E-book jest zabezpieczony znakiem wodnym
Karol May
W HARARZE
===LUIgTCVLIA5tAm9Pekt8S3tbNls6SDpVZFMTdBl4EX1TMF8y
W HARARZE
Karol May
Tłum. Anonim
AHMED BEN ABUBEKR
Życie podobne jest do morza o niezmierzonej ilości wzburzonych fal. Na brzegu stoi obserwator i wysyła tysiące pytań pod adresem
losu, ale ten odpowiada nie słowem, lecz faktami. Wydarzenia rozgrywają się jakby samoistnie, śmiertelni muszą z uległością
cierpliwie czekać na to, co im przyniesie czas.
Często człowiekowi wydaje się, że to, czego doświadczył, będzie brzemienne w skutki, a tymczasem mijają dni i lata i nic się nie
dzieje. Można odnieść wrażenie, iż przeszłość nie ma związku z teraźniejszością. Człowiek w swej słabości zaczyna wątpić w
sprawiedliwość Opatrzności. Sprawiedliwość jednak chadza niezbadanymi ścieżkami i w chwilach, kiedy się tego najmniej
spodziewamy, nadaje bieg zdarzeniom. Wtedy człowiek poznaje ku swemu zdziwieniu, że los związał nitki życia w węzeł i teraz
każe mu go rozwiązać.
Tak było w Reinswalden. Mijały dni, miesiące, lata. O drogich osobach, które wyruszyły w daleki świat, wszelki słuch zaginął.
Czyżby już miały nigdy nie wrócić? Ta myśl napełniała mieszkańców leśniczówki głębokim smutkiem. Gdy okazało się, że dalsze
poszukiwania są daremne, ból opuszczonych wzmógł się jeszcze bardziej. Ale czas, który koi wszystkie cierpienia, zrobił swoje.
Nikt już nie skarżył się, nie rozpaczał, tylko w sercach zostało żywe wspomnienie o tych, którzy zaginęli. Nikt też nie miał odwagi
przyznać się, że utracił ostatnią nadzieję.
Tak minęło wiele lat. Nadszedł rok 1866. On właśnie przyniósł ciąg dalszych wypadków, już dawno — jak sądzono —
skończonych i zamkniętych.
Na Wyżynie Abisyńskiej wznoszącej się na zachodnim brzegu Zatoki Adeńskiej, która łączy Morze Czerwone z Oceanem
Indyjskim, jest kraina zwana Hararem. Należy częściowo do sławnego Timbuktu, częściowo zaś do bajecznego eldorado. Najwięksi
podróżnicy różnych nacji próbowali zbadać ten zakątek. Bez rezultatów. Jedynie w roku 1854 pewnemu oficerowi brytyjskiemu,
Richardowi Burtonowi, udało się przywieźć stamtąd nieco wiadomości. Inni dotarli wprawdzie do Hararu, ale nikogo nie mogli
poinformować o panujących w nim stosunkach, nigdy bowiem nie powrócili. Zatrzymywano ich jako jeńców.
Na wniosek rządu Wielkiej Brytanii, a zwłaszcza dzięki usilnym staraniom lorda Wilberforce'a, doszło do porozumienia między
poszczególnymi państwami, na podstawie którego zabroniono handlu niewolnikami. Okręty wojenne wszystkich krajów miały nie
tylko prawo, ale i obowiązek zatrzymywać okręty wiozące niewolników, uwalniać ich, bez względu na to kim byli. Mimo to
niewolnictwo ciągle istniało, a w niektórych krajach nawet kwitło. Jeszcze w połowie dziewiętnastego wieku każdy, kto zwiedzał
Konstantynopol, mógł stwierdzić, że w mieście tym sprzedawano na targach ludzi wszelkich ras i narodowości. Najlepsze rezultaty
przynosiły polowania na niewolników w okolicach Nilu oraz w miejscowościach położonych nad Morzem Czerwonym lub na
wschodnich wybrzeżach Afryki.
Do Hararu, leżącego w głębi lądu, można się dostać jedynie poprzez Somalię. Niebezpieczna to podróż; mieszkańcy tej krainy
bowiem to lud bitny, wojowniczy, nie ustający w walkach z sąsiadami. Oto przyczyna, dla której tylko bardzo niewielu jeńcom
udało się uciec z Hararu i dotrzeć nad brzeg morza.
Tę to krainę przemierzała karawana, kierując się w stronę zachodzącego słońca. Obok ciężko objuczonych wielbłądów szli ludzie
czarni jak heban, uzbrojeni w egzotyczną broń: stare flinty o długich, perskich lufach, maczugi z drzewa hebanowego i łuki z
zatrutymi strzałami; poza tym każdy miał długi, ostry nóż za pasem.
Wielbłądy były powiązane ze sobą — ogon pierwszego do uzdy drugiego i tak dalej. Jeden zamiast ładunku dźwigał na grzbiecie
coś w rodzaju lektyki osłoniętej z czterech stron firankami, przez które swobodnie przepływało powietrze. W lektyce niesiono
zapewne kobietę, której nikt niepowołany nie powinien był oglądać. Obok tego wielbłąda jechał na mocnym, białym mule człowiek
wyglądający na dowódcę orszaku. Odziany w długi, biały płaszcz beduiński, na głowie miał turban tegoż koloru, broń zaś taką
samą jak ludzie eskortujący karawanę, tylko rękojeść noża i łożysko flinty były ze srebra. Ostrym, przenikliwym wzrokiem
lustrował okolicę. W pewnej chwili zatrzymał muła.
— Otmanie! — zawołał. — Czy widzisz ten wąwóz?
— Widzę go, emirze.
— Tam będziemy dziś nocować. Byłeś już ze mną nieraz w Hararze. Czy pamiętasz jeszcze drogę?
— Pamiętam, emirze.
— Doskonale. Od wąwozu niedaleko do El-Gel, a stamtąd tylko godzina jazdy do siedziby sułtana. Odwiąż swego wielbłąda, jedź i
zamelduj, że jutro rano przybędę.
Otman odwiązał wielbłąda, następnie wskazując na lektykę, zapytał bardzo cicho:
— Czy mam powiedzieć sułtanowi, co wieziemy ze sobą?
— Powiedz, że szale i jedwabie, miedź, ołów, noże, proch, cukier i papier. Powiedz, że chcemy to wszystko zamienić na tytoń, kość
słoniową, masło i szafran. Ale o niewolnicy nie mów ani słowa.
— Czy mam zabrać ze sobą haracz?
— Nie. Sułtan nigdy nie ma dość daniny. Jeżeli poślę mu teraz, zażąda później nowych podarunków. No, jedź!
Otman wykonał rozkaz.
Karawana skierowała się ku wąwozowi, o którym mówił emir. Gdy jeźdźcy zsiedli ze swych zwierząt, słońce właśnie skryło się za
horyzont. Zachody następują w tych stronach przeważnie o szóstej wieczorem. Jest to godzina modlitwy, naznaczonej przez proroka
Mahometa.
Wszyscy Beduini w mniejszym lub większym stopniu zajmują się rozbojem, ale jednocześnie są tak religijni, że za największy
grzech poczytują opuszczenie jakiejkolwiek modlitwy. Dlatego też członkowie karawany natychmiast rozpoczęli modły. Obrządek
ich wymaga umycia rąk. Ponieważ nie mieli wody, posługiwali się piaskiem, przepuszczając go przez palce, jakby to była woda.
Ukończywszy modlitwę, zdjęli ładunki z wielbłądów, także lektykę, po czym usiedli, by wypocząć po długiej i uciążliwej podróży.
Emir wziął kilka daktyli, nalał do skórzanego kubka nieco wody, podszedł do lektyki i zapytał uchylając zasłonkę:
— Chcesz jeść i pić?
Nie było żadnej odpowiedzi, ale kobieta przyjęła owoce i wodę.
— Allach jest wielki, obdarzył mnie złą pamięcią —mruknął emir. —Zapominam ciągle, że nie rozumiesz naszego języka.
Zabrał opróżniony kubek i rzucił na dawne miejsce. Na jego niemy znak kilku ludzi podniosło się z ziemi. Objęli wartę, by wróg nie
napadł znienacka, a niewolnica nie uciekła. Wkrótce obóz pogrążył się w głębokim śnie.
Otman przybył tymczasem do miejscowości, o której była mowa, i nie zatrzymując się, pośpieszył dalej w kierunku Hararu. Stanął
tam w jakąś godzinę po rozmowie z dowódcą.
Bramy miasta zamykano o zachodzie słońca. Później nikt nie mógł bez zezwolenia sułtana wchodzić przez nie ani wychodzić.
Otman długo musiał kołatać, zanim pojawił się strażnik.
— Kto tam? — zapytał nie otwierając.
— Sługa sułtana Ahmeda Ben Abubekra.
— Jak się nazywasz?
— Imię moje brzmi: Hadżi Otman Ben Mehemmed Ibn Hulam.
— Do jakiego szczepu należysz?
— Jestem wolnym Somalijczykiem.
Mieszkańcy Hararu gardzą Arabami i szczepem Somalijczyków, dlatego też strażnik rzekł:
— Człowieka z Somalii nie wolno mi wpuścić. Byłbym surowo ukarany, gdybym dla takiej przyczyny zakłócał spokój sułtana.
— Z pewnością będziesz ukarany, ale wtedy, gdy nie zameldujesz, że żądam wpuszczenia. Jestem posłańcem emira Arafata.
Słowa te zastanowiły strażnika. Wiedział, że emir Arafat jest przywódcą karawan handlowych, z których sułtan ciągnie świetne
zyski. Dlatego powiedział:
— Arafat? Spróbuję. Przekażę pieczę nad bramą koledze, sam zaś pójdę i zamelduję o twoim przybyciu.
Otman dopiero teraz zsiadł z wielbłąda. Strażnik pozostawił przy bramie towarzysza i udał się do pałacu sułtana.
Pałac nie jest tu właściwie celnym słowem. Sławna, a raczej osławiona stolica była niewielkim miasteczkiem otoczonym
najzwyklejszym murem. Domy wyglądały jak murowane szopy, a „pałac" sułtana przypominał stodołę. Obok stała budowla z nie
ciosanych kamieni. Dzień i noc dobiegał z niej dźwięk kajdan. Było to państwowe więzienie. Do jego głębokich piwnic nigdy nie
docierało światło dzienne. Biada więźniom, których do nich wtrącono. Sułtan nie dawał im ani jedzenia, ani picia. A jeżeli nawet
jakiś przyjaciel lub krewny przyniósł trochę wody i zimnej, gęstej papki z mąki kukurydzianej, to i tak więźniowie umierali z
wycieńczenia.
Tronem potężnego monarchy, pana życia i śmierci poddanych, była skromna ława drewniana, jaką można spotkać tylko u
biedaków. Sułtan siadywał na niej z nogami podwiniętymi zwyczajem wschodnim. Albo dumał samotnie, albo też udzielał
audiencji, podczas których każdy przejęty był śmiertelnym strachem, wystarczył bowiem najmniejszy drobiazg, by skazano go na
tortury czy śmierć.
I dzisiejszego wieczora sułtan siedział na swym tronie. Na ścianie za nim wisiały stare, nie używane już flinty, szable, żelazne
kajdany na ręce i nogi — dowody surowości władcy. Przed sułtanem siedział wezyr w otoczeniu mahometan uczonych w piśmie. Z
tyłu, na ziemi, widać było wynędzniałe postacie, zakute w kajdany. Sułtan lubił wokół tronu mieć niewolników. Uważał, że
uświetniają jego potęgę.
Z boku stał jakiś jeniec, ręce i nogi miał skute łańcuchami. Był stary, wysoki i chudy, ubrany w postrzępioną koszulę. Rozpacz
pochyliła jego głowę ku ziemi. Zgaszony wzrok i zapadnięte policzki wskazywały, że jest wygłodzony i głęboko nieszczęśliwy.
Mówił coś zapewne przed chwilą, oczy bowiem wszystkich były skierowane na niego. Sułtan spoglądał ponuro i groźnie.
— Psie! — zawołał. — Kłamiesz nikczemnie. Jakże to możliwe, aby chrześcijański władca był potężniejszy od wyznawców
proroka? Czymże są wszyscy twoi królowie wobec mnie, sułtana z Hararu? Oczy jeńca zabłysły.
— Nie byłem królem, tylko jednym z najdostojniejszych obywateli mego kraju. Mimo to czułem się po tysiąckroć szczęśliwszy i
bogatszy od ciebie.
Sułtan wyciągnął ręce i rozstawił wszystkie palce. W tej samej chwili wysunęła się z kąta jakaś postać, podeszła do jeńca i ciężką
laską bambusową wymierzyła mu dziesięć uderzeń. Bity nie drgnął nawet. Mogło się zdawać, że jest przyzwyczajony do takiego
traktowania i że ciosów już wcale nie czuje.
— Czy odwołasz? — zapytał sułtan.
— Nie!
Władca rozkazał, aby wymierzono mu następne piętnaście kijów. Gdy i to nie poskutkowało, zagroził:
— Pokażę ci, jaką moc posiadam. Jesteś chrześcijańskim psem. Nakazałem ci czcić proroka, ale dotychczas nie usłuchałeś mnie.
Dziś rozkazuję po raz ostatni. Czy będziesz posłuszny, nędzny robaku?
— Nigdy! Zabrałeś mi wolność, możesz pozbawić życia, ale wiary mojej ci nie oddam. Tu kończy się twoja moc!
Sułtan zacisnął pięści.
— Każę cię wrzucić do najgłębszego lochu!
— Uczyń to! Chcę umrzeć, tęsknię za śmiercią. Skończą się moje męki, nareszcie znajdę spokój i ciszę.
— Stanie się, jak chcesz. Wtrąćcie go do najgorszego z lochów!
Kat wyprowadził starca na dziedziniec. Tam przyłączyło się do niego jeszcze kilku ludzi i zawlekli jeńca do więzienia. Gdy
otworzono drzwi, uderzyły ich nieprawdopodobne wyziewy. Z wewnątrz słychać było pobrzękiwanie łańcuchów i jęki. Nie było
światła, więc starzec nie mógł nic zobaczyć. Zaprowadzono go do jakiegoś kąta. Kat podniósł przy pomocy swych towarzyszy
wielki, ciężki kamień. Popchnąwszy jeńca z całej siły, rzekł śmiejąc się:
— Tu twoje miejsce, psie chrześcijański. W ciągu dwóch dni zostaniesz pożarty.
Stary, wpadając w norę głębokości kilku metrów, uderzył twarzą o ścianę i skaleczył się. Nie miał jednak czasu pomyśleć o tym,
gdyż ledwie usłyszał, jak zasunięto kamień, poczuł, że jakieś zwierzęta zaczynają obgryzać mu nogi.
— Na Boga, a więc naprawdę mam zostać żywcem pożarty! — zawołał w trwodze.
Były to głodne szczury. Zaczął się bronić przed nimi. Chwytał je w ręce i dusił, ale setki ukąszeń sprawiały mu straszne cierpienia.
Loch miał przeszło metr szerokości oraz trzy i pół metra głębokości. Jak mógł najwyżej, oparł się plecami o jedną ścianę, nogami zaś
o drugą. Pod naporem jego ciała oderwał się od muru kamień i spadł na dno lochu. Rozległy się przeraźliwe kwiki i piski.
— Dzięki Bogu, znalazłem na nie sposób!
Zsunął się nieco niżej, chwycił kamień i zaczął walić po ziemi. Tłukł tak długo, nie zważając na ukąszenia, aż ostatni szczur przestał
się poruszać. Uderzając kamieniem ha wszystkie strony, natrafił ręką na jakiś okrągły, pusty wewnątrz przedmiot. Krzyknął z
przerażenia, była to bowiem czaszka.
— Taki będzie i mój los. Boże, co uczyniłem, że gotujesz mi tak straszną śmierć? Niechaj będą przeklęci Cortejo i Landola...
Nagle zawtórował mu jakiś głos, dochodzący z góry:
— Landola? Niech będzie przeklęty do dziesiątego pokolenia!
Było to powiedziane tak ponurym i rozpaczliwym tonem, że starca przejął dreszcz grozy.
— Kto to? — zapytał. — Kto mówi w moim ojczystym języku?
— Powiedz wpierw, kim ty jesteś? Zrobiłeś dziurę w murze mego więzienia.
— Jestem Hiszpanem, pochodzę z Meksyku. Nazywam się hrabia Fernando de Rodriganda.
— Santa Madonna! Hrabia Fernando, brat hrabiego Manuela Rodrigandy?!
— O Dios! Mówisz o moim bracie Manuelu? Więc go znasz?
— Oczywiście, że znam. Przecież... Ale to niemożliwe, abyś był hrabią Fernandem. Hrabia umarł przed laty.
— Nie umarł, tylko został uznany za zmarłego. Landola porwał mnie i sprzedał tutaj, do Hararu.
— To, co mi senior mówi, brzmi jak bajka. Ale gdy się nad tym zastanowić... Przecież don Manuel również... Ale o tym później.
Zejdę do pana, don Fernando, jeśli pomoże mi senior usunąć drugi kamień, abym wydostał się przez otwór.
— Już idę.
Stary wdrapał się po ścianie na górę. Wspólnym wysiłkiem udało się jeńcom poszerzyć dziurę. Była tak duża, że człowiek mógł się
przez nią przecisnąć.
— Złaź, senior. Już wystarczy.
— A jeżeli znajdą nas razem?
— Nie znajdą. Chcą przecież, abyśmy zdechli z głodu, jeśli nas przedtem szczury nie zjedzą, więc nikt nie będzie tutaj zachodził. A
gdyby przypadkiem ktoś wszedł, jeden z nas wymknie się przez dziurę.
Hrabia zsunął się na dół, a towarzysz za nim. Loch był tak wąski, że niemal dotykali się twarzami, ale to im nie przeszkadzało.
Przeciwnie. Hrabia czuł się szczęśliwy, że ma przy sobie człowieka, który mu sprzyja. Człowiek ten ujął go za rękę i rzekł:
— Ach, don Fernando, pozwól, że uścisnę pańską dłoń. Co to za radość po tak długich cierpieniach spotkać rodaka! Pochodzę z
Manresy.
— Z Manresy? Tak blisko Rodrigandy?
— Tak. Jestem zwyczajnym prostakiem, nazywam się Mindrello. O, panie, mam ci tyle do powiedzenia! Ale najpierw chciałbym
wiedzieć, kiedy opuścił pan Meksyk?
— Już bardzo dawno. Nie mogę określić dokładnie, ale sądzę, że gniję w niewoli mniej więcej od osiemnastu lat.
— O, Dios! A więc nie wie pan zapewne, że pański brat został uznany za zmarłego?
— Nie. Kiedy to się stało?
— Przed osiemnastu laty.
— Powiadasz, że go uznano za zmarłego? A może naprawdę umarł? Gdy się zastanawiam nad tym, co mnie spotkało, nabieram
przekonania, że są ludzie, którym bardzo zależy na tym, aby zginął i on, i ja.
— Bez wątpienia ma senior rację. Ale jak się pan tu znalazł?
— Nie mówmy o tym na razie. Powiedz mi przede wszystkim, jakie masz wiadomości o mojej ojczyźnie, moich bliskich i w jaki
sposób dostałeś się tutaj?
— Co się tyczy rodziny hrabiego, to wiadomo mi, że hrabia Manuel jest uznany za zmarłego i że don Alfonso objął dziedzictwo.
— Ach! — zawołał don Fernando. Przypomniał sobie drugi testament, który sporządził w obecności Marii Hermoyes, a potem
schował w środkowej szufladzie biurka. Czyżby go nie znaleziono? Wydziedziczył przecież Alfonsa, a jednak został on hrabią de
Rodriganda! Albo więc testament sfałszowano, albo ten ostatni zaginął. — Alfonso — powtórzył — jest hrabią? Jakże on rządzi?
— Och, jak prawdziwy tyran. Znienawidzili go poddani. Boją się go jak ognia, opowiadają o nim dziwy. Nie wiem, czy mi wolno o
tym mówić.
— Ależ, proszę, mów zupełnie szczerze.
— Ludzie gadają, że Alfonso nie należy wcale do rodu Rodrigandów.
— Skąd te przypuszczenia?
— Trudno określić. Ale sam byłem świadkiem pewnych sytuacji, które potwierdzały podejrzenia, że Alfonso nie jest prawdziwym
hrabią Rodrigandą. I chyba dlatego właśnie znalazłem się tutaj. Napadnięto na mnie.
— Mów, mów — ponaglał go hrabia.
Mindrello nie od razu spełnił prośbę. Milczał chwilę, starając się uporządkować wspomnienia. Wreszcie zaczął opisywać
wydarzenia, których widownią był zamek Rodrigandów. Opowiadał o pojawieniu się doktora Sternaua, o jego śmiałym i
skutecznym wkroczeniu w życie hrabiego Manuela, o uwolnieniu hrabiego i małżeństwie Sternaua z hrabianką, zawartym w
Reinswalden.
