M a r k T w a i n
TA J E M N IC Z Y
P R Z Y B Y S Z
Przełożyła i opatrzyła posłowiem Teresa Truszkowska
Rozdział I
Zdarzyło się to zimą 1590 roku. Austria była wówczas oddalona od świata i pogrążona we śnie; w
Austrii wciąż jeszcze trwało średniowiecze i zdawało się, że tak będzie zawsze. Niektórzy sądzili
nawet, że Austria tkwi w wiekach jeszcze wcześniejszych i według umysłowego i duchowego
1
czasomierza panuje tam wciąż Epoka Wiary. Lecz uważali to za powód do dumy, a nie za ujmę, i
my też szczyciliśmy się tym. Pamiętam to dobrze, choć byłem zaledwie małym chłopcem, i
przypominam sobie radość, jaką sprawiała mi ta opinia.
Tak, Austria była oddalona od świata i pogrążona we śnie, a nasza wioska znajdowała się w
pośrodku tego snu z racji swego centralnego położenia. Wieś drzemała spokojnie w głębokim
odosobnieniu, wśród pagórkowatej i lesistej samotności, dokąd wieści ze świata zbyt rzadko
dochodziły, aby niepokoić jej sen; spoczywała więc w bezgranicznym zadowoleniu. U jej podnóża
płynęła spokojna rzeka, a na jej tafli rysowały się kształty obłoków i odbicia dryfujących barek
rzecznych i łódek; poza nią zaś lesiste urwiska pięły się ku wyniosłej przepaści, nad którą gó-
rował ponury, ogromny zamek; długi szereg jego wież i bastionów opancerzony był dzikim
winem; poza rzeką, o milę na lewo, rozciągał się obszar pokrytych lasami wzgórz,
poprzedzielanych krętymi wąwozami, gdzie nigdy nie przenikało słońce; na prawo zaś ponad
rzeką zwieszało się urwisko, a między jej korytem i wspomnianymi już wzgórzami rozciągała się
rozległa równina, usiana małymi domkami, gnieżdżącymi się wśród sadów i cienistych drzew.
Cała okolica na wiele mil wokoło była dziedziczną własnością księcia. Służba utrzymywała
zamek w stanie w każdej chwili nadającym się do zamieszkania, lecz ani książę, ani nikt z jego
rodziny nie odwiedzał zamku częściej jak raz na pięć lat. Każdy jego przyjazd był jakby poja-
wieniem się władcy świata wraz z całą wspaniałością swoich królestw. Kiedy odjeżdżał wraz ze
swymi ludźmi, pozostawiał za sobą spokój, który przypominał głęboki sen po wystawnej uczcie.
Dla nas, chłopców, Eseldorf był rajem. Nie prześladowano nas zbytnio nauką. Wychowywano
nas na dobrych chrześcijan, uczono czcić Najświętszą Pannę, Kościół, a przede wszystkim
świętych. Poza tymi sprawami nie wymagano od nas więcej wiadomości, a nawet zakazywano nam
ich. Wiedza była szkodliwa dla prostych ludzi; mogła wzbudzać w nich niezadowolenie z losu, który
Bóg im przeznaczył, a Bóg nie zniósłby krytyki Swoich ustanowień. Mieliśmy dwóch księży; jeden
z nich, ojciec Adolf, był bardzo gorliwym, pracowitym i ogólnie szanowanym kapłanem.
Być może są księża lepsi pod pewnymi względami od ojca Adolfa, lecz nigdy nie było w naszej
społeczności takiego, który byłby otaczany równie wielkim szacunkiem jak on, a to dlatego że
ojciec Adolf zupełnie nie bał się Diabła. Był jedynym chrześcijaninem, jakiego kiedykol1
-wiek
znałem, o którym można było powiedzieć, że nic a nic nie boi się Diabla. Dlatego też ludzie
odczuwali przed księdzem Adolfem wielki respekt. Sądzili, że musi być w nim coś
nadnaturalnego, gdyż inaczej nie byłby tak zuchwały i zadufany w sobie. Wszyscy ludzie
mówią z wielką nienawiścią o Diable, lecz odnoszą się do niego z szacunkiem, a nie
lekceważąco. Ojciec Adolf zachowywał się całkiem inaczej; obrzucał go najrozmaitszymi prze-
zwiskami, jakie mu tylko ślina na język przyniosła, a każdy, kto to słyszał, wzdrygał się z lękiem.
Nieraz też wyrażał się o Diable pogardliwie i szyderczo, a wtedy ludzie żegnali się znakiem
krzyża i szybko odchodzili w obawie, aby nie przydarzyło się im coś strasznego.
Ojciec Adolf rzeczywiście kilka razy zetknął się z Szatanem twarzą w twarz i nie ustąpił mu.
Wiadomo, że tak właśnie było. Ojciec Adolf sam o tym mówił. Nigdy nie robił z tego tajemnicy,
lecz jawnie o tym rozpowiadał. A że mówił prawdę, dowodzi tego co najmniej jedno zdarzenie.
Kiedyś bowiem pokłócił się z tym wrogiem i nieustraszenie rzucił w Szatana flaszką; na ścianie jego
pracowni po dziś dzień widnieje rdzawa plama w miejscu, gdzie uderzyła i rozbiła się ta
flaszka.
Ale najbardziej kochaliśmy wszyscy drugiego księdza, ojca Piotra, i żałowaliśmy go. Niektórzy
oskarżali ojca Piotra, że rozgłasza wokoło, iż Bóg jest dobrocią i znajdzie sposób, aby zbawić
wszystkie swe biedne dzieci. To straszne tak twierdzić, lecz nie było nigdy absolutnego dowodu
potwierdzającego, że ojciec Piotr rzeczywiście tak mówił; nie pasowało to do jego charakteru, żeby
miał przemawiać w ten sposób, gdyż zawsze był dobry, łagodny i prawdomówny. Nie oskarżano go,
że mówił tak na ambonie, skąd wszyscy wierni mogliby usłyszeć i potwierdzić to, lecz tylko poza
kościołem podczas rozmowy, a przecież łatwo wrogom rzucić t a k i e oskarżenie. Ojciec Piotr miał
bardzo potężnego nieprzyjaciela w osobie astrologa, który mieszkał w zrujnowanej starej wieży w
głębi doliny i całe noce spędzał obserwując gwiazdy. Wszyscy wiedzieli, że umie on przepowiadać
wojny i głód, chociaż to nie było tak trudne, bo zawsze gdzieś toczy się wojna i zwykle panuje
gdzieś głód. Mógł on też wyczytać w gwiazdach i w wielkiej księdze, którą posiadał, los każdego
człowieka i odgadnąć, gdzie znajduje się zagubiona rzecz; każdy więc mieszkaniec wioski odczuwał
przed nim lęk, z wyjątkiem ojca Piotra. Nawet ojciec Adolf, który walczył z Diabłem, odczuwał
respekt przed astrologiem, zwłaszcza kiedy ten przechodził przez naszą wieś w wysokim
spiczastym kapeluszu na głowie i w długiej powłóczystej szacie ozdobionej gwiazdami, trzymając
2
w jednej ręce grubą księgę, a w drugiej laskę znaną ze swej magicznej mocy. Mówiono, że nawet
biskup słuchał czasem astrologa, ponieważ prócz obserwowania gwiazd i przepowiadania
przyszłości astrolog często dawał świadectwo swej wielkiej pobożności, co oczywiście wywierało
wrażenie na biskupie.
Lecz ojciec Piotr wcale nie interesował się astrologiem. Demaskował go otwarcie jako szarlatana i
oszusta, nie posiadającego solidnej wiedzy w żadnej dziedzinie i nie obdarzonego mocą większą od
tej, jaką posiada przeciętna ludzka istota, co oczywiście wzniecało w astrologu nienawiść do ojca
Piotra i chęć, by go zniszczyć. Byliśmy wszyscy przekonani, że to astrolog wymyślił tę historię o nie
stosownej wypowiedz) ojca Piotra i że on powiadomił o tym biskupa. Twierdzono, że ojciec Piotr
powiedział coś takiego
w obecności swej siostrzenicy Małgorzatki i chociaż Małgorzatka zaprzeczyła temu i błagała
biskupa, aby jej uwierzył i ocalił jej starego wuja od nędzy i niełaski, biskup
jednak nie chciał jej wysłuchać. Zawiesił ojca Piotra w czynnościach kapłańskich na czas
nieokreślony, gdyż nie mógł posunąć się tak daleko, aby go ekskomunikować na
podstawie świadectwa tylko jednego świadka. Teraz więc ojciec Piotr był zawieszony w
sprawowaniu swych obowiązków kapłańskich, a drugi ksiądz, ojciec Adolf, opiekował się jego
owczarnią.
Nastały ciężkie czasy dla starego księdza i Małgorzatki. Byli oni do tej pory ulubieńcami całej
wsi, lecz teraz oczywiście wszystko się zmieniło, odkąd padł na nich cień niełaski biskupa. Wielu z
ich przyjaciół całkiem ich opuściło, -a inni stali się chłodni, obojętni i oddalili się od nich. Kiedy
rozpoczęły się te strapienia, Małgorzatka była uroczą osiemnastoletnią dziewczyną, bystrą i mającą
najlepiej poukładane w głowie w całej wsi. Zarabiała nauką gry na harfie na swoją odzież i
odkładała drobne oszczędności zarobionych pieniędzy. Lecz jej uczniowie odpadali jeden po
drugim, nie pamiętano o niej, gdy były we wsi tańce i przyjęcia dla młodzieży; młodzi chłopcy
przestali bywać w jej domu, z wyjątkiem Wilhelma Meidlinga — a bez niego przecież mogliby się
byli obejść. Małgorzatka i jej wuj byli przygnębieni i czuli się opuszczeni w swym obecnym ubóstwie
i niełasce, a blask słońca zniknął z ich życia. Przez następne dwa lata sprawy układały się coraz
gorzej; ubrania niszczyły się; coraz trudniej było o kawałek chleba. Aż w końcu nadszedł kres.
Salomon Isaacs, który pożyczał im dotąd pieniądze pod zastaw domu, zawiadomił ich, że następnego
dnia zajmuje ich dom.
Rozdział II
Było nas trzech chłopców, trzymaliśmy się zawsze razem niemal od kołyski — lubiąc się
wzajemnie, a to uczucie pogłębiało się w miarę upływu lat — Mikołaj Bauman, syn naczelnika
miejscowego sądu, Seppi Wohlmeyer, syn właściciela największej gospody „Pod Złotym Jeleniem",
otoczonej ładnym ogródkiem, pełnym cienistych drzew, schodzących aż ku brzegom rzeki i łódkom
do wynajęcia; tym trzecim byłem ja sam, Teodor Fischer, syn organisty kościelnego a zarazem
dyrygenta, miejscowej kapeli; był on nauczycielem gry na skrzypcach, kompozytorem, poborcą
podatkowym w naszym okręgu, zakrystianem, pożytecznym i przez wszystkich szanowanym
obywatelem. Znaliśmy wzgórza i lasy tak dobrze, jak znają je ptaki, gdyż zawsze wędrowaliśmy
tam, kiedy tylko mieliśmy wolną chwilę — przynajmniej wtedy gdy nie pływaliśmy sami lub
łódką, nie łowili ryb, nie bawili się na lodzie lub nie zjeżdżali na sankach.
Mieliśmy swobodny dostęp do zamkowego parku, a mieli go tylko nieliczni. Byliśmy bowiem
ulubieńcami Feliksa Brandta, najstarszego sługi zamku. Często więc szliśmy tam nocą, aby
przysłuchać się, jak on opowiada o dawnych czasach i o różnych niesamowitych rzeczach, palić
fajkę razem z nim (sam nas tego nauczył), a także pić kawę. Brandt był w wojsku podczas
wojny i brał udział w oblężeniu Wiednia, tam po klęsce i ucieczce Turków wśród złupionych rzeczy
znalazł worki z kawą, a tureccy jeńcy wyjaśnili mu, co to takiego i jak sporządzać z tego smaczny
napój. Dlatego teraz zawsze miał u siebie kawę, aby ją pić samemu i budzić podziw u tych,
którzy kawy nie znali. Kiedy nadciągała burza, zatrzymywał nas na noc, a gdy grzmiało i błyskało
się na zewnątrz, opowiadał nam o duchach i okropnościach wszelkiego rodzaju; o bitwach, mor-
derstwach i okaleczeniach, i tym podobnych rzeczach, stwarzających miły i przytulny nastrój; a
zdarzenia te opowiadał obszernie, na podstawie własnego doświadczenia. Widział w swoim czasie
wiele duchów, czarownic i czarowników, a kiedyś, zabłądziwszy w górach o północy, podczas
gwałtownej burzy, ujrzał w świetle błyskawic galopującego na wietrze Szalonego Myśliwego, za
którym gnały widmowe psy w kłębach przewalających się chmur. Pewnego razu zobaczył inkuba;
3
często też widywał wielkiego nietoperza, wysysającego krew z szyi śpiących ludzi, których
nietoperz wachlował skrzydłami, aby przedłużyć ich senność, aż wyzioną ducha.
Perswadował nam, abyśmy się nie bali nadnaturalnych istot, takich jak duchy, gdyż one nie
wyrządzają krzywdy, a dlatego wędrują, że są samotne, przygnębione i potrzebują opieki pełnej
dobroci i współczucia; z czasem więc nauczyliśmy się ich nie bać i nawet schodziliśmy z nim nocą
do nawiedzonej komnaty w baszcie zamku. Duch pojawił się tylko raz, prawie niewidoczny
przesunął się obok nas, bezgłośnie uniósł w powietrzu, po czym zniknął. A my nawet nie
drgnęliśmy, bo Brandt nas na to przygotował. Powiedział nam, że ten duch nieraz zjawia się nocą i
głaszcze wilgotną i zimną ręką jego twarz, lecz nie wyrządza mu krzywdy, gdyż pragnie tylko
wzbudzić sympatię i zwrócić na siebie uwagę. Lecz najdziwniejsze było to, że Brandt widywał
anioły — prawdziwe anioły z nieba — i że rozmawiał z nimi. Nie miały one skrzydeł, nosiły
ubrania i rozmawiały, wyglądały i zachowywały się jak zwykli ludzie; nikt nie poznałby, że są to
aniołowie, gdyby nie czynili cudów, których żaden śmiertelnik nie. może uczynić, i gdyby tak
nagle nie znikali podczas rozmowy, czego również żaden śmiertelnik nie może dokonać. Mówił nam
także, że aniołowie są mili i weseli, nie ponurzy i melancholijni ,jak duchy.
Następnego ranka, po tego rodzaju rozmowie nocą wstaliśmy i po zjedzeniu z Brandtem obfitego
śniadania zeszliśmy na dół, przeszliśmy przez most i wspięliśmy się na wzgórze po lewej stronie, aż
na lesisty wierzchołek, gdzie było nasze ulubione miejsce. Tam wyciągnęliśmy się w cieniu na
trawie, aby odpocząć, palić fajkę i rozmawiać o tych dziwnych rzeczach albowiem wciąż
wywierały na nas wrażenie i zaprzątały nasz umysł. Nie mogliśmy zapalić fajek, gdyż przez
roztargnienie zapomnieliśmy krzesiwa.
Wkrótce pojawił się jakiś młody człowiek, który szedł wśród drzew w naszym kierunku, usiadł
przy nas i zagaił przyjacielską rozmowę, jakby nas znał. Lecz my nie odpowiadaliśmy mu, gdyż był
obcym, a my nie byliśmy przyzwyczajeni do obcych i unikaliśmy ich. Miał na sobie ubranie w
dobrym gatunku, był przystojny, twarz jego była ujmująca, a głos przyjemny. Miał też
bezpośredni sposób bycia, pełen wdzięku, niczym nie skrępowany, a nie jak inni chłopcy
ociężały, niezgrabny i nieśmiały. Chcieliśmy okazać mu swą przyjaźń, lecz nie wiedzieliśmy, od
czego zacząć. Wtedy pomyślałem o fajce i zastanawiałem się, czy przyjąłby to dobrze, gdybym mu
ją zaofiarował. Lecz przypomniałem sobie, że nie mamy ognia, więc posmutniałem i poczułem
się zawiedziony. On jednak spojrzał na mnie bystro i radośnie rzekł:
— Ognia? Och, nic łatwiejszego, zaraz będzie.
Byłem tak zaskoczony, że nie mogłem wykrztusić słowa, gdyż nic mu nie powiedziałem o ogniu.
On wziął fajkę, dmuchnął na nią, i nagle tytoń rozżarzył się czerwono i spirale błękitnego
dymu uleciały w górę. Skoczyliśmy na równe nogi rzucając się do ucieczki, co było całkiem na-
turalne. Przebiegliśmy kilka kroków, choć on zaklinał nas gorąco, abyśmy zostali, i zaręczał, że nie
wyrządzi nam najmniejszej krzywdy, gdyż chce zaprzyjaźnić się z nami i mieć towarzystwo.
Więc przestaliśmy uciekać, stanęliśmy i chcieliśmy zawrócić, gdyż przepełniała nas ciekawość i po-
dziw dla niego, nie mogliśmy jednak odważyć się na to. Nieznajomy w dalszym ciągu nalegał na
nas na swój łagodny, pełen perswazji sposób, a gdy zobaczyliśmy, że fajka, nie wyleciała w powietrze
i nic się nie stało, powoli nabraliśmy ufności. Wkrótce też nasza ciekawość przezwyciężyła lęk i
zaryzykowaliśmy powrót, lecz bez pośpiechu, gotowi znów rzucić się do ucieczki przy najmniejszym
sygnale ostrzegawczym.
Nieznajomy starał się nas uspokoić i miał na to sposób, nie można było długo żywić
wątpliwości ani obawiać się; jeśli ktoś był tak poważny, szczery i uprzejmy jak on,
zwłaszcza gdy przemawiał tak ujmująco. Tak więc on, po- zyskał naszą sympatię i wkrótce
byliśmy zadowoleni, swobodni i rozmowni, ciesząc się, że zdobyliśmy nowego przyjaciela. Kiedy
uczucie skrępowania całkowicie minęło, zapytaliśmy go, jak nauczył się tej zdumiewającej sztuczki;
powiedział, iż wcale się jej nie uczył, gdyż umiejętność taka była mu wrodzona — jak inne
rzeczy — jak inne niezwykłe rzeczy. — Jakie to rzeczy?
— Och, mnóstwo, nawet nie wiem ile.
— Czy możemy popatrzeć, jak je robisz?
— Pokaż nam, prosimy! — zawołali chłopcy.
— A nie uciekniecie znów?
— Nie, z pewnością nie. Prosimy, zrób to. Czy zrobisz?
— Tak, z przyjemnością, a wy nie zapomnijcie o swojej obietnicy!
Powiedzieliśmy, że jej dotrzymamy, a on wtedy podszedł do kałuży i nabrał wody w kubek
zrobiony z liścia, dmuchnął nań, wydął go, a kubek zmienił się w grudkę lodu w kształcie
4
filiżanki. Byliśmy zdumieni i oczarowani, lecz przestaliśmy się bać. Cieszyliśmy się, że jesteśmy
razem z nim, i prosiliśmy go, aby pokazał nam jeszcze inne sztuczki. Przystał na to z ochotą.
Powiedział, że da nam każdy owoc, jaki tylko zapragniemy, bez względu na to, czy jest odpowiednia
nań pora, czy nie. Przekrzykiwaliśmy się nawzajem:
— Pomarańczę!
— Jabłko!
— Winogrona!
— Są w waszych kieszeniach — powiedział, i tak w istocie było. A były to wspaniałe owoce;
jedliśmy je pragnąc, aby ich wciąż przybywało. — Znajdziecie następne tam,
gdzie poprzednie — powiedział — podobnie jak wszystko, na co tylko macie ochotę; nie
potrzebujecie nawet wymieniać nazwy rzeczy, których pragniecie, póki jestem razem
z wami, wystarczy czegoś zapragnąć, a zaraz to znajdziecie.
Nieznajomy mówił prawdę. Nie przeżyliśmy dotąd nic równie cudownego i pasjonującego. Chleb,
ciastka, słodycze, orzechy — i wszystko, czegokolwiek któryś z nas zapragnął, natychmiast się
zjawiało. Nieznajomy sam nie jadł nic, siedział tylko, gawędził i robił coraz to nowe
sztuczki, aby nas zabawić. Stworzył małą wiewiórkę zabawkę z gliny, a ona wbiegła na drzewo,
usiadła na gałęzi i głośno skrzeczała na nas. Potem stworzył psa, niewiele większego od myszy,
który zapędził wiewiórkę na drzewo i szczekając, podniecony, kręcił się wokół pnia, a, był tak
pełen życia jak prawdziwy pies. Przepędzał wiewiórkę z drzewa na drzewo i gonił ją, aż oba
zwierzaki zniknęły w lesie. Nieznajomy robił też ptaki z gliny i puszczał je wolno, a one odlatywały
ze śpiewem.
W końcu zdobyłem się na odwagę i zapytałem go, kim właściwie jest.
— Aniołem — odpowiedział po prostu; a puszczając wolno kolejnego ptaka klasnął w dłonie,
by go skłonić do lotu.
Ogarnęło nas niemal przerażenie, gdy usłyszeliśmy, co powiedział, i znów baliśmy się. Ale on
uspokoił nas, byśmy się nie bali, że nie ma powodu lękać się anioła, tym bardziej iż bardzo nas
lubi. Nie przestał mówić i gawędził tak naturalnie i po prostu, jak zawsze, a w trakcie mówienia
stworzył tłum małych ludzików, mężczyzn i kobiet, wielkości palca, którzy zaczęli pilnie pracować.
Oczyścili i zrównali skrawek trawy w kształcie kwadratu, wielkości kilku jardów, i zaczęli na nim
budować wymyślny zameczek. Kobiety mieszały wapno i wnosiły je na rusztowanie wiadrami
trzymanymi na głowach, tak jak robią to zwykle nasze robotnice, mężczyźni zaś układali cegły
warstwami. Pięciuset tych małych ludzików krzątało się szybko wokół, pracując pilnie i ocierając
pot z twarzy w sposób tak naturalny jak w życiu. Pochłonięci ciekawością śledziliśmy, jak tych
pięciuset ludzików wznosi zamek stopień po stopniu, układając jedną warstwę na drugą, a zamek
nabiera kształtu i symetrii; wnet opuściło nas uczucie przerażenia, znów odzyskaliśmy spokój i
swobodę. Zapytaliśmy wtedy nieznajomego, czy my też możemy zrobić ludzi; odrzekł, że tak, i
kazał Seppiemu zrobić armatę na mury, Mikołajowi halabardników w napierśnikach, nagolennikach i
hełmach, mnie zaś polecił ulepić kawalerię i konie. Zlecając nam te zadania, zwracał się do nas po
imieniu, lecz nie wyjawił nam, skąd je zna. Wtedy Seppi zapytał nieznajomego, jakie jest jego
imię, a on odpowiedział spokojnie: „Szatan" — podstawił małą grudkę i schwytał na nią
spadającą właśnie z rusztowania kobietkę — po czym postawił ją na jej dawnym miejscu
mówiąc:
— Co za idiotka, cofa się nie zdając sobie sprawy, czymto grozi.
Tak zaskoczyło nas jego imię, że wypuściliśmy z rąk rzeczy, które właśnie zrobiliśmy:
armatę, halabardnika i konia. Rozbiły się na kawałki. Szatan roześmiał się i spytał, co nam się
stało. Odpowiedziałem:
— Ależ nic, tylko to trochę dziwne imię jak dla anioła.
Zapytał mnie wtedy:
— Właściwie dlaczego?
-— Ponieważ to jest... to jest... imię tego, no wiesz.
— Tak, on jest moim wujem.
Powiedział to spokojnie, lecz nam zaparło na chwilę dech, a serca zaczęły mocno bić.
Wydawało nam się, że nie zauważył tego, ponieważ wziął do naprawy naszych halabardników i
pozostałe rzeczy. Po chwili wręczył nam je naprawione mówiąc:
— Czyżbyście nie pamiętali? — on także był kiedyś aniołem.
— Tak, to prawda — rzekł Seppi. Nie przyszło mi to do głowy.
5
— Przed upadkiem był nieskalany.
— Tak — rzekł Mikołaj — był bez grzechu. .
— Pochodzimy z dobrej rodziny — rzekł Szatan — nie ma od niej lepszej. On jest jedynym
jej członkiem, który kiedykolwiek zgrzeszył.
Nie umiem wyrazić, jak bardzo to wszystko było dla nas fascynujące. Czy znacie ten rodzaj
drżenia, które ogarnia was, gdy widzicie cos niezwykłego, niesamowitego i pociągającego, co
sprawia wam straszliwą radość z tego, że żyjecie i możecie na to patrzeć; gdy spoglądacie na tę
rzecz, a wargi wam wysychają, i oddech rwie się, lecz za wszystkie skarby świata nie chcielibyście
być gdzie indziej. Rozsadzała mnie chęć, by zadać jedno pytanie, miałem je już na końcu języka i
nie mogłem powstrzymać się — ale zarazem wstydziłem się je zadać, gdyż mogłoby się okazać,
że jestem źle wychowany. Szatan postawił wołu na ziemi, którego właśnie ulepił, uśmiechnął się
do mnie i rzekł:
— Nie będzie to brakiem wychowania, a nawet gdyby było, i tak wybaczyłbym ci to. A
więc pytasz, czy go widziałem? Milion razy. Odkąd byłem małym, tysiącletnim
dzieckiem zajmowałem drugie z kolei miejsce wśród jego ulubieńców i znajdowałem się pod opieką
aniołów-nianiek, należących do naszego rodu i związanych z nami więzami krwi — że użyję
ludzkiego zwrotu — tak, od tego czasu aż do upadku, który zdarzył się przed ośmiu tysiącami lat
według waszej rachuby czasu.
— Przed ośmiu tysiącami!
— Tak — zwrócił się do Seppiego i ciągnął dalej, jakby odpowiadając na coś, co snuło się po
głowie Seppiego — Dlatego właśnie wyglądam jak chłopiec, bo ciągle nim jestem. Dla nas to, co
wy nazywacie czasem, jest czymś przestrzennym, potrzeba długiego przeciągu czasu, aby anioł
osiągnął dojrzałość.
W moim umyśle zrodziło się nowe pytanie, a on zwrócił się do mnie i odpowiedział na nie.
— Mam szesnaście tysięcy lat według waszej rachuby. — Po czym zwracając się do
Mikołaja rzekł:
— Nie, upadek nie dotyczył mnie ani reszty naszych krewnych, tylko jego, którego imię
noszę. To właśnie on zjadł owoc z drzewa, a potem skusił nim mężczyznę i kobietę. My, pozostali,
jesteśmy nieświadomi grzechu; nie jesteśmy zdolni do popełnienia go, nie ma na nas skazy i
na zawsze już pozostaniemy w tym stanie.
Dwóch małych robotników kłóciło się bzykającymi jak trzmiele głosikami, przeklinając i
wymyślając sobie nawzajem, po czym zaczęli się bić, aż polała się krew; w końcu zwarli się w
walce na śmierć i życie. Szatan wyciągnął rękę i zmiażdżył ich palcami, aż życie uszło z nich,
odrzucił ich na bok, po czym chusteczką starł krew z palców i podjął wątek rozmowy tam, gdzie go
przerwał.
— Nie możemy źle postępować ani nie mamy do zła pociągu, ponieważ go nie znamy.
Była to dziwna rozmowa w tych okolicznościach, lecz nawet tego nie zauważyliśmy, tak byliśmy
przerażeni i zasmuceni bezsensownym morderstwem, które Szatan popełnił przed chwilą — gdyż
to było morderstwo, i tak należało je nazwać, tym bardziej że nie było dla niego okoliczności
łagodzących ani żadnego usprawiedliwienia, ponieważ ci ludzie nie wyrządzili mu krzywdy.
Pogrążyło nas to w głębokim smutku, gdyż już zdążyliśmy naszego towarzysza pokochać i
uważaliśmy że jest szlachetny, piękny i miłosierny; uwierzyliśmy, że jest aniołem, zaś to okrucień-
stwo poniżyło go w naszych oczach; a przecież dotychczas byliśmy z niego dumni. On tymczasem
ciągnął rozmowę dalej, jakby nic się nie stało; opowiadał nam o swoich podróżach i ciekawych
rzeczach, które widział w wielkich światach naszego systemu słonecznego i innych systemów
słonecznych, znajdujących się w niezmiernie odległej przestrzeni; opisywał zwyczaje istot
nieśmiertelnych zamieszkujących te światy, fascynując nas, oczarowując i rzucając na nas urok
mimo godnej ubolewania sceny, która wciąż stała nam przed oczyma, gdyż żony martwych
ludzików, znalazłszy zmiażdżone ciała swoich mężów płakały nad nimi, szlochały, lamentowały, a
ksiądz ze skrzyżowanymi na piersi rękoma ukląkł przy nich modląc się. Tłum rozpaczających
przyjaciół zgromadził się wokół nich i odkrywszy z szacunkiem głowy skłonił je, zaś po wielu
twarzach spływały łzy. Szatan nie zwracał uwagi na tę scenę, póki cichy odgłos płaczu i modlitw go
nie zniecierpliwił; wtedy wyjął ciężką deskę z naszej huśtawki, położył ją na ziemi i wgniótł
wszystkich tych ludzi w ziemię, jakby to były muchy, po czym znów podjął przerwaną
rozmowę.
6
Żeby anioł zabijał księdza! Anioł, który nie umiał wyrządzać zła, a jednak z zimną krwią niszczył
setki bezbronnych, biednych mężczyzn i kobiet, którzy nigdy nie wyrządzili mu nic złego! Ten
ohydny czyn wzbudził w nas wstręt. I pomyśleć, że żadna z tych biednych istot nie była
przygotowana na śmierć z wyjątkiem księdza, gdyż żadna z nich nie wysłuchała nigdy mszy ani
nawet nie widziała kościoła. A my byliśmy świadkami, jak dokonywano morderstw, i naszym
obowiązkiem było donieść o tym komu należy, aby sprawiedliwości stało się zadość. Ale
Szatan w dalszym ciągu mówił i oczarował nas
znów swoim zdradliwie melodyjnym głosem. Sprawił, że zapomnieliśmy o wszystkim, mogliśmy
tylko go słuchać, kochać i być jego niewolnikami, z którymi mógł postępować, jak chciał. Radością
napawało nas przebywanie w jego towarzystwie — jak również spoglądanie w błękit jego oczu,
zaś dotyk ręki Szatana przejmował nasze żyły ekstazą.
Rozdział III
Przybysz widział wszystko, był wszędzie, wiedział o wszystkim i niczego nie zapominał. To,
czego inni muszą się uczyć latami, on wiedział od pierwszego spojrzenia; nie było dla niego
trudności. Kiedy opowiadał, wydawało się, że rzeczy ożywają na naszych oczach. Widział
stworzenie świata, był obecny przy stworzeniu Adama; widział, jak Samson uniósł filary i
zmiażdżył świątynię zamieniając ją w ruinę; widział śmierć Cezara; opowiadał o życiu
codziennym w niebie, widział też potępionych, skręcających się w piekle w czerwonych falach
żaru. Sprawiał, że widzieliśmy to wszystko, jakbyśmy tam byli i oglądali to na własne oczy.
Czuliśmy też, choć nic nie wskazywało na to wyraźnie, że te sprawy są dla niego czymś więcej
niż rozrywką. Te wizje piekła, te biedne dzieci i kobiety, dziew-
częta, chłopcy i mężczyźni krzyczący i zanoszący błagania w trwodze — przecież my sami ledwie
mogliśmy to znieść, lecz on pozostał tak obojętny, jakby cierpiący byli sztucznymi szczurami,
które płoną w sztucznym ogniu.
Zawsze też gdy mówił o mężczyznach i, kobietach zamieszkujących tę ziemię i o ich czynach —
nawet najwspanialszych i najwznioślejszych — wstydziliśmy się skrycie, gdyż jego zachowanie
świadczyło, że zarówno oni sami jak i ich czyny miały dla niego jakże znikome znaczenie; często
odnosiło się wrażenie, że mówił o muchach. Kiedyś powiedział nawet wyraźnie, że ludzie
zamieszkujący ziemię są dla niego interesujący — pomimo że są tak tępi, głupi, pospolici,
zarozumiali, schorowani i słabi — cały ten obdarty, biedny i bezwartościowy tłum. Powiedział
to naturalnym tonem, bez goryczy, tak jakby ktoś mówił o cegłach, nawozie lub innej rzeczy
bez czucia i znaczenia. Czułem, że nie miał zamiaru nas obrazić, więc w myślach przypisałem takie
postępowanie jego nie dość dobrym manierom.
— Maniery! — powiedział. — Przecież to, co mówię, to prawda, a prawda to dobre maniery;
maniery są fikcją. Zamek jest już gotowy. Czy wam się podoba?
