście krainy niechaj będzie Mowaral, suweren Ośmiu Miast i północnej rubieży Ilikwingu”. Dalej w tymże liście wyrysowałem dość nieporadną, lecz w miarę szczegółową mapę mojej nowej krainy, Państwa Ośmiu Miast. Nie zaznaczyłem granic i pominąłem wiele nazw, bo chociaż chciałem zakotwiczyć świat Nehwonu w naszym prawdziwym świecie, bałem się wyrokować, gdzie dokładnie miałby leżeć i czy w przeszłości, czy też może w przyszłości. Aczkolwiek w późniejszych latach Nehwon, zilustrowany przez Marthę Fischer z większą dbałością o detale i walory estetyczne, przybrał spójne, realniejsze kształty, to jednak jego powiązania z naszą rzeczywistością nigdy nie zostały ściśle określone. Tymczasem w Louisville Harry Fischer pracował nad materiałem dotyczącym Kocura, bo jeszcze w tym samym liście tak oto napisałem: “Opowiadanie o Fafrydzie, Kocurze i królu mającym dwóch synów wspaniale się zapowiada. Uwielbiam magów, tym bardziej podoba mi się historia, w której wystąpią ich całe dziesiątki, powiązanych z różnorodnymi gildiami i konfraterniami”. Jakiś czas potem Harry przekuł ten ledwie zarysowany pomysł na spisane w obszernych fragmentach wprowadzenie do przygód w Kuarmalu, podziemnym mieście i królestwie na południe od Lankmaru. Pewnego ranka, gdzieś przy 150. stronie Historii statków ze zbożem, uświadomiłem sobie, że ciągle jeszcze nie wprowadziłem wielu głównych bohaterów i w gruncie rzeczy nie zawiązałem akcji. Nie kończąc pisania, znalazłem sobie inne zajęcie, bo przede wszystkim musiałem zarabiać na życie.

Dopiero w styczniu 1961 r., zachęcony faktem, że Cele Goldsmith z magazynu “Fantastic” kupiła ode mnie dwa nowsze opowiadania, znalazłem czas na przejrzenie starych zapisków i ostateczne ukończenie historii o szczurach i statkach ze zbożem - opublikowanej na łamach “Fantastic” pod tytułem Córka Scylli. Chciałbym jednak powrócić na moment do przełomowego dla mnie roku 1936, okresu kształtowania się moich wielkich literackich wizji. Znowu posłużę się fragmentem pamiętnego listu z grudnia 1936 r. - fragmentem, który chyba więcej mówi, niż mógłby powiedzieć Szylba o prawdziwych początkach pogrążonego w intrygach, oddanego zmysłowym przyjemnościom, przesiąkniętego czarną magią, rządzonego przez bandytów miasta Lankmar i mieszkających tam spasionych kupcach, łotrach bez czci i wiary, luksusowych kurtyzanach, przebiegłych szarlatanach tudzież podobieństwach owego miasta do innego, położonego w naszym świecie. Otóż: “Wczoraj wieczorem braliśmy udział w cocktail party wydanym przez Johna Barrymore’a i jego nową żonę [Elaine Berty], o których romansie od pewnego czasu szeroko rozpisywała się prasa. Przyjęcie odbywało się w wielkim gmachu, a mimo to tylko na jednej dwupoziomowej sali mogłem swobodnie rozprostować ręce. Spotkaliśmy tam znane osobistości: Frederica Marcha, Jamesa Cagneya, Edwarda Arnolda, Pata O’Briena, Johnnyego Weismuellera, Franka Shieldsa, Alana Mowbraya, Louellę Parsons (zatrudnioną przez Hearsta wszechpotężną felietonistkę-wampirzycę), wielu reżyserów, producentów i płotek show-biznesu. Początkowo z podziwem patrzyłem na tak liczne grono amerykańskich symboli tamtych lat. Kiedy jednak wciśnięto mnie między Barrymore’a i Marcha, odkryłem fakt zaskakujący: ich zadki wciskały się na krzesła w sposób najzwyczajniejszy w świecie. W gruncie rzeczy, prawie każdy był skromny, towarzyski i miły. Zarabiali furę pieniędzy, więc mogli sobie na to pozwolić. Pan Barrymore to uroczo rubaszny jegomość: rykiem i tupetem nadrabia brak wyczucia i stateczności. W pewnej chwili opisywał (i udawał) pewnego maszkarona z katedry Notre Dame, który siedzi na wieży, patrzy z góry na miasto i powtarza, nie siląc się na eufemizm: Wszędzie gówno, gówno i jeszcze raz gówno! Ja mu zaraz odrzekłem, że pewnie, dlatego, co w tej mierze mogłyby zdziałać same maszkarony, ich twórcy najczęściej rzeźbili je od pasa w górę. Na to on zarechotał, spoważniał i powiedział: Proszę to sobie przemyśleć, nim pan stanie nad muszlą, żeby się wysikać.