— Dzięki wynagrodzeniu — mówił — które otrzymałem za służbę u hrabiego Manuela, stałem się zamożnym człowiekiem.
Wróciłem do Manresy. Wróciłem na swoją zgubę! Te łotry dowiedziały się przez swych szpiegów w Niemczech, w jaki sposób
pokrzyżowałem ich plany, i całą złość skierowały na mnie. Don Manuela nie obawiali się jeszcze, bo hrabia miał zamiar wystąpić
przeciwko nim dopiero po odnalezieniu przez Sternaua prawdziwego Alfonsa. Pewnego dnia otrzymałem od jednego z moich
towarzyszy — trzeba panu wiedzieć, że dawniej zajmowałem się od czasu do czasu przemytem — kartkę z terminem spotkania.
Pismo towarzysza znałem dobrze, nie miałem więc żadnych podejrzeń. O umówionej porze udałem się na miejsce schadzki, nie po
to jednak, by przyjąć jakiekolwiek polecenie, ale po to, by oświadczyć, że proponowany interes nie odpowiada mi. Zaledwie
doszedłem do tego miejsca, chwyciło mnie czterech ludzi i skrępowało. Związano mnie, zakneblowano i poniesiono gdzieś w
worku. Dokąd, nie wiedziałem.
Przerwał na chwilę. Wspomnienie strasznych przeżyć nie pozwalało mu mówić.
— Po bardzo długim czasie — ciągnął po pauzie — znalazłem się w jakiejś ciemnej norze. Proszę sobie wyobrazić moją rozpacz,
kiedy po kołysaniu i szumie wody poznałem, że jestem zamknięty w kajucie okrętowej. Dopiero gdyśmy już byli na pełnym morzu,
mogłem wyjść na pokład i zaczerpnąć powietrza. Zaprowadzono mnie do kapitana, do tego samego Landoli, o którym pan mówił.
Kpiąc w żywe oczy, oświadczył mi, że pewnym ludziom zależy bardzo na moim zniknięciu, dlatego mam zostać marynarzem i
słuchać ślepo rozkazów pod groźbą kary śmierci. Wkrótce zorientowałem się, że ten Landola jest handlarzem niewolników i
piratem. Pomyśleć tylko, miałem mu pomagać! Miałem chwytać tych biednych Murzynów i handlować nimi! Miałem napadać na
okręty, rabować je i brać udział w mordowaniu załogi! Nic dziwnego, że się opierałem. Wtedy znowu wtrącono mnie do ładowni.
Przymierałem głodem, znosiłem razy, których mi nie szczędzono. Ponieważ mimo to nie kwapiłem się do udziału w zbrodniczych
postępkach, Landola oświadczył, że przeznaczył dla mnie najsurowszą karę: sprzeda mnie jako niewolnika. Płynęliśmy obok
wschodniego wybrzeża Afryki. Zarzucił kotwicę koło Garadu i udał się na ląd. Wkrótce sprzedał mnie naprawdę.
Mój nabywca był handlarzem niewolników. Musiałem w kajdanach iść za nim w głąb kraju, aż do Doli. Tam sprzedał mnie komuś
innemu. Wędrowałem z rąk do rąk. Ostatnim moim panem był okrutny kacyk murzyński. Język ludzki nie zdoła opisać tego, co u
niego wycierpiałem. Musiałem pracować za trzech i spełniać najohydniejsze posługi. Maltretowano mnie i morzono głodem. Mimo
tych strasznych warunków i niezdrowej okolicy wytrzymałem wszystko. Wreszcie mój pan umarł, a jego spadkobierca sprzedał
mnie pewnemu mieszkańcowi Hararu. Ten zaś oddał mnie w podarunku sułtanowi.
— Od jak dawna tutaj jesteś?
— Od jakichś czternastu dni.
— To dlaczego cię nie widziałem? Pracowałem przez ostatnie trzy tygodnie na plantacjach kawy sułtana. Za co wtrącono cię do
więzienia?
— Ledwie tu przybyłem, kazano mi przejść na obcą wiarę.
— Ten sam los przypadł nam w udziale.
— Katowano mnie, a gdy mimo cięgów nie chciałem prosić o pomoc Mahometa, zostałem wtrącony do lochu. To wszystko, co
mogę powiedzieć.
Stary hrabia pogrążył się w rozmyślaniach. Opowieść Mindrella była czymś w rodzaju klucza do rozwiązania zagadki. Czy to
zrządzenie Opatrzności? Czy miał wierzyć, że Bóg uratuje go od śmierci i długiej niewoli? Złożył ręce do modlitwy i padł na
kolana. Mindrello nie widział go, ale wyczuł, co się dzieje z hrabią i modlił się również. Wreszcie były przemytnik odezwał się:
— Zbierzmy siły i krzepmy się nadzieją, czcigodny mój panie. Bóg jest miłością, pomoże nam, ale tylko wtedy, gdy sami zaczniemy
działać.
— Masz rację — rzekł hrabia, podnosząc się z klęczek.
— Musimy zastanowić się, w jaki sposób stąd się wydostać.
Rozważywszy wszystkie ewentualności ucieczki, doszli do przekonania, że będzie ona możliwa jedynie z lochu Mindrella.
— Czy nie możemy zaraz przystąpić do dzieła? — spytał.
— Niestety, dziś jest za późno. Rano odkryto by naszą ucieczkę i zaraz rozpoczęto pościg. Wtedy bylibyśmy zgubieni!
— Ale już teraz możemy chyba spróbować, czy uda nam się poruszyć kamień zamykający otwór do mojej celi.
— Słusznie. Jeżeli nam się to uda, będziemy przynajmniej spokojni, że w każdej chwili możemy wymknąć się z więzienia. Jeżeli
zaś nie, będziemy wiedzieli, że trzeba szukać innej drogi.
— Przejdźmy więc do mojej celi. Idę pierwszy. Zaczął wdrapywać się po murze, hrabia zrobił to samo.
Bez trudu udało im się dotrzeć do drugiego lochu, który miał tę samą szerokość i głębokość, bo nora hrabiego. Półtora metra nad
ziemią w murze widniał korytarz. Aby tam się dostać, musieli wspiąć się na ścianę; robili to tak samo, jak don Fernando, kiedy
walczył ze szczurami. Gdy znaleźli się w korytarzu, bez specjalnego wysiłku — po kilku krokach stał się trochę szerszy — doszli do
kamiennej płyty, zamykającej im drogę do wolności.
— No, teraz się okaże, czy damy radę — powiedział Mindrello.
Było sporo miejsca, więc mogli stanąć obok siebie, mocno oprzeć się nogami o ziemię i z całych sił starać się poruszyć płytę. Z
początku szło bardzo ciężko, ale po kolejnym naciśnięciu płyta przesunęła się nieco w bok, tak że powstał nieduży otwór, przez
który ujrzeli gwiaździste niebo.
— Chwała niech będzie Bogu i Wszystkim Świętym!
— szepnął hrabia. — Jakże cudowne jest to świeże powietrze w porównaniu z ohydnym smrodem tam na dole! Mam wrażenie,
jakby gwiazdy uśmiechały się do nas i błogosławiły nasz plan. Czy umiesz z gwiazd odczytywać godzinę?
— Tak. Jest po północy.
— Więc za późno na ucieczkę. Jak cicho i spokojnie dokoła! Harar pogrążony jest w głębokim śnie. Przed domem hadżi Amandana
stoją jeszcze worki daktyli, które dziś otrzymał. Widzę je mimo ciemności.
— Worki z daktylami? — zainteresował się Mindrello.
— Gdybym mógł choć kilka zabrać. Przez cały dzień nic nie jadłem.
Hrabia wychylił głowę przez otwór i uważnie się rozejrzał.
— Wychodząc stąd popełnimy nieostrożność — rzekł.
— Musimy jednak pamiętać o tym, że jutro czeka nas wielki wysiłek. Co do mnie, to pragnienie mam większe od głodu, a wiem, że
pod dachem wisi skórzana torba napełniona wodą. Mindrello, ryzykujemy?
— Dlaczego nie?
— Zgoda! Podniesiemy kamień i wydostaniemy się na zewnątrz.
— Na wszelki wypadek wezmę nóż.
— Masz nóż?
— Tak. Udało mi się go zabrać niepostrzeżenie. Zszedł na dół. Wkrótce wrócił, trzymając nóż w zębach. Znowu oparli się o kamień
i odsunęli go na bok. Kiedy byli już na ziemi, przypadli do niej i zaczęli się czołgać w kierunku budynku, pod którego dachem stały
worki z daktylami. Nad nimi wisiał wór z wodą, o którym mówił hrabia. Don Fernando zbliżył się, chcąc ugasić pragnienie, ale
towarzysz go powstrzymał:
— Nie teraz, senior, później. Ten wór jest nam bardziej potrzebny aniżeli hadżiemu. Proponuję, byśmy go zabrali.
— O świcie wykryją kradzież.
— I co z tego? — Mindrello zarzucił sobie na plecy worek pełen daktyli. — Weź tę wodę, senior. Będziemy mieli co jeść i pić.
Po tych słowach pobiegł szybko do lochu. Hrabia, chcąc nie chcąc, wziął wór z wodą.
Najpierw spuścili na dół swe zdobycze, potem sami zeszli. Zaspokoili głód i pragnienie, po czym znowu wrócili na górę, by
zaczerpnąć świeżego powietrza. Mogli tam siedzieć, póki miasto spało. Gdy usłyszeli daleki gwar, umieścili płytę na właściwym
miejscu i zsunęli się do lochu.
— Czy zostaniemy razem, senior? — zapytał Mindrello.
— Nie. Po co igrać z losem. Być może, zechcą zobaczyć któregoś z nas. Wracam do mojej celi. Na wszelki wypadek wstawmy też
kamienie w otwór między moim a twoim lochem.
===LUIgTCVLIA5tAm9Pekt8S3tbNls6SDpVZFMTdBl4EX1TMF8y
NIEWOLNICA
Podczas gdy Otman wyprawiony przez dowódcę karawany czekał pod bramą miejską, strażnik udał się do sułtana, aby go
zameldować. Wszedł do pałacu w chwili, gdy właśnie odprowadzano do więzienia hrabiego Fernanda. Przestąpił próg sali. Sułtan
wciąż jeszcze siedział na ławie. Twarz władcy była ponura, gniew na krnąbrnego niewolnika nie minął. Kto go znał, wiedział, że w
takiej chwili niebezpiecznie było zbliżać się do niego. Zmierzył strażnika ostrym wzrokiem i zapytał:
— Czego chcesz o tak późnej porze?
Zapytany padł na ziemię, uniósł nieco głowę i odparł:
— Przed bramą stoi goniec i domaga się, aby go wpuszczono.
— Kto go przysyła?
— Emir Arafat.
— Arafat? A więc nareszcie wrócił! Długo kazał czekać na siebie! Kim jest goniec, którego przysłał?
— Należy do szczepu Somali. Sułtan zatrząsł się z gniewu.
— Do szczepu Somali? I śmiesz, psie, niepokoić mnie z powodu jakiegoś tam Somalijczyka?! Niech Allach będzie dla ciebie
litościwy. Zbliż się!
Strażnik przyczołgał się do ławy, aż głowa jego dotknęła stóp sułtana.
— Uklęknij i odwróć się! — rozkazał sułtan. Biedak już wiedział, co go czeka. Władca Hararu miał bowiem zwyczaj ostrym nożem
zadawać uderzenia w kark tym, którzy wzbudzili jego gniew. Jeżeli cios trafiał w szyję, ofiara umierała natychmiast. Jeżeli był mniej
celny, trafiony uchodził wprawdzie z życiem, ale z bolesną raną, po której pozostawało zwykle pewne zesztywnienie karku. W
Hararze i w okolicy spotykało się wielu ludzi tak okaleczonych. Była to pamiątka po gniewie władcy, który życie swych poddanych
cenił mniej niż pierwszą lepszą muchę.
Strażnik ukląkł, zamknął oczy i nadstawił kark. Sułtan wyciągnął swój jatagan, zamierzył się i uderzył. Cios był bardzo silny,
strumień krwi trysnął z rany, ciało runęło na ziemię.
— Taki los musi spotkać wszystkich, którzy są nieposłuszni! — zawołał sułtan. Potem zapytał kata, który wrócił właśnie z
więzienia: — Czy w dobrym miejscu umieściłeś jeńca?
— Tak, panie — odparł kat, plackiem padł przed władcą. — Zepchnąłem go do najgorszego lochu. Będzie miał straszną przeprawę
ze szczurami.
— Doskonale! Jesteś posłusznym sługą, więc nie minie cię nagroda. Zajmiesz miejsce strażnika. Urząd twój rozpoczyna się od tej
chwili. Idź przed bramę i powiedz temu przeklętemu Somalijczykowi, by go Allach potępił. Niechaj wraca do swego pana i
zamelduje, iż oczekuję jego podarków w dwie godziny po nastaniu świtu. Teraz nie może wejść do miasta żaden mieszkaniec
Hararu, a co dopiero Somalijczyk.
— Czy mam emira wpuścić natychmiast, gdy się zbliży z podarunkami?
— Nie. Pomyślałby, że nie mogę się go doczekać. Niech przez całą godzinę stoi pod bramą ze swoimi ludźmi. I tak okazuję temu
psu łaskę, że mu w ogóle pozwalam wejść do miasta.
Otman był przekonany, że sułtan zaraz go przyjmie, toteż zdziwił się niepomiernie, gdy nowo mianowany strażnik powiedział do
niego:
— Wróć do swego pana i przekaż mu, że nasz władca nie chce cię widzieć.
— Allach jest wielki! A dlaczego to?
— Bo pogardza szczepem Somali. Strażnik, który pytał, czy cię można wpuścić, poniósł za to śmierć. Jestem jego następcą.
— Powiadasz, że mam wrócić do swego pana?! Powiadasz, że sułtan pogardza szczepem Somali?! — pienił się Otman. — A czy
wiesz o tym, że nie mam pana?! My, Somalijczycy, jesteśmy wolnymi ludźmi, a wy nikczemnymi parobkami i niewolnikami! Życie
wasze należy do tyrana. Zabiera je, gdy mu na to przyjdzie ochota. Powiada, że nami pogardza. Ale mimo to kupuje nasze towary i
targuje się z nami! Bądź zdrów, niewolniku swego kata!
Wsiadł na wielbłąda i odjechał.
Wkrótce miasto pogrążyło się we śnie. Spali wszyscy z wyjątkiem naszych dwóch jeńców i rodziny zabitego strażnika.
Następnego ranka, w dwie godziny po nastaniu świtu, do nowego strażnika przybiegł sługa sułtana.
— Czy karawana już jest? — zapytał.
— Jeszcze nie.
— Nasz pan cię wzywa.
Strażnik zbladł ze strachu. Musiał jednak usłuchać rozkazu.
Sułtan siedział już na swym drewnianym tronie. Strażnik padł plackiem, by wysłuchać słów władcy. Obok sułtana stało kilku
możnych.
— Czy emir Arafat przybył z podarunkami?
— Jeszcze nie, panie.
— Dlaczego ten pies zwleka? Czy nie powiedziałeś jego gońcowi, że oczekuję go w dwie godziny po wschodzie słońca?
— Nie, nie starczyło mi czasu — wymamrotał strażnik, drżąc na całym ciele.
— Dlaczego, ty psie, ty psi synu? — ryknął tyran.
— Odjechał tak prędko...
— Więc przez ciebie mam czekać? Allach jest wielki i sprawiedliwy. Co człowiek daje, to otrzymuje z powrotem. Jako kat
pozbawiłeś życia wielu ludzi, teraz rozstaniesz się ze swoim. Chodź tutaj!
Powtórzyła się scena z poprzedniego wieczora. W kilka chwil później strażnik leżał na ziemi z przebitą szyją. Następca jego
pośpieszył ku bramie, otrzymawszy klucze z rąk pana. Sułtan był wściekły. Oświadczył wprawdzie, że pogardza szczepem Somali,
ale chciał jak najszybciej zobaczyć podarki.
Emir zameldował się dopiero w południe. Sułtan nie kazał mu czekać przed bramą, jak postanowił wczoraj, lecz wydał rozkaz
wpuszczenia go natychmiast i wprowadzenia do pałacu. Arafat zjawił się wkrótce. Towarzyszyło mu pięć osób, które eskortowały
wielbłąda objuczonego podarunkami dla sułtana. Przed salą audiencyjną musieli odłożyć broń i zdjąć obuwie.
Władca przyjął ich obcesowo.
— Dlaczego nie padacie na kolana? — zawołał.
— Padamy na kolana tylko przed Allachem — odpowiedział dumnie emir. — Jesteśmy wolnymi ludźmi i nie modlimy się do
żadnego człowieka.
— Dlaczego przybywasz tak późno?
Pytał tonem tak niegrzecznym, że emir odparł z gniewem:
— Bo mi się tak podobało.
— Powinieneś postępować według mojej woli, a nie według swojej. Czy wiesz, że z twego powodu zabiłem dwóch strażników?
— Nie moja to wina. Przyjechałem jako kupiec, a nie awanturnik i nie po to, abyś mnie obrażał.
— Usta masz zuchwałe. Czy cię obraziłem?
— Kto poniża gońca, ten dotyka również i jego pana. Powiedz, czy chcesz przyjąć podarki i ubić interes ze mną? Jeżeli nie,
odjeżdżam.
— Co masz dla mnie tym razem?
— Jedwabie i chusty, miedź, ołów, żelazo, proch, papier i cukier.
— A czego żądasz w zamian za to?
— Kości słoniowej, tytoniu, kawy, szafranu, masła, miodu i gumy.
— Zobaczę. Pokażcie podarki!
Wyłożono je przed sułtanem. Aż zapalił się do trzech rewolwerów, które zobaczył!
— Ta broń jest bardzo pożyteczna — rzekł. — Wiem, jak się z nią obchodzić; wiem również, że z braku amunicji staje się
bezużyteczna. Był tu raz jeden Anglik, który mi ofiarował pistolet. Nauczył mnie, jak się z nim obchodzić. Zaledwie jednak
odjechał, wyczerpały się naboje i broń straciła wartość.
— Mam dużo nabojów — zachwalał emir. — Mogę je wszystkie sprzedać.
— Co? Mam kupować? Darowujesz mi broń, a naboje każesz kupować? Czy nie wiesz o tym, że naboje należą do rewolweru?
— Wcale nie. Musiałem zapłacić za nie w Adenie moc pieniędzy. Mam jeszcze inne naboje do dwóch pięknych strzelb, które mogę
sprzedać. Takich strzelb jeszcze tu nie było. Są to amerykańskie dwururki.
— Przynieś je! — rozkazał sułtan.
— Przyniosę z innymi towarami, jeśli mi tylko powiesz, żeś zadowolony z podarków i że możemy rozpocząć nasz targ.
Sułtan jeszcze raz obrzucił dary chciwym spojrzeniem.
— Jestem najpotężniejszym władcą wszystkich krajów. Wielki sułtan nie zasługuje na tak marny haracz, ale Allach jest litościwy,
więc i ja chcę być łaskawy. Przynieś, co masz. Najpierw ja poczynię zakupy, później niechaj kupują moi ludzie.
— Idę, ale mylisz się twierdząc, że nic nie ma godnego ciebie. Mam coś, czego nie posiada żaden książę, żaden sułtan.
— Co takiego?
— Niewolnicę.
— Wszystkie kobiety, czy to matki, czy córki, do mnie należą i mogę wśród nich wybierać wedle upodobania.
— Masz rację. Ale takiej dziewczyny, jaką przywiozłem, nie ma w całym Hararze.
— Czy to Nubijka?
— Nie.
— Abisynka?
— Także nie.
— A więc?
— Należy do białej rasy — oznajmił emir dobitnie. Sułtan aż zaklaskał z radości.
— Na Allacha! Więc to Turczynka!
— Nie. Turczynka kosztowałaby najwyżej pięćset talarów, ta zaś jest warta tyle samo, ale tysięcy.
Sułtan zerwał się z ławy i zawołał:
— A więc jest białą chrześcijanką, niewierną?
Trzeba pamiętać, że w tych stronach europejską niewolnicę uważano za skarb najcenniejszy, trudny do opłacenia.
— Tak — potwierdził emir. — To chrześcijanka.
— Czy jest bardzo biała?
— Jak kość słoniowa.
— Piękna?
— Żadne hurysy nie mogą się z nią równać.
— Niska?
— Przeciwnie, wysoka i zgrabna jak palma, która rodzi złote owoce.
Widać było, że zainteresowanie sułtana rośnie z każdą chwilą.
— Opisz ją! — rozkazał. — Jakie ma ręce?
— Drobne i delikatne jak u dziecka. Paznokcie jej błyszczą jak liście róży, jak pierwszy sen jutrzenki.
— A usta?
— Wargi ma jak granaty, zęby lśnią wśród nich jak perły. Kto ją całuje, temu grozi niebezpieczeństwo zapomnienia o życiu, o
świecie, o samym sobie.
