alien231

  • Dokumenty8 928
  • Odsłony429 835
  • Obserwuję270
  • Rozmiar dokumentów21.6 GB
  • Ilość pobrań355 982

Lerangis Peter - 39 wskazówek tom 3 - Złodziej miecza

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :690.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Lerangis Peter - 39 wskazówek tom 3 - Złodziej miecza.pdf

alien231 EBooki 00000. 39 WSKAZÓWEK.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 80 osób, 74 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 98 stron)

Peter Lerangis Złodziej miecza 39 wskazówek tom 3

Byli ugotowani. Amy Cahill nie spuszczała oka z wysłużonego czarnego worka marynarskiego sunącego wzdłuż bagażowego taśmociągu. Na jego rogach widać było wybrzuszenia. Nad taśmociągiem w pięciu językach widniał napis: DZIĘKUJEMY ZA ODWIEDZENIE WENECJI. INFORMUJEMY, ŻE LOSOWO WYBRANE SZTUKI BAGAŻU REJESTROWANEGO ZOSTANĄ PRZESZUKANE. - Świetnie - podsumowała. - Ciekawe, jak często odbywa się to losowanie? - Mówiłem ci, że wojownik ninja zawsze powinien przewozić swoje miecze w bagażu podręcznym - szepnął jej brat Dan, któremu odkąd pamiętała, brakowało piątej klepki. - Wybacz, Jackie Chanie, ale każdy bagaż podręczny jest prześwietlany - odparła szeptem. - Istnieją ścisłe reguły przewożenia samurajskich mieczy w plecakach, nawet tych należących do wychudzonych jedenastolatków niespełna rozumu, którym wydaje się, że są wojownikami ninja. - Moglibyśmy po prostu wytłumaczyć, że potrzebujemy tych mieczy do krojenia szynki parmeńskiej. - Nie ustępował Dan. - Kto jak kto, ale Włosi powinni rozumieć kulinarne niuanse. - A ty powinieneś zrozumieć: „Pięć do dwudziestu lat”. Dan wzruszył ramionami i podniósł klatkę do przewożenia domowych zwierząt, z której łypał na niego podejrzliwie bardzo niezadowolony egipski mau. - Do widzenia, Saladinie - zwrócił się w stronę klatki. - Pamiętaj, że kiedy już dotrzemy do Tokio, co wieczór będziesz dostawał sushi z lucjana czerwonego! Saladin miauknął żałośnie, kiedy Dan odstawił delikatnie klatkę na taśmę. - Mmmm, hmm, ooooch... Aaaaaaaaaaahhhh! - Zza ich pleców dał się słyszeć zduszony krzyk. To Nellie Gomez, opiekunka młodych Cahillów, tańczyła do piosenki odtwarzanej na swoim iPodzie. Absolutny dystans do siebie był jedną z wielu zalet Nellie. Amy patrzyła, jak ich bagaż znika w ładowni. Gdyby celnicy przeszukali ich torbę, z pewnością wszczęliby alarm. Lotnisko zaroiłoby się od wrzeszczących włoskich policjantów i cała trójka musiałaby brać nogi za pas. Oczywiście mieli w tym wprawę. Ostatnio często musieli uciekać. Wszystko zaczęło się w dniu, kiedy podjęli wyzwanie zawarte w testamencie babci Grace. Od kiedy jej posiadłość w Massachusetts stanęła w płomieniach, wciąż spotykały ich śmiertelnie niebezpieczne przygody: Niemal zginęli w walącym się budynku w Filadelfii, zostali zaatakowani przez mnichów w Austrii i byli ścigani przez łodzie na weneckich kanałach. Stali się celem brudnych zagrywek wszystkich gałęzi rodu Cahillów.

Raz na jakiś czas - mniej więcej co trzy sekundy - Amy zastanawiała się, po kiego diabła robią to wszystko. Ona i Dan mogli zadowolić się przyjemną sumką miliona dolarów na głowę, tak jak wielu innych członków rodziny Grace ofiarowała im jednak inny wybór: pościg za trzydziestoma dziewięcioma wskazówkami prowadzącymi do ukrytego przez setki lat sekretu, źródła największej władzy, jaką znał świat. Do tej pory Amy i Dan wiedli zwyczajne, raczej nudne życie. Po śmierci rodziców przed siedmiu laty przygarnęła ich okropna ciotka Beatrice. Jedyną fajną rzeczą, którą dla nich zrobiła, było zatrudnienie Nellie. Teraz jednak wiedzieli, że stanowią element czegoś znacznie większego, potężnej rodziny, do której należeli Ben Franklin i Wolfgang Amadeusz Mozart. Wyglądało na to, że wszyscy najwięksi geniusze byli Cahillami. Ciężko im było wyobrazić sobie coś równie niesamowitego. - Hej, Amy, czy kiedykolwiek myślałaś o tym, żeby wskoczyć na taśmę i zobaczyć, co się stanie? Dziewczyna chwyciła brata za ramię i ruszyła w stronę przejścia dla pasażerów. Nellie szła tuż za nią. Jedną ręką podkręcała swojego iPoda, a drugą poprawiała tkwiący w jej nosie kolczyk w kształcie węża. Amy spojrzała na lotniskowy zegar - wskazywał czternastą trzynaście. Samolot miał wylecieć o czternastej trzydzieści siedem. Był to lot międzynarodowy, na który należało się stawić dwie godziny, a nie dwadzieścia cztery minuty wcześniej. - Nie zdążymy! - zawołała. Ruszyli biegiem w stronę bramki numer cztery, raz po raz kogoś potrącając. - Wygląda na to, że nie znaleźli Rufusa i Remusa, co? - zapytał Dan. - A kim są Rufus i Remus? - Amy zrobiła zdziwioną minę. - Mówię o mieczach! Nazwałem je tak na cześć założycieli Włoch. - To byli Romulus i Remus - syknęła Amy. - Założyciele Rzymu. I ani się waż wspominać to słowo! - „Rzym”? - „Miecz” lamusie. - Amy zniżyła głos do szeptu, kiedy dotarli na koniec bardzo długiej kolejki. - Chcesz nas wszystkich wtrącić do paki? - Oooo... - Nellie wciąż zawodziła fałszywie do jakiegoś bliżej nieokreślonego punkowego kawałka. Wydawało się, że dotarcie na początek kolejki zajmie im jakieś trzydzieści godzin. Amy jak zawsze z trudem zniosła konieczność zdjęcia nefrytowego naszyjnika - pamiątki po

babci Grace. Nie chciała się z nim rozstawać nawet na minutę. Kiedy skończyli odprawę, zegar wskazywał czternastą trzydzieści jeden. Rzucili się długim korytarzem w kierunku bramki. - Wszystkich pozostałych pasażerów linii Japan Airlines, lot osiem zero siedem do Tokio, zapraszamy do wyjścia numer cztery - rozległ się z głośników komunikat, wypowiedziany po angielsku, ale z silnym włoskim akcentem. - Proszę przygotować karty pokładowe i... arrrrrrivederci! Znowu stanęli na końcu kolejki, tuż za pociągającym nosem brzdącem, który w pewnym momencie odwrócił się i kichnął prosto na Nellie. - Fuj! Gdzie twoje dobre maniery? - oburzyła się dziewczyna, wycierając dłoń w rękaw. - Czy ktoś widział moją kartę pokładową? - zapytał Dan, przetrząsając kieszenie. - Weź moją - zaproponowała Nellie. - Jest cała w smarkach. - Sprawdź w książce - podpowiedziała Amy, wskazując na egzemplarz w miękkiej oprawie, wciśnięty w tylną kieszeń jego spodni. Dan wyciągnął wysłużony tom Komedii wszechczasów, który znalazł na tylnym siedzeniu taksówki w drodze na lotnisko. Karta pokładowa tkwiła pomiędzy stronami. - Ten szalony, szalony świat - westchnął chłopiec. - To była twoja najmądrzejsza uwaga dzisiejszego dnia - zauważyła Amy. - Raczej tytuł filmu - odparł Dan. - Właśnie o nim czytam. Niesamowita fabuła... - Zapraszam do przodu. Witamy na pokładzie! - zaświergotała wesoło stewardesa. Słuchawki z logo Japan Airlines kiwały się na jej blond głowie za każdym razem, gdy witała kolejnego pasażera. Na piersi miała tabliczkę z nazwiskiem: I. Rinaldi. Nellie wręczyła kobiecie swoją kartę pokładową i ruszyła harmonijkowym korytarzem prowadzącym do wejścia do samolotu. - Hej, dzieciaki, to nic trudnego - zawołała przez ramię do swoich podopiecznych. Dan wyciągnął kartę pokładową w stronę stewardesy, nie przestając paplać: - To naprawdę śmieszny film. Wyobraź sobie starych, dobrych komików szukających skarbu... - Przepraszam panią, brakuje mu piątej klepki - zwróciła się do stewardesy Amy, wręczając jej kartę pokładową i popychając brata w stronę tunelu. Jednak pani Rinaldi stanęła przed nimi, blokując im przejście. - Uno momento - powiedziała, starając się zachować profesjonalny uśmiech i jednocześnie wsłuchując się w czyjś głos w słuchawce. - Si... och, si, si, si, si... buono -

