alien231

  • Dokumenty8 928
  • Odsłony435 206
  • Obserwuję272
  • Rozmiar dokumentów21.6 GB
  • Ilość pobrań358 625

May Karol - Cykl Arabski 03 - Z Bagdadu Do Stambulu

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

May Karol - Cykl Arabski 03 - Z Bagdadu Do Stambulu.pdf

alien231 EBooki M MA. MAY KAROL. CYKL ARABSKI.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 66 osób, 56 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 327 stron)

KAROL MAY Z BAGDADU DO STAMBUŁU OPOWIEŚĆ PODRÓŻNICZA TYTUŁ ORYGINAŁU: VON BAGDAD NACH STAMBUL PRZEŁOŻYŁ KRZYSZTOF JACHIMCZAK Opowiedziana tu historia rozgrywa się w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia.

- 2 -

- 3 - Spis treści I. Na perskiej granicy.......................................................................................- 5 - II. Węglarz Allo.............................................................................................- 24 - III. Napaść......................................................................................................- 44 - IV. Szejk Gazal Gaboga.................................................................................- 63 - V. Poległy w boju ..........................................................................................- 82 - VI. Perski zbieg............................................................................................- 101 - VII. Mirza Selim..........................................................................................- 124 - VIII. W Bagdadzie.......................................................................................- 139 - IX. Karawana śmierci ..................................................................................- 153 - X. W szponach zarazy .................................................................................- 166 - XI. W Damaszku..........................................................................................- 178 - XII. W ruinach Baalbek...............................................................................- 204 - XIII. Wśród tańczących derwiszów.............................................................- 230 - XIV. W najmroczniejszych zakamarkach Stambułu...................................- 248 - XV. Pod wieżą Galaty .................................................................................- 265 - XVI. W Edirne.............................................................................................- 282 -

- 4 -

- 5 - I. NA PERSKIEJ GRANICY Na południe od wielkiej Pustyni Syryjskiej i Mezopotamskiej, pomiędzy Morzem Czerwonym i Zatoką Perską, leży Półwysep Arabski, którego skrajny brzeg wrzyna się daleko w burzliwe Morze Arabskie i Ocean Indyjski. Ziemię tę z trzech stron otacza wąski, ale żyzny pas brzegowy. W głąb lądu teren wznosi się ku rozległemu, pustynnemu płaskowyżowi, którego melancholijne, poszarpane krajobrazy szczególnie na wschodzie zamykają wysokie, nieprzebyte łańcuchy górskie, do których należy zaliczyć przede wszystkim nagie góry Szammar. W starożytności dzielono tę krainę na trzy części: Arabia petraea, Arabia deserta i Arabia felix, to znaczy: Arabię petrejską, pustynną i szczęśliwą. Jeśli niektórzy geografowie są zdania, że określenie „petraea” pochodzi od greckiego słowa, które oznacza „kamień, skałę”, i z tego powodu nazywają tę część kraju Arabią „skalistą”, to wynika to z błędnego ujęcia: nazwę ową należy raczej wywodzić od dawnej Petry, która była stolicą tej północnej prowincji kraju. Arabowie nazywają swoją ojczyznę Dżeziret el Arab1 , natomiast Turcy i Persowie zwą ją Arabistanem. Współcześnie przyjmuje się rozmaite podziały; wszelako mieszkańcy, którzy wiodą życie nomadów, uznają wyłącznie różnice pomiędzy plemionami. Nad Arabią wysklepia się wiecznie błękitne niebo, skąd nocą spoglądają w dół jasne gwiazdy; przez górskie wąwozy i częściowo jeszcze nie zbadane równiny pustynne wędruje półdziki syn stepu na wspaniałym wierzchowcu albo niezmordowanym wielbłądzie. Czujnie rozgląda się na wszystkie strony, żyje bowiem w waśni i niezgodzie z całym światem oprócz członków własnego plemienia. Od jednej granicy do drugiej ciągnie już to delikatny powiew czystej, łagodnej, już to rozgłośne tchnienie mrocznej, dzikiej poezji, którą wędrowiec napotyka na każdym kroku. Dlatego już przed stuleciami znano wielu arabskich poetów i poetek, których pieśni żyły w pamięci ludu. Utrwalono je rylcem dla późniejszych epok. Za ojca prawdziwych Arabów albo Joktanidów uchodzi Joktan, syn Huta, który był potomkiem Sema w piątym pokoleniu, zaś jego potomstwo zamieszkiwało Arabię szczęśliwą i wybrzeże et–Tehama aż do Zatoki Perskiej. Obecnie wiele plemion szczyci się swoim pochodzeniem od Ismaela, syna Hagary. Ów Ismael, jak podaje legenda, miał przybyć ze swoim ojcem Abrahamem do Mekki i wznieść tam świątynię Kaaba. Prawdą jest jednak to, że Kaabę zbudowało, albo przynajmniej rozbudowało, plemię Korejszytów. Pośród relikwii, jakie się w niej znajdowały, najsłynniejsza była studnia Sem Sem i Czarny Kamień, który rzekomo spadł z nieba. Do tego miejsca pielgrzymowały rozmaite plemiona Arabów, aby ustawić swoich bogów plemiennych czy też domowych i składać im ofiary oraz zanosić do nich modły. Toteż Mekka była punktem centralnym dla 1 Półwysep Arabski

- 6 - mocno rozproszonych plemion. Ponieważ ta ważna miejscowość znajdowała się w posiadaniu Korejszytów, stali się oni najpotężniejszym i najbardziej uznanym plemieniem Arabii, które poza tym było także najbogatsze, gdyż napływający ze wszystkich stron pielgrzymi nigdy nie zjawiali się bez podarków albo cennych towarów. Jeden z członków tego plemienia, Abd Allach2 , zmarł w roku 570 po Chrystusie, a w kilka miesięcy później Amina, wdowa po nim, urodziła chłopca, którego później nazywano Mohammed3 . Jest prawdopodobne, że wcześniej chłopiec nosił inne imię i dopiero wtedy, gdy przez proroczą działalność stał się postacią wybitną, otrzymał zaszczytne imię Mohammeda. Imię to wymawiane jest również Muhammed, Mohammad i Muhammad, w Turcji zaś także Mehmed. Ojciec pozostawił chłopcu tylko dwa wielbłądy, pięć owiec i abisyńską niewolnicę, dlatego też malec był początkowo zdany na opiekę swego dziadka Abd el Muttaliba, a po jego śmierci na wsparcie stryja Abu Taliba. Ponieważ jednak stryj nie mógł dla swego bratanka wiele zrobić, chłopiec musiał tedy zarabiać na chleb jako pastuch owiec. Później został poganiaczem wielbłądów i sługą wojowników, którym nosił łuk i kołczan, przy czym prawdopodobnie rozwinął się jego waleczny charakter. Kiedy Mohammed liczył sobie dwadzieścia pięć lat, poszedł na służbę do Chadidży, bogatej wdowy po kupcu, której służył z taką wiernością, że pokochała go i uczyniła swoim małżonkiem. Później jednak stracił wielki majątek swej żony. Do czterdziestego roku życia pracował tedy jako kupiec. Podczas dalekich podróży Mohammed stykał się z żydami, chrześcijanami, braminami i czcicielami ognia, starając się poznawać świat ich wiary. Cierpiał na padaczkę i drgawki, a wskutek tego na rozstrój nerwów, co wytworzyło w nim mocną skłonność do przywidzeń. Religijne rozmyślania nie sprzyjały wyleczeniu choroby. Mohammed zamieszkał ostatecznie w odosobnieniu w grocie położonej niedaleko Mekki na górze Hara. Tu miał swoje pierwsze wizje. Krąg wiernych, gromadzących się wokół Proroka, tworzyli początkowo jego żona Chadidża, .niewolnik Zajd, dwaj mieszkańcy Mekki Osman i Abu Bekr oraz jego najmłodszy kuzyn Ali, który należy do niefortunnych bohaterów w historii islamu. Tenże Ali urodził się w roku 602 i cieszył się takim uznaniem Mohammeda, że otrzymał za małżonkę jego córkę Fatimę. Kiedy Prorok po raz pierwszy przedstawił zasady swej wiary w kręgu rodzinnym, po czym spytał: „Kto spośród was chce być moim zwolennikiem?”, wszyscy milczeli; jedynie młody Ali, zachwycony wysłuchanym przed chwilą wykładem, zawołał zdecydowanie: „Ja chcę nim zostać i nigdy cię nie opuszczę!” Mohammed nigdy o tym nie zapomniał. Ali był dzielnym, zuchwałym wojownikiem i wielce się przyczynił do szybkiego rozprzestrzeniania się islamu. Wszelako po śmierci Mohammeda, który nie pozostawił ostatniej woli, został pominięty i kalifem wybrano Abu Bekra, 2 sługa boży 3 uwielbiany