Szary Kocurze, czułbyś się tutaj jak w domu. Ludziom zupełnie pomieszało się w głowach. Panuje tak wielki chaos - zbudowany na fundamencie strachu, podejrzliwości i rozpasanej, nieefektywnej biurokracji - że osoba znająca kaprysy ślepego boga Azathotha miałaby tu duże pole do popisu”. O powyższym cytacie powiem tylko tyle, że ilustruje pewną zasadę obowiązującą w mojej twórczości: baśniowy świat trzeba użyźniać - podlewać go i nawozić gnojem naszej codzienności. Po epoce związanej z Los Angeles Fafryd i Szary Kocur przez dwa lata ani razu nie doczekali się publikacji, a ich przygody posunęły się tylko mały kroczek naprzód. Aż wreszcie w 1939 r. pojawił się magazyn “Unknown” i zabłysnął jak petarda na firmamencie fantasy. Tak, więc ochoczo zakasałem rękawy, przyjąłem bardziej nastawiony na dynamiczną akcję i zmienność zdarzeń styl prowadzenia narracji niż ten, jakim posługiwałem się w korespondencji z Harry'm, a także zaprzysiągłem sobie, że moi bohaterowie nie będą Conanami ani Trosami, lecz zwyczajnymi ludźmi, dalekimi od ideału herosa, którzy ze starcia z silniejszym przeciwnikiem - czy to łotrem spod ciemnej gwiazdy, czy nadprzyrodzoną istotą - wychodzą zwycięsko przede wszystkim dzięki szczęściu. W sierpniowym numerze “Unknown” ukazało się moje opowiadanie Dwóch szukało przygody (przemianowane na Klejnoty w lesie, kiedy w 1957 r., nakładem wydawnictwa Gnomę Press, ukazał się zbiór opowiadań pod tym samym tytułem): osadzona w baśniowej konwencji partyzancka potyczka - błahostka, jeśli pomyśleć, jaka wojna miała wkrótce wybuchnąć nad rzeką Wisłą. Po kolejnym roku przestoju uatrakcyjniłem akcją pewien nastrojowy utworek i sprzedałem go “Unknown” pod tytułem Puste Brzegi. Potem przyszła kolej na Wyjącą wieżę, Zatopiony ląd i Dom Złoczyńców. Dziwna rzecz, ale żadne opowiadanie z Fafrydem i Szarym Kocurem nie zostało opublikowane w “Weird Tales”, choć po odejściu Farnswortha Wrighta podesłałem im sporo propozycji. Moje zdziwienie podzielał John W. Campbell, który nieraz zdawał się skłonny przyjąć opowiadanie. Owszem, mawiał, to się bardziej nadaje do wydrukowania w >Weird Tales< niż w >Unknown<, jednakże...” Po tym jak w roku 1943 “Unknown” (przez ostatnie dwa lata “Unknown World”) zniknął z rynku, nowe przygody Fafryda i Szarego Kocura stawały się rzadsze. W 1951 r. magazyn “Suspense” wziął ode mnie Czarną zemstę, która w zbiorze opowiadań nosiła tytuł W szponach bogini. W 1953 r. Bea Mahaffey namówiła mnie do napisania dla magazynu “Other Worlds” Siedmiu czarnoskórych kapłanów, opowiadania wykorzystującego pewien drobny wątek w długiej historii o statkach ze zbożem.