odezwała się do mikrofonu. Następnie wzruszyła ramionami i zwróciła się do Amy i Dana: - Proszę pójść ze mną. Kiedy odchodzili na bok, Amy usiłowała nie panikować. Miecze... Na pewno znaleźli miecze... Dan patrzył na nią wzrokiem spaniela. Czasami wystarczyło jedno spojrzenie, by dokładnie wiedzieć, o czym myśli jej brat. Może powinniśmy uciec? mówił jego wzrok. Niby dokąd? odpowiedziała mu bez słów. Nellie wysunęła głowę z wejścia do tunelu. - Co się dzieje? - zapytała. - To rutynowa procedura - zawołała pani Rinaldi, po czym zwróciła się do Amy i Dana: - Mój przełożony mówi, że zostaniecie poddani wyrywkowej kontroli. Zaczekajcie tu na mnie - rzuciła i zniknęła razem z ich kartami pokładowymi. Z wnętrza tunelu dobiegł głos innej stewardesy, zwracającej się do Nellie: - Zajmij swoje miejsce, skarbie. Nie martw się, samolot nie odleci bez wszystkich pasażerów. - Nienawidzę lotnisk. - Nellie przewróciła oczami i ruszyła we wskazanym kierunku. - Do zobaczenia w środku. Zostawię wam paczkę orzeszków. Kiedy zniknęła, Amy syknęła do brata: - Wiedziałam, że tak będzie. Przeszukali twój bagaż. Zatrzymają nas, oddadzą ciotce Beatrice i już nigdy nie zobaczymy Nellie... - Przestaniesz wreszcie krakać? - przerwał jej Dan. - Powiemy im, że ktoś podrzucił nam mie... sama wiesz co do worka. Nigdy w życiu ich nie widzieliśmy. Jesteśmy dziećmi. Dzieciom zawsze się wierzy. Poza tym może wcale nie przeszukali naszych bagaży. Może sprawdzają tylko twój paszport, by upewnić się, że mogą pozwolić komuś tak brzydkiemu wsiąść do samolotu... Amy wymierzyła mu kuksańca w żebro. - Ostatnie wezwanie pasażerów lotu osiem zero siedem do Tokio, bramka numer cztery! - ryknęło z głośnika. Trzecia stewardesa właśnie zakładała taśmę blokującą dostęp do korytarza. Amy była już poważnie zdenerwowana. Nie mogli czekać ze startem samolotu bez końca. - Musimy znaleźć tę stewardesę. Miała na nazwisko Rinaldi - powiedziała. - Za mną!

Chwyciła Dana za ramię i oboje rzucili się w stronę bramki. Nagle wpadli na parę, która biegła dokładnie w tym samym kierunku. Amy odbiła się od nich, tracąc na chwilę dech, a później wpadła z impetem na Dana, który prawie przewrócił się na podłogę. - Cou...wydusił. Nieznajomi mieli na sobie długie czarne trencze z postawionymi kołnierzami, skrywającymi ich twarze. Jedno z nich nosiło drogie czarne lakierki, drugie - wysadzane diamencikami sportowe buty. Kiedy mijali Dana i Amy, wymachując w powietrzu kartami pokładowymi, jedno z nich zawołało: - Z drogi! Amy skądś znała ten głos. Złapała Dana za ramię, gdy tajemnicza dwójka odsuwała barierkę na bok. - Zaczekajcie! - zawołała. Steward także za nimi krzyknął. Dopiero wtedy para zatrzymała się i wręczyła mu karty pokładowe. Mężczyzna pobieżnie na nie spojrzał, kiwnął głową i założył taśmę z powrotem. - Miłego lotu, Amy i Danie - rzucił jeszcze za tajemniczą parą. Gdy pasażerowie weszli do korytarza, odwrócili się - opuścili kołnierze i uśmiechnęli się zuchwale. Amy otworzyła usta ze zdziwienia, widząc kuzynów i głównych rywali w pościgu za trzydziestoma dziewięcioma wskazówkami. Kuzynów, których złośliwość przewyższały wyłącznie bogactwo i przebiegłość. - Sayonara, frajerzy! - zawołali na pożegnanie Ian i Natalie Kabrowie. - Zatrzymać ich! - Dan i Amy biegli w stronę tunelu, wrzeszcząc ile sił w płucach. Steward natychmiast odciął im drogę. - Wasze karty pokładowe, per favore? - Na jego twarzy malowała się mieszanka zdumienia i zniecierpliwienia. Amy bezradnie patrzyła, jak łan i Natalie znikają w tunelu. Po chwili rozległ się głuchy dźwięk zamykanych drzwi samolotu. - To jest... to jest rodzeństwo Kabra! - krzyknął Dan. - Złe Kobry. Famoso, evillo Kabritos! Porwali naszą opiekunkę! Wokół nich zaczął zbierać się tłum gapiów. Tymczasem steward, patrząc w oczy Amy, zapytał: - Nie macie kart pokładowych?

Dan posłał siostrze rozpaczliwe spojrzenie, które wręcz krzyczało: Jesteś starsza - zrób coś! W głowie Amy galopowały myśli. Skąd wzięli się tu Ian i Natalie? Przecież ona i Dan zostawili ich nieprzytomnych w zadymionym pomieszczeniu w Wenecji. Kto ich uratował? Jakim cudem udało im się tak szybko stanąć na nogi? Jak zdołali ukraść im karty pokładowe? Wszyscy patrzyli na Amy. Cale lotnisko. Nie cierpiała, kiedy ludzie się na nią gapili. A tym bardziej, jeśli wiązało się to z upokorzeniem ze strony rodzeństwa Kabra. Zawsze byli o krok przed nimi, zawsze o wskazówkę bliżej rozwikłania tajemnicy Cahillów. Nieważne, jak bardzo Amy i Dan się starali, Kobry były sprytniejsze, szybsze, bardziej opanowane i bezwzględne. Podszyli się pod nią i Dana. Lada chwila mieli zaskoczyć ich bezbronną opiekunkę. W jaki sposób Amy miała sobie z tym wszystkim poradzić? Otworzyła usta, ale nie dała rady wydobyć z nich żadnego dźwięku. Patrzyło na nią zbyt wiele par oczu. Czuła się tak, jakby ktoś zawiązał jej struny głosowe na supeł. - Nooo dobra, dzięki Amy - powiedział Dan. - Posłuchaj, chłopie... To znaczy niech pan posłucha. Tamta dwójka to rodzeństwo Kabra. Oszukali nas, rozumie pan? Comprendo? Bilety, które okazali, są na nazwisko Cahill, ale oni nie są Cahillami. To znaczy, teoretycznie są, ale to inna gałąź rodu. Oni są Janusami czy raczej Lucianami, a my nie wiemy, kim jesteśmy... to znaczy, do której linii należymy... ale jesteśmy z nimi spokrewnieni. W każdym razie wszyscy bierzemy udział w czymś w rodzaju walki związanej z testamentem naszej babci, ale to długa historia. Teraz trzeba zatrzymać tamtą dwójkę! Prosimy! - Przykro mi - odezwał się mężczyzna. - Skoro nie macie kart pokładowych... Amy chwyciła brata za ramię. W ten sposób niczego nie wskórają. Muszą odnaleźć panią Rinaldi lub przełożonego, który ją wezwał. Niewykluczone, że nadal mieli szansę. Może uda im się jeszcze powstrzymać samolot przed startem. Jak na komendę Amy i Dan rzucili się biegiem przed siebie, minęli miejsce, gdzie wpadli na rodzeństwo Kabra, i w mgnieniu oka znaleźli się na głównym korytarzu. W oddali widzieli szereg sklepów. Po prawej stronie znajdował się składzik i szklane drzwi z napisem: WSTĘP WYŁĄCZNIE DLA PERSONELU. Po lewej, przy drzwiach do damskiej toalety, zebrał się krąg gapiów. Grupa sanitariuszy właśnie wynosiła z pomieszczenia kobietę na noszach. Ze wszystkich kierunków biegli w ich stronę funkcjonariusze policji. Nie zwalniając kroku, Amy usiłowała wypatrzyć w tłumie znajomą twarz. W końcu się udało. Błysk blond włosów, przerzucanych przez ramię, przyciągnął jej wzrok. - Dan, spójrz!