- 7 - teścia Proroka. W roku 634 zastąpił go drugi teść Proroka imieniem Omar, po którym nastąpił z kolei Osman, zięć Mohammeda. Zasztyletował go w roku 656 syn Abu Bekra. Alego oskarżono o podżeganie do mordu, a kiedy został wybrany przez swoich zwolenników na kalifa, wielu odmówiło mu złożenia hołdu. Przez cztery lata walczył o kalifat i w roku 660 zginął z ręki Abd er Rahmana. Ali pogrzebany został w Kufie. Stąd bierze się rozdarcie, dzielące mahometan na sunnitów i szyitów. Rozdarcie to odnosi się nie tyle do islamskich zasad wiary, co raczej do sukcesji w kalifacie. Zwolennicy szyizmu twierdzą, że nie Abu Bekr, Omar i Osman, lecz jedynie Ali miał prawo być pierwszym kalifem. Spory, jakie wybuchły potem między obu stronnictwami na temat właściwości Boga, kismetu, wieczności Koranu i przyszłej zapłaty, należy uznać za mniej istotne. Ali pozostawił dwóch synów, Hasana i Husajna. Pierwszy został wybrany kalifem przez szyitów, podczas gdy zwolennicy Sunny obrali Muawiję I, założyciela dynastii Omajjadów. Muawija przeniósł siedzibę swego rządu do Damaszku, uczynił kalifat urzędem dziedzicznym i jeszcze za swego życia wymusił uznanie własnego syna Jazida. Hasan nie zdołał pokonać Muawiji i w roku 670 został otruty w Medynie. Jego brat Husajn sprzeciwił się uznaniu Jazida. Losy Jazida stanowią jeden z najnieszczęśliwszych rozdziałów w historii islamu. Kalif Muawija rządził prowincjami silną ręką, zaś jego namiestnicy wspomagali go w tym ze wszystkich sił. I tak na przykład Sijad, namiestnik Basry, wydał rozkaz, że pod groźbą kary śmierci nikomu nie wolno pokazywać się na ulicy po zachodzie słońca. Wieczorem po ogłoszeniu rozkazu schwytano ponad dwieście osób znajdujących się poza domem i bezzwłocznie ścięto im głowy; następnego dnia liczba była już znacznie mniejsza, a trzeciego wieczora po ogłoszeniu rozkazu o oznaczonej porze ani jeden człowiek nie przebywał poza domem. Najokrutniejszym ze wszystkich polityków Omajjadów był Hadżadż, namiestnik Kufy: jego krwawe panowanie kosztowało życie stu dwudziestu tysięcy ludzi. Za czasów kalifa Jazida Husajn pozostawał w Mekce, gdzie przyjmował posłańców wzywających go, aby przybył do Kufy, jako że tam zamierzają uznać go kalifem. Usłuchał tego wezwania — na swoją zgubę! W asyście zaledwie stu wiernych towarzyszy Husajn przybył do Kufy, jednakże miasto okupowali już jego przeciwnicy. Rozpoczął pertraktacje, ale bez powodzenia. Skończyła mu się żywność, woda wyschła w skwarze, zwierzęta padały, a z zapadniętych, gorączkowo lśniących oczu jego towarzyszy wyzierała śmierć. Na próżno Husajn wołał do Allacha i Proroka o pomoc i ocalenie: jego zagłada była „zapisana w Księdze”. Ubaid Allach, dowódca wojsk Jazida, natarł nań pod Karbalą, dokonał rzezi wśród jego ludzi i kazał go zabić. Kiedy żołnierze go znaleźli, był już bliski śmierci z braku wody, ale nie mieli dlań litości, i na próżno bronił się ostatkiem sił uchodzącego zeń życia. Nieszczęśnikowi obcięto głowę, po czym zatknięto ją na włócznię i triumfalnie obnoszono. Stało się to dziesiątego muharrama i do dzisiaj ten dzień jest dla szyitów dniem żałoby. W Hindostanie obnosi się obraz głowy Husajna na włóczni, jak to było po jego śmierci, a wykonaną ze szlachetnego metalu podkową naśladuje bieg jego

- 8 - rączego konia. Dziesiątego muharrama okrzyk bólu rozbrzmiewa od Borneo i Celebes przez Indie i Persję, aż do zachodniej Azji, gdzie szyizm ma tylko rozproszonych zwolenników, po czym w Karbali odbywa się przejmujące widowisko: takich obrazów najdzikszej rozpaczy próżno by szukać gdzie indziej. Biada sunnicie, biada giaurowi, który tego dnia chciałby się pokazać w Karbali pośród wzburzonych do szaleństwa szyitów! Zostałby rozszarpany na strzępy! Niech to historyczne wprowadzenie posłuży lepszemu zrozumieniu poniższej opowieści. Nad Zabem postanowiliśmy pojechać wzdłuż rzeki aż do Kurdów szirwańskich, a potem sebaryjskich. Do siedzib sebaryjskich otrzymaliśmy listy polecające od beja z Gumri i melika z Lisan, a tam mieliśmy nadzieję znaleźć dalsze wsparcie. Szirwanici podjęli nas gościnnie, natomiast u Sebaryjczyków spotkaliśmy się z wrogim przyjęciem, później udało mi się jednak zapewnić także ich współdziałanie. Szczęśliwie dotarliśmy do rzeki Akra, gdzie natknęliśmy się na tak zawziętą wrogość ludności górskiej, że po wielu przykrych doświadczeniach musieliśmy się zwrócić na wschód. Przekroczyliśmy Zab na północ od Gara Surgh, pozostawiliśmy po prawej stronie Pir Hasan i, jako że w żadnym wypadku nie mogliśmy ufać tamtejszym Kurdom, byliśmy na razie zmuszeni w dalszym ciągu posuwać się na wschód, potem zaś skręcić na południowy zachód, aby między Dijalą i Małym Zabem dotrzeć do Tygrysu. Mieliśmy nadzieję, że Arabowie Dżerboa przyjmą nas gościnnie i wskażą nam bezpieczną drogę, lecz ku naszemu ubolewaniu dowiedzieliśmy się, że zawiązali sojusz z Obejdami i plemieniem Beni Lam, aby dać odczuć groty swych włóczni wszystkim plemionom pomiędzy Tygrysem i Tartarem. Wprawdzie Szammarowie byli zaprzyjaźnieni z jedną firką4 Obejdów, której szejkiem był Ezla el Mahem, ale ten człowiek mógł zmienić swoje przekonania, co się zaś tyczy innych afrak5 , to Mohammed Emin wiedział, że były wrogo usposobione do Haddedihnów. W tych okolicznościach najbardziej wskazane było pozostać na razie w górach na lewym brzegu Małego Zabu, potem zaś zdecydować, co dalej. Uwolniliśmy Amada el Ghandura i szczęśliwie dowieźliśmy go aż do tego miejsca, woleliśmy zatem wybrać okrężną drogę, niż znów narazić się na nowe niebezpieczeństwa. W ten sposób po dłuższym czasie oraz licznych wysiłkach i wyrzeczeniach dotarliśmy szczęśliwie do północnej części gór Zagros. Był wieczór i obozowaliśmy na skraju lasu czinarowego6 . Nad nami rozciągało się niebo o takiej czystości, jaką można obserwować jedynie w tych okolicach. Znajdowaliśmy się w pobliżu perskiej granicy, a powietrze Persji słynie z przejrzystości. Światło gwiazd było tak silne, że wyraźnie widziałem wskazówki mojego zegarka kieszonkowego, choć na niebie nie było księżyca. Całkiem dobrze mógłbym czytać nawet drobne pismo. Ukazały się także te gwiazdy, które zazwyczaj można dostrzec jedynie przez lunetę. Siódmą gwiazdę Plejad można 4 zastęp, oddział 5 liczba mnoga od firka — oddział 6 czinar (tur.) — platan