W 1959 r., właściwie z nostalgii, stworzyłem opowiadanie Ciężkie czasy w Lankmarze. Pisałem je bez skrępowania i suto okrasiłem humorem i groteską. Zainspirowane autobiograficzną powieścią George’a Orwella Na dnie w Paryżu i Londynie, dowodzi istnienia ścisłej więzi między światem fantasy i światem rzeczywistym. Nie posiadałem się z radości, kiedy Cele Goldsmith zgodziła się opublikować je na łamach “Fantastic”. Potem jeszcze kupiła ode mnie opowiadania Pod nieobecność króla mórz, Córka Scylli i Jądro nienawiści. Z biegiem czasu, przechodząc rozmaite koleje losu, serdecznie się zżyłem z Fafrydem i Szarym Kocurem, którzy jak nikt inny potrafią mnie wyrwać - czy to groźbą, czy szyderstwem - ze stanu pisarskiej niemocy. To pewne, że jeszcze nieraz ich wyślę na poszukiwanie przygód. Los Angeles, 1962 Czytając powyższy wywód po dwunastu latach, muszę przyznać, że “wszystko to prawda, choć trochę naciągana”, jak się wyraził Huck Finn o Przygodach Tomka Sawyera. Cóż to za naciągnięcia? A choćby i takie, że nie byłem przez dwa lata pastorem Kościoła Episkopalnego. Może chciałem przydać splendoru swoim skromnym dokonaniom? Rzeczywistość jest taka, że przez rok uczęszczałem do seminarium duchownego na Dolnym Manhattanie, gdzie przyznano mi hojne stypendium naukowe, które w całości szło na czesne, wyżywienie i pokój studencki (w tym takie luksusy, jak możliwość korzystania z pomocy lekarskiej i ultrafioletowych lamp opalających, sute i przepyszne posiłki tudzież kominek ze wspaniałym ciągiem: przewód kominowy biegł cztery piętra w górę). W weekendy dorabiałem sobie prowadzeniem dwóch podupadłych kościołów misyjnych (tak się naprawdę nazywają): w Atlantic Highlands i Highlands, blisko Sandy Hook, w stanie New Jersey. Nadzorował mnie kapłan z Middleton (to parę mil w głąb lądu), który przyjeżdżał raz w miesiącu, aby odprawić Mszę św. Chodziłem w odwiedziny do parafian, pisałem dla siebie dość krótkie, bo zwykle dziesięciominutowe teksty kazań, pełniłem w obu kościołach posługę ministrancką przed zgromadzeniem złożonym czasem z czterech, a czasem z trzydziestu osób, omal nie dałem się uwieść ślicznej, jasnowłosej, lecz umysłowo chorej parafiance (napadniętej i okradzionej przez swego chłopaka) oraz zostałem upoważniony do posługiwania się tytułem diakona i pastora. Wygłaszałem kazania, udzielałem chrztu i wyprawiałem pogrzeby, nie licząc innych posług kościelnych, aczkolwiek nie wolno mi było (może to i lepiej, jeśli wziąć pod uwagę skłonności Fafryda) samodzielnie odprawiać Mszy

św., udzielać ślubu czy błogosławieństwa Bożego, ponieważ są to ściśle kapłańskie obowiązki. Wrócę jeszcze do kapłana z Middleton, który wkręcił mnie w ten interes. Ów nietuzinkowy jegomość, wielebny Ernest W. Mandeville (vel Beezie), redagował “The Churchmana” (gdzie ukazały się moje pierwsze opowiadania, utrzymane w duchu biblical fiction i dziecięcej science fantasy), prowadził biuro zatrudnienia dla kleryków, sponsorował dwie sztuki wystawione na Broadwayu tudzież kierował agencją reklamową, której jednym z klientów były Bermudy. Kiedy przed pójściem do seminarium przystępowałem do konfirmacji w trybie przyspieszonym - a ta uroczystość wymagała obecności biskupa - Beezie namówił mego ojca, żeby do jednej z tych zwariowanych pamiątkowych fotografii przebrał się