Zamek musiał się podobać każdemu. Przyjemnie było nań popatrzeć, taki był kształtny, ładny i
przemyślnie wykończony we wszystkich szczegółach, aż do małych chorągiewek powiewających na
wieżyczkach. Szatan powiedział, że musimy rozmieścić artylerię i rozstawić halabardników oraz
konnicę. Nasze ludziki i konie przedstawiały śmieszny widok; były tej samej wielkości co
budowla, dla której były przeznaczone, nie nabyliśmy bowiem jeszcze wprawy w robieniu takich
rzeczy. Szatan powiedział nam, że są najgorsze z tych, jakie widział. A kiedy dotknął ich i ożywił,
poruszały się niezwykle śmiesznie z powodu nierównej długości nóg. Mali ludzie kręcili się w kółko i
padali, jakby byli pijani, przez co zagrażali życiu innych znajdujących się w pobliżu. W końcu
przewrócili się i leżeli bezbronnie, wierzgając nogami. I chociaż był to przykry widok, nie mogliśmy
się powstrzymać od śmiechu. Armaty były naładowane ziemią, aby wystrzelić na wiwat, lecz były
tak krzywe i źle uformowane, że wszystkie rozleciały się w chwili wystrzału i zabiły
niektórych artylerzystów, innych zaś okaleczyły. Szatan zapowiedział teraz burzę i trzęsienie ziemi,
jeśli sobie tego życzymy, lecz pod warunkiem, że staniemy z dala, poza niebezpieczeństwem.
Chcieliśmy odwołać ludzików, lecz on nakazał nam nie zwracać na nich uwagi, gdyż nie mają
najmniejszego znaczenia; w razie potrzeby możemy zrobić ich więcej, kiedy tylko zechcemy.
Nieduża, czarna burzowa chmura obniżyła się nad zamkiem, a miniaturowe błyskawice jęły
błyskać, grzmoty rozlegać się, ziemia zaczęła się trząść, wiatr zaś świszczał i huczał. Deszcz
spadł, ludzie szukali schronienia. Zamek majaczył niewyraźnie w tym świetle; błyskawice miotały
ognie, pioruny trafiały w zamek, aż wznieciły w nim pożar. Z chmur błyskały czerwone i okrutne
7
płomienie, a ludzie wybiegli z krzykiem, lecz Szatan wsunął ich z powrotem, nie zwracając
uwagi na nasze prośby, błagania i płacz. I pośród wycia wichru i migotania błyskawic
wyleciał w powietrze magazyn z amunicją; wstrząsy rozdarły ziemię i ruiny zamku zapadły się
w szczelinę, która pochłonęła je na naszych oczach, aż w końcu zamknęła się nad ludzikami,
grzebiąc te wszystkie niewinne istoty. Spośród pięciuset biednych ludzików nie ocalał ani jeden.
Byliśmy zrozpaczeni i nie mogliśmy powstrzymać się od płaczu.
— Nie płaczcie — rzekł Szatan. — Oni nie przedstawiali żadnej wartości.
— Ale poszli do piekła!
— Och, to nie ma znaczenia; możemy zrobić jeszcze mnóstwo innych.
Na nic nie zdały się wszelkie usiłowania, by go wzruszyć, był zupełnie pozbawiony uczuć i nie
mógł nas zrozumieć. Tryskał humorem i był tak wesoły, jakby odbyło się wesele a nie szatańska
masakra. Zawziął się, żebyśmy to samo odczuwali co i on; i oczywiście jego czary to sprawiły. Bez
najmniejszej trudności robił z nami, co tylko -chciał. Po chwili już tańczyliśmy na tym grobie, a on
przygrywał nam na dziwnym słodko brzmiącym instrumencie, który wyjął z kieszeni, a muzyką tą
— podobnej nie ma, chyba w niebie, stamtąd ją właśnie przyniósł, jak nam oświadczył —
doprowadził nas niemal do szaleństwa z rozkoszy. Nie mogliśmy, oderwać od niego wzroku, a
spojrzenia naszych oczu wyrażały uczucia naszych serc i uwielbienie bez słów.
Jego taniec także miał niebiańskie pochodzenie, zaiste przejawiała się w nim rajska
szczęśliwość.
Powiedział nam, że musi teraz odejść, aby załatwić pewną sprawę. Lecz nie mogliśmy znieść
nawet myśli o tym. Przytuliliśmy się do niego usilnie prosząc, aby z nami jeszcze trochę
pozostał. Spodobało mu się to tak bardzo, że przyrzekł jeszcze nie odchodzić, lecz z nami
pozostać, możemy więc z nim usiąść i porozmawiać przez chwilę. Wyznał, że jego prawdziwym
imieniem jest „Szatan" i tylko nam będzie pod nim znany, lecz na użytek obcych ludzi wybrał
specjalne imię i nazwisko, takie jakie ludzie zwykle noszą — Filip Traum.
Brzmiało ono dziwnie i pospolicie w odniesieniu do takiej istoty jak on! Lecz takie było jego
postanowienie, więc nie odezwaliśmy się ani słowem, gdyż wystarczało, że tak zdecydował.
Tego dnia widzieliśmy wiele cudów, toteż i w myślach wyobraziłem sobie, jak przyjemnie
będzie opowiedzieć o tym w domu, lecz on przejrzał moje marzenia i rzekł:
— Nie, wszystkie te sprawy są tajemnicą nas czterech. Nie dbam o to, że będziecie próbowali
o nich opowiedzieć, jeśli chcecie, lecz ja tak zabezpieczę wasze języki, że nie zdradzą naszej
tajemnicy.
Rozczarowało nas to, lecz cóż można było poradzić, tylko z piersi wyrwało nam się kilka
westchnień. Rozmawialiśmy w dalszym ciągu przyjemnie, a on czytał w naszych myślach i
odpowiadał na nie, mnie zaś wydawało się to najcudowniejszą rzeczą, którą uczynił; on jednak
przerwał moje marzenia i rzekł:
— Nie, to byłoby cudowne dla was, lecz nie dla mnie. Nie mam ograniczeń jak wy. Nie
podlegam ludzkim uwarunkowaniom. Mogę ocenić i zrozumieć wasze ludzkie słabostki, gdyż
uczyłem się o nich, lecz sam ich nie posiadam. Moje ciało nie jest rzeczywiste, choć wydaje się
wam namacalne, gdy go dotykacie. Mój ubiór nie jest rzeczywisty; jestem duchem. Ale oto
nadchodzi ojciec Piotr. — Rozejrzeliśmy się wokoło, nikogo jednak nie dostrzegliśmy.
— Nie jest jeszcze w zasięgu wzroku, lecz zaraz go zobaczycie.
— Czy znasz go, Szatanie?
— Nie.
— Czy porozmawiasz z nim, gdy tu przyjdzie? On nie jest tak niewykształcony i tępy jak my,
a na pewno chciał by z tobą pomówić. Czy porozmawiasz z nim?
— Innym razem tak, lecz teraz nie. Muszę już iść i załatwić swą sprawę. Oto i on; teraz go już
widzicie. Bądźcie cicho i nic się nie odzywajcie.
Podnieśliśmy wzrok i rzeczywiście zobaczyliśmy ojca Piotra idącego ku nam między
kasztanami. Siedzieliśmy razem w trójkę na trawie, a Szatan siedział naprzeciw nas na ścieżce.
Ojciec Piotr nadchodził ze zwieszoną głową, pogrążony w myślach i zatrzymał się na parę jardów
przed nami, zdjął kapelusz i wyjął jedwabną chustkę, którą otarł twarz. Robił wrażenie, jakby
chciał za chwilę do nas przemówić, lecz nie uczynił tego. A potem wymamrotał:
— Nie mam pojęcia, co sprowadziło mnie tutaj; wydaje się, jakbym dopiero co był w mym
gabinecie — lecz sądzę, że śniłem w ciągu ostatniej godziny i przeszedłem cały ten kawałek
drogi nie zauważywszy tego nawet, gdyż jestem nieswój w tych niespokojnych czasach. —
8
Potem ruszył dalej mamrocząc coś do siebie i przeszedł wprost przez Szatana, jakby tam nic nie
było. Patrzyliśmy na to z zapartym tchem. Odruchowo chcieliśmy wykrzyknąć, tak jak zwykle
na widok czegoś niezwykłego, lecz coś tajemniczo powstrzymało nas i zachowaliśmy spokój,
jedynie nasz oddech stał się krótki i urywany. Po chwili drzewa skryły ojca Piotra, a Szatan
rzekł:
— Tak jak wam powiedziałem — jestem tylko duchem.
— Tak, wiemy to teraz — rzekł Mikołaj — ale my nie
jesteśmy duchami. Jasne, że ciebie nie dostrzegł, lecz czyż byśmy także byli niewidzialni?
Patrzył na nas, lecz nie wydawało się, że nas widzi.
— Nie, nikt z nas nie był dla niego widzialny, gdyż tak chciałem.
— Wydawało nam się to zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe, że widzimy te wszystkie
fantastyczne i cudowne rzeczy i że to nie sen. A on rzeczywiście siedział obok, wyglądając jak
każdy z nas — taki był naturalny, bezpośredni, czarujący i rozmowny jak zawsze; nie — słowa
nie mogą oddać tego, co czuliśmy w tej chwili. Była to ekstaza, a ekstazy nie da się wyrazić
słowami. Odczuwa się ją jak muzykę, a przecież o muzyce nie można opowiedzieć tak, aby ktoś
inny mógł ją odczuć. Szatan znów cofnął się do dawnych wieków i wskrzesił je przed naszymi
oczyma. Widział tyle rzeczy, tyle rzeczy! Cudownie było tak patrzeć na niego, próbując sobie
wyobrazić, co to znaczy mieć takie doświadczenie za sobą.
Uświadomiliśmy sobie, że każdy z nas jest nędzną, pospolitą istotą, żyjącą ledwie jeden dzień —
jeden krótki, marny dzień. Lecz on nic nie powiedział, aby podtrzymać naszą słabnącą dumę — nie,
nie wyrzekł ani słowa. Zawsze mówił o ludziach w ten sam obojętny sposób — tak jak się mówi
- o cegłach, stertach nawozu i tym podobnych rzeczach. Można było dostrzec, że pod żadnym
względem ludzkie istoty nie mają dla niego najmniejszego znaczenia. Czuliśmy, że nie ma
zamiaru nas obrazić, tak jak my nie chcemy obrazić cegły, kiedy ją rozłupujemy; uczucia cegły są
dla nas niczym, nigdy nie przychodzi nam na myśl, aby zastanawiać się, czy cegła coś odczuwa,
czy nie.
Pewnego razu, gdy Szatan zgromadził razem najsławniejszych królów, zdobywców, poetów,
proroków, piratów i żebraków — jak stertę cegieł — ośmieliłem się wstawić za człowiekiem i
zapytałem go, dlaczego dostrzega tak dużą różnicę między ludźmi a sobą. Musiał zastanowić się
nad tą kwestią przez chwilę; wydawało się, że nie może pojąć, dlaczego postawiłem tak dziwne
pytanie. Po czym odpowiedział:
— Różnica między człowiekiem a mną? Różnica między śmiertelnym a nieśmiertelnym? Pomiędzy
obłokiem a duchem? — Wziął do ręki stonogę, która pełzła po kawałku kory: — Jakaż jest różnica
pomiędzy Cezarem a tym stworzeniem?
Odrzekłem: — Nie można porównywać istot, które z racji swej natury i różnicy w czasie
są nieporównywalne.
— Sam odpowiedziałeś na swe pytanie — rzekł Szatan. — Uzasadnię to bliżej: człowiek
został utworzony z prochu ziemi, widziałem, to. Ja nie jestem utworzony z prochu ziemi.
Człowiek jest zbiorowiskiem chorób, przybytkiem nieczystości; przychodzi dziś i odchodzi jutro;
powstaje jako proch, a odchodzi jako fetor. Ja zaś należę do arystokracji Nieprzemijających.
Człowiek ponadto ma zmysł moralny, czy rozumiecie? Ma z m y s ł mor a l n y. To samo
stanowi już wystarczającą różnicę między nami.
Skończył, jakby to wyjaśniło całą sprawę. Było mi smutno, gdyż w owym czasie miałem
zaledwie mgliste pojęcie o tym, co to jest z m y s ł m o r a l n y . Wiedziałem tylko, że jesteśmy
dumni z tego, iż go posiadamy. A kiedy Szatan wyrażał się o nim w ten sposób, raniło mnie
to i czułem się jak dziewczyna, którą myśli, że wszyscy podziwiają jej ulubione stroje, a potem
podsłucha, jak ludzie się z nich wyśmiewają. Przez chwilę wszyscy milczeliśmy, a ja czułem się
przygnębiony. Szatan znów nawiązał z nami rozmowę i wkrótce zaczął tryskać wesołością i
radością życia, a mój nastrój się poprawił. Opowiadał nam tak dowcipne historie, że wywoływały w
nas huragan śmiechu; a gdy wspomniał o czasach, kiedy Samson przywiązał pochodnie do lisich
ogonów i wpuścił lisy w zboże Filistynów, a sam siedział na płocie, bił się po udach śmiejąc się,
a łzy ciekły mu po policzkach, aż stracił równowagę i spadł z płotu :— wspomnienie tego też
rozśmieszyło Szatana, więc wszyscy bawiliśmy się przyjemnie i wesoło. Od czasu do czasu
powtarzał:
— Muszę teraz załatwić pewną sprawę.
— Nie odchodź — prosiliśmy go. — Jeszcze nie, zostań z nami. Nie wrócisz.
9
— Ależ tak, wrócę. Daję na to słowo.
— Kiedy? Dziś wieczór? Powiedz, kiedy.
— Niedługo. Zobaczycie.
— Lubimy cię.
— Ja was też. Na dowód tego pokażę wam coś ładnego. Zwykle, kiedy odchodzę, po prostu
znikam, lecz teraz rozwieję się i pokaże wam, jak to robię. Wstał i szybko nastąpiło to, co
zapowiedział. Stopniowo rozrzedzał się, aż w końcu stał się bańką mydlaną, zachowując jednak
swój kształt. Można było dostrzec poprzez niego krzewy tak wyraźnie, jak widzi się rzeczy
przez bańkę mydlaną; wokół niego lśniły delikatne tęczowe barwy, a obok wzlatywało coś na
kształt ramy okiennej, co pojawia się zwykle na powierzchni bańki. Widzieliście nieraz, jak bańka
uderza o dywanik i lekko odbija się kilkakrotnie, nim pęknie. On zrobił to samo. Skoczył,
dotknął trawy — potoczył się — wzleciał — znów dotknął trawy i tak powtórzył to parę
razy, aż eksplodował — paff! — i oto tam, gdzie się przedtem znajdował, było tylko puste miejsce.
Był to piękny i niezwykły widok. Nie powiedzieliśmy ani słowa, tylko siedzieliśmy pełni
podziwu, marząc na jawie i mrugając oczyma ze zdziwienia. W końcu Seppi podniósł się i rzekł
smutno wzdychając:
— Zdaje mi się, jakby to się nigdy nie zdarzyło. Mikołaj westchnął i powiedział coś podobne-
go. Czułem się nieszczęśliwy słysząc te słowa, gdyż był to ten sam mrożący krew w żyłach lęk,
który przejmował mą duszę. Wtedy zobaczyliśmy biednego starego ojca Piotra, jak powracał
z pochyloną głową i szukał czegoś na ziemi. Kiedy był już blisko, dostrzegł nas i spytał:
— Od jak dawna tu jesteście, chłopcy? — Już dobrą chwilę, ojcze.
— To znaczy byliście tu, kiedy przechodziłem tędy po raz pierwszy, więc może pomożecie
mi. Czy przyszliście tą ścieżką?
— Tak, ojcze.
— To dobrze. I ja przyszedłem tą samą drogą. Zgubiłem swój trzos. Nie było w nim wiele,
ale i ta odrobina to już dla mnie majątek, gdyż to było wszystko, co posiadam. Czy nie
widzieliście go przypadkiem?
— Nie, ale pomożemy ojcu go szukać. — O to właśnie chciałem was prosić. Ależ oto i on! Nie
zauważyliśmy, że trzosik leżał w tym samym miejscu, gdzie Szatan zaczął się rozrzedzać — jeśli
on rzeczywiście się rozwiał, a nie było to jedynie naszym złudzeniem. Ojciec Piotr podniósł
trzos, ale wyglądał na bardzo zdziwionego.
— To mój trzos — rzekł — ale nie jego zawartość. Jest gruby, mój był piaski; mój był lekki, a
ten jest ciężki. — Otworzył trzos. Był on tak wypchany, jakby wypełniały go złote monety.
Ojciec Piotr pozwolił nam napatrzeć się na trzos do syta, a my oczywiście wpatrywaliśmy się
weń, gdyż nigdy dotychczas nie widzieliśmy takiej masy pieniędzy naraz. Już otwieraliśmy
usta, żeby powiedzieć:
„Szatan to zrobił!", lecz głos nie wyszedł z nich. Rozumiecie? Nie mogliśmy powiedzieć tego,
czego nie życzył sobie Szatan; sam nam to przecież zapowiedział.
— Chłopcy, czy to wasza sprawka?
Pobudziło nas to do śmiechu. I on też roześmiał się zrozumiawszy, że jest to głupie pytanie.
— Kto tu był?
Nasze usta otworzyły się, by odpowiedzieć, i pozostały otwarte przez chwilę, gdyż nie
mogliśmy powiedzieć „Nikt", ponieważ byłoby to nieprawdą, a właściwe słowo nie
przychodziło nam' na myśl; wtedy wpadłem na pomysł i rzekłem:
— Nie było tu żadnej istoty ludzkiej.
— Tak jest — przytaknęli pozostali i zamknęli usta.
— To nieprawda — rzekł ojciec Piotr i spojrzał na nas bardzo surowo.
— Przechodziłem tędy przed chwilą i nie było tu nikogo, lecz to nic nie znaczy, od tej
pory ktoś musiał tu być. Nie twierdzę, że ta osoba była tu, zanim wyście przyszli, i nie mam
na myśli, że wyście ją widzieli, lecz ktoś przeszedł tędy, to wiem na pewno. Czy możecie dać
słowo, że nie widzieliście nikogo?
— Nie było tu żadnej istoty ludzkiej.
— Wystarczy. Wiem, że mówicie prawdę.
Zaczął przeliczać pieniądze na ścieżce, a my na kolanach pomagaliśmy mu układać je w małe
stosy.
10
— Tysiąc sto dukatów z okładem! — wykrzyknął. - Och, na Boga, gdyby to było moje!
— A ja tak bardzo tych pieniędzy potrzebuję! — Głos mu się załamał, a wargi zaczęły drżeć.
— Te pieniądze należą do ojca! — wykrzyknęliśmy wszyscy naraz — aż do ostatniego
grosza!
— Nie, nie są moje. Moje są jedynie cztery dukaty, a reszta... — I zaczął snuć marzenia,
biedaczysko, a głaszcząc niektóre monety zapomniał, gdzie się znajduje; aż
litość brała patrzeć, jak tam przykucnął, zwiesiwszy starą, siwą i obnażoną głowę.
— Nie — rzekł — ocknąwszy się z marzeń — to nie są moje pieniądze. Nie mogę tego wyjaś-
nić. To chyba sprawka jakiegoś wroga... to musi być pułapka.
Mikołaj odezwał się: — Ojcze Piotrze, z wyjątkiem astrologa nie macie we wsi żadnego wroga,
tak samo Małgorzatka. Nie ma nawet śladu takiego bogatego wroga, żeby zaryzykował tysiąc
sto dukatów na spłatanie ojcu tak paskudnego figla. Nieprawdaż, ojcze?
Nie mógł zbić tego argumentu i uradował się. — Lecz to nie moje pieniądze, rozumiecie —
w każdym razie nie moje.
Powiedział to z namysłem, jak człowiek, który nie zmartwiłby się, lecz ucieszył, gdyby ktoś
mu się sprzeciwił.
— Te pieniądze należą do ojca. Możemy ta poświadczyć. Nieprawda, chłopcy?
— Tak jest. I możemy to potwierdzić.
— Niech was Bóg błogosławi, prawie przekonaliście mnie; tak, naprawdę. Gdybym miał
choćby sto kilka dukatów! Dom jest oddany pod zastaw hipoteczny na tę sumę, a my nie
będziemy mieć schronienia, gdzie moglibyśmy złożyć nasze głowy, jeśli do jutra nie zapłacimy
tej sumy.
A te cztery dukaty to wszystko, co mamy...
— Te pieniądze należą do ojca w całości, ojciec po winien je wziąć — ręczymy, że
wszystko jest w porządku.
Czyż nie tak, Teodorze? Czy nie tak, Seppi?
Obydwaj przytaknęliśmy, a Mikołaj wypchał stary zniszczony trzos pieniędzmi i wręczył go
właścicielowi. Ojciec Piotr powiedział, że zabierze tylko dwieście dukatów, gdyż jego dom jest
dostatecznym zabezpieczeniem na sumę, a resztę zainwestuje na procent do czasu, aż zgłosi
prawowity właściciel. Ze swej strony musieliśmy też podpisać dokument stwierdzający, w jaki
sposób ojciec Piotr doszedł do posiadania tej sumy; dokument, który miał zamiar pokazać
mieszkańcom wioski jako dowód, iż nie wydobył się ze swych tarapatów w nieuczciwy sposób.
Rozdział IV
Następnego dnia, kiedy ojciec Piotr zapłacił złotem Salomonowi Isaacsowi, a resztą pieniędzy
zostawił u niego na procent, wywołało to mnóstwo komentarzy. Wiele spraw zmieniło się też na
lepsze; szereg osób złożyło mu wizytę, aby pogratulować; mnóstwo zaś obojętnych starych przy-
jaciół znów zaczęło okazywać staremu księdzu życzliwość i przyjaźń; dla ukoronowania tego
wszystkiego zaproszono Małgorzatkę na przyjęcie.
Nie było w tej historii nic tajemniczego. Ojciec Piotr opowiedział ze wszystkimi szczegółami
o tym, co go spotkało, utrzymując, że nie da się tego inaczej wytłumaczyć niż jako zrządzenie
Opatrzności.
Ten i ów potrząsał głową nadmieniając poufnie, że wygląda to raczej na sprawkę Szatana.
Rzeczywiście była to nadzwyczaj trafna uwaga jak na tak prostych ludzi. Niektórzy kręcili się
wokół ojca Piotra, podstępnie starając się nakłonić nas, chłopców, do „powiedzenia prawdy";
równocześnie przyrzekali, że zachowają to dla siebie, gdyż chcą wiedzieć jedynie dla własnej
satysfakcji, ponieważ całe to zdarzenie jest tak intrygujące. Chcieli nawet kupić od nas tę
tajemnicę i zapłacić pieniędzmi. Ach, gdybyśmy umieli wymyślić coś odpowiedniego — lecz
zabrakło nam pomysłów — więc musieliśmy wypuścić z rąk taką okazję, a szkoda.
Zachowaliśmy tę tajemnicę bez trudu, lecz ta druga, o wiele ważniejsza i bardziej niezwykła,
paliła nam wnętrzności, bardzo pragnąc wydobyć się na zewnątrz, a my również chcieliśmy
wyjawić ją i zadziwić innych ludzi. Musieliśmy ją jednak zachować dla siebie, choć naprawdę ona
sama strzegła swej nienaruszalności. Szatan zapowiedział, że tak będzie, i było. Co dzień
spotykaliśmy się w lesie, ażeby móc rozmawiać o Szatanie, naprawdę był to jodyny temat,
11
który zaprzątał nasze myśli i pochłaniał nas całkowicie. Dzień i noc wyglądaliśmy Szatana mając
nadzieję, że przyjdzie, i coraz większe ogarniało nas znie- cierpliwienie, kiedy się nie zjawiał.
Przestali nas interesować inni chłopcy i nie chcieliśmy brać udziału w ich zabawach i wyczynach.
Wydawały nam się tak bardzo nudne od czasu spotkania z Szatanem, a poczynania chłopców .
tak błahe 1 pospolite po, wysłuchaniu o przygodach Szatana w czasach starożytnych i na różnych
konstelacjach; po cudach, które czynił, po rozpływaniu się w nicość, po wybuchach i tym
wszystkim.
Przez pierwszy dzień żyliśmy w ciągłym lęku, i pod tym lub innym pretekstem
zachodziliśmy do domu ojca Piotra, obserwując go bacznie. Obawialiśmy się bowiem, że złote
monety rozkruszą się i rozpadną w popiół jak wszystkie zaczarowane pieniądze. Lecz tak się nie
stało. Uspokoiliśmy się więc, że to szczere złoto, i opuścił nas lęk.
Było jednak pewne pytanie, które już dawno chcieliśmy zadać ojcu Piotrowi. W końcu
następnego wieczoru, po ciągnięciu losów w postaci słomek zadałem je trochę nieśmiało.
Zapytałem ojca Piotra jakby mimochodem, choć nie zabrzmiało to tak naturalnie, jak tego
pragnąłem, gdyż nie bardzo wiedziałem, jak się zachować.
— Co to jest zmysł moralny, proszę ojca?
Spojrzał spoza wielkich okularów na mnie ze zdziwieniom i rzekł: — Przecież to zdolność,
która umożliwia nam odróżnianie dobra od zła.
Rzuciło to na sprawę nieco światła, ale nie rozjaśniło jej w pełni. Byłem trochę
rozczarowany i do pewnego stopnia czułem zażenowanie. Czekał, abym coś jeszcze dodał, więc
w braku czegoś lepszego zapytałem: — Czy to coś cennego?
— Cennego? Mój Boże, to jedyna rzecz, chłopcze, która wynosi człowieka ponad śmiertelne
zwierzęta i czyni zeń dziedzica nieśmiertelności!
Gdy to usłyszałem, nic już nie przyszło mi do głowy, wyszedłem więc razem z innymi chłopcami.
Odeszliśmy t tym nieokreślonym uczuciem, jakbyśmy nie najedli się do syta. Chłopcy chcieli,
abym im wszystko opowiedział, lecz byłem na to zbyt zmęczony Wychodząc przeszliśmy przez
salon, gdzie Małgorzatka siedziała przy szpinecie i uczyła Marię Lueger. A więcjedna z
niewiernych uczennic wróciła, i do tego wpływowa, a inne z pewnością pójdą w ślad za nią.
Małgorzatka zerwała się, podbiegła ku nam i znów nam dziękowała ze łzami w oczach —
było to już po raz trzeci — za uratowanie jej i jej wuja od wyrzucenia z domu; my zaś znów
odrzekliśmy, że to nie nasza zasługa. Takie już miała usposobienie, że nigdy nie szczędziła
słów podzięki za najmniejszą oddaną jej przysługę; cierpliwie więc wysłuchaliśmy jej
podziękowań. Przechodząc przez ogród spotkaliśmy Wilhelma Meidlinga, który siedział tam i
czekał na Małgorzatkę, bo zapadał zmrok, on zaś chciał po skończonejlekcji przejść się z nią nad
rzeką. Wilhelm był młodym prawnikiem mającym niezłe wzięcie, który dzięki swej pracy
powoli awansował. Był bardzo przywiązany do Małgorzatki, a ona do niego. Nie opuścił jej
razem z innymi, lecz wiernie wytrwał przy niej. Małgorzatka i jej wuj w pełni doceniali tę
wierność. Wprawdzie Wilhelm nie miał wielkich zdolności, lecz był przystojny i dobry, a są to
też zalety, t to niezwykle cenne. Zapytał nas, czy daleko do końca lekcji, na co odpowiedzieliśmy,
że lekcja już się wkrótce skończy. Nie wiedzieliśmy wprawdzie, czy tak rzeczywiście było, cóż nas
jednak kosztowało udzielić mu takiej odpowiedzi, zwłaszcza że sądziliśmy, iż sprawi mu to
radość.
Rozdział V
Czwartego dnia przyszedł astrolog ze swej starej, walącej się wieży w głębi doliny, gdzie
dotarły już chyba ostatnie wieści. Porozmawiał z nami na uboczu; powiedzieliśmy mu tyle, ile
mogliśmy z obawy przed nim. Usiadł, chwilę namyślał się, po czym zapytał:
— Ile było tych pieniędzy?
— Tysiąc sto siedem dukatów, proszę pana.
Wtedy rzekł jakby do siebie: — To bardzo dziwne. Tak... bardzo dziwne. Niezwykły zbieg
okoliczności. — Po czym zaczął zadawać nam pytania. Opowiedzieliśmy mu w końcu
wszystko z najdrobniejszymi szczegółami. Od czasu do czasu powtarzał: — Tysiąc sto sześć
dukatów. To duża suma.
— Siedem — rzekł Seppi poprawiając go.
12
— Och, czy naprawdę siedem? Oczywiście, jeden dukat
mniej — jeden więcej nie stanowi różnicy, lecz poprzednio
mówiliście, że tysiąc sto sześć dukatów. Narazilibyśmy się mu mówiąc, że
się myli, lecz mieliśmy pewność, że tak istotnie było.
Mikołaj powiedział: — Przepraszamy za pomyłkę, lecz przepraszamy za pomyłkę, lecz
chcieliśmy powiedziećsiedem.
— Och, to nie ma znaczenia, chłopcze; zauważyłem tylko rozbieżność. Minęło parę dni, trudno
więc oczekiwać, że będziecie dokładnie pamiętać. Bywa się nieraz niedokładnym, jeśli pod upływem
szczególnych okoliczności liczba nie wbija się w naszą pamięć.
— Ale właśnie była taka okoliczność w tym wypadku —
stwierdził Seppi.
— Cóż to takiego było, mój synu? — zapytał obojętnie astrolog.
Po pierwsze każdy z nas liczył kolejno kupki monet — i zawsze wypadało tysiąc sto sześć
dukatów. Lecz ja wyciągnąłem jedną monetę dla zabawy na początku liczenia, po czym
podrzuciłem ją z powrotem mówiąc: „Wydaje mi się, że pomyliliście się: jest tysiąc sto siedem du-
katów. Policzmy jeszcze raz". Policzyliśmy i oczywiście miałem rację. Chłopcy byli bardzo
zdziwieni, a ja opowiedziałem im, jak to się stało.
Astrolog zapytał nas, czy naprawdę tak było, a my potwierdziliśmy to.
— Sprawa wyjaśniona! — rzekł astrolog. — Znam złodzieja, chłopcy; te pieniądze zostały
skradzione.
Potem odszedł pozostawiając nas pełnych niepokoju i zaintrygowanych tym, co miał na
myśli. W ciągu niespełna godziny dowiedzieliśmy się o wszystkim, gdyż rozniosło się po wsi, że
ojca Piotra zaaresztowano za kradzież wielkiej sumy pieniędzy należącej do astrologa.
Wszystkim teraz rozwiązały się języki. Wielu ludzi twierdziło, że to niezgodne z charakterem ojca
Piotra i że to zapewne pomyłka; lecz wielu potrząsało głową mówiąc, że nędza i niedostatek mogą
pchnąć człowieka znajdującego się w potrzebie do wszystkiego. Wszyscy też bez różnicy byli
zgodni co do jednego, że opowiadanie ojca Piotra o tym, w jaki sposób pieniądze trafiły do jego
rąk, jest całkiem nieprawdopodobne, tak że trudno w nie uwierzyć. Twierdzili, że pieniądze
mogłyby trafić w ten sposób w ręce astrologa, lecz żadną miarą w ręce ojca Piotra; to było po
prostu niemożliwe! Padł teraz cień na naszą uczciwość. Byliśmy jedynymi świadkami ojca Piotra,
więc ludzie zapytywali się, ile zapłacił nam za to, abyśmy popierali jego fantastyczną bajeczkę?
Ludzie w ten sposób wyrażali się w naszej obecności całkiem swobodnie i otwarcie szydząc
z nas, gdy błagaliśmy ich, by nam uwierzyli, że mówimy prawdę.
Nasi rodzice byli surowsi dla nas niż ktokolwiek inny. Ojcowie twierdzili, że zhańbiliśmy honor
naszych rodzin i nakazywali nam oczyścić się z tego kłamstwa. Gniew ich zaś nie miał granic,
gdy powtarzaliśmy nadal, że mówimy prawdę. Nasze matki płakały nad nami i błagały, abyśmy
zwrócili łapówkę i odzyskali dobre imię, ratując w ten sposób nasze rodziny od hańby. Prosiły,
abyśmy wszystko uczciwie i otwarcie wyznali. W końcu byliśmy tak zmęczeni i znękani, że
próbowaliśmy opowiedzieć o wszystkim, t szatanie i o całej reszcie, lecz nie, to nie
wychodziło. Przez cały czas żywiliśmy nadzieję i spodziewaliśmy się, że Szatan się zjawi i
wybawi nas z tego kłopotu, lecz ślad po nim zaginął.
W godzinę po naszej rozmowie z astrologiem ojciec Piotr został osadzony w więzieniu, a
pieniądze opieczętowano i oddano do rąk urzędników sądowych. Pieniądze były w worku, a
Salomon Isaacs potwierdził, że nie tknął ich od czasu, gdy je przeliczył. Zeznał pod przysięgą,
że są to te same pieniądze i że suma wynosiła tysiąc sto siedem dukatów. Ojciec Piotr domagał się
sądu kościelnego, lecz nasz drugi ksiądz, ojciec Adolf, powiedział, iż sąd kościelny nie ma prawa
sądzić księdza zawieszonego w obowiązkach duszpasterskich. Biskup poparł go. To rozstrzygnęło
sprawę. Sprawa zostanie wniesiona przed sąd cywilny, który zbierze się dopiero później. Wilhelm
Meidling miał bronić ojca Piotra. Było jasne, że zrobi wszystko, co w jego mocy, lecz na osobności
wyznał nam, że sprawa przedstawia się kiepsko dla ojca Piotra — gdyż przewaga i przesądy są po
stronie przeciwnej, co nie wróży nic dobrego procesowi.