- 9 - było rozpoznać bez szczególnego wytężenia wzroku. Jasność takiego rozgwieżdżonego nieba pozostawia w duszy głębokie wrażenie, pojąłem zatem, dlaczego Persja jest ojczyzną astrologii, tej mimowolnie zrodzonej matki szlachetnej córy, która zaznajamia nas ze świetlistymi światami. Wziąwszy pod uwagę nasze położenie, woleliśmy zanocować pod gołym niebem. W ciągu dnia kupiliśmy u pewnego pasterza jagnię i teraz rozpaliliśmy ognisko, aby je upiec od razu w skórze, kiedyśmy już zwierzę wypatroszyli i ogolili nożem. Konie pasły się w pobliżu. W ostatnim czasie zmuszane były do niezwykłego wysiłku i należałoby im zapewnić kilkudniowy odpoczynek, na co jednak niestety nie mogłem pozwolić. My sami, z jednym wyjątkiem, czuliśmy się dobrze. Tym wyjątkiem był Anglik, który miał poważne zmartwienie. Lindsay zapadł mianowicie kilka dni wcześniej na gorączkę, która utrzymywała się około dwudziestu czterech godzin. Potem ustąpiła, ale wówczas pojawił się u niego ów okropny dar Wschodu, który Rzymianin nazywa febris aleppensis, Włoch mal d’Aleppo, Francuz bouton d’Haleb. Ten „guz z Aleppo”, który nawiedza nie tylko ludzi, lecz także niektóre zwierzęta, na przykład psy i koty, zawsze poprzedzany jest krótkotrwałą gorączką, po czym na twarzy, piersi lub na ramionach i nogach powstaje wielki wrzód, który utrzymuje się prawie przez cały rok, wydzielając wilgotną substancję, a kiedy ustępuje, pozostawia głęboką, nigdy nie znikającą bliznę. Nazwa tej choroby jest zresztą nietrafna, gdyż choroba ta występuje nie tylko w Aleppo, lecz również w okolicach Antiochii, Mosulu, Diarbekru, Bagdadu i w kilku miejscach Persji. Częstokroć widywałem ten oszpecający wrzód, ale nigdy jeszcze tak niezwykłej wielkości, jak u naszego poczciwego Lindsaya. Nie dosyć, że obrzmienie lśniło najciemniejszą czerwienią, to na dobitkę było jeszcze tak bezwstydne, że wybrało sobie na siedzibę akurat nos — ten biedny nos, który i tak już był niezwykłej wielkości. Nasz Anglik wcale nie znosił tej dolegliwości z pokorą, jaka powinna obowiązywać dżentelmena i przedstawiciela very great and excellent nation, tylko okazywał złość i zniecierpliwienie, których wybuchy często wywoływały ukrytą uciechę słuchaczy. Również teraz Lindsay siedział przy ognisku, obiema rękami obmacując bezwstydną krostę. — Sir — powiedział do mnie. — Proszę popatrzeć! — Na co? — Hm! Głupie pytanie! Na moją twarz oczywiście! Yes! Znów urósł? — Kto? Co? — Zounds! Ten wrzód! Dużo urósł? — Bardzo! Wygląda już jak ogórek. — The devil! Okropne! Przerażające! Yes! — Może z czasem zmieni się w fowlingbull, sir Dawidzie!

- 10 - — Mam pana spoliczkować, sir? Jestem do dyspozycji! Chciałbym, żeby i pan miał to nędzne sWelling* na swoim nosie! — Boli? — Nie. — Niech więc się pan cieszy! — Cieszyć się? Jak mogę się cieszyć, jeśli ludzie myślą, że mój nos przyszedł na świat od razu z własną snuff–box* ! Jak długo będę to miał? — Mniej więcej rok, sir Dawidzie! Lindsay zrobił takie oczy, że ze strachu niemal się cofnąłem, zwłaszcza że przerażenie rozwarło mu usta tak szeroko, iż mógłby się w nich bez trudu zmieścić jego nieszczęsny nos razem z przynależną snuff–box. — Rok? Cały rok? Dwanaście miesięcy? — Mniej więcej. — Och! Ach! Horrible! Straszne, przerażające! Nie ma na to żadnego środka? Plaster? Maść? Papka? Wycięcie? — Zupełnie nic. — Ale na każdą chorobę jest przecież lekarstwo! — Na tę nie ma, sir Dawidzie! Wrzód w najmniejszym stopniu nie jest groźny, ale jeśli go rozdrapać albo rozciąć, to może być źle. — Hm! A kiedy już go nie będzie? Czy coś jeszcze zostaje? — Bywa różnie. Im większy wrzód, tym większa pozostaje dziura. — Lack–a–day! Wielkie nieba! Dziura? — Niestety! — O, biada! Okropny kraj! Nędzne okolice! Wrócę do old England! Well! — Niech się pan nie spieszy, sir Dawidzie! — Dlaczego? — Co by na to powiedziano w starej Anglii, że sir Dawid pozwala, aby jego nos wyprawiał takie figle? — Hm! Ma pan rację, sir! Ulicznicy by za mną biegali. Pozostanę więc tutaj i… — Sihdi! — przerwał mu Halef. — Nie oglądaj się za siebie! Siedziałem zwrócony plecami do skraju lasu i natychmiast pomyślałem, że mały Hadżi na pewno zauważył tam coś podejrzanego. — Co widzisz? — spytałem go cicho. — Parę oczu. Zaraz za tobą stoją dwa drzewa czinar, a między nimi krzew. Tam ukrył się człowiek, którego oczy zobaczyłem. — Widzisz je jeszcze? — Zaczekaj! Halef dyskretnie obserwował krzew, ja zaś upomniałem pozostałych, aby zachowywali się tak swobodnie, jak do tej pory. Wstałem i zacząłem udawać, że na skraju lasu mam zamiar poszukać chrustu na ognisko. Znacznie się przy tym oddaliłem od obozu. Potem wszedłem w głąb lasu i pod osłoną drzew podkradłem się z powrotem. Nie minęło pięć minut, a * guz, obrzmienie * tabakierka

- 11 - znalazłem się za dwoma czinarami i miałem okazję podziwiać bystry wzrok Halefa. Pomiędzy drzewami kucała za krzewem ludzka postać, obserwująca nasze zachowanie przy ognisku. Czego ten człowiek tu szukał? Przebywaliśmy w okolicy, gdzie w promieniu wielu mil nie było żadnej wioski. Dookoła znajdowały się natomiast różne plemiona kurdyjskie, które się wzajemnie zwalczały, i mogło się też niekiedy zdarzyć, że jakaś grupa pasterzy z Persji przekroczy granicę, by dokonać grabieży. Do tego dochodzili rozmaici włóczędzy, niedobitki zgładzonych plemion, które szukały okazji, by przyłączyć się do innych. Nie mogłem ryzykować, zbliżyłem się zatem cicho do mężczyzny i jednym ruchem złapałem go za gardło. Przestraszył się tak bardzo, że cały zesztywniał, kiedy dźwignąłem go w górę i poniosłem do ogniska. Tam go położyłem na ziemi i wyciągnąłem sztylet. — Nie ruszaj się, bo zginiesz! — zagroziłem. W sercu wcale nie czułem takiej zawziętości, ale nieznajomy potraktował moją groźbę poważnie i błagalnie złożył ręce. — Łaski, panie! — To będzie zależało od ciebie. Jeśli mnie okłamiesz, będziesz zgubiony. Kim jesteś? — Jestem Turkmenem z plemienia Bejatów. Turkmen? Tutaj? Sądząc po jego ubiorze, mógł mówić prawdę. Wiedziałem również, że Turkmeni mieszkali wcześniej pomiędzy Tygrysem a perską granicą, w dodatku rzeczywiście było to plemię Bejatów. Pustynia Luryjska była widownią ich najazdów. Kiedy Nadir szach wdarł się do ejaletu7 bagdadzkiego, pociągnął za sobą Bejatów do Chorasanu. Ze względu na charakter i położenie tej prowincji nazwał ją „mieczem Persji” i starał się zaludnić ją dzielnymi, walecznymi mieszkańcami. — Bejat? — spytałem. — Kłamiesz! — Prawdę rzekłem, panie. — Bejatowie nie mieszkają tutaj, tylko w odległym Chorasanie. — Masz rację, ale pewnego razu musieli opuścić te okolice, kilku jednak pozostało, a ich potomkowie tak się rozmnożyli, że teraz liczą tysiąc wojowników. Latem przebywamy w okolicach ruin Kizil–Charaba i pod Kuru Czajem. Przyszło mi do głowy, że już o tym słyszałem. — Teraz jesteście tu w pobliżu? — Tak, panie. — Ile macie namiotów? — Nie mamy namiotów. To musiało zwrócić moją uwagę. Jeśli jakieś plemię koczownicze opuszcza swój obóz, nie zabierając namiotów, to fakt ten zazwyczaj wskazuje na wyprawę wojenno–łupieską. Pytałem więc dalej: — Ilu jest wśród was mężczyzn? 7 prowincja