- O, czyżbyś odzyskała mowę? - spytał chłopiec z przekąsem. - Co znowu? Przez tłum sprawnie przedzierała się wysoka kobieta w za dużym mundurku Japan Airlines. Widok znajomej postaci wystarczył, by z gardła Amy dobył się najgłośniejszy z możliwych krzyk: - Irina! Iriny Spasky nie sposób było pomylić z nikim innym - jej sztywno wyprostowanej, wojskowej sylwetki i ostrego jak sztylet ruchu ramion. Irina była kolejnym Cahillem biorącym udział w pościgu za wskazówkami. Podobnie jak lana i Natalie, cechowała ją absolutna bezwzględność. Jednak Irina była profesjonalistką - przeszła szkolenie szpiegowskie w KGB. Nie odwróciła się. Poza przyspieszonym krokiem nic nie wskazywało na to, by usłyszała krzyk Amy. Po chwili zniknęła w tłumie. - Zatrzymać ją! - Dan rzucił się przed siebie, prawie wpadając na siedzącego na wózku inwalidzkim mężczyznę. - Polizia! - wrzasnął tamten, podnosząc laskę, jakby chciał uderzyć Dana w głowę. Chłopiec zdołał się uchylić, a Amy odciągnęła go na bok, starając się nie stracić z oczu Iriny. Biegli przed siebie, łokciami torując sobie drogę. Wreszcie znaleźli się w mniej zatłoczonej części lotniska, niemal przy jego końcu, ale po Irinie nie było nawet śladu. - Uciekła - jęknął Dan. - Nie... nie mogę w to uwierzyć. - Amy z trudem łapała oddech. - Była w zmowie z łanem i Natalie. W trójkę wystrychnęli nas na dudka. - Jesteś pewna, że to była ona? Niby skąd Irina miałaby wziąć strój stewardesy? Wtem z megafonu dobiegł głośny komunikat po włosku i po chwili tłum rozsunął się szybko, tworząc przejście. Przez lotnisko na sygnale jechała niewielka karetka pogotowia. Z tłumu rozbrzmiewał szmer rozmów, głównie w obcych językach. Na szczęście Amy udało się dostrzec parę ludzi w okularach przeciwsłonecznych. Byli obwieszeni aparatami fotograficznymi, ubrani w obrzydliwe hawajskie koszule i mieli pozbawione wyrazu uśmiechy, przyklejone do twarzy. - Spójrz, Dan, to Amerykanie - powiedziała. - Chodź, posłuchamy, co mówią. Zbliżyli się do nich na tyle, by usłyszeć strzępki rozmowy o kobiecie na noszach. Dan wyglądał na zmieszanego. - Została nagabnięta w damskiej toalecie?

- Napadnięta - poprawiła go Amy. - To musiała być przełożona tamtej stewardesy! Irina ogłuszyła ją i zabrała jej uniform. - O rany... - odparł Dan, niemal z podziwem. Amy spojrzała w stronę okna, za którym wielka maszyna właśnie kołowała na pas startowy. - Samolot szykuje się do startu! - krzyknęła, spanikowana. - Gdzie są drzwi? - Dan rozejrzał się wkoło. - Jeszcze możemy za nim pobiec! - Jasne, ty biegnij, a ja tymczasem spróbuję kupić bilet na najbliższy lot - dla jednej osoby i poczekam, aż obsługa zdrapie twoje szczątki z silnika odrzutowca. - Amy przewróciła oczami i rzuciła się biegiem do stanowiska rezerwacji. - Możesz Ewentualnie pójść ze mną! Okna samolotu przypominały z oddali mętne, srebrzysto-czarne dziury. Amy wiedziała, że za jednym z nich znajduje się Nellie. Sam na sam z rodzeństwem Kabra. Amy i Dan minęli zatłoczony punkt odpraw i wrócili do stanowiska rezerwacji. Kolejka po bilety wydłużyła się przynajmniej trzykrotnie. Znów ustawili się na jej końcu, bezgłośnie wymieniając spojrzenia. Amy wiedziała, że Dan myśli dokładnie to samo, co ona. Westchnął, spoglądając smutnym wzrokiem w stronę taśmy z bagażami. - Saladin też jest w samolocie - powiedział. - I nasze miecze. Amy walczyła z przemożną pokusą, by położyć się na środku terminala i wybuchnąć płaczem. Wszystko szło nie tak jak trzeba. Odkąd ich rodzice zginęli w pożarze, przeżywali z Danem siedem lat pecha. Jak mieli sobie poradzić zupełnie sami? łan i Natalie mieli pieniądze i wsparcie swoich rodziców. Poza tym współpracowali z Iriną. Holtowie walczyli siłą całej rodziny. Jonah Wizard miał ojca, który organizował każdą chwilę jego życia. Amy i Dan musieli stawić czoła rodzinom. Drużynom. Pokoleniom. Nie mieli szans. Gdyby tylko Grace powiedziała im o wszystkim wcześniej. Gdyby tylko ich rodzice żyli! Na tę myśl Amy poczuła się jeszcze gorzej. Śniła o nich każdej nocy. Czasami widziała ich twarze - uśmiechnięte, radosne, serdeczne. Wyczuwała ich aprobatę lub jej brak. Czuła, że byli dumni, kiedy coś się jej udawało. Widziała ich oczami wyobraźni, a potem nagle znikali. A ona od początku rozpamiętywała ich stratę. - Amy? - Zaniepokojony Dan przerwał jej rozmyślania. I nagle Amy doznała olśnienia. Wiedziała już, co należało zrobić. - Następny samolot odlatuje o piątej dziesięć - odczytała z ekranu znajdującego się nad ich głowami. - Nellie jest w niebezpieczeństwie. Musimy za nią lecieć.

