alien231

  • Dokumenty8 985
  • Odsłony462 890
  • Obserwuję286
  • Rozmiar dokumentów21.8 GB
  • Ilość pobrań382 164

Mostowicz A. - O tych co z kosmosu

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :4.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Mostowicz A. - O tych co z kosmosu.pdf

alien231 EBooki M MO. MOSTOWICZ A.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 194 stron)

Spis treści Rozdział I Wstęp informacyjny i polemiczny . . . . . . . . . . 3 Rozdział II Od trzeciego do czwartego świata . . . . . . . . . . 19 Aneks do rozdziału II . . . . . . . . . . . . . . 57 Rozdział III Przedhistoryczny komiks . . . . . . . . . . . . . 59 Aneks I do rozdziału III . . . . . . . . . . . . . 71 Aneks II do rozdziału III . . . . . . . . . . . . . 73 Rozdział IV Deus est machina? . . . . . . . . . . . . . . . 96 Rozdział V Sumer i dwunasta planeta . . . . . . . . . . . . 128 Rozdział VI O statkach kosmicznych w starych tekstach hinduskich . . . 155 Rozdział VII Co śmiem myśleć? . . . . . . . . . . . . . . .163

Rozdział I Wstęp informacyjny i polemiczny Podtytuł tej książki — „Spór o paleoastronautykę” wymaga chyba kilku słów wyjaśnienia. Od szeregu lat dyskutowane są z dużym zaangażowaniem i zapałem, zarówno wśród specjalistów, jak i wśród laików, hipotezy głoszące, że kiedyś — w bliżej nieokreślonej przeszłości — lądowali na naszej planecie przedstawiciele jakiejś pozaziemskiej cywilizacji rozporządzający olbrzymimi możliwościami technicznymi, jak też olbrzymią wiedzą. Powstała nawet cała gałąź badań poświęconych tym hipotezom, nazwana paleoastronatyką. Dalszym już tematem dyskusji jest pytanie czy, jeśli przepuszczenia odpowiadają faktom, owi kosmiczni goście bawili na naszej planecie tylko raz, czy też odwiedzali ją kilkakrotnie. Jedni przyjmują tę hipotezę za pewnik, znajdując mnóstwo dowodów utwierdzających ich w tym przekonaniu. Inni wyśmiewają się z tego i widzą tu jedynie bajkę epoki lotów kosmicznych. Oto pierwszy i podstawowy punkt sporu o paleoastronautykę. Jedni głoszą, że po wylądowaniu na Ziemi goście z kosmosu zabrali się czym prędzej do przyspieszenia rozwoju biologicznego i cwilizacyjnego tej planety. Inni uważają, że jeśli nawet kiedyś wylądowali u nas pozaziemscy przybysze, to nie ma żadnych dowodów na ich ingerencję w nasze sprawy. Poza tym podobne twierdzenie obraża naszą dumę, jako że pozbawia nas przekonania, iż sami we wszystkim potrafimy sobie dać radę. Oto druga podstawa sporu. Pokaźna grupa naukowców i popularyzatorów sądzi, że wiele zagadek przeszłości (bo przyznają, że przeszłość jest takich zagadek pełna) można by wyjaśnić, gdyby założyć istnienie - w dawnych, przedhistorycznych czasach - jakiejś rozwiniętej cywilizacji, która swoim zasięgiem obejmować miałaby niemałą część kuli ziemskiej. Inni twierdzą, że po to, by zagadki te wyjaśnić, nie musimy uciekać się do tego rodzaju założenia. Oto więc i trzeci, nader sporny problem. Ale problemy te można właściwie sprowadzić do jednego: do odpowiedzi na pytanie, czy wszystko w dziejach ludzkości jest jasne, czy już wszystko o naszych pradziejach wiemy. Jak więc widać, tematów do lektur nie brak. Światowa literatura naukowa i popularyzatorska służy w tej mierze bogatymi i pasjonującymi materiałami. Na tematy będące przedmiotem podobnych kontrowersji ogłosiłem wiele publikacji w naszej prasie, wydałem nawet książkę poświęconą tej problematyce („My z kosmosu”). Zarówno w publikacjach, jak i w książce, przedstawiłem się jako zwolennik hipotezy głoszącej konieczność pewnej rewizji poglądów nauki na dzieje człowieka i na dzieje jego planety. Książka niniejsza jest dalszym ciągiem mojej wypowiedzi w dyskusji poświęconej tej tematyce, tylko że tym razem pogląd mój wypowiadam cudzym, w jakimś sensie, głosem. Tę zapowiedź trzeba wyjaśnić. Wiadomo, że nie jestem jedynym w naszym kraju autorem, który pisze na te tematy. Andrzej Donimirski („Przybysze z kosmosu”), Lucjan Znicz („Goście z kosmosu”) czynią to od lat z dużym uporem i przedstawiają, podobnie jak ja, wiele argumentów przemawiających za słusznością tezy, iż w naszej wiedzy o przeszłości jest mnóstwo jeszcze kart nie zapisanych, względnie źle zapisanych. Pisząc o tych sprawach wszyscy korzystamy z jakichś określonych źródeł. Są nimi najczęściej publikacje zagraniczne ukazujące się - z rosnącym nasileniem - już to w Stanach Zjednoczonych, już to w Związku Radzieckim, we Francji, Anglii, RFN... No i cytujemy, cytujemy... Tym razem jednak zaproponowałem wydanie książki, w której zamiast odwoływania się do wyrykowych cytatów (nigdy nie wiadomo, czy nie oderwanych od całości) znalazłyby się obszerne streszczenia całych książek, które ukazały się poza granicami naszego kraju, poświęconych mniej czy bardziej tematyce paleoastronautycznej, a w każdym razie rewidujących (?) wiele poglądów na naszą i naszej planety przeszłość. Wybrałem, rzecz jasna, książki najbardziej zdaniem moim frapujące, najlepiej udokumentowane, najciekawsze, których autorzy zapewniają rzeczowość, fachowość i wysoki poziom wiedzy. Oto dlaczego tym razem wypowiadam się „cudzym głosem”. Zamiast normalnej kompilacji, do której czytelnicy są przyzwyczajeni, a może są i nią znudzeni, znajdą się w tym opracowaniu pełne poglądy kilku autorów na tematy nas interesujące. Są to, nie muszę chyba podkreślać, materiały, których autorzy są w każdej z poruszanych dziedzin znacznie bardziej kompetentni ode mnie. Niemałą w realizacji tej propozycji rolę odegrał także fakt, iż książki te nie mają obecnie większych szans na ich ukazanie się w naszym kraju. Kłopoty dewizowe wydawców ograniczają możliwości w tej dziedzinie do minimum. Szerszej prezentacji autorów dokonuję na początku każdego rozdziału (każdy bowiem rozdział