- 12 - — Dwustu! — A kobiet? — Nie ma ich z nami. — Gdzie jest wasze obozowisko? — Niedaleko stąd. Wystarczy obejść ten las, a już będziesz u nas. — Zauważyliście zatem nasze ognisko? — Zobaczyliśmy ogień, i chan wysłał mnie, abym się dowiedział, jacy ludzie tu się znajdują. — Dokąd zmierzacie? — Idziemy na południowy wschód. — Jaka miejscowość jest waszym celem? — Okolice Sinny. — To przecież Persja! — Tak. Nasi przyjaciele urządzają tam wielkie święto, na które jesteśmy zaproszeni. To było dziwne. Ci Bejatowie mieli swoją siedzibę pod Kuru Czajem i wokół ruin Kizil–Charaby, a zatem w pobliżu Kifri. Ale to miasto położone było daleko na południowy zachód od naszego dzisiejszego obozowiska, gdy tymczasem Sinna leżała nieco bliżej nas w kierunku południowego wschodu. Dlaczego Bejatowie nie poszli prostą drogą z Kifri do Sinny? Dlaczego tak bezsensownie nadłożyli drogi? — Co robicie tu w górach? — spytałem więc. — Dlaczego ponad dwukrotnie wydłużyliście waszą drogę? — Ponieważ musielibyśmy przejść przez terytorium paszy z Sulejmanije, a on jest naszym wrogiem. — Ale tutaj również przebywacie na jego terytorium! — Tu w górach pasza nas nie szuka. Wie, że wyruszyliśmy, i sądzi, że znajdujemy się na południe od jego stolicy. Brzmiało to nieprawdopodobnie, i tak naprawdę nadal nie ufałem temu człowiekowi. Powiedziałem sobie jednak, że obecność Bejatów może nam wyjść tylko na dobre. Pod ich osłoną mogliśmy bezpiecznie dotrzeć do Sinny, dalej zaś nie musieliśmy się już obawiać żadnego niebezpieczeństwa. Turkmen uprzedził moje pytanie w tym względzie: — Panie, puścisz mnie wolno? Nic złego wam nie uczyniłem! — Uczyniłeś tylko to, co ci rozkazano, jesteś zatem wolny. Odetchnął z ulgą. — Dziękuję ci, panie! W którą stronę zwrócone są łby waszych koni? — Na południe. — Posuwacie się od północy? — Tak. Idziemy z kraju Berwarów i Chaldanów. — Jesteście więc dzielnymi i odważnymi mężami. Do jakiego należycie plemienia? — Ten człowiek i ja jesteśmy emirami z Frankistanu, a reszta to nasi przyjaciele.

- 13 - — Z Frankistanu! Panie, czy chcecie się do nas przyłączyć? — Czy twój chan otworzy przede mną swą dłoń? — Uczyni to. Wiemy, że Frankowie to wielcy wojownicy. Mam pójść i powiedzieć mu o was? — Idź i spytaj go, czy nas przyjmie! Wstał i oddalił się spiesznym krokiem. Inni zgodzili się z moją decyzją, zwłaszcza Mohammed Emin ucieszył się na to spotkanie. — Efendi — powiedział — często słyszałem o Bejatach. Żyją w wiecznej waśni z Dżerboami, Obejdami i plemieniem Beni Lama, będą więc dla nas przydatni. Ale nie powiemy im, że jesteśmy Haddedihnami. Lepiej, żeby Bejatowie o tym nie wiedzieli. — Poza tym tak czy inaczej musimy być ostrożni, gdyż nie wiemy jeszcze, czy chan przyjmie nas przyjaźnie. Sprowadźcie konie i przyszykujcie broń, abyśmy na wszelki wypadek byli przygotowani! Wydawało się, że w naszej sprawie Bejatowie odbyli niezwykle długą naradę, gdyż zanim dali znak życia, zdążyliśmy upiec i zjeść nasze jagnię. Turkmen, który był u nas przedtem, zjawił się z trzema towarzyszami. — Panie — rzekł — przysyła mnie chan. Przybądźcie do nas, a zostaniecie serdecznie powitani. — Idźcie tedy przodem i prowadźcie! Dosiadłszy koni pojechaliśmy za nimi, trzymając w rękach strzelby. Minąwszy skraj lasu, nie ujrzeliśmy ani śladu obozu. Wszelako po przejechaniu pasa krzewów dotarliśmy do otoczonego krzakami miejsca, gdzie paliło się potężne ognisko. Obóz został przemyślnie usytuowany, gdyż z zewnątrz niełatwo było go odkryć. Dookoła rozłożyło się w trawie dwieście ciemnych postaci, a w pewnym oddaleniu od migoczącego płomienia siedział chan, który podniósł się wolno na nasz widok. Podjechawszy doń, zeskoczyliśmy z koni. — Pokój z tobą! — pozdrowiłem go. — Bende–i szuma–em — jestem waszym sługą! — odparł z ukłonem. Powiedział to po persku. Może chciał przez to dowieść, że naprawdę jest Bejatem, którego plemienia głównego należało szukać w Chorasanie. Persów nazywają Francuzami Wschodu. Ich język jest giętki i dźwięczny, dlatego też stał się językiem dworskim większości azjatyckich książąt. Ale uprzejmy, przymilny i często pochlebczy charakter Persów nigdy nie sprawiał na mnie korzystnego wrażenia; zawsze wolałem prostą, surową szczerość Arabów. Również reszta Bejatów zerwała się na nogi, wyciągając usłużnie ręce, żeby zawładnąć naszymi końmi. Ale nie mając jeszcze pojęcia, czy ich zamiary są przyjazne, czy też podstępne, mocno trzymaliśmy wodze. — Oddaj moim ludziom konie! Zajmą się nimi — rzekł chan. Chciałem uzyskać pewność. Spytałem więc, tym razem także po persku: — Aja itminan mi–dehi — zapewniasz mi bezpieczeństwo? Pokłonił się przytakująco i uniósł dłoń.