- Super! Żadnych ucieczek i odwrotów! - wiwatował Dan. - Masz już jakiś pomysł na to, czym zapłacimy za bilety? Nagle terminalem wstrząsnął dźwięk alarmu. Podczas gdy z głośników rozbrzmiewały kolejne wersje komunikatu - najpierw po włosku, później po francusku i niemiecku - całe grupy pasażerów ruszyły w kierunku wyjścia. Wreszcie Amy i Dan usłyszeli: - Panie i panowie, proszę niezwłocznie udać się do najbliższego wyjścia. Lotnisko musi zostać ewakuowane ze względów bezpieczeństwa... Powietrze przeszył krzyk. Ludzie uciekali, tratując się wzajemnie. Amy również ruszyła biegiem w stronę wyjścia, ciągnąc za sobą Dana i słuchając urywanych okrzyków w różnych językach, w tym także po angielsku: - Alarm bombowy... - Terroryści... - Anonimowy telefon... W końcu dotarli do drzwi i wydostali się na zewnątrz. Powoli zapadał zmierzch. Na krętych drogach wokół lotniska błyskały światła pojazdów. Pasażerowie tłoczyli się na chodniku. Krzyczeli do telefonów komórkowych, usiłując wepchnąć się do autobusu lub taksówki. Dan i Amy przecisnęli się przez tłum w stronę krawężnika, z którego ostatnia osoba właśnie wdrapywała się do autobusu. Drzwi zamknęły się przed ich nosami i autobus z głośnym terkotem wyjechał na zakorkowaną drogę. Dan rzucił się za nim w pogoń, uderzając pięścią w szklane drzwi. - Stójcie! Pastal - Pasta? - zapytała osłupiała Amy, biegnąc za bratem. - Moja znajomość włoskiego jest ograniczona! - odkrzyknął Dan. - Linguini! Mangia! Buon giorno! Gucci! Wtem kilka centymetrów od nich gwałtownie zahamowała czarna limuzyna, prawie potrącając Amy. - Gucci. Wiedziałem, że to załatwi sprawę - sapnął Dan. Przyciemniona szyba od strony kierowcy opuściła się, a mężczyzna w przeciwsłonecznych okularach i z sumiastym wąsem zaprosił ich gestem do środka. Amy otworzyła drzwi od strony pasażera i wdrapała się do limuzyny, ciągnąc brata za rękę. Dan zamknął za sobą drzwi, a troje innych ludzi rzuciło się na samochód, uderzając w niego pięściami i krzycząc. Kierowca ruszył ostro, zamykając okno, przez co niemal pozbawił ręki mężczyznę, który próbował załapać się na kurs, wsuwając do środka plik pieniędzy.

- Dzięki, chłopie - zwrócił się do szofera Dan. - To znaczy gracias... czy coś w tym rodzaju. - Jedziemy na drugie lotnisko? - zapytał mężczyzna z silnym akcentem, który nie przypominał jednak włoskiego. - Macie tu jeszcze jedno lotnisko? - zdziwił się Dan. - Mamy samolot - powiedział kierowca. - Ale... - zająknęła się Amy. - My nie mamy żadnych pie... - Dan wymierzył jej kuksańca w żebro. - Musimy powiedzieć mu prawdę - szepnęła, lecz Dan ponownie ją kuksnął. Amy spiorunowała go wzrokiem. - Czy mógłbyś przestać mnie... Dopiero wtedy zauważyła, że z tyłu siedzi jeszcze jedna osoba - łagodnie uśmiechnięty Azjata, ubrany w jedwabny garnitur, białe rękawiczki i melonik. - Witajcie, moi nieuchwytni kuzyni - zamruczał Alistair Oh. Ojciec Alistaira zawsze powtarzał, że w każdym z rodziny Oh kryje się element zaskoczenia. Nie żeby Alistair pamiętał moment wypowiadania tych słów - był przecież dzieckiem, gdy jego ojciec umarł. Okraszanie prawdy szczyptą dowcipu było specjalnością rodziny Oh. Tym bardziej zadziwiła go wroga cisza młodych Cahillów. Był przekonany, że akurat ta niespodzianka przypadnie im do gustu. Podczas gdy Serge kręcił kierownicą w lewo i w prawo, posyłając samochód w miejsca, w które nikt przy zdrowych zmysłach nie ośmieliłby się zapuścić, dzieci kołysały się w obie strony na tylnej kanapie wozu. Najwyraźniej nie miały ochoty patrzeć na Alistaira, jakby był czymś równie obrzydliwym jak rozgotowane szparagi. Czyżby zapomnieli, że wyrwał ich z chaosu i sprowadził z powrotem na właściwą drogę? Próbował dodać im otuchy uśmiechem. Naprawdę im współczuł. Sprawiali wrażenie takich drobnych, przestraszonych i samotnych! Wiedział, jak się teraz czują. Wiedział to lepiej, niż mogli sobie wyobrazić. - Wiecie co? - Serge próbował przekrzyczeć hałas szaleńczo przyciskanego klaksonu. - Ja też mam dzieci - czternastoletnią córkę i jedenastoletniego syna! Słowo daję! Mieszkają w Moskwie. Alistair nie spuszczał oka z Dana, który sprawiał wrażenie mocno zdenerwowanego. W ciągu ostatnich dwóch minut usiłował przekręcić klamkę samochodu przynajmniej dwadzieścia razy. Na szczęście Alistair dopilnował, by drzwi były szczelnie zamknięte. - Proszę, oszczędź sobie wysiłków - powiedział w pewnym momencie. - Nabawisz się tylko kontuzji nadgarstka. Poza tym zaczynam poważnie martwić się o wasze bezpieczeństwo.

- A więc to ty stoisz za tym wszystkim? - zapytał Dan. - Kobry, Irina, alarm bombowy. Od samego początku z nimi knułeś! Alistair zrobił kwaśną minę. Wiedział, że nie będzie łatwo zdobyć ich zaufania. Spodziewał się najbardziej nieprawdopodobnych zarzutów. Rozumiał, że będą czuli do niego urazę. Zostawienie ich w płonącym domu w dniu odczytania testamentu było niefortunną koniecznością, lecz także jego osobistą porażką, a przede wszystkim strategicznym błędem, którego szczerze żałował. - Wierz mi, drogi siostrzeńcu, że nie miałem pojęcia... - Wierzyć tobie? - przerwał mu Dan, odwracając się tak, by móc spojrzeć Alistairowi prosto w oczy. - Zastanówmy się. Zostawiłeś nas w domu Grace tuż przed tym, jak wszystko poszło z dymem. Założyłeś Saladinowi nadajnik... - Nadajnik? Czyżbyś mówił o tym? - Alistair sięgnął do kieszeni i wyjął z niej elektroniczny nadajnik wielkości spinki do mankietu. - To raczej wy podłożyliście go mnie. W muzeum w Salzburgu, kiedy spałem. - Zazazasłużyłeś sobie na to, wuwujku Alistairze - wtrąciła nerwowo Amy. - Ppo tym, jak uuukryłeś go w obroży Saladina. - Mylisz się, moja droga - odparł Alistair z życzliwym uśmiechem, którym miał nadzieję uspokoić dziewczynę. - Ktoś inny próbował was śledzić. To nie byłem ja. Pamiętaj, że wielu członków rodziny ruszyło w pościg za wskazówkami. Jestem po waszej stronie. Wierzę we współpracę, o czym, mam nadzieję, już się przekonaliście. - A to dobre - odgryzł się Dan. - Idź z tym do Comedy Central. Cierpliwości. Więcej cierpliwości. Alistair oparł na kolanach dłonie skryte w białych rękawiczkach. - Zastanówcie się, kto was dzisiaj uratował - powiedział. - I kto, w bardzo krótkim czasie, zdołał nie tylko was wyśledzić, lecz także obmyślić plan ucieczki. Weźcie pod uwagę także to, że za pewną drobną przysługę zamierzam zabrać was w dowolnie wybrane miejsce na świecie, i to prywatnym samolotem. Za to wszystko oczekuję tylko jednej informacji, a mianowicie: dokąd chcecie się udać. Muszę to wiedzieć, zważywszy na okoliczności. - Masz własny samolot? - zdziwiła się Amy. Alistair posłał jej skromny uśmiech. - Nie. Za to nadal mam wpływowych przyjaciół, których w razie potrzeby mogę poprosić o przysługę. Z wynalezieniem burrito do odgrzewania w mikrofalówce wiążą się pewne finansowe korzyści.