poświęcony jest w zasadzie jednej książce). Tutaj zapowiedzieć jedynie chciałbym poszczególne pozycje, tak aby czytelnicy zorientowali się w charakterze tej lektury. Rozdział drugi stanowi obszerne (najobszerniejszy to zresztą rozdział) streszczenie książki Josepha Blumricha - „Kaskara i siedem światów” (rok wydania - 1980). J. Blumrich znany jest czytelnikowi polskiemu dzięki swojej współczesnej interpretacji biblijnej wizji proroka Ezechiela. Tym razem publikacja dotyczy weryfikacji, w świetle najnowszych zdobyczy nauki, legend indiańskich związanych z pogrążeniem się w Pacyfiku wielkiego kontynentu i osiedleniem się Indian w Ameryce. Związany z tym rozdziałem jest rozdział trzeci. Stanowi on streszczenie pracy pani Christine Dequerlor - „Ci bogowie przybyli z daleka” (rok wydania - 1977). Ta książka znanej amerykanistki poświęcona jest niezwykłym petroglifom (rysunkom naskalnym), które autorka przypadkowo odkryła gdzieś w Andach peruwiańskich. Załączone ilustracje obrazują niezwykłą doniosłość odkrycia, które stało się udziałem francuskiej autorki. Rozdział czwarty zawiera streszczenie książki dwóch Anglików - Rodneya Dale'a i George'a Sassoona zatytułowanej „Maszyna do produkcji manny” (rok wydania - 1978). Zamieszczono tu analizę tekstów biblijnych oraz kabalistycznych w świetle współczesnej biochemii. Autorzy dochodzą do wniosku, że biblijna manna nie była produktem naturalnym, lecz że fabrykowano ją za pomocą specjalnej maszyny. Rozdział piąty zawiera materiały pochodzące z dwóch źródeł. Jego osnowę stanowi wydana w 1978 roku (w USA) książka „Dwunaste ciało niebieskie”, której autorem jest Amerykanin Zacharia Sitchin. Poza tym streszczone zostały również duże fragmenty książki Maurice'a Chatelaina - „Czas i przestrzeń” (Paryż - 1979). Książka Sitchina poświęcona jest cywilizacji sumeryjskiej; Chatelain zajął się głównie analizą niezwykłej wiedzy astronomicznej i matematycznej tego ludu. Wreszcie rozdział szósty zawiera streszczenie dwóch referatów uczonego hinduskiego Dileepa Kumara Kanjilala - „Latające aparaty w staroindyjskich tekstach” oraz publikacji ogłoszonych przezeń pod tym samym tytułem w latach 1980 i 1981. W rozdziale siódmym (i zarazem ostatnim) zamieściłem mój komentarz do poruszanych w książkach tych problemów oraz przyczynki będące w jakimś sensie podsumowaniem pewnych spostrzeżeń i lektur. Szczególnie dotyczy to biogenezy. W rozdziale tym znalazło się również streszczenie książki Louis Claude Vincenta - „Raj utracony Mu” (z 1981 r.) będącej niejako uzupełnieniem pracy Josepha Blumricha. Tyle, jeśli idzie o koncepcję i charakter mej książki. Uważałem, podkreślam raz jeszcze, że uczciwszą rzeczą będzie, jeśli autorzy uznani powszechnie za kompetentnych w sprawach, których książka ta dotyczy, wyrażą swoje poglądy swoimi słowami. Nikt z nas piszących na te tematy w Polsce nie jest w tych właśnie dziedzinach ani specjalistą, ani badaczem, dlatego też odwołanie się do opinii autentycznych badaczy i specjalistów i oddanie im samym, w jakimś sensie, głosu, wydało mi się rzeczą jak najbardziej właściwą. * * * Tytuł niniejszego rozdziału zapowiada, oprócz informacji, również i polemikę. W roku 1980 ukazała się nakładem PIW zbiorowa praca pod redakcją prof. Andrzeja Wróblewskiego pt. „Z powrotem na Ziemię”. Praca ta (ośmiu autorów) poświęcona jest jednej właściwie sprawie (a może obsesji?): udowodnieniu mianowicie, że wszystko, co na wspomniane tu tematy paleoastronautyczne wyszło spod pióra Ericha von Daenikena jest bzdurą, nierzetelnością i nieuctwem, a nawet świadomym wprowadzaniem w błąd. Od dawna orientują się czytelnicy w naszym kraju, że tematyce związanej z poruszonymi tutaj problemami przydano nazwę „hipotez daenikenowskich” od nazwiska Daenikena, którego dwie książki ukazały się w Polsce. Jak to już wielokrotnie i z uporem, być może godnym lepszej sprawy, podkreślałem, obarczanie tego autora wyłączną odpowiedzialnością za głoszenie podobnych poglądów, jest chwytem polemicznym poniżej pasa. Wiadomo bowiem, że ojcostwo tych wszystkich teorii czy hipotez należy rozdzielić co najmniej pomiędzy kilkunastu autorów-popularyzatorów jak i fachowców, uczonych jak i laików-publicystów. Nie Daeniken pierwszy hipotezy te głosił. Jest on jedynie świetnym popularyzatorem, który lepiej czy gorzej wykorzystuje to, co odkryli, zobaczyli, obliczyli, wykopali czy wyśledzili inni. Ogień antydaenikenowskiej artylerii ośmiu naszych naukowców skierowany jest wszakże tylko przeciwko tezom zawartym w dwóch przetłumaczonych na polski książkach Ericha Daenikena. Zauważmy jeszcze, że autor „Wspomnień z przyszłości” wydał ponadto w zakresie interesującej nas tematyki siedem innych książek. Gdyby więc autorzy „Z powrotem na Ziemię” zadali sobie trud ich przejrzenia, znaleźliby materiał znacznie bogatszy. Zresztą celem wspomnianej publikacji było poddanie surowej krytyce nie tylko książek i argumentów