- 14 - — Sseugend mi–chorem — przysięgam! Usiądźcie przy mnie i porozmawiajmy! Bejatowie wzięli konie. Tylko Rih pozostał w rękach Halefa, który doskonale wiedział, co było dla mnie najważniejsze. Oprócz niego wszyscy usiedliśmy przy chanie. Płomień świecił jasno, tak iż mogliśmy się sobie dokładnie przyjrzeć. Bejat był człowiekiem w średnim wieku, wygląd miał wojowniczy. Rysy twarzy budziły zaufanie, zaś pełne szacunku oddalenie, w jakim pozostawali jego poddani, pozwalał się domyślać wyniosłego charakteru ich wodza. — Znasz moje imię? — spytał. — Nie, o chanie — odparłem. — Jestem Heider Mirlam8 , bratanek sławnego Hasana Kerkusza beja. Słyszałeś o nim? — Tak. Mieszkał w pobliżu wioski Dżenijah, leżącej przy drodze pocztowej z Bagdadu do Tauku. Był dzielnym wojownikiem, ale miłował pokój, zaś każdy opuszczony znajdował u niego niezawodną opiekę. Bejat powiedział mi swoje imię i teraz uprzejmość nakazywała wymienić nasze. Ciągnąłem przeto: — Twój zwiadowca pewnie ci już powiedział, że jestem Frankiem. Zwą mnie Kara ben Nemsi… Mimo wpojonej mu umiejętności powściągania emocji, Heider Mirlam nie zdołał stłumić okrzyku zdumienia: — Eja–och! Kara ben Nemsi! Zatem ten drugi mąż z czerwonym nosem to bej z Inglistanu, który chce wykopywać kamienie i pisma? — Czyś już o nas słyszał? — Tak, efendi; wymieniłeś mi tylko swoje imię, ale znam was prawie wszystkich. Ten mały człowiek, trzymający twego konia, to Hadżi Halef Omar, którego lęka się tylu wielkich tego świata? — Zgadłeś. — A kim są tamci dwaj? — To moi przyjaciele, którzy składają swoje imiona w Koranie9 . Kto ci o nas opowiedział? — Wódz plemienia Abu Hammed. Kiedy spotkaliśmy się pod Kifri, opowiedział mi, że z twojej winy jego plemię musi płacić daninę. Bądź ostrożny, efendi! Jeśli wpadniesz w ręce tych ludzi, to cię zabiją. — Byłem już w rękach tych ludzi, ale mnie nie zabili. Nie potrafili mnie utrzymać w niewoli. — Słyszałem o tym. Zabiłeś lwa, sam i w ciemności, po czym odjechałeś, uwożąc jego skórę. Czy myślisz, że i ja nie potrafiłbym cię zatrzymać, gdybyś był moim jeńcem? Zabrzmiało to podejrzanie, ale odparłem spokojnie: — Nie potrafiłbyś mnie zatrzymać, poza tym nie wiem, w jaki sposób miałbyś mnie wziąć do niewoli. 8 lew Mirlam 9 Zwrot używany wtedy, gdy ktoś z ważnych powodów chce pozostać nieznany.

- 15 - — Efendi, nas jest dwustu, a was tylko pięciu! — Nie zapominaj, chanie, że wśród tych pięciu jest dwóch Franków i że ci dwaj warci są tyle, co dwustu Bejatów! — Dumna jest twoja mowa! — A twoje pytanie niegościnne! Czy mam zwątpić w prawdy twoich słów, Heiderze Mirlamie? — Jesteście moimi gośćmi, choć nie znam imion tamtych dwóch mężów, i będziecie ze mną dzielić chleb i mięso. Taktowny uśmiech okalał jego wargi, spojrzenie zaś, które rzucił na Haddedihnów, powiedziało mi wystarczająco dużo. Z powodu wspaniałej, śnieżnobiałej brody Mohammeda Emina można było rozpoznać wśród tysięcy innych ludzi. Na skinienie chana przyniesiono kilka czworokątnych kawałków skóry. Na nich podano nam chleb, mięso i daktyle, a kiedyśmy już nieco podjedli, otrzymaliśmy tytoń do naszych fajek, zaś chan własnoręcznie podał nam ogień. Teraz mogliśmy się uważać za jego gości, dałem więc znak Halefowi, żeby odprowadził Riha do pozostałych koni. Uczyniwszy to, Halef również zasiadł przy nas. — Jaki jest cel waszej wędrówki? — spytał Heider Mirlam. — Jedziemy do Bagdadu — odparłem ostrożnie. — My zmierzamy do Sinny — oświadczył chan. — Chcecie jechać z nami? — Zgodzisz się na to? — Będę się cieszył, mając was przy sobie. Podaj mi rękę, o Karo ben Nemsi! Moi bracia niech będą twoimi braćmi, a moi wrogowie twoimi wrogami! Heider Mirlam podał mi dłoń, więc ją uścisnąłem. Podobnie postąpił z innymi, którzy razem ze mną cieszyli się serdecznie, że znaleźli w nim przyjaciela i obrońcę. — Jakie plemiona spotyka się stąd do Sinny? — spytałem w końcu. — Tu jest wolny kraj, gdzie raz to, raz inne plemię wypasa swoje stada. Kto jest silniejszy, ten zostaje. — Do jakiego plemienia jesteście zaproszeni? — Do Dżiafów. — Ciesz się zatem, że masz takich przyjaciół; Dżiafowie to naipotężniejsze plemię w całym kraju! Lękają się go Izmailici, Cengenehowie, Kelogawani, Kelhurowie, a nawet Szenkowie. — Efendi, czyś ty już kiedyś tutaj był? — zdumiał się chan. — Nie zapominaj, że jestem Frankiem. — Tak, Frankowie wiedzą wszystko, nawet to, czego nie widzieli. Czyś słyszał również o plemieniu Bebbów? — Tak. To najbogatsze plemię, jak kraj długi i szeroki, mają wioski i namioty w okolicy Sulejmanije. — Dobrześ jest poinformowany. Masz wśród nich przyjaciół albo wrogów? — Ani jedno, ani drugie. Nigdy jeszcze nie spotkałem żadnego Bebba. — Może ich poznacie, choć my raczej wolimy ich unikać.

- 16 - — Znasz drogę do Sinny? — Tak. — Jak długo trzeba tam jechać? — Mając dobrego konia, można dotrzeć w trzy dni. — A jak daleko jest do Sulejmanije? — Możesz tam być już w dwa dni. — O jakiej porze jutro wyruszacie? — Skoro świt. Chciałbyś się udać na spoczynek? — To zależy od ciebie. — Wola gościa jest w obozie prawem, wy zaś jesteście zmęczeni, boś już odłożył fajkę. Również amazdarowi10 zamykają się oczy. Powinniście odpocząć. — Bejat chosz–edab hastend — Bejatowie mają gościnne zwyczaje. Pozwól, że rozłożymy derki. — Uczyńcie to, chodah chab bedahed — niech Bóg wam ześle sen! Na skinienie Heidera Mirlama przyniesiono mu dywany, z których przygotował sobie legowisko. Moi towarzysze rozłożyli się najwygodniej, jak to było możliwe; ja natomiast przedłużyłem uzdę mojego konia lassem, którego koniec obwiązałem sobie wokół przegubu ręki, po czym ułożyłem się poza obozowiskiem. W ten sposób mój Rih mógł się paść, ja zaś byłem pewny, że nic mu się nie stanie, zwłaszcza że u mego boku czuwał Dojan. Trwało to dobrą chwilę. Nie zamknąłem jeszcze oczu, kiedy ktoś się do mnie zbliżył. Był to Anglik, który złożył obok mnie swoje derki. — Piękna przyjaźń — mruknął. — Siedzę tam, nie rozumiejąc słowa. Myślę, że ktoś powinien mi to wyjaśnić! Ale pan daje nogę! Hm! Piękne dzięki! — Proszę wybaczyć, sir Dawidzie! Naprawdę o panu zapomniałem! — O mnie! Czy pan jest ślepy, czy ja nie dość duży? — Cóż, rzuca się pan w oczy, zwłaszcza od kiedy ma pan tę latarnię morską na nosie. Cóż zatem chciałby pan wiedzieć? — Wszystko! A z tą latarnią proszę dać sobie spokój, sir! O czym rozmawialiście z tym szejkiem albo chanem? Wyjaśniłem mu. — Well, to korzystne. Prawda? — Tak. Trzy dni bezpieczeństwa albo trzy dni zagrożenia to różnica. — Powiedział pan zatem: do Bagdadu? Czy naprawdę taki ma pan zamiar, mister Kara? — Bardzo bym chciał, żeby tak było, ale to niemożliwe. — Dlaczego? — mruknął Lindsay. — Musimy wrócić do Haddedihnów, bo tam nadal są pańscy służący, a poza tym trudno mi się rozstać z Halefem. Nie opuszczę go przynajmniej dopóty, dopóki nie będę miał pewności, że zdrowy i bezpieczny znajdzie się u boku swej młodej małżonki. 10 człowiek z naroślą, tj. Lindsay