Tak więc krótkie szczęście Małgorzatki się skończyło. Przyjaciele nie pojawili się, by dzielić z nią
jej ból; nikogo zresztą już nie oczekiwała. List bez podpisu odwołał uprzejmie jej zaproszenie na
zabawę. Wkrótce zabraknie uczniów chcących pobierać lekcje. Z czego Małgorzatka będzie się
utrzymywać? Mogła pozostać w domu, gdyż dług na hipotece został zapłacony, chociaż teraz nie
Salomon Isaacs posiadał te pieniądze, lecz rząd. Stara Urszula, która pełniła u ojca Piotra i
13
Małgorzatki obowiązki kucharki, pokojówki, gospodyni, praczki i wiele innych, a w dawnych
czasach była również piastunką Małgorzatki, utrzymywała, że Bóg zapewni im byt. Mówiła tak
jednak z przyzwyczajenia, gdyż była dobrą chrześcijanką. Oczywiście, że miała zamiar starać się o
zabezpieczenie ich bytu, jeśli tylko znajdzie jakiś sposób.
My, chłopcy, chcieliśmy pójść do Małgorzatki i okazać jej naszą życzliwość, nasi rodzice nie
chcieli jednak nam pozwolić z obawy, że oburzy to mieszkańców wioski. Astrolog krążył wokoło,
buntując wszystkich przeciw ojcu Piotrowi i utrzymując, że jest on zdeklarowanym złodziejem,
który ukradł mu tysiąc sto siedem złotych dukatów. Twierdził, iż ma pewność, że ojciec Piotr jest
złodziejem, ponieważ taką sumę właśnie zgubił, a ojciec Piotr udał, że ją „znalazł".
Po południu czwartego dnia po tej katastrofie stara Urszula przyszła do naszego domu
prosząc o bieliznę do prania i błagała matkę o zachowanie tego w tajemnicy, aby oszczędzić
dumę Małgorzatki, która nie dopuściłaby do tego, gdyby się o tym dowiedziała. Małgorzatka
nie miała jednak co jeść i bardzo osłabła. Było widać, że Urszula również nie ma sił. Jedzenie,
którym ją poczęstowano, zjadła łapczywie jak ktoś naprawdę wygłodniały, nie dała się namówić
jednak na zabranie odrobiny pożywienia dla Małgorzatki. Małgorzatka nie tknęłaby bowiem danego z
litości jedzenia. Urszula zaniosła odzież nad strumień, aby ją wyprać, lecz z okna
widzieliśmy, że nie ma nawet siły użyć kijanki. Matka więc zawołała ją i wręczyła jej trochę
pieniędzy, ale Urszula wzbraniała się je wziąć z obawy przed podejrzeniami Małgorzatki. W końcu
przyjęła pewną sumę mówiąc, że wyjaśni, iż znalazła pieniądze na drodze. Ażeby to nie było
kłamstwem ściągającym potępienie na jej duszę, poprosiła mnie, żebym rzucił monetę na drogę
w jej obecności, potem podeszła, znalazła ją, wykrzykując z radosnym zdumieniem, po czym
podniosła pieniądz i poszła do domu. Podobnie jak pozostali mieszkańcy wioski Urszula kłamała co
dzień lekkomyślnie i bez zastanowienia, zaklinając się przy tym na ogień piekielny i siarkę.
Lecz ten nowy rodzaj kłamstwa był niebezpieczny, gdyż nie miała w nim wprawy. Po tygodniu
posługiwania się nim nie będzie już budzić jej niepokoju. Taka już jest nasza ludzka natura.
Martwiłem się, jak Małgorzatka utrzyma się przy życiu. Urszula nie mogła przecież co dzień
znajdować monety na swej drodze — nawet nie co drugi dzień. Wstydziłem się też, że nie byłem
u boku Małgorzatki teraz, kiedy tak potrzebowała przyjaciół. Była to jednak wina moich rodzi-
ców, a nie moja — i nic nie mogłem na to poradzić.
Szedłem ścieżką i czułem się bardzo przygnębiony, kiedy nagle ogarnęła mnie fala wesołego i
pełnego podniecenia, orzeźwiającego uczucia, które przepełniło mnie taką radością, że nie mogłem
wymówić ani jednego słowa, gdyż po tych oznakach poznałem, że Szatan jest blisko. Zaobser-
wowałem podobne zjawisko już poprzednio. Po chwili Szatan był już przy mnie, a ja
opowiedziałem mu o swoich zmartwieniach oraz co przydarzyło się Małgorzatce i jej wujowi.
Tak rozmawiając minęliśmy zakręt i zobaczyliśmy starą Urszulę, siedzącą w cieniu drzew i
głaszczącą chudego zabłąkanego kotka, którego trzymała na podołku. Zapytałem, skąd go ma, a
ona powiedziała, że wyszedł z lasu, i towarzyszył jej przez całą drogę. Kotek pewnie nie ma
matki, ani żadnych życzliwych ludzi, ona więc zamierza go zabrać do domu i zaopiekować się
nim. Szatan rzekł:
— O ile wiem, jesteś bardzo biedna. Dlaczego chcesz
mieć jeszcze jedną gębę do wyżywienia? Dlaczego nie ofiarujesz kotka komuś, bogatemu?
Urszula żachnęła się na to i rzekła: — Może ty chciałbyś go mieć? Sądząc po twym ubraniu i
eleganckim wyglądzie, musisz być bogaty. — Po czym parsknęła pogardliwie: — Oddać go
bogatym — też pomysł! Bogaci dbają tylko o siebie, jedynie biedni mają uczucie dla biednych i
pomagają im. Biedni i Bóg. Bóg otoczy opieką tego kotka.
— Dlaczego tak myślisz? — Oczy Urszuli zabłyszczały gniewem:
— Ponieważ to wiem! — rzekła. — Nawet wróbel nie
spadnie na ziemię bez Jego wiedzy.
— Lecz mimo to spada. Cóż dobrego w tym, że On dostrzega ten upadek?
Szczęki starej Urszuli poruszyły się, lecz tak była przerażona, że nie mogła w tej chwili
wydać z siebie słowa. Kiedy odzyskała mowę, wykrzyknęła:
— Odejdź, szczeniaku, bo cię uderzę kijem.
Byłem tak przerażony, że nie mogłem nic z siebie wykrztusić. Wiedziałem, znając poglądy
Szatana na rodzaj ludzki, że będzie uważać za rzecz bez znaczenia śmiertelny cios wymierzony
Urszuli, zwłaszcza iż ludzi jest takie mnóstwo. Język mi jednak skołczał i nie mogłem jej ostrzec.
Ale nic się nie wydarzyło. Szatan zachował spokój — spokój i obojętność. Myślę, że nie czuł
się obrażony przez Urszulę, tak jak król nie mógłby być obrażony przez chrabąszcza. Stara
14
kobieta wypowiedziawszy tę uwagę, zerwała się na równe nogi tak żwawo jak młoda
dziewczyna. Wiele lat już upłynęło od czasu, gdy tak żwawo się ruszała. Był to wpływ Szatana,
który działał jak świeży ożywczy powiew na starych i chorych, gdziekolwiek tylko się pojawił.
Jego obecność podziałała nawet na wychudłego kotka; skoczył na ziemię i zaczął gonić za liściem.
Zdziwiło to Urszulę, patrzyła na to stworzonko z podziwem, kiwając głową i zapomniawszy
już o swoim gniewie.
— Cóż mu się stało — rzekła. — Przed chwilą ledwie chodził.
— Nie widziałaś dotąd kota tej rasy — zauważył Szatan.
Urszula nie miała zamiaru uprzejmie odnosić się do kpiącego przybysza; spojrzała na niego
nieżyczliwie i odparowała:
— Kto ci kazał tu przyjść i dokuczać mi, chciałabym to wiedzieć? I skąd możesz
wiedzieć, co widziałam lub nie?
— Nie widziałaś dotąd kotka z brodawkami smakowymi
na języku ustawionymi na sztorc, prawda?
— Nie, lecz ty też nie.
— A więc obejrzyj tego kotka i przekonaj się sama.
Urszula podeszła żwawo, lecz kotek był żwawszy od niej; nie zdołała go złapać i dała za
wygraną. Wtedy Szatan powiedział:
— Nadaj mu imię, to może przyjdzie.
Urszula próbowała szeregu imion, lecz kotek nie okazywał zainteresowania.
— Nazwij go Agnieszką, spróbuj.
Zwierzątko zareagowało na to imię i zaraz przybiegło. Urszula obejrzała jego język. — Jak
Boga kocham, to prawda! — wykrzyknęła — nie widziałam jeszcze kota takiej rasy. Czy to twój
kot?
— Nie.
— To skąd w sam raz odgadłeś jego imię?
— Ponieważ wszystkie koty tej rasy zwą się „Agnieszka", nie reagują na inne imiona.
Urszula była zdziwiona.
To coś cudownego! — Po czym cień niepokoju przebiegł przez jej twarz, bo wszystkie jej
przesądy odżyły na nowo i stawiając kota niechętnie na ziemi powiedziała:
— Powinnam go chyba wypuścić, nie boję się — nie, nic podobnego, choć ksiądz...
słyszałam, że wielu ludzi, naprawdę wielu ludzi... Poza tym kot już się czuje dobrze i może sam
dać sobie radę. — Westchnęła i odchodząc cicho mamrotała do siebie: — To taki ładny kotek i tak
chciałabym go mieć na własność — a w domu jest tak smutno i samotnie w tych ciężkich
czasach... Panna Małgorzatka przygnębiona i podobna do cienia, a starszy pan siedzi w więzieniu.
— To rzeczywiście wielka szkoda, że nie możesz go zatrzymać — odezwał się Szatan.
Urszula odwróciła się gwałtownie — jakby miała nadzieję, że ktoś ją zachęci do
zatrzymania kotka.
— Dlaczego? — zapytała z namysłem.
— Ponieważ ta rasa przynosi szczęście.
— Naprawdę? Młody człowieku, czy wiesz, że tak jest naprawdę? W jakim sensie przynosi
szczęście?
— W każdym razie przynosi pieniądze.
Urszula wyglądała na rozczarowaną. — Pieniądze? Kot przynosi pieniądze? Coś podobnego!
Nie do wiary! I tak nie mógłbyś go sprzedać; ludzie u nas nie kupują kotów, nie można by go
nawet nikomu dać. — I odwróciła się, żeby odejść.
— Nie mam zamiaru go sprzedać zważywszy na dochody, jakie przynosi. Ta rasa kotów
nazywa się Kotami Szczęścia. Właściciel takiego kota znajduje w swojej kieszeni każdego
ranka cztery srebrne grosze.
Nagle zobaczyłem, jak na twarzy starej kobiety wzbiera oburzenie. Obraziła się. Ten chłopiec
kpił z niej. Włożywszy ręce do kieszeni, wyprostowała się, by mu wygarnąć, co o nim myśli.
Była wzburzona i wściekła. Otworzyła usta, wydobyły się z nich trzy obraźliwe słowa... po czym
zamilkła, a gniew na jej twarzy przechodził stopniowo w zdumienie, podziw, lęk czy coś w tym
rodzaju; powoli wyciągnęła ręce z kieszeni, rozwarła je i oto na jednej z nich leżała moja
moneta, na drugiej zaś cztery srebrne grosze. Przez chwilę patrzyła na nie jakby oczekując, że
monety ulotnią się, po czym powiedziała:
15
— To prawda, wszystko prawda; wstydzę się i proszę o przebaczenie. O drogi panie i
dobroczyńco! — podbiegła do Szatana i ucałowała jego rękę wiele razy, tak jak jest w Austrii
w zwyczaju.
W głębi duszy prawdopodobnie wierzyła, że jest to kot zaczarowany i pośrednik Szatana; lecz
mniejsza o to, tym pewniejsze było, iż dotrzyma umowy i będzie co dzień dostarczać
pieniędzy na utrzymanie rodziny, gdyż w spra wach finansowych nawet najpobożniejszy z
naszych wieś niaków więcej ufałby układowi zawartemu z Diabłem niż z archaniołem.
Urszula ruszyła ku domowi trzymając Ag nieszkę na rękach, a ja poprosiłem o pozwolenie
zobaczenia się z Małgorzatka.
I nagle wstrzymałem oddech, gdyż oto byliśmy już w jej domu, w salonie, gdzie
Małgorzatka stała zdumiona patrząc na nas. Była osłabiona i blada. Wiedziałem jednak, że
długo nie pozostanie w tym stanie znajdując się pod wpły wem Szatana; i tak
rzeczywiście było. Przedstawiłem jej Szatana — to znaczy Filipa Trauma — po czym
siedliśmy i nawiązaliśmy rozmowę. Nie czuliśmy najmniejszego skrę powania. My, prości
ludzie w naszej wsi, jeśli tylko przy bysz był miłym człowiekiem, szybko zawiązywaliśmy z
nim przyjaźń. Małgorzatka dziwiła się, w jaki sposób weszliśmy tak, że ona tego nie
słyszała. Traum powiedział, że drzwi były otwarte, więc weszliśmy czekając, aż ona
odwróci się i powita nas. To nie było zgodne z prawdą, drzwi nie były otwarte, weszliśmy
przez ściany, dach, komin albo jeszcze inaczej, mniejsza z tym, jeśli Szatan tylko życzył
sobie, żeby ktoś w coś uwierzył, natychmiast tak się działo; od powiedź ta więc całkowicie
zadowoliła Małgorzatkę. A po tym skupiła uwagę głównie na Traumie. Był taki piękny,
że nie mogła wprost oderwać od niego oczu, co mi spra wiło radość i napełniło dumą.
Miałem nadzieję, że Szatan zademonstruje nam niektóre ze swoich sztuczek, lecz nie
zrobił tego. Wydawało się jedynie, że chce zaprzyjaźnić się bliżej z Małgorzatka i
opowiadać jej mnóstwo kłamstw. Powiedział, że jest sierotą. Wzbudziło to takie
współczucie Małgorzatki, że łzy napłynęły jej do oczu. Powiedział też, że nigdy nie znał
swej mamy, gdyż umarła, kiedy jeszcze był małym dzieckiem, a tatuś jest słabego
zdrowia i nie ma większego majątku, w ogóle niczego, co by posiadało ziemską wartość
— ale ma wuja bardzo bogatego, który posiada przedsiębiorstwo w krajach
tropikalnych, i to właśnie ten wuj go utrzymuje. Wystarczyła wzmianka o dobrym
wuju, by oczy Małgorzatki znów napełniły się łzami na myśl o jej własnym. Wyraziła
nadzieję, że obaj wujowie spotkają się pewnego dnia. Wzdrygnąłem się cały . Filip
odrzekł, że również żywi taką nadzieję, co wywołało u mnie powtórny dreszcz grozy.
— Być może spotkają się kiedyś — rzekła Małgorzat ka. — Czy twój wuj dużo
podróżuje?
—Och, tak, wciąż przenosi się z miejsca na miejsce; ma wszędzie interes do
załatwienia.
I tak sobie dalej gwarzyli, a biedna Małgorzatka dzięki temu przez chwilę zapomniała
o swoich kłopotach. Była to być może jedyna rzeczywiście radosna i pogodna go dzina,
jaką ostatnio spędziła. Spostrzegłem, że polubiła Filipa; wiedziałem, że tak się stanie. A
kiedy powiedział jej, że uczy się, aby zostać księdzem, zauważyłem, iż jesz cze bardziej
go polubiła niż przedtem. Gdy zaś obiecał jej,' że zaprowadzi ją do więzienia, żeby mogła
odwiedzić swego wuja, było to ukoronowaniem wszystkiego. Przyrzekł dać strażnikom
mały podarunek oraz polecił jej przychodzić zawsze wieczorem, po zapadnięciu zmroku, i
nic się nie odzywać, „tylko pokazać dokument przy wejściu i znów go okazać
wychodząc" — po czym nagryzmolił jakieś dziwne znaki na papierze i wręczył go jej,
za co była mu bardzo wdzięczna. Ogarnęło ją gorączkowe pragnienie, aby słońce już
zaszło, gdyż w tych dawnych okrutnych cza sach więźniom nie pozwalano na
odwiedziny przyjaciół i niekiedy spędzali całe lata w zamknięciu, nigdy nie wi dząc
przyjaznej twarzy. Pomyślałem, że znaki na papierze są z pewnością magiczne i że
strażnicy nie zdadzą sobie sprawy z tego, co czynią, ani nie zachowają tego w pa mięci.
I tak rzeczywiście było. Urszula wetknęła głowę w drzwi mówiąc:
— Kolacja gotowa, panienko. — Po czym dojrzawszy nas przeraziła się i dała mi
znak, abym do niej podszedł. A gdy zbliżyłem się, zapytała, czy powiedzieliśmy
Małgo rzatce o kocie. Powiedziałem, że nie, co jej ulżyło, popro siła nas, by nic panience
nie mówić, gdyż jeśliby Małgo rzatka dowiedziała się o tym, uważałaby, iż jest to
16
grzesz ny kot, posłałaby po księdza, aby oczyścił z jego wpływu wszystkie dary, i
dochody pieniężne by ustały. Przy rzekłem przeto Urszuli, że nic nie powiemy, i to ją
zadowoliło. Potem zacząłem żegnać się z Małgorzatka, lecz Szatan przerwał mi i
powiedział — jak zawsze grzecznie — nie pamiętam już dokładnie słów - ale prawie
wprosił się jako gość wraz ze mną na kolację. Oczywiście Małgo rzatka poczuła się
nieszczęśliwa i zmieszana, gdyż miała podstawę przypuszczać, że nie starczy jedzenia nawet
dla nakarmienia chorego ptaszka. Urszula usłyszała to, weszła do pokoju i okazała
niezadowolenie. Wpierw wyraziła zdumienie widząc Małgorzatkę wyglądającą tak
świeżo i zarumienioną, po czym po czesku, w swym ojczystym języku, powiedziała do
niej:
— Odeślij go, panienko; nie wystarczy jedzenia — jak dowiedziałem się znacznie
później.
Zanim Małgorzatka zdążyła odpowiedzieć, Szatan za brał głos i zwymyślał Urszulę
w jej własnym języku, co dla niej i jej pani było niespodzianką. Dorzucił też:
— Czyż nie widziałem cię przed chwilą na drodze?
— Tak,panie. — Ach, to mnie cieszy, widzę, że przypominasz mnie
sobie. Przystąpił do niej bliżej i szepnął: — Powiedziałem
ci, że to Kot Szczęścia. Nie martw się o nic, on cię za opatrzy.
To uwolniło Urszulę od obaw i głęboka interesowna radość zajaśniała w jej oczach.
Kot coraz bardziej zyskiwał na wartości. Był już najwyższy czas, aby Małgorzatka od -
powiedziała na zaproszenie Szatana, i zrobiła to w właś ciwy sobie godny sposób.
Powiedziała, że ma niewiele do dania, lecz że będziemy miłymi gośćmi, podzieli się z nami
tym, co ma.
Zjedliśmy kolację w kuchni, a Urszula usługiwała nam der stołu. Mała rybka leżała na
patelni, chrupiąca, brązowa i kusząca; widać było, że Małgorzatka nie spodziewała się tak
wytwornego posiłku. Urszula wniosła rybę, a Małgorza tka podzieliła ją między Szatana i
mnie, dla siebie nic nie biorąc. Miała właśnie zamiar powiedzieć, że nie lubi ryby, lecz nie
dokończyła tego zdania, a już następna rybka pojawiła się na patelni. Zdziwiła się, lecz
nic nie powie działa. Miała prawdopodobnie zamiar zapytać o to Urszulę później. Były też i
inne niespodzianki; mięso, dziczyzna, wino i owoce — potrawy, które ostatnio rzadko
kiedy po jawiały się w tym domu; Małgorzatka jednak nie wyda wała żadnych okrzyków,
nie wyglądała nawet na zdzi wioną; oczywiście działo się to pod wpływem Szatana. Był
rozmowny i wszystkich zaba wiał, dzięki czemu czas upływał przyjemnie i wesoło.
Chociaż naopowiadał mnóstwo kłamstw, pozostał niewinny, ponieważ będąc aniołem nie
wiedział, co czyni. Aniołowie nie odróżniają dobra od zła; wiedziałem o tym, gdyż
zapamiętałem, co nam sam o tym powiedział. Mówił też o zaletach Urszuli. Wychwalał ją
przed Małgorzatka, lecz mówił dość głośno, aby Urszula mogła to usłyszeć. Zapewniał, że
Urszula jest wspaniałą kobietą i że ma nadzieję zapoznać ją ze swym wujem. Wkrótce
Urszula zaczęła mizdrzyć się i wdzięczyć śmiesz nie, jak dziewczyna, wygładzała swą
suknię, muskając się jak głupia stara kura; przez cały czas udawała, że nie słyszy
tego, co mówi Szatan. Byłem zawstydzony, gdyż to ukazuje, że ród ludzki jest głupi i
małoduszny, taki właśnie, za jaki uważa go Szatan. Powiedział on też, że jego wuj
wydaje wiele przyjęć i obecność tak mądrej nie wiasty na bankietach w dwójnasób
zwiększyłaby atrakcyj ność rezydencji wuja.
— Pański wuj jest szlachcicem, nieprawdaż? — spytała
Małgorzatka.
— Tak — rzekł obojętnie Szatan. — Niektórzy z grzecz ności nawet nazywają go
księciem, lecz on nie ma prze sądów; dla niego osobiste zasługi są wszystkim, zaś
godność — niczym.
Trzymałem rękę zwieszoną luźno wzdłuż krzesła; Agnieszka podeszła i polizała ją; i
tajemnica ujawniła się. Chciałem powiedzieć: „To pomyłka, to jest zwykły kot, brodawki
smakowe na jego języku zwrócone są do. we wnątrz, nie na zewnątrz". Lecz słowa nie
wyszły z mych ust. Szatan uśmiechnął się do mnie i wtedy wszystko zro zumiałem.
Gdy zapadł zmrok, Małgorzatka wzięła koszyk pełen żywności, wina i owoców i poszła
do więzienia. My zaś z Szatanem udaliśmy się do mego domu. W duchu po myślałem, że
chętnie zobaczyłbym, jak wygląda wnętrze więzienia. Szatan podsłuchał tę myśl i już za
17
chwilę znajdowaliśmy się w więzieniu. Jak objaśnił mnie Szatan, byliśmy w izbie tortur.
Było tam koło do łamania oraz inne narzędzia tortur. Kilka zadymio nych lamp było za -
wieszonych na ścianach, co nadawało jeszcze temu miej scu bardziej ponury i pełen grozy
wygląd. Przebywali tam jacyś ludzie, a także oprawcy, lecz musieliśmy widocznie być
niewidzialni, bo nikt na nas nie zwracał uwagi. W izbie leżał związany młody człowiek; Szatan
objaśnił mnie, że jest on podejrzany o herezję. Oprawcy mieli go właśnie poddać torturom.
Kazali mu przyznać się do winy, a on powiedział, że nie może, ponieważ jest to niezgodne z prawdą.
Wbijali mu więc drzazgi pod paznokcie, a on krzyczał z bólu. Szatan pozostał jednak
niewzruszony, lecz ja nie mogłem tego znieść i musiano mnie bardzo szybko stamtąd zabrać. Tak
osłabłem, że aż omdlałem i dopiero świeże powietrze orzeźwiło mnie. W drodze powrotnej do domu
powiedziałem, że to było bestialstwo. — Nie, to iście ludzkie postępowanie. Nie powinieneś
obrażać zwierząt przez niewłaściwe użycie tego słowa; nie zasłużyły na to — i ciągnął dalej. — To
typowe dla twego marnego rodu ludzkiego — zawsze zakłamanego, zawsze przypisującego sobie
zalety, których nie posiada, a odmawiającego ich wyższym zwierzętom, które jedynie je mają. Żadne
zwierzę nie popełnia okrucieństw — to wyłączna cecha tych, co posiadają zmysł moralny.
Kiedy zwierzę zadaje ból, robi to nieświadomie, bez złych intencji,bez poczucia, że wyrządza
zło, gdyż zło dla niego nie istnieje. Nie zadaje też bólu dla przyjemności — tylko człowiek to
czyni. Pod wpływem tego cholernego zmys ł u moralnego. To zmysł, który ma za zadanie
rozróżnianie dobra od zła, a pozostawia człowiekowi równocześnie całkowitą wolność wyboru
tego, co dobre. Jakąż to może dać korzyść? Człowiek bezustannie wybiera i w dziewięciu
wypadkach na dziesięć przedkłada zło nad dobro. Zło nie powinno istnieć i bez z m y s ł u
moraln e g o nie byłoby go. A przy tym człowiek jest na tyle bezmyślny, że nie zdaje sobie
sprawy, iż zmysł mor a l n y strąca go aż do najbardziej prymitywnych żyjących stworzeń, a
sam ten zmysł jest czymś haniebnym, Czy już lepiej się czujesz? Zaraz ci coś pokaże.
Rozdział VI
Po chwili znaleźliśmy się w pewnej francuskiej wiosce. Przechodziliśmy przez wielką fabrykę,
gdzie mężczyźni, kobiety i małe dzieci pracowali w pocie czoła, w gorącu, brudzie i tumanach
pyłu. Odziani byli w łachmany i opadali z sił przy pracy, gdyż byli wycieńczeni i na pół wy-
głodzeni, słabi i senni. Szatan rzekł:
— Oto nowy przykład działania z m y s ł u moralnego. Właściciele są bogaci i bardzo
świątobliwi, lecz pobory, które wypłacają swym biednym braciom i siostrom, wystarczają
zaledwie na tyle, by tamci nie umarli z głodu. Praca trwa czternaście godzin na dobę, zarówno
zimą jak latem — od szóstej rano do ósmej wieczór — dla małych dzieci tak samo jak dla wszystkich.
A z chlewów — które zamieszkują — idą cztery mile do pracy w jedną stronę przez błoto, na
pół stajały śnieg, deszcz oraz śnieg, szron i podczas burzy, codziennie, rok po roku. Śpią
tylko cztery godziny na dobę, gnieżdżą się po norach po trzy rodziny w jednej izbie, w trudnym
do wyobrażenia brudzie i zaduchu; a gdy zachorują, mrą jak muchy. Czy te nędzne istoty
popełniły jakąś zbrodnię? Nie. Cóż więc takiego zrobiły, że są tak ukarane? Nic, tylko z racji
swego urodzenia należą do waszego głupiego rodu ludzkiego. Widziałeś, jak traktowano
złoczyńcę w więzieniu; teraz zaś widzisz, w jaki sposób postępują z niewinnymi i
wartościowymi istotami. Czy wasza rasa jest logiczna? Czyż te cuchnące niewinne istoty są
zamożniejsze od tamtego heretyka? Oczywiście nie; jego kara jest błaha w porównaniu z ich karą.
Kiedy wyszliśmy, zaczęli go właśnie łamać kołem, aż zgnietli na miazgę; teraz już umarł i wy-
zwolił się na zawsze od waszego wspaniałego rodzaju ludzkiego, lecz ci biedni niewolnicy tutaj —
umierają przecież od lat i wielu z nich nie oswobodzi się z życia jeszcze przez dłuższy czas. To
zmysł m o r a l n y uczy właścicieli fabryk różnicy pomiędzy dobrem a złem — i widzisz, jaki
jest tego rezultat. Uważają się za lepszych od psów! ach, jesteście takim bezmyślnym, nielogicznym
gatunkiem! I nic nie znaczącym — och, nie do opisania!
Szatan porzucił powagę i po prostu wysilał się, żeby wyśmiewać się z nas i kpić z naszej
dumy z powodu czynów wojennych naszych wielkich bohaterów, nieprzemijających sław,
potężnych królów, starej arystokracji i naszej dostojnej historii — śmiał się wciąż, aż można
było dostać mdłości słuchając tego śmiechu. W końcu cokolwiek się opanował i rzekł: —
18
Lecz mimo wszystko nie jest to tylko śmieszne, zważywszy, jak krótkie są dni waszego życia,
jak dziecinny wasz przepych, i w dodatku jesteście tylko cieniami!
W jednej chwili wszystko znikło nagle sprzed mych oczu; wiedziałem, co to oznacza. Za
chwilę szliśmy przez naszą wioskę, a w dole nad rzeką, zobaczyłem migocące światełka „Złotego
Jelenia". Wtem w ciemności usłyszałem radosny okrzyk:
— Powrócił!
Był to Seppi Wohlmeyer. Poczuł żywsze krążenie krwi i poprawę humoru, co mogło
oznaczać tylko jedno. Wiedział, że Szatan jest w pobliżu, chociaż było zbyt ciemno, by mógł go
dojrzeć. Przyłączył się do nas i szliśmy razem, Seppi zaś tryskał wprost zadowoleniem.
Zachowywał się tak jak kochanek, który wreszcie odnalazł swą utraconą kochankę. Seppi był
rozgarniętym i żywego usposobienia chłopcem, pełnym zapału i rozmownym, przez co stanowił
skrajne przeciwieństwo mnie i Mikołaja. Teraz był podniecony nową tajemnicą — zniknięciem
Hansa Opperta, wiejskiego włóczęgi. Powiedział nam, że wszyscy są poruszeni tym wydarzeniem.
Nie powiedział „niespokojni", tylko „poruszeni", co było dość mocnym i właściwym |
określeniem. Nikt nie widział Hansa już od kilku dni.
— Nie widziano go od czasu, gdy dokonał tego brutalnego czynu — rzekł Seppi.
— Jakiego brutalnego czynu? — zapytał Szatan.
— On stale bije kijem psa, który jest dobrym psem, a nadto jedynym wiernym i kocha-
jącym Hansa przyjacielem i nikomu nie wyrządza krzywdy. Przed dwoma dniami Hans znów
bił psa za nic — po prostu dla przyjemności — pies zaś wył i skamlał. Teodor i ja błagaliśmy
go, by przestał, lecz on wygrażał nam i wciąż walił psa całej siły, wybił mu oko, a wtedy
powiedział: „Spodziewam się, że jesteście teraz zadowoleni; oto coście uzyskali dla niego
waszym przeklętym wścibstwem; i mówiąc to ta bestia bez serca roześmiała się". Głos Seppiego
drżał współczuciem i gniewem. Domyśliłem się, co Szatan na to odpowie; i tak rzeczywiście
było.
— Znów nadużywasz tego słowa i rzucasz to podłe oszczerstwo. Zwierzęta tak nie
postępują, tylko ludzie.
— Nie, to w każdym razie było nieludzkie postępowanie.
— Nie, Seppi, było ludzkie — jak najbardziej ludzkie.
Nieprzyjemnie słuchać, jak zniesławiasz wyższe zwierzęta przypisując im skłonności, od
których są wolne i które istnieją tylko w ludzkim sercu. Żadne z wyższych zwierząt nie jest
skażone chorobą zwaną z m y s ł e m m o r a l nym. Oczyść swój język, Seppi; odrzuć te
kłamliwe wyrażenia. — Szatan mówił dość surowo — jak na niego — i żałowałem, że w porę
nie ostrzegłem Seppiego, aby bardziej uważał na dobór słów. Wiedziałem też, jak się Seppi
teraz czuje, gdyż za nic w świecie nie chciałby obrazić Szatana, wolałby raczej obrazić
swoich najbliższych. Zapadła żenująca cisza, wkrótce jednak nastąpiło odprężenie,
bo ten biedny pies z wypływającym okiem przybiegłi podszedł wprost do Szatana;
począł skomleć i warczeć, a Szatan odpowiadał mu w podobny sposób; jasne było,
że obaj rozmawiają w psim języku. Wszyscy usiedliśmy na trawie przy księżycu, który jaśniał
pełnią blasku, gdyż chmury rozpierzchły się. Szatan oparł głowę psa na swych
kolanach i wstawił mu wybite oko. Pies od razu poczuł się dobrze, pomerdał ogonem i
polizał rękę Szatana. Był mu wdzięczny i jestem pewien, że mu to wyraził, choć nie
rozumiałem słów. Potem obydwaj jeszcze porozmawiali przez chwilę, po czym Szatan
powiedział: - On mówi, że jego pan był pijany. — Tak jest — odpowiedzieliśmy.
A w godzinę później spadł z urwiska poza Skałą Pasterzy.
Znamy to miejsce, znajduje się o trzy mile stąd. Pies często przybiegał do wsi, błagając ludzi,
aby z nim poszli, lecz przepędzono go i nie zwracano na niego uwagi.
Pamiętaliśmy to, lecz nie rozumieliśmy do czego Szatan zmierza.
— Pies szukał pomocy dla człowieka, który tak źle się z nim obszedł; myślał tylko o tym i
nic nie jadł ani nie poszukiwał jedzenia. Czuwał przy swym panu przez dwie noce. I cóż teraz
sądzicie o swoim rodzaju? Czyż niebo jest zarezerwowane tylko dla ludzi, a ten pies jest z niego wy-
łączony, jak mówią wasi nauczyciele? Czyż wasz ród ludzki może cokolwiek dodać do zasobu
moralności i wielkoduszności tego psa? — Mówił tak do stworzenia, które podskakiwało ochoczo
pełne szczęścia, czekając na rozkazy i niecierpliwiąc się, by je jak najszybciej wykonać. —
Zgromadźcie kilku mężczyzn, pójdźcie z psem, który pokaże wam tę padlinę; weźcie też z sobą
księdza, aby zatroszczył się o duszę Hansa, gdyż śmierć jest już bliska.