za weneckiego lichwiarza Shylocka. Wyobraźcie sobie nas razem: jego z profesjonalną brodą, w długiej gabardynie (reprezentował Stary Testament), mnie w sutannie, a Beeziego w kapłańskich szatach; biskupa w to nie mieszaliśmy. W tego rodzaju niewinne igraszki obfitowały tamte beztroskie, szalone lata międzywojenne. Nasze zdjęcie cieszyło się dużą popularnością w gazetach. Po kilku miesiącach spędzonych w seminarium uświadomiłem sobie, że mimo szczerego zaangażowania się w życie dwóch kwitnących kościołów, wielce ciekawych zajęć na uczelni, rozpoczętej praktyki śpiewu gregoriańskiego, satysfakcji z samodzielnego utrzymywana się oraz mimo przyjemności, jaką dawało wygłaszanie kazań i urządzanie drobnych religijnych przedstawień - nie poczułem w sobie krztyny powołania, za to doszedłem do wniosku, że ta droga donikąd mnie nie zaprowadzi, że to rzeczywistość przemieszana z fantasy. Tak, więc po zaliczeniu czegoś, co w myślach nazywałem “tym jednym rokiem”, zdobyłem się na odwagę i zrezygnowałem z seminarium, co spotkało się z głośną naganą paru osób, ale też cichą aprobatą większości moich znajomych. Po napisaniu tych wyjaśnień widzę, że dopiero one wydają się naciągane... tym niemniej są prawdziwe. A inne przekłamania? Cóż, wzmianka o napadach na banki w stanach środkowego- wschodu została zainspirowana głównie obejrzanym przeze mnie dużo później wartkim, działającym na wyobraźnię filmem “Bonnie i Clyde”. Kiedy jednak wcześniej czytałem o tych bandytach w “The Chicago Tribune”, wydawali się niebezpiecznymi ludźmi, których wolałem spotykać wyłącznie w powieściach i artykułach prasowych. Fafryd by się nie lękał! Może nie powiedziałem tego jasno, ale nawet w czasach wielkiego kryzysu nie groziła mi osobiście zapaść finansowa. Szczęśliwym trafem jesienią roku 1929, kiedy załamały się rynki, rozpoczął się dla mojego ojca trzyletni okres niezwykłego powodzenia w życiu

zawodowym. Zbierał sowite honoraria jako kierownik, gwiazda i reżyser w Obywatelskim Stowarzyszeniu Szekspirowskim w Chicago, przedsięwzięciu z góry sfinansowanym ze środków prywatnych. Oczywiście, ten rozdział został wkrótce zamknięty wraz z upadkiem większości teatrów w kraju. Kiedy okoliczności zmusiły ojca do zaprzestania wojaży z trupą teatralną, wystawiającą przedstawienia awangardowe pod względem scenografii i stylu grania - a więc do rezygnacji z ulubionego zajęcia - jego ugruntowana reputacja zaprocentowała rolami w hollywoodzkich obrazach. Dzięki temu nie tylko zyskał stały dopływ gotówki, ale też mógł się oddawać swoim samotniczym pasjom: ciesielce, murarce, rzeźbie w kamieniu i glinie, malarstwu olejnemu, wypiekowi chleba i fotografii. W konsekwencji walczyłem bardziej o niezależność niż o środki do życia. Choć przez bite osiemnaście lat pracowałem przy biurkach redaktorskich, materialne wsparcie pozwalało mi w wolnym czasie zaspokajać literackie ambicje. Mój przyjaciel nie miał tyle szczęścia. W rocznicę swego ślubu Harry i Martha, zamiast świętować, wyjeżdżali z Louisville starym rzęchem z przyczepą, pełni płonnych, wybujałych nadziei na wzbogacenie się przedstawieniami lalkowymi. Przybywali do miasteczka, zatrzymywali się na głównym placu, budowali scenę pod gołym niebem, za pomocą szytych przez Marthę pacynek opowiadali historie o Punchu i Judy, a na koniec