- 17 - — Słusznie! Yes! Dzielny człowiek! Wart tysiąc funtów! Well! Nawiasem mówiąc, sam chętnie bym tam wrócił. — Po co? — Z powodu fowlingbulls. — Och, zabytki można znaleźć również w pobliżu Bagdadu, na przykład w ruinach Hille. Tam wznosił się Babilon, a ruiny rozciągają się w promieniu wielu mil, chociaż Babilon nie był tak wielki jak Niniwa. — Och! Ach! Jedźmy tam! Do Hille! Co? — Na razie trudno jeszcze coś powiedzieć. Przede wszystkim najpierw musimy szczęśliwie dotrzeć do Tygrysu. Potem zobaczymy, co dalej. — Pięknie! Ale pojedziemy tam! Yes! Well! Good night! Lindsay nawet nie przypuszczał, że znajdziemy się w tych okolicach szybciej i w zupełnie innych okolicznościach, niż myślał. Owinął się derką i wkrótce rozległo się głośne chrapanie. I ja zasnąłem, spostrzegłszy jednak przedtem, że czterech Bejatów dosiadło koni i odjechało. Świtało, kiedy się obudziłem, a ten i ów z Turkmenów krzątał się wokół koni. Halef, który też już nie spał, poprzedniego wieczora również zauważył czterech odjeżdżających mężczyzn i teraz mi o tym powiedział. Po czym spytał: — Sihdi, dlaczego Bejatowie wysyłają posłańców, jeśli mają wobec nas uczciwe zamiary? — Nie sądzę, żeby tych czterech odjechało z naszego powodu. Byliśmy już w rękach chana, gdyby więc żywił niecne zamiary, mógłby je zrealizować. Nie martw się, Halefie! Jeźdźcy wysłani zostali prawdopodobnie jako zwiadowcy ze względu na niebezpieczny teren, i okazało się, że moje przypuszczenia były słuszne, o czym dowiedziałem się z odpowiedzi Heidera Mirlama na moje pytania. Po skromnym śniadaniu, złożonym jedynie z kilku daktyli, ruszyliśmy w drogę. Chan podzielił swoich ludzi na pojedyncze oddziały, które posuwały się jeden za drugim w odstępach piętnastu minut. Był to mądry, ostrożny człowiek, dbający o swoich ludzi najlepiej jak mógł. Do południa jechaliśmy bez wytchnienia. Kiedy słońce stało w zenicie, urządziliśmy popas, aby dać odpocząć naszym koniom. Podczas jazdy nie natknęliśmy się na żadnego człowieka, a w pewnych miejscach, na drzewach, krzewach lub na ziemi znaleźliśmy znaki czterech poprzedzających nas jeźdźców, wskazujących nam w ten sposób kierunek, którego mieliśmy się trzymać. Kierunek ten stanowił dla mnie zagadkę. Patrząc od strony wczorajszego miejsca odpoczynku, Sinna położona była na południowym wschodzie, ale zamiast kierować się na południowy wschód, jechaliśmy prawie dokładnie na południe. — Miałeś zamiar jechać do Dżiafów? — przypomniałem więc teraz chanowi. — Tak. — To wędrowne plemię obozuje teraz w okolicach Sinny? — Tak.

- 18 - — Ale jeśli nadal będziemy jechać w tym kierunku, to nigdy nie dotrzemy do Sinny, tylko do Nwizgieh albo zgoła do Bane. — Chcesz podróżować bezpiecznie, efendi? — Rozumie się! — My także. Właśnie z tego powodu jest wskazane, żebyśmy omijali wrogie plemiona. Jeszcze do dzisiejszego wieczora musimy jechać forsownie, a potem możemy odpocząć; jutro bowiem będziemy musieli zaczekać, aż droga na wschód będzie wolna. Nie całkiem mogłem zrozumieć to wyjaśnienie, lecz nie umiałem odeprzeć podanych przez Heidera Mirlama powodów, nie odpowiedziałem zatem. Po dwóch godzinach odpoczynku znów ruszyliśmy w drogę. Rzeczywiście jechaliśmy bardzo forsownie, zauważyłem też, że trasa często biegła zygzakiem. Musiało być zatem wiele punktów, od których czterej zwiadowcy chcieli nas trzymać z daleka. Pod wieczór musieliśmy przejechać przez zagłębienie terenu podobne do wąwozu. Znajdowałem się u boku chana, prowadzącego najbardziej wysuniętą grupę. Prawie mieliśmy to miejsce już za sobą, kiedy natknęliśmy się na jeźdźca, którego zdumiona twarz zdradzała, iż nie pomyślał, że tutaj może spotkać obcych. Ustawił konia bokiem, opuścił dzidę i pozdrowił: — Es–selam ‘aleikum! — We ‘aleikum es selam! — odpowiedział chan. — Dokąd wiedzie droga? — Do lasu. Chcę upolować sarnę. — Do jakiego należysz plemienia? — Jestem Bebbem. — Mieszkasz tutaj, czy wędrujesz? — Osiedlamy się na czas zimy, latem wyprowadzamy nasze stada na pastwiska. — Gdzie mieszkasz zimą? — W Nwizgieh. Możesz tam dotrzeć w ciągu godziny. Moi towarzysze chętnie was podejmą. — Ilu was jest? — Czterdziestu, a przy innych stadach jeszcze więcej. — Oddaj mi dzidę i strzelbę! — Dlaczego? — spytał zdumiony mężczyzna. — I twój nóż. Jesteś moim jeńcem! — Maszallah! To słowo było okrzykiem przerażenia. Natychmiast jednak w surowych rysach obcego pojawił się wyraz śmiałości. Poderwał konia do góry, zawrócił gwałtownie i ruszył z kopyta. — Złapcie mnie! — usłyszeliśmy jeszcze okrzyk szybko oddalającego się Bebba. Chan wziął do ręki strzelbę i wymierzył do uciekającego. Ledwie zdążyłem odepchnąć lufę, kiedy huknął wystrzał. Chan podniósł na mnie zaciśniętą pięść, lecz natychmiast się zreflektował.

- 19 - — Chijanetgar11 ! Co czynisz? — zawołał gniewnie. — Nie jestem zdrajcą — odparłem spokojnie. — Nie chcę tylko, żebyś miał na sumieniu krwawą zbrodnię. — Ale trzeba było zabić tego Bebba! Jeśli nam się wymknie, zapłacimy za to. — Darujesz mu życie, jeśli ci go sprowadzę? — Tak. Ale nie schwytasz tego człowieka. — Poczekaj! Ruszyłem za zbiegiem. Zniknął już z pola widzenia; ale kiedy zostawiłem za sobą wąwóz, ujrzałem go. Przede mną rozciągała się porośnięta białymi krokusami i dzikimi goździkami równina, za którą widoczna była ciemna linia lasu. Gdybym pozwolił Bebbowi dotrzeć do lasu, byłby już dla mnie stracony. — Rih! — zawołałem, kładąc rękę między uszami mojego karego. Dzielne zwierzę od dawna nie było w pełni sił, lecz na ten znak pofrunęło nad ziemią jak po wielotygodniowym odpoczynku. W dwie minuty zbliżyłem się do Bebba na dwadzieścia długości konia. — Stój! — zawołałem. Odważny był z niego człowiek. Zamiast dalej uciekać albo zatrzymać się, zawrócił konia na tylnych kopytach i ruszył w moją stronę. Za chwilę musieliśmy się zderzyć. Widziałem, że unosi dzidę, sięgnąłem więc po sztucer. Wtedy on skierował konia lekko w bok. Śmignęliśmy obok siebie w szalonym pędzie. Ostrze jego włóczni skierowane było prosto w moją pierś; chwyciłem ją i natychmiast zawróciłem mojego wierzchowca. Bebb wybrał inny kierunek i usiłował uciec. Jego koń nazbyt był cenny, abym miał go zastrzelić. Wziąłem lasso, które miałem przy biodrze, jeden koniec umocowałem przy łęku, po czym mocny jak drut rzemień zwinąłem w pętle. Bebb obejrzał się za siebie i zobaczył, że się do niego zbliżam. Prawdopodobnie nigdy nie słyszał o czymś takim jak lasso, nie wiedział również, jak można się przed tą bronią uchronić. Do włóczni zdawał się już nie mieć zaufania, sięgnął bowiem po swój karabin, którego kuli nie można było zatrzymać. Zmierzyłem odległość na oko, a kiedy Bebb uniósł lufę, rzemień świsnął w powietrzu. Ledwie ustawiłem mojego konia bokiem, kiedy poczułem szarpnięcie; rozległ się krzyk, zatrzymałem się — Bebb leżał na ziemi ze skrępowanymi rękami. W chwilę później byłem już przy nim. — Zrobiłeś sobie krzywdę? Moje pytanie musiało w obecnych okolicznościach zabrzmieć jak szyderstwo. Usiłując uwolnić ręce, jeniec zazgrzytał zębami: — Rozbójnik! — Mylisz się! Nie jestem rozbójnikiem, ale chcę, żebyś pojechał ze mną. — Dokąd? — Do chana Bejatów, któremu uciekłeś. — Bejatów? A więc ludzie, których spotkałem, należą do tego plemienia! A jak nazywa się chan? — Heider Mirlam. 11 zdrajca, wiarołomny