19
Powiedziawszy te słowa Szatan zniknął ku naszemu żalowi i rozczarowaniu. Zgromadziliśmy
więc mężczyzn, poprosiliśmy ojca Adolfa i byliśmy świadkami śmierci tego człowieka. Nikt go nie
żałował prócz psa, który rozpaczał i skomlał, lizał martwą twarz pana i był niepocieszony.
Pochowaliśmy Hansa bez trumny tam, gdzie leżał, bo nie miał pieniędzy ani żadnego przyjaciela
z wyjątkiem swego psa. Gdybyśmy przyszli o godzinę wcześniej, zdążylibyśmy skierować tę
nieszczęsną istotę do nieba, lecz teraz zstąpił w straszliwe płomienie, w których będzie płonąć na
wieki. Szkoda, że na tym świecie, na którym tylu ludzi ma trudności ze spędzaniem czasu, nie
można było zaoszczędzić jednej małej godziny dla tego biedaka, który tak bardzo jej
potrzebował, i dla którego stanowiło to różnicę pomiędzy wieczystą radością i wieczystym
cierpieniem. Uświadomiło mi to przerażająco wartość jednej godziny; pomyślałem więc, że
nigdy nie zmarnuję ani jednej godziny bez wyrzutów sumienia i zgrozy. Seppi również
zmartwił się i doszedł do wniosku, że o wiele lepiej być psem i nie narażać się na tak straszne
ryzyko. Wzięliśmy psa do domu i troszczyliśmy się o niego jak o własnego. Kiedy tak szliśmy,
Seppi wpadł na myśl, która nas uradowała, i po prawiła nasze samopoczucie. Powiedział on
mianowicie, że jeśli pies przebaczył temu człowiekowi, który tak bardzo go skrzywdził to, być
może, Bóg przyjmie to jako rozgrzeszenie.
Nastąpił teraz bardzo nudny tydzień, gdyż Szatan się nie pojawiał i nic specjalnego się nie
wydarzyło, my zaś nie mogliśmy się odważyć odwiedzić Małgorzatki, ponieważ noce były
księżycowe i nasi rodzice mogliby zauważyć, jeśli próbowalibyśmy się wymknąć z domu.
Kilkakrotnie jednak spotykaliśmy starą Urszulę, jak przechadzała się po łąkach za rzeką,
wyprowadziwszy na spacer swego kota. Dowiedzieliśmy się od niej, że wszystko układa się
pomyślnie. Miała na sobie schludne nowe odzienie, wyglądała dostatnio. Nieustannie, co dzień
pojawiały się cztery grosze, lecz Urszula i Małgosia nie wydawały całej tej sumy na samo
jedzenie i wino lub tym podobne rzeczy — już kotka dbała o ich zaopatrzenie.
Małgorzatką na ogół dobrze znosiła swoje opuszczenie i odosobnienie. Wilhelm Meindling
przyczyniał się też do utrzymania jej w pogodnym nastroju. Co noc spędzała kilka godzin u
swego wuja w więzieniu i dzięki pomocy kota nawet go utuczyła. Chciała jednak dowiedzieć
się czegoś więcej o Filipie Traumie i miała nadzieję, że ja go znów wkrótce przyprowadzę.
Urszula sama była nim również zaciekawiona i zadawała mnóstwo pytań o jego wuja.
Rozśmieszyło to- chłopców, gdyż opowiedziałem im, jakich to głupstw naopowiadał jej Szatan.
Nie mogliśmy jednak zaspokoić ciekawości Urszuli, gdyż mieliśmy związane języki.
Urszula wyjaśniła nam również, iż ponieważ mają mnóstwo pieniędzy, przyjęła służącego do
pomocy w domu i załatwiania sprawunków. Próbowała zakomunikować to nam naturalnym i
obojętnym tonem, lecz była tak pod- | niecona, że nie umiała ukryć rozpierającej ją
dumy. Z przyjemnością widziało się ukryte zadowolenie z tej zamożności u tej biednej kobiety;
kiedy jednak usłyszeliśmy imię służącego, wzbudziły się w nas wątpliwości, czy Urszula postąpiła
roztropnie. Mimo młodego wieku i lekkomyślności byliśmy czasem dość spostrzegawczy. Służący,
Gotfryd Narr, był mało rozgarniętym, dobrym i poczciwym chłopcem i nic nie można było jego
osobie zarzucić, lecz c i ą ż y ł a nad nim ponura historia — i było to całkiem zro-niiałe — gdyż
nie minęło jeszcze sześć miesięcy, jak publicza hańba okryła cieniem całą jego rodzinę — babkę
Gotfryda spalono na stosie jako czarownicę. Jeśli bakcyle takiej zarazy krążą w krwi danej
rodziny, zwykle nie puszczają jej po jednym spaleniu. A szczególnie teraz nie był to odpowiedni
moment, aby Urszula i Małgorzatką nawiązały kontakt z którymś z członków takiej rodziny,
gdyż strach przed czarownicami nasilił się w ciągu ostatniego roku o wiele bardziej niż
kiedykolwiek za pamięci najstarszych mieszkańców tej wioski. Wystarczała sama
wzmianka o czarownicy, aby wystraszyć nas do nieprzytomności. Było to całkiem naturalne,
gdyż w ostatnich latach pojawiła się dużo większa rozmaitość czarownic niż zwykle dawniej. W
dawnych czasach były nimi jedynie
stare kobiety, lecz ostatnio zdarzały się wśród nich nawet ośmio- i dziewięcioletnie dzieci. Tak się
składało, że każdy mógł być przyjacielem Diabła — wiek i płeć nie odgrywały tu większej roli. W
naszej małej okolicy próbowaliśmy wytrzebić czarownice, lecz im więcej paliliśmy ich, tym więcej
nowych pojawiało się na ich miejsce.
Kiedyś w szkole dla dziewcząt, o dziesięć mil stąd, nauczycielki zauważyły, że plecy jednej z
dziewczynek są zaczerwienione i rozpalone. Były bardzo przerażone, gdyż uznały to za znaki
Diabła. Przestraszona dziewczynka błagała, aby jej nie wydano, gdyż są to tylko zadrapania,
oczywiście jednak nie można było tej sprawy puścić płazem. Zbadano wszystkie dziewczynki i
stwierdzono, że jedenaście z pięćdziesięciu było silnie napiętnowanych, reszta zaś mniej.
20
Wyznaczono komisję, lecz owe jedenaście dziewczynek wciąż płakało za swymi matkami i nie
chciało nic wyznać. Potem zamknięto je, każdą z osobna, w ciemności o czarnym chlebie i
wodzie na dziesięć dni i nocy. Zmizerniały i wpadły w nerwowe otępienie, jednak ich oczy
były suche i już nie płakały. Siedziały tylko i coś mamrotały pod nosem i nie przyjmowały
jedzenia. Wreszcie jedna z nich przyznała się, że często latała na miotle na sabat czarownic i w
opustoszałym miejscu, wysoko w górach, tańczyła, piła i pląsała z setkami innych czarownic
oraz ze Złym. Wszystkie dziewczynki zachowywały się skandalicznie, urągając księżom i bluźniąc
przeciw Bogu. Wszystko to wyznała — nie w formie opowiadania, gdyż nie była zdolna przypomnieć
sobie wszystkich szczegółów. Komisja wydobyła z niej te wszystkie wiadomości po kolei za pomocą
pytań spisanych na użytek komisji badających czarownice już przed dwoma wiekami. Pytano ją:
„Czy robiłaś to lub to?", a ona ciągle odpowiadała twierdząco: robiła przy tym wrażenie bardzo
zmęczonej i wyczerpanej; nie okazywała najmniejszego zainteresowania samym przebiegiem
procesu. •Kiedy inne dziewczynki usłyszały, że ta dziewczynka się przyznała, one również przyznały
się i odpowiedziały „tak" na wszystkie pytania. Po czym spalono je wszystkie razem na stosie.
Było to sprawiedliwe i słuszne. Wszyscy ludzie z okolicy przybyli, by to zobaczyć, i ja również tam
poszedłem. Zauważyłem, że jedna z nich była ładną, miłą dziewczynką, z którą nieraz się bawiłem.
Teraz jednak wyglądała tak żałośnie przywiązana łańcuchem do stosu; jej matka płakała nad nią,
okrywając jej twarz pocałunkami, obejmując ją za szyję, a łzy spływały po jej policzkach, gdy bez
przerwy powtarzała: „Och, mój Boże, och, mój Boże!" Widok ten był tak wstrząsający, że czym
prędzej odszedłem.
Panowało przenikliwe zimno, kiedy palono babkę Got-fryda. Oskarżono ją o to, że leczyła bóle
głowy przez masowanie palcami skroni i szyi — tak ona twierdziła — wszyscy jednak wiedzieli,
że udawało jej się leczyć jedynie dzięki pomocy Diabła. Chciano postawić ją przed sądem, ale ona
sprzeciwiła się temu od razu wyznając, że moc swą zawdzięcza Diabłu. Rozkazano więc spalić
ją następnego ranka na naszym rynku. Urzędnik, który miał wzniecić ogień, był tam pierwszy i
podpalił stos. Następnie pojawiła się babka Gotfryda — przyprowadzona przez żandarmów, którzy
ją zostawili i poszli po następną czarownicę. Babce Gotfryda nie towarzyszyła rodzina ze strachu
przed obelgami lub ukamienowaniem, do którego mogłoby dojść, gdyby tłum wpadł w szał.
Podszedłem do niej i dałem jej jabłko. Przykucnęła przy ognisku grzejąc się, cała pogrążona w
oczekiwaniu; jej starcze wargi i ręce były zsiniałe z zimna. Wtedy nadszedł jakiś obcy. Był to
podróżnik przejeżdżający przez naszą osadę. Przemawiał do niej łagodnie, a widząc, że nikogo nie
ma w pobliżu prócz mnie, wyznał, iż jej bardzo współczuje. Zapytał, czy to wszystko prawda,
co wyznała, ona zaś powiedziała, że nie. Wyglądał na zdziwionego i jeszcze bardziej okazywał
jej swoje współczucie. Zapytał : — Dlaczego wobec tego przyznałaś się?
— Jestem stara i bardzo biedna — odpowiedziała kobieta — i zarabiam na swe
utrzymanie. Nie było dla mnie innego wyjścia, jak tylko przyznać się. Gdybym się nie
przyznała, musieliby mnie wypuścić na wolność. To by mnie zniszczyło, gdyż nikt by
nie zapomniał, że byłam podejrzana o czary, więc nie dostałabym żadnej pracy. Gdzie
kolwiek bym poszła, szczuto by mnie psami. Niezadługo groziłaby mi śmierć głodowa.
Ogień jest lepszy; za chwilę będzie już po wszystkim. Byliście dla mnie dobrzy, wy oby
dwaj. Dziękuję wam za to. Przysunęła się bliżej do ognia wyciągnęła ręce, by je ogrzać, a
płatki śnieżne miękko i cicho spadały na jej starą siwą głowę, czyniąc ją coraz bielszą.
Tłum już się zgromadził. Ktoś rzucił w nią jajko, które uderzyło ją w oko, rozbiło się i
spłynęło po jej twarzy. Na ten widok wybuchł gremialny śmiech.
Opowiedziałem Szatanowi o jedenastu dziewczynkach i o starej kobiecie, lecz nie
wywarło to na nim żadnego wrażenia. Powiedział tylko, że ród ludzki jest taki i nie ma
żadnego znaczenia to, co robi. Wyznał nam, iż widział, jak robiono człowieka, lecz nie z
gliny, tylko z błota — a przynajmniej jakąś część z błota. Wiedziałem, co ma na myśli:
zmysł moralny. On odgadł moją myśl i ubawiło go to oraz rozśmieszyło. Po czym
przywołał do siebie wołu pasącego się na łące, głaskał go i rozmawiał z nim:
— Oto — powiedział Szatan — on nie doprowadziłby tych dziewczynek do szale-
ństwa głodem, strachem i samotnością, potem zaś nie spaliłby ich na stosie za przy
znanie się do rzeczy, które wymyślono im i podsunięto, a które nigdy się nie zdarzyły.
Nie złamałby również serc niewinnych starych kobiet i nie wpoiłby im lęku przed
swym własnym ludzkim rodzajem. Nie obrażałby ich też podczas ich agonii. Ponieważ
ten wół nie jest skażony z m y s ł e m moralnym, lecz jest jak aniołowie; nie
zna zła i nigdy go sam nie wyrządza.
21
Choć Szatan był tak czarujący, potrafił niejednokrotnie okrutnie urazić, kiedy chciał. I
zawsze był taki, gdy mówił o rodzaju ludzkim. Zawsze wyrażał się o nim z pogardą
1 nie miał dlań ani jednego dobrego słowa.
A więc jak wspominałem, my, chłopcy, mieliśmy wątpliwości, czy był to stosowny moment dla
Urszuli, aby zatrudnić kogoś z rodziny Narrów. Mieliśmy rację. Kiedy ludzie się o tym dowiedzieli,
zawrzeli oczywiście oburzeniem. Tym bardziej że skoro Małgorzatka i Urszula nie miały dość
pożywienia dla siebie, to skąd brały pieniądze na wyżywienie jeszcze jednej gęby? Tego właśnie
ludzie chcieli się dowiedzieć, więc, ażeby to wybadać, przestali unikać Gotfryda i zaczęli szukać jego
towarzystwa, chętnie też nawiązywali z nim rozmowę. Rozradowany Gotfryd — nie domyślając się
niczego i nie dostrzegając pułapki — rozmawiał naiwnie, a nie był bardziej dyskretny niż krowa.
— Pieniądze! — powiedział — one mają mnóstwo pieniędzy.
— Płacą mi dwa grosze dziennie oprócz utrzymania.
Mają wszystkiego w bród. Zapewniam was, że sam książę nie miałby takiej obfitości potraw.
To zdumiewające oświadczenie astrolog przekazał ojcu Adolfowi w niedzielę rano, kiedy ksiądz
powracał ze mszy. Ojciec Adolf był tym głęboko poruszony i rzekł:
— Trzeba to zbadać.
Astrolog oświadczył, że muszą się za tym kryć czary, i polecił mieszkańcom wsi nawiązać
prywatnie i z wielką dyskrecją kontakt z Małgorzatka i Urszulą oraz mieć oczy szeroko otwarte.
Powiedziano im też, aby nie ujawniali swych zamiarów i nie wzbudzali podejrzeń domowników.
Mieszkańcy wsi z początku cokolwiek niechętnie odwiedzali takie straszne miejsce, lecz ksiądz
wytłumaczył im, że będą pod jego opieką i nic złego im się nie stanie, szczególnie jeśli będą mieć
przy sobie odrobinę wody święconej, różańce i krzyżyki. To ich uspokoiło i zachęciło do pójścia
tam, a najpodłejszych spośród nich skłoniła do tego złośliwość i zawiść.
Tak więc Małgorzatka znów miała towarzystwo i była z tego powodu w siódmym niebie. Tak
jak wszyscy ludzie, była uszczęśliwiona swym powodzeniem i lubiła popisywać się nim przed
innymi. Wdzięczna była też za serdeczne traktowanie jej, życzliwy uśmiech przyjaciół i innych
mieszkańców wsi, gdyż ze wszystkich strapień najcięższe do zniesienia było chyba dla niej
unikanie przez sąsiadów i pozostawanie w pełnym pogardy osamotnieniu.
Przeszkody zostały obalone i wszyscy mogliśmy tarn chodzić — i my, i nasi rodzice oraz
sąsiedzi — odwiedzaliśmy zatem co dzień Małgorzatkę. Kotka też podwoiła swe wysiłki.
Dostarczała wszystkiego, co najlepsze, dla całej kompanii — i to w obfitości — między innymi
wiele dań i win, których nie próbowano przedtem w tych stronach, ani nawet nie znano z
nazwy, chyba z drugiej ręki, od sług książęcych. Zastawa stołowa również była wykwintna.
Małgorzatka czasem niepokoiła się i nie dawała Urszuli spokoju dociekliwymi pytaniami, lecz
Urszula odpierała jej ataki utrzymując, że to Opatrzność dostarcza tego wszystkiego, i ani słowem
nie wspominała o kotce. Dziewczyna wiedziała, że nie ma nic niemożliwego dla Opatrzności, lecz
wciąż nie mogła pozbyć się wątpliwości, czy to rzeczywiście Opatrzność zsyła tę pomoc; bała się
jednak o tym powiedzieć, żeby nie spowodować nieszczęścia. Przyszło jej na myśl, że mogą to
być czary, lecz oddaliła tę myśl, gdyż zdarzyło się to przed pojawieniem się Gotfryda, a Małgo-
rzatka wiedziała, iż Urszula jako osoba pobożna jest zaciętym wrogiem czarownic. Kiedy Gotfryd
przyszedł, Opatrzność zadomowiła się już na dobre i zyskiwała całą wdzięczność. Kotka ani nie
mruknęła i w dalszym ciągu dostarczała coraz wspanialszych i obfitszych darów.
W każdej społeczności, małej lub dużej, istnieje sporo ludzi, którzy nie są z natury złośliwi czy
niedobrzy i nigdy nie robią nic złego, chyba że pod przemożną presją strachu lub kiedy ich własny
interes jest bardzo zagrożony, i z tym podobnych powodów. Wioska Eseldorf miała pewną ilość
takich ludzi i zazwyczaj czuło się ich dobry i dodatni wpływ, lecz nie były to zwykłe czasy — z
uwagi na szerzący się strach przed czarownicami — więc wydawało się, że nie ma żadnych dobrych
ani współczujących serc, o których byłoby warto wspomnieć. Wszyscy ludzie byli wystraszeni
tajemniczym stanem rzeczy w domu Małgorzatki i nie wątpili, że kryją się za tym czary, i ten strach
doprowadzał ich do szaleństwa. Oczywiście byli i tacy, co współczuli Małgorzatce i Urszuli z powodu
niebzpieczeństwa, które im zagrażało, lecz milczeli, gdyż mówienie o tym mogłoby być
niebezpieczne. Tak więc pozostali robili, co chcieli, i nie było nikogo, kto by mógł poradzić
naiwnej dziewczynie oraz głupiej kobiecie i ostrzec je, żeby postępowały ostrożnie. My,
chłopcy, chcieliśmy je uprzedzić, lecz w krytycznej chwili wycofaliśmy się ze strachu.
Uważaliśmy, że nie jesteśmy zbyt męscy ani dzielni, żeby dokonać takiego szlachetnego
czynu, tym bardziej że mogło to nas wkopać w tarapaty. Żaden z nas nie przyznał się przed
22
innymi do tej małoduszności i zachowywaliśmy się tak samo jak inni ludzie, zostawiliśmy
ten temat i mówiliśmy o czymś innym. A jednak czuliśmy się podle, jedząc smakołyki i
pijąc u Małgorzatki razem z całą tą gromadą szpiegów. Przymilaliśmy się też do niej i
schlebialiśmy jej jak tamci pełni wyrzutów sumienia, wiedząc, jak głupio szczęśliwa była
Małgorzatka, a my nie ostrzegliśmy jej ani słowem, pozwalając dziewczynie cieszyć się z
ufnością. I naprawdę Małgorzatka czuła się szczęśliwa, dumna jak księżniczka i pełna
wdzięczności, że znów ma przyjaciół. A przez cały ten czas ci ludzie obserwowali ją bacznie
i donosili o wszystkim, co widzieli, ojcu Adolfowi.
Lecz on nie mógł rozeznać się w sytuacji. Jakiś czarownik musi działać w tym domu,
lecz kto nim jest? Nie widziano, aby Małgorzatka robiła jakiekolwiek sztuczki, ani Urszula,
ani tym bardziej Gotfryd, a jednak nigdy nie brakowało wina ani wykwintnych potraw, a
każdy gość, jeśli zamówił jakiekolwiek danie, natychmiast je otrzymywał. Było rzeczą dość
zwyczajną, że takie efekty wywoływali czarownicy lub czarownice, w tym nie było nic nie-
zwykłego, lecz dokonywanie tego bez zaklęć albo nawet trzęsienia ziemi, błyskawic lub
zjaw — było czymś nowym, niespotykanym i zupełnie niezwykłym. Nie pisano o
niczym podobnym w księgach. Rzeczy zaczarowane były zawsze nierzeczywiste. Ilekroć
czary przestawały działać, złoto zamieniało się w proch, a pokarm wysychał i znikał. Lecz
ten sprawdzian zawiódł w obecnym wypadku. Szpiedzy przynieśli próbki jedzenia; ojciec
Adolf pomodlił się nad nimi, egzorcyzmował je, lecz to nie dało rezultatu, pozostały nadal
świeże i rzeczywiste, ulegały jedynie naturalnemu rozkładowi i potrzebowały na to
normalnego czasu.
Ojciec Adolf był nie tylko zdziwiony, lecz również zrozpaczony; gdyż te dowody były
przekonujące, prawie w zupełności — w każdym razie osobiście był przekonany — że to nie
czary. Nie przekonało go to całkowicie, bo dziwy te mogły być innym rodzajem czarów. Istniał
jednak na to sposób; jeśli ta wspaniała obfitość pokarmów nie była dostarczana z zewnątrz, lecz
wytwarzana na miejscu, znaczyłoby to z pewnością, że działają tu czary.
Rozdział VII
Małgorzatka zapowiedziała, że urządzi przyjęcie, i zaprosiła czterdzieści osób. Miało się ono
odbyć za tydzień. Była to świetna okazja do zbadania działania czarów. Dom Małgorzatki stał na
uboczu, więc można go było łatwo mieć na oku. Przez cały tydzień obserwowano go dniem i nocą.
Domownicy wychodzili i wchodzili do domu jak zwykle z pustymi rękoma i ani oni, ani nikt
inny, nie przynosił niczego do domu. Stwierdzono to z całą pewnością. Nikt nie dostarczył porcji
jedzenia dla czterdziestu osób. Jeśli dostarczono jakiejś żywności, musiało się to dokonywać w
samym domu. Co prawda Małgorzatka wychodziła co wieczór z koszykiem, ale szpiedzy zapewniali,
że wracała nic w nim nie przynosząc.
Goście przybyli w południe i zapełnili dom. Potem nadszedł ojciec Adolf, a po chwili także
astrolog, mimo iż bez zaproszenia. Szpiedzy zawiadomili go, że ani od tyłu, ani od frontu nie
przyniesiono żadnych paczek. Wszedłszy zobaczył, że wszyscy jedzą i piją przy obficie zastawionych
stołach i że całe przyjęcie przebiega w wesołym i świątecznym nastroju. Rozglądnął się wokoło i
spostrzegł, że wiele gotowych frykasów jak również krajowych i zagranicznych owoców, zazwyczaj
łatwo podlegających zepsuciu, jest świeżych i w znakomitym stanie. Bez udziału duchów, zaklęć
i grzmotów. To rozstrzygnęło. Wskazywało na działanie czarów; i do tego całkiem nowego rodzaju
czarów — o którym się dotąd nikomu nie śniło. Była to cudowna moc, wspaniała moc. Ojciec Adolf
postanowił zgłębić jej sekret. Ujawnienie tej tajemnicy rozniosłoby się po całym świecie, docierając
aż do najdalszych krajów, poraziłoby wszystkie narody zdumieniem — i rozsławiłoby jego imię —
uczyniłoby go znanym po wsze czasy. To było cudowne szczęście, wspaniałe szczęście, które
oszołamiało ojca Adolfa.
Biesiadnicy zrobili mu miejsce, a Małgorzatka gościnnie i uprzejmie powitała go zapraszając
do towarzystwa. Urszula natychmiast kazała Gotfrydowi wnieść dla ojca Adolfa osobny stół. Po
czym nakryła go i zapytała, czym może służyć.
— Przynieś mi cokolwiek — rzekł.
23
Oboje służący przynieśli zapasy ze spiżarni oraz po butelce białego i czerwonego wina.
Astrolog, który chyba nigdy w życiu nie widział tak wykwintnych potraw, nalał sobie do pucharu
czerwonego wina, wypił je, znowu nalał, po czym zaczął jeść z wielkim apetytem.
Nie spodziewałem się spotkać tu Szatana, gdyż od przeszło tygodnia nie miałem od niego
żadnych wieści, a jednak teraz przyszedł — wyczułem to, choć ludzie zasłaniali go i nie mogłem
go zobaczyć. Usłyszałem, jak usprawiedliwia się, że przyszedł nie proszony, i już chciał odejść, ale
Małgorzatka usilnie prosiła, by pozostał, podziękował jej więc i przystał na jej prośbę.
Wprowadziła Szatana do pokoju przedstawiając go dziewczętom, Meidlingowi i kilku starszym
osobom. Rozległ się szmer szeptów:
— To młody nieznajomy, o którym tyle słyszeliśmy,
a którego dotąd nie mogliśmy poznać, gdyż dużo podróżuje.
— Och, ależ on jest piękny — jak się nazywa?
— Filip Traum.
— Ach, to stosowne nazwisko dla niego! (,,Traum" po niemiecku znaczy „Sen".)
— Czym on się zajmuje?
— Mówią, że ma zostać księdzem.
— Jego twarz to majątek — pewnego dnia zostanie kardynałem.
— Gdzie mieszka?
— Daleko, gdzieś w tropikach. Mówią, że ma tam bogatego wuja.
I tak o nim rozmawiano. Od razu pozyskał wszystkich, każdy chciał go poznać i porozmawiać z
nim. Wszyscy też zauważyli, że kiedy wszedł do pokoju, powietrze ochłodziło się i odświeżyło.
Zdziwiło to wszystkich, gdyż słońce paliło jak przedtem, a niebo było nadal bezchmurne. Nikt
jednak nie umiał odgadnąć przyczyny tego zjawiska.
Astrolog, który opróżnił drugi, puchar wina, nalał sobie po raz trzeci. Stawiając butelkę
niechcący przewrócił ją. Pochwycił ją jednak, zanim wino się wylało, i unosząc ją pod światło
powiedział:
— Jaka szkoda, to królewskie wino. — Po czym jego twarz rozjaśniła się radością, triumfem
albo czymś podobnym i odezwał się: — Szybko! Przynieście czarę.
Przyniesiono mu czterokwartową czarą. Podniósł jedno-kwaterkową butelkę i zaczął przelewać
z niej do białej czary czerwony bulgocący płyn, którego poziom podnosił się szybko — wszyscy
patrzyli na to z zapartym tchem — aż czara wypełniła się po brzegi.
— Spójrzcie na butelkę — rzekł unosząc ją do góry — jest przecież pełna. — Spojrzałem
na Szatana, który w tym momencie znikł. Wtedy wstał ojciec Adolf, zarumieniony i
podniecony, przeżegnał się znakiem krzyża i zaczął grzmieć wielkim głosem:
— Ten dom jest zaczarowany i przeklęty! — Ludzie zaczęli krzyczeć, piszczeć i tłoczyć się
ku drzwiom. — Wzywam ten dom... którego tajemnicę ujawniłem.
Słowa zamarły mu na ustach; twarz poczerwieniała, potem zsiniała, lecz nie mógł już wydać
żadnego głosu. Wtedy dostrzegłem Szatana w postaci przeźroczystej mgły, stapiającej się z ciałem
astrologa: astrolog uniósł rękę i powiedział normalnym głosem:
— Poczekajcie, nie ruszajcie się z miejsc. — Wszyscy zatrzymali się. — Przynieście lejek.
Drżąca i przerażona Urszula przyniosła go, astrolog włożył lejek do butelki i zaczął
przelewać wino z powrotem z wielkiej czary; ludzie patrzyli ze zdumieniem, gdyż wiedzieli, że
butelka była już pełna, zanim zaczął ją napełniać. Astrolog opróżnił całą zawartość czary do
butelki, po czym uśmiechnął się do wszystkich zgromadzonych w pokoju; zachichotał i
obwieścił obojętnie:
— To nic nadzwyczajnego — każdy to potrafi! Dzięki mocy, jaką jestem obdarzony, mogę
dokonać o wiele więcej!
Zewsząd rozległy się pełne przerażenia okrzyki:
— Och, mój Boże, on jest opętany! — Tłum hałaśliwie rzucił się ku drzwiom, tak że dom
wyludnił się, szybko z wyjątkiem nas chłopców i Meidlinga. My, chłopcy, znaliśmy tę taje-
mnicę i chętnie wyjawilibyśmy ją, lecz nie mogliśmy tego zrobić. Byliśmy jednak wdzięczni
Szatanowi za skuteczną pomoc okazaną w odpowiednim momencie.
Małgorzatka była blada i zapłakana, Meidling robił wrażenie skamieniałego, podobnie
Urszula, lecz najgorzej czuł się Gotfryd — był tak osłabiony i przerażony, że nie mógł się
utrzymać na nogach. Jak wiecie, należał do rodziny czarowników, więc każde podejrzenie o czary
mogło być dla niego niebezpieczne.
24
Agnieszka wbiegła wyglądając przymilnie i nieświadoma zła, chciała otrzeć się o Urszulę i
zostać przez nią pogłaskaną. Lecz Urszula zlękła się jej i wzdrygnęła się przed nią udając
jednak, że nie chce być nieuprzejmą, gdyż dobrze zdawała sobie sprawę, że nie należy mieć na-
piętych stosunków z tego rodzaju kotką. My wzięliśmy jednak Agnieszkę na ręce i pieściliśmy
ją, gdyż Szatan nie zaprzyjaźniłby się z tą kotką, gdyby nie miał o niej dobrej opinii, a to było
dla nas wystarczającą gwarancją. Wydawało się, że ufał każdemu stworzeniu pozbawionemu
z m y s ł u moralnego.
Na zewnątrz goście pod wpływem paniki rozpierzchli się we wszystkich kierunkach; uciekali
w godnym politowania przerażeniu; takiego narobili zgiełku tym biegiem, płaczem, piskami i
krzykiem, że wkrótce nadbiegli inni mieszkańcy wioski, by zobaczyć, co się stało. Tłum wypełniał
ulice, potrącał się w podnieceniu i trwodze, a gdy zjawił się ojciec Adolf, rozstąpili się przed nim
jak rozdzielone fale Morza Czerwonego. W tym momencie przy końcu alei pojawił się astrolog
i idąc mamrotał coś do siebie, a w miejscach, które minął, tłum szybko gromadził się ponownie,
zapełniając uliczki w milczeniu i trwodze. Oczy mieszkańców wpatrywały się w niego, ich piersi
falowały i wiele kobiet zemdlało; a tam, gdzie przeszedł, ciżba poruszała się i szła w ślad za
nim w pewnej odległości, rozprawiając z ożywieniem, zadając sobie pytania i dowiadując się,
co zaszło. Wiadomości te przekazywali innym ulepszając je, i dzięki tym ulepszeniom wkrótce
powiększono czarę wina do beczułki; utrzymywano też, że flaszka mieściła zawartość całej beczułki,
a mimo to pozostała do końca pusta.
Kiedy astrolog dotarł do rynku, podszedł do dziwacznie przystrojonego kuglarza, który żonglował
trzema mosiężnymi kulami w powietrzu; odebrał mu je i patrząc na zbliżający się tłum rzekł:
— Ten biedny błazen nie zna swej sztuki. Podejdźcie i zobaczcie, jak czyni to mistrz.
Mówiąc to podrzucał kule w górę jedną po drugiej, wprawiając je w wirowy ruch, który
uformował w powietrzu lekki i lśniący owal; potem dodał następną kulę i jeszcze jedną, i wkrótce
— nikt nie widział, skąd brał te kule — dodawał wciąż nowe, owal wciąż wydłużał się, jego zaś
ręce poruszały się tak szybko, iż wydawały się pajęczyną lub oparem; w każdym razie nie
przypominały już rąk, a ci, co liczyli, utrzymywali, iż sto kul unosi się równocześnie w
powietrzu. Wirujący w powietrzu wielki owal miał dwadzieścia stóp długości i przedstawiał lśniący,
mi-gorący, cudowny widok. Astrolog założył ręce nadając kulom wirowy ruch bez swego udziału
— i kule rzeczywiście wirowały. Po kilku minutach astrolog rzekł: — To wystarczy. — Owal pękł
i spadł na ziemię, a kule potoczyły, się w przeciwne strony. Kiedy któraś z nich się toczyła, ludzie
cofali się z przerażeniem i nikt nie chciał jej dotknąć. Rozśmieszyło to astrologa i skrzyczał ich
wymyślając im od tchórzy i starych bab. Obejrzawszy się dostrzegł linę akrobatyczną i oznajmił, iż
tylko głupcy co dzień tracą pieniądze na oglądanie niezgrabnego i głupiego hultaja, który poniża
tę piękną sztukę; teraz powinni zobaczyć sztukę mistrza. Powiedziawszy to podskoczył i wylądował
obiema nogami na linie. Po czym skakał wzdłuż jej długości tam i z powrotem, zasłoniwszy oczy
rękoma; następnie fiknął dwadzieścia siedem koziołków do przodu i do tyłu.
Ludzie szemrali, gdyż astrolog był stary i zawsze poruszał się z trudem, a czasem nawet
wyraźnie utykał; lecz teraz był zwinny i wykonywał z werwą swe błazeństwa. W końcu lekko
zeskoczył, przeszedł na drugą stronę drogi i zniknął za rogiem. Wtedy ten wielki, blady,
milczący i zwarty tłum, zaczerpnąwszy głębokiego oddechu i spojrzawszy sobie nawzajem w oczy,
rzekł:
— Czy to się naprawdę zdarzyło? Czy widzieliście to, czy to tylko ja sam widziałem, i to we
śnie?