- Mamy je w samolocie! - wtrącił radośnie Serge. - Wołowina, kurczak, ser... Stary dobry Serge. Doświadczenie upewniło ich obu w prawdziwości motta firmy rodziny Oh: Droga do serca młodego mężczyzny wiedzie przez posiłki do odgrzewania w mikrofalówce. Amy westchnęła głośno. - W porządku - powiedziała - gdy już znajdziemy się na pokładzie samolotu - o ile tak się stanie - jaką będziemy mieli gwarancję... - Amy! - wrzasnął Dan. - Nie ma mowy, panie Goldfinger. Jeśli ma się nam udać, to tylko samodzielnie. Amy spiorunowała brata wzrokiem. - Czy w takim razie samodzielnie zamierzasz płynąć do Japonii wpław? Wyrzuć nas przy centrum handlowym, wujku Alistairze. Potrzebuję płetw, naprawdę dużych. Najlepiej takich, które odstraszą stado żarłocznych rekinów. - Aaamyyy... - Dan wydał z siebie przeciągły jęk. - Powiedziałaś słowo na „j”! Wygadałaś się przed nim! - A jakie mamy inne wyjście, Dan? Oni mają Nellie, Saladinainaszem... Na szczęście w porę ugryzła się w język. Wuj posłał jej pełne zachęty spojrzenie. Biedaczka tak dzielnie walczyła z nieśmiałością. - Wasze...? - zapytał. - Mmmanatki - odparła. Alistair kiwnął głową. Japonia. Doskonale. A więc tam znajduje się kolejna wskazówka. Cóż za pomyślny obrót spraw. - Czy uda nam się dolecieć do Japonii, Serge? - zwrócił się do swojego kierowcy, ale ten tylko wzruszył ramionami. - Cóż, czeka nas długa droga. Będziemy musieli zrobić w Moskwie postój i uzupełnić paliwo. Uprzedzę kogo trzeba. Przy okazji poznacie moje dzieci - Kolię i Tinaczkę! - Daj spokój, Serge - upomniał go Alistair. - Nie wybieramy się tam z towarzyską wizytą. Serge wybuchnął tubalnym śmiechem. - W Rosji już nie ma towarzyszy! Dan spojrzał na siostrę. „Miecze” - właśnie to miała zamiar powiedzieć. „Oni mają Nellie, Saladina i nasze miecze”. Przynajmniej tym razem w porę ugryzła się w język. Zdradzenie celu ich podróży temu oślizgłemu typkowi to jedno, ale wypaplanie wskazówki

byłoby czymś znacznie poważniejszym. Niektóre sekrety nie powinny ujrzeć światła dziennego. Na szczęście rozumiał to nawet siostrus gamonius. Wiedział, co oznacza spojrzenie Amy. Wyrażało ono coś więcej niż zwyczajowe obrzydzenie czy którąś z wersji zwrotów: „Ty lamusie” albo „Nie, to nie jest dobra pora na jedzenie”. Tym razem jej wzrok mówił: „Jeśli dasz teraz plamę, to cię zabiję”. Dan myślał dokładnie to samo. Wujek Alistair sięgnął do kieszeni i wyjął z niej dwa niewielkie elektroniczne nadajniki, które wyciągnął w stronę Amy i Dana z fałszywą wesołością, niczym zbzikowany lokaj udający Świętego Mikołaja. - Oto para najnowocześniejszych urządzeń GPS. Przytwierdźcie je do swoich telefonów komórkowych - ja już to zrobiłem. Nie rozgryzłem jeszcze studwudziestoośmiobitowego kodowania sygnału, ale domyślne ustawienia szyfrowania powinny nam wystarczyć. Rzecz w tym, byśmy nie zgubili się nawzajem po dotarciu do Japonii. Serge pokazał przepustkę strażnikowi przy bramie i limuzyna wjechała w wąską drogę prowadzącą na maleńkie lotnisko. Minęła kilka niewielkich śmigłowców i zatrzymała się przy długim otwartym hangarze. Mężczyzna szybko wysiadł z samochodu i otworzył drzwi od strony pasażera. Promieniejąc uśmiechem, zamaszystym gestem wskazał hangar. - Przywitajcie moją ukochaną Ludmiłę. - Kolejne dziecko? - zdziwił się Dan. - Ile ich masz? Rozejrzał się w obie strony. Miejsce sprawiało wrażenie pustego, nie licząc kilku małych odrzutowców i krzepkich, niedogolonych członków załogi, z których jednak żaden nie wyglądał na Ludmiłę. - Hm... Nigdzie jej nie widzę - wtrąciła nieśmiało Amy. Wtedy uwagę Dana przykuł srebrzysty błysk. W zasięgu wzroku pojawił się niewiarygodnie smukły odrzutowiec. Miał przyciemniane szyby, z profilu przypominał nóż, a jego otwarty kokpit zdawał się mówić: „Zapraszam na najbardziej czadową przejażdżkę waszego życia”. - To właśnie jest Ludmiła - powiedział Serge, kiedy samolot zatrzymał się tuż przed nimi. Tajemnicze określenie „klasa turystyczna” na bilecie lotniczym Natalie przywodziło jej na myśl wygodę, pyszne jedzenie i troskliwą obsługę. A nie wąskie, twarde siedzenia i... świnię.

I nie chodziło o opryskliwość, nieprzystającą opiekunce. Ani o kolczyki i tatuaże, których w przyszłości będzie się wstydzić w pracy - o ile kiedykolwiek znajdzie sobie poważne zajęcie. Nie chodziło nawet o nieuprzejmość, jaką okazała Natalie i łanowi - w zaistniałych okolicznościach nie spodziewali się serdecznych powitań i uścisków. Ale potok epitetów rodem z rynsztoku był nieco... niespodziewany. Mówiąc najoględniej. Natalie i łan byli jednak gotowi na pewne poświęcenia, by zdobyć potrzebne im informacje. Najgorsze było jednak niechlujstwo. Opakowania po cukierkach i kawałki chipsów zaściełały siedzenia po obu stronach Nellie Gomez, a plecak leżał na podłodze, pomiędzy jej stopami. Do tego miała irytujący zwyczaj pakowania do ust całych garści przekąsek i przeżuwania ich podczas rozmowy. Okropieństwo. Niechlujne nawyki czynią umysł równie niechlujnym - głosiło stare motto rodziny Kabra. A może po prostu znaleźli je w księdze słynnych cytatów? Natalie nie miała co do tego pewności. Skrzywiła się na widok upiornej opiekunki mówiącej z ustami pełnymi jedzenia. - Niiiwszzzne tsoo mficiii, nii ujziii famto nsuoooo! - zakomunikowała Nellie, wystrzeliwując między słowami kawałki orzeszków i płatków śniadaniowych. Ian strzepnął okruch ze swoich nieskazitelnych, kruczoczarnych włosów. - Czy mogłabyś przełknąć to, co masz w ustach, i powtórzyć? - zapytał. Nellie żuła przez chwilę. - Przepraszam - rzuciła w końcu. - Chciałam powiedzieć, że nieważne, co mówicie. Nie ujdzie wam to na sucho! - Doprawdy? - Ian spojrzał przez ramię w głąb samolotu wypełnionego pasażerami. - Czy ktokolwiek biegnie ci na ratunek? Nie? - Po czym zwrócił się do siostry: - Jak sądzisz, Natalie, czy to, co zrobiliśmy, uszło nam na sucho? - Możesz z tego wyjść bez szwanku, odpowiadając na jedno proste pytanie... - Natalie nie dawała za wygraną. Pytali Nellie już z tuzin razy, a każda jej odpowiedź była bardziej bezczelna od poprzedniej. W końcu będzie musiała pójść po rozum do głowy, jeśli wie, co dla niej dobre. W przeciwnym wypadku, no cóż, ona i łan znali też inne sposoby. - Pytam cię po raz ostatni: dlaczego lecisz do Japonii? Natalie wyciągnęła czasopismo z kieszeni na oparciu fotela przed nią, wyrzucając w stronę lana parę słuchawek i garść zużytych chusteczek higienicznych. Chłopak zdążył odsunąć się z ledwie słyszalnym jękiem obrzydzenia. - Z miłości do sudoku - odparła Nellie. - W samolotach do Japonii można znaleźć najlepsze sudoku, ot co. Czy wy naprawdę nie macie pojęcia na żaden temat?