— Na Allacha, całowałeś ją? — zaniepokoił się sułtan, jakby niewolnica należała już do jego haremu.
Emir z trudem ukrył uśmiech zadowolenia. Już wiedział, że będzie mógł swój towar wycenić bardzo wysoko.
— Mylisz się. Jeszcze żaden mężczyzna nie pocałował tej dziewczyny.
— Czy jesteś tego pewien?
— Tak. Trudno całować, gdy nie można się porozumieć.
— Czyżby była głuchoniema?
— Skądże! Jej mowa brzmi jak śpiew słowika, ale nikt nie rozumie ani słowa.
— Co to za język?
— Nie wiem, nigdy przedtem go nie słyszałem. Wiem, jak mówią Arabowie, Somalijczycy, mieszkańcy Hararu, Hindusi,
Malajczycy, Turcy, Francuzi i Persowie; ten język jednak jest zupełnie inny.
— Skąd wziąłeś tę dziewczynę?
— Spotkałem na Cejlonie Chińczyka, handlarza młodych kobiet. Dałem za nią dużo pieniędzy, bo gdy tylko ją zobaczyłem, od razu
pomyślałem o tobie.
— Idź i sprowadź niewolnicę wraz z resztą towaru! Emir wyszedł ze swymi ludźmi. Tymczasem dla parady powieszono w sali
tronowej rewolwer. Gdy wszyscy obecni oddalili się na rozkaz władcy, sułtan zaczął osobiście znosić do skarbca pozostałe
podarunki.
Wiadomość o przybyciu karawany spowodowała, że mieszkańcy Hararu wyszli z domów, ale plac przed pałacem był pusty.
Wszyscy wiedzieli, że mogą rozpocząć zakupy dopiero wtedy, gdy pan je skończy. Wiedzieli też i o tym, że wszelki pośpiech w
tym względzie może kosztować życie.
Po niedługim czasie cała karawana na czele z emirem przekroczyła bramę miasta. Minąwszy uliczki, zatrzymano się na placu przed
pałacem. Zdjęto pakunki ze zwierząt, tylko „wielbłąd z lektyką wciąż dźwigał swój ciężar. Rozpostarto wielkie dywany i rozłożono
na nich towary. Zjawił się sułtan, aby je obejrzeć. Był bez asysty, bo zakupów zawsze dokonywał sam.
— Gdzie niewolnica? — zapytał.
— Tam, w atuszy.
— Chcę ją zobaczyć. Kupiec pokręcił głową.
— Najpierw martwy towar, później żywy.
— Jestem władcą w Hararze! Chcę ją widzieć! — zawołał z gniewem.
— A ja jestem władcą moich rzeczy! — Arafat nie dał się zbić z tropu. — Tylko ten, kto kupi dużo towaru, będzie mógł zobaczyć
niewolnicę. Jeśli się do tego nie dostosujesz, odjadę.
— A jeżeli cię zatrzymam?
— Mnie zatrzymasz? Mnie weźmiesz do niewoli?!
— Tak, ciebie.
— Tysiące Somalijczyków i Arabów przyjdą i uwolnią mnie.
— Znajdą tylko twego trupa. Otwórz lektykę!
— Później.
— Dowiodę ci, że jestem tu władcą.
Postąpił kilka kroków ku lektyce. Emir zagrodził mu drogę.
— Wiem, że jesteś potężniejszy ode mnie — powiedział spokojnie. — Nie mogę cię uderzyć, ale mam prawo rozporządzać moją
własnością. Jeżeli otworzysz lektykę i spojrzysz na niewolnicę, strzelę jej prosto w głowę.
Wyciągnął pistolet i położył palec na cynglu. Sułtan zrozumiał, że to nie przelewki.
— No dobrze — mruknął — ale ostrzegam cię, żebyś nie wystawiał mojej ciekawości na nową próbę, bo srodze tego pożałujesz.
Pokaż rzeczy!
Towary oglądał nieuważnie, bo cały czas myślał o dziewczynie. Decydował się szybko i targował mało. Ożywił się dopiero na
widok dwururek z dużym zapasem amunicji. Cena była wysoka, ale zdecydował się na nią. Nie musiał jednak wypłacać od razu
całej, ponieważ emir miał w zamian otrzymać również towary. Wyrównanie różnicy odłożono na później. Kupiec był bardzo
zadowolony z rezultatów transakcji. Osiągnął sumę o wiele wyższą, niż się spodziewał. Dlatego nie opierał się już dłużej, gdy sułtan
zaczął ponownie nalegać, aby mu pokazał dziewczynę. Zażądał tylko, żeby ceremonia odbyła się wewnątrz pałacu. Sułtan klasnął
w dłonie. Zjawiła się służba, której polecił zabrać kupione towary. Czterech pachołków zdjęło lektykę z wielbłąda i zaniosło ją do
sali przyjęć.
Gdy został sam z emirem, zawołał:
— Teraz otwieraj!
Emir odsunął firanki. Sułtan ujrzał kobietę, ubraną w białe, zwiewne szaty; twarz miała zasłoniętą podwójnym welonem. Rozkazał
emirowi zdjąć go. Tak białej, delikatnej i pięknej twarzy nie widział nigdy w życiu! Zerwał się na równe nogi i zawołał
rozkazującym tonem:
— Niech wyjdzie z lektyki!
Emir dał znak niewolnicy. Gdy go nie zrozumiała czy też zrozumieć nie chciała, ujął ją za rękę i wyprowadził. Stała teraz przed nimi
wysoka i smukła, drżąca ze strachu, a jednak wyniosła jak księżniczka.
Sułtan wypłacił emirowi za piękną niewolnicę pięć tysięcy talarów. Gdy ten oddalił się, złożywszy głęboki, nieco przesadny ukłon,
sułtan ujął dziewczynę za rękę i przeprowadził ją przez kilka komnat, jeśli tak można nazwać izby jego siedziby. Kiedy doszli do
zaryglowanych drzwi, otworzył je i znaleźli się w obszernym pokoju, który zamiast okna miał niewielki, wąski otwór,
przepuszczający bardzo mało światła. Na wszystkich ścianach wisiała kosztowna broń i bogata odzież; trzy obstawione były
skrzyniami i pakami. Z sufitu zwisała wielka lampa oliwna. Był to skarbiec sułtana. Pod czwartą ścianą stała obita perskim
dywanem otomana, jak gdyby przeznaczona dla piękności tak szczególnej, jak biała niewolnica. Gestem ręki polecił jej, by usiadła.
Usłuchała. Zaczął mówić do niej w różnych znanych sobie językach. Nie rozumiała jednak ani słowa. Tylko patrzyła na sułtana i od
czasu do czasu kiwała głową.
Co robić, co robić? — denerwował się sułtan. Wreszcie wpadł na pomysł. Jest przecież chrześcijanką. Chrześcijaninem jest również
niewolnik, którego wczoraj kazałem wtrącić do lochu. Twierdzi, że był księciem. Z pewnością więc mówi wszystkimi językami
niewiernych. Zrobię go moim tłumaczem.
Podszedł do skrzyń i zaczął je po kolei otwierać. Chciał olśnić dziewczynę swym bogactwem. Ujrzała stosy złota i srebra, monet i
drogich kamieni. Wystarczył rzut oka, aby przekonać się, że nagromadzono tu skarby milionowej wartości. Kiedy ona przyglądała
się im w milczeniu, sułtan sycił się jej urodą.
Po pewnym czasie wyszedł i osobiście przyniósł dziewczynie posiłek. Postanowił ukryć ją w skarbcu, aby uniknąć swarów i scen
zazdrości ze strony innych nałożnic. Kiedy zjadła, zamknął skrzynie i oddalił się. Musiał dopilnować swych ludzi, gdy rozdzielali
między siebie zakupione towary. Przede wszystkim jednak chciał jak najszybciej sprowadzić tu chrześcijanina-niewolnika.
Don Fernando rozmyślał w lochu o planowanej na wieczór ucieczce. Był już u kresu wytrzymałości. Wskutek ciasnoty nie mógł
położyć się, a nawet usiąść w miarę wygodnie. W dodatku wstrętem napawały go ścierwa szczurów zalegające ziemię. Musiał więc
stać, co go bardzo wyczerpywało. Byle do wieczora! — pocieszał się. Jak strasznie muszą się czuć jeńcy, skazani na przebywanie w
takich norach do śmierci, bez promyka nadziei, wiary, pociechy!
Było chyba południe, gdy usłyszał, że ktoś odsuwa kamień zamykający wejście do celi.
— Czy ty jesteś tym starym niewolnikiem-chrześcijaninem? — zapytano.
— Tak — odparł.
— Sułtan chce z tobą rozmawiać. Czy szczury uszanowały cię do tego stopnia, że możesz jeszcze chodzić?
— Spróbuję.
— Więc spuszczę ci drabinę.
Był to właściwie pień drzewa, w którym wydrążono coś w rodzaju stopni. Hrabia wydostał się po nich na górę.
Znalazł się w wielkiej kamiennej celi, w której siedziało około dwudziestu skutych łańcuchami jeńców. Mocne drzwi zamykano od
zewnątrz na rygiel. Stąd nie mogło być mowy o ucieczce. Dziękował Bogu, że pozwolił mu spotkać Mindrella. Tylko z jego lochu
można się było wydostać na wolność.
W świetle dnia zobaczył, jak strasznie pogryzły go szczury. Ciało miał pokryte ranami, koszulę całą w strzępach. Zaprowadzono go
do sali przyjęć. Sułtan zadziwił go pytaniem:
— Czy wiesz, iloma językami mówią niewierni?
— Języków tych jest bardzo wiele.
— Czy znasz je?
— Najgłówniejsze. Wykształcony chrześcijanin posługuje się kilkoma, nie tylko ojczystym.
— Słuchaj więc, co ci powiem. Kupiłem białą niewolnicę. Mówi językiem nikomu tutaj nie znanym. Zaprowadzę cię do niej - Jeśli
uda ci się z nią porozumieć, zostaniesz tłumaczem. Spadnie na ciebie blask mojej łaski i nie zgnijesz w więzieniu. Będziesz ją uczył
mojego języka, ażeby mogła ze mną rozmawiać. Nie wolno ci jednak widzieć jej twarzy i nie wolno powiedzieć ci nic złego o mnie,
bo zginiesz.
— Jestem twoim sługą i będę posłuszny — rzekł hrabia, składając ukłon.
Tysiące myśli przemknęło mu przez głowę. Niewolnica-chrześcijańka? Azjatka czy Europejka? Jakim językiem mówi? Będzie się
musiał rozstać z Mindrellem. Może lepiej udawać, że nie rozumie języka niewolnicy? A może pomogą sobie wzajemnie?
— Chodź ze mną! — rozkazał sułtan.
Gdy doszli do skarbca, władca odryglował drzwi i wszedł do komnaty, by zasłonić twarz niewolnicy.
Dopiero wtedy wpuścił hrabiego do środka. Don Femando obrzucił pokój badawczym spojrzeniem. Zorientował się od razu, że w
pakach i skrzyniach są ukryte skarby. Niewolnica leżała na otomanie, twarz miała zasłoniętą podwójnym welonem, przez który
mogła patrzeć, sama nie będąc widziana. Gdy hrabia przestąpił próg, odwróciła twarz i drgnęła.
— Mów z nią — polecił sułtan.
Don Fernando zbliżył się do kanapy. Z okna padło nieco światła na jego twarz. Kobieta znów drgnęła. Sułtan zauważył to,
tłumaczył sobie jednak, że była zaskoczona odwiedzinami obcego i w dodatku białego mężczyzny.
— Quelle est la langue, laquelle vous parlez, mademoi-selle? — zapytał hrabia po francusku.
Uniosła głowę na dźwięk tych słów, ale nie odpowiedziała. Sądząc, że nie rozumie, don Fernando zwrócił się po angielsku:
— Do you speak English perhaps, miss?
— Benito sea Dios! — odparła wreszcie po hiszpańsku. — Rozumiem po angielsku i po francusku, ale mówmy po hiszpańsku.
Don Fernando zdumiał się bardzo. Przeżycia nauczyły go jednak panowania nad sobą. Starając się nadać swym słowom całkowicie
obojętny ton, zapytał:
— Na Boga, pani jest Hiszpanką? Proszę zachować spokój. Nie wolno nam niczym się zdradzić. Musimy być bardzo ostrożni.
— Dobrze, choć przyjdzie mi to z trudnością. Ale czy to możliwe, czy mnie oczy nie mylą? Co za radość, co za szczęście, jeżeli się
nie mylę!
— Co ma pani na myśli, seniorito?
— Jestem Meksykanką...
Teraz hrabia ledwo ukrył zaskoczenie. Przemógł się jednak i powiedział obojętnym tonem:
— Meksykanką! Seniorito, musimy uważać, bo tyran nie spuszcza z nas oczu. Ja również jestem Meksykaninem!
— Santa Madonna! A więc się nie mylę. Twarz pana wydaje mi się znajoma, głos również. Jest senior naszym kochanym don
Fernandem de Rodriganda?
Starzec panował nad sobą nadludzkim wprost wysiłkiem woli. Mimo to głos jego zadrżał.
— Zna mnie seniorita? Kim jesteś?
— Nazywam się Emma Arbellez. Jestem córką pańskiego dzierżawcy Pedra Arbelleza.
Nastąpiła długa pauza. Przez ich serca przeszła fala uczuć. To cud, że się spotkali. Hrabia nie mógł rozpoznać rysów twarzy Emmy,
usłyszał tylko, że głos jej się załamał przy ostatnich słowach. Płakała. I don Fernando nie potrafiłby zapewne opanować cisnących
się do oczu łez, gdyby sułtan nie przerwał brutalnie:
— Jak widzę, rozumiesz jej mowę. Jaki to język?
— Pochodzi z kraju, którego tutaj nikt nie zna.
— Jak się nazywa ten kraj?
— Hiszpania.
— Nigdy o nim nie słyszałem. Musi to być jakiś mały, nędzny kraj.
— Przeciwnie, to duży kraj, należy do niego wiele wysp, które rozsiane są po wszystkich morzach świata.
— Czy panuje tam sułtan?
— Nie, tylko potężny król, który sprawuje rządy nad milionami mieszkańców.
Sułtan uśmiechnął się z powątpiewaniem. Nie słyszał nigdy nazwy „Hiszpania" i dlatego uważał słowa hrabiego za nieprawdziwe.
— Co powiedziała niewolnica? — zapytał.
— Że się cieszy, iż właśnie ty ją kupiłeś. Twarz sułtana rozpogodziła się.
— Jakiego jest rodu?
— Jej ojciec był jednym z najdostojniejszych ludzi w swym kraju.
— Tego się domyśliłem. To bardzo piękna kobieta. Piękniejsza od kwiatu i jaśniejsza od słońca. W jaki sposób wpadła w ręce
emira?
— O tym jeszcze nie mówiliśmy. Czy mam ją
— Zapytaj! Powtórzysz mi później.
Hrabia zwrócił się do Emmy pozornie spokojny:
— A więc to ty, droga Emmo! Boże, w jakim stanie mnie spotykasz! Ale zostawmy to. Sułtan chce wiedzieć, jak się tutaj dostałaś.
Muszę mu odpowiedzieć.
— Jak się dostałam? Przecież nawet nie wiem, gdzie jestem.
— Kraj ten zwie się Harar, tak samo nazywa się miasto, w którym jesteśmy. Przed nami stoi sułtan, władca tego kraju. Ale
odpowiedz najpierw na moje pytanie.
— Chińscy piraci porwali mnie na Cejlon. Tam zostałam sprzedana człowiekowi, który przywiózł mnie tutaj.
— W jaki sposób znalazłaś się w rękach Chińczyków?
— Płynęłam na tratwie po morzu przez wiele dni. Wreszcie zabrał mnie holenderski statek. Koło Jawy napadli na niego chińscy
handlarze niewolnikami.
— Na tratwie? Jak się dostałaś na morze? Czy to w pobliżu Meksyku?
— Nie, byliśmy wszyscy na odległej wyspie.
— Wszyscy? O kim mówisz, Emmo?
— No, wszyscy. Senior Sternau, Mariano, obaj bracia Ungerowie, Bawole Czoło, Niedźwiedzie Serce i Karia, siostra Miksteki.
— To dla mnie same zagadki. A największa to Sternau. Kim jest ten człowiek?
— Nie zna go hrabia? Ach, radość z naszego spotkania odebrała mi pamięć. Zapomniałam, że nic panu o tym wszystkim, co zaszło,
nie wiadomo. Senior Sternau wyjechał z domu, aby odszukać pana, hrabio, i kapitana Landolę.
— Na Boga, więc to ten sam człowiek, o którym mi wczoraj opowiadał Mindrello! To lekarz, a moja bratanica Roseta jest jego
żoną, prawda?
— Tak.
— Operował mego brata i przywrócił mu wzrok?
— Tak. Ale skąd pan wie o tym wszystkim, don Fernando?
— Dowiesz się później. Patrz, sułtan się niecierpliwi. Jak dawno opuściłaś kraj ojczysty?
— Około osiemnastu lat temu.
Córka hacjendera zmieniła się niewiele w ciągu tych kilkunastu lat. Tu, w Hararze, gdzie ludzie, zwłaszcza kobiety, starzeją się
niezwykle szybko, Emma mogła uchodzić za dwudziestoletnią dziewczynę. Odpowiedź jej wywarła na don Fernandzie ogromne
wrażenie. Dopiero po dłuższej chwili zapytał:
— Osiemnaście lat? Gdzie byłaś przez ten cały czas?
— Na wyspie.
— Na jakiej wyspie, Emmo?
— Zapominam ciągle, że pan o tym wszystkim nie ma pojęcia. Landola wziął nas w Guaymas do niewoli i wywiózł na odludną
wyspę Oceanu Spokojnego. Tam właśnie żyliśmy przez te lata aż do chwili...
W tym momencie sułtan przerwał. Znudziło go widać przysłuchiwanie się rozmowie.
— Nie zapominaj, że tu jestem. Co ci opowiedziała dziewczyna?
— Kiedy pewnego dnia spacerowała po morskim wybrzeżu, schwytał ją i wziął do niewoli jakiś chiński pirat.
— I sprzedał ją później na Cejlonie emirowi?
— Tak.
— A więc to prawda. Czy jest kobietą czy dziewczyną?
— Dziewczyną.
— Czy mówiła coś o mnie? Hrabia skłonił się nisko i rzekł:
— Jestem twym posłusznym sługą i przede wszystkim myślę o tobie, sułtanie. Dlatego skierowałem jej oczy na ciebie i prosiłem, by
mi powiedziała, co jej serce czuje na twój widok.
Twarz władcy wyrażała błogość i zaciekawienie zarazem. Pogładził się po brodzie i zapytał łagodnym tonem:
— Co ci odpowiedziała?
— Że jesteś pierwszym w ogóle mężczyzną, na którego zwróciła uwagę.
— A dlaczego?
— Albowiem twarz twoja pełna dostojności i powagi kalifa, oczy zaś siły rozumu, a chód twój dumny. Oto jej słowa.
— Jestem z ciebie bardzo zadowolony, mój niewolniku, tak samo jak i z niej. Sądzisz więc, że odda mi serce i nie będę zmuszony
zdobywać go siłą?
— Mężczyzna nigdy nie powinien zdobywać siłą miłości kobiety. Powinien być dla niej pobłażliwy i łagodny, a wtedy miłość
zakwitnie sama jak roślina pod wpływem promieni słońca.
— Niewolniku, masz słuszność. Okażę jej wiele łaskawości.
— Czy wiesz, o władco, że miłość najpierw powinna się przyoblec w słowa, zanim przerodzi się w czyny? Niewolnica tęskni za
chwilą, kiedy będzie mogła pomówić z tobą w twoim ojczystym języku. Chce powiedzieć ci sama, co czuje do ciebie.
— Niechaj życzeniu temu stanie się zadość. Mianuję cię jej nauczycielem. Kiedy będzie mogła mówić ze mną?
— To zależy od tego, kiedy rozpocznę naukę i ile godzin dziennie jej poświęcimy.
— Ta dziewczyna zawładnęła całym moim sercem. Nie mogę doczekać się, kiedy mi sama powie, że chce zostać moja żoną.
Dlatego rozkazuję ci przystąpić do nauki już od dzisiaj.
— Będę posłuszny, o panie!
— Czy trzy godziny dziennie wystarczą, niewolniku?
— Jeżeli będę mówił z nią trzy godziny dziennie, za tydzień niewolnica powie ci, że doznasz szczęścia. Ale kobiety takie jak ona
nie przywykły do widoku mężczyzn nieodzianych. W takim stroju jak mój...
— Zaraz dostaniesz inną odzież, znacznie lepszą, i nie powrócisz już do lochu. Otrzymasz też, ile chcesz mięsa, ryżu i wody.
— Dzięki ci, panie.
— Nie mam czasu asystować przy nauczaniu.. Wyznaczę eunucha, który będzie was strzegł. Chodź ze mną, niewolniku!