E. Daenikena, ale i wszystkich w ogóle, którzy się podobną tematyką w swojej twórczości zajmują. Dali temu wyraz w wywiadzie dla prasy dwaj współautorzy książki. Niestety, nie mogę więcej miejsca poświęcić analizie metod argumentacji, czy też analizie treści wydanej przez PIW pracy, chociaż w jakimś sensie cała niniejsza publikacja ma charakter polemiki z książką „Z powrotem na Ziemię”. Takim bezpośrednim nawiązaniem do tej książki jest rozdział piąty omawiający rozważania hinduskiego specjalisty w zakresie sanskrytu na temat tego czy, jak często, gdzie i w jakiej formie stare teksty hinduskie zajmują się obiektami latającymi. Porównanie artykułu prof. Eugeniusza Słuszkiewicza (ze zbiorku „Z powrotem na Ziemię”) z pracą prof. D.K. Kanjilala pozostawiam czytelnikowi. W tym miejscu chciałbym tylko jeszcze zacytować króciutki fragment z wydanej nakładem PIW-u (1985) książki Johna Taylora (znakomitego skądinąd matematyka, profesora w King's College, University of London i uniwersytetu w New Jersey) noszącej tytuł: „Czarne dziury: koniec wszechświata?”. Autor ten pisząc o dawnych źródłach, gdzie znajdują się opisy statków kosmicznych odwiedzających Ziemię i mających kontakt z ludźmi nie pomija oczywiście starych ksiąg hinduskich: „Samarangana Sutrodhara posiada całe rozdziały opisujące statki powietrzne, których ogony bluzgały ogniem i żywym srebrem. Święta hinduska epopeja Mahabharata pochodząca z ok. 3000 roku przed naszą erą (tu prof. Taylor pomylił się. Mahabharata jest znacznie młodsza A.M.) zawiera różnorodne opisy maszyn latających, które mogły pokonywać olbrzymie odległości, jak również posuwać się do przodu, do góry, w dół z godną pozazdroszczenia zwrotnością.” Kilku jednak spraw nie mogę pozostawić całkowicie bez odpowiedzi i spróbuję słabych sił laika w dyskusji z fachowością specjalistów - autorów książki wydanej przez PIW. Na chwilę jeszcze wrócę do uwag ogólnych, które być może są w całej tej sprawie najważniejsze. Podkreślam z całym naciskiem - nie jest rzeczą fair wyśmiewanie się z Daenikena, krytykowanie przytaczanych przezeń dowodów, wykazywanie nieuctwa jego argumentacji, skoro wiadome jest powszechnie, że nie jest on za te dowody czy argumenty odpowiedzialny. Bez specjalnego wysiłku mógłbym, rozdział po rozdziale, wymienić badaczy czy naukowców w całym tego słowa znaczeniu, którzy przed Daenikenem. pierwsi odnaleźli w piramidach, bądź w Stonehenge, bądź w Ameryce Południowej, bądź w Mezopotamii, bądź w legendach czy w starych, „świętych” tekstach dowody przemawiające za hipotezami paleoastronautycznymi. „To o nich piszcie panowie” - chciałoby się powiedzieć - a nie o von Daenikenie. Czy godzi się pisać o epidemii „daenikenitis” (prof. Andrzej Wróblewski we wstępie), skoro wiadomo, że wśród pierwszych, którzy o paleokontaktach pisali i starali się je udowodnić, był sam wielki Carl Sagan, astronom amerykański, twórca „Vikingów”, który nie tylko wskazał kilka systemów gwiezdnych, skąd owi hipotetyczni astronauci mogliby przybyć, ale także wyliczył częstotliwość ich wizyt na Ziemi, zaś dowody ich ofiecności znalazł właśnie w dziejach Sumerów. To wszystko można przecież przeczytać w książce J.S. Szkłowskiego (,,Wszechświat, życie, myśl”) wydanej w Polsce w roku 1965, a napisanej bodaj pięć lat przed ukazaniem się pierwszej książki Daenikena. Na stronach 357 i 358 polskiego wydania tej pracy znaleźć można to, co przed chwilą napisałem. Czy to ma oznaczać, że co wolno Saganowi, tego nie wolno Daenikenowi? Notabene, na dwóch poprzednich stronicach tej książki, która powinna być znana wszystkim autorom „Z powrotem na Ziemię”, mowa jest o hipotezach Matesa Agresta z roku 1959! A Mates Agrest (cytuję teraz Szkłowskiego:) „przyjmuje, że wiele dziwnych zdarzeń opisanych w Biblii, jest związanych z przybyciem na Ziemię kosmonautów z innej planety. Tak np. okoliczności zburzenia miast Sodoomy i Gomory w dużym stopniu przypominają opis wybuchu jądrowego, podawany przez obserwatorów o niskim poziomie kultury... Wszelkie „wniebowstąpienia” mieszkańców Ziemi (na przykład wniebowstąpienie Enocha) stanowią według Agresta porwanie przez kosmonautów („aniołów”) poszczególnych mieszkańców Ziemi na pokład statku kosmicznego. Agrest uważa, że podobnie można wytłumaczyć powstanie wielu legend biblijnych (str. 355). Nie analizuję teraz, czy hipotezy te są słuszne czy nie. Ale faktem jest, że w rozdziale książki „Z powrotem na Ziemię” zatytułowanym „Sekrety Biblii i Apokryfów” (napisanym przez Jana Daniela Artymowskiego) nie ma ani słowa o Agreście, natomiast jest naigrywanie się z nieuctwa Daenikena, który wszak powtarza to, co przeczytał właśnie u Agresta. W bibliografii do tego rozdziału też nazwiska Agresta nie znalazłem. A przecież, skoro formułuje się tak ostre zarzuty przeciwko jakiemuś autorowi, należy o samej sprawie, którą się porusza, wiedzieć przynajmniej to, co dostępne jest innym - i tych innych nie traktować jak ignorantów. A więc może nie daenikenitis, tylko agrestitis? Albo saganitis? Druga uwaga ogólna dotyczy celowości takich książek jak „Z powrotem na Ziemię”. Zadaję sobie mianowicie pytanie, co dla uczonego jest rzeczą ważniejszą: udowodnienie, że wśród stu argumentów popularyzatora-laika (tj. E. Daenikena), dziewięćdziesiąt dziewięć jest niepoważnych i niesłusznych, czy też znalezienie wśród wszystkich tych dowodów i argumentów jednego, nad którym warto się zastanowić, czy