- Kawa, herbata, przekąski? Co mogę zrobić, by uczynić ten lot najprzyjemniejszym w państwa życiu? - zaszczebiotała stewardesa, przemieszczając się z wolna między fotelami. - Poproszę dietetyczną colę i zakaz zbliżania się dla tych tutaj - odezwała się Nellie. - Ta dwójka nie daje mi spokoju. Nie powinni tu siedzieć. Ian roześmiał się z udawaną serdecznością. - Och, kuzynko Neli, ty zawsze potrafisz każdego rozbawić. Prawda, Amy? - Tak, Danielu. - Natalie błyskawicznie włączyła się do gry. - Zupełnie jak w domu. - Jesteście bardzo przekonujący, nie ma co - warknęła Nellie, po czym zwróciła się do stewardesy: - Czy leci z nami jakiś funkcjonariusz policji? Bo jeśli nie, chciałabym przeprowadzić areszt obywatelski. Można to zrobić we Włoszech czy gdzie tam się znajdujemy? Stewardesa postawiła puszkę coca-coli na tacy Nellie, nie przestając uśmiechać się nerwowo. Kiedy się wyprostowała, Natalie odwróciła do niej głowę i w dyskretnym geście zakreśliła palcem na czole kółko. Niebo za oknem przecięła błyskawica, a samolot niespodziewanie się zakołysał. - Wygląda na to, że wlecieliśmy w obszar turbulencji... - odezwał się z głośników głos pilota. Stewardesa zaczęła pchać wózek wzdłuż przejścia, nawołując pasażerów: - Proszę ustawić fotele w pozycji wyjściowej. - Ja... Nie czuję się najlepiej - jęknął łan. Kiedy zgiął się w pół, a jego twarz przybrała zielonkawy kolor, Nellie zrobiła zaniepokojoną minę. Natalie uśmiechnęła się. Zaplanowali to skrupulatnie. Ustalili sygnały na każdą okoliczność. Byli mistrzami planowania. Scenka odegrana przez lana mogła oznaczać tylko jedno i Natalie doskonale wiedziała, co ma zrobić. Mimo wszystko nie mogła nie współczuć Nellie. Pod maską opryskliwości w tej dziewczynie kryła się szczypta ikry i charakteru. W innych okolicznościach mogłaby im się bardzo przydać. - Chyba nie będziesz wymiotować? - zapytała Nellie. - Nienawidzę takich scen. - Schyliła się, by przeczesać leżące na podłodze śmieci w poszukiwaniu papierowej torebki. Natalie tylko na to czekała. Korzystając z nieuwagi opiekunki, sięgnęła do kieszeni i wyjęła z niej niewielką fiolkę ciemnego płynu, po czym sprawnym ruchem przechyliła ją nad napojem Nellie. Dwie krople powinny w zupełności wystarczyć.

W tym momencie jednak samolot znów podskoczył, a wraz z nim Natalie, przez co do cocacoli chlusnęła cała zawartość fiolki. Dźwięk telefonu wyrwał Dana z głębokiego snu. Pierwszą rzeczą, jaką zauważył, była trupio blada ręka Amy ściskająca poręcz fotela. - Nie wiem, jak możesz spać w tych warunkach... - syknęła przez zaciśnięte zęby. Gdy niewielki odrzutowiec przechylił się w lewo, z gardła dziewczyny wyrwał się krzyk. - Super! - zawołał Dan. - Zrób to jeszcze raz, Serge! - Podobało się? - zapytał mężczyzna ze śmiechem. - Nie! - pisnęła przerażona Amy. Alistair przycisnął mocniej słuchawkę do ucha. - Kto mówi? - zapytał, pokazując Cahillom gestem, żeby się uciszyli. - Irina? - Amy wydała z siebie jęk. - Tak, udało im się uciec - oświadczył głośno. - Są ze mną, cali i zdrowi. Co takiego? Co powiedziałaś? Japonia? - Alistair zaniósł się śmiechem. - A to dobre. Naprawdę wydawało ci się... Nie uwierzyłaś chyba, że Dan i Amy pozwolili rodzeństwu Kabra zabrać swoje bilety i celowo kazali tam lecieć swojej opiekunce, żeby wszystkich zmylić. O rety. To doprawdy wyborne. Nie, nie, Irino. Co? Coś nam przerywa. Być może źle mnie zrozumiałaś. Tak, OCZYWIŚCIE, ŻE CAHILLOWIE LECĄ DO JAPONII, MASZ ABSOLUTNĄ RACJĘ. Do widzenia, moja droga. - O co właściwie chodziło? - zaciekawił się Dan. Alistair uśmiechnął się. - Znam Irinę dość dobrze. W tej chwili jest przekonana, że to wy zagraliście na nosach Natalie i łanowi, a nie na odwrót. Możecie mi wierzyć, że po tym, co usłyszała, Japonia będzie ostatnim miejscem, w którym zacznie was szukać... - Zaraz, zaraz, wydaje ci się, że ją przekonałeś? - przerwał mu Dan. - Nie obraź się, ale to było dość słabe. - Być może nie wszystko mi się w życiu udało, ale jestem skutecznym obserwatorem - odparł Alistair. -1 dobrze wiem, jak przechytrzyć Irinę Spasky. Amy odwróciła się w jego stronę. Jej twarz była blada jak ściana. Ich wujek był przebiegły lecz także dość staroświecki i umknął mu pewien zadziwiająco oczywisty szczegół. - Nie byłabym taka pewna - powiedziała tylko.

Pilot poprosił po rosyjsku o zgodę na lądowanie. Przechyliwszy się na prawe skrzydło, odrzutowiec zszedł w stronę niewielkiego lotniska na obrzeżach Moskwy. Na tle wysuszonej, spękanej ziemi pas startowy odcinał się upiorną szarością. Kiedy koła samolotu zderzyły się z ziemią, palce samotnej pasażerki mocniej zacisnęły się na oparciu fotela. Lądowania zawsze były trudniejsze, niż się tego spodziewała. Podczas gdy samolot wytracał prędkość, ślizgając się po asfalcie, wypatrzyła smukłą srebrną cessnę, która właśnie uzupełniała paliwo. Cóż za imponująca maszyna! - Zatrzymaj się tutaj - powiedziała Irina Spasky. Zobaczyła starszego mężczyznę, który szedł z wolna, kulejąc, wsparty na lasce. Jego strój jak zawsze był schludny i poprawny, a melonik i okulary przeciwsłoneczne dodawały mu wytworności. Irina lubiła tradycjonalistów, którzy nie podążali ślepo za modą. Dzisiaj jego ubrania sprawiały wrażenie nieco zbyt ciasnych, ale któż nie przybrał na wadze w tak stresujących czasach? Chwilę później dołączyły do niego te diablęta, ubrane w puchowe płaszcze i kapelusze. Jak zawsze ktoś je ochraniał - najpierw Grace Cahill, a teraz ich wuj. Nie mogła zrozumieć, dlaczego sprzedał duszę tej dwójce. Pewnego dnia dostanie za swoje. Oni cię zdradzą, Alistairze, pomyślała Irina. Chyba że ich ubiegniesz. Na jej twarzy pojawił się uśmiech. Myślenie o ludzkich słabościach zawsze podnosiło ją na duchu po długiej podróży. Drużyna, dobre sobie! Irina wiedziała, że drużyny nie mają szans w pościgu za trzydziestoma dziewięcioma wskazówkami. W przypadku sekretu o tak potężnej mocy zawiść była nie do uniknięcia. Żaden sojusz tego nie przetrwa. Ona postanowiła znaleźć wskazówki sama. Bez pomocy leniwych, bogatych dzieciaków, zadufanych w sobie producentów burrito czy naiwnych sierot. Dla tych amatorów ta rozgrywka była zagadką, ale nie dla Iriny. Wiedziała, że nagroda należy się temu, kto najwięcej stracił. Samotnemu wilkowi, który szuka sprawiedliwości i zemsty. Tymczasem po przeciwnej stronie pasa startowego cała trójka wsiadła do odrzutowca. Irina pochyliła się, spoglądając na swój telefon, który nadal pokazywał współrzędne GPS i odbiorcę ostatniego połączenia: OH, ALISTAIR. - Och, Alistairze - westchnęła pod nosem. - Za bardzo ułatwiasz mi ten wyścig... - Szto? - zapytał pilot. - Leć za nimi, Aleksandrze. Pilot pociągnął za dźwignię, włączając silnik. Cessna tymczasem przybrała pozycję startową.