Zaczęto wokół szeptać, rozbici na grupki ludzie poczęli rozchodzić się do domów, wciąż jednak
rozmawiając z trwogą, twarze nachylili ku sobie, kładąc sobie ręce na ramionach i wykonując
takie gesty, jakie zwykle robią ludzie pod wpływem głębokiego wzruszenia.
My, chłopcy, podążyliśmy w ślad za naszymi ojcami, przysłuchując się i podchwytując, co
tylko zdołaliśmy, z tego, co oni mówili; a gdy wszyscy zasiedli w naszym domu przy stole i
dalej prowadzili tę rozmowę, wciąż dotrzymywaliśmy im towarzystwa. Nasi ojcowie byli przy-
gnębieni, gdyż z pewnością nieszczęście musiało spaść na wieś po tak strasznym nawiedzeniu przez
czarownice i diabłów. Wtedy też mój ojciec przypomniał sobie, że ojciec Adolf zaniemówił w
chwili, gdy chciał oskarżyć Małgorzatkę i Urszulę o czary.
— Złe moce nie odważały się dotąd kłaść swych rąk na namaszczonego Bożego sługę —
rzekł mój ojciec — nie mogę więc zrozumieć, jak teraz ośmieliły się to uczynić, zwłaszcza że
ojciec Adolf miał przy sobie krucyfiks. Czyż nie tak było?
25
M a r k T w a i n TA J E M N IC Z Y P R Z Y B Y S Z Przełożyła i opatrzyła posłowiem Teresa Truszkowska Rozdział I Zdarzyło się to zimą 1590 roku. Austria była wówczas oddalona od świata i pogrążona we śnie; w Austrii wciąż jeszcze trwało średniowiecze i zdawało się, że tak będzie zawsze. Niektórzy sądzili nawet, że Austria tkwi w wiekach jeszcze wcześniejszych i według umysłowego i duchowego 1
czasomierza panuje tam wciąż Epoka Wiary. Lecz uważali to za powód do dumy, a nie za ujmę, i my też szczyciliśmy się tym. Pamiętam to dobrze, choć byłem zaledwie małym chłopcem, i przypominam sobie radość, jaką sprawiała mi ta opinia. Tak, Austria była oddalona od świata i pogrążona we śnie, a nasza wioska znajdowała się w pośrodku tego snu z racji swego centralnego położenia. Wieś drzemała spokojnie w głębokim odosobnieniu, wśród pagórkowatej i lesistej samotności, dokąd wieści ze świata zbyt rzadko dochodziły, aby niepokoić jej sen; spoczywała więc w bezgranicznym zadowoleniu. U jej podnóża płynęła spokojna rzeka, a na jej tafli rysowały się kształty obłoków i odbicia dryfujących barek rzecznych i łódek; poza nią zaś lesiste urwiska pięły się ku wyniosłej przepaści, nad którą gó- rował ponury, ogromny zamek; długi szereg jego wież i bastionów opancerzony był dzikim winem; poza rzeką, o milę na lewo, rozciągał się obszar pokrytych lasami wzgórz, poprzedzielanych krętymi wąwozami, gdzie nigdy nie przenikało słońce; na prawo zaś ponad rzeką zwieszało się urwisko, a między jej korytem i wspomnianymi już wzgórzami rozciągała się rozległa równina, usiana małymi domkami, gnieżdżącymi się wśród sadów i cienistych drzew. Cała okolica na wiele mil wokoło była dziedziczną własnością księcia. Służba utrzymywała zamek w stanie w każdej chwili nadającym się do zamieszkania, lecz ani książę, ani nikt z jego rodziny nie odwiedzał zamku częściej jak raz na pięć lat. Każdy jego przyjazd był jakby poja- wieniem się władcy świata wraz z całą wspaniałością swoich królestw. Kiedy odjeżdżał wraz ze swymi ludźmi, pozostawiał za sobą spokój, który przypominał głęboki sen po wystawnej uczcie. Dla nas, chłopców, Eseldorf był rajem. Nie prześladowano nas zbytnio nauką. Wychowywano nas na dobrych chrześcijan, uczono czcić Najświętszą Pannę, Kościół, a przede wszystkim świętych. Poza tymi sprawami nie wymagano od nas więcej wiadomości, a nawet zakazywano nam ich. Wiedza była szkodliwa dla prostych ludzi; mogła wzbudzać w nich niezadowolenie z losu, który Bóg im przeznaczył, a Bóg nie zniósłby krytyki Swoich ustanowień. Mieliśmy dwóch księży; jeden z nich, ojciec Adolf, był bardzo gorliwym, pracowitym i ogólnie szanowanym kapłanem. Być może są księża lepsi pod pewnymi względami od ojca Adolfa, lecz nigdy nie było w naszej społeczności takiego, który byłby otaczany równie wielkim szacunkiem jak on, a to dlatego że ojciec Adolf zupełnie nie bał się Diabła. Był jedynym chrześcijaninem, jakiego kiedykol1 -wiek znałem, o którym można było powiedzieć, że nic a nic nie boi się Diabla. Dlatego też ludzie odczuwali przed księdzem Adolfem wielki respekt. Sądzili, że musi być w nim coś nadnaturalnego, gdyż inaczej nie byłby tak zuchwały i zadufany w sobie. Wszyscy ludzie mówią z wielką nienawiścią o Diable, lecz odnoszą się do niego z szacunkiem, a nie lekceważąco. Ojciec Adolf zachowywał się całkiem inaczej; obrzucał go najrozmaitszymi prze- zwiskami, jakie mu tylko ślina na język przyniosła, a każdy, kto to słyszał, wzdrygał się z lękiem. Nieraz też wyrażał się o Diable pogardliwie i szyderczo, a wtedy ludzie żegnali się znakiem krzyża i szybko odchodzili w obawie, aby nie przydarzyło się im coś strasznego. Ojciec Adolf rzeczywiście kilka razy zetknął się z Szatanem twarzą w twarz i nie ustąpił mu. Wiadomo, że tak właśnie było. Ojciec Adolf sam o tym mówił. Nigdy nie robił z tego tajemnicy, lecz jawnie o tym rozpowiadał. A że mówił prawdę, dowodzi tego co najmniej jedno zdarzenie. Kiedyś bowiem pokłócił się z tym wrogiem i nieustraszenie rzucił w Szatana flaszką; na ścianie jego pracowni po dziś dzień widnieje rdzawa plama w miejscu, gdzie uderzyła i rozbiła się ta flaszka. Ale najbardziej kochaliśmy wszyscy drugiego księdza, ojca Piotra, i żałowaliśmy go. Niektórzy oskarżali ojca Piotra, że rozgłasza wokoło, iż Bóg jest dobrocią i znajdzie sposób, aby zbawić wszystkie swe biedne dzieci. To straszne tak twierdzić, lecz nie było nigdy absolutnego dowodu potwierdzającego, że ojciec Piotr rzeczywiście tak mówił; nie pasowało to do jego charakteru, żeby miał przemawiać w ten sposób, gdyż zawsze był dobry, łagodny i prawdomówny. Nie oskarżano go, że mówił tak na ambonie, skąd wszyscy wierni mogliby usłyszeć i potwierdzić to, lecz tylko poza kościołem podczas rozmowy, a przecież łatwo wrogom rzucić t a k i e oskarżenie. Ojciec Piotr miał bardzo potężnego nieprzyjaciela w osobie astrologa, który mieszkał w zrujnowanej starej wieży w głębi doliny i całe noce spędzał obserwując gwiazdy. Wszyscy wiedzieli, że umie on przepowiadać wojny i głód, chociaż to nie było tak trudne, bo zawsze gdzieś toczy się wojna i zwykle panuje gdzieś głód. Mógł on też wyczytać w gwiazdach i w wielkiej księdze, którą posiadał, los każdego człowieka i odgadnąć, gdzie znajduje się zagubiona rzecz; każdy więc mieszkaniec wioski odczuwał przed nim lęk, z wyjątkiem ojca Piotra. Nawet ojciec Adolf, który walczył z Diabłem, odczuwał respekt przed astrologiem, zwłaszcza kiedy ten przechodził przez naszą wieś w wysokim spiczastym kapeluszu na głowie i w długiej powłóczystej szacie ozdobionej gwiazdami, trzymając 2
w jednej ręce grubą księgę, a w drugiej laskę znaną ze swej magicznej mocy. Mówiono, że nawet biskup słuchał czasem astrologa, ponieważ prócz obserwowania gwiazd i przepowiadania przyszłości astrolog często dawał świadectwo swej wielkiej pobożności, co oczywiście wywierało wrażenie na biskupie. Lecz ojciec Piotr wcale nie interesował się astrologiem. Demaskował go otwarcie jako szarlatana i oszusta, nie posiadającego solidnej wiedzy w żadnej dziedzinie i nie obdarzonego mocą większą od tej, jaką posiada przeciętna ludzka istota, co oczywiście wzniecało w astrologu nienawiść do ojca Piotra i chęć, by go zniszczyć. Byliśmy wszyscy przekonani, że to astrolog wymyślił tę historię o nie stosownej wypowiedz) ojca Piotra i że on powiadomił o tym biskupa. Twierdzono, że ojciec Piotr powiedział coś takiego w obecności swej siostrzenicy Małgorzatki i chociaż Małgorzatka zaprzeczyła temu i błagała biskupa, aby jej uwierzył i ocalił jej starego wuja od nędzy i niełaski, biskup jednak nie chciał jej wysłuchać. Zawiesił ojca Piotra w czynnościach kapłańskich na czas nieokreślony, gdyż nie mógł posunąć się tak daleko, aby go ekskomunikować na podstawie świadectwa tylko jednego świadka. Teraz więc ojciec Piotr był zawieszony w sprawowaniu swych obowiązków kapłańskich, a drugi ksiądz, ojciec Adolf, opiekował się jego owczarnią. Nastały ciężkie czasy dla starego księdza i Małgorzatki. Byli oni do tej pory ulubieńcami całej wsi, lecz teraz oczywiście wszystko się zmieniło, odkąd padł na nich cień niełaski biskupa. Wielu z ich przyjaciół całkiem ich opuściło, -a inni stali się chłodni, obojętni i oddalili się od nich. Kiedy rozpoczęły się te strapienia, Małgorzatka była uroczą osiemnastoletnią dziewczyną, bystrą i mającą najlepiej poukładane w głowie w całej wsi. Zarabiała nauką gry na harfie na swoją odzież i odkładała drobne oszczędności zarobionych pieniędzy. Lecz jej uczniowie odpadali jeden po drugim, nie pamiętano o niej, gdy były we wsi tańce i przyjęcia dla młodzieży; młodzi chłopcy przestali bywać w jej domu, z wyjątkiem Wilhelma Meidlinga — a bez niego przecież mogliby się byli obejść. Małgorzatka i jej wuj byli przygnębieni i czuli się opuszczeni w swym obecnym ubóstwie i niełasce, a blask słońca zniknął z ich życia. Przez następne dwa lata sprawy układały się coraz gorzej; ubrania niszczyły się; coraz trudniej było o kawałek chleba. Aż w końcu nadszedł kres. Salomon Isaacs, który pożyczał im dotąd pieniądze pod zastaw domu, zawiadomił ich, że następnego dnia zajmuje ich dom. Rozdział II Było nas trzech chłopców, trzymaliśmy się zawsze razem niemal od kołyski — lubiąc się wzajemnie, a to uczucie pogłębiało się w miarę upływu lat — Mikołaj Bauman, syn naczelnika miejscowego sądu, Seppi Wohlmeyer, syn właściciela największej gospody „Pod Złotym Jeleniem", otoczonej ładnym ogródkiem, pełnym cienistych drzew, schodzących aż ku brzegom rzeki i łódkom do wynajęcia; tym trzecim byłem ja sam, Teodor Fischer, syn organisty kościelnego a zarazem dyrygenta, miejscowej kapeli; był on nauczycielem gry na skrzypcach, kompozytorem, poborcą podatkowym w naszym okręgu, zakrystianem, pożytecznym i przez wszystkich szanowanym obywatelem. Znaliśmy wzgórza i lasy tak dobrze, jak znają je ptaki, gdyż zawsze wędrowaliśmy tam, kiedy tylko mieliśmy wolną chwilę — przynajmniej wtedy gdy nie pływaliśmy sami lub łódką, nie łowili ryb, nie bawili się na lodzie lub nie zjeżdżali na sankach. Mieliśmy swobodny dostęp do zamkowego parku, a mieli go tylko nieliczni. Byliśmy bowiem ulubieńcami Feliksa Brandta, najstarszego sługi zamku. Często więc szliśmy tam nocą, aby przysłuchać się, jak on opowiada o dawnych czasach i o różnych niesamowitych rzeczach, palić fajkę razem z nim (sam nas tego nauczył), a także pić kawę. Brandt był w wojsku podczas wojny i brał udział w oblężeniu Wiednia, tam po klęsce i ucieczce Turków wśród złupionych rzeczy znalazł worki z kawą, a tureccy jeńcy wyjaśnili mu, co to takiego i jak sporządzać z tego smaczny napój. Dlatego teraz zawsze miał u siebie kawę, aby ją pić samemu i budzić podziw u tych, którzy kawy nie znali. Kiedy nadciągała burza, zatrzymywał nas na noc, a gdy grzmiało i błyskało się na zewnątrz, opowiadał nam o duchach i okropnościach wszelkiego rodzaju; o bitwach, mor- derstwach i okaleczeniach, i tym podobnych rzeczach, stwarzających miły i przytulny nastrój; a zdarzenia te opowiadał obszernie, na podstawie własnego doświadczenia. Widział w swoim czasie wiele duchów, czarownic i czarowników, a kiedyś, zabłądziwszy w górach o północy, podczas gwałtownej burzy, ujrzał w świetle błyskawic galopującego na wietrze Szalonego Myśliwego, za którym gnały widmowe psy w kłębach przewalających się chmur. Pewnego razu zobaczył inkuba; 3
często też widywał wielkiego nietoperza, wysysającego krew z szyi śpiących ludzi, których nietoperz wachlował skrzydłami, aby przedłużyć ich senność, aż wyzioną ducha. Perswadował nam, abyśmy się nie bali nadnaturalnych istot, takich jak duchy, gdyż one nie wyrządzają krzywdy, a dlatego wędrują, że są samotne, przygnębione i potrzebują opieki pełnej dobroci i współczucia; z czasem więc nauczyliśmy się ich nie bać i nawet schodziliśmy z nim nocą do nawiedzonej komnaty w baszcie zamku. Duch pojawił się tylko raz, prawie niewidoczny przesunął się obok nas, bezgłośnie uniósł w powietrzu, po czym zniknął. A my nawet nie drgnęliśmy, bo Brandt nas na to przygotował. Powiedział nam, że ten duch nieraz zjawia się nocą i głaszcze wilgotną i zimną ręką jego twarz, lecz nie wyrządza mu krzywdy, gdyż pragnie tylko wzbudzić sympatię i zwrócić na siebie uwagę. Lecz najdziwniejsze było to, że Brandt widywał anioły — prawdziwe anioły z nieba — i że rozmawiał z nimi. Nie miały one skrzydeł, nosiły ubrania i rozmawiały, wyglądały i zachowywały się jak zwykli ludzie; nikt nie poznałby, że są to aniołowie, gdyby nie czynili cudów, których żaden śmiertelnik nie. może uczynić, i gdyby tak nagle nie znikali podczas rozmowy, czego również żaden śmiertelnik nie może dokonać. Mówił nam także, że aniołowie są mili i weseli, nie ponurzy i melancholijni ,jak duchy. Następnego ranka, po tego rodzaju rozmowie nocą wstaliśmy i po zjedzeniu z Brandtem obfitego śniadania zeszliśmy na dół, przeszliśmy przez most i wspięliśmy się na wzgórze po lewej stronie, aż na lesisty wierzchołek, gdzie było nasze ulubione miejsce. Tam wyciągnęliśmy się w cieniu na trawie, aby odpocząć, palić fajkę i rozmawiać o tych dziwnych rzeczach albowiem wciąż wywierały na nas wrażenie i zaprzątały nasz umysł. Nie mogliśmy zapalić fajek, gdyż przez roztargnienie zapomnieliśmy krzesiwa. Wkrótce pojawił się jakiś młody człowiek, który szedł wśród drzew w naszym kierunku, usiadł przy nas i zagaił przyjacielską rozmowę, jakby nas znał. Lecz my nie odpowiadaliśmy mu, gdyż był obcym, a my nie byliśmy przyzwyczajeni do obcych i unikaliśmy ich. Miał na sobie ubranie w dobrym gatunku, był przystojny, twarz jego była ujmująca, a głos przyjemny. Miał też bezpośredni sposób bycia, pełen wdzięku, niczym nie skrępowany, a nie jak inni chłopcy ociężały, niezgrabny i nieśmiały. Chcieliśmy okazać mu swą przyjaźń, lecz nie wiedzieliśmy, od czego zacząć. Wtedy pomyślałem o fajce i zastanawiałem się, czy przyjąłby to dobrze, gdybym mu ją zaofiarował. Lecz przypomniałem sobie, że nie mamy ognia, więc posmutniałem i poczułem się zawiedziony. On jednak spojrzał na mnie bystro i radośnie rzekł: — Ognia? Och, nic łatwiejszego, zaraz będzie. Byłem tak zaskoczony, że nie mogłem wykrztusić słowa, gdyż nic mu nie powiedziałem o ogniu. On wziął fajkę, dmuchnął na nią, i nagle tytoń rozżarzył się czerwono i spirale błękitnego dymu uleciały w górę. Skoczyliśmy na równe nogi rzucając się do ucieczki, co było całkiem na- turalne. Przebiegliśmy kilka kroków, choć on zaklinał nas gorąco, abyśmy zostali, i zaręczał, że nie wyrządzi nam najmniejszej krzywdy, gdyż chce zaprzyjaźnić się z nami i mieć towarzystwo. Więc przestaliśmy uciekać, stanęliśmy i chcieliśmy zawrócić, gdyż przepełniała nas ciekawość i po- dziw dla niego, nie mogliśmy jednak odważyć się na to. Nieznajomy w dalszym ciągu nalegał na nas na swój łagodny, pełen perswazji sposób, a gdy zobaczyliśmy, że fajka, nie wyleciała w powietrze i nic się nie stało, powoli nabraliśmy ufności. Wkrótce też nasza ciekawość przezwyciężyła lęk i zaryzykowaliśmy powrót, lecz bez pośpiechu, gotowi znów rzucić się do ucieczki przy najmniejszym sygnale ostrzegawczym. Nieznajomy starał się nas uspokoić i miał na to sposób, nie można było długo żywić wątpliwości ani obawiać się; jeśli ktoś był tak poważny, szczery i uprzejmy jak on, zwłaszcza gdy przemawiał tak ujmująco. Tak więc on, po- zyskał naszą sympatię i wkrótce byliśmy zadowoleni, swobodni i rozmowni, ciesząc się, że zdobyliśmy nowego przyjaciela. Kiedy uczucie skrępowania całkowicie minęło, zapytaliśmy go, jak nauczył się tej zdumiewającej sztuczki; powiedział, iż wcale się jej nie uczył, gdyż umiejętność taka była mu wrodzona — jak inne rzeczy — jak inne niezwykłe rzeczy. — Jakie to rzeczy? — Och, mnóstwo, nawet nie wiem ile. — Czy możemy popatrzeć, jak je robisz? — Pokaż nam, prosimy! — zawołali chłopcy. — A nie uciekniecie znów? — Nie, z pewnością nie. Prosimy, zrób to. Czy zrobisz? — Tak, z przyjemnością, a wy nie zapomnijcie o swojej obietnicy! Powiedzieliśmy, że jej dotrzymamy, a on wtedy podszedł do kałuży i nabrał wody w kubek zrobiony z liścia, dmuchnął nań, wydął go, a kubek zmienił się w grudkę lodu w kształcie 4
filiżanki. Byliśmy zdumieni i oczarowani, lecz przestaliśmy się bać. Cieszyliśmy się, że jesteśmy razem z nim, i prosiliśmy go, aby pokazał nam jeszcze inne sztuczki. Przystał na to z ochotą. Powiedział, że da nam każdy owoc, jaki tylko zapragniemy, bez względu na to, czy jest odpowiednia nań pora, czy nie. Przekrzykiwaliśmy się nawzajem: — Pomarańczę! — Jabłko! — Winogrona! — Są w waszych kieszeniach — powiedział, i tak w istocie było. A były to wspaniałe owoce; jedliśmy je pragnąc, aby ich wciąż przybywało. — Znajdziecie następne tam, gdzie poprzednie — powiedział — podobnie jak wszystko, na co tylko macie ochotę; nie potrzebujecie nawet wymieniać nazwy rzeczy, których pragniecie, póki jestem razem z wami, wystarczy czegoś zapragnąć, a zaraz to znajdziecie. Nieznajomy mówił prawdę. Nie przeżyliśmy dotąd nic równie cudownego i pasjonującego. Chleb, ciastka, słodycze, orzechy — i wszystko, czegokolwiek któryś z nas zapragnął, natychmiast się zjawiało. Nieznajomy sam nie jadł nic, siedział tylko, gawędził i robił coraz to nowe sztuczki, aby nas zabawić. Stworzył małą wiewiórkę zabawkę z gliny, a ona wbiegła na drzewo, usiadła na gałęzi i głośno skrzeczała na nas. Potem stworzył psa, niewiele większego od myszy, który zapędził wiewiórkę na drzewo i szczekając, podniecony, kręcił się wokół pnia, a, był tak pełen życia jak prawdziwy pies. Przepędzał wiewiórkę z drzewa na drzewo i gonił ją, aż oba zwierzaki zniknęły w lesie. Nieznajomy robił też ptaki z gliny i puszczał je wolno, a one odlatywały ze śpiewem. W końcu zdobyłem się na odwagę i zapytałem go, kim właściwie jest. — Aniołem — odpowiedział po prostu; a puszczając wolno kolejnego ptaka klasnął w dłonie, by go skłonić do lotu. Ogarnęło nas niemal przerażenie, gdy usłyszeliśmy, co powiedział, i znów baliśmy się. Ale on uspokoił nas, byśmy się nie bali, że nie ma powodu lękać się anioła, tym bardziej iż bardzo nas lubi. Nie przestał mówić i gawędził tak naturalnie i po prostu, jak zawsze, a w trakcie mówienia stworzył tłum małych ludzików, mężczyzn i kobiet, wielkości palca, którzy zaczęli pilnie pracować. Oczyścili i zrównali skrawek trawy w kształcie kwadratu, wielkości kilku jardów, i zaczęli na nim budować wymyślny zameczek. Kobiety mieszały wapno i wnosiły je na rusztowanie wiadrami trzymanymi na głowach, tak jak robią to zwykle nasze robotnice, mężczyźni zaś układali cegły warstwami. Pięciuset tych małych ludzików krzątało się szybko wokół, pracując pilnie i ocierając pot z twarzy w sposób tak naturalny jak w życiu. Pochłonięci ciekawością śledziliśmy, jak tych pięciuset ludzików wznosi zamek stopień po stopniu, układając jedną warstwę na drugą, a zamek nabiera kształtu i symetrii; wnet opuściło nas uczucie przerażenia, znów odzyskaliśmy spokój i swobodę. Zapytaliśmy wtedy nieznajomego, czy my też możemy zrobić ludzi; odrzekł, że tak, i kazał Seppiemu zrobić armatę na mury, Mikołajowi halabardników w napierśnikach, nagolennikach i hełmach, mnie zaś polecił ulepić kawalerię i konie. Zlecając nam te zadania, zwracał się do nas po imieniu, lecz nie wyjawił nam, skąd je zna. Wtedy Seppi zapytał nieznajomego, jakie jest jego imię, a on odpowiedział spokojnie: „Szatan" — podstawił małą grudkę i schwytał na nią spadającą właśnie z rusztowania kobietkę — po czym postawił ją na jej dawnym miejscu mówiąc: — Co za idiotka, cofa się nie zdając sobie sprawy, czymto grozi. Tak zaskoczyło nas jego imię, że wypuściliśmy z rąk rzeczy, które właśnie zrobiliśmy: armatę, halabardnika i konia. Rozbiły się na kawałki. Szatan roześmiał się i spytał, co nam się stało. Odpowiedziałem: — Ależ nic, tylko to trochę dziwne imię jak dla anioła. Zapytał mnie wtedy: — Właściwie dlaczego? -— Ponieważ to jest... to jest... imię tego, no wiesz. — Tak, on jest moim wujem. Powiedział to spokojnie, lecz nam zaparło na chwilę dech, a serca zaczęły mocno bić. Wydawało nam się, że nie zauważył tego, ponieważ wziął do naprawy naszych halabardników i pozostałe rzeczy. Po chwili wręczył nam je naprawione mówiąc: — Czyżbyście nie pamiętali? — on także był kiedyś aniołem. — Tak, to prawda — rzekł Seppi. Nie przyszło mi to do głowy. 5
— Przed upadkiem był nieskalany. — Tak — rzekł Mikołaj — był bez grzechu. . — Pochodzimy z dobrej rodziny — rzekł Szatan — nie ma od niej lepszej. On jest jedynym jej członkiem, który kiedykolwiek zgrzeszył. Nie umiem wyrazić, jak bardzo to wszystko było dla nas fascynujące. Czy znacie ten rodzaj drżenia, które ogarnia was, gdy widzicie cos niezwykłego, niesamowitego i pociągającego, co sprawia wam straszliwą radość z tego, że żyjecie i możecie na to patrzeć; gdy spoglądacie na tę rzecz, a wargi wam wysychają, i oddech rwie się, lecz za wszystkie skarby świata nie chcielibyście być gdzie indziej. Rozsadzała mnie chęć, by zadać jedno pytanie, miałem je już na końcu języka i nie mogłem powstrzymać się — ale zarazem wstydziłem się je zadać, gdyż mogłoby się okazać, że jestem źle wychowany. Szatan postawił wołu na ziemi, którego właśnie ulepił, uśmiechnął się do mnie i rzekł: — Nie będzie to brakiem wychowania, a nawet gdyby było, i tak wybaczyłbym ci to. A więc pytasz, czy go widziałem? Milion razy. Odkąd byłem małym, tysiącletnim dzieckiem zajmowałem drugie z kolei miejsce wśród jego ulubieńców i znajdowałem się pod opieką aniołów-nianiek, należących do naszego rodu i związanych z nami więzami krwi — że użyję ludzkiego zwrotu — tak, od tego czasu aż do upadku, który zdarzył się przed ośmiu tysiącami lat według waszej rachuby czasu. — Przed ośmiu tysiącami! — Tak — zwrócił się do Seppiego i ciągnął dalej, jakby odpowiadając na coś, co snuło się po głowie Seppiego — Dlatego właśnie wyglądam jak chłopiec, bo ciągle nim jestem. Dla nas to, co wy nazywacie czasem, jest czymś przestrzennym, potrzeba długiego przeciągu czasu, aby anioł osiągnął dojrzałość. W moim umyśle zrodziło się nowe pytanie, a on zwrócił się do mnie i odpowiedział na nie. — Mam szesnaście tysięcy lat według waszej rachuby. — Po czym zwracając się do Mikołaja rzekł: — Nie, upadek nie dotyczył mnie ani reszty naszych krewnych, tylko jego, którego imię noszę. To właśnie on zjadł owoc z drzewa, a potem skusił nim mężczyznę i kobietę. My, pozostali, jesteśmy nieświadomi grzechu; nie jesteśmy zdolni do popełnienia go, nie ma na nas skazy i na zawsze już pozostaniemy w tym stanie. Dwóch małych robotników kłóciło się bzykającymi jak trzmiele głosikami, przeklinając i wymyślając sobie nawzajem, po czym zaczęli się bić, aż polała się krew; w końcu zwarli się w walce na śmierć i życie. Szatan wyciągnął rękę i zmiażdżył ich palcami, aż życie uszło z nich, odrzucił ich na bok, po czym chusteczką starł krew z palców i podjął wątek rozmowy tam, gdzie go przerwał. — Nie możemy źle postępować ani nie mamy do zła pociągu, ponieważ go nie znamy. Była to dziwna rozmowa w tych okolicznościach, lecz nawet tego nie zauważyliśmy, tak byliśmy przerażeni i zasmuceni bezsensownym morderstwem, które Szatan popełnił przed chwilą — gdyż to było morderstwo, i tak należało je nazwać, tym bardziej że nie było dla niego okoliczności łagodzących ani żadnego usprawiedliwienia, ponieważ ci ludzie nie wyrządzili mu krzywdy. Pogrążyło nas to w głębokim smutku, gdyż już zdążyliśmy naszego towarzysza pokochać i uważaliśmy że jest szlachetny, piękny i miłosierny; uwierzyliśmy, że jest aniołem, zaś to okrucień- stwo poniżyło go w naszych oczach; a przecież dotychczas byliśmy z niego dumni. On tymczasem ciągnął rozmowę dalej, jakby nic się nie stało; opowiadał nam o swoich podróżach i ciekawych rzeczach, które widział w wielkich światach naszego systemu słonecznego i innych systemów słonecznych, znajdujących się w niezmiernie odległej przestrzeni; opisywał zwyczaje istot nieśmiertelnych zamieszkujących te światy, fascynując nas, oczarowując i rzucając na nas urok mimo godnej ubolewania sceny, która wciąż stała nam przed oczyma, gdyż żony martwych ludzików, znalazłszy zmiażdżone ciała swoich mężów płakały nad nimi, szlochały, lamentowały, a ksiądz ze skrzyżowanymi na piersi rękoma ukląkł przy nich modląc się. Tłum rozpaczających przyjaciół zgromadził się wokół nich i odkrywszy z szacunkiem głowy skłonił je, zaś po wielu twarzach spływały łzy. Szatan nie zwracał uwagi na tę scenę, póki cichy odgłos płaczu i modlitw go nie zniecierpliwił; wtedy wyjął ciężką deskę z naszej huśtawki, położył ją na ziemi i wgniótł wszystkich tych ludzi w ziemię, jakby to były muchy, po czym znów podjął przerwaną rozmowę. 6
Żeby anioł zabijał księdza! Anioł, który nie umiał wyrządzać zła, a jednak z zimną krwią niszczył setki bezbronnych, biednych mężczyzn i kobiet, którzy nigdy nie wyrządzili mu nic złego! Ten ohydny czyn wzbudził w nas wstręt. I pomyśleć, że żadna z tych biednych istot nie była przygotowana na śmierć z wyjątkiem księdza, gdyż żadna z nich nie wysłuchała nigdy mszy ani nawet nie widziała kościoła. A my byliśmy świadkami, jak dokonywano morderstw, i naszym obowiązkiem było donieść o tym komu należy, aby sprawiedliwości stało się zadość. Ale Szatan w dalszym ciągu mówił i oczarował nas znów swoim zdradliwie melodyjnym głosem. Sprawił, że zapomnieliśmy o wszystkim, mogliśmy tylko go słuchać, kochać i być jego niewolnikami, z którymi mógł postępować, jak chciał. Radością napawało nas przebywanie w jego towarzystwie — jak również spoglądanie w błękit jego oczu, zaś dotyk ręki Szatana przejmował nasze żyły ekstazą. Rozdział III Przybysz widział wszystko, był wszędzie, wiedział o wszystkim i niczego nie zapominał. To, czego inni muszą się uczyć latami, on wiedział od pierwszego spojrzenia; nie było dla niego trudności. Kiedy opowiadał, wydawało się, że rzeczy ożywają na naszych oczach. Widział stworzenie świata, był obecny przy stworzeniu Adama; widział, jak Samson uniósł filary i zmiażdżył świątynię zamieniając ją w ruinę; widział śmierć Cezara; opowiadał o życiu codziennym w niebie, widział też potępionych, skręcających się w piekle w czerwonych falach żaru. Sprawiał, że widzieliśmy to wszystko, jakbyśmy tam byli i oglądali to na własne oczy. Czuliśmy też, choć nic nie wskazywało na to wyraźnie, że te sprawy są dla niego czymś więcej niż rozrywką. Te wizje piekła, te biedne dzieci i kobiety, dziew- częta, chłopcy i mężczyźni krzyczący i zanoszący błagania w trwodze — przecież my sami ledwie mogliśmy to znieść, lecz on pozostał tak obojętny, jakby cierpiący byli sztucznymi szczurami, które płoną w sztucznym ogniu. Zawsze też gdy mówił o mężczyznach i, kobietach zamieszkujących tę ziemię i o ich czynach — nawet najwspanialszych i najwznioślejszych — wstydziliśmy się skrycie, gdyż jego zachowanie świadczyło, że zarówno oni sami jak i ich czyny miały dla niego jakże znikome znaczenie; często odnosiło się wrażenie, że mówił o muchach. Kiedyś powiedział nawet wyraźnie, że ludzie zamieszkujący ziemię są dla niego interesujący — pomimo że są tak tępi, głupi, pospolici, zarozumiali, schorowani i słabi — cały ten obdarty, biedny i bezwartościowy tłum. Powiedział to naturalnym tonem, bez goryczy, tak jakby ktoś mówił o cegłach, nawozie lub innej rzeczy bez czucia i znaczenia. Czułem, że nie miał zamiaru nas obrazić, więc w myślach przypisałem takie postępowanie jego nie dość dobrym manierom. — Maniery! — powiedział. — Przecież to, co mówię, to prawda, a prawda to dobre maniery; maniery są fikcją. Zamek jest już gotowy. Czy wam się podoba? Zamek musiał się podobać każdemu. Przyjemnie było nań popatrzeć, taki był kształtny, ładny i przemyślnie wykończony we wszystkich szczegółach, aż do małych chorągiewek powiewających na wieżyczkach. Szatan powiedział, że musimy rozmieścić artylerię i rozstawić halabardników oraz konnicę. Nasze ludziki i konie przedstawiały śmieszny widok; były tej samej wielkości co budowla, dla której były przeznaczone, nie nabyliśmy bowiem jeszcze wprawy w robieniu takich rzeczy. Szatan powiedział nam, że są najgorsze z tych, jakie widział. A kiedy dotknął ich i ożywił, poruszały się niezwykle śmiesznie z powodu nierównej długości nóg. Mali ludzie kręcili się w kółko i padali, jakby byli pijani, przez co zagrażali życiu innych znajdujących się w pobliżu. W końcu przewrócili się i leżeli bezbronnie, wierzgając nogami. I chociaż był to przykry widok, nie mogliśmy się powstrzymać od śmiechu. Armaty były naładowane ziemią, aby wystrzelić na wiwat, lecz były tak krzywe i źle uformowane, że wszystkie rozleciały się w chwili wystrzału i zabiły niektórych artylerzystów, innych zaś okaleczyły. Szatan zapowiedział teraz burzę i trzęsienie ziemi, jeśli sobie tego życzymy, lecz pod warunkiem, że staniemy z dala, poza niebezpieczeństwem. Chcieliśmy odwołać ludzików, lecz on nakazał nam nie zwracać na nich uwagi, gdyż nie mają najmniejszego znaczenia; w razie potrzeby możemy zrobić ich więcej, kiedy tylko zechcemy. Nieduża, czarna burzowa chmura obniżyła się nad zamkiem, a miniaturowe błyskawice jęły błyskać, grzmoty rozlegać się, ziemia zaczęła się trząść, wiatr zaś świszczał i huczał. Deszcz spadł, ludzie szukali schronienia. Zamek majaczył niewyraźnie w tym świetle; błyskawice miotały ognie, pioruny trafiały w zamek, aż wznieciły w nim pożar. Z chmur błyskały czerwone i okrutne 7