- 20 - — Och, teraz wiem wszystko. Niech Allach ześle na was zgubę, wy złodzieje i łajdaki. — Nie musisz nam złorzeczyć! Obiecuję ci na Allacha, że nic ci się nie stanie! — Jestem w twoich rękach, muszę więc pójść z tobą. Odwiązałem Bebbowi nóż od pasa i podniosłem dzidę oraz strzelbę, które postradał przy upadku. Potem rozluźniłem rzemień i szybko wsiadłem na konia, aby być gotowym na wszelkie niebezpieczeństwa. Bebb zdawał się nawet nie myśleć o ucieczce, tylko gwizdem przywołał konia i wskoczył nań. — Ufam twojemu słowu! — powiedział. — Jedźmy! Pogalopowaliśmy obok siebie z powrotem i znaleźliśmy czekających na nas Bejatów u wylotu wąwozu. Zachmurzona twarz Heidera Mirlama rozjaśniła się, kiedy ujrzał jeńca. — Efendi, ty naprawdę go schwytałeś! — zawołał. — Tak, ponieważ ci to obiecałem. Ale dałem mu słowo, że nic mu się nie stanie. Oto jego broń! — Później wszystko mu zwrócimy, ale teraz zwiążcie go, żeby nam nie mógł uciec! Ten rozkaz natychmiast został wykonany. Tymczasem nadciągnął drugi z naszych oddziałów. Jeniec został im przekazany z poleceniem, aby go wprawdzie dobrze traktować, ale czujnie strzec. Potem podjęliśmy przerwany marsz. — Jak dostał się w twoje ręce? — spytał chan. — Schwytałem go — odrzekłem krótko, gdyż zirytowało mnie jego postępowanie. — Gniewasz się, efendi — rzekł Heider Mirlam. — Ale jeszcze się przekonasz, że musiałem tak postąpić. — Mam nadzieję. — Ten człowiek nie może wygadać, że Bejatowie są w tej okolicy. — Kiedy go wypuścisz? — Skoro tylko niebezpieczeństwo minie. — Zważ, że on należy właściwie do mnie. Mam nadzieję, że uszanujesz moje słowo! — Co byś uczynił, gdyby tak się nie stało? — Wówczas po prostu bym cię… — Zabił? — wpadł mi w słowo Mirlam. — Nie. Jestem chrześcijaninem. Zabijam tylko wtedy, gdy muszę bronić własnego życia. Więc nie zabiłbym ciebie, ale roztrzaskałbym ci kulą rękę, którą potwierdziłeś swoją obietnicę. Chan Bejatów byłby wówczas jak mały chłopiec, który nie potrafi się posłużyć nożem, albo jak stara kobieta, na której słowo nikt nie zważa. — Efendi, gdyby ktoś inny mi to powiedział, tobym go wyśmiał; ale po was można się spodziewać, że zaatakowalibyście mnie pośród moich wojowników. — W rzeczy samej tak byśmy uczynili. Nie ma wśród nas takiego, który zląkłby się twoich Bejatów. — Mohammed Emin też nie? — spytał z uśmiechem Turkmen. Zrozumiałem, że nasza tajemnica się wydała, ale odparłem spokojnie:

- 21 - — On też. — A jego syn, Amad el Ghandur? — Czyś kiedy słyszał, że jest tchórzem? — Nigdy! Efendi, gdybyście nie byli prawdziwymi mężczyznami, to nie przyjąłbym was, jedziemy bowiem po drogach, które są niebezpieczne. Chcę, żebyśmy szczęśliwie dotarli do końca! Zbliżał się wieczór. Akurat kiedy ściemniło się na tyle, że był już najwyższy czas na rozbicie obozu, dotarliśmy do potoku, który z pogmatwanych skał wypływał na wolną przestrzeń. Tam rozłożyli się czterej Bejaci, którzy jechali przed nami. Zsiadłszy z konia chan zbliżył się do nich, po czym wdał się z nimi w dłuższą rozmowę. Dlaczego robił to w takiej tajemnicy? Czyżby nosił się z jakimś zamiarem, o którym tylko oni mogli wiedzieć? Wreszcie Mirlam nakazał swoim ludziom zsiąść z koni. Jeden z tych czterech powiódł nas pomiędzy skały. Prowadząc konie za uzdy, dotarliśmy po pewnym czasie do dużej, otoczonej skałami kolistej przestrzeni. To miejsce stanowiło najbezpieczniejszą kryjówkę, jaką można było znaleźć, choć dla dwustu ludzi i ich koni była stanowczo za mała. — Zostajemy tutaj? — spytałem. — Tak — potwierdził Heider Mirlam. — Ale nie wszyscy? — Tylko czterdziestu ludzi. Reszta rozbije obóz w pobliżu. Ta odpowiedź musiała mi wystarczyć. Zdziwiło mnie tylko, że mimo tak bezpiecznego położenia nie rozpalono ogniska. Również moi towarzysze zwrócili na to uwagę. — Piękne miejsce! — stwierdził Lindsay. — Mała arena. Prawda? — W rzeczy samej. — Ale wilgoć i chłód przy potoku. Czemu nie rozpalić ogniska? — Nie wiem. Może w pobliżu są jakieś wrogie plemiona kurdyjskie. — To co? Nikt nas tu nie może zobaczyć. Hm! To mi się nie podoba! Rzucił nieufne spojrzenie na chana, który przemawiał do swoich ludzi, wyraźnie starając się o to, żebyśmy go nie słyszeli. Przysiadłem się do Mohammeda Emina, który zdawał się na to czekać, bo natychmiast mnie spytał: — Efendi, jak długo pozostaniemy u tych Bejatów? — Jak długo zechcesz. — Jeśli nie masz nic przeciw temu, to rozstaniemy się z nimi jutro rano. — Dlaczego, o szejku? — Człowiek, który przemilcza prawdę, nie jest przyjacielem. — Uważasz chana za kłamcę? — Nie. Ale uważam go za człowieka, który nie mówi wszystkiego, co myśli. — Heider Mirlam cię poznał. — Wiem. Widziałem to po jego oczach. — Martwi cię to? — Nie — odparł Mohammed Emin. — Zostaliśmy gośćmi Bejatów, więc nas nie zdradzą. Ale dlaczego wzięli do niewoli tego Bebba? — Żeby nie mógł zdradzić naszej obecności.