Za chwilę okaże się, czy Alistair mówił prawdę. Twarz Iriny rozjaśnił szeroki uśmiech. Nikomu jeszcze nie udało się jej przechytrzyć. Dan nigdy nie czuł się dobrze w nowym miejscu, dopóki nie zrobił czegoś bezmyślnego. W Tokio nastąpiło to już pierwszego ranka po przyjeździe do hotelu, który na własny użytek nazwali „Dziękujemy Bardzo”. Nadal nie potrafili wymówić jego rzeczywistej nazwy, więc ochrzcili go jedynymi słowami, które w zrozumiały dla nich sposób wypowiadała obsługa. - Dan, nie możesz tego tak po prostu zabrać. To kradzież! - Amy patrzyła, jak brat próbuje wcisnąć hotelową popielniczkę do tylnej kieszeni spodni. - Nawet nie zauważą jej braku! - zaprotestował. - A ja potrzebuję jej do swojej kolekcji. Dan kolekcjonował dosłownie wszystko. Jeśli coś mieściło się w domu i nie było przykute łańcuchem do podłogi, zawsze pasowało do jego kolekcji. - Twoja siostra ma rację - odezwał się surowo wuj Alistair, który właśnie zatrzymał się w drodze do frontowych drzwi i oparł na swojej lasce. Pachniał wodą po goleniu i pudrem. W drodze z lotniska kupił Amy i Danowi kilka zmian odzieży. Nalegał też, by się odświeżyli i porządnie wyspali. Amy nie zmrużyła oka nawet na sekundę. Po pierwsze, była zbyt zdenerwowana. Po drugie, Dan przez cały czas mruczał przez sen. Naprawdę tęsknił za Saladinem. Wyciągnęła dłoń w stronę brata, a on niechętnie położył na niej popielniczkę. - W porządku - westchnął. - Ale pod warunkiem, że załatwisz mi zapałki z logo hotelu. Amy odłożyła popielniczkę na stolik w korytarzu i z uśmiechem sięgnęła po leżące na kontuarze pudełko zapałek. - Dziękuję bardzo! - zawołał recepcjonista. Kiedy znów ruszyli w stronę drzwi, Dan namierzył wzrokiem Alistaira, który patrzył akurat w przeciwną stronę. - Uciekajmy - wymamrotał chłopiec pod nosem. - Musimy odnaleźć Nellie i Saladina. - Oszalałeś? - odszepnęła Amy. - Wuj Alistair zapłacił za nasz pobyt w tym hotelu. Poza tym zna japoński i pomoże nam poruszać się po mieście. - Ty go lubisz! - zauważył z przerażeniem Dan. - Przekabacił cię!. Amy odwróciła się do niego. - Nie lubię go ani mu nie ufam. Ale bez niego jesteśmy zgubieni, Dan. Musimy więc udawać, przynajmniej do czasu, aż Nellie nas znajdzie.

- Albo my znajdziemy ją... - burknął Dan. - Przestań w końcu marudzić i chodź. Po chwili cała trójka wyszła z hotelu. Dzień był rześki i słoneczny. Po ich lewej stronie ludzie w kostiumach bohaterów mangi witali klientów przed błyszczącym, wielopiętrowym centrum handlowym. W powietrzu unosił się zapach jakichś dziwnych kwiatów, dolatujący z parku po przeciwnej stronie ulicy pełnej samochodów i rowerów. Tokio przypominało Amy Nowy Jork. Brakowało w nim tylko pokrzykujących na siebie ludzi. Wzrok Dana skierowany był w górę, w stronę wznoszącej się nad parkiem stalowej konstrukcji. - Ekstra, ktoś sprowadził tu wieżę Eiffla i pomalował ją na czerwonobiało! Alistair uśmiechnął się. - Wieża Tokijska jest wyższa niż ta w Paryżu, a przy tym lżejsza dzięki bardziej zaawansowanym technikom budowy stalowych konstrukcji. Warto dodać, że zostały one wprowadzone przez inżyniera ze znakomitego rodu Ekatów, mojego przodka. Czy widzicie tamten wysoki budynek z rzeźbionymi bokami? Przypomina japoński kwiat, którego pełno w Parku Shiba. Zaprojektował go architekt z rodu Janusów... - Chcesz powiedzieć, że w tamtym parku można zobaczyć blaszane kwiaty? - wszedł mu w słowo Dan. - Znam dobrze kogoś, kto ma blaszany mózg - mruknęła Amy, po czym zwróciła się do Alistaira: - Skąd tyle wiesz na temat naszej rodziny? - Pewnego dnia pokażę ci moją kolekcję - odparł. - Ale najpierw zajmijmy się pilniejszymi sprawami. Od miejskiej biblioteki dzieli nas dziesięciominutowa podróż taksówką. - Biblioteka, juhu! Nie mogę się doczekać - mruknął Dan, z roztargnieniem obracając w palcach pudełko zapałek. - Hej, mam pomysł. Może jedźcie sami. Ja w tym czasie załatwię jakieś sushi z lucjana czerwonego i złapię taksówkę na lotnisko. Spotkamy się później. - Dlaczego sądzisz, że znajdziesz Saladina na lotnisku? - zapytał Alistair, idąc w stronę ulicy - Dopuszczam dwie możliwości - odparł rezolutnie Dan. - Pierwsza: Kobry zrobiły Nellie pranie mózgu i wożą ją teraz po mieście, próbując nas znaleźć. Druga: Nellie udało się ich obezwładnić przy użyciu technik treningu ninja, które nieświadomie przejęła od mnie drogą telepatii. Niestety bardziej obstawiam pierwszą

ewentualność. W każdym razie Saladin powinien... - Twarz chłopca pociemniała. - Nie potrafię przestać o nim myśleć, uwięzionym na pasie do odbioru bagażu, całkiem samym, jak kręci się w kółko... - Wiem, że kochacie swojego ulubieńca - wtrącił Alistair - ale teraz musicie myśleć przede wszystkim o własnym bezpieczeństwie. Rodzeństwo Kabra spodziewa się waszego przyjazdu do Japonii. Mogą się też domyślić, że pojedziecie na lotnisko w poszukiwaniu ukochanego kota i opiekunki... - Towarzyszki podróży - poprawił go Dan. - Nie możecie ryzykować, że wpadniecie w ich pułapkę - dokończył Alistair. Ta niepewność i strach o los Nellie i Saladina doprowadzały do szału także Amy. Próbowała dodzwonić się na komórkę Nellie, odkąd tu przyjechali. Nie miała ochoty przekonywać brata, że nie powinni ich szukać, lecz Alistair miał sporo racji. - Znając Natalie i lana - odezwała się, podążając za wujem w stronę postoju taksówek - i tak nas znajdą. - Ale... - Dan próbował protestować, jednak siostra nie pozwoliła mu dokończyć. - Musimy iść - powiedziała. - Bądźmy dobrej myśli. Nellie zawsze spada na cztery łapy. - Tak jak Saladin - westchnął Dan. - Nie na darmo jest kotem... Kiedy przemierzali plac, chłopiec zapalał i gasił zapałki, jedna po drugiej. - Czy mógłbyś wreszcie przestać? - ofuknęła go zniecierpliwiona Amy. - Dlaczego? - zdziwił się Dan, zapalając kolejną zapałkę. - To fajna zabawa. Pozwala choć na chwilę zapomnieć o tym, że ignorujemy jedyne istoty, które naprawdę lubimy i pomimo że znajdujemy się w kraju wojowników ninja, Mothry oraz czadowych sztuk walki, zamierzamy spędzić kolejny dzień w bibliotece. Podchodząc do zaparkowanej taksówki, Alistair rzucił coś szybko do kierowcy płynnym japońskim, po czym dał znak Amy i Danowi, żeby wsiadali. Po chwili pędzili ulicami, mijając szeregi nowoczesnych budynków ze stali i ozdobne starożytne pagody otoczone bujną roślinnością. - Dlaczego nie możemy zamieszkać w jednej z tych chatek? - zapytał Dan. - To są starożytne świątynie - wyjaśnił Alistair. - Im bliżej celu, tym więcej ich zobaczycie. Dyktator wojskowy, szogun, kazał tu przenieść wszystkie świątynie. Wtedy jeszcze dzielnica Roppongi stanowiła peryferia stolicy, zwanej Edo. Część tych ziem stanowiła tereny łowieckie siogunatu. - Fascynujące - powiedziała Amy, która uwielbiała uczyć się o pochodzeniu miast.