płomienie, a ludzie wybiegli z krzykiem, lecz Szatan wsunął ich z powrotem, nie zwracając uwagi na nasze prośby, błagania i płacz. I pośród wycia wichru i migotania błyskawic wyleciał w powietrze magazyn z amunicją; wstrząsy rozdarły ziemię i ruiny zamku zapadły się w szczelinę, która pochłonęła je na naszych oczach, aż w końcu zamknęła się nad ludzikami, grzebiąc te wszystkie niewinne istoty. Spośród pięciuset biednych ludzików nie ocalał ani jeden. Byliśmy zrozpaczeni i nie mogliśmy powstrzymać się od płaczu. — Nie płaczcie — rzekł Szatan. — Oni nie przedstawiali żadnej wartości. — Ale poszli do piekła! — Och, to nie ma znaczenia; możemy zrobić jeszcze mnóstwo innych. Na nic nie zdały się wszelkie usiłowania, by go wzruszyć, był zupełnie pozbawiony uczuć i nie mógł nas zrozumieć. Tryskał humorem i był tak wesoły, jakby odbyło się wesele a nie szatańska masakra. Zawziął się, żebyśmy to samo odczuwali co i on; i oczywiście jego czary to sprawiły. Bez najmniejszej trudności robił z nami, co tylko -chciał. Po chwili już tańczyliśmy na tym grobie, a on przygrywał nam na dziwnym słodko brzmiącym instrumencie, który wyjął z kieszeni, a muzyką tą — podobnej nie ma, chyba w niebie, stamtąd ją właśnie przyniósł, jak nam oświadczył — doprowadził nas niemal do szaleństwa z rozkoszy. Nie mogliśmy, oderwać od niego wzroku, a spojrzenia naszych oczu wyrażały uczucia naszych serc i uwielbienie bez słów. Jego taniec także miał niebiańskie pochodzenie, zaiste przejawiała się w nim rajska szczęśliwość. Powiedział nam, że musi teraz odejść, aby załatwić pewną sprawę. Lecz nie mogliśmy znieść nawet myśli o tym. Przytuliliśmy się do niego usilnie prosząc, aby z nami jeszcze trochę pozostał. Spodobało mu się to tak bardzo, że przyrzekł jeszcze nie odchodzić, lecz z nami pozostać, możemy więc z nim usiąść i porozmawiać przez chwilę. Wyznał, że jego prawdziwym imieniem jest „Szatan" i tylko nam będzie pod nim znany, lecz na użytek obcych ludzi wybrał specjalne imię i nazwisko, takie jakie ludzie zwykle noszą — Filip Traum. Brzmiało ono dziwnie i pospolicie w odniesieniu do takiej istoty jak on! Lecz takie było jego postanowienie, więc nie odezwaliśmy się ani słowem, gdyż wystarczało, że tak zdecydował. Tego dnia widzieliśmy wiele cudów, toteż i w myślach wyobraziłem sobie, jak przyjemnie będzie opowiedzieć o tym w domu, lecz on przejrzał moje marzenia i rzekł: — Nie, wszystkie te sprawy są tajemnicą nas czterech. Nie dbam o to, że będziecie próbowali o nich opowiedzieć, jeśli chcecie, lecz ja tak zabezpieczę wasze języki, że nie zdradzą naszej tajemnicy. Rozczarowało nas to, lecz cóż można było poradzić, tylko z piersi wyrwało nam się kilka westchnień. Rozmawialiśmy w dalszym ciągu przyjemnie, a on czytał w naszych myślach i odpowiadał na nie, mnie zaś wydawało się to najcudowniejszą rzeczą, którą uczynił; on jednak przerwał moje marzenia i rzekł: — Nie, to byłoby cudowne dla was, lecz nie dla mnie. Nie mam ograniczeń jak wy. Nie podlegam ludzkim uwarunkowaniom. Mogę ocenić i zrozumieć wasze ludzkie słabostki, gdyż uczyłem się o nich, lecz sam ich nie posiadam. Moje ciało nie jest rzeczywiste, choć wydaje się wam namacalne, gdy go dotykacie. Mój ubiór nie jest rzeczywisty; jestem duchem. Ale oto nadchodzi ojciec Piotr. — Rozejrzeliśmy się wokoło, nikogo jednak nie dostrzegliśmy. — Nie jest jeszcze w zasięgu wzroku, lecz zaraz go zobaczycie. — Czy znasz go, Szatanie? — Nie. — Czy porozmawiasz z nim, gdy tu przyjdzie? On nie jest tak niewykształcony i tępy jak my, a na pewno chciał by z tobą pomówić. Czy porozmawiasz z nim? — Innym razem tak, lecz teraz nie. Muszę już iść i załatwić swą sprawę. Oto i on; teraz go już widzicie. Bądźcie cicho i nic się nie odzywajcie. Podnieśliśmy wzrok i rzeczywiście zobaczyliśmy ojca Piotra idącego ku nam między kasztanami. Siedzieliśmy razem w trójkę na trawie, a Szatan siedział naprzeciw nas na ścieżce. Ojciec Piotr nadchodził ze zwieszoną głową, pogrążony w myślach i zatrzymał się na parę jardów przed nami, zdjął kapelusz i wyjął jedwabną chustkę, którą otarł twarz. Robił wrażenie, jakby chciał za chwilę do nas przemówić, lecz nie uczynił tego. A potem wymamrotał: — Nie mam pojęcia, co sprowadziło mnie tutaj; wydaje się, jakbym dopiero co był w mym gabinecie — lecz sądzę, że śniłem w ciągu ostatniej godziny i przeszedłem cały ten kawałek drogi nie zauważywszy tego nawet, gdyż jestem nieswój w tych niespokojnych czasach. — 8
Potem ruszył dalej mamrocząc coś do siebie i przeszedł wprost przez Szatana, jakby tam nic nie było. Patrzyliśmy na to z zapartym tchem. Odruchowo chcieliśmy wykrzyknąć, tak jak zwykle na widok czegoś niezwykłego, lecz coś tajemniczo powstrzymało nas i zachowaliśmy spokój, jedynie nasz oddech stał się krótki i urywany. Po chwili drzewa skryły ojca Piotra, a Szatan rzekł: — Tak jak wam powiedziałem — jestem tylko duchem. — Tak, wiemy to teraz — rzekł Mikołaj — ale my nie jesteśmy duchami. Jasne, że ciebie nie dostrzegł, lecz czyż byśmy także byli niewidzialni? Patrzył na nas, lecz nie wydawało się, że nas widzi. — Nie, nikt z nas nie był dla niego widzialny, gdyż tak chciałem. — Wydawało nam się to zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe, że widzimy te wszystkie fantastyczne i cudowne rzeczy i że to nie sen. A on rzeczywiście siedział obok, wyglądając jak każdy z nas — taki był naturalny, bezpośredni, czarujący i rozmowny jak zawsze; nie — słowa nie mogą oddać tego, co czuliśmy w tej chwili. Była to ekstaza, a ekstazy nie da się wyrazić słowami. Odczuwa się ją jak muzykę, a przecież o muzyce nie można opowiedzieć tak, aby ktoś inny mógł ją odczuć. Szatan znów cofnął się do dawnych wieków i wskrzesił je przed naszymi oczyma. Widział tyle rzeczy, tyle rzeczy! Cudownie było tak patrzeć na niego, próbując sobie wyobrazić, co to znaczy mieć takie doświadczenie za sobą. Uświadomiliśmy sobie, że każdy z nas jest nędzną, pospolitą istotą, żyjącą ledwie jeden dzień — jeden krótki, marny dzień. Lecz on nic nie powiedział, aby podtrzymać naszą słabnącą dumę — nie, nie wyrzekł ani słowa. Zawsze mówił o ludziach w ten sam obojętny sposób — tak jak się mówi - o cegłach, stertach nawozu i tym podobnych rzeczach. Można było dostrzec, że pod żadnym względem ludzkie istoty nie mają dla niego najmniejszego znaczenia. Czuliśmy, że nie ma zamiaru nas obrazić, tak jak my nie chcemy obrazić cegły, kiedy ją rozłupujemy; uczucia cegły są dla nas niczym, nigdy nie przychodzi nam na myśl, aby zastanawiać się, czy cegła coś odczuwa, czy nie. Pewnego razu, gdy Szatan zgromadził razem najsławniejszych królów, zdobywców, poetów, proroków, piratów i żebraków — jak stertę cegieł — ośmieliłem się wstawić za człowiekiem i zapytałem go, dlaczego dostrzega tak dużą różnicę między ludźmi a sobą. Musiał zastanowić się nad tą kwestią przez chwilę; wydawało się, że nie może pojąć, dlaczego postawiłem tak dziwne pytanie. Po czym odpowiedział: — Różnica między człowiekiem a mną? Różnica między śmiertelnym a nieśmiertelnym? Pomiędzy obłokiem a duchem? — Wziął do ręki stonogę, która pełzła po kawałku kory: — Jakaż jest różnica pomiędzy Cezarem a tym stworzeniem? Odrzekłem: — Nie można porównywać istot, które z racji swej natury i różnicy w czasie są nieporównywalne. — Sam odpowiedziałeś na swe pytanie — rzekł Szatan. — Uzasadnię to bliżej: człowiek został utworzony z prochu ziemi, widziałem, to. Ja nie jestem utworzony z prochu ziemi. Człowiek jest zbiorowiskiem chorób, przybytkiem nieczystości; przychodzi dziś i odchodzi jutro; powstaje jako proch, a odchodzi jako fetor. Ja zaś należę do arystokracji Nieprzemijających. Człowiek ponadto ma zmysł moralny, czy rozumiecie? Ma z m y s ł mor a l n y. To samo stanowi już wystarczającą różnicę między nami. Skończył, jakby to wyjaśniło całą sprawę. Było mi smutno, gdyż w owym czasie miałem zaledwie mgliste pojęcie o tym, co to jest z m y s ł m o r a l n y . Wiedziałem tylko, że jesteśmy dumni z tego, iż go posiadamy. A kiedy Szatan wyrażał się o nim w ten sposób, raniło mnie to i czułem się jak dziewczyna, którą myśli, że wszyscy podziwiają jej ulubione stroje, a potem podsłucha, jak ludzie się z nich wyśmiewają. Przez chwilę wszyscy milczeliśmy, a ja czułem się przygnębiony. Szatan znów nawiązał z nami rozmowę i wkrótce zaczął tryskać wesołością i radością życia, a mój nastrój się poprawił. Opowiadał nam tak dowcipne historie, że wywoływały w nas huragan śmiechu; a gdy wspomniał o czasach, kiedy Samson przywiązał pochodnie do lisich ogonów i wpuścił lisy w zboże Filistynów, a sam siedział na płocie, bił się po udach śmiejąc się, a łzy ciekły mu po policzkach, aż stracił równowagę i spadł z płotu :— wspomnienie tego też rozśmieszyło Szatana, więc wszyscy bawiliśmy się przyjemnie i wesoło. Od czasu do czasu powtarzał: — Muszę teraz załatwić pewną sprawę. — Nie odchodź — prosiliśmy go. — Jeszcze nie, zostań z nami. Nie wrócisz. 9
— Ależ tak, wrócę. Daję na to słowo. — Kiedy? Dziś wieczór? Powiedz, kiedy. — Niedługo. Zobaczycie. — Lubimy cię. — Ja was też. Na dowód tego pokażę wam coś ładnego. Zwykle, kiedy odchodzę, po prostu znikam, lecz teraz rozwieję się i pokaże wam, jak to robię. Wstał i szybko nastąpiło to, co zapowiedział. Stopniowo rozrzedzał się, aż w końcu stał się bańką mydlaną, zachowując jednak swój kształt. Można było dostrzec poprzez niego krzewy tak wyraźnie, jak widzi się rzeczy przez bańkę mydlaną; wokół niego lśniły delikatne tęczowe barwy, a obok wzlatywało coś na kształt ramy okiennej, co pojawia się zwykle na powierzchni bańki. Widzieliście nieraz, jak bańka uderza o dywanik i lekko odbija się kilkakrotnie, nim pęknie. On zrobił to samo. Skoczył, dotknął trawy — potoczył się — wzleciał — znów dotknął trawy i tak powtórzył to parę razy, aż eksplodował — paff! — i oto tam, gdzie się przedtem znajdował, było tylko puste miejsce. Był to piękny i niezwykły widok. Nie powiedzieliśmy ani słowa, tylko siedzieliśmy pełni podziwu, marząc na jawie i mrugając oczyma ze zdziwienia. W końcu Seppi podniósł się i rzekł smutno wzdychając: — Zdaje mi się, jakby to się nigdy nie zdarzyło. Mikołaj westchnął i powiedział coś podobne- go. Czułem się nieszczęśliwy słysząc te słowa, gdyż był to ten sam mrożący krew w żyłach lęk, który przejmował mą duszę. Wtedy zobaczyliśmy biednego starego ojca Piotra, jak powracał z pochyloną głową i szukał czegoś na ziemi. Kiedy był już blisko, dostrzegł nas i spytał: — Od jak dawna tu jesteście, chłopcy? — Już dobrą chwilę, ojcze. — To znaczy byliście tu, kiedy przechodziłem tędy po raz pierwszy, więc może pomożecie mi. Czy przyszliście tą ścieżką? — Tak, ojcze. — To dobrze. I ja przyszedłem tą samą drogą. Zgubiłem swój trzos. Nie było w nim wiele, ale i ta odrobina to już dla mnie majątek, gdyż to było wszystko, co posiadam. Czy nie widzieliście go przypadkiem? — Nie, ale pomożemy ojcu go szukać. — O to właśnie chciałem was prosić. Ależ oto i on! Nie zauważyliśmy, że trzosik leżał w tym samym miejscu, gdzie Szatan zaczął się rozrzedzać — jeśli on rzeczywiście się rozwiał, a nie było to jedynie naszym złudzeniem. Ojciec Piotr podniósł trzos, ale wyglądał na bardzo zdziwionego. — To mój trzos — rzekł — ale nie jego zawartość. Jest gruby, mój był piaski; mój był lekki, a ten jest ciężki. — Otworzył trzos. Był on tak wypchany, jakby wypełniały go złote monety. Ojciec Piotr pozwolił nam napatrzeć się na trzos do syta, a my oczywiście wpatrywaliśmy się weń, gdyż nigdy dotychczas nie widzieliśmy takiej masy pieniędzy naraz. Już otwieraliśmy usta, żeby powiedzieć: „Szatan to zrobił!", lecz głos nie wyszedł z nich. Rozumiecie? Nie mogliśmy powiedzieć tego, czego nie życzył sobie Szatan; sam nam to przecież zapowiedział. — Chłopcy, czy to wasza sprawka? Pobudziło nas to do śmiechu. I on też roześmiał się zrozumiawszy, że jest to głupie pytanie. — Kto tu był? Nasze usta otworzyły się, by odpowiedzieć, i pozostały otwarte przez chwilę, gdyż nie mogliśmy powiedzieć „Nikt", ponieważ byłoby to nieprawdą, a właściwe słowo nie przychodziło nam' na myśl; wtedy wpadłem na pomysł i rzekłem: — Nie było tu żadnej istoty ludzkiej. — Tak jest — przytaknęli pozostali i zamknęli usta. — To nieprawda — rzekł ojciec Piotr i spojrzał na nas bardzo surowo. — Przechodziłem tędy przed chwilą i nie było tu nikogo, lecz to nic nie znaczy, od tej pory ktoś musiał tu być. Nie twierdzę, że ta osoba była tu, zanim wyście przyszli, i nie mam na myśli, że wyście ją widzieli, lecz ktoś przeszedł tędy, to wiem na pewno. Czy możecie dać słowo, że nie widzieliście nikogo? — Nie było tu żadnej istoty ludzkiej. — Wystarczy. Wiem, że mówicie prawdę. Zaczął przeliczać pieniądze na ścieżce, a my na kolanach pomagaliśmy mu układać je w małe stosy. 10
— Tysiąc sto dukatów z okładem! — wykrzyknął. - Och, na Boga, gdyby to było moje! — A ja tak bardzo tych pieniędzy potrzebuję! — Głos mu się załamał, a wargi zaczęły drżeć. — Te pieniądze należą do ojca! — wykrzyknęliśmy wszyscy naraz — aż do ostatniego grosza! — Nie, nie są moje. Moje są jedynie cztery dukaty, a reszta... — I zaczął snuć marzenia, biedaczysko, a głaszcząc niektóre monety zapomniał, gdzie się znajduje; aż litość brała patrzeć, jak tam przykucnął, zwiesiwszy starą, siwą i obnażoną głowę. — Nie — rzekł — ocknąwszy się z marzeń — to nie są moje pieniądze. Nie mogę tego wyjaś- nić. To chyba sprawka jakiegoś wroga... to musi być pułapka. Mikołaj odezwał się: — Ojcze Piotrze, z wyjątkiem astrologa nie macie we wsi żadnego wroga, tak samo Małgorzatka. Nie ma nawet śladu takiego bogatego wroga, żeby zaryzykował tysiąc sto dukatów na spłatanie ojcu tak paskudnego figla. Nieprawdaż, ojcze? Nie mógł zbić tego argumentu i uradował się. — Lecz to nie moje pieniądze, rozumiecie — w każdym razie nie moje. Powiedział to z namysłem, jak człowiek, który nie zmartwiłby się, lecz ucieszył, gdyby ktoś mu się sprzeciwił. — Te pieniądze należą do ojca. Możemy ta poświadczyć. Nieprawda, chłopcy? — Tak jest. I możemy to potwierdzić. — Niech was Bóg błogosławi, prawie przekonaliście mnie; tak, naprawdę. Gdybym miał choćby sto kilka dukatów! Dom jest oddany pod zastaw hipoteczny na tę sumę, a my nie będziemy mieć schronienia, gdzie moglibyśmy złożyć nasze głowy, jeśli do jutra nie zapłacimy tej sumy. A te cztery dukaty to wszystko, co mamy... — Te pieniądze należą do ojca w całości, ojciec po winien je wziąć — ręczymy, że wszystko jest w porządku. Czyż nie tak, Teodorze? Czy nie tak, Seppi? Obydwaj przytaknęliśmy, a Mikołaj wypchał stary zniszczony trzos pieniędzmi i wręczył go właścicielowi. Ojciec Piotr powiedział, że zabierze tylko dwieście dukatów, gdyż jego dom jest dostatecznym zabezpieczeniem na sumę, a resztę zainwestuje na procent do czasu, aż zgłosi prawowity właściciel. Ze swej strony musieliśmy też podpisać dokument stwierdzający, w jaki sposób ojciec Piotr doszedł do posiadania tej sumy; dokument, który miał zamiar pokazać mieszkańcom wioski jako dowód, iż nie wydobył się ze swych tarapatów w nieuczciwy sposób. Rozdział IV Następnego dnia, kiedy ojciec Piotr zapłacił złotem Salomonowi Isaacsowi, a resztą pieniędzy zostawił u niego na procent, wywołało to mnóstwo komentarzy. Wiele spraw zmieniło się też na lepsze; szereg osób złożyło mu wizytę, aby pogratulować; mnóstwo zaś obojętnych starych przy- jaciół znów zaczęło okazywać staremu księdzu życzliwość i przyjaźń; dla ukoronowania tego wszystkiego zaproszono Małgorzatkę na przyjęcie. Nie było w tej historii nic tajemniczego. Ojciec Piotr opowiedział ze wszystkimi szczegółami o tym, co go spotkało, utrzymując, że nie da się tego inaczej wytłumaczyć niż jako zrządzenie Opatrzności. Ten i ów potrząsał głową nadmieniając poufnie, że wygląda to raczej na sprawkę Szatana. Rzeczywiście była to nadzwyczaj trafna uwaga jak na tak prostych ludzi. Niektórzy kręcili się wokół ojca Piotra, podstępnie starając się nakłonić nas, chłopców, do „powiedzenia prawdy"; równocześnie przyrzekali, że zachowają to dla siebie, gdyż chcą wiedzieć jedynie dla własnej satysfakcji, ponieważ całe to zdarzenie jest tak intrygujące. Chcieli nawet kupić od nas tę tajemnicę i zapłacić pieniędzmi. Ach, gdybyśmy umieli wymyślić coś odpowiedniego — lecz zabrakło nam pomysłów — więc musieliśmy wypuścić z rąk taką okazję, a szkoda. Zachowaliśmy tę tajemnicę bez trudu, lecz ta druga, o wiele ważniejsza i bardziej niezwykła, paliła nam wnętrzności, bardzo pragnąc wydobyć się na zewnątrz, a my również chcieliśmy wyjawić ją i zadziwić innych ludzi. Musieliśmy ją jednak zachować dla siebie, choć naprawdę ona sama strzegła swej nienaruszalności. Szatan zapowiedział, że tak będzie, i było. Co dzień spotykaliśmy się w lesie, ażeby móc rozmawiać o Szatanie, naprawdę był to jodyny temat, 11
który zaprzątał nasze myśli i pochłaniał nas całkowicie. Dzień i noc wyglądaliśmy Szatana mając nadzieję, że przyjdzie, i coraz większe ogarniało nas znie- cierpliwienie, kiedy się nie zjawiał. Przestali nas interesować inni chłopcy i nie chcieliśmy brać udziału w ich zabawach i wyczynach. Wydawały nam się tak bardzo nudne od czasu spotkania z Szatanem, a poczynania chłopców . tak błahe 1 pospolite po, wysłuchaniu o przygodach Szatana w czasach starożytnych i na różnych konstelacjach; po cudach, które czynił, po rozpływaniu się w nicość, po wybuchach i tym wszystkim. Przez pierwszy dzień żyliśmy w ciągłym lęku, i pod tym lub innym pretekstem zachodziliśmy do domu ojca Piotra, obserwując go bacznie. Obawialiśmy się bowiem, że złote monety rozkruszą się i rozpadną w popiół jak wszystkie zaczarowane pieniądze. Lecz tak się nie stało. Uspokoiliśmy się więc, że to szczere złoto, i opuścił nas lęk. Było jednak pewne pytanie, które już dawno chcieliśmy zadać ojcu Piotrowi. W końcu następnego wieczoru, po ciągnięciu losów w postaci słomek zadałem je trochę nieśmiało. Zapytałem ojca Piotra jakby mimochodem, choć nie zabrzmiało to tak naturalnie, jak tego pragnąłem, gdyż nie bardzo wiedziałem, jak się zachować. — Co to jest zmysł moralny, proszę ojca? Spojrzał spoza wielkich okularów na mnie ze zdziwieniom i rzekł: — Przecież to zdolność, która umożliwia nam odróżnianie dobra od zła. Rzuciło to na sprawę nieco światła, ale nie rozjaśniło jej w pełni. Byłem trochę rozczarowany i do pewnego stopnia czułem zażenowanie. Czekał, abym coś jeszcze dodał, więc w braku czegoś lepszego zapytałem: — Czy to coś cennego? — Cennego? Mój Boże, to jedyna rzecz, chłopcze, która wynosi człowieka ponad śmiertelne zwierzęta i czyni zeń dziedzica nieśmiertelności! Gdy to usłyszałem, nic już nie przyszło mi do głowy, wyszedłem więc razem z innymi chłopcami. Odeszliśmy t tym nieokreślonym uczuciem, jakbyśmy nie najedli się do syta. Chłopcy chcieli, abym im wszystko opowiedział, lecz byłem na to zbyt zmęczony Wychodząc przeszliśmy przez salon, gdzie Małgorzatka siedziała przy szpinecie i uczyła Marię Lueger. A więcjedna z niewiernych uczennic wróciła, i do tego wpływowa, a inne z pewnością pójdą w ślad za nią. Małgorzatka zerwała się, podbiegła ku nam i znów nam dziękowała ze łzami w oczach — było to już po raz trzeci — za uratowanie jej i jej wuja od wyrzucenia z domu; my zaś znów odrzekliśmy, że to nie nasza zasługa. Takie już miała usposobienie, że nigdy nie szczędziła słów podzięki za najmniejszą oddaną jej przysługę; cierpliwie więc wysłuchaliśmy jej podziękowań. Przechodząc przez ogród spotkaliśmy Wilhelma Meidlinga, który siedział tam i czekał na Małgorzatkę, bo zapadał zmrok, on zaś chciał po skończonejlekcji przejść się z nią nad rzeką. Wilhelm był młodym prawnikiem mającym niezłe wzięcie, który dzięki swej pracy powoli awansował. Był bardzo przywiązany do Małgorzatki, a ona do niego. Nie opuścił jej razem z innymi, lecz wiernie wytrwał przy niej. Małgorzatka i jej wuj w pełni doceniali tę wierność. Wprawdzie Wilhelm nie miał wielkich zdolności, lecz był przystojny i dobry, a są to też zalety, t to niezwykle cenne. Zapytał nas, czy daleko do końca lekcji, na co odpowiedzieliśmy, że lekcja już się wkrótce skończy. Nie wiedzieliśmy wprawdzie, czy tak rzeczywiście było, cóż nas jednak kosztowało udzielić mu takiej odpowiedzi, zwłaszcza że sądziliśmy, iż sprawi mu to radość. Rozdział V Czwartego dnia przyszedł astrolog ze swej starej, walącej się wieży w głębi doliny, gdzie dotarły już chyba ostatnie wieści. Porozmawiał z nami na uboczu; powiedzieliśmy mu tyle, ile mogliśmy z obawy przed nim. Usiadł, chwilę namyślał się, po czym zapytał: — Ile było tych pieniędzy? — Tysiąc sto siedem dukatów, proszę pana. Wtedy rzekł jakby do siebie: — To bardzo dziwne. Tak... bardzo dziwne. Niezwykły zbieg okoliczności. — Po czym zaczął zadawać nam pytania. Opowiedzieliśmy mu w końcu wszystko z najdrobniejszymi szczegółami. Od czasu do czasu powtarzał: — Tysiąc sto sześć dukatów. To duża suma. — Siedem — rzekł Seppi poprawiając go. 12
— Och, czy naprawdę siedem? Oczywiście, jeden dukat mniej — jeden więcej nie stanowi różnicy, lecz poprzednio mówiliście, że tysiąc sto sześć dukatów. Narazilibyśmy się mu mówiąc, że się myli, lecz mieliśmy pewność, że tak istotnie było. Mikołaj powiedział: — Przepraszamy za pomyłkę, lecz przepraszamy za pomyłkę, lecz chcieliśmy powiedziećsiedem. — Och, to nie ma znaczenia, chłopcze; zauważyłem tylko rozbieżność. Minęło parę dni, trudno więc oczekiwać, że będziecie dokładnie pamiętać. Bywa się nieraz niedokładnym, jeśli pod upływem szczególnych okoliczności liczba nie wbija się w naszą pamięć. — Ale właśnie była taka okoliczność w tym wypadku — stwierdził Seppi. — Cóż to takiego było, mój synu? — zapytał obojętnie astrolog. Po pierwsze każdy z nas liczył kolejno kupki monet — i zawsze wypadało tysiąc sto sześć dukatów. Lecz ja wyciągnąłem jedną monetę dla zabawy na początku liczenia, po czym podrzuciłem ją z powrotem mówiąc: „Wydaje mi się, że pomyliliście się: jest tysiąc sto siedem du- katów. Policzmy jeszcze raz". Policzyliśmy i oczywiście miałem rację. Chłopcy byli bardzo zdziwieni, a ja opowiedziałem im, jak to się stało. Astrolog zapytał nas, czy naprawdę tak było, a my potwierdziliśmy to. — Sprawa wyjaśniona! — rzekł astrolog. — Znam złodzieja, chłopcy; te pieniądze zostały skradzione. Potem odszedł pozostawiając nas pełnych niepokoju i zaintrygowanych tym, co miał na myśli. W ciągu niespełna godziny dowiedzieliśmy się o wszystkim, gdyż rozniosło się po wsi, że ojca Piotra zaaresztowano za kradzież wielkiej sumy pieniędzy należącej do astrologa. Wszystkim teraz rozwiązały się języki. Wielu ludzi twierdziło, że to niezgodne z charakterem ojca Piotra i że to zapewne pomyłka; lecz wielu potrząsało głową mówiąc, że nędza i niedostatek mogą pchnąć człowieka znajdującego się w potrzebie do wszystkiego. Wszyscy też bez różnicy byli zgodni co do jednego, że opowiadanie ojca Piotra o tym, w jaki sposób pieniądze trafiły do jego rąk, jest całkiem nieprawdopodobne, tak że trudno w nie uwierzyć. Twierdzili, że pieniądze mogłyby trafić w ten sposób w ręce astrologa, lecz żadną miarą w ręce ojca Piotra; to było po prostu niemożliwe! Padł teraz cień na naszą uczciwość. Byliśmy jedynymi świadkami ojca Piotra, więc ludzie zapytywali się, ile zapłacił nam za to, abyśmy popierali jego fantastyczną bajeczkę? Ludzie w ten sposób wyrażali się w naszej obecności całkiem swobodnie i otwarcie szydząc z nas, gdy błagaliśmy ich, by nam uwierzyli, że mówimy prawdę. Nasi rodzice byli surowsi dla nas niż ktokolwiek inny. Ojcowie twierdzili, że zhańbiliśmy honor naszych rodzin i nakazywali nam oczyścić się z tego kłamstwa. Gniew ich zaś nie miał granic, gdy powtarzaliśmy nadal, że mówimy prawdę. Nasze matki płakały nad nami i błagały, abyśmy zwrócili łapówkę i odzyskali dobre imię, ratując w ten sposób nasze rodziny od hańby. Prosiły, abyśmy wszystko uczciwie i otwarcie wyznali. W końcu byliśmy tak zmęczeni i znękani, że próbowaliśmy opowiedzieć o wszystkim, t szatanie i o całej reszcie, lecz nie, to nie wychodziło. Przez cały czas żywiliśmy nadzieję i spodziewaliśmy się, że Szatan się zjawi i wybawi nas z tego kłopotu, lecz ślad po nim zaginął. W godzinę po naszej rozmowie z astrologiem ojciec Piotr został osadzony w więzieniu, a pieniądze opieczętowano i oddano do rąk urzędników sądowych. Pieniądze były w worku, a Salomon Isaacs potwierdził, że nie tknął ich od czasu, gdy je przeliczył. Zeznał pod przysięgą, że są to te same pieniądze i że suma wynosiła tysiąc sto siedem dukatów. Ojciec Piotr domagał się sądu kościelnego, lecz nasz drugi ksiądz, ojciec Adolf, powiedział, iż sąd kościelny nie ma prawa sądzić księdza zawieszonego w obowiązkach duszpasterskich. Biskup poparł go. To rozstrzygnęło sprawę. Sprawa zostanie wniesiona przed sąd cywilny, który zbierze się dopiero później. Wilhelm Meidling miał bronić ojca Piotra. Było jasne, że zrobi wszystko, co w jego mocy, lecz na osobności wyznał nam, że sprawa przedstawia się kiepsko dla ojca Piotra — gdyż przewaga i przesądy są po stronie przeciwnej, co nie wróży nic dobrego procesowi. Tak więc krótkie szczęście Małgorzatki się skończyło. Przyjaciele nie pojawili się, by dzielić z nią jej ból; nikogo zresztą już nie oczekiwała. List bez podpisu odwołał uprzejmie jej zaproszenie na zabawę. Wkrótce zabraknie uczniów chcących pobierać lekcje. Z czego Małgorzatka będzie się utrzymywać? Mogła pozostać w domu, gdyż dług na hipotece został zapłacony, chociaż teraz nie Salomon Isaacs posiadał te pieniądze, lecz rząd. Stara Urszula, która pełniła u ojca Piotra i 13