- 22 - — A dlaczego ma to być utrzymane w tajemnicy, efendi? Czego może się obawiać dwustu uzbrojonych jeźdźców na dobrych koniach, jeśli nie wiozą z sobą niczego, żadnych kobiet ani dzieci, ani chorych, ani starców, ani namiotów, ani stad? W jakiej okolicy jesteśmy, o Karo ben Nemsi? — Jesteśmy na terenie Bebbów. — A chan chciał jechać do Dżiafów? Dobrze widziałem, że wciąż kierujemy się na południe. Dlaczego teraz dzieli swoich ludzi na dwa obozy? O rafik, ten Heider Mirlam ma dwa języki, choć wobec nas żywi uczciwe zamiary. Jeśli się jutro od niego odłączymy, to jaką wybierzemy drogę? — Góry Zagros mamy po lewej stronie. Przypuszczam, że niedaleko położona jest stolica okręgu Bane. Omijając ją, można dojść do Ahmedabadu. Za Ahmedabadem otwiera się przesmyk wiodący przez samotne wąwozy i doliny do Kizildża. Potem można dojść do rzeki Bistan, która pod Koroczolan wpada do Koroczolan Su, a z nim do Małego Zabu. Jeśli idąc od Ahmedabadu albo Kilidży uda nam się dotrzeć do równiny na przykład pod Tauk, to będziemy bezpieczni. Ta droga jest oczywiście mocno uciążliwa. — Skąd o tym wiesz? — spytał Haddedihn. — Podczas podróży z Maskat do ciebie rozmawiałem w Bagdadzie z pewnym Kurdem z plemiona Bulbassów, który opisał mi tę okolicę tak dokładnie, że mogłem sporządzić sobie niewielką mapę. Nie sądziłem, że będę mógł z niej skorzystać, ale na wszelki wypadek przerysowałem ją do mojego dziennika. — I myślisz, że dobrze by było pojechać tą drogą? — Narysowałem sobie także inne miejscowości, góry i rzeki, ale myślę, że ta droga będzie najlepsza. Moglibyśmy poza tym pojechać przez Mik i Duwizę do Sinny, ale w ten sposób nadłożylibyśmy kawał drogi. — Tak więc ustalamy: jutro odłączymy się od Bejatów i przez Ahmedabad ruszamy do Karaczolan Su. Czy twoja mapa cię nie zmyli? — Nie, o ile nie oszukał mnie tamten Bulbass. — Ułóżmy się zatem na spoczynek! Niech Bejatowie sobie robią, co im się podoba. Napoiliśmy konie w strumieniu i zatroszczyliśmy się o konieczną paszę. Potem moi towarzysze udali się na spoczynek, ja zaś odwiedziłem chana. — Heider Mirlamie, gdzie jest reszta Bejatów? — W pobliżu. Dlaczego pytasz? — Oni mają schwytanego Bebba, którego chciałbym zobaczyć. — Dlaczego chcesz go zobaczyć? — To mój obowiązek, bo on jest moim jeńcem. — Nie twoim, lecz moim. Przekazałeś mi go. — Nie będziemy się o to spierać. W każdym razie chciałbym sprawdzić, jak mu się wiedzie. — Wiedzie mu się dobrze. Jeśli mówi to Heider Mirlam, to jest to prawda. Nie troszcz się o niego, efendi! Usiądź przy mnie i wypalmy fajkę! Przyjąłem zaproszenie, żeby nie rozgniewać chana, ale wkrótce się z nim rozstałem, udając się na spoczynek. Dlaczego nie powinienem był zobaczyć

- 23 - Bebba? Nie był źle traktowany — chan ręczył za to własnym słowem. Jednakże Heider Mirlam kierował się jakąś myślą, której mój umysł nie mógł odkryć. Postanowiłem, że rankiem na własne ryzyko uwolnię Bebba, po czym rozstanę się z Bejatami. Z tą myślą zasnąłem.

- 24 - II. WĘGLARZ ALLO Nawet wprawny jeździec może się zmęczyć, tkwiąc od świtu do późnego wieczora w siodle. Tak też było w moim wypadku. Spałem mocnym, dobrym snem, i z pewnością nie ocknąłbym się do rana, gdyby nie obudziło mnie warczenie mojego psa. Kiedy otworzyłem oczy, było jeszcze całkiem ciemno; mimo to dojrzałem człowieka stojącego blisko mnie. Sięgnąłem po nóż. — Ktoś ty? W tym momencie obudzili się również moi towarzysze i chwycili za broń. — Nie poznajesz mnie, efendi? — rozległo się w odpowiedzi. — Jestem jednym z Bejatów. — Czego chcesz? — Efendi, pomóż nam! Bebb uciekł! Natychmiast zerwałem się na równe nogi, a pozostali poszli za moim przykładem. — Bebb? Kiedy? — Nie wiem. Wszyscy spaliśmy. — Ach! Pilnowało go stu sześćdziesięciu ludzi, a on uciekł? — Ich przecież nie ma! — Tych stu sześćdziesięciu odjechało? — Oni wrócą, efendi. — Dokąd pojechali? — badałem dalej. — Nie wiem. — Gdzie jest chan? — Pojechał z nimi. Chwyciłem Bejata za kołnierz. — Macie może wobec nas jakieś niecne zamiary? Nie wyjdzie wam to na zdrowie! — Puść mnie, efendi! Jakże mielibyśmy uczynić ci coś złego! Jesteś przecież naszym gościem! — Halefie, sprawdź, ilu Bejatów tu zostało! Noc była tak ciemna, że nie można było ogarnąć wzrokiem tego miejsca. Hadżi pobiegł spiesznie, by wykonać mój rozkaz. — Tutaj jest jeszcze czterech — wyjaśnił od razu Bejat — a jeden stoi przy wejściu na zewnątrz jako strażnik. W drugim obozie było nas dziesięciu do pilnowania jeńca. — Jak wam uciekł? Pieszo? — Nie. Zabrał swojego konia i trochę naszej broni. — To dowód na to, jak mądrymi i uważnymi jesteście strażnikami! Ale dlaczego przyszliście do mnie? — Efendi, schwytaj go jeszcze raz! Omal nie roześmiałem się w głos, słysząc to żądanie. Zbyłem jego prośbę milczeniem i badałem dalej:

- 25 - — Nie wiecie zatem, dokąd pojechał chan z resztą wojowników? — Naprawdę tego nie wiemy. — Ale przecież musiał mieć jakiś powód, żeby odjechać! — Tak jest, lecz nie możemy ci tego zdradzić. — Dobrze. Zobaczymy, kto teraz rozkazuje, ja czy chan… Przerwał mi Halef, meldując, że w obozie rzeczywiście zostało tylko czterech Bejatów. — Stoją tam w rogu, przysłuchując się, o czym rozmawiamy, sihdi! — powiedział. — Niech sobie stoją! Hadżi Halefie Omarze, czy twoje pistolety są naładowane? — Czyś kiedy widział, żeby nie były naładowane, sihdi? — Weź jeden pistolet i jeśli ten człowiek nie odpowie na pytanie, które zadam mu teraz po raz ostatni, wpakuj mu kulę w łeb! Zrozumiano? — Bądź spokojny, sihdi! Dostanie dwie kule zamiast jednej! Mały Halef wydobył broń zza pasa i odwiódł cztery kurki. Ponownie spytałem Bejata: — Dlaczego chan się oddalił? Na odpowiedź nie musiałem czekać ani chwili. — Żeby napaść na Bebbów. — Na Bebbów? A więc Heider Mirlam mnie okłamał! Powiedział, że chce odwiedzić Dżiafów. — Efendi, chan Heider Mirlam nigdy nie kłamie! On naprawdę chce odwiedzić Dżiafów, ale dopiero wtedy, gdy powiedzie mu się ten napad. Teraz przypomniałem sobie, że przywódca Turkmenów pytał mnie, czy jestem przyjacielem, czy też wrogiem Bebbów. Otoczył mnie swoją opieką, a w dodatku uszanował moją bezstronność. — Jesteście zwaśnieni z Bebbami? — badałem dalej. — Oni z nami, efendi! Za to dziś zrabujemy ich stada, dywany i broń. Stu pięćdziesięciu ludzi odwiezie zdobycz do domu, a pięćdziesięciu pojedzie z chanem do Dżiafów. — Jeśli Bebbowie na to pozwolą — dodałem. Mimo ciemności zauważyłem, że Turkmen dumnie podniósł głowę. — Oni? Bebbowie to tchórze! Czyś nie widział dzisiaj, jak ten człowiek przed nami uciekał? — Jeden na dwustu. — A tyś sam go schwytał! — Ba! Jak będzie trzeba, to równie dobrze mogę schwytać dziesięciu Bejatów. Na przykład ty i tamci czterej, strażnik na zewnątrz oraz tych dziewięciu w drugim obozie, wszyscy jesteście moimi jeńcami. Halefie, pilnuj wyjścia. Zastrzelisz każdego, kto bez mojego pozwolenia zechce tu wejść albo stąd wyjść! Dzielny Hadżi natychmiast oddalił się w kierunku wyjścia. Bejat rzekł z lękiem: — Żartujesz, efendi.