aby nie jest on autentycznym zwiastunem czegoś nowego, czego nauka dotychczas nie przewidziała? Myślę, że to drugie jest znacznie ważniejsze. A ważniejsze chociażby dlatego, że owych dziewięćdziesiąt dziewięć fałszywych argumentów obciąża konto tylko i wyłącznie jednego autora popularyzatora, a niedostrzeżenie jednego autentycznego dowodu - obciąża konto całej nauki. Czy muszę tu przypominać wszystkie perypetie radiestezji czy akupunktury? Przecież jeszcze dziś część nauki nie przyjmuje do wiadomości, że różdżkarstwo jest autentyczną wiedzą opartą na zasadach naukowych, która naukowo powinna być wykorzystana. Z drugiej strony pouczająca jest historia odkryć w Glozel (Francja), o czym informuję w ostatnim rozdziale tej książki. W czasie lektury ,,Z powrotem na Ziemię” odniosłem wrażenie, że autorzy jej nie tylko cierpią na obsesję antydaenikenowską (o czym wspominałem), ale wobec wszystkich propozycji czy teorii paleoastronautycznych stosują metody magiczne. U ludów pierwotnych nie wymawia się niektórych słów określających przykrość czy nieszczęście, aby w ten sposóh móc się przed tymi nieszczęściami i przykrościami uchronić. Do takich słów należą np. „choroba” czy „śmierć”, których się nie wypowiada, albo wypowiada się je z odpowiednimi zaklęciami, co ma ratować przed chorobą czy śmiercią. Otóż podobną magię stosują autorzy tej książki. W żadnej z części czy rozdziałów tej publikacji nie jest wymieniany ani jeden autor, ani jeden specjalisia, ani jeden uczony, o podobnych do Daenikena poglądach na sprawy paleoastronautyki. Przecież prosta uczciwość wobec czytelnika wymaga, aby mu powiedzieć, że są uczeni, którzy podzielają podobne poglądy (nie mówiąc już o tym, że są oni ojcami tych poglądów). Pisze profesor Wróblewski we wstępie, że von Daeniken i inni lubią podpierać się fałszywymi autorytetami, czego dowodem jest zrobienie z Kazancewa, który jest powieściopisarzem – profesora. Fałszywe autorytety? Czy mam tu rzeczywiście zacytować te wszystkie nazwiska uczonych, którzy w całej pełni podpisują się pod hipotezami paleoastronautycznymi? W każdej z książek poświęconych tej tematyce pełno przecież takich nazwisk autentycznych ludzi nauki. Nie mniej autentycznych, niż ci, których cytują autorzy „Z powrotem na Ziemię”. Czy wszyscy amerykaniści mają na dzieje Ameryki taki pogląd, jaki w książce tej prezentuje Mariusz Ziółkowski - autor rozdziału „Odkrycie Ameryki, czyli kosmici na krańcach świata”? Zresztą ta magiczna przezorność dotyczy nie tylko nazwisk i autorytetów naukowych, ale także argumentów. Aż dziw bierze, z jaką umiejętnością omijają wszyscy autorzy materiały, które warto przecież dokładniej przeanalizować - jak choćby legendy i mity - pasjonujące i niedoceniane źródło poznania przeszłości człowieka. Mity i legendy są poza strefą zainteresowań autorów tej książki. A petroglify - rysunki naskalne? A owe przedmioty stale i wszędzie odnajdywane, które o tysiąclecia wyprzedzają swój czas? O tym w tej książce również cicho. Lepiej widać nie kusić losu przytaczaniem takich argumentów. * * * Tyle, jeśli idzie o charakter ogólny argumentów, jakimi posługują się autorzy wydanej przez PIW książki. Nie mogę, rzecz jasna, zrezygnować z kilku uwag bardziej szczegółowych. Na wstępie jednak tych szczegółowych spraw, chciałbym kilka słów poświęcić jednej z nich, która nie znalazła miejsca w książce ,,Z powrotem na Ziemię”. Autorzy pominęli bowiem jeden z najciekawszych argumentów swoich przeciwników, a obrońców hipotez paleoastronautycznych. Chodzi mi o sprawę Dogonów, którym poświęciłem sporo miejsca w mojej poprzedniej książce, i którym nie mniej uwagi poświęcają inni autorzy - między innymi oczywiście i von Daeniken. Otóż Dogonowie właśnie są bohaterami obszernego eseju, który znalazł się w „Problemach” z lutego 1980 roku. a którego autorem jest prof. Carl Sagan. (Esej w „Problemach” to przekład z miesięcznika amerykańskiego „OMNI”). Carl Sagan (za chwilę streszczę tok jego ruzumowania) stara się udowodnić, że argument, jaki stanowi niezwykła wiedza astronomiczna i kosmiczna Dogonów nie przemawia za tezą o paleokontaktach. Przypomnę, że chodzi o mit kosmiczny tego ludu afrykańskiego, zamieszkującego republikę Mali, a szczególnie o najistotniejszą i najbardziej frapującą część tego mitu wiążącego obecność człowieka na Ziemi i jego rozwój, z Syriuszem. Konkretnie z Syriuszem B. Syriusz jest według naszej współczesnej wiedzy gwiazdą podwójną, a dla Dogonów jest nawet gwiazdą potrójną. O istnieniu Syriusza B (białego karła) nasza nauka wie dopiero od połowy wieku XIX. Dogonowie zaś - jak twierdzą - wiedzą o nim od dawien dawna i to bardzo dużo - nie wyłączając takich danych, jak jego masa czy czas obrotu wokół Syriusza A. Przy czym ten właśnie obiekt jest centralnym elementem ich gnozy, którą przekazują sobie ustnie z pokolenia na pokolenie. Wobec tego, że Dogonowie są ludem bardzo prymitywnym, i że są analfabetami, zachodziło pytanie, skąd dotarły do nich wiadomości o tym niewidocznym gołym okiem obiekcie niebieskim, który stał się elementem naszej współczesnej wiedzy dopiero niedawno.