Małgorzatki obowiązki kucharki, pokojówki, gospodyni, praczki i wiele innych, a w dawnych czasach była również piastunką Małgorzatki, utrzymywała, że Bóg zapewni im byt. Mówiła tak jednak z przyzwyczajenia, gdyż była dobrą chrześcijanką. Oczywiście, że miała zamiar starać się o zabezpieczenie ich bytu, jeśli tylko znajdzie jakiś sposób. My, chłopcy, chcieliśmy pójść do Małgorzatki i okazać jej naszą życzliwość, nasi rodzice nie chcieli jednak nam pozwolić z obawy, że oburzy to mieszkańców wioski. Astrolog krążył wokoło, buntując wszystkich przeciw ojcu Piotrowi i utrzymując, że jest on zdeklarowanym złodziejem, który ukradł mu tysiąc sto siedem złotych dukatów. Twierdził, iż ma pewność, że ojciec Piotr jest złodziejem, ponieważ taką sumę właśnie zgubił, a ojciec Piotr udał, że ją „znalazł". Po południu czwartego dnia po tej katastrofie stara Urszula przyszła do naszego domu prosząc o bieliznę do prania i błagała matkę o zachowanie tego w tajemnicy, aby oszczędzić dumę Małgorzatki, która nie dopuściłaby do tego, gdyby się o tym dowiedziała. Małgorzatka nie miała jednak co jeść i bardzo osłabła. Było widać, że Urszula również nie ma sił. Jedzenie, którym ją poczęstowano, zjadła łapczywie jak ktoś naprawdę wygłodniały, nie dała się namówić jednak na zabranie odrobiny pożywienia dla Małgorzatki. Małgorzatka nie tknęłaby bowiem danego z litości jedzenia. Urszula zaniosła odzież nad strumień, aby ją wyprać, lecz z okna widzieliśmy, że nie ma nawet siły użyć kijanki. Matka więc zawołała ją i wręczyła jej trochę pieniędzy, ale Urszula wzbraniała się je wziąć z obawy przed podejrzeniami Małgorzatki. W końcu przyjęła pewną sumę mówiąc, że wyjaśni, iż znalazła pieniądze na drodze. Ażeby to nie było kłamstwem ściągającym potępienie na jej duszę, poprosiła mnie, żebym rzucił monetę na drogę w jej obecności, potem podeszła, znalazła ją, wykrzykując z radosnym zdumieniem, po czym podniosła pieniądz i poszła do domu. Podobnie jak pozostali mieszkańcy wioski Urszula kłamała co dzień lekkomyślnie i bez zastanowienia, zaklinając się przy tym na ogień piekielny i siarkę. Lecz ten nowy rodzaj kłamstwa był niebezpieczny, gdyż nie miała w nim wprawy. Po tygodniu posługiwania się nim nie będzie już budzić jej niepokoju. Taka już jest nasza ludzka natura. Martwiłem się, jak Małgorzatka utrzyma się przy życiu. Urszula nie mogła przecież co dzień znajdować monety na swej drodze — nawet nie co drugi dzień. Wstydziłem się też, że nie byłem u boku Małgorzatki teraz, kiedy tak potrzebowała przyjaciół. Była to jednak wina moich rodzi- ców, a nie moja — i nic nie mogłem na to poradzić. Szedłem ścieżką i czułem się bardzo przygnębiony, kiedy nagle ogarnęła mnie fala wesołego i pełnego podniecenia, orzeźwiającego uczucia, które przepełniło mnie taką radością, że nie mogłem wymówić ani jednego słowa, gdyż po tych oznakach poznałem, że Szatan jest blisko. Zaobser- wowałem podobne zjawisko już poprzednio. Po chwili Szatan był już przy mnie, a ja opowiedziałem mu o swoich zmartwieniach oraz co przydarzyło się Małgorzatce i jej wujowi. Tak rozmawiając minęliśmy zakręt i zobaczyliśmy starą Urszulę, siedzącą w cieniu drzew i głaszczącą chudego zabłąkanego kotka, którego trzymała na podołku. Zapytałem, skąd go ma, a ona powiedziała, że wyszedł z lasu, i towarzyszył jej przez całą drogę. Kotek pewnie nie ma matki, ani żadnych życzliwych ludzi, ona więc zamierza go zabrać do domu i zaopiekować się nim. Szatan rzekł: — O ile wiem, jesteś bardzo biedna. Dlaczego chcesz mieć jeszcze jedną gębę do wyżywienia? Dlaczego nie ofiarujesz kotka komuś, bogatemu? Urszula żachnęła się na to i rzekła: — Może ty chciałbyś go mieć? Sądząc po twym ubraniu i eleganckim wyglądzie, musisz być bogaty. — Po czym parsknęła pogardliwie: — Oddać go bogatym — też pomysł! Bogaci dbają tylko o siebie, jedynie biedni mają uczucie dla biednych i pomagają im. Biedni i Bóg. Bóg otoczy opieką tego kotka. — Dlaczego tak myślisz? — Oczy Urszuli zabłyszczały gniewem: — Ponieważ to wiem! — rzekła. — Nawet wróbel nie spadnie na ziemię bez Jego wiedzy. — Lecz mimo to spada. Cóż dobrego w tym, że On dostrzega ten upadek? Szczęki starej Urszuli poruszyły się, lecz tak była przerażona, że nie mogła w tej chwili wydać z siebie słowa. Kiedy odzyskała mowę, wykrzyknęła: — Odejdź, szczeniaku, bo cię uderzę kijem. Byłem tak przerażony, że nie mogłem nic z siebie wykrztusić. Wiedziałem, znając poglądy Szatana na rodzaj ludzki, że będzie uważać za rzecz bez znaczenia śmiertelny cios wymierzony Urszuli, zwłaszcza iż ludzi jest takie mnóstwo. Język mi jednak skołczał i nie mogłem jej ostrzec. Ale nic się nie wydarzyło. Szatan zachował spokój — spokój i obojętność. Myślę, że nie czuł się obrażony przez Urszulę, tak jak król nie mógłby być obrażony przez chrabąszcza. Stara 14
kobieta wypowiedziawszy tę uwagę, zerwała się na równe nogi tak żwawo jak młoda dziewczyna. Wiele lat już upłynęło od czasu, gdy tak żwawo się ruszała. Był to wpływ Szatana, który działał jak świeży ożywczy powiew na starych i chorych, gdziekolwiek tylko się pojawił. Jego obecność podziałała nawet na wychudłego kotka; skoczył na ziemię i zaczął gonić za liściem. Zdziwiło to Urszulę, patrzyła na to stworzonko z podziwem, kiwając głową i zapomniawszy już o swoim gniewie. — Cóż mu się stało — rzekła. — Przed chwilą ledwie chodził. — Nie widziałaś dotąd kota tej rasy — zauważył Szatan. Urszula nie miała zamiaru uprzejmie odnosić się do kpiącego przybysza; spojrzała na niego nieżyczliwie i odparowała: — Kto ci kazał tu przyjść i dokuczać mi, chciałabym to wiedzieć? I skąd możesz wiedzieć, co widziałam lub nie? — Nie widziałaś dotąd kotka z brodawkami smakowymi na języku ustawionymi na sztorc, prawda? — Nie, lecz ty też nie. — A więc obejrzyj tego kotka i przekonaj się sama. Urszula podeszła żwawo, lecz kotek był żwawszy od niej; nie zdołała go złapać i dała za wygraną. Wtedy Szatan powiedział: — Nadaj mu imię, to może przyjdzie. Urszula próbowała szeregu imion, lecz kotek nie okazywał zainteresowania. — Nazwij go Agnieszką, spróbuj. Zwierzątko zareagowało na to imię i zaraz przybiegło. Urszula obejrzała jego język. — Jak Boga kocham, to prawda! — wykrzyknęła — nie widziałam jeszcze kota takiej rasy. Czy to twój kot? — Nie. — To skąd w sam raz odgadłeś jego imię? — Ponieważ wszystkie koty tej rasy zwą się „Agnieszka", nie reagują na inne imiona. Urszula była zdziwiona. To coś cudownego! — Po czym cień niepokoju przebiegł przez jej twarz, bo wszystkie jej przesądy odżyły na nowo i stawiając kota niechętnie na ziemi powiedziała: — Powinnam go chyba wypuścić, nie boję się — nie, nic podobnego, choć ksiądz... słyszałam, że wielu ludzi, naprawdę wielu ludzi... Poza tym kot już się czuje dobrze i może sam dać sobie radę. — Westchnęła i odchodząc cicho mamrotała do siebie: — To taki ładny kotek i tak chciałabym go mieć na własność — a w domu jest tak smutno i samotnie w tych ciężkich czasach... Panna Małgorzatka przygnębiona i podobna do cienia, a starszy pan siedzi w więzieniu. — To rzeczywiście wielka szkoda, że nie możesz go zatrzymać — odezwał się Szatan. Urszula odwróciła się gwałtownie — jakby miała nadzieję, że ktoś ją zachęci do zatrzymania kotka. — Dlaczego? — zapytała z namysłem. — Ponieważ ta rasa przynosi szczęście. — Naprawdę? Młody człowieku, czy wiesz, że tak jest naprawdę? W jakim sensie przynosi szczęście? — W każdym razie przynosi pieniądze. Urszula wyglądała na rozczarowaną. — Pieniądze? Kot przynosi pieniądze? Coś podobnego! Nie do wiary! I tak nie mógłbyś go sprzedać; ludzie u nas nie kupują kotów, nie można by go nawet nikomu dać. — I odwróciła się, żeby odejść. — Nie mam zamiaru go sprzedać zważywszy na dochody, jakie przynosi. Ta rasa kotów nazywa się Kotami Szczęścia. Właściciel takiego kota znajduje w swojej kieszeni każdego ranka cztery srebrne grosze. Nagle zobaczyłem, jak na twarzy starej kobiety wzbiera oburzenie. Obraziła się. Ten chłopiec kpił z niej. Włożywszy ręce do kieszeni, wyprostowała się, by mu wygarnąć, co o nim myśli. Była wzburzona i wściekła. Otworzyła usta, wydobyły się z nich trzy obraźliwe słowa... po czym zamilkła, a gniew na jej twarzy przechodził stopniowo w zdumienie, podziw, lęk czy coś w tym rodzaju; powoli wyciągnęła ręce z kieszeni, rozwarła je i oto na jednej z nich leżała moja moneta, na drugiej zaś cztery srebrne grosze. Przez chwilę patrzyła na nie jakby oczekując, że monety ulotnią się, po czym powiedziała: 15
— To prawda, wszystko prawda; wstydzę się i proszę o przebaczenie. O drogi panie i dobroczyńco! — podbiegła do Szatana i ucałowała jego rękę wiele razy, tak jak jest w Austrii w zwyczaju. W głębi duszy prawdopodobnie wierzyła, że jest to kot zaczarowany i pośrednik Szatana; lecz mniejsza o to, tym pewniejsze było, iż dotrzyma umowy i będzie co dzień dostarczać pieniędzy na utrzymanie rodziny, gdyż w spra wach finansowych nawet najpobożniejszy z naszych wieś niaków więcej ufałby układowi zawartemu z Diabłem niż z archaniołem. Urszula ruszyła ku domowi trzymając Ag nieszkę na rękach, a ja poprosiłem o pozwolenie zobaczenia się z Małgorzatka. I nagle wstrzymałem oddech, gdyż oto byliśmy już w jej domu, w salonie, gdzie Małgorzatka stała zdumiona patrząc na nas. Była osłabiona i blada. Wiedziałem jednak, że długo nie pozostanie w tym stanie znajdując się pod wpły wem Szatana; i tak rzeczywiście było. Przedstawiłem jej Szatana — to znaczy Filipa Trauma — po czym siedliśmy i nawiązaliśmy rozmowę. Nie czuliśmy najmniejszego skrę powania. My, prości ludzie w naszej wsi, jeśli tylko przy bysz był miłym człowiekiem, szybko zawiązywaliśmy z nim przyjaźń. Małgorzatka dziwiła się, w jaki sposób weszliśmy tak, że ona tego nie słyszała. Traum powiedział, że drzwi były otwarte, więc weszliśmy czekając, aż ona odwróci się i powita nas. To nie było zgodne z prawdą, drzwi nie były otwarte, weszliśmy przez ściany, dach, komin albo jeszcze inaczej, mniejsza z tym, jeśli Szatan tylko życzył sobie, żeby ktoś w coś uwierzył, natychmiast tak się działo; od powiedź ta więc całkowicie zadowoliła Małgorzatkę. A po tym skupiła uwagę głównie na Traumie. Był taki piękny, że nie mogła wprost oderwać od niego oczu, co mi spra wiło radość i napełniło dumą. Miałem nadzieję, że Szatan zademonstruje nam niektóre ze swoich sztuczek, lecz nie zrobił tego. Wydawało się jedynie, że chce zaprzyjaźnić się bliżej z Małgorzatka i opowiadać jej mnóstwo kłamstw. Powiedział, że jest sierotą. Wzbudziło to takie współczucie Małgorzatki, że łzy napłynęły jej do oczu. Powiedział też, że nigdy nie znał swej mamy, gdyż umarła, kiedy jeszcze był małym dzieckiem, a tatuś jest słabego zdrowia i nie ma większego majątku, w ogóle niczego, co by posiadało ziemską wartość — ale ma wuja bardzo bogatego, który posiada przedsiębiorstwo w krajach tropikalnych, i to właśnie ten wuj go utrzymuje. Wystarczyła wzmianka o dobrym wuju, by oczy Małgorzatki znów napełniły się łzami na myśl o jej własnym. Wyraziła nadzieję, że obaj wujowie spotkają się pewnego dnia. Wzdrygnąłem się cały . Filip odrzekł, że również żywi taką nadzieję, co wywołało u mnie powtórny dreszcz grozy. — Być może spotkają się kiedyś — rzekła Małgorzat ka. — Czy twój wuj dużo podróżuje? —Och, tak, wciąż przenosi się z miejsca na miejsce; ma wszędzie interes do załatwienia. I tak sobie dalej gwarzyli, a biedna Małgorzatka dzięki temu przez chwilę zapomniała o swoich kłopotach. Była to być może jedyna rzeczywiście radosna i pogodna go dzina, jaką ostatnio spędziła. Spostrzegłem, że polubiła Filipa; wiedziałem, że tak się stanie. A kiedy powiedział jej, że uczy się, aby zostać księdzem, zauważyłem, iż jesz cze bardziej go polubiła niż przedtem. Gdy zaś obiecał jej,' że zaprowadzi ją do więzienia, żeby mogła odwiedzić swego wuja, było to ukoronowaniem wszystkiego. Przyrzekł dać strażnikom mały podarunek oraz polecił jej przychodzić zawsze wieczorem, po zapadnięciu zmroku, i nic się nie odzywać, „tylko pokazać dokument przy wejściu i znów go okazać wychodząc" — po czym nagryzmolił jakieś dziwne znaki na papierze i wręczył go jej, za co była mu bardzo wdzięczna. Ogarnęło ją gorączkowe pragnienie, aby słońce już zaszło, gdyż w tych dawnych okrutnych cza sach więźniom nie pozwalano na odwiedziny przyjaciół i niekiedy spędzali całe lata w zamknięciu, nigdy nie wi dząc przyjaznej twarzy. Pomyślałem, że znaki na papierze są z pewnością magiczne i że strażnicy nie zdadzą sobie sprawy z tego, co czynią, ani nie zachowają tego w pa mięci. I tak rzeczywiście było. Urszula wetknęła głowę w drzwi mówiąc: — Kolacja gotowa, panienko. — Po czym dojrzawszy nas przeraziła się i dała mi znak, abym do niej podszedł. A gdy zbliżyłem się, zapytała, czy powiedzieliśmy Małgo rzatce o kocie. Powiedziałem, że nie, co jej ulżyło, popro siła nas, by nic panience nie mówić, gdyż jeśliby Małgo rzatka dowiedziała się o tym, uważałaby, iż jest to 16
grzesz ny kot, posłałaby po księdza, aby oczyścił z jego wpływu wszystkie dary, i dochody pieniężne by ustały. Przy rzekłem przeto Urszuli, że nic nie powiemy, i to ją zadowoliło. Potem zacząłem żegnać się z Małgorzatka, lecz Szatan przerwał mi i powiedział — jak zawsze grzecznie — nie pamiętam już dokładnie słów - ale prawie wprosił się jako gość wraz ze mną na kolację. Oczywiście Małgo rzatka poczuła się nieszczęśliwa i zmieszana, gdyż miała podstawę przypuszczać, że nie starczy jedzenia nawet dla nakarmienia chorego ptaszka. Urszula usłyszała to, weszła do pokoju i okazała niezadowolenie. Wpierw wyraziła zdumienie widząc Małgorzatkę wyglądającą tak świeżo i zarumienioną, po czym po czesku, w swym ojczystym języku, powiedziała do niej: — Odeślij go, panienko; nie wystarczy jedzenia — jak dowiedziałem się znacznie później. Zanim Małgorzatka zdążyła odpowiedzieć, Szatan za brał głos i zwymyślał Urszulę w jej własnym języku, co dla niej i jej pani było niespodzianką. Dorzucił też: — Czyż nie widziałem cię przed chwilą na drodze? — Tak,panie. — Ach, to mnie cieszy, widzę, że przypominasz mnie sobie. Przystąpił do niej bliżej i szepnął: — Powiedziałem ci, że to Kot Szczęścia. Nie martw się o nic, on cię za opatrzy. To uwolniło Urszulę od obaw i głęboka interesowna radość zajaśniała w jej oczach. Kot coraz bardziej zyskiwał na wartości. Był już najwyższy czas, aby Małgorzatka od - powiedziała na zaproszenie Szatana, i zrobiła to w właś ciwy sobie godny sposób. Powiedziała, że ma niewiele do dania, lecz że będziemy miłymi gośćmi, podzieli się z nami tym, co ma. Zjedliśmy kolację w kuchni, a Urszula usługiwała nam der stołu. Mała rybka leżała na patelni, chrupiąca, brązowa i kusząca; widać było, że Małgorzatka nie spodziewała się tak wytwornego posiłku. Urszula wniosła rybę, a Małgorza tka podzieliła ją między Szatana i mnie, dla siebie nic nie biorąc. Miała właśnie zamiar powiedzieć, że nie lubi ryby, lecz nie dokończyła tego zdania, a już następna rybka pojawiła się na patelni. Zdziwiła się, lecz nic nie powie działa. Miała prawdopodobnie zamiar zapytać o to Urszulę później. Były też i inne niespodzianki; mięso, dziczyzna, wino i owoce — potrawy, które ostatnio rzadko kiedy po jawiały się w tym domu; Małgorzatka jednak nie wyda wała żadnych okrzyków, nie wyglądała nawet na zdzi wioną; oczywiście działo się to pod wpływem Szatana. Był rozmowny i wszystkich zaba wiał, dzięki czemu czas upływał przyjemnie i wesoło. Chociaż naopowiadał mnóstwo kłamstw, pozostał niewinny, ponieważ będąc aniołem nie wiedział, co czyni. Aniołowie nie odróżniają dobra od zła; wiedziałem o tym, gdyż zapamiętałem, co nam sam o tym powiedział. Mówił też o zaletach Urszuli. Wychwalał ją przed Małgorzatka, lecz mówił dość głośno, aby Urszula mogła to usłyszeć. Zapewniał, że Urszula jest wspaniałą kobietą i że ma nadzieję zapoznać ją ze swym wujem. Wkrótce Urszula zaczęła mizdrzyć się i wdzięczyć śmiesz nie, jak dziewczyna, wygładzała swą suknię, muskając się jak głupia stara kura; przez cały czas udawała, że nie słyszy tego, co mówi Szatan. Byłem zawstydzony, gdyż to ukazuje, że ród ludzki jest głupi i małoduszny, taki właśnie, za jaki uważa go Szatan. Powiedział on też, że jego wuj wydaje wiele przyjęć i obecność tak mądrej nie wiasty na bankietach w dwójnasób zwiększyłaby atrakcyj ność rezydencji wuja. — Pański wuj jest szlachcicem, nieprawdaż? — spytała Małgorzatka. — Tak — rzekł obojętnie Szatan. — Niektórzy z grzecz ności nawet nazywają go księciem, lecz on nie ma prze sądów; dla niego osobiste zasługi są wszystkim, zaś godność — niczym. Trzymałem rękę zwieszoną luźno wzdłuż krzesła; Agnieszka podeszła i polizała ją; i tajemnica ujawniła się. Chciałem powiedzieć: „To pomyłka, to jest zwykły kot, brodawki smakowe na jego języku zwrócone są do. we wnątrz, nie na zewnątrz". Lecz słowa nie wyszły z mych ust. Szatan uśmiechnął się do mnie i wtedy wszystko zro zumiałem. Gdy zapadł zmrok, Małgorzatka wzięła koszyk pełen żywności, wina i owoców i poszła do więzienia. My zaś z Szatanem udaliśmy się do mego domu. W duchu po myślałem, że chętnie zobaczyłbym, jak wygląda wnętrze więzienia. Szatan podsłuchał tę myśl i już za 17
chwilę znajdowaliśmy się w więzieniu. Jak objaśnił mnie Szatan, byliśmy w izbie tortur. Było tam koło do łamania oraz inne narzędzia tortur. Kilka zadymio nych lamp było za - wieszonych na ścianach, co nadawało jeszcze temu miej scu bardziej ponury i pełen grozy wygląd. Przebywali tam jacyś ludzie, a także oprawcy, lecz musieliśmy widocznie być niewidzialni, bo nikt na nas nie zwracał uwagi. W izbie leżał związany młody człowiek; Szatan objaśnił mnie, że jest on podejrzany o herezję. Oprawcy mieli go właśnie poddać torturom. Kazali mu przyznać się do winy, a on powiedział, że nie może, ponieważ jest to niezgodne z prawdą. Wbijali mu więc drzazgi pod paznokcie, a on krzyczał z bólu. Szatan pozostał jednak niewzruszony, lecz ja nie mogłem tego znieść i musiano mnie bardzo szybko stamtąd zabrać. Tak osłabłem, że aż omdlałem i dopiero świeże powietrze orzeźwiło mnie. W drodze powrotnej do domu powiedziałem, że to było bestialstwo. — Nie, to iście ludzkie postępowanie. Nie powinieneś obrażać zwierząt przez niewłaściwe użycie tego słowa; nie zasłużyły na to — i ciągnął dalej. — To typowe dla twego marnego rodu ludzkiego — zawsze zakłamanego, zawsze przypisującego sobie zalety, których nie posiada, a odmawiającego ich wyższym zwierzętom, które jedynie je mają. Żadne zwierzę nie popełnia okrucieństw — to wyłączna cecha tych, co posiadają zmysł moralny. Kiedy zwierzę zadaje ból, robi to nieświadomie, bez złych intencji,bez poczucia, że wyrządza zło, gdyż zło dla niego nie istnieje. Nie zadaje też bólu dla przyjemności — tylko człowiek to czyni. Pod wpływem tego cholernego zmys ł u moralnego. To zmysł, który ma za zadanie rozróżnianie dobra od zła, a pozostawia człowiekowi równocześnie całkowitą wolność wyboru tego, co dobre. Jakąż to może dać korzyść? Człowiek bezustannie wybiera i w dziewięciu wypadkach na dziesięć przedkłada zło nad dobro. Zło nie powinno istnieć i bez z m y s ł u moraln e g o nie byłoby go. A przy tym człowiek jest na tyle bezmyślny, że nie zdaje sobie sprawy, iż zmysł mor a l n y strąca go aż do najbardziej prymitywnych żyjących stworzeń, a sam ten zmysł jest czymś haniebnym, Czy już lepiej się czujesz? Zaraz ci coś pokaże. Rozdział VI Po chwili znaleźliśmy się w pewnej francuskiej wiosce. Przechodziliśmy przez wielką fabrykę, gdzie mężczyźni, kobiety i małe dzieci pracowali w pocie czoła, w gorącu, brudzie i tumanach pyłu. Odziani byli w łachmany i opadali z sił przy pracy, gdyż byli wycieńczeni i na pół wy- głodzeni, słabi i senni. Szatan rzekł: — Oto nowy przykład działania z m y s ł u moralnego. Właściciele są bogaci i bardzo świątobliwi, lecz pobory, które wypłacają swym biednym braciom i siostrom, wystarczają zaledwie na tyle, by tamci nie umarli z głodu. Praca trwa czternaście godzin na dobę, zarówno zimą jak latem — od szóstej rano do ósmej wieczór — dla małych dzieci tak samo jak dla wszystkich. A z chlewów — które zamieszkują — idą cztery mile do pracy w jedną stronę przez błoto, na pół stajały śnieg, deszcz oraz śnieg, szron i podczas burzy, codziennie, rok po roku. Śpią tylko cztery godziny na dobę, gnieżdżą się po norach po trzy rodziny w jednej izbie, w trudnym do wyobrażenia brudzie i zaduchu; a gdy zachorują, mrą jak muchy. Czy te nędzne istoty popełniły jakąś zbrodnię? Nie. Cóż więc takiego zrobiły, że są tak ukarane? Nic, tylko z racji swego urodzenia należą do waszego głupiego rodu ludzkiego. Widziałeś, jak traktowano złoczyńcę w więzieniu; teraz zaś widzisz, w jaki sposób postępują z niewinnymi i wartościowymi istotami. Czy wasza rasa jest logiczna? Czyż te cuchnące niewinne istoty są zamożniejsze od tamtego heretyka? Oczywiście nie; jego kara jest błaha w porównaniu z ich karą. Kiedy wyszliśmy, zaczęli go właśnie łamać kołem, aż zgnietli na miazgę; teraz już umarł i wy- zwolił się na zawsze od waszego wspaniałego rodzaju ludzkiego, lecz ci biedni niewolnicy tutaj — umierają przecież od lat i wielu z nich nie oswobodzi się z życia jeszcze przez dłuższy czas. To zmysł m o r a l n y uczy właścicieli fabryk różnicy pomiędzy dobrem a złem — i widzisz, jaki jest tego rezultat. Uważają się za lepszych od psów! ach, jesteście takim bezmyślnym, nielogicznym gatunkiem! I nic nie znaczącym — och, nie do opisania! Szatan porzucił powagę i po prostu wysilał się, żeby wyśmiewać się z nas i kpić z naszej dumy z powodu czynów wojennych naszych wielkich bohaterów, nieprzemijających sław, potężnych królów, starej arystokracji i naszej dostojnej historii — śmiał się wciąż, aż można było dostać mdłości słuchając tego śmiechu. W końcu cokolwiek się opanował i rzekł: — 18
Lecz mimo wszystko nie jest to tylko śmieszne, zważywszy, jak krótkie są dni waszego życia, jak dziecinny wasz przepych, i w dodatku jesteście tylko cieniami! W jednej chwili wszystko znikło nagle sprzed mych oczu; wiedziałem, co to oznacza. Za chwilę szliśmy przez naszą wioskę, a w dole nad rzeką, zobaczyłem migocące światełka „Złotego Jelenia". Wtem w ciemności usłyszałem radosny okrzyk: — Powrócił! Był to Seppi Wohlmeyer. Poczuł żywsze krążenie krwi i poprawę humoru, co mogło oznaczać tylko jedno. Wiedział, że Szatan jest w pobliżu, chociaż było zbyt ciemno, by mógł go dojrzeć. Przyłączył się do nas i szliśmy razem, Seppi zaś tryskał wprost zadowoleniem. Zachowywał się tak jak kochanek, który wreszcie odnalazł swą utraconą kochankę. Seppi był rozgarniętym i żywego usposobienia chłopcem, pełnym zapału i rozmownym, przez co stanowił skrajne przeciwieństwo mnie i Mikołaja. Teraz był podniecony nową tajemnicą — zniknięciem Hansa Opperta, wiejskiego włóczęgi. Powiedział nam, że wszyscy są poruszeni tym wydarzeniem. Nie powiedział „niespokojni", tylko „poruszeni", co było dość mocnym i właściwym | określeniem. Nikt nie widział Hansa już od kilku dni. — Nie widziano go od czasu, gdy dokonał tego brutalnego czynu — rzekł Seppi. — Jakiego brutalnego czynu? — zapytał Szatan. — On stale bije kijem psa, który jest dobrym psem, a nadto jedynym wiernym i kocha- jącym Hansa przyjacielem i nikomu nie wyrządza krzywdy. Przed dwoma dniami Hans znów bił psa za nic — po prostu dla przyjemności — pies zaś wył i skamlał. Teodor i ja błagaliśmy go, by przestał, lecz on wygrażał nam i wciąż walił psa całej siły, wybił mu oko, a wtedy powiedział: „Spodziewam się, że jesteście teraz zadowoleni; oto coście uzyskali dla niego waszym przeklętym wścibstwem; i mówiąc to ta bestia bez serca roześmiała się". Głos Seppiego drżał współczuciem i gniewem. Domyśliłem się, co Szatan na to odpowie; i tak rzeczywiście było. — Znów nadużywasz tego słowa i rzucasz to podłe oszczerstwo. Zwierzęta tak nie postępują, tylko ludzie. — Nie, to w każdym razie było nieludzkie postępowanie. — Nie, Seppi, było ludzkie — jak najbardziej ludzkie. Nieprzyjemnie słuchać, jak zniesławiasz wyższe zwierzęta przypisując im skłonności, od których są wolne i które istnieją tylko w ludzkim sercu. Żadne z wyższych zwierząt nie jest skażone chorobą zwaną z m y s ł e m m o r a l nym. Oczyść swój język, Seppi; odrzuć te kłamliwe wyrażenia. — Szatan mówił dość surowo — jak na niego — i żałowałem, że w porę nie ostrzegłem Seppiego, aby bardziej uważał na dobór słów. Wiedziałem też, jak się Seppi teraz czuje, gdyż za nic w świecie nie chciałby obrazić Szatana, wolałby raczej obrazić swoich najbliższych. Zapadła żenująca cisza, wkrótce jednak nastąpiło odprężenie, bo ten biedny pies z wypływającym okiem przybiegłi podszedł wprost do Szatana; począł skomleć i warczeć, a Szatan odpowiadał mu w podobny sposób; jasne było, że obaj rozmawiają w psim języku. Wszyscy usiedliśmy na trawie przy księżycu, który jaśniał pełnią blasku, gdyż chmury rozpierzchły się. Szatan oparł głowę psa na swych kolanach i wstawił mu wybite oko. Pies od razu poczuł się dobrze, pomerdał ogonem i polizał rękę Szatana. Był mu wdzięczny i jestem pewien, że mu to wyraził, choć nie rozumiałem słów. Potem obydwaj jeszcze porozmawiali przez chwilę, po czym Szatan powiedział: - On mówi, że jego pan był pijany. — Tak jest — odpowiedzieliśmy. A w godzinę później spadł z urwiska poza Skałą Pasterzy. Znamy to miejsce, znajduje się o trzy mile stąd. Pies często przybiegał do wsi, błagając ludzi, aby z nim poszli, lecz przepędzono go i nie zwracano na niego uwagi. Pamiętaliśmy to, lecz nie rozumieliśmy do czego Szatan zmierza. — Pies szukał pomocy dla człowieka, który tak źle się z nim obszedł; myślał tylko o tym i nic nie jadł ani nie poszukiwał jedzenia. Czuwał przy swym panu przez dwie noce. I cóż teraz sądzicie o swoim rodzaju? Czyż niebo jest zarezerwowane tylko dla ludzi, a ten pies jest z niego wy- łączony, jak mówią wasi nauczyciele? Czyż wasz ród ludzki może cokolwiek dodać do zasobu moralności i wielkoduszności tego psa? — Mówił tak do stworzenia, które podskakiwało ochoczo pełne szczęścia, czekając na rozkazy i niecierpliwiąc się, by je jak najszybciej wykonać. — Zgromadźcie kilku mężczyzn, pójdźcie z psem, który pokaże wam tę padlinę; weźcie też z sobą księdza, aby zatroszczył się o duszę Hansa, gdyż śmierć jest już bliska. 19