puszczali w obieg kapelusz. Widzom podobały się przedstawienia, do tego aktorzy oszczędzali na kosztach kupowaniem taniej żywności od farmerów, którzy dawali im często coś na dokładkę. Niestety, w czasach zapaści gospodarczej ludzie po prostu nie mieli pieniędzy i do kapelusza nic nie wpadało. Na domiar nieszczęścia, hak przyczepy ustawicznie się łamał i wymagał przyspawania, co uszczuplało ich i tak skromny budżet. A zatem po kilku błogich tygodniach włóczęgostwa wrócili do Louisville, gdzie czekała ich ponura rzeczywistość. Zamieszkali w zdezelowanej przyczepie i przez pewien czas klepali biedę, aż wreszcie Harry zajął się kartonami. Wkrótce został projektantem pudełek, mistrzem stołu krojczego z nożycami gilotynowymi, ręcznymi nacinarkami, strugarkami i nożami obrotowymi, gdzie powstawały pozszywane taśmą i poklejone pudła z tektury falistej. Była to praca wymagająca Kocurowej zręczności i wielkiej cierpliwości, niebawem poszerzona o kolejne zajęcia, tak, iż zostawało mu niewiele czasu i energii na pisanie beletrystyki. W przedmowie z roku 1962 pominąłem kilka ciekawych faktów, takich jak ten, że Jądro nienawiści opowiadające o przygodzie młodego Kocura pierwotnie zatytułowałem Król musi umrzeć; była to osadzona w czasach średniowiecza krótka historia o pewnym bohaterze, który już dawno wypadł mi z pamięci. Niestety, opowiadanie jakoś nie chciało się sprzedać, a w dodatku pod tym samym tytułem ukazała się świetna powieść o Tezeuszu autorstwa Mary

Renault. Aż pewnego razu, gdy brakowało mi pieniędzy, wpadłem na pomysł, żeby rolę głównego bohatera powierzyć Kocurowi. Wobec tego wprowadziłem stosowne poprawki i opowiadanie sprzedałem, co bardzo mnie ucieszyło. Nazwałem je Diuk musi umrzeć, lecz sprytna Cele Goldsmith wymyśliła dużo lepszy tytuł. Były również sprawy, które wolałem zatuszować, zamiast się nad nimi rozwodzić. Mam tu na myśli mój iście fafrydowski pociąg do alkoholu w latach 1933-1956. Od tamtej pory zdarzały mi się przestoje w spożyciu, niektóre kilkudniowe, najdłuższy zaś ośmioletni (ostatni trwa już ósmy miesiąc). Wszystko zaczęło się w seminarium duchownym - choć, pośpiesznie wyjaśniam, nie w zabytkowym czworokącie szacownych murów tej założonej w 1817 r. uczelni, ale w podmiejskim mieszkaniu wesołej, świeżo poślubionej pary niepoprawnych luzaków. Tuż przed zniesieniem prohibicji spiłem się na umór po raz pierwszy w czasie biby, której gospodarzem był nie, kto inny, tylko sam... Szary Kocur! Zaopatrzył się na tę okoliczność w wielką butlę bimbru, luksusową flaszkę whisky na receptę oraz pokaźną baterię “Orange Crushów” i piwek wzmacnianych eterem etylowym. W szczytowej fazie imprezy mieszałem ze sobą wszystkie cztery napoje. Doprawdy wierzyłem, że po którymś drinku objawi mi się ostateczna tajemnica wszechświata. Objawiło się ich wiele, lecz wyszły mi z pamięci. W kuchni Kocur zademonstrował mi sztukę przewracania się w tył z pozornie wyprostowanymi plecami. Kilka razy grzmotnął na linoleum bez uszczerbku na zdrowiu. Posiada naturalne predyspozycje do zawodu cyrkowca. Nasze pojedynki szermiercze z reguły kończą się jego zwycięstwem, choć to ja więcej ćwiczę. W tej dwugodzinnej męskiej popijawie uczestniczyło dwóch gości, którym udało się wyjść o własnych siłach. Patrzyłem w drzwiach, jak idą ścieżką do furtki, by