Dan gapił się bezmyślnie przez okno. - Chyba właśnie wypatrzyłem znaną osobę - mruknął i w tym samym momencie rozległ się dzwonek komórki Alistaira. - Halo? Tak? Dobra robota, Serge. Co takiego zrobiła? A to dobre! Wprost wyborne. Dziękuję ci bardzo. Da. Da swidanija! - Schował telefon, po czym zwrócił się do Dana i Amy: - Serge jest już na Syberii z dwójką swoich dzieci. Irina nie zorientowała się, że są przebrani. Uwierzyła, że to my. Kiedy zrozumiała, że nabiliśmy ją w butelkę, zaczęła rzucać przekleństwami, od których nawet Serge’owi zwiędły uszy. - Udało nam się! - krzyknął Dan, przybijając piątkę siostrze i wujowi. - Należą ci się podziękowania, Amy - powiedział Alistair, promieniejąc radością. - Jakiż byłem głupi, zapominając, że Irina może nas namierzyć przy pomocy GPSu w komórce. - Mi też od razu to przyszło do głowy - rzekł skromnie Dan. - Jestem po prostu bardziej nieśmiały. Amy przewróciła oczami. - A ja jestem angielską królową. - Faktycznie trochę przypominasz pomarszczoną nudziarę - odparł Dan, zwinnie uchylając się przed ciosem siostry. * Po chwili taksówka zatrzymała się przed ogromnym, nowoczesnym, pudełkowatym budynkiem na skraju kipiącego zielenią ogrodu. - Arisugawanomiya! - oznajmił kierowca taksówki. Na twarzy Dana odmalowała się panika. - Co znowu przeskrobałem? - Tak nazywa się park, a oto główna siedziba tokijskiej biblioteki - wyjaśnił Alistair. Zapłacił taksówkarzowi i wysiadł z samochodu. - Do pojawienia się Iriny zostało niewiele czasu. Skoro wyłączyliśmy urządzenia GPS, powinniśmy trzymać się blisko siebie. Nastawcie telefony na wibrację, gdy już znajdziemy się w środku. Gdy tylko weszli do budynku, u boku Alistaira wyrosła szczupła bibliotekarka, która ukłoniła mu się i zaczęła pospiesznie mówić po japońsku. Następnie uśmiechnąwszy się do Amy i Dana, dała sygnał, by wszyscy poszli za nią. - Znasz ją? - szepnął Dan do wuja, gdy wspinali się po masywnych, marmurowych schodach. - Czyżby z czasów polowań z szogunami? - Nie, po prostu okazuje mi szacunek - wyjaśnił Alistair, leciutko kulejąc - przez wzgląd na mój wiek. Chociaż niewykluczone, że pani Nakamura pamięta moje telewizyjne

występy sprzed dziesięciu lat. Produkowane przez moją firmę Potwornie Pyszne Teriyaki do odgrzewania w mikrofalówce robiły wówczas prawdziwą furorę. Weszli do niewielkiego, pustego pomieszczenia, którego wszystkie ściany zastawione były regałami z książkami. Na jednej ze ścian znajdowało się kilka okien z widokiem na ulicę, a po środku - stanowiska z komputerami. - Możecie się do mnie zwrócić z każdym pytaniem - powiedziała pani Nakamura po angielsku z lekkim akcentem. Wymieniła ukłony z Alistairem i zamknęła za sobą drzwi. - Powiedziałem jej, że prowadzimy badania przed stworzeniem nowej interaktywnej strony poświęconej nadzieniom do burrito - wyjaśnił Alistair, opierając dłonie o laskę, po czym nachylił się ku swoim podopiecznym i szepnął: - Chciałbym jednak dowiedzieć się, co naprawdę tu robimy. Wzrok Amy powędrował w stronę Dana. Alistair pytał ich o to już wcześniej, lecz za każdym razem wykręcali się od odpowiedzi. Wuj wiedział, że coś przed nim ukrywają. Problem tkwił w mieczach, o których Alistair nie miał pojęcia. Nie widział tajemniczego napisu na jednym z ostrzy. Nie wiedział, że druga wskazówka to wolfram. On jest jeszcze bardziej zagubiony niż my, pomyślała Amy. Roztwór żelaza i wolfram trudno nazwać pasującymi do siebie elementami układanki. Pierwszy to składnik atramentu, z drugiego wytwarza się pręciki w żarówkach. Co mogło je łączyć? Amy i Dan potrzebowali znacznie więcej informacji, lecz jedno wiedzieli na pewno: miecze miały zaprowadzić ich do kolejnej wskazówki. Może Alistair rzeczywiście mógł im pomóc w rozwiązaniu tej zagadki? Wiązało się to jednak z ogromnym ryzykiem. Wuj mógł równie dobrze przejąć informację i wziąć nogi za pas - nie po raz pierwszy zresztą. „Nie ufaj nikomu” - tak brzmiało motto młodych Cahillów. I za każdym razem, gdy o nim zapominali, gorzko tego żałowali. Chyba najwyższa pora, by wyciągać właściwe wnioski. - Chodzi o szyfr - skłamał Dan na poczekaniu. - Zapisany w partyturze utworu Mozarta. Wiadomość brzmiała: „Jedźcie do Japonii” i była ukryta pod dźwiękiem C. Nic więcej nie wiemy. Alistair wzruszył ramionami, sadowiąc się przy laptopie. - To niewiele jak na początek, ale wcześniej jakoś nam się udawało. Popracujmy przez chwilę osobno, a później porównamy efekty, co wy na to? Amy i Dan usiedli naprzeciwko wuja, tak żeby nie widział ich monitorów. Amy szybko wstukała w wyszukiwarkę hasła: Japonia, wolfram, miecz 87 722 wyniki

To będzie długi dzień, pomyślała. Dan wpisał: wojownicy ninja, obrazy 1 694 117 wyników Uśmiechnął się pod nosem. Może ten dzień wcale nie będzie taki nudny, jak się spodziewał? Kliknął w pierwszy link i zaczął czytać, z każdym słowem coraz bardziej marszcząc brwi: W starożytnej Japonia malowanie ciał i tatuaże były domeną niewolnik i więzień. Niektóre wzory naszych artyści odtwarzają te historyczne. Wielu z nich ukończyli na studiach kierunek historia. Zjechał kursorem w dół. Obrazki były bardziej zrozumiałe niż automatyczne tłumaczenie z japońskiego. Wzory robiły niesamowite wrażenie. Były ich dziesiątki: smoki, sceny historyczne, krajobrazy, ornamenty. Niektóre zajmowały nawet całe plecy wytatuowanej osoby. Nagle zamarł. Jeden z obrazków wydał mu się znajomy. Cofnął się do poprzedniej strony, odnalazł właściwy obraz i kliknął. Powiększona wersja z wolna wypełniła monitor. - Dan, co ty wyprawiasz? - spytała Amy, zaglądając mu przez ramię. - Super, co? Amy wskazała na ekran swojego monitora z wyświetloną mapą Japonii. - Mieliśmy szukać kolejnej wskazówki! - Przepraszam cię bardzo, ale czy mogłabyś przyjrzeć się tym znaczkom? Są dokładnie takie same jak te, które widzieliśmy na mieczu! A niech to! Dan bezwiednie zakrył usta dłonią. Nie miał zamiaru wypowiadać słowa na literę „m”. Oczy Amy z wściekłą naganą wwiercały się w brata. Oboje spojrzeli na Alistaira, który z zapałem stukał w klawisze, nie mogąc oderwać wzroku od ekranu. Kiedy w końcu popatrzył w górę, jego twarz była tak blada, jakby miał lada chwila zemdleć. - Wujku Alistairze...? - zapytał niepewnie Dan. - Czy wszystko w porządku? Alistair przez kilka sekund milczał. Zdjął okulary i przetarł je wyjętą z kieszeni chusteczką. - Tak. Długie wpatrywanie się w monitor... w moim wieku daje się we znaki. Wybaczcie mi. Czy udało wam się coś znaleźć? - Tak - odparł Dan. - Nie - rzuciła w tym samym czasie Amy. - Tak i nie - uściślił. - A tobie? Alistair z roztargnieniem kiwnął głową.