Powiedziawszy te słowa Szatan zniknął ku naszemu żalowi i rozczarowaniu. Zgromadziliśmy więc mężczyzn, poprosiliśmy ojca Adolfa i byliśmy świadkami śmierci tego człowieka. Nikt go nie żałował prócz psa, który rozpaczał i skomlał, lizał martwą twarz pana i był niepocieszony. Pochowaliśmy Hansa bez trumny tam, gdzie leżał, bo nie miał pieniędzy ani żadnego przyjaciela z wyjątkiem swego psa. Gdybyśmy przyszli o godzinę wcześniej, zdążylibyśmy skierować tę nieszczęsną istotę do nieba, lecz teraz zstąpił w straszliwe płomienie, w których będzie płonąć na wieki. Szkoda, że na tym świecie, na którym tylu ludzi ma trudności ze spędzaniem czasu, nie można było zaoszczędzić jednej małej godziny dla tego biedaka, który tak bardzo jej potrzebował, i dla którego stanowiło to różnicę pomiędzy wieczystą radością i wieczystym cierpieniem. Uświadomiło mi to przerażająco wartość jednej godziny; pomyślałem więc, że nigdy nie zmarnuję ani jednej godziny bez wyrzutów sumienia i zgrozy. Seppi również zmartwił się i doszedł do wniosku, że o wiele lepiej być psem i nie narażać się na tak straszne ryzyko. Wzięliśmy psa do domu i troszczyliśmy się o niego jak o własnego. Kiedy tak szliśmy, Seppi wpadł na myśl, która nas uradowała, i po prawiła nasze samopoczucie. Powiedział on mianowicie, że jeśli pies przebaczył temu człowiekowi, który tak bardzo go skrzywdził to, być może, Bóg przyjmie to jako rozgrzeszenie. Nastąpił teraz bardzo nudny tydzień, gdyż Szatan się nie pojawiał i nic specjalnego się nie wydarzyło, my zaś nie mogliśmy się odważyć odwiedzić Małgorzatki, ponieważ noce były księżycowe i nasi rodzice mogliby zauważyć, jeśli próbowalibyśmy się wymknąć z domu. Kilkakrotnie jednak spotykaliśmy starą Urszulę, jak przechadzała się po łąkach za rzeką, wyprowadziwszy na spacer swego kota. Dowiedzieliśmy się od niej, że wszystko układa się pomyślnie. Miała na sobie schludne nowe odzienie, wyglądała dostatnio. Nieustannie, co dzień pojawiały się cztery grosze, lecz Urszula i Małgosia nie wydawały całej tej sumy na samo jedzenie i wino lub tym podobne rzeczy — już kotka dbała o ich zaopatrzenie. Małgorzatką na ogół dobrze znosiła swoje opuszczenie i odosobnienie. Wilhelm Meindling przyczyniał się też do utrzymania jej w pogodnym nastroju. Co noc spędzała kilka godzin u swego wuja w więzieniu i dzięki pomocy kota nawet go utuczyła. Chciała jednak dowiedzieć się czegoś więcej o Filipie Traumie i miała nadzieję, że ja go znów wkrótce przyprowadzę. Urszula sama była nim również zaciekawiona i zadawała mnóstwo pytań o jego wuja. Rozśmieszyło to- chłopców, gdyż opowiedziałem im, jakich to głupstw naopowiadał jej Szatan. Nie mogliśmy jednak zaspokoić ciekawości Urszuli, gdyż mieliśmy związane języki. Urszula wyjaśniła nam również, iż ponieważ mają mnóstwo pieniędzy, przyjęła służącego do pomocy w domu i załatwiania sprawunków. Próbowała zakomunikować to nam naturalnym i obojętnym tonem, lecz była tak pod- | niecona, że nie umiała ukryć rozpierającej ją dumy. Z przyjemnością widziało się ukryte zadowolenie z tej zamożności u tej biednej kobiety; kiedy jednak usłyszeliśmy imię służącego, wzbudziły się w nas wątpliwości, czy Urszula postąpiła roztropnie. Mimo młodego wieku i lekkomyślności byliśmy czasem dość spostrzegawczy. Służący, Gotfryd Narr, był mało rozgarniętym, dobrym i poczciwym chłopcem i nic nie można było jego osobie zarzucić, lecz c i ą ż y ł a nad nim ponura historia — i było to całkiem zro-niiałe — gdyż nie minęło jeszcze sześć miesięcy, jak publicza hańba okryła cieniem całą jego rodzinę — babkę Gotfryda spalono na stosie jako czarownicę. Jeśli bakcyle takiej zarazy krążą w krwi danej rodziny, zwykle nie puszczają jej po jednym spaleniu. A szczególnie teraz nie był to odpowiedni moment, aby Urszula i Małgorzatką nawiązały kontakt z którymś z członków takiej rodziny, gdyż strach przed czarownicami nasilił się w ciągu ostatniego roku o wiele bardziej niż kiedykolwiek za pamięci najstarszych mieszkańców tej wioski. Wystarczała sama wzmianka o czarownicy, aby wystraszyć nas do nieprzytomności. Było to całkiem naturalne, gdyż w ostatnich latach pojawiła się dużo większa rozmaitość czarownic niż zwykle dawniej. W dawnych czasach były nimi jedynie stare kobiety, lecz ostatnio zdarzały się wśród nich nawet ośmio- i dziewięcioletnie dzieci. Tak się składało, że każdy mógł być przyjacielem Diabła — wiek i płeć nie odgrywały tu większej roli. W naszej małej okolicy próbowaliśmy wytrzebić czarownice, lecz im więcej paliliśmy ich, tym więcej nowych pojawiało się na ich miejsce. Kiedyś w szkole dla dziewcząt, o dziesięć mil stąd, nauczycielki zauważyły, że plecy jednej z dziewczynek są zaczerwienione i rozpalone. Były bardzo przerażone, gdyż uznały to za znaki Diabła. Przestraszona dziewczynka błagała, aby jej nie wydano, gdyż są to tylko zadrapania, oczywiście jednak nie można było tej sprawy puścić płazem. Zbadano wszystkie dziewczynki i stwierdzono, że jedenaście z pięćdziesięciu było silnie napiętnowanych, reszta zaś mniej. 20
Wyznaczono komisję, lecz owe jedenaście dziewczynek wciąż płakało za swymi matkami i nie chciało nic wyznać. Potem zamknięto je, każdą z osobna, w ciemności o czarnym chlebie i wodzie na dziesięć dni i nocy. Zmizerniały i wpadły w nerwowe otępienie, jednak ich oczy były suche i już nie płakały. Siedziały tylko i coś mamrotały pod nosem i nie przyjmowały jedzenia. Wreszcie jedna z nich przyznała się, że często latała na miotle na sabat czarownic i w opustoszałym miejscu, wysoko w górach, tańczyła, piła i pląsała z setkami innych czarownic oraz ze Złym. Wszystkie dziewczynki zachowywały się skandalicznie, urągając księżom i bluźniąc przeciw Bogu. Wszystko to wyznała — nie w formie opowiadania, gdyż nie była zdolna przypomnieć sobie wszystkich szczegółów. Komisja wydobyła z niej te wszystkie wiadomości po kolei za pomocą pytań spisanych na użytek komisji badających czarownice już przed dwoma wiekami. Pytano ją: „Czy robiłaś to lub to?", a ona ciągle odpowiadała twierdząco: robiła przy tym wrażenie bardzo zmęczonej i wyczerpanej; nie okazywała najmniejszego zainteresowania samym przebiegiem procesu. •Kiedy inne dziewczynki usłyszały, że ta dziewczynka się przyznała, one również przyznały się i odpowiedziały „tak" na wszystkie pytania. Po czym spalono je wszystkie razem na stosie. Było to sprawiedliwe i słuszne. Wszyscy ludzie z okolicy przybyli, by to zobaczyć, i ja również tam poszedłem. Zauważyłem, że jedna z nich była ładną, miłą dziewczynką, z którą nieraz się bawiłem. Teraz jednak wyglądała tak żałośnie przywiązana łańcuchem do stosu; jej matka płakała nad nią, okrywając jej twarz pocałunkami, obejmując ją za szyję, a łzy spływały po jej policzkach, gdy bez przerwy powtarzała: „Och, mój Boże, och, mój Boże!" Widok ten był tak wstrząsający, że czym prędzej odszedłem. Panowało przenikliwe zimno, kiedy palono babkę Got-fryda. Oskarżono ją o to, że leczyła bóle głowy przez masowanie palcami skroni i szyi — tak ona twierdziła — wszyscy jednak wiedzieli, że udawało jej się leczyć jedynie dzięki pomocy Diabła. Chciano postawić ją przed sądem, ale ona sprzeciwiła się temu od razu wyznając, że moc swą zawdzięcza Diabłu. Rozkazano więc spalić ją następnego ranka na naszym rynku. Urzędnik, który miał wzniecić ogień, był tam pierwszy i podpalił stos. Następnie pojawiła się babka Gotfryda — przyprowadzona przez żandarmów, którzy ją zostawili i poszli po następną czarownicę. Babce Gotfryda nie towarzyszyła rodzina ze strachu przed obelgami lub ukamienowaniem, do którego mogłoby dojść, gdyby tłum wpadł w szał. Podszedłem do niej i dałem jej jabłko. Przykucnęła przy ognisku grzejąc się, cała pogrążona w oczekiwaniu; jej starcze wargi i ręce były zsiniałe z zimna. Wtedy nadszedł jakiś obcy. Był to podróżnik przejeżdżający przez naszą osadę. Przemawiał do niej łagodnie, a widząc, że nikogo nie ma w pobliżu prócz mnie, wyznał, iż jej bardzo współczuje. Zapytał, czy to wszystko prawda, co wyznała, ona zaś powiedziała, że nie. Wyglądał na zdziwionego i jeszcze bardziej okazywał jej swoje współczucie. Zapytał : — Dlaczego wobec tego przyznałaś się? — Jestem stara i bardzo biedna — odpowiedziała kobieta — i zarabiam na swe utrzymanie. Nie było dla mnie innego wyjścia, jak tylko przyznać się. Gdybym się nie przyznała, musieliby mnie wypuścić na wolność. To by mnie zniszczyło, gdyż nikt by nie zapomniał, że byłam podejrzana o czary, więc nie dostałabym żadnej pracy. Gdzie kolwiek bym poszła, szczuto by mnie psami. Niezadługo groziłaby mi śmierć głodowa. Ogień jest lepszy; za chwilę będzie już po wszystkim. Byliście dla mnie dobrzy, wy oby dwaj. Dziękuję wam za to. Przysunęła się bliżej do ognia wyciągnęła ręce, by je ogrzać, a płatki śnieżne miękko i cicho spadały na jej starą siwą głowę, czyniąc ją coraz bielszą. Tłum już się zgromadził. Ktoś rzucił w nią jajko, które uderzyło ją w oko, rozbiło się i spłynęło po jej twarzy. Na ten widok wybuchł gremialny śmiech. Opowiedziałem Szatanowi o jedenastu dziewczynkach i o starej kobiecie, lecz nie wywarło to na nim żadnego wrażenia. Powiedział tylko, że ród ludzki jest taki i nie ma żadnego znaczenia to, co robi. Wyznał nam, iż widział, jak robiono człowieka, lecz nie z gliny, tylko z błota — a przynajmniej jakąś część z błota. Wiedziałem, co ma na myśli: zmysł moralny. On odgadł moją myśl i ubawiło go to oraz rozśmieszyło. Po czym przywołał do siebie wołu pasącego się na łące, głaskał go i rozmawiał z nim: — Oto — powiedział Szatan — on nie doprowadziłby tych dziewczynek do szale- ństwa głodem, strachem i samotnością, potem zaś nie spaliłby ich na stosie za przy znanie się do rzeczy, które wymyślono im i podsunięto, a które nigdy się nie zdarzyły. Nie złamałby również serc niewinnych starych kobiet i nie wpoiłby im lęku przed swym własnym ludzkim rodzajem. Nie obrażałby ich też podczas ich agonii. Ponieważ ten wół nie jest skażony z m y s ł e m moralnym, lecz jest jak aniołowie; nie zna zła i nigdy go sam nie wyrządza. 21
Choć Szatan był tak czarujący, potrafił niejednokrotnie okrutnie urazić, kiedy chciał. I zawsze był taki, gdy mówił o rodzaju ludzkim. Zawsze wyrażał się o nim z pogardą 1 nie miał dlań ani jednego dobrego słowa. A więc jak wspominałem, my, chłopcy, mieliśmy wątpliwości, czy był to stosowny moment dla Urszuli, aby zatrudnić kogoś z rodziny Narrów. Mieliśmy rację. Kiedy ludzie się o tym dowiedzieli, zawrzeli oczywiście oburzeniem. Tym bardziej że skoro Małgorzatka i Urszula nie miały dość pożywienia dla siebie, to skąd brały pieniądze na wyżywienie jeszcze jednej gęby? Tego właśnie ludzie chcieli się dowiedzieć, więc, ażeby to wybadać, przestali unikać Gotfryda i zaczęli szukać jego towarzystwa, chętnie też nawiązywali z nim rozmowę. Rozradowany Gotfryd — nie domyślając się niczego i nie dostrzegając pułapki — rozmawiał naiwnie, a nie był bardziej dyskretny niż krowa. — Pieniądze! — powiedział — one mają mnóstwo pieniędzy. — Płacą mi dwa grosze dziennie oprócz utrzymania. Mają wszystkiego w bród. Zapewniam was, że sam książę nie miałby takiej obfitości potraw. To zdumiewające oświadczenie astrolog przekazał ojcu Adolfowi w niedzielę rano, kiedy ksiądz powracał ze mszy. Ojciec Adolf był tym głęboko poruszony i rzekł: — Trzeba to zbadać. Astrolog oświadczył, że muszą się za tym kryć czary, i polecił mieszkańcom wsi nawiązać prywatnie i z wielką dyskrecją kontakt z Małgorzatka i Urszulą oraz mieć oczy szeroko otwarte. Powiedziano im też, aby nie ujawniali swych zamiarów i nie wzbudzali podejrzeń domowników. Mieszkańcy wsi z początku cokolwiek niechętnie odwiedzali takie straszne miejsce, lecz ksiądz wytłumaczył im, że będą pod jego opieką i nic złego im się nie stanie, szczególnie jeśli będą mieć przy sobie odrobinę wody święconej, różańce i krzyżyki. To ich uspokoiło i zachęciło do pójścia tam, a najpodłejszych spośród nich skłoniła do tego złośliwość i zawiść. Tak więc Małgorzatka znów miała towarzystwo i była z tego powodu w siódmym niebie. Tak jak wszyscy ludzie, była uszczęśliwiona swym powodzeniem i lubiła popisywać się nim przed innymi. Wdzięczna była też za serdeczne traktowanie jej, życzliwy uśmiech przyjaciół i innych mieszkańców wsi, gdyż ze wszystkich strapień najcięższe do zniesienia było chyba dla niej unikanie przez sąsiadów i pozostawanie w pełnym pogardy osamotnieniu. Przeszkody zostały obalone i wszyscy mogliśmy tarn chodzić — i my, i nasi rodzice oraz sąsiedzi — odwiedzaliśmy zatem co dzień Małgorzatkę. Kotka też podwoiła swe wysiłki. Dostarczała wszystkiego, co najlepsze, dla całej kompanii — i to w obfitości — między innymi wiele dań i win, których nie próbowano przedtem w tych stronach, ani nawet nie znano z nazwy, chyba z drugiej ręki, od sług książęcych. Zastawa stołowa również była wykwintna. Małgorzatka czasem niepokoiła się i nie dawała Urszuli spokoju dociekliwymi pytaniami, lecz Urszula odpierała jej ataki utrzymując, że to Opatrzność dostarcza tego wszystkiego, i ani słowem nie wspominała o kotce. Dziewczyna wiedziała, że nie ma nic niemożliwego dla Opatrzności, lecz wciąż nie mogła pozbyć się wątpliwości, czy to rzeczywiście Opatrzność zsyła tę pomoc; bała się jednak o tym powiedzieć, żeby nie spowodować nieszczęścia. Przyszło jej na myśl, że mogą to być czary, lecz oddaliła tę myśl, gdyż zdarzyło się to przed pojawieniem się Gotfryda, a Małgo- rzatka wiedziała, iż Urszula jako osoba pobożna jest zaciętym wrogiem czarownic. Kiedy Gotfryd przyszedł, Opatrzność zadomowiła się już na dobre i zyskiwała całą wdzięczność. Kotka ani nie mruknęła i w dalszym ciągu dostarczała coraz wspanialszych i obfitszych darów. W każdej społeczności, małej lub dużej, istnieje sporo ludzi, którzy nie są z natury złośliwi czy niedobrzy i nigdy nie robią nic złego, chyba że pod przemożną presją strachu lub kiedy ich własny interes jest bardzo zagrożony, i z tym podobnych powodów. Wioska Eseldorf miała pewną ilość takich ludzi i zazwyczaj czuło się ich dobry i dodatni wpływ, lecz nie były to zwykłe czasy — z uwagi na szerzący się strach przed czarownicami — więc wydawało się, że nie ma żadnych dobrych ani współczujących serc, o których byłoby warto wspomnieć. Wszyscy ludzie byli wystraszeni tajemniczym stanem rzeczy w domu Małgorzatki i nie wątpili, że kryją się za tym czary, i ten strach doprowadzał ich do szaleństwa. Oczywiście byli i tacy, co współczuli Małgorzatce i Urszuli z powodu niebzpieczeństwa, które im zagrażało, lecz milczeli, gdyż mówienie o tym mogłoby być niebezpieczne. Tak więc pozostali robili, co chcieli, i nie było nikogo, kto by mógł poradzić naiwnej dziewczynie oraz głupiej kobiecie i ostrzec je, żeby postępowały ostrożnie. My, chłopcy, chcieliśmy je uprzedzić, lecz w krytycznej chwili wycofaliśmy się ze strachu. Uważaliśmy, że nie jesteśmy zbyt męscy ani dzielni, żeby dokonać takiego szlachetnego czynu, tym bardziej że mogło to nas wkopać w tarapaty. Żaden z nas nie przyznał się przed 22
innymi do tej małoduszności i zachowywaliśmy się tak samo jak inni ludzie, zostawiliśmy ten temat i mówiliśmy o czymś innym. A jednak czuliśmy się podle, jedząc smakołyki i pijąc u Małgorzatki razem z całą tą gromadą szpiegów. Przymilaliśmy się też do niej i schlebialiśmy jej jak tamci pełni wyrzutów sumienia, wiedząc, jak głupio szczęśliwa była Małgorzatka, a my nie ostrzegliśmy jej ani słowem, pozwalając dziewczynie cieszyć się z ufnością. I naprawdę Małgorzatka czuła się szczęśliwa, dumna jak księżniczka i pełna wdzięczności, że znów ma przyjaciół. A przez cały ten czas ci ludzie obserwowali ją bacznie i donosili o wszystkim, co widzieli, ojcu Adolfowi. Lecz on nie mógł rozeznać się w sytuacji. Jakiś czarownik musi działać w tym domu, lecz kto nim jest? Nie widziano, aby Małgorzatka robiła jakiekolwiek sztuczki, ani Urszula, ani tym bardziej Gotfryd, a jednak nigdy nie brakowało wina ani wykwintnych potraw, a każdy gość, jeśli zamówił jakiekolwiek danie, natychmiast je otrzymywał. Było rzeczą dość zwyczajną, że takie efekty wywoływali czarownicy lub czarownice, w tym nie było nic nie- zwykłego, lecz dokonywanie tego bez zaklęć albo nawet trzęsienia ziemi, błyskawic lub zjaw — było czymś nowym, niespotykanym i zupełnie niezwykłym. Nie pisano o niczym podobnym w księgach. Rzeczy zaczarowane były zawsze nierzeczywiste. Ilekroć czary przestawały działać, złoto zamieniało się w proch, a pokarm wysychał i znikał. Lecz ten sprawdzian zawiódł w obecnym wypadku. Szpiedzy przynieśli próbki jedzenia; ojciec Adolf pomodlił się nad nimi, egzorcyzmował je, lecz to nie dało rezultatu, pozostały nadal świeże i rzeczywiste, ulegały jedynie naturalnemu rozkładowi i potrzebowały na to normalnego czasu. Ojciec Adolf był nie tylko zdziwiony, lecz również zrozpaczony; gdyż te dowody były przekonujące, prawie w zupełności — w każdym razie osobiście był przekonany — że to nie czary. Nie przekonało go to całkowicie, bo dziwy te mogły być innym rodzajem czarów. Istniał jednak na to sposób; jeśli ta wspaniała obfitość pokarmów nie była dostarczana z zewnątrz, lecz wytwarzana na miejscu, znaczyłoby to z pewnością, że działają tu czary. Rozdział VII Małgorzatka zapowiedziała, że urządzi przyjęcie, i zaprosiła czterdzieści osób. Miało się ono odbyć za tydzień. Była to świetna okazja do zbadania działania czarów. Dom Małgorzatki stał na uboczu, więc można go było łatwo mieć na oku. Przez cały tydzień obserwowano go dniem i nocą. Domownicy wychodzili i wchodzili do domu jak zwykle z pustymi rękoma i ani oni, ani nikt inny, nie przynosił niczego do domu. Stwierdzono to z całą pewnością. Nikt nie dostarczył porcji jedzenia dla czterdziestu osób. Jeśli dostarczono jakiejś żywności, musiało się to dokonywać w samym domu. Co prawda Małgorzatka wychodziła co wieczór z koszykiem, ale szpiedzy zapewniali, że wracała nic w nim nie przynosząc. Goście przybyli w południe i zapełnili dom. Potem nadszedł ojciec Adolf, a po chwili także astrolog, mimo iż bez zaproszenia. Szpiedzy zawiadomili go, że ani od tyłu, ani od frontu nie przyniesiono żadnych paczek. Wszedłszy zobaczył, że wszyscy jedzą i piją przy obficie zastawionych stołach i że całe przyjęcie przebiega w wesołym i świątecznym nastroju. Rozglądnął się wokoło i spostrzegł, że wiele gotowych frykasów jak również krajowych i zagranicznych owoców, zazwyczaj łatwo podlegających zepsuciu, jest świeżych i w znakomitym stanie. Bez udziału duchów, zaklęć i grzmotów. To rozstrzygnęło. Wskazywało na działanie czarów; i do tego całkiem nowego rodzaju czarów — o którym się dotąd nikomu nie śniło. Była to cudowna moc, wspaniała moc. Ojciec Adolf postanowił zgłębić jej sekret. Ujawnienie tej tajemnicy rozniosłoby się po całym świecie, docierając aż do najdalszych krajów, poraziłoby wszystkie narody zdumieniem — i rozsławiłoby jego imię — uczyniłoby go znanym po wsze czasy. To było cudowne szczęście, wspaniałe szczęście, które oszołamiało ojca Adolfa. Biesiadnicy zrobili mu miejsce, a Małgorzatka gościnnie i uprzejmie powitała go zapraszając do towarzystwa. Urszula natychmiast kazała Gotfrydowi wnieść dla ojca Adolfa osobny stół. Po czym nakryła go i zapytała, czym może służyć. — Przynieś mi cokolwiek — rzekł. 23
Oboje służący przynieśli zapasy ze spiżarni oraz po butelce białego i czerwonego wina. Astrolog, który chyba nigdy w życiu nie widział tak wykwintnych potraw, nalał sobie do pucharu czerwonego wina, wypił je, znowu nalał, po czym zaczął jeść z wielkim apetytem. Nie spodziewałem się spotkać tu Szatana, gdyż od przeszło tygodnia nie miałem od niego żadnych wieści, a jednak teraz przyszedł — wyczułem to, choć ludzie zasłaniali go i nie mogłem go zobaczyć. Usłyszałem, jak usprawiedliwia się, że przyszedł nie proszony, i już chciał odejść, ale Małgorzatka usilnie prosiła, by pozostał, podziękował jej więc i przystał na jej prośbę. Wprowadziła Szatana do pokoju przedstawiając go dziewczętom, Meidlingowi i kilku starszym osobom. Rozległ się szmer szeptów: — To młody nieznajomy, o którym tyle słyszeliśmy, a którego dotąd nie mogliśmy poznać, gdyż dużo podróżuje. — Och, ależ on jest piękny — jak się nazywa? — Filip Traum. — Ach, to stosowne nazwisko dla niego! (,,Traum" po niemiecku znaczy „Sen".) — Czym on się zajmuje? — Mówią, że ma zostać księdzem. — Jego twarz to majątek — pewnego dnia zostanie kardynałem. — Gdzie mieszka? — Daleko, gdzieś w tropikach. Mówią, że ma tam bogatego wuja. I tak o nim rozmawiano. Od razu pozyskał wszystkich, każdy chciał go poznać i porozmawiać z nim. Wszyscy też zauważyli, że kiedy wszedł do pokoju, powietrze ochłodziło się i odświeżyło. Zdziwiło to wszystkich, gdyż słońce paliło jak przedtem, a niebo było nadal bezchmurne. Nikt jednak nie umiał odgadnąć przyczyny tego zjawiska. Astrolog, który opróżnił drugi, puchar wina, nalał sobie po raz trzeci. Stawiając butelkę niechcący przewrócił ją. Pochwycił ją jednak, zanim wino się wylało, i unosząc ją pod światło powiedział: — Jaka szkoda, to królewskie wino. — Po czym jego twarz rozjaśniła się radością, triumfem albo czymś podobnym i odezwał się: — Szybko! Przynieście czarę. Przyniesiono mu czterokwartową czarą. Podniósł jedno-kwaterkową butelkę i zaczął przelewać z niej do białej czary czerwony bulgocący płyn, którego poziom podnosił się szybko — wszyscy patrzyli na to z zapartym tchem — aż czara wypełniła się po brzegi. — Spójrzcie na butelkę — rzekł unosząc ją do góry — jest przecież pełna. — Spojrzałem na Szatana, który w tym momencie znikł. Wtedy wstał ojciec Adolf, zarumieniony i podniecony, przeżegnał się znakiem krzyża i zaczął grzmieć wielkim głosem: — Ten dom jest zaczarowany i przeklęty! — Ludzie zaczęli krzyczeć, piszczeć i tłoczyć się ku drzwiom. — Wzywam ten dom... którego tajemnicę ujawniłem. Słowa zamarły mu na ustach; twarz poczerwieniała, potem zsiniała, lecz nie mógł już wydać żadnego głosu. Wtedy dostrzegłem Szatana w postaci przeźroczystej mgły, stapiającej się z ciałem astrologa: astrolog uniósł rękę i powiedział normalnym głosem: — Poczekajcie, nie ruszajcie się z miejsc. — Wszyscy zatrzymali się. — Przynieście lejek. Drżąca i przerażona Urszula przyniosła go, astrolog włożył lejek do butelki i zaczął przelewać wino z powrotem z wielkiej czary; ludzie patrzyli ze zdumieniem, gdyż wiedzieli, że butelka była już pełna, zanim zaczął ją napełniać. Astrolog opróżnił całą zawartość czary do butelki, po czym uśmiechnął się do wszystkich zgromadzonych w pokoju; zachichotał i obwieścił obojętnie: — To nic nadzwyczajnego — każdy to potrafi! Dzięki mocy, jaką jestem obdarzony, mogę dokonać o wiele więcej! Zewsząd rozległy się pełne przerażenia okrzyki: — Och, mój Boże, on jest opętany! — Tłum hałaśliwie rzucił się ku drzwiom, tak że dom wyludnił się, szybko z wyjątkiem nas chłopców i Meidlinga. My, chłopcy, znaliśmy tę taje- mnicę i chętnie wyjawilibyśmy ją, lecz nie mogliśmy tego zrobić. Byliśmy jednak wdzięczni Szatanowi za skuteczną pomoc okazaną w odpowiednim momencie. Małgorzatka była blada i zapłakana, Meidling robił wrażenie skamieniałego, podobnie Urszula, lecz najgorzej czuł się Gotfryd — był tak osłabiony i przerażony, że nie mógł się utrzymać na nogach. Jak wiecie, należał do rodziny czarowników, więc każde podejrzenie o czary mogło być dla niego niebezpieczne. 24
Agnieszka wbiegła wyglądając przymilnie i nieświadoma zła, chciała otrzeć się o Urszulę i zostać przez nią pogłaskaną. Lecz Urszula zlękła się jej i wzdrygnęła się przed nią udając jednak, że nie chce być nieuprzejmą, gdyż dobrze zdawała sobie sprawę, że nie należy mieć na- piętych stosunków z tego rodzaju kotką. My wzięliśmy jednak Agnieszkę na ręce i pieściliśmy ją, gdyż Szatan nie zaprzyjaźniłby się z tą kotką, gdyby nie miał o niej dobrej opinii, a to było dla nas wystarczającą gwarancją. Wydawało się, że ufał każdemu stworzeniu pozbawionemu z m y s ł u moralnego. Na zewnątrz goście pod wpływem paniki rozpierzchli się we wszystkich kierunkach; uciekali w godnym politowania przerażeniu; takiego narobili zgiełku tym biegiem, płaczem, piskami i krzykiem, że wkrótce nadbiegli inni mieszkańcy wioski, by zobaczyć, co się stało. Tłum wypełniał ulice, potrącał się w podnieceniu i trwodze, a gdy zjawił się ojciec Adolf, rozstąpili się przed nim jak rozdzielone fale Morza Czerwonego. W tym momencie przy końcu alei pojawił się astrolog i idąc mamrotał coś do siebie, a w miejscach, które minął, tłum szybko gromadził się ponownie, zapełniając uliczki w milczeniu i trwodze. Oczy mieszkańców wpatrywały się w niego, ich piersi falowały i wiele kobiet zemdlało; a tam, gdzie przeszedł, ciżba poruszała się i szła w ślad za nim w pewnej odległości, rozprawiając z ożywieniem, zadając sobie pytania i dowiadując się, co zaszło. Wiadomości te przekazywali innym ulepszając je, i dzięki tym ulepszeniom wkrótce powiększono czarę wina do beczułki; utrzymywano też, że flaszka mieściła zawartość całej beczułki, a mimo to pozostała do końca pusta. Kiedy astrolog dotarł do rynku, podszedł do dziwacznie przystrojonego kuglarza, który żonglował trzema mosiężnymi kulami w powietrzu; odebrał mu je i patrząc na zbliżający się tłum rzekł: — Ten biedny błazen nie zna swej sztuki. Podejdźcie i zobaczcie, jak czyni to mistrz. Mówiąc to podrzucał kule w górę jedną po drugiej, wprawiając je w wirowy ruch, który uformował w powietrzu lekki i lśniący owal; potem dodał następną kulę i jeszcze jedną, i wkrótce — nikt nie widział, skąd brał te kule — dodawał wciąż nowe, owal wciąż wydłużał się, jego zaś ręce poruszały się tak szybko, iż wydawały się pajęczyną lub oparem; w każdym razie nie przypominały już rąk, a ci, co liczyli, utrzymywali, iż sto kul unosi się równocześnie w powietrzu. Wirujący w powietrzu wielki owal miał dwadzieścia stóp długości i przedstawiał lśniący, mi-gorący, cudowny widok. Astrolog założył ręce nadając kulom wirowy ruch bez swego udziału — i kule rzeczywiście wirowały. Po kilku minutach astrolog rzekł: — To wystarczy. — Owal pękł i spadł na ziemię, a kule potoczyły, się w przeciwne strony. Kiedy któraś z nich się toczyła, ludzie cofali się z przerażeniem i nikt nie chciał jej dotknąć. Rozśmieszyło to astrologa i skrzyczał ich wymyślając im od tchórzy i starych bab. Obejrzawszy się dostrzegł linę akrobatyczną i oznajmił, iż tylko głupcy co dzień tracą pieniądze na oglądanie niezgrabnego i głupiego hultaja, który poniża tę piękną sztukę; teraz powinni zobaczyć sztukę mistrza. Powiedziawszy to podskoczył i wylądował obiema nogami na linie. Po czym skakał wzdłuż jej długości tam i z powrotem, zasłoniwszy oczy rękoma; następnie fiknął dwadzieścia siedem koziołków do przodu i do tyłu. Ludzie szemrali, gdyż astrolog był stary i zawsze poruszał się z trudem, a czasem nawet wyraźnie utykał; lecz teraz był zwinny i wykonywał z werwą swe błazeństwa. W końcu lekko zeskoczył, przeszedł na drugą stronę drogi i zniknął za rogiem. Wtedy ten wielki, blady, milczący i zwarty tłum, zaczerpnąwszy głębokiego oddechu i spojrzawszy sobie nawzajem w oczy, rzekł: — Czy to się naprawdę zdarzyło? Czy widzieliście to, czy to tylko ja sam widziałem, i to we śnie? Zaczęto wokół szeptać, rozbici na grupki ludzie poczęli rozchodzić się do domów, wciąż jednak rozmawiając z trwogą, twarze nachylili ku sobie, kładąc sobie ręce na ramionach i wykonując takie gesty, jakie zwykle robią ludzie pod wpływem głębokiego wzruszenia. My, chłopcy, podążyliśmy w ślad za naszymi ojcami, przysłuchując się i podchwytując, co tylko zdołaliśmy, z tego, co oni mówili; a gdy wszyscy zasiedli w naszym domu przy stole i dalej prowadzili tę rozmowę, wciąż dotrzymywaliśmy im towarzystwa. Nasi ojcowie byli przy- gnębieni, gdyż z pewnością nieszczęście musiało spaść na wieś po tak strasznym nawiedzeniu przez czarownice i diabłów. Wtedy też mój ojciec przypomniał sobie, że ojciec Adolf zaniemówił w chwili, gdy chciał oskarżyć Małgorzatkę i Urszulę o czary. — Złe moce nie odważały się dotąd kłaść swych rąk na namaszczonego Bożego sługę — rzekł mój ojciec — nie mogę więc zrozumieć, jak teraz ośmieliły się to uczynić, zwłaszcza że ojciec Adolf miał przy sobie krucyfiks. Czyż nie tak było? 25