Kosmiczna gnoza dogońska została odkryta w latach trzydziestych i czterdziestych naszego wieku przez grupę etnografów francuskich z profesorem Marcelem Griaulem na czele. Uczeni francuscy nie zdawali sobie sprawy z fantastycznej treści mitu dogońskiego i z zagadek, jakie mit ten stawia przed nauką. Dopiero autorzy dwóch książek komentujący mit dogoński w świetle nauki astronomicznej - Eric Guerrier i Robert Temple - wysunęli hipotezę, że tę niezwykłą wiedzę (dotyczy ona zresztą nie tylko Syriusza albo właściwie Syriuszów) przed tysiącami lat przekazali przodkom Dogonów bądź kapłani egipscy, którzy taką wiedzę mogli posiadać tylko od przedstawicieli jakiejś cywilizacji pozaziemskiej, bądź też przedstawiciele tej cywilizacji - bez jakiegokolwiek pośrednictwa. Carl Sagan zagadkę kosmicznego mitu dogońskiego wyjaśnia w następujący sposób: „Dogonowie dysponują wiedzą niemożliwą do uzyskania bez teleskopu. Płynie stąd bezpośredni wniosek, że mieli oni kontakt z wysoko rozwiniętą cywilizacją. Powstaje jednak pytanie, co to była za cywilizacja - pozaziemska czy europejska? Dużo bardziej wiarygodny, niż starożytne kontakty „naukowe” Dogonów z kosmitami byłby stosunkowo niedawny kontakt z wykształconymi Europejczykamii, którzy przekazali Dogonom zdumiewający mit o Syriuszu i jego towarzyszu - białym karle, mit, który ma wszelkie zewnętrzne cechy wyszukanej mistyfikacji. Być może autorem kontaktu byl europejski podróżnik po Afryce, mogli to być także mieszkańcy Afryki Zachodniej, zmuszeni do walki po stronie Francji w czasie pierwszej wojny światowej”. Swoje przypuszczenia, że to od Europejczyków dowiedzieli się Dogonowie o Syriuszu A i B podpiera uczony amerykański nader obszerną dokumentacją. Ale jest to argumentacja na pozór tylko poważna. W rzeczywistości bowiem opiera się na cząstkowej jedynie wiedzy o kosmogonii dogońskiej, ma wiele luk i jest mimo wszystko tak nieprawdopodobna, że nie chce się wierzyć, aby wierzył w nią sam jej autor. Ograniczę się tutaj do kilku tylko kontrargumentów, bowiem miejsce nie pozwala, by na obszerny esej Sagana odpowiedzieć równie obszernym. Wydaje się, iż owe luki w argumentacji Sagana wynikają z tego, iż sprawozdanie etnografów francuskich - Marcela Griaule i Germaine Dieterlen zna on z drugiej bądź nawet z trzeciej ręki. Chyba że celowo pominął wiele arcyważnych aspektów mitu dogońskiego. W każdym razie - z całą pewnością! - lekce sobie waży żmudną, mozolną pracę uczonych francuskich, sądząc, iż w ciągu kilkunastu lat pobytu wśród Dogonów mogliby pominąć współczesny - pośredni lub bezpośredni wpływ nauki europejskiej na dogońską gnozę, gdyby wpływ taki faktycznie miał miejsce; że w setkach ankiet, przeprowadzanych podczas tysięcy godzin trwających rozmów nie dostrzegli śladu kontaktu, który by tak mógł zaważyć na świadomości społecznej tego ludu. Sam Marcel Griaule był przecież jednym z najwybitniejszych etnografów francuskich, a wśród Dogonów pracowała, po kilka miesięcy w roku, w ciągu wielu lat, kilkunastoosobowa grupa badaczy. Sądzić, że mogliby oni pominąć taki fakt, jak niedawne zetknięcie się Dogonów ze współczesną wiedzą astronomiczną, jest argumentem całkowicie oderwanym od rzeczywistości. Co więcej, jest to argumentacja, pozbawiająca uczonych francuskich zasług, jakie mają w odkryciu zupełnie nowych perspektyw badania kultur i cywilizacji afrykańskich. Oto, co czytamy we wstępie do nowego (1970) wydania książki Marcela Griaule'a „Czarne Genezis”: „Książka ta jest ciekawa nie tylko dlatego, że składa hołd afrykańskim kulturom. Jeśli dzisiaj wydaje się ją ponownie, to dlatego, że oznacza ona rewolucję w dziejach odkryć etnologicznych. Tej książce zawdzięczamy podstawowe intepretacje (obserwowanych zjawisk), które dzisiaj stały się już klasyczne i które wtedy, gdy pojawiły się po raz pierwszy, wcale nie były zrozumiałe”. A przecież już po śmierci Griaule'a ukazała się jeszcze jedna książka etnografów francuskich, w której wszystkie obserwacje zostały pogłębione i zyskały jeszcze pełniejszy wymiar. I mieliby badacze francuscy pominąć taką bagatelkę, jak kontakt badanego przez siebie latami całymi ludu, z europejską nauką?!... Bo przecież nie tylko wiedza o Syriuszu zadziwia w micie dogońskim. (Notabene, przeciwko tezie Sagana przemawia także fakt, że badania Syriusza B rozciągają się na przestrzeni pięćdziesięciu przeszło lat i nawei dzisiaj nie są dla laika łatwo dostępne. Musiałby więc to być nie lada astronom, który by przekazał Dogonom wszystko, co współczesna nauka wie o tej gwieździe). Powtarzam: nie tylko o Syriusza chodzi, ale o całą olbrzymią wiedzę astronomiczną tego ludu afrykańskiego oraz, co już Sagan zupełnie pomija milczeniem, o wiedzę dotyczącą pewnych podstawowych zasad podróży kosmicznych, których przecież – gdy Griaule, a później Griaule i Dieterlen pisali swoje prace - ludzkość nawet nie przewidywała. Któżby więc, na Boga, mógł sprawy te wyjaśniać analfabetom z Mali?! A przecież mit kosmiczny Dogonów obejmuje ponadto wiedzę o planetach, o ich obrotach wokół Słońca, o gwiazdach, o galaktykach... Nietrudno nawet doszukać się w ich gnozie wiedzy o dziejach Wszechświata, o big bangu (!), a nawet – o teorii budowy materii. Wszystkie te elementy wiedzy kosmicznej mieliby Dogonom przekazać jacyś przygodni przybysze z Europy, w krótkim czasie miałyby się one utrwalić w pamięci zbiorowej tego ludu, miałyby stać się podstawą wierzeń i obrzędów, treścią wymyślnych