na ulicy skręcić w lewo, zamiast w prawo, skąd przyszli. Odwróciłem się i obwieściłem dramatycznym głosem: “Zniknęli! Szkoda tylko, że nie tam, gdzie trzeba!” Po tej podróży do piątego i szóstego wymiaru przez trzy dni leczyłem się z kaca. Gdybym w takim stanie wsiadł do tramwaju, przed przejechaniem czterech przecznic wymiotowałbym na pasażerów. Lecz trzy dni minęły, a ja znowu z entuzjazmem sięgałem po kieliszek. Niepotrzebnie też pisałem o braku wyczucia i stateczności Johna Berrymore’a. Wyznam szczerze, że nie spotkałem człowieka, nigdy i nigdzie, który mógłby się pochwalić większym niż on zasobem wiedzy słownikowej. Na potwierdzenie moich słów wspomnę o innym przyjęciu, też suto zakrapianym, urządzonym dla niego przeze mnie i Jonquil. Działo się to dokładnie sześć miesięcy po parapetówce u Elaine Barry. W tym krótkim czasie wiele

się wydarzyło: zmarł Lovecraft, Harry o mało się nie utopił (o tym później), a ja byłem bliski otrzymania roli Scypiona Afrykańskiego w zakończonej klapą sztuce teatralnej, w której Elaine - piękna, dorodna kobieta o asyryjskiej urodzie - grała rzymską matronę ratującą Rzym poprzez oddanie się Hannibalowi. John mieszkał samotnie w jednej z tych małych, czarujących rezydencji w Beverly Hills razem z parą służących: mężem i żoną, którzy byli zarazem jego aniołami opiekuńczymi, czego zrazu nie wiedziałem. Kiedy po niego przyjechałem, służący podał mu na srebrnej tacy brązową, oszronioną butelkę piwa, otwieracz z kościanym uchwytem i wysoką szklankę z połyskliwego kryształu. “Będzie się, czego napić tam u ciebie?” - zapytał mnie niewinnie. “Niczego nie braknie” - odparłem z dumą. “Dobra, to nie biorę tego” - rzekł lekkim tonem i nie otworzył butelki. Po drodze ucięliśmy sobie przyjemną, uczoną pogawędkę o Edgarze Allanie Poe. Gdy wspinaliśmy się ramię w ramię po zewnętrznych schodach do mieszkania moich rodziców (akurat wyjechali) na górnym piętrze biało otynkowanego dwurodzinnego budynku (dziś romantycznie wyblakłego w poświacie księżyca), John raptownie zmienił temat rozmowy i rzekł ściszonym, lecz wyraźnym głosem: “Kiedy wejdziemy, nie czekaj, aż poproszę, tylko przynieś mi drinka!” Moja roześmiana żona patrzyła w zdumieniu, jak bez słowa wyjaśnienia pędzę prosto do kuchni. Zanim skończyła przedstawiać pana Barrymorea naszym sześciorgu gościom, jak zwykle w sposób czarujący (w organizowaniu przyjęć nie miała sobie równych - taka przy tym słodka, tryskająca energią, typowa Brytyjka), wręczyłem mu szkocką z wodą sodową, w dość mocnym stężeniu (kupiliśmy jej chyba z galon). Duszkiem wychylił zawartość i oddał mi pustą szklankę. Zrobiłem mu następnego drinka, tym razem słabszego. Uczyłem się szybko, lecz miałem do czynienia ze szczwanym lisem. Im słabsze robiłem drinki, tym prędzej je wypijał. Proste? Przez trzy godziny czarował nas swoją niezrównaną elokwencją. Słuchaliśmy go jak baśni tysiąca i jednej nocy, gdy sięgał pamięcią do czasów swej zwariowanej młodości. Opowiadał między innymi, jak przez dwa tygodnie dowodził ekskluzywnym lupanarem gdzieś w Indiach; usadowiony w królewskiej loży nad głównym holem recepcyjnym, niczym dostojny burdel-tata, wskazywał, kto, z kim może się przespać. Przytoczył też słynną historię z San Francisco: właśnie oddawał się namiętnej miłości z oddaną mu i wierną kochanką,