— Czy mogę powiedzieć jej, co łaska twoja postanowiła?
— Powiedz.
Hrabia zwrócił się do Emmy:
— Niestety, muszę teraz odejść. Wkrótce pomówimy dłużej. Sułtan pozwolił mi uczyć senioritę jego języka. Co dzień będziemy
spędzali trzy godziny razem. Musimy być cierpliwi. I jeszcze jedno: jest szansa uratowania się. Miałem zamiar uciec stąd dzisiaj
wieczorem. Może plan ten jeszcze się powiedzie.
Kiedy wyszli z komnaty, sułtan polecił pierwszemu napotkanemu służącemu, by zdjął łańcuchy z nóg więźnia, dał mu porządny
przyodziewek i pożywną strawę. Gdy hrabia przebrał się i posilił, sułtan wezwał go do siebie, a potem zaprowadził do skarbca i
zamknął za nim drzwi. Don Fernando zastał Emmę na tym samym miejscu co przedtem, mocno zawoalowaną. Naprzeciw niej
siedział czarny eunuch. Murzyn wiedział, że starzec jest niewolnikiem; podniósł się na jego widok i rzekł wyniośle:
— Masz być jej nauczycielem?
— Tak — przytaknął hrabia.
— Ale pozostanie pod welonem.
— Oczywiście.
— Nie masz prawa jej dotknąć.
— Ani mi to w głowie.
— I nie masz prawa mówić z nią nic złego o nas.
— Skąd będziesz wiedział, czy mówię coś dobrego czy złego? Nie rozumiesz przecież naszego języka.
— Wyczytam to z twojej miny.
Murzyn nie był taki głupi, na jakiego wyglądał. Rozłożył obok niewolnicy koc i zwrócił się do hrabiego.
— Oto twoje miejsce. Tak rozkazał sułtan. Siadaj i zaczynaj.
— Czy lekcja ma trwać trzy godziny? — zapytał hrabia.
— Tak.
— Jak to określisz?
— Za pomocą tego oto zegara.
Z fałdów swego ubrania wyciągnął piaskową klepsydrę. Don Fernando rozpoczął:
— A więc, droga Emmo, możemy mówić teraz z sobą przez trzy godziny. Murzyn nas nie rozumie i nikt nam nie będzie
przeszkadzał. Musimy tylko pozorować lekcję. Dlatego od czasu do czasu wymienię jakiś wyraz w ich języku i będziesz go musiała
powtórzyć. A teraz do rzeczy. Żyliście zatem przez osiemnaście lat na bezludniej wyspie?
— Tak. Gdy nas na nią wysadzono, była bezludna i pusta. Udało nam się jednak ją zalesić. Cały nasz wysiłek szedł w tym
kierunku, by zdobyć drewno na budowę łódki czy tratwy.
— Ale co było przedtem?
Emma zaczęła opowiadać. To, czego się dowiedział, przejęło hrabiego do głębi i wyjaśniło mu wiele spraw. Dopiero teraz
uświadomił sobie w pełni, jakim łotrem był Cortejo, upewnił się, że Alfonso nie jest jego bratankiem, i wierzył, że to Mariano jest
owym zamienionym chłopcem. Całą siłą woli opanowywał się, aby zachować całkowicie obojętną twarz. W pewnej chwili
przerwał Emmie i powiedział kilka zdań w narzeczu sułtana. Wytłumaczywszy ich znaczenie, kazał dziewczynie nauczyć się tych
wyrażeń na pamięć. Było to coś w rodzaju: „Jesteś wielkim władcą; jesteś rozkoszą kobiet; widok twój napełnia radością mą duszę;
bądź litościwy, a pokocha cię me serce".
Emma doszła w swej opowieści do chwili, w której wylądowali na wyspie.
— Gdzie ona leży? — zapytał hrabia.
— Nie mieliśmy pojęcia. Dopiero po upływie wielu lat udało się Sternauowi z obserwacji gwiazd i innych znaków, które nie są mi
znane, ustalić, że jesteśmy na czterdziestym stopniu szerokości geograficznej, o jakieś sto dwadzieścia dwa stopnie na zachód od
południka Ferro i o sto trzynaście stopni na południe od wyspy Stero, a do Wyspy Wielkanocnej — piętnaście stopni na południe i
trzynaście na wschód i że moglibyśmy dotrzeć do niej, gdybyśmy mieli dosyć drzewa do zbudowania tratwy.
— Co za tragedia! Ratunek był tak blisko, a jednocześnie tak daleko!
— A zresztą, gdybyśmy nawet mieli budulec, brakowało nam narzędzi do jego obróbki. Dopiero z biegiem czasu udało się tak
wyostrzyć odłamki raf koralowych, że mogły zastępować siekiery i noże. Obcinaliśmy dolne gałęzie krzaków, które rosły na
wyspie, i w ten sposób wyhodowaliśmy je na drzewa.
— A czym się żywiliście?
— Najpierw korzeniami, owocami i jajami. Odkryliśmy również rodzaj muszli, których zawartość przypominała ostrygi. Później
zaczęliśmy wyrabiać sieci i wędki, by łapać ryby. Nauczyliśmy się robić strzały i wiązać łuki, aby strzelać do ptactwa. Poznaliśmy
na wyspie pewien rodzaj królików; stały się naszym przysmakiem.
— Przysmakiem? Przypuszczam, że Landola nie zostawił wam krzesiwa.
— Och, ogień zdobyliśmy bardzo szybko. Sternau zwiedził sporo krajów, których ludność krzesała go z dwóch kawałków drewna.
— A jak było z ubraniem?
— Zniszczyły się jeszcze na statku, odzież mężczyzn przegniła niemal zupełnie. Nauczyliśmy się więc wyprawiać i zszywać skórki
królicze. Mieszkania mieliśmy bardzo prymitywne: lepianki z otworami zamiast okien. Kawalerowie jadali u małżeństw.
— U małżeństw? Ach, rozumiem — uśmiechnął się po chwili. — Niedźwiedzie Serce wziął za żonę Karię, córkę Miksteków.
Indianie zawierają małżeństwa bez żadnych ceremonii. A to drugie małżeństwo?
Milczała przez chwilę. Gdyby hrabia mógł dojrzeć jej twarz pod welonem, zauważyłby, że się zaczerwieniła.
— Ach, panie hrabio —odezwała się wreszcie. —Niechże pan uświadomi sobie nasze położeniel Byliśmy samotni i zdani tylko na
siebie. A kochaliśmy siętak bardzo, ja i Antonio. Postanowiliśmy zostać mężem i żoną. Reszta towarzyszy niedoli aprobowała naszą
decyzję. Wierzyliśmy, że gdy tylko odzyskamy wolność, ksiądz pobłogosławi nasz związek. Czy zobaczę jeszcze kiedyś mego
Antonia i pozostałych przyjaciół?
— Dlaczego więc ich opuściłaś?
— To było okropne! Groza mnie przejmuje, gdy o tym myślę.
Westchnęła głęboko, boleśnie. Choć okrywał ją welon i szeroka szata, don Fernando zauważył, że drży cała.
— Opowiadaj, Emmo! — prosił. — Mimo że ci ciężko, mimo że wspomnienia cię przerażają, musisz mi wszystko wyznać. To, co
sam przeżyłem, jest z pewnością nie mniej okropne.
— Po wielu latach nasze drzewa wyrosły i zbudowaliśmy tratwę. Narzędzia, jak mówiłam, mieliśmy bardzo prymitywne,
kosztowało to więc niemało trudu. Ale wreszcie tratwa była gotowa. Mogła pomieścić nas wszystkich i nasze zapasy.
Zaopatrzyliśmy ją w ster, maszt i żagiel uszyty ze skórek króliczych. Postanowiliśmy przepłynąć na niej miejsce, które nawet w
czasie pogody jest bardzo burzliwe. W nocy, poprzedzającej nasz wyjazd, zbudziło mnie jakieś wycie. Zaczęłam nasłuchiwać.
Rozszalała się burza. Pomyślałam o zapasach, znajdujących się na niej, i postanowiłam zobaczyć, czy też jest dobrze przycumowana
do brzegu. Ponieważ mężczyźni dużo w dzień pracowali i musieli odpocząć, nie zbudziłam ich, tylko sama poszłam nad brzeg.
Wzburzone fale miotały tratwą na wszystkie strony. Linę cumowniczą upletliśmy ze skórek króliczych. Mogła łatwo pęknąć, bo są
one bardzo nietrwałe. Wewnątrz leżała jeszcze jedna lina, chciałam więc ją wydobyć i użyć jako drugą cumę. Ledwie stanęłam na
tratwie, olbrzymia fala zerwała linę. Po chwili łódź była już na wzburzonym morzu. Upadłam i straciłam przytomność. Nie
pamiętam, co się potem działo, nie pamiętam, w jaki sposób przepłynęłam rafy koralowe.
— To łatwo wytłumaczyć. Morze było tak wzburzone, fale tak wysokie, że rafy już nie stanowiły przeszkody.
— Jak we śnie słyszałam ryk morza, uderzenia piorunów i widziałam błyskawice, rozdzierające ciemności nocy. Gdy
oprzytomniałam, świeciło słońce. Deszcz ustał zupełnie, morze zaczęło się uspokajać. Dla mnie było najważniejsze, że prowiant nie
zatonął, że fale go nie zmyły. Jak tratwa zdołała wyjść cało z orkanu? Nie umiałam odpowiedzieć na to pytanie. Ale wyspa
zniknęła. Wokół mnie była tylko woda. Co miałam robić? Płakałam i modliłam się na przemian aż do nadejścia nocy. Płakałam i
modliłam się przez całą noc i przez następny dzień. Wreszcie, znużona przeżyciami, usnęłam. Gdy się obudziłam, straciłam zupełnie
poczucie czasu. I dopiero wtedy pomyślałam o tym, o czym powinnam była pomyśleć przede wszystkim.
— O sterze i żaglach, prawda?
— Tak. Wydawało mi się, że burza rzuciła mnie na wschód, więc zaczęłam sterować ku zachodowi. Dopiero potem się
przekonałam, że należało postąpić odwrotnie. Natężając wszystkie siły podciągnęłam żagiel. Chociaż nie miałam pojęcia, jak należy
obchodzić się z łodzią, udało mi się ustawić go tak, by mogła płynąć na zachód. Dniami stałam przy sterze, nocami przywiązywałam
go. Tak przeszło piętnaście dni i piętnaście nocy. Czy mam mówić, co przez ten czas wycierpiałam? To nie do opisania.
— Wyobrażam sobie, droga Emmo. Godne podziwu, że nie zginęłaś w tych warunkach i nie straciłaś zmysłów.
— Szesnastego dnia ujrzałam statek. Jego załoga również spostrzegła moją łupinę. Był to okręt holenderski, który płynął do Batawii.
Wzięli mnie na pokład. Dowiedziałam się od kapitana, że jesteśmy między Karolinami, a dokładniej przy Wyspach Pala. Jego
zdaniem burza gnała tratwę z niesłychaną szybkością w kierunku zachodnim. Nakarmiono mnie i napojono, a krawiec okrętowy
uszył mi suknię. Kapitan pocieszył mnie, że w Batawii znajdę z pewnością pomoc. Gdyśmy płynęli przez Cieśninę Sunderską,
napadł na nas jeden z chińskich okrętów korsarskich. Grasuje ich sporo w tamtych stronach. Piraci odnieśli zwycięstwo i wycięli w
pień załogę. Tylko mnie oszczędzono. Dalej już pan wie, don Fernando. Kiedy przypłynęliśmy na Cejlon, zostałam sprzedana. Emir
odstąpił mnie sułtanowi Hararu. To wszystko.
— Drogie dziecko — rzekł hrabia łagodnie. — Bóg jest dobrotliwy, każde zło potrafi zmienić na dobro. Kto wie, czy wam
wszystkim razem udałoby się dotrzeć do jakiejś wyspy? Pismo Święte mówi: „Z wiatrów czyni anioły, z płomieni swe sługi". Burza
zagnała cię na zachód. Znalazłaś mnie. Wierzę, że wszystko dobrze się skończy.
— Ach, gdyby miał pan rację! Wolę umrzeć, don Fernando, niż zostać żoną tego człowieka.
— Nie umrzesz i nie będziesz do niego należała. Dziś w nocy uciekniemy. Spotkałem w tutejszym więzieniu dzielnego człowieka,
który pochodzi z Manresy, niedaleko Rodrigandy. Ten łotr Landola i jego sprzedał, ponieważ był niewygodny dla Gasparina
Corteja. Mam wrażenie, że wszyscy mieliśmy był zgładzeni i tylko chciwość Landoli uratowała nam życie. Z Hiszpanem, który się
nazywa Mindrello, postanowiliśmy uciec dzisiejszej nocy.
— W jaki sposób?
— Powiedziałbym ci chętnie, ale patrz, Murzyn wyciąga klepsydrę po raz drugi, piasek już się kończy.
— Nic jeszcze nie wiem o pańskim losie i przygodach.
— Opowiem ci wszystko, ale nie teraz. Mamy jeszcze do dyspozycji tylko kilka minut. Musimy powtórzyć zdania, których masz się
dzisiaj nauczyć. Przyjdę wieczorem do ciebie. Gdyby coś mi przeszkodziło, zobaczymy się jutro, na lekcji.
Zaczął powtarzać z Emmą zdania, których się miała nauczyć na pamięć. Eunuch kiwał z zadowoleniem głową. Gdy upłynęły trzy
godziny, podniósł się z godnością i rzekł rozkazującym tonem:
— Czas twój minął. Chodź ze mną!
Hrabia wstał z koca i podszedł ku wyjściu. Przy drzwiach spotkał sułtana.
— Na Allacha! Jesteście punktualni — powiedział władca Hararu, po czym zwracając się do eunucha, zapytał:
— Czy słyszałeś wszystko?
— Wszystko, panie — odparł piskliwym głosem.
— Czy mówił o mnie dobrze czy źle?
— Dobrze, nawet bardzo dobrze!
— Jesteś tego pewien?
— Najzupełniej. Przecież słyszałem na własne uszy. Sułtan skinął głową z zadowoleniem i spytał hrabiego:
— Czy się czegoś nauczyła?
— Tak.
— Czego? Czy mogę wiedzieć?
— Jeżeli taka twoja wola... Mówiłem z nią bardzo wiele o tobie. Zapytaj, za kogo cię uważa.
Sułtan zwrócił się do dziewczyny:
— Powiedz, kim jestem?
Hrabia skinął głową i Emma wypowiedziała w języku sułtana pierwsze wyuczone zdanie:
— Jesteś wielkim władcą. Sułtan uśmiechnął się szeroko.
— Czy umie jeszcze coś?
— Zapytaj, czy uważa, że jesteś uprzejmy.
— Czy sądzisz, że jakakolwiek kobieta mogłaby mnie nienawidzieć lub mi się oprzeć?
— Jesteś rozkoszą kobiet — brzmiała odpowiedź.
— Zapytaj, czy czuje tę rozkosz — rzekł don Fernando.
— Widok twój koi mą duszę — wyrecytowała Emma. Sułtan był zachwycony rezultatem pierwszej lekcji.
Poklepał jeńca po ramieniu, co mu się nigdy dotąd nie zdarzyło, i powiedział protekcjonalnym tonem:
— Jesteś najlepszym nauczycielem, jakiego można sobie wyobrazić. Niewolnica dziś jeszcze zostanie moją żoną, ty zaś będziesz
nagrodzony nie jak niewolnik, lecz jak człowiek wolny.
— Dzięki ci, ale nie spiesz się zbytnio. Pomyśl o tym, że serce jej jest jeszcze przy tych, z którymi wyrosła i żyła, i że dopiero dziś
stała się twoją własnością. Bądź jeszcze przez kilka dni cierpliwy. Im więcej będziesz okazywać przyjaźni i serdeczności, tym
łatwiej zdobędziesz jej serce. Zapytaj sam, a przekonasz się, że przyzna mi rację. Sułtan zwrócił się znowu do Emmy:
— Czy to prawda, że prosisz o zwłokę?
. — Bądź litościwy, a serce moje cię pokocha — brzmiało ostatnie wyuczone zdanie.
— Kocha mnie, chce mnie kochać! — zawołał sułtan. — Uczynię to, o co mnie prosi. Ty zaś będziesz mieszkał w drugim pałacu.
Nie wolno ci go opuszczać, musisz być stale do mojej dyspozycji.
Określenia „pałac" nie należało brać dosłownie. Była to po prostu oficyna głównego budynku, a w pokoju przeznaczonym dla don
Fernanda stała otomana i nic więcej. Sułtan był dziś przyjaźnie usposobiony do jeńca, tak srogo ukaranego wczoraj. Hrabia
przekonał się o tym, gdy przyniesiono mu fajkę i porcję tytoniu. Palenie sprawiło mu niewysławioną rozkosz; wszak był tego
pozbawiony przez wiele lat. Wyszedł przed dom i przysiadł na progu.
Jakże zmieniła się od wczoraj sytuacja. Miał nadzieję, że wszystko skończy się dobrze i ucieczka się uda. Wnet utwierdził się w tym
przekonaniu. Ledwie zaczęło zmierzchać, sprowadzono z pastwiska cztery wielbłądy i umieszczono je w szopie wraz z uprzężą.
— Dlaczego wielbłądy nie zostają na pastwisku? — zapytał don Fernando człowieka, który je przyprowadził.
— Taki jest rozkaz sułtana. Jutro rano wyjeżdża ze swoją najstarszą żoną do jej ojca, u którego ma ona zostać jakiś czas. Kazano mi
przygotować dwa siodła męskie, lektykę damską i siodło do ładowania ciężarów.
Sułtan, jak widać, usuwał pierwszą żonę, pragnąc cały swój czas poświęcić nowej niewolnicy. Hrabia był uszczęśliwiony! Dwa
siodła to przecież w sam raz dla niego i Mindrella, lektyka dla Emmy, na czwartym zwierzęciu można będzie ulokować rzeczy
potrzebne do drogi.
— Czy mogę ci pomóc? — zapytał wielbłądnika.
— Dobrze! Jestem zmęczony i chciałbym się prędko położyć.
Hrabia nakarmił i napoił wielbłądy, a potem zaproponował poganiaczowi, że będzie spać przy nich, aby się ulubieńcom sułtana nic
złego nie przytrafiło. Fajka, napełniona tytoniem, była nagrodą za tę przysługę.
Tymczasem Mindrello siedział samotnie w swej celi i z utęsknieniem wyczekiwał zmroku. Gdy wieczór według jego obliczeń
nastał, odsunął kamień, który przysłaniał otwór prowadzący do lochu hrabiego.
— Don Fernando! — zawołał półgłosem. Nie było odpowiedzi.
— Don Fernando! — powtórzył. Znowu milczenie.
— Panie hrabio! Senior, don Fernando! Nikt się nie odzywał.
— Co to znaczy, na Boga! — przeraził się Hiszpan. — Czy mu się coś stało? Czy go wyciągnięto z lochu? Tak czy owak byłoby to
dla nas obu nieszczęście. Muszę przedostać się do jego celi!
Wyciągnął jeszcze jeden kamień ze ściany i zszedł do lochu. Hrabiego nie było, na ziemi leżały jedynie pozabijane szczury. Pełen
niepokoju i rozpaczy, wrócił do swojej nory i czekał. Ale nie mógł usiedzieć na miejscu. Wdrapał się ku wyjściu i ukryty za
kamieniem — sam nie mógł go usunąć — zaczął nasłuchiwać. Panowała jednak głucha cisza.
Czekał w trwodze i zgryzocie. Tracił już nadzieję, gdy nagle usłyszał jakieś szmery. Ktoś chodził koło głazu. Kto to może być? Kat
czy hrabia? Po chwili zapukano kilkakrotnie w kamień, po czym ktoś spytał szeptem:
— Mindrello, czy to ty?
— Tak, to ja, senior.
— Pomóż mi odsunąć kamień, sam nie poradzę. Wspólnym wysiłkiem odsunęli kamień i Mindrello wydostał się na zewnątrz.
— O Dios, co się strachu najadłem! Zaglądałem do pańskiej celi, don Fernando, ale nie znalazłem tam pana. Gdzie pan przepadł?
— Wezwano mnie do sułtana. Przeżyłem wiele, mój drogi. Opowiem ci to później.
Dla odwrócenia podejrzeń umieścili kamień na dawnym miejscu, po czym udali się w kierunku pałacu. Przy bramie stał szyldwach.
Otaczały ich egipskie ciemności. Podczołgali się do wartownika. Hrabia błyskawicznie chwycił go za gardło tak mocno, że ten nie
mógł odetchnąć i otworzył usta. W jednej chwili zakneblowali mu je, a później całego skrępowali i niby kukłę zanieśli do szopy, w
której czekały wielbłądy, osiodłane już przedtem przez hrabiego.
Droga stała przed nimi otworem. Po cichu dostali się do przedsionka sali przyjęć. Hrabia zdjął nóż ze ściany, chciał bowiem na
wszelki wypadek mieć broń przy sobie. Gdy odsunął parawan zastępujący drzwi, stwierdził, że' sypialnia sułtana jest pusta.
— Jeszcze nie śpi — szepnął. — Znajdziemy go chyba u niewolnicy, która mieszka w skarbcu, tu niedaleko — pokazał ręką.
— Więc tam jest skarbiec? Do diabła, wygodne urządzenie!
— Byłem w nim dzisiaj przez trzy godziny. Wszystko pójdzie dobrze. Chodźmy!
Podeszli do drzwi. Przez szparę wydostawała się jasna smuga światła, mogli więc wyraźnie zobaczyć wnętrze komnaty.
Emma spoczywała na kanapie, w pewnej odległości siedział zapatrzony w nią sułtan.
Hrabia szepnął do Mindrella:
— Sułtan odwrócony jest do nas plecami. Sprawdziłem dziś, że te drzwi otwierają się bez szmeru. Chodzi tylko o to, aby Emma nie
E-book jest zabezpieczony znakiem wodnym Karol May W HARARZE ===LUIgTCVLIA5tAm9Pekt8S3tbNls6SDpVZFMTdBl4EX1TMF8y
W HARARZE Karol May Tłum. Anonim AHMED BEN ABUBEKR Życie podobne jest do morza o niezmierzonej ilości wzburzonych fal. Na brzegu stoi obserwator i wysyła tysiące pytań pod adresem losu, ale ten odpowiada nie słowem, lecz faktami. Wydarzenia rozgrywają się jakby samoistnie, śmiertelni muszą z uległością cierpliwie czekać na to, co im przyniesie czas. Często człowiekowi wydaje się, że to, czego doświadczył, będzie brzemienne w skutki, a tymczasem mijają dni i lata i nic się nie dzieje. Można odnieść wrażenie, iż przeszłość nie ma związku z teraźniejszością. Człowiek w swej słabości zaczyna wątpić w sprawiedliwość Opatrzności. Sprawiedliwość jednak chadza niezbadanymi ścieżkami i w chwilach, kiedy się tego najmniej spodziewamy, nadaje bieg zdarzeniom. Wtedy człowiek poznaje ku swemu zdziwieniu, że los związał nitki życia w węzeł i teraz każe mu go rozwiązać. Tak było w Reinswalden. Mijały dni, miesiące, lata. O drogich osobach, które wyruszyły w daleki świat, wszelki słuch zaginął. Czyżby już miały nigdy nie wrócić? Ta myśl napełniała mieszkańców leśniczówki głębokim smutkiem. Gdy okazało się, że dalsze poszukiwania są daremne, ból opuszczonych wzmógł się jeszcze bardziej. Ale czas, który koi wszystkie cierpienia, zrobił swoje. Nikt już nie skarżył się, nie rozpaczał, tylko w sercach zostało żywe wspomnienie o tych, którzy zaginęli. Nikt też nie miał odwagi przyznać się, że utracił ostatnią nadzieję. Tak minęło wiele lat. Nadszedł rok 1866. On właśnie przyniósł ciąg dalszych wypadków, już dawno — jak sądzono — skończonych i zamkniętych. Na Wyżynie Abisyńskiej wznoszącej się na zachodnim brzegu Zatoki Adeńskiej, która łączy Morze Czerwone z Oceanem Indyjskim, jest kraina zwana Hararem. Należy częściowo do sławnego Timbuktu, częściowo zaś do bajecznego eldorado. Najwięksi podróżnicy różnych nacji próbowali zbadać ten zakątek. Bez rezultatów. Jedynie w roku 1854 pewnemu oficerowi brytyjskiemu, Richardowi Burtonowi, udało się przywieźć stamtąd nieco wiadomości. Inni dotarli wprawdzie do Hararu, ale nikogo nie mogli poinformować o panujących w nim stosunkach, nigdy bowiem nie powrócili. Zatrzymywano ich jako jeńców. Na wniosek rządu Wielkiej Brytanii, a zwłaszcza dzięki usilnym staraniom lorda Wilberforce'a, doszło do porozumienia między poszczególnymi państwami, na podstawie którego zabroniono handlu niewolnikami. Okręty wojenne wszystkich krajów miały nie tylko prawo, ale i obowiązek zatrzymywać okręty wiozące niewolników, uwalniać ich, bez względu na to kim byli. Mimo to niewolnictwo ciągle istniało, a w niektórych krajach nawet kwitło. Jeszcze w połowie dziewiętnastego wieku każdy, kto zwiedzał Konstantynopol, mógł stwierdzić, że w mieście tym sprzedawano na targach ludzi wszelkich ras i narodowości. Najlepsze rezultaty przynosiły polowania na niewolników w okolicach Nilu oraz w miejscowościach położonych nad Morzem Czerwonym lub na wschodnich wybrzeżach Afryki. Do Hararu, leżącego w głębi lądu, można się dostać jedynie poprzez Somalię. Niebezpieczna to podróż; mieszkańcy tej krainy bowiem to lud bitny, wojowniczy, nie ustający w walkach z sąsiadami. Oto przyczyna, dla której tylko bardzo niewielu jeńcom udało się uciec z Hararu i dotrzeć nad brzeg morza. Tę to krainę przemierzała karawana, kierując się w stronę zachodzącego słońca. Obok ciężko objuczonych wielbłądów szli ludzie czarni jak heban, uzbrojeni w egzotyczną broń: stare flinty o długich, perskich lufach, maczugi z drzewa hebanowego i łuki z zatrutymi strzałami; poza tym każdy miał długi, ostry nóż za pasem. Wielbłądy były powiązane ze sobą — ogon pierwszego do uzdy drugiego i tak dalej. Jeden zamiast ładunku dźwigał na grzbiecie coś w rodzaju lektyki osłoniętej z czterech stron firankami, przez które swobodnie przepływało powietrze. W lektyce niesiono
zapewne kobietę, której nikt niepowołany nie powinien był oglądać. Obok tego wielbłąda jechał na mocnym, białym mule człowiek wyglądający na dowódcę orszaku. Odziany w długi, biały płaszcz beduiński, na głowie miał turban tegoż koloru, broń zaś taką samą jak ludzie eskortujący karawanę, tylko rękojeść noża i łożysko flinty były ze srebra. Ostrym, przenikliwym wzrokiem lustrował okolicę. W pewnej chwili zatrzymał muła. — Otmanie! — zawołał. — Czy widzisz ten wąwóz? — Widzę go, emirze. — Tam będziemy dziś nocować. Byłeś już ze mną nieraz w Hararze. Czy pamiętasz jeszcze drogę? — Pamiętam, emirze. — Doskonale. Od wąwozu niedaleko do El-Gel, a stamtąd tylko godzina jazdy do siedziby sułtana. Odwiąż swego wielbłąda, jedź i zamelduj, że jutro rano przybędę. Otman odwiązał wielbłąda, następnie wskazując na lektykę, zapytał bardzo cicho: — Czy mam powiedzieć sułtanowi, co wieziemy ze sobą? — Powiedz, że szale i jedwabie, miedź, ołów, noże, proch, cukier i papier. Powiedz, że chcemy to wszystko zamienić na tytoń, kość słoniową, masło i szafran. Ale o niewolnicy nie mów ani słowa. — Czy mam zabrać ze sobą haracz? — Nie. Sułtan nigdy nie ma dość daniny. Jeżeli poślę mu teraz, zażąda później nowych podarunków. No, jedź! Otman wykonał rozkaz. Karawana skierowała się ku wąwozowi, o którym mówił emir. Gdy jeźdźcy zsiedli ze swych zwierząt, słońce właśnie skryło się za horyzont. Zachody następują w tych stronach przeważnie o szóstej wieczorem. Jest to godzina modlitwy, naznaczonej przez proroka Mahometa. Wszyscy Beduini w mniejszym lub większym stopniu zajmują się rozbojem, ale jednocześnie są tak religijni, że za największy grzech poczytują opuszczenie jakiejkolwiek modlitwy. Dlatego też członkowie karawany natychmiast rozpoczęli modły. Obrządek ich wymaga umycia rąk. Ponieważ nie mieli wody, posługiwali się piaskiem, przepuszczając go przez palce, jakby to była woda. Ukończywszy modlitwę, zdjęli ładunki z wielbłądów, także lektykę, po czym usiedli, by wypocząć po długiej i uciążliwej podróży. Emir wziął kilka daktyli, nalał do skórzanego kubka nieco wody, podszedł do lektyki i zapytał uchylając zasłonkę: — Chcesz jeść i pić? Nie było żadnej odpowiedzi, ale kobieta przyjęła owoce i wodę. — Allach jest wielki, obdarzył mnie złą pamięcią —mruknął emir. —Zapominam ciągle, że nie rozumiesz naszego języka. Zabrał opróżniony kubek i rzucił na dawne miejsce. Na jego niemy znak kilku ludzi podniosło się z ziemi. Objęli wartę, by wróg nie napadł znienacka, a niewolnica nie uciekła. Wkrótce obóz pogrążył się w głębokim śnie. Otman przybył tymczasem do miejscowości, o której była mowa, i nie zatrzymując się, pośpieszył dalej w kierunku Hararu. Stanął tam w jakąś godzinę po rozmowie z dowódcą. Bramy miasta zamykano o zachodzie słońca. Później nikt nie mógł bez zezwolenia sułtana wchodzić przez nie ani wychodzić. Otman długo musiał kołatać, zanim pojawił się strażnik. — Kto tam? — zapytał nie otwierając. — Sługa sułtana Ahmeda Ben Abubekra.
— Jak się nazywasz? — Imię moje brzmi: Hadżi Otman Ben Mehemmed Ibn Hulam. — Do jakiego szczepu należysz? — Jestem wolnym Somalijczykiem. Mieszkańcy Hararu gardzą Arabami i szczepem Somalijczyków, dlatego też strażnik rzekł: — Człowieka z Somalii nie wolno mi wpuścić. Byłbym surowo ukarany, gdybym dla takiej przyczyny zakłócał spokój sułtana. — Z pewnością będziesz ukarany, ale wtedy, gdy nie zameldujesz, że żądam wpuszczenia. Jestem posłańcem emira Arafata. Słowa te zastanowiły strażnika. Wiedział, że emir Arafat jest przywódcą karawan handlowych, z których sułtan ciągnie świetne zyski. Dlatego powiedział: — Arafat? Spróbuję. Przekażę pieczę nad bramą koledze, sam zaś pójdę i zamelduję o twoim przybyciu. Otman dopiero teraz zsiadł z wielbłąda. Strażnik pozostawił przy bramie towarzysza i udał się do pałacu sułtana. Pałac nie jest tu właściwie celnym słowem. Sławna, a raczej osławiona stolica była niewielkim miasteczkiem otoczonym najzwyklejszym murem. Domy wyglądały jak murowane szopy, a „pałac" sułtana przypominał stodołę. Obok stała budowla z nie ciosanych kamieni. Dzień i noc dobiegał z niej dźwięk kajdan. Było to państwowe więzienie. Do jego głębokich piwnic nigdy nie docierało światło dzienne. Biada więźniom, których do nich wtrącono. Sułtan nie dawał im ani jedzenia, ani picia. A jeżeli nawet jakiś przyjaciel lub krewny przyniósł trochę wody i zimnej, gęstej papki z mąki kukurydzianej, to i tak więźniowie umierali z wycieńczenia. Tronem potężnego monarchy, pana życia i śmierci poddanych, była skromna ława drewniana, jaką można spotkać tylko u biedaków. Sułtan siadywał na niej z nogami podwiniętymi zwyczajem wschodnim. Albo dumał samotnie, albo też udzielał audiencji, podczas których każdy przejęty był śmiertelnym strachem, wystarczył bowiem najmniejszy drobiazg, by skazano go na tortury czy śmierć. I dzisiejszego wieczora sułtan siedział na swym tronie. Na ścianie za nim wisiały stare, nie używane już flinty, szable, żelazne kajdany na ręce i nogi — dowody surowości władcy. Przed sułtanem siedział wezyr w otoczeniu mahometan uczonych w piśmie. Z tyłu, na ziemi, widać było wynędzniałe postacie, zakute w kajdany. Sułtan lubił wokół tronu mieć niewolników. Uważał, że uświetniają jego potęgę. Z boku stał jakiś jeniec, ręce i nogi miał skute łańcuchami. Był stary, wysoki i chudy, ubrany w postrzępioną koszulę. Rozpacz pochyliła jego głowę ku ziemi. Zgaszony wzrok i zapadnięte policzki wskazywały, że jest wygłodzony i głęboko nieszczęśliwy. Mówił coś zapewne przed chwilą, oczy bowiem wszystkich były skierowane na niego. Sułtan spoglądał ponuro i groźnie. — Psie! — zawołał. — Kłamiesz nikczemnie. Jakże to możliwe, aby chrześcijański władca był potężniejszy od wyznawców proroka? Czymże są wszyscy twoi królowie wobec mnie, sułtana z Hararu? Oczy jeńca zabłysły. — Nie byłem królem, tylko jednym z najdostojniejszych obywateli mego kraju. Mimo to czułem się po tysiąckroć szczęśliwszy i bogatszy od ciebie. Sułtan wyciągnął ręce i rozstawił wszystkie palce. W tej samej chwili wysunęła się z kąta jakaś postać, podeszła do jeńca i ciężką laską bambusową wymierzyła mu dziesięć uderzeń. Bity nie drgnął nawet. Mogło się zdawać, że jest przyzwyczajony do takiego traktowania i że ciosów już wcale nie czuje. — Czy odwołasz? — zapytał sułtan. — Nie! Władca rozkazał, aby wymierzono mu następne piętnaście kijów. Gdy i to nie poskutkowało, zagroził:
— Pokażę ci, jaką moc posiadam. Jesteś chrześcijańskim psem. Nakazałem ci czcić proroka, ale dotychczas nie usłuchałeś mnie. Dziś rozkazuję po raz ostatni. Czy będziesz posłuszny, nędzny robaku? — Nigdy! Zabrałeś mi wolność, możesz pozbawić życia, ale wiary mojej ci nie oddam. Tu kończy się twoja moc! Sułtan zacisnął pięści. — Każę cię wrzucić do najgłębszego lochu! — Uczyń to! Chcę umrzeć, tęsknię za śmiercią. Skończą się moje męki, nareszcie znajdę spokój i ciszę. — Stanie się, jak chcesz. Wtrąćcie go do najgorszego z lochów! Kat wyprowadził starca na dziedziniec. Tam przyłączyło się do niego jeszcze kilku ludzi i zawlekli jeńca do więzienia. Gdy otworzono drzwi, uderzyły ich nieprawdopodobne wyziewy. Z wewnątrz słychać było pobrzękiwanie łańcuchów i jęki. Nie było światła, więc starzec nie mógł nic zobaczyć. Zaprowadzono go do jakiegoś kąta. Kat podniósł przy pomocy swych towarzyszy wielki, ciężki kamień. Popchnąwszy jeńca z całej siły, rzekł śmiejąc się: — Tu twoje miejsce, psie chrześcijański. W ciągu dwóch dni zostaniesz pożarty. Stary, wpadając w norę głębokości kilku metrów, uderzył twarzą o ścianę i skaleczył się. Nie miał jednak czasu pomyśleć o tym, gdyż ledwie usłyszał, jak zasunięto kamień, poczuł, że jakieś zwierzęta zaczynają obgryzać mu nogi. — Na Boga, a więc naprawdę mam zostać żywcem pożarty! — zawołał w trwodze. Były to głodne szczury. Zaczął się bronić przed nimi. Chwytał je w ręce i dusił, ale setki ukąszeń sprawiały mu straszne cierpienia. Loch miał przeszło metr szerokości oraz trzy i pół metra głębokości. Jak mógł najwyżej, oparł się plecami o jedną ścianę, nogami zaś o drugą. Pod naporem jego ciała oderwał się od muru kamień i spadł na dno lochu. Rozległy się przeraźliwe kwiki i piski. — Dzięki Bogu, znalazłem na nie sposób! Zsunął się nieco niżej, chwycił kamień i zaczął walić po ziemi. Tłukł tak długo, nie zważając na ukąszenia, aż ostatni szczur przestał się poruszać. Uderzając kamieniem ha wszystkie strony, natrafił ręką na jakiś okrągły, pusty wewnątrz przedmiot. Krzyknął z przerażenia, była to bowiem czaszka. — Taki będzie i mój los. Boże, co uczyniłem, że gotujesz mi tak straszną śmierć? Niechaj będą przeklęci Cortejo i Landola... Nagle zawtórował mu jakiś głos, dochodzący z góry: — Landola? Niech będzie przeklęty do dziesiątego pokolenia! Było to powiedziane tak ponurym i rozpaczliwym tonem, że starca przejął dreszcz grozy. — Kto to? — zapytał. — Kto mówi w moim ojczystym języku? — Powiedz wpierw, kim ty jesteś? Zrobiłeś dziurę w murze mego więzienia. — Jestem Hiszpanem, pochodzę z Meksyku. Nazywam się hrabia Fernando de Rodriganda. — Santa Madonna! Hrabia Fernando, brat hrabiego Manuela Rodrigandy?! — O Dios! Mówisz o moim bracie Manuelu? Więc go znasz? — Oczywiście, że znam. Przecież... Ale to niemożliwe, abyś był hrabią Fernandem. Hrabia umarł przed laty. — Nie umarł, tylko został uznany za zmarłego. Landola porwał mnie i sprzedał tutaj, do Hararu. — To, co mi senior mówi, brzmi jak bajka. Ale gdy się nad tym zastanowić... Przecież don Manuel również... Ale o tym później. Zejdę do pana, don Fernando, jeśli pomoże mi senior usunąć drugi kamień, abym wydostał się przez otwór.
— Już idę. Stary wdrapał się po ścianie na górę. Wspólnym wysiłkiem udało się jeńcom poszerzyć dziurę. Była tak duża, że człowiek mógł się przez nią przecisnąć. — Złaź, senior. Już wystarczy. — A jeżeli znajdą nas razem? — Nie znajdą. Chcą przecież, abyśmy zdechli z głodu, jeśli nas przedtem szczury nie zjedzą, więc nikt nie będzie tutaj zachodził. A gdyby przypadkiem ktoś wszedł, jeden z nas wymknie się przez dziurę. Hrabia zsunął się na dół, a towarzysz za nim. Loch był tak wąski, że niemal dotykali się twarzami, ale to im nie przeszkadzało. Przeciwnie. Hrabia czuł się szczęśliwy, że ma przy sobie człowieka, który mu sprzyja. Człowiek ten ujął go za rękę i rzekł: — Ach, don Fernando, pozwól, że uścisnę pańską dłoń. Co to za radość po tak długich cierpieniach spotkać rodaka! Pochodzę z Manresy. — Z Manresy? Tak blisko Rodrigandy? — Tak. Jestem zwyczajnym prostakiem, nazywam się Mindrello. O, panie, mam ci tyle do powiedzenia! Ale najpierw chciałbym wiedzieć, kiedy opuścił pan Meksyk? — Już bardzo dawno. Nie mogę określić dokładnie, ale sądzę, że gniję w niewoli mniej więcej od osiemnastu lat. — O, Dios! A więc nie wie pan zapewne, że pański brat został uznany za zmarłego? — Nie. Kiedy to się stało? — Przed osiemnastu laty. — Powiadasz, że go uznano za zmarłego? A może naprawdę umarł? Gdy się zastanawiam nad tym, co mnie spotkało, nabieram przekonania, że są ludzie, którym bardzo zależy na tym, aby zginął i on, i ja. — Bez wątpienia ma senior rację. Ale jak się pan tu znalazł? — Nie mówmy o tym na razie. Powiedz mi przede wszystkim, jakie masz wiadomości o mojej ojczyźnie, moich bliskich i w jaki sposób dostałeś się tutaj? — Co się tyczy rodziny hrabiego, to wiadomo mi, że hrabia Manuel jest uznany za zmarłego i że don Alfonso objął dziedzictwo. — Ach! — zawołał don Fernando. Przypomniał sobie drugi testament, który sporządził w obecności Marii Hermoyes, a potem schował w środkowej szufladzie biurka. Czyżby go nie znaleziono? Wydziedziczył przecież Alfonsa, a jednak został on hrabią de Rodriganda! Albo więc testament sfałszowano, albo ten ostatni zaginął. — Alfonso — powtórzył — jest hrabią? Jakże on rządzi? — Och, jak prawdziwy tyran. Znienawidzili go poddani. Boją się go jak ognia, opowiadają o nim dziwy. Nie wiem, czy mi wolno o tym mówić. — Ależ, proszę, mów zupełnie szczerze. — Ludzie gadają, że Alfonso nie należy wcale do rodu Rodrigandów. — Skąd te przypuszczenia? — Trudno określić. Ale sam byłem świadkiem pewnych sytuacji, które potwierdzały podejrzenia, że Alfonso nie jest prawdziwym hrabią Rodrigandą. I chyba dlatego właśnie znalazłem się tutaj. Napadnięto na mnie. — Mów, mów — ponaglał go hrabia.
Mindrello nie od razu spełnił prośbę. Milczał chwilę, starając się uporządkować wspomnienia. Wreszcie zaczął opisywać wydarzenia, których widownią był zamek Rodrigandów. Opowiadał o pojawieniu się doktora Sternaua, o jego śmiałym i skutecznym wkroczeniu w życie hrabiego Manuela, o uwolnieniu hrabiego i małżeństwie Sternaua z hrabianką, zawartym w Reinswalden. — Dzięki wynagrodzeniu — mówił — które otrzymałem za służbę u hrabiego Manuela, stałem się zamożnym człowiekiem. Wróciłem do Manresy. Wróciłem na swoją zgubę! Te łotry dowiedziały się przez swych szpiegów w Niemczech, w jaki sposób pokrzyżowałem ich plany, i całą złość skierowały na mnie. Don Manuela nie obawiali się jeszcze, bo hrabia miał zamiar wystąpić przeciwko nim dopiero po odnalezieniu przez Sternaua prawdziwego Alfonsa. Pewnego dnia otrzymałem od jednego z moich towarzyszy — trzeba panu wiedzieć, że dawniej zajmowałem się od czasu do czasu przemytem — kartkę z terminem spotkania. Pismo towarzysza znałem dobrze, nie miałem więc żadnych podejrzeń. O umówionej porze udałem się na miejsce schadzki, nie po to jednak, by przyjąć jakiekolwiek polecenie, ale po to, by oświadczyć, że proponowany interes nie odpowiada mi. Zaledwie doszedłem do tego miejsca, chwyciło mnie czterech ludzi i skrępowało. Związano mnie, zakneblowano i poniesiono gdzieś w worku. Dokąd, nie wiedziałem. Przerwał na chwilę. Wspomnienie strasznych przeżyć nie pozwalało mu mówić. — Po bardzo długim czasie — ciągnął po pauzie — znalazłem się w jakiejś ciemnej norze. Proszę sobie wyobrazić moją rozpacz, kiedy po kołysaniu i szumie wody poznałem, że jestem zamknięty w kajucie okrętowej. Dopiero gdyśmy już byli na pełnym morzu, mogłem wyjść na pokład i zaczerpnąć powietrza. Zaprowadzono mnie do kapitana, do tego samego Landoli, o którym pan mówił. Kpiąc w żywe oczy, oświadczył mi, że pewnym ludziom zależy bardzo na moim zniknięciu, dlatego mam zostać marynarzem i słuchać ślepo rozkazów pod groźbą kary śmierci. Wkrótce zorientowałem się, że ten Landola jest handlarzem niewolników i piratem. Pomyśleć tylko, miałem mu pomagać! Miałem chwytać tych biednych Murzynów i handlować nimi! Miałem napadać na okręty, rabować je i brać udział w mordowaniu załogi! Nic dziwnego, że się opierałem. Wtedy znowu wtrącono mnie do ładowni. Przymierałem głodem, znosiłem razy, których mi nie szczędzono. Ponieważ mimo to nie kwapiłem się do udziału w zbrodniczych postępkach, Landola oświadczył, że przeznaczył dla mnie najsurowszą karę: sprzeda mnie jako niewolnika. Płynęliśmy obok wschodniego wybrzeża Afryki. Zarzucił kotwicę koło Garadu i udał się na ląd. Wkrótce sprzedał mnie naprawdę. Mój nabywca był handlarzem niewolników. Musiałem w kajdanach iść za nim w głąb kraju, aż do Doli. Tam sprzedał mnie komuś innemu. Wędrowałem z rąk do rąk. Ostatnim moim panem był okrutny kacyk murzyński. Język ludzki nie zdoła opisać tego, co u niego wycierpiałem. Musiałem pracować za trzech i spełniać najohydniejsze posługi. Maltretowano mnie i morzono głodem. Mimo tych strasznych warunków i niezdrowej okolicy wytrzymałem wszystko. Wreszcie mój pan umarł, a jego spadkobierca sprzedał mnie pewnemu mieszkańcowi Hararu. Ten zaś oddał mnie w podarunku sułtanowi. — Od jak dawna tutaj jesteś? — Od jakichś czternastu dni. — To dlaczego cię nie widziałem? Pracowałem przez ostatnie trzy tygodnie na plantacjach kawy sułtana. Za co wtrącono cię do więzienia? — Ledwie tu przybyłem, kazano mi przejść na obcą wiarę. — Ten sam los przypadł nam w udziale. — Katowano mnie, a gdy mimo cięgów nie chciałem prosić o pomoc Mahometa, zostałem wtrącony do lochu. To wszystko, co mogę powiedzieć. Stary hrabia pogrążył się w rozmyślaniach. Opowieść Mindrella była czymś w rodzaju klucza do rozwiązania zagadki. Czy to zrządzenie Opatrzności? Czy miał wierzyć, że Bóg uratuje go od śmierci i długiej niewoli? Złożył ręce do modlitwy i padł na kolana. Mindrello nie widział go, ale wyczuł, co się dzieje z hrabią i modlił się również. Wreszcie były przemytnik odezwał się: — Zbierzmy siły i krzepmy się nadzieją, czcigodny mój panie. Bóg jest miłością, pomoże nam, ale tylko wtedy, gdy sami zaczniemy działać. — Masz rację — rzekł hrabia, podnosząc się z klęczek.
— Musimy zastanowić się, w jaki sposób stąd się wydostać. Rozważywszy wszystkie ewentualności ucieczki, doszli do przekonania, że będzie ona możliwa jedynie z lochu Mindrella. — Czy nie możemy zaraz przystąpić do dzieła? — spytał. — Niestety, dziś jest za późno. Rano odkryto by naszą ucieczkę i zaraz rozpoczęto pościg. Wtedy bylibyśmy zgubieni! — Ale już teraz możemy chyba spróbować, czy uda nam się poruszyć kamień zamykający otwór do mojej celi. — Słusznie. Jeżeli nam się to uda, będziemy przynajmniej spokojni, że w każdej chwili możemy wymknąć się z więzienia. Jeżeli zaś nie, będziemy wiedzieli, że trzeba szukać innej drogi. — Przejdźmy więc do mojej celi. Idę pierwszy. Zaczął wdrapywać się po murze, hrabia zrobił to samo. Bez trudu udało im się dotrzeć do drugiego lochu, który miał tę samą szerokość i głębokość, bo nora hrabiego. Półtora metra nad ziemią w murze widniał korytarz. Aby tam się dostać, musieli wspiąć się na ścianę; robili to tak samo, jak don Fernando, kiedy walczył ze szczurami. Gdy znaleźli się w korytarzu, bez specjalnego wysiłku — po kilku krokach stał się trochę szerszy — doszli do kamiennej płyty, zamykającej im drogę do wolności. — No, teraz się okaże, czy damy radę — powiedział Mindrello. Było sporo miejsca, więc mogli stanąć obok siebie, mocno oprzeć się nogami o ziemię i z całych sił starać się poruszyć płytę. Z początku szło bardzo ciężko, ale po kolejnym naciśnięciu płyta przesunęła się nieco w bok, tak że powstał nieduży otwór, przez który ujrzeli gwiaździste niebo. — Chwała niech będzie Bogu i Wszystkim Świętym! — szepnął hrabia. — Jakże cudowne jest to świeże powietrze w porównaniu z ohydnym smrodem tam na dole! Mam wrażenie, jakby gwiazdy uśmiechały się do nas i błogosławiły nasz plan. Czy umiesz z gwiazd odczytywać godzinę? — Tak. Jest po północy. — Więc za późno na ucieczkę. Jak cicho i spokojnie dokoła! Harar pogrążony jest w głębokim śnie. Przed domem hadżi Amandana stoją jeszcze worki daktyli, które dziś otrzymał. Widzę je mimo ciemności. — Worki z daktylami? — zainteresował się Mindrello. — Gdybym mógł choć kilka zabrać. Przez cały dzień nic nie jadłem. Hrabia wychylił głowę przez otwór i uważnie się rozejrzał. — Wychodząc stąd popełnimy nieostrożność — rzekł. — Musimy jednak pamiętać o tym, że jutro czeka nas wielki wysiłek. Co do mnie, to pragnienie mam większe od głodu, a wiem, że pod dachem wisi skórzana torba napełniona wodą. Mindrello, ryzykujemy? — Dlaczego nie? — Zgoda! Podniesiemy kamień i wydostaniemy się na zewnątrz. — Na wszelki wypadek wezmę nóż. — Masz nóż? — Tak. Udało mi się go zabrać niepostrzeżenie. Zszedł na dół. Wkrótce wrócił, trzymając nóż w zębach. Znowu oparli się o kamień i odsunęli go na bok. Kiedy byli już na ziemi, przypadli do niej i zaczęli się czołgać w kierunku budynku, pod którego dachem stały worki z daktylami. Nad nimi wisiał wór z wodą, o którym mówił hrabia. Don Fernando zbliżył się, chcąc ugasić pragnienie, ale
towarzysz go powstrzymał: — Nie teraz, senior, później. Ten wór jest nam bardziej potrzebny aniżeli hadżiemu. Proponuję, byśmy go zabrali. — O świcie wykryją kradzież. — I co z tego? — Mindrello zarzucił sobie na plecy worek pełen daktyli. — Weź tę wodę, senior. Będziemy mieli co jeść i pić. Po tych słowach pobiegł szybko do lochu. Hrabia, chcąc nie chcąc, wziął wór z wodą. Najpierw spuścili na dół swe zdobycze, potem sami zeszli. Zaspokoili głód i pragnienie, po czym znowu wrócili na górę, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Mogli tam siedzieć, póki miasto spało. Gdy usłyszeli daleki gwar, umieścili płytę na właściwym miejscu i zsunęli się do lochu. — Czy zostaniemy razem, senior? — zapytał Mindrello. — Nie. Po co igrać z losem. Być może, zechcą zobaczyć któregoś z nas. Wracam do mojej celi. Na wszelki wypadek wstawmy też kamienie w otwór między moim a twoim lochem. ===LUIgTCVLIA5tAm9Pekt8S3tbNls6SDpVZFMTdBl4EX1TMF8y
NIEWOLNICA Podczas gdy Otman wyprawiony przez dowódcę karawany czekał pod bramą miejską, strażnik udał się do sułtana, aby go zameldować. Wszedł do pałacu w chwili, gdy właśnie odprowadzano do więzienia hrabiego Fernanda. Przestąpił próg sali. Sułtan wciąż jeszcze siedział na ławie. Twarz władcy była ponura, gniew na krnąbrnego niewolnika nie minął. Kto go znał, wiedział, że w takiej chwili niebezpiecznie było zbliżać się do niego. Zmierzył strażnika ostrym wzrokiem i zapytał: — Czego chcesz o tak późnej porze? Zapytany padł na ziemię, uniósł nieco głowę i odparł: — Przed bramą stoi goniec i domaga się, aby go wpuszczono. — Kto go przysyła? — Emir Arafat. — Arafat? A więc nareszcie wrócił! Długo kazał czekać na siebie! Kim jest goniec, którego przysłał? — Należy do szczepu Somali. Sułtan zatrząsł się z gniewu. — Do szczepu Somali? I śmiesz, psie, niepokoić mnie z powodu jakiegoś tam Somalijczyka?! Niech Allach będzie dla ciebie litościwy. Zbliż się! Strażnik przyczołgał się do ławy, aż głowa jego dotknęła stóp sułtana. — Uklęknij i odwróć się! — rozkazał sułtan. Biedak już wiedział, co go czeka. Władca Hararu miał bowiem zwyczaj ostrym nożem zadawać uderzenia w kark tym, którzy wzbudzili jego gniew. Jeżeli cios trafiał w szyję, ofiara umierała natychmiast. Jeżeli był mniej celny, trafiony uchodził wprawdzie z życiem, ale z bolesną raną, po której pozostawało zwykle pewne zesztywnienie karku. W Hararze i w okolicy spotykało się wielu ludzi tak okaleczonych. Była to pamiątka po gniewie władcy, który życie swych poddanych cenił mniej niż pierwszą lepszą muchę. Strażnik ukląkł, zamknął oczy i nadstawił kark. Sułtan wyciągnął swój jatagan, zamierzył się i uderzył. Cios był bardzo silny, strumień krwi trysnął z rany, ciało runęło na ziemię. — Taki los musi spotkać wszystkich, którzy są nieposłuszni! — zawołał sułtan. Potem zapytał kata, który wrócił właśnie z więzienia: — Czy w dobrym miejscu umieściłeś jeńca? — Tak, panie — odparł kat, plackiem padł przed władcą. — Zepchnąłem go do najgorszego lochu. Będzie miał straszną przeprawę ze szczurami. — Doskonale! Jesteś posłusznym sługą, więc nie minie cię nagroda. Zajmiesz miejsce strażnika. Urząd twój rozpoczyna się od tej chwili. Idź przed bramę i powiedz temu przeklętemu Somalijczykowi, by go Allach potępił. Niechaj wraca do swego pana i zamelduje, iż oczekuję jego podarków w dwie godziny po nastaniu świtu. Teraz nie może wejść do miasta żaden mieszkaniec Hararu, a co dopiero Somalijczyk. — Czy mam emira wpuścić natychmiast, gdy się zbliży z podarunkami? — Nie. Pomyślałby, że nie mogę się go doczekać. Niech przez całą godzinę stoi pod bramą ze swoimi ludźmi. I tak okazuję temu psu łaskę, że mu w ogóle pozwalam wejść do miasta. Otman był przekonany, że sułtan zaraz go przyjmie, toteż zdziwił się niepomiernie, gdy nowo mianowany strażnik powiedział do niego: — Wróć do swego pana i przekaż mu, że nasz władca nie chce cię widzieć. — Allach jest wielki! A dlaczego to?
— Bo pogardza szczepem Somali. Strażnik, który pytał, czy cię można wpuścić, poniósł za to śmierć. Jestem jego następcą. — Powiadasz, że mam wrócić do swego pana?! Powiadasz, że sułtan pogardza szczepem Somali?! — pienił się Otman. — A czy wiesz o tym, że nie mam pana?! My, Somalijczycy, jesteśmy wolnymi ludźmi, a wy nikczemnymi parobkami i niewolnikami! Życie wasze należy do tyrana. Zabiera je, gdy mu na to przyjdzie ochota. Powiada, że nami pogardza. Ale mimo to kupuje nasze towary i targuje się z nami! Bądź zdrów, niewolniku swego kata! Wsiadł na wielbłąda i odjechał. Wkrótce miasto pogrążyło się we śnie. Spali wszyscy z wyjątkiem naszych dwóch jeńców i rodziny zabitego strażnika. Następnego ranka, w dwie godziny po nastaniu świtu, do nowego strażnika przybiegł sługa sułtana. — Czy karawana już jest? — zapytał. — Jeszcze nie. — Nasz pan cię wzywa. Strażnik zbladł ze strachu. Musiał jednak usłuchać rozkazu. Sułtan siedział już na swym drewnianym tronie. Strażnik padł plackiem, by wysłuchać słów władcy. Obok sułtana stało kilku możnych. — Czy emir Arafat przybył z podarunkami? — Jeszcze nie, panie. — Dlaczego ten pies zwleka? Czy nie powiedziałeś jego gońcowi, że oczekuję go w dwie godziny po wschodzie słońca? — Nie, nie starczyło mi czasu — wymamrotał strażnik, drżąc na całym ciele. — Dlaczego, ty psie, ty psi synu? — ryknął tyran. — Odjechał tak prędko... — Więc przez ciebie mam czekać? Allach jest wielki i sprawiedliwy. Co człowiek daje, to otrzymuje z powrotem. Jako kat pozbawiłeś życia wielu ludzi, teraz rozstaniesz się ze swoim. Chodź tutaj! Powtórzyła się scena z poprzedniego wieczora. W kilka chwil później strażnik leżał na ziemi z przebitą szyją. Następca jego pośpieszył ku bramie, otrzymawszy klucze z rąk pana. Sułtan był wściekły. Oświadczył wprawdzie, że pogardza szczepem Somali, ale chciał jak najszybciej zobaczyć podarki. Emir zameldował się dopiero w południe. Sułtan nie kazał mu czekać przed bramą, jak postanowił wczoraj, lecz wydał rozkaz wpuszczenia go natychmiast i wprowadzenia do pałacu. Arafat zjawił się wkrótce. Towarzyszyło mu pięć osób, które eskortowały wielbłąda objuczonego podarunkami dla sułtana. Przed salą audiencyjną musieli odłożyć broń i zdjąć obuwie. Władca przyjął ich obcesowo. — Dlaczego nie padacie na kolana? — zawołał. — Padamy na kolana tylko przed Allachem — odpowiedział dumnie emir. — Jesteśmy wolnymi ludźmi i nie modlimy się do żadnego człowieka. — Dlaczego przybywasz tak późno? Pytał tonem tak niegrzecznym, że emir odparł z gniewem: — Bo mi się tak podobało.
— Powinieneś postępować według mojej woli, a nie według swojej. Czy wiesz, że z twego powodu zabiłem dwóch strażników? — Nie moja to wina. Przyjechałem jako kupiec, a nie awanturnik i nie po to, abyś mnie obrażał. — Usta masz zuchwałe. Czy cię obraziłem? — Kto poniża gońca, ten dotyka również i jego pana. Powiedz, czy chcesz przyjąć podarki i ubić interes ze mną? Jeżeli nie, odjeżdżam. — Co masz dla mnie tym razem? — Jedwabie i chusty, miedź, ołów, żelazo, proch, papier i cukier. — A czego żądasz w zamian za to? — Kości słoniowej, tytoniu, kawy, szafranu, masła, miodu i gumy. — Zobaczę. Pokażcie podarki! Wyłożono je przed sułtanem. Aż zapalił się do trzech rewolwerów, które zobaczył! — Ta broń jest bardzo pożyteczna — rzekł. — Wiem, jak się z nią obchodzić; wiem również, że z braku amunicji staje się bezużyteczna. Był tu raz jeden Anglik, który mi ofiarował pistolet. Nauczył mnie, jak się z nim obchodzić. Zaledwie jednak odjechał, wyczerpały się naboje i broń straciła wartość. — Mam dużo nabojów — zachwalał emir. — Mogę je wszystkie sprzedać. — Co? Mam kupować? Darowujesz mi broń, a naboje każesz kupować? Czy nie wiesz o tym, że naboje należą do rewolweru? — Wcale nie. Musiałem zapłacić za nie w Adenie moc pieniędzy. Mam jeszcze inne naboje do dwóch pięknych strzelb, które mogę sprzedać. Takich strzelb jeszcze tu nie było. Są to amerykańskie dwururki. — Przynieś je! — rozkazał sułtan. — Przyniosę z innymi towarami, jeśli mi tylko powiesz, żeś zadowolony z podarków i że możemy rozpocząć nasz targ. Sułtan jeszcze raz obrzucił dary chciwym spojrzeniem. — Jestem najpotężniejszym władcą wszystkich krajów. Wielki sułtan nie zasługuje na tak marny haracz, ale Allach jest litościwy, więc i ja chcę być łaskawy. Przynieś, co masz. Najpierw ja poczynię zakupy, później niechaj kupują moi ludzie. — Idę, ale mylisz się twierdząc, że nic nie ma godnego ciebie. Mam coś, czego nie posiada żaden książę, żaden sułtan. — Co takiego? — Niewolnicę. — Wszystkie kobiety, czy to matki, czy córki, do mnie należą i mogę wśród nich wybierać wedle upodobania. — Masz rację. Ale takiej dziewczyny, jaką przywiozłem, nie ma w całym Hararze. — Czy to Nubijka? — Nie. — Abisynka? — Także nie.
— A więc? — Należy do białej rasy — oznajmił emir dobitnie. Sułtan aż zaklaskał z radości. — Na Allacha! Więc to Turczynka! — Nie. Turczynka kosztowałaby najwyżej pięćset talarów, ta zaś jest warta tyle samo, ale tysięcy. Sułtan zerwał się z ławy i zawołał: — A więc jest białą chrześcijanką, niewierną? Trzeba pamiętać, że w tych stronach europejską niewolnicę uważano za skarb najcenniejszy, trudny do opłacenia. — Tak — potwierdził emir. — To chrześcijanka. — Czy jest bardzo biała? — Jak kość słoniowa. — Piękna? — Żadne hurysy nie mogą się z nią równać. — Niska? — Przeciwnie, wysoka i zgrabna jak palma, która rodzi złote owoce. Widać było, że zainteresowanie sułtana rośnie z każdą chwilą. — Opisz ją! — rozkazał. — Jakie ma ręce? — Drobne i delikatne jak u dziecka. Paznokcie jej błyszczą jak liście róży, jak pierwszy sen jutrzenki. — A usta? — Wargi ma jak granaty, zęby lśnią wśród nich jak perły. Kto ją całuje, temu grozi niebezpieczeństwo zapomnienia o życiu, o świecie, o samym sobie. — Na Allacha, całowałeś ją? — zaniepokoił się sułtan, jakby niewolnica należała już do jego haremu. Emir z trudem ukrył uśmiech zadowolenia. Już wiedział, że będzie mógł swój towar wycenić bardzo wysoko. — Mylisz się. Jeszcze żaden mężczyzna nie pocałował tej dziewczyny. — Czy jesteś tego pewien? — Tak. Trudno całować, gdy nie można się porozumieć. — Czyżby była głuchoniema? — Skądże! Jej mowa brzmi jak śpiew słowika, ale nikt nie rozumie ani słowa. — Co to za język? — Nie wiem, nigdy przedtem go nie słyszałem. Wiem, jak mówią Arabowie, Somalijczycy, mieszkańcy Hararu, Hindusi, Malajczycy, Turcy, Francuzi i Persowie; ten język jednak jest zupełnie inny. — Skąd wziąłeś tę dziewczynę?
— Spotkałem na Cejlonie Chińczyka, handlarza młodych kobiet. Dałem za nią dużo pieniędzy, bo gdy tylko ją zobaczyłem, od razu pomyślałem o tobie. — Idź i sprowadź niewolnicę wraz z resztą towaru! Emir wyszedł ze swymi ludźmi. Tymczasem dla parady powieszono w sali tronowej rewolwer. Gdy wszyscy obecni oddalili się na rozkaz władcy, sułtan zaczął osobiście znosić do skarbca pozostałe podarunki. Wiadomość o przybyciu karawany spowodowała, że mieszkańcy Hararu wyszli z domów, ale plac przed pałacem był pusty. Wszyscy wiedzieli, że mogą rozpocząć zakupy dopiero wtedy, gdy pan je skończy. Wiedzieli też i o tym, że wszelki pośpiech w tym względzie może kosztować życie. Po niedługim czasie cała karawana na czele z emirem przekroczyła bramę miasta. Minąwszy uliczki, zatrzymano się na placu przed pałacem. Zdjęto pakunki ze zwierząt, tylko „wielbłąd z lektyką wciąż dźwigał swój ciężar. Rozpostarto wielkie dywany i rozłożono na nich towary. Zjawił się sułtan, aby je obejrzeć. Był bez asysty, bo zakupów zawsze dokonywał sam. — Gdzie niewolnica? — zapytał. — Tam, w atuszy. — Chcę ją zobaczyć. Kupiec pokręcił głową. — Najpierw martwy towar, później żywy. — Jestem władcą w Hararze! Chcę ją widzieć! — zawołał z gniewem. — A ja jestem władcą moich rzeczy! — Arafat nie dał się zbić z tropu. — Tylko ten, kto kupi dużo towaru, będzie mógł zobaczyć niewolnicę. Jeśli się do tego nie dostosujesz, odjadę. — A jeżeli cię zatrzymam? — Mnie zatrzymasz? Mnie weźmiesz do niewoli?! — Tak, ciebie. — Tysiące Somalijczyków i Arabów przyjdą i uwolnią mnie. — Znajdą tylko twego trupa. Otwórz lektykę! — Później. — Dowiodę ci, że jestem tu władcą. Postąpił kilka kroków ku lektyce. Emir zagrodził mu drogę. — Wiem, że jesteś potężniejszy ode mnie — powiedział spokojnie. — Nie mogę cię uderzyć, ale mam prawo rozporządzać moją własnością. Jeżeli otworzysz lektykę i spojrzysz na niewolnicę, strzelę jej prosto w głowę. Wyciągnął pistolet i położył palec na cynglu. Sułtan zrozumiał, że to nie przelewki. — No dobrze — mruknął — ale ostrzegam cię, żebyś nie wystawiał mojej ciekawości na nową próbę, bo srodze tego pożałujesz. Pokaż rzeczy! Towary oglądał nieuważnie, bo cały czas myślał o dziewczynie. Decydował się szybko i targował mało. Ożywił się dopiero na widok dwururek z dużym zapasem amunicji. Cena była wysoka, ale zdecydował się na nią. Nie musiał jednak wypłacać od razu całej, ponieważ emir miał w zamian otrzymać również towary. Wyrównanie różnicy odłożono na później. Kupiec był bardzo zadowolony z rezultatów transakcji. Osiągnął sumę o wiele wyższą, niż się spodziewał. Dlatego nie opierał się już dłużej, gdy sułtan zaczął ponownie nalegać, aby mu pokazał dziewczynę. Zażądał tylko, żeby ceremonia odbyła się wewnątrz pałacu. Sułtan klasnął w dłonie. Zjawiła się służba, której polecił zabrać kupione towary. Czterech pachołków zdjęło lektykę z wielbłąda i zaniosło ją do
sali przyjęć. Gdy został sam z emirem, zawołał: — Teraz otwieraj! Emir odsunął firanki. Sułtan ujrzał kobietę, ubraną w białe, zwiewne szaty; twarz miała zasłoniętą podwójnym welonem. Rozkazał emirowi zdjąć go. Tak białej, delikatnej i pięknej twarzy nie widział nigdy w życiu! Zerwał się na równe nogi i zawołał rozkazującym tonem: — Niech wyjdzie z lektyki! Emir dał znak niewolnicy. Gdy go nie zrozumiała czy też zrozumieć nie chciała, ujął ją za rękę i wyprowadził. Stała teraz przed nimi wysoka i smukła, drżąca ze strachu, a jednak wyniosła jak księżniczka. Sułtan wypłacił emirowi za piękną niewolnicę pięć tysięcy talarów. Gdy ten oddalił się, złożywszy głęboki, nieco przesadny ukłon, sułtan ujął dziewczynę za rękę i przeprowadził ją przez kilka komnat, jeśli tak można nazwać izby jego siedziby. Kiedy doszli do zaryglowanych drzwi, otworzył je i znaleźli się w obszernym pokoju, który zamiast okna miał niewielki, wąski otwór, przepuszczający bardzo mało światła. Na wszystkich ścianach wisiała kosztowna broń i bogata odzież; trzy obstawione były skrzyniami i pakami. Z sufitu zwisała wielka lampa oliwna. Był to skarbiec sułtana. Pod czwartą ścianą stała obita perskim dywanem otomana, jak gdyby przeznaczona dla piękności tak szczególnej, jak biała niewolnica. Gestem ręki polecił jej, by usiadła. Usłuchała. Zaczął mówić do niej w różnych znanych sobie językach. Nie rozumiała jednak ani słowa. Tylko patrzyła na sułtana i od czasu do czasu kiwała głową. Co robić, co robić? — denerwował się sułtan. Wreszcie wpadł na pomysł. Jest przecież chrześcijanką. Chrześcijaninem jest również niewolnik, którego wczoraj kazałem wtrącić do lochu. Twierdzi, że był księciem. Z pewnością więc mówi wszystkimi językami niewiernych. Zrobię go moim tłumaczem. Podszedł do skrzyń i zaczął je po kolei otwierać. Chciał olśnić dziewczynę swym bogactwem. Ujrzała stosy złota i srebra, monet i drogich kamieni. Wystarczył rzut oka, aby przekonać się, że nagromadzono tu skarby milionowej wartości. Kiedy ona przyglądała się im w milczeniu, sułtan sycił się jej urodą. Po pewnym czasie wyszedł i osobiście przyniósł dziewczynie posiłek. Postanowił ukryć ją w skarbcu, aby uniknąć swarów i scen zazdrości ze strony innych nałożnic. Kiedy zjadła, zamknął skrzynie i oddalił się. Musiał dopilnować swych ludzi, gdy rozdzielali między siebie zakupione towary. Przede wszystkim jednak chciał jak najszybciej sprowadzić tu chrześcijanina-niewolnika. Don Fernando rozmyślał w lochu o planowanej na wieczór ucieczce. Był już u kresu wytrzymałości. Wskutek ciasnoty nie mógł położyć się, a nawet usiąść w miarę wygodnie. W dodatku wstrętem napawały go ścierwa szczurów zalegające ziemię. Musiał więc stać, co go bardzo wyczerpywało. Byle do wieczora! — pocieszał się. Jak strasznie muszą się czuć jeńcy, skazani na przebywanie w takich norach do śmierci, bez promyka nadziei, wiary, pociechy! Było chyba południe, gdy usłyszał, że ktoś odsuwa kamień zamykający wejście do celi. — Czy ty jesteś tym starym niewolnikiem-chrześcijaninem? — zapytano. — Tak — odparł. — Sułtan chce z tobą rozmawiać. Czy szczury uszanowały cię do tego stopnia, że możesz jeszcze chodzić? — Spróbuję. — Więc spuszczę ci drabinę. Był to właściwie pień drzewa, w którym wydrążono coś w rodzaju stopni. Hrabia wydostał się po nich na górę. Znalazł się w wielkiej kamiennej celi, w której siedziało około dwudziestu skutych łańcuchami jeńców. Mocne drzwi zamykano od zewnątrz na rygiel. Stąd nie mogło być mowy o ucieczce. Dziękował Bogu, że pozwolił mu spotkać Mindrella. Tylko z jego lochu
można się było wydostać na wolność. W świetle dnia zobaczył, jak strasznie pogryzły go szczury. Ciało miał pokryte ranami, koszulę całą w strzępach. Zaprowadzono go do sali przyjęć. Sułtan zadziwił go pytaniem: — Czy wiesz, iloma językami mówią niewierni? — Języków tych jest bardzo wiele. — Czy znasz je? — Najgłówniejsze. Wykształcony chrześcijanin posługuje się kilkoma, nie tylko ojczystym. — Słuchaj więc, co ci powiem. Kupiłem białą niewolnicę. Mówi językiem nikomu tutaj nie znanym. Zaprowadzę cię do niej - Jeśli uda ci się z nią porozumieć, zostaniesz tłumaczem. Spadnie na ciebie blask mojej łaski i nie zgnijesz w więzieniu. Będziesz ją uczył mojego języka, ażeby mogła ze mną rozmawiać. Nie wolno ci jednak widzieć jej twarzy i nie wolno powiedzieć ci nic złego o mnie, bo zginiesz. — Jestem twoim sługą i będę posłuszny — rzekł hrabia, składając ukłon. Tysiące myśli przemknęło mu przez głowę. Niewolnica-chrześcijańka? Azjatka czy Europejka? Jakim językiem mówi? Będzie się musiał rozstać z Mindrellem. Może lepiej udawać, że nie rozumie języka niewolnicy? A może pomogą sobie wzajemnie? — Chodź ze mną! — rozkazał sułtan. Gdy doszli do skarbca, władca odryglował drzwi i wszedł do komnaty, by zasłonić twarz niewolnicy. Dopiero wtedy wpuścił hrabiego do środka. Don Femando obrzucił pokój badawczym spojrzeniem. Zorientował się od razu, że w pakach i skrzyniach są ukryte skarby. Niewolnica leżała na otomanie, twarz miała zasłoniętą podwójnym welonem, przez który mogła patrzeć, sama nie będąc widziana. Gdy hrabia przestąpił próg, odwróciła twarz i drgnęła. — Mów z nią — polecił sułtan. Don Fernando zbliżył się do kanapy. Z okna padło nieco światła na jego twarz. Kobieta znów drgnęła. Sułtan zauważył to, tłumaczył sobie jednak, że była zaskoczona odwiedzinami obcego i w dodatku białego mężczyzny. — Quelle est la langue, laquelle vous parlez, mademoi-selle? — zapytał hrabia po francusku. Uniosła głowę na dźwięk tych słów, ale nie odpowiedziała. Sądząc, że nie rozumie, don Fernando zwrócił się po angielsku: — Do you speak English perhaps, miss? — Benito sea Dios! — odparła wreszcie po hiszpańsku. — Rozumiem po angielsku i po francusku, ale mówmy po hiszpańsku. Don Fernando zdumiał się bardzo. Przeżycia nauczyły go jednak panowania nad sobą. Starając się nadać swym słowom całkowicie obojętny ton, zapytał: — Na Boga, pani jest Hiszpanką? Proszę zachować spokój. Nie wolno nam niczym się zdradzić. Musimy być bardzo ostrożni. — Dobrze, choć przyjdzie mi to z trudnością. Ale czy to możliwe, czy mnie oczy nie mylą? Co za radość, co za szczęście, jeżeli się nie mylę! — Co ma pani na myśli, seniorito? — Jestem Meksykanką... Teraz hrabia ledwo ukrył zaskoczenie. Przemógł się jednak i powiedział obojętnym tonem: — Meksykanką! Seniorito, musimy uważać, bo tyran nie spuszcza z nas oczu. Ja również jestem Meksykaninem!
— Santa Madonna! A więc się nie mylę. Twarz pana wydaje mi się znajoma, głos również. Jest senior naszym kochanym don Fernandem de Rodriganda? Starzec panował nad sobą nadludzkim wprost wysiłkiem woli. Mimo to głos jego zadrżał. — Zna mnie seniorita? Kim jesteś? — Nazywam się Emma Arbellez. Jestem córką pańskiego dzierżawcy Pedra Arbelleza. Nastąpiła długa pauza. Przez ich serca przeszła fala uczuć. To cud, że się spotkali. Hrabia nie mógł rozpoznać rysów twarzy Emmy, usłyszał tylko, że głos jej się załamał przy ostatnich słowach. Płakała. I don Fernando nie potrafiłby zapewne opanować cisnących się do oczu łez, gdyby sułtan nie przerwał brutalnie: — Jak widzę, rozumiesz jej mowę. Jaki to język? — Pochodzi z kraju, którego tutaj nikt nie zna. — Jak się nazywa ten kraj? — Hiszpania. — Nigdy o nim nie słyszałem. Musi to być jakiś mały, nędzny kraj. — Przeciwnie, to duży kraj, należy do niego wiele wysp, które rozsiane są po wszystkich morzach świata. — Czy panuje tam sułtan? — Nie, tylko potężny król, który sprawuje rządy nad milionami mieszkańców. Sułtan uśmiechnął się z powątpiewaniem. Nie słyszał nigdy nazwy „Hiszpania" i dlatego uważał słowa hrabiego za nieprawdziwe. — Co powiedziała niewolnica? — zapytał. — Że się cieszy, iż właśnie ty ją kupiłeś. Twarz sułtana rozpogodziła się. — Jakiego jest rodu? — Jej ojciec był jednym z najdostojniejszych ludzi w swym kraju. — Tego się domyśliłem. To bardzo piękna kobieta. Piękniejsza od kwiatu i jaśniejsza od słońca. W jaki sposób wpadła w ręce emira? — O tym jeszcze nie mówiliśmy. Czy mam ją — Zapytaj! Powtórzysz mi później. Hrabia zwrócił się do Emmy pozornie spokojny: — A więc to ty, droga Emmo! Boże, w jakim stanie mnie spotykasz! Ale zostawmy to. Sułtan chce wiedzieć, jak się tutaj dostałaś. Muszę mu odpowiedzieć. — Jak się dostałam? Przecież nawet nie wiem, gdzie jestem. — Kraj ten zwie się Harar, tak samo nazywa się miasto, w którym jesteśmy. Przed nami stoi sułtan, władca tego kraju. Ale odpowiedz najpierw na moje pytanie. — Chińscy piraci porwali mnie na Cejlon. Tam zostałam sprzedana człowiekowi, który przywiózł mnie tutaj. — W jaki sposób znalazłaś się w rękach Chińczyków?
— Płynęłam na tratwie po morzu przez wiele dni. Wreszcie zabrał mnie holenderski statek. Koło Jawy napadli na niego chińscy handlarze niewolnikami. — Na tratwie? Jak się dostałaś na morze? Czy to w pobliżu Meksyku? — Nie, byliśmy wszyscy na odległej wyspie. — Wszyscy? O kim mówisz, Emmo? — No, wszyscy. Senior Sternau, Mariano, obaj bracia Ungerowie, Bawole Czoło, Niedźwiedzie Serce i Karia, siostra Miksteki. — To dla mnie same zagadki. A największa to Sternau. Kim jest ten człowiek? — Nie zna go hrabia? Ach, radość z naszego spotkania odebrała mi pamięć. Zapomniałam, że nic panu o tym wszystkim, co zaszło, nie wiadomo. Senior Sternau wyjechał z domu, aby odszukać pana, hrabio, i kapitana Landolę. — Na Boga, więc to ten sam człowiek, o którym mi wczoraj opowiadał Mindrello! To lekarz, a moja bratanica Roseta jest jego żoną, prawda? — Tak. — Operował mego brata i przywrócił mu wzrok? — Tak. Ale skąd pan wie o tym wszystkim, don Fernando? — Dowiesz się później. Patrz, sułtan się niecierpliwi. Jak dawno opuściłaś kraj ojczysty? — Około osiemnastu lat temu. Córka hacjendera zmieniła się niewiele w ciągu tych kilkunastu lat. Tu, w Hararze, gdzie ludzie, zwłaszcza kobiety, starzeją się niezwykle szybko, Emma mogła uchodzić za dwudziestoletnią dziewczynę. Odpowiedź jej wywarła na don Fernandzie ogromne wrażenie. Dopiero po dłuższej chwili zapytał: — Osiemnaście lat? Gdzie byłaś przez ten cały czas? — Na wyspie. — Na jakiej wyspie, Emmo? — Zapominam ciągle, że pan o tym wszystkim nie ma pojęcia. Landola wziął nas w Guaymas do niewoli i wywiózł na odludną wyspę Oceanu Spokojnego. Tam właśnie żyliśmy przez te lata aż do chwili... W tym momencie sułtan przerwał. Znudziło go widać przysłuchiwanie się rozmowie. — Nie zapominaj, że tu jestem. Co ci opowiedziała dziewczyna? — Kiedy pewnego dnia spacerowała po morskim wybrzeżu, schwytał ją i wziął do niewoli jakiś chiński pirat. — I sprzedał ją później na Cejlonie emirowi? — Tak. — A więc to prawda. Czy jest kobietą czy dziewczyną? — Dziewczyną. — Czy mówiła coś o mnie? Hrabia skłonił się nisko i rzekł: — Jestem twym posłusznym sługą i przede wszystkim myślę o tobie, sułtanie. Dlatego skierowałem jej oczy na ciebie i prosiłem, by
mi powiedziała, co jej serce czuje na twój widok. Twarz władcy wyrażała błogość i zaciekawienie zarazem. Pogładził się po brodzie i zapytał łagodnym tonem: — Co ci odpowiedziała? — Że jesteś pierwszym w ogóle mężczyzną, na którego zwróciła uwagę. — A dlaczego? — Albowiem twarz twoja pełna dostojności i powagi kalifa, oczy zaś siły rozumu, a chód twój dumny. Oto jej słowa. — Jestem z ciebie bardzo zadowolony, mój niewolniku, tak samo jak i z niej. Sądzisz więc, że odda mi serce i nie będę zmuszony zdobywać go siłą? — Mężczyzna nigdy nie powinien zdobywać siłą miłości kobiety. Powinien być dla niej pobłażliwy i łagodny, a wtedy miłość zakwitnie sama jak roślina pod wpływem promieni słońca. — Niewolniku, masz słuszność. Okażę jej wiele łaskawości. — Czy wiesz, o władco, że miłość najpierw powinna się przyoblec w słowa, zanim przerodzi się w czyny? Niewolnica tęskni za chwilą, kiedy będzie mogła pomówić z tobą w twoim ojczystym języku. Chce powiedzieć ci sama, co czuje do ciebie. — Niechaj życzeniu temu stanie się zadość. Mianuję cię jej nauczycielem. Kiedy będzie mogła mówić ze mną? — To zależy od tego, kiedy rozpocznę naukę i ile godzin dziennie jej poświęcimy. — Ta dziewczyna zawładnęła całym moim sercem. Nie mogę doczekać się, kiedy mi sama powie, że chce zostać moja żoną. Dlatego rozkazuję ci przystąpić do nauki już od dzisiaj. — Będę posłuszny, o panie! — Czy trzy godziny dziennie wystarczą, niewolniku? — Jeżeli będę mówił z nią trzy godziny dziennie, za tydzień niewolnica powie ci, że doznasz szczęścia. Ale kobiety takie jak ona nie przywykły do widoku mężczyzn nieodzianych. W takim stroju jak mój... — Zaraz dostaniesz inną odzież, znacznie lepszą, i nie powrócisz już do lochu. Otrzymasz też, ile chcesz mięsa, ryżu i wody. — Dzięki ci, panie. — Nie mam czasu asystować przy nauczaniu.. Wyznaczę eunucha, który będzie was strzegł. Chodź ze mną, niewolniku! — Czy mogę powiedzieć jej, co łaska twoja postanowiła? — Powiedz. Hrabia zwrócił się do Emmy: — Niestety, muszę teraz odejść. Wkrótce pomówimy dłużej. Sułtan pozwolił mi uczyć senioritę jego języka. Co dzień będziemy spędzali trzy godziny razem. Musimy być cierpliwi. I jeszcze jedno: jest szansa uratowania się. Miałem zamiar uciec stąd dzisiaj wieczorem. Może plan ten jeszcze się powiedzie. Kiedy wyszli z komnaty, sułtan polecił pierwszemu napotkanemu służącemu, by zdjął łańcuchy z nóg więźnia, dał mu porządny przyodziewek i pożywną strawę. Gdy hrabia przebrał się i posilił, sułtan wezwał go do siebie, a potem zaprowadził do skarbca i zamknął za nim drzwi. Don Fernando zastał Emmę na tym samym miejscu co przedtem, mocno zawoalowaną. Naprzeciw niej siedział czarny eunuch. Murzyn wiedział, że starzec jest niewolnikiem; podniósł się na jego widok i rzekł wyniośle: — Masz być jej nauczycielem?
— Tak — przytaknął hrabia. — Ale pozostanie pod welonem. — Oczywiście. — Nie masz prawa jej dotknąć. — Ani mi to w głowie. — I nie masz prawa mówić z nią nic złego o nas. — Skąd będziesz wiedział, czy mówię coś dobrego czy złego? Nie rozumiesz przecież naszego języka. — Wyczytam to z twojej miny. Murzyn nie był taki głupi, na jakiego wyglądał. Rozłożył obok niewolnicy koc i zwrócił się do hrabiego. — Oto twoje miejsce. Tak rozkazał sułtan. Siadaj i zaczynaj. — Czy lekcja ma trwać trzy godziny? — zapytał hrabia. — Tak. — Jak to określisz? — Za pomocą tego oto zegara. Z fałdów swego ubrania wyciągnął piaskową klepsydrę. Don Fernando rozpoczął: — A więc, droga Emmo, możemy mówić teraz z sobą przez trzy godziny. Murzyn nas nie rozumie i nikt nam nie będzie przeszkadzał. Musimy tylko pozorować lekcję. Dlatego od czasu do czasu wymienię jakiś wyraz w ich języku i będziesz go musiała powtórzyć. A teraz do rzeczy. Żyliście zatem przez osiemnaście lat na bezludniej wyspie? — Tak. Gdy nas na nią wysadzono, była bezludna i pusta. Udało nam się jednak ją zalesić. Cały nasz wysiłek szedł w tym kierunku, by zdobyć drewno na budowę łódki czy tratwy. — Ale co było przedtem? Emma zaczęła opowiadać. To, czego się dowiedział, przejęło hrabiego do głębi i wyjaśniło mu wiele spraw. Dopiero teraz uświadomił sobie w pełni, jakim łotrem był Cortejo, upewnił się, że Alfonso nie jest jego bratankiem, i wierzył, że to Mariano jest owym zamienionym chłopcem. Całą siłą woli opanowywał się, aby zachować całkowicie obojętną twarz. W pewnej chwili przerwał Emmie i powiedział kilka zdań w narzeczu sułtana. Wytłumaczywszy ich znaczenie, kazał dziewczynie nauczyć się tych wyrażeń na pamięć. Było to coś w rodzaju: „Jesteś wielkim władcą; jesteś rozkoszą kobiet; widok twój napełnia radością mą duszę; bądź litościwy, a pokocha cię me serce". Emma doszła w swej opowieści do chwili, w której wylądowali na wyspie. — Gdzie ona leży? — zapytał hrabia. — Nie mieliśmy pojęcia. Dopiero po upływie wielu lat udało się Sternauowi z obserwacji gwiazd i innych znaków, które nie są mi znane, ustalić, że jesteśmy na czterdziestym stopniu szerokości geograficznej, o jakieś sto dwadzieścia dwa stopnie na zachód od południka Ferro i o sto trzynaście stopni na południe od wyspy Stero, a do Wyspy Wielkanocnej — piętnaście stopni na południe i trzynaście na wschód i że moglibyśmy dotrzeć do niej, gdybyśmy mieli dosyć drzewa do zbudowania tratwy. — Co za tragedia! Ratunek był tak blisko, a jednocześnie tak daleko! — A zresztą, gdybyśmy nawet mieli budulec, brakowało nam narzędzi do jego obróbki. Dopiero z biegiem czasu udało się tak
wyostrzyć odłamki raf koralowych, że mogły zastępować siekiery i noże. Obcinaliśmy dolne gałęzie krzaków, które rosły na wyspie, i w ten sposób wyhodowaliśmy je na drzewa. — A czym się żywiliście? — Najpierw korzeniami, owocami i jajami. Odkryliśmy również rodzaj muszli, których zawartość przypominała ostrygi. Później zaczęliśmy wyrabiać sieci i wędki, by łapać ryby. Nauczyliśmy się robić strzały i wiązać łuki, aby strzelać do ptactwa. Poznaliśmy na wyspie pewien rodzaj królików; stały się naszym przysmakiem. — Przysmakiem? Przypuszczam, że Landola nie zostawił wam krzesiwa. — Och, ogień zdobyliśmy bardzo szybko. Sternau zwiedził sporo krajów, których ludność krzesała go z dwóch kawałków drewna. — A jak było z ubraniem? — Zniszczyły się jeszcze na statku, odzież mężczyzn przegniła niemal zupełnie. Nauczyliśmy się więc wyprawiać i zszywać skórki królicze. Mieszkania mieliśmy bardzo prymitywne: lepianki z otworami zamiast okien. Kawalerowie jadali u małżeństw. — U małżeństw? Ach, rozumiem — uśmiechnął się po chwili. — Niedźwiedzie Serce wziął za żonę Karię, córkę Miksteków. Indianie zawierają małżeństwa bez żadnych ceremonii. A to drugie małżeństwo? Milczała przez chwilę. Gdyby hrabia mógł dojrzeć jej twarz pod welonem, zauważyłby, że się zaczerwieniła. — Ach, panie hrabio —odezwała się wreszcie. —Niechże pan uświadomi sobie nasze położeniel Byliśmy samotni i zdani tylko na siebie. A kochaliśmy siętak bardzo, ja i Antonio. Postanowiliśmy zostać mężem i żoną. Reszta towarzyszy niedoli aprobowała naszą decyzję. Wierzyliśmy, że gdy tylko odzyskamy wolność, ksiądz pobłogosławi nasz związek. Czy zobaczę jeszcze kiedyś mego Antonia i pozostałych przyjaciół? — Dlaczego więc ich opuściłaś? — To było okropne! Groza mnie przejmuje, gdy o tym myślę. Westchnęła głęboko, boleśnie. Choć okrywał ją welon i szeroka szata, don Fernando zauważył, że drży cała. — Opowiadaj, Emmo! — prosił. — Mimo że ci ciężko, mimo że wspomnienia cię przerażają, musisz mi wszystko wyznać. To, co sam przeżyłem, jest z pewnością nie mniej okropne. — Po wielu latach nasze drzewa wyrosły i zbudowaliśmy tratwę. Narzędzia, jak mówiłam, mieliśmy bardzo prymitywne, kosztowało to więc niemało trudu. Ale wreszcie tratwa była gotowa. Mogła pomieścić nas wszystkich i nasze zapasy. Zaopatrzyliśmy ją w ster, maszt i żagiel uszyty ze skórek króliczych. Postanowiliśmy przepłynąć na niej miejsce, które nawet w czasie pogody jest bardzo burzliwe. W nocy, poprzedzającej nasz wyjazd, zbudziło mnie jakieś wycie. Zaczęłam nasłuchiwać. Rozszalała się burza. Pomyślałam o zapasach, znajdujących się na niej, i postanowiłam zobaczyć, czy też jest dobrze przycumowana do brzegu. Ponieważ mężczyźni dużo w dzień pracowali i musieli odpocząć, nie zbudziłam ich, tylko sama poszłam nad brzeg. Wzburzone fale miotały tratwą na wszystkie strony. Linę cumowniczą upletliśmy ze skórek króliczych. Mogła łatwo pęknąć, bo są one bardzo nietrwałe. Wewnątrz leżała jeszcze jedna lina, chciałam więc ją wydobyć i użyć jako drugą cumę. Ledwie stanęłam na tratwie, olbrzymia fala zerwała linę. Po chwili łódź była już na wzburzonym morzu. Upadłam i straciłam przytomność. Nie pamiętam, co się potem działo, nie pamiętam, w jaki sposób przepłynęłam rafy koralowe. — To łatwo wytłumaczyć. Morze było tak wzburzone, fale tak wysokie, że rafy już nie stanowiły przeszkody. — Jak we śnie słyszałam ryk morza, uderzenia piorunów i widziałam błyskawice, rozdzierające ciemności nocy. Gdy oprzytomniałam, świeciło słońce. Deszcz ustał zupełnie, morze zaczęło się uspokajać. Dla mnie było najważniejsze, że prowiant nie zatonął, że fale go nie zmyły. Jak tratwa zdołała wyjść cało z orkanu? Nie umiałam odpowiedzieć na to pytanie. Ale wyspa zniknęła. Wokół mnie była tylko woda. Co miałam robić? Płakałam i modliłam się na przemian aż do nadejścia nocy. Płakałam i modliłam się przez całą noc i przez następny dzień. Wreszcie, znużona przeżyciami, usnęłam. Gdy się obudziłam, straciłam zupełnie poczucie czasu. I dopiero wtedy pomyślałam o tym, o czym powinnam była pomyśleć przede wszystkim.
— O sterze i żaglach, prawda? — Tak. Wydawało mi się, że burza rzuciła mnie na wschód, więc zaczęłam sterować ku zachodowi. Dopiero potem się przekonałam, że należało postąpić odwrotnie. Natężając wszystkie siły podciągnęłam żagiel. Chociaż nie miałam pojęcia, jak należy obchodzić się z łodzią, udało mi się ustawić go tak, by mogła płynąć na zachód. Dniami stałam przy sterze, nocami przywiązywałam go. Tak przeszło piętnaście dni i piętnaście nocy. Czy mam mówić, co przez ten czas wycierpiałam? To nie do opisania. — Wyobrażam sobie, droga Emmo. Godne podziwu, że nie zginęłaś w tych warunkach i nie straciłaś zmysłów. — Szesnastego dnia ujrzałam statek. Jego załoga również spostrzegła moją łupinę. Był to okręt holenderski, który płynął do Batawii. Wzięli mnie na pokład. Dowiedziałam się od kapitana, że jesteśmy między Karolinami, a dokładniej przy Wyspach Pala. Jego zdaniem burza gnała tratwę z niesłychaną szybkością w kierunku zachodnim. Nakarmiono mnie i napojono, a krawiec okrętowy uszył mi suknię. Kapitan pocieszył mnie, że w Batawii znajdę z pewnością pomoc. Gdyśmy płynęli przez Cieśninę Sunderską, napadł na nas jeden z chińskich okrętów korsarskich. Grasuje ich sporo w tamtych stronach. Piraci odnieśli zwycięstwo i wycięli w pień załogę. Tylko mnie oszczędzono. Dalej już pan wie, don Fernando. Kiedy przypłynęliśmy na Cejlon, zostałam sprzedana. Emir odstąpił mnie sułtanowi Hararu. To wszystko. — Drogie dziecko — rzekł hrabia łagodnie. — Bóg jest dobrotliwy, każde zło potrafi zmienić na dobro. Kto wie, czy wam wszystkim razem udałoby się dotrzeć do jakiejś wyspy? Pismo Święte mówi: „Z wiatrów czyni anioły, z płomieni swe sługi". Burza zagnała cię na zachód. Znalazłaś mnie. Wierzę, że wszystko dobrze się skończy. — Ach, gdyby miał pan rację! Wolę umrzeć, don Fernando, niż zostać żoną tego człowieka. — Nie umrzesz i nie będziesz do niego należała. Dziś w nocy uciekniemy. Spotkałem w tutejszym więzieniu dzielnego człowieka, który pochodzi z Manresy, niedaleko Rodrigandy. Ten łotr Landola i jego sprzedał, ponieważ był niewygodny dla Gasparina Corteja. Mam wrażenie, że wszyscy mieliśmy był zgładzeni i tylko chciwość Landoli uratowała nam życie. Z Hiszpanem, który się nazywa Mindrello, postanowiliśmy uciec dzisiejszej nocy. — W jaki sposób? — Powiedziałbym ci chętnie, ale patrz, Murzyn wyciąga klepsydrę po raz drugi, piasek już się kończy. — Nic jeszcze nie wiem o pańskim losie i przygodach. — Opowiem ci wszystko, ale nie teraz. Mamy jeszcze do dyspozycji tylko kilka minut. Musimy powtórzyć zdania, których masz się dzisiaj nauczyć. Przyjdę wieczorem do ciebie. Gdyby coś mi przeszkodziło, zobaczymy się jutro, na lekcji. Zaczął powtarzać z Emmą zdania, których się miała nauczyć na pamięć. Eunuch kiwał z zadowoleniem głową. Gdy upłynęły trzy godziny, podniósł się z godnością i rzekł rozkazującym tonem: — Czas twój minął. Chodź ze mną! Hrabia wstał z koca i podszedł ku wyjściu. Przy drzwiach spotkał sułtana. — Na Allacha! Jesteście punktualni — powiedział władca Hararu, po czym zwracając się do eunucha, zapytał: — Czy słyszałeś wszystko? — Wszystko, panie — odparł piskliwym głosem. — Czy mówił o mnie dobrze czy źle? — Dobrze, nawet bardzo dobrze! — Jesteś tego pewien? — Najzupełniej. Przecież słyszałem na własne uszy. Sułtan skinął głową z zadowoleniem i spytał hrabiego:
— Czy się czegoś nauczyła? — Tak. — Czego? Czy mogę wiedzieć? — Jeżeli taka twoja wola... Mówiłem z nią bardzo wiele o tobie. Zapytaj, za kogo cię uważa. Sułtan zwrócił się do dziewczyny: — Powiedz, kim jestem? Hrabia skinął głową i Emma wypowiedziała w języku sułtana pierwsze wyuczone zdanie: — Jesteś wielkim władcą. Sułtan uśmiechnął się szeroko. — Czy umie jeszcze coś? — Zapytaj, czy uważa, że jesteś uprzejmy. — Czy sądzisz, że jakakolwiek kobieta mogłaby mnie nienawidzieć lub mi się oprzeć? — Jesteś rozkoszą kobiet — brzmiała odpowiedź. — Zapytaj, czy czuje tę rozkosz — rzekł don Fernando. — Widok twój koi mą duszę — wyrecytowała Emma. Sułtan był zachwycony rezultatem pierwszej lekcji. Poklepał jeńca po ramieniu, co mu się nigdy dotąd nie zdarzyło, i powiedział protekcjonalnym tonem: — Jesteś najlepszym nauczycielem, jakiego można sobie wyobrazić. Niewolnica dziś jeszcze zostanie moją żoną, ty zaś będziesz nagrodzony nie jak niewolnik, lecz jak człowiek wolny. — Dzięki ci, ale nie spiesz się zbytnio. Pomyśl o tym, że serce jej jest jeszcze przy tych, z którymi wyrosła i żyła, i że dopiero dziś stała się twoją własnością. Bądź jeszcze przez kilka dni cierpliwy. Im więcej będziesz okazywać przyjaźni i serdeczności, tym łatwiej zdobędziesz jej serce. Zapytaj sam, a przekonasz się, że przyzna mi rację. Sułtan zwrócił się znowu do Emmy: — Czy to prawda, że prosisz o zwłokę? . — Bądź litościwy, a serce moje cię pokocha — brzmiało ostatnie wyuczone zdanie. — Kocha mnie, chce mnie kochać! — zawołał sułtan. — Uczynię to, o co mnie prosi. Ty zaś będziesz mieszkał w drugim pałacu. Nie wolno ci go opuszczać, musisz być stale do mojej dyspozycji. Określenia „pałac" nie należało brać dosłownie. Była to po prostu oficyna głównego budynku, a w pokoju przeznaczonym dla don Fernanda stała otomana i nic więcej. Sułtan był dziś przyjaźnie usposobiony do jeńca, tak srogo ukaranego wczoraj. Hrabia przekonał się o tym, gdy przyniesiono mu fajkę i porcję tytoniu. Palenie sprawiło mu niewysławioną rozkosz; wszak był tego pozbawiony przez wiele lat. Wyszedł przed dom i przysiadł na progu. Jakże zmieniła się od wczoraj sytuacja. Miał nadzieję, że wszystko skończy się dobrze i ucieczka się uda. Wnet utwierdził się w tym przekonaniu. Ledwie zaczęło zmierzchać, sprowadzono z pastwiska cztery wielbłądy i umieszczono je w szopie wraz z uprzężą. — Dlaczego wielbłądy nie zostają na pastwisku? — zapytał don Fernando człowieka, który je przyprowadził. — Taki jest rozkaz sułtana. Jutro rano wyjeżdża ze swoją najstarszą żoną do jej ojca, u którego ma ona zostać jakiś czas. Kazano mi przygotować dwa siodła męskie, lektykę damską i siodło do ładowania ciężarów. Sułtan, jak widać, usuwał pierwszą żonę, pragnąc cały swój czas poświęcić nowej niewolnicy. Hrabia był uszczęśliwiony! Dwa siodła to przecież w sam raz dla niego i Mindrella, lektyka dla Emmy, na czwartym zwierzęciu można będzie ulokować rzeczy
potrzebne do drogi. — Czy mogę ci pomóc? — zapytał wielbłądnika. — Dobrze! Jestem zmęczony i chciałbym się prędko położyć. Hrabia nakarmił i napoił wielbłądy, a potem zaproponował poganiaczowi, że będzie spać przy nich, aby się ulubieńcom sułtana nic złego nie przytrafiło. Fajka, napełniona tytoniem, była nagrodą za tę przysługę. Tymczasem Mindrello siedział samotnie w swej celi i z utęsknieniem wyczekiwał zmroku. Gdy wieczór według jego obliczeń nastał, odsunął kamień, który przysłaniał otwór prowadzący do lochu hrabiego. — Don Fernando! — zawołał półgłosem. Nie było odpowiedzi. — Don Fernando! — powtórzył. Znowu milczenie. — Panie hrabio! Senior, don Fernando! Nikt się nie odzywał. — Co to znaczy, na Boga! — przeraził się Hiszpan. — Czy mu się coś stało? Czy go wyciągnięto z lochu? Tak czy owak byłoby to dla nas obu nieszczęście. Muszę przedostać się do jego celi! Wyciągnął jeszcze jeden kamień ze ściany i zszedł do lochu. Hrabiego nie było, na ziemi leżały jedynie pozabijane szczury. Pełen niepokoju i rozpaczy, wrócił do swojej nory i czekał. Ale nie mógł usiedzieć na miejscu. Wdrapał się ku wyjściu i ukryty za kamieniem — sam nie mógł go usunąć — zaczął nasłuchiwać. Panowała jednak głucha cisza. Czekał w trwodze i zgryzocie. Tracił już nadzieję, gdy nagle usłyszał jakieś szmery. Ktoś chodził koło głazu. Kto to może być? Kat czy hrabia? Po chwili zapukano kilkakrotnie w kamień, po czym ktoś spytał szeptem: — Mindrello, czy to ty? — Tak, to ja, senior. — Pomóż mi odsunąć kamień, sam nie poradzę. Wspólnym wysiłkiem odsunęli kamień i Mindrello wydostał się na zewnątrz. — O Dios, co się strachu najadłem! Zaglądałem do pańskiej celi, don Fernando, ale nie znalazłem tam pana. Gdzie pan przepadł? — Wezwano mnie do sułtana. Przeżyłem wiele, mój drogi. Opowiem ci to później. Dla odwrócenia podejrzeń umieścili kamień na dawnym miejscu, po czym udali się w kierunku pałacu. Przy bramie stał szyldwach. Otaczały ich egipskie ciemności. Podczołgali się do wartownika. Hrabia błyskawicznie chwycił go za gardło tak mocno, że ten nie mógł odetchnąć i otworzył usta. W jednej chwili zakneblowali mu je, a później całego skrępowali i niby kukłę zanieśli do szopy, w której czekały wielbłądy, osiodłane już przedtem przez hrabiego. Droga stała przed nimi otworem. Po cichu dostali się do przedsionka sali przyjęć. Hrabia zdjął nóż ze ściany, chciał bowiem na wszelki wypadek mieć broń przy sobie. Gdy odsunął parawan zastępujący drzwi, stwierdził, że' sypialnia sułtana jest pusta. — Jeszcze nie śpi — szepnął. — Znajdziemy go chyba u niewolnicy, która mieszka w skarbcu, tu niedaleko — pokazał ręką. — Więc tam jest skarbiec? Do diabła, wygodne urządzenie! — Byłem w nim dzisiaj przez trzy godziny. Wszystko pójdzie dobrze. Chodźmy! Podeszli do drzwi. Przez szparę wydostawała się jasna smuga światła, mogli więc wyraźnie zobaczyć wnętrze komnaty. Emma spoczywała na kanapie, w pewnej odległości siedział zapatrzony w nią sułtan. Hrabia szepnął do Mindrella: — Sułtan odwrócony jest do nas plecami. Sprawdziłem dziś, że te drzwi otwierają się bez szmeru. Chodzi tylko o to, aby Emma nie