piktogramów i wreszcie stać się tematem rozmów, które - na polecenie starszych ludu - przeprowadzono z Marcelem Griaule? Kto w taką interpretację poważnie uwierzy? Ma oczywiście pełne prawo Carl Sagan pofantazjować sobie dowoli na temat kosmicznej gnozy dogońskiej. Tylko że jeśli pragnąłby na podstawie tego toku rozumowania skompromitować paleoastronautyczną interpretację tego mitu, to nie może w żaden sposób pomijać niewygodnych, nie dających się za pomocą tej metody wyjaśnić, elementów tej niezwykłej wiedzy. Chociażby jeszcze taki fakt, jak obchodzenie przez Dogonów co pięćdziesiąt lat pewnych świąt i zbieranie materialnych dowodów świadczących, że święta te były rzeczywiście obchodzone. A przecież wtedy, gdy Griaule rozpoczynał swoje badania, cała wiedza o Syriuszu B nie miała jeszcze pięćdziesięciu lat, co jest chyba istotne, jako że okres ten zgodnie zresztą ze stanem faktycznym wiążą Dogonowie z okresem jednego obrotu Syriusza B wokół Syriusza A. A ponadto etnografowie francuscy znaleźli dowody świadczące o tym, że takie co pięćdziesiąt lat obchodzone święta mają około tysiącletnią tradycję, co w jakimś pośrednim sensie jest dowodem, iż wiedza Dogonów dotycząca praw rządzących Syriuszem sięga co najmniej dziesięciu wieków. I wreszcie jeszcze jedna kwestia. Zarówno Marcel Griaule jak i Germaine Dieterlen we wszystkich swoich poświęconych Dogonom pracach podkreślają fakt, o którym zdaje się Sagan w ogóle nie wiedzieć. Otóż etnografowie francuscy swoimi obserwacjami i badaniami przeprowadzanymi wśród Dogonów zapoczątkowali nowy kierunek prac nad poznaniem innych afrykańskich kultur i cywilizacji, a w szczególności nad znaczeniem i wagą mitów kosmicznych, które traktowali nader poważnie i które śledzili nie tylko u Dogonów. „...Nie wolno zapominać o istnieniu afrykańskiego mitu kosmicznego i nie wolno sprowadzać go do śmiesznych fragmentów” czytamy we wspomianym wyżej wstępie do nowego wydania książki prof. Marcela Griaule'a. Prawda jest bowiem taka, że wprawdzie głównym przedmiotem badań etnografów francuskich byli Dogonowie, ale przecież nie tylko i nie jedynie oni. Z całym naciskiem podkreślają badacze francuscy, że obserwacje dokonane wśród Dogonów można uogólnić i na pozostałą część ludów Sudanu. Pisze w książce „Czarne Genezis” Marcel Griaule: „Myśl Murzynów Bambara opiera się na takim samym porządku metafizycznym, którego zasady podstawowe są tak samo bogate i które porównać można z zasadami Dogonów... To samo dotyczy Murzynów Boso, którzy zajmują się łowieniem ryb nad brzegami Nigru, Murzynów Kurunda, którzy żyją w centrum pętli tej rzeki... Idzie więc tu nie o jakiś izolowany system myślenia, ale o pewien łańcuch, który w przyszłości będzie coraz dłuższy”. A w zakończeniu swej książki podkreśla uczony francuski raz jeszcze: „Poza tym prace wśród Murzynów Bambara pozwoliły odkryć nowe mity kosmiczne i metafizyczne... można więc stąd wywnioskować, że pod wieloma postaciami obyczaje i zachowania czarnych ludów tego rejonu podlegają w ogólnych zarysach tej samej religii i tej samej myśli dotyczącej porządku świata i ludzkości” (podkr. moje – A.M.). Czyż nie jest więc rzeczą obraźliwą dla badaczy francuskich, jeśli olbrzymią część ich niezwykłego wysiłku sprowadza się do nieświadomie powtórzonych za Dogonami elementów wiedzy astronomicznej świata europejskiego? Nie ulega chyba wątpliwości, że enuncjacja Sagana nie jest kontrargumentem dla wniosków, które z mitu dogońskiego wyciągnęli Eric Guerrier i Robert Temple, a później wszyscy, którzy prace etnografów francuskich poważnie przestudiowali. Tyle o sprawie Dogonów. * * * Nie miejsce tu aby omówić wszystkie argumenty autorów książki „Z powrotem na Ziemię”. Zresztą wiele z ich zarzutów jest z pewnością uzasadnionych. A ponadto na pewno nie dysponuję należytą wiedzą, aby stawać w szranki zasadniczych dyskusji ze specjalistami. Nie pretenduję, powiadam, bynajmniej do posiadania należytej wiedzy, ale sądzę, że nie brak mi pewnej dozy zdrowego rozsądku, do którego chciałbym w kilku wypadkach się odwołać. Czytając, na przykład, rozdział „Zagadki z kraju faraonów” pióra Andrzeja Niwińskiego, archeologa i egiptologa, z podziwem obserwowałem, jak umiejętnie potrafi on ominąć wszelkie rafy czy mielizny, które mogłyby stanowić przeszkodę dla toku jego wywodów. Wszystko jest właściwie jasne i proste. Wszyściusieńko można wyjaśnić i właściwie już wyjaśniono. Piramida Cheopsa nie kryje żadnych zagadek, żadnych tajemnic. Jej budowa nie przedstawia dziś dla nas żadnych niejasności. A każdy, kto by próbował się tu doszukać jakiejś zagadki, jest po prostu niedouczonym prostakiem jak Erich Daeniken... Możliwe, możliwe... Chciałbym tylko, na przykład, widzieć minę tysięcy naszych rodaków płci

brzydkiej, do których z jednej strony dotarły uspokajające argumenty Andrzeja Niwińskiego, a których. z drugiej strony przed nękającym brakiem żyletek ratowały w swoim czasie pojemniczki w kształcie piramidek: umieszczone w tych piramidkach żyletki przez wiele miesięcy zdatne są do użytku i można się nimi golić setki razy. W pojemnikach o innym kształcie podobne zjawisko nie zachodzi. Nie stanowi więc żadnej zagadki wpływ kształtu piramidy na ostrza nożyków do golenia? Nie stanowi żadnej zagadki przyczyna, powodująca, że mięso umieszczone w pojemniku o kształcie piramidy nie psuje się, to znaczy nie gnije, ale mumifikuje się? A może to tylko zwykły przypadek? Odwoływanie się do przypadku jest zresztą ulubionym argumentem egiptologów, którzy za jego pomocą tłumaczą wszystkie niezwykłości pimmidy Cheopsa. Boć to tylko przypadek zrządził, że południk, który przechodzi przez szczyt piramidy dzieli deltę Nilu na dwie (równiutkie) połowy i jednocześnie na dwie idealnie równe połowy dzieli ziemie naszej planety i to przypadek zrządził, że równoleżnik, na którym znajduje się piramida przechodzi, okalając kulę ziemską, przez największy z możliwych obszar tych ziem... (Co, notabene, jest nie tylko kunsztem architektonicznym, ale jednocześnie świadczy o tym, iż budowniczowie piramidy wiedzieli, że Ziemia jest kulą i wiedzieli jaki jest na tej kuli rozkład ziemi i oceanów). To tylko przypadek, że Wielka Piramida jest tak dokładnie wzniesiona na linii pólnoc-poludnie i linii wschód zachód, że odchylenie od tych osi nie przekracza 3 minut i 6 sekund, co stanowi precyzję niewiarygodną, jeśli się zważy, że chodzi tu o kolos kamienny wagi ok. 7 000 000 ton. To tylko przypadek zrządził, że Wielka Piramida została zbudowana według zasad złotego podziału, co powoduje między innymi, że stosunek całej powierzclmi piramidy (boków i podstawy) do powierzchni samych boków wynosi dokładnie tyle, ile stosunek powierzchni samych boków do powierzchni podstawy. A fakt ten według najnowszych badań, między innymi profesora Jerzego Mazurczaka z SGGW w Warszawie leży u podstaw tego, co nazwał on EEKG, czyli Efektem Energetycznym Kształtu Geometrycznego i co wpływa na wspomniane uprzednio zjawiska, jak i na szereg innych związanych ze spowolnieniem procesów życiowych i procesów enzymatycznych. To tylko przypadek, że ów złoty podział zakłada dokładną znajomość Pi wyrażoną przez ułamek 22/7, tyle ile wynosi podzielenie obwodu podstawy piramidy przez jej podwójną wysokość, dokładnie 3,1428... Wszystkie problemy związane z Wielką Piramidą staram się szczegółowo omówić w książce {„Zagadka Wielkiej Piramidy”), która ukaże się nakładem Oficyny Wydawniczej Varsovia. Tutaj jeszcze tylko dwa słowa. Andrzej Niwiński twierdzi, że starożytni Egipcjanie wcale nie byli tacy mocni w matematyce, jak to usiłują im imputować ci wszyscy, którzy doszukują się w budowie piramidy jakichś elementów algebry czy geometrii. Dowodem na to ma być fakt, że stary (najstarszy ze znanych) egipski podręcznik matematyki tzw. „Papirus Rhind” (połowa drugiego tysiąclecia przed naszą erą) zawiera zupełnie prymitywne elementy najzwyklejszych, prostych rachunków. Nie ma w nim nawet śladu matematyki czy algebry. Argument - wydawać by się mogło - nie do obalenia. Nie uwzględnia tylko tej prostej ewentualności, czy powiedzmy hipotezy, że matematyczna wiedza Egipcjan nie tylko nie rozwijała się w miarę upływu wieków, ale malała, degenerowała się. Przykłady podobnej degradacji znajdujemy w technice egipskiej - dlaczegóż nie miałaby ona dotknąć również i wiedzy matematycznej? (O przykładach z dziedziny techniki wspominam w ostatnim rozdziale tej książki*). * Przykładów świadczących o tym, że dawna wiedza mogła ulec zapomnieniu względnie zdegenerować się, znaleźć można wiele. I to nie tylko w Egipcie. To przecież Arystarch z Samos na 1800 lat przed Kopernikiem odkrył, że Ziemia i planety kręcą się dookoła Słońca. A Erastotenes z Kyreny w III wieku przed n.e. obliczył, i to wcale dokładnie, obwód Ziemi. Co byśmy powiedzieli, gdyby na podstawie ksiąg naukowych zawierających wiedzę astronomiczną czy geograficzną z okresu średniowiecza, ktoś stwierdził z całą pewnością, iż jest rzeczą niemożliwą aby dwadzieścia kilka wieków temu znano kształt Ziemi, obliczono jej obwód i stwierdzono, że wraz z innymi planetami obraca się ona wokół Słońca? Kazimierz Kumaniecki w swej książce „Historia kultury starożytnej Grecji i Rzmu” tak pisze o wiedzy medycznej tych czasów: „Fakt, że dzieła wielkich uczonych aleksandryskich Herofilosa i Erasistratosa zaginęły, a następne pokolenia lekarzy były mało twórcze, sprawił iż wielu odkryć z wieku III (p.n.e.) w dziedzinie lekarskiej musiano w czasach nowożytnych dokonać powtórnie!” Przy czym cytuję tu przykłady przyjęte przez ogół uczonych. W rozdziale poświęconym wiedzy sumeryjskiej przekona się czytelnik, że na wiele tysięcy lat przed czasami współczesnymi (co ocztwiście nie wszyscy uczeni przyjmują za dowiedzione) wiedza Sumerów w dziedzinie astronomii była wprost zdumiewająca. A poźniej poszła w zapomnienie...

Michael Claude Touchard, autor książki „Tajemnicza archeologia” („Archéologie mysterieuse”) wspomina, nie podając, niestety, skąd wiadomość tę zaczerpnął, że archeolodzy radzieccy, przeprowadzający poszukiwania w grotach Heluanu, odkryli tam resztki cywilizacji egipskiej sprzed 20 000 lat (!). Między innymi znaleźli soczewki optyczne, których perfekcja mogłaby być osiągnięta za naszych czasów jedynie za pomocą metod elektrochemicznych. Jeden z rozdziałów tekstu Andrzeja Niwińskiego nosi tytuł „Czy Egipcjanie znali... samoloty?” Odpowiedź autora brzmi: oczywiście, że nie, przy czym odpiera tym dość rzeczywiście niemądry argument von Daenikena, dotyczący nazwy wyspy Elefantina, której kształt z lotu ptaka przypominać ma słonia. Powtarzam: naprawdę infantylny to przykład. Ale niezależnie od tego, żałosnego, argumentu Ericha Daenkena, może zechciałby Andrzej Niwiński wyjaśnić jak to jest możliwe (a może to też przypadek?), że wśród eksponatów muzeum w Kairze, eksponatów pochodzących sprzed kilkudziesięciu wieków, znajdują się przedmioty, które wprawdzie archeolodzy z uporem określali jako rzeźby ptaków, ale które kilka lat temu specjalna komisja międzynarodowa uznała za miniatury autentycznych samolotów? Nie muszę dodawać, że wywołało to w świecie wiele komentarzy. Załączam ilustrację, aby w sprawie tej nie było wątpliwości (fot. 1 i 2). Oczywiście, nie oznacza to bynajmniej, że wszystkie argumenty Andrzeja Niwińskiego są równie bezpodstawne czy tak samo łatwe do obalenia. Powtarzam tylko, że większym niebezpieczeństwem grozi nauce przeoczenie jakiegoś faktu, wykopaliska, dowodu, niż przeoczenie błędu w interpretacji. Myślę oczywiście o niebezpieczeństwie, które mogłoby utrudnić dotarcie do prawdy... Zresztą... Z tym dotarciem do prawdy różnie bywa. Przypomina mi się zaciekła i prcwadzona nie bardzo fair przez przedstawicieli nauki dyskusja z von Daenikenem, zorganizowana w swoim czasie w redakcji „Kultury”. W pewnym momencie szczególnie ostrą kontrowersję wywołała sprawa wagi jednego z bloków kamiennych w Baalbek, słynnego „Haja el Hubla”. Erich Daeniken twierdził w swojej książce, że blok ten waży 2000 ton i przesunięcie go wydaje się i dzisiaj niemożliwe. Natomiast polskie specjalistki w zakresie archeologii twierdziły, że blok ten waży zaledwie 800 ton. Bowiem tak podają źródła godne zaufania. A więc 800 czy 2000? Von Daeniken na swoją obronę mógłby powołać wszystkie przewodniki po Baalbeku, jak też opinię doktora M. Agresta, ale tego nie uczynił. Natomiast ani jedna ze stron nie spróbowała po prostu obliczyć, ile naprawdę może ważyć ów „Kamień Południa”, i w ten sposób dociec prawdy. A obliczenie jest chyba proste. Wystarczy pomnożyć objętość bloku przez ciężar właściwy, który w tym wypadku wynosi ok. 2,7. Potężny ten blok ma długość 21,5 metra, szerokość - 4,2, zaś wysokość - 4,8 metra. Pomnożywszy to, zgodnie z podstawami arytmetyki znanymi uczniom trzeciej klasy szkoły podstawowej, otrzymamy 1170 ton. Nieważne, kto był bliższy prawdy. Pragnę tylko zwrócić uwagę, że była ona w zasięgu ręki obydwu stron. Natomiast chciałbym zapytać obydwie panie uczestniczące w tej dyskusji, czy zdają sobie sprawę, ile i jakich dźwigów trzeba by było dzisiaj użyć, by podobny ciężar ruszyć z miejsca? Czyż więc nie jest słuszniejszy znak zapytania postawiony przez Daenikena, niż stwierdzenie, że nie ma w przenoszeniu takich bloków żadnych zagadek czy tajemnic? Andrzej Niwiński twierdzi kategorycznie, że budowa takiej piramidy, jak Piramida Cheopsa, nie przekraczała możliwości Egipcjan sprzed 40-50 wieków. Nauka jakoby dowiodła - twierdzi autor - że taka budowa leżała w granicach możliwości technicznych ówczesnego Egiptu. A wystarczy przecież dokonać kilku podstawowych obliczeń, aby stwierdzić kto ma tutaj rację: ci, którzy się dziwią, czy też ci, dla których wszystko jest jasne. Niech mi wolno będzie powołać się na znanego popularyzatora, red. Macieja Iłowieckiego, którego nikt chyba nie posądzi o uleganie epidemii „deanikenitis”. Pisał on w jednym z numerów „Polityki”: „Wielką Piramidę w Gizeh budowano 23 sezony budowlane. A gdybyśmy dziś podjęli taką budowę, używając wszystkich środków naszej wspaniałej cywilizacji? Ścisłe obliczenia nie pozostawiają wątpliwości: o długoletnim przygotowaniu inwestycji, wykonaniu licznych prób laboratoryjnych, po wyprodukowaniu serii specjalnych, gigantycznych dźwigów i przy oczywiście daleko idącej współpracy międzynarodowej - w drugiej połowie XX wieku budowa Wielkiej Piramidy trwałaby – 40 lat!” A poza tym wszystko jest jasne, żadnych zagadek, żadnych niepokojów. Gdyby tylko nie zadawano tylu niepotrzebnych pytań... * * * Następne, powiedzmy, nieporozumienie które chciałbym tu wyjaśnić, to sprawa kamieni z Ica. Przypomnę tylko, że w Ica (Peru) od szeregu lat odnajduje się liczne, bardzo różnej wielkości, czarne

kamienie (są to andezyty, pochodzenia wulkanicznego) pokryte niezwykle interesującymi rysunkami (rysunki te są raczej wyryte na czarnym podłożu kamieni). Kamienie te odnajduje się w wioskach leżących w pobliżu miasta Ica, a szczególnie w wiosce Okukaje. Wielu autorów uznało, że rysunki na kamieniach wyryto bardzo dawno; a wobec wielkiej ilości odkrytych kamieni uznano, że stanowią one coś w rodzaju archiwum jakiejś bardzo starej, przedkolumbijskiej kultury. Najniezwyklejsza jest jednak treść tych rysunków. Przedstawiają one bowiem bądź elementy techniki (lupa, teleskop) świadczące o wysokim stosunkowo poziomie cywilizacyjnym, bądź zwierzęta (wielkie jaszczury), których autorzy rysunków znać nie mogli, bądź też wreszcie - we fragmentach lub w całości jakieś zabiegi operacyjne, walki, podróże po morzu itp. Większa część odnalezionych kamieni stanowi własność doktora Javiera Cabrery Darque'a - lekarza z Ica. Niezwykłym tym znaleziskom pierwszy wiele uwagi poświęcił Robert Charroux, później również i Erich Daeniken. Pisałem i ja o nich w poprzedniej mojej książce. Rysunki wyryte na czarnych kamieniach z Ica są tak niezwykłe, że dziwić się nie należy, iż wywołały wśród specjalistów duże kontrowersje. A niemała część tych fachowców, by wszelkie kłopoty dotyczące pochodzenia tych kamieni mieć z głowy, uznała je - wszystkie - za falsyfikaty. Nic tedy dziwnego, że mowa jest o nich w książce „Z powrotem na Ziemię”. Pisze szeroko o tej sprawie p. Mariusz Ziółkowski - amerykanista i antropolog. I on, rzecz jasna uważa - z braku miejsca poglądy jego zreferuję w skrócie – że kamienie ze zbioru doktora Cabrery są falsyfikatami, a w ogóle całość - jedną wielką mistyfikacją. Mariusz Ziółkowski informuje, że fałszerstwem tym od lat zajmowali się uczniowie Szkoły Sztuk Pięknych w Limie oraz okoliczna (tj. z okolic Ica) ludność. W książce znajduje się nawet reprodukcja fotografii z prasy peruwiańskiej, przedstawiająca niejakiego Basilia Uchuyę Mendozę z fałszywym kamieniem w ręku. Uchuya jest mieszkańcem wsi Okukaje, gdzie znaleziono większość kamieni z rysunkami. Oto jego oświadczenie, które ukazało się w styczniu 1975 roku w gazecie peruwiańskiej, a które Mariusz Ziółkowski cytuje dosłownie. Powołują się na nie zresztą wszyscy, którzy uważają, że rysunki na kamieniach znalezionych w Ica to gigantyczna mistylikacja: „Ja, Basilio Uchuya Mendoza stwierdzam, że wszystkie kamienie dr, Javier Cabrera Darque'a zostały wykonane przeze mnie...” ...Nie cytowałbym na miejscu Mariusza Ziółkowskiego tego oświadczenia i nie reprodukowałbym tego zdjęcia. Oj, nie robiłbym tego! Nie jest to bowiem najlepsza rekomendacja i najlepszy dowód potwierdzający jego argumenty. Doktor (obecnie, zdaje się, już profesor) Cabrera posiada w swoim zbiorze jedenaście tysięcy kamieni (niektórzy twierdzą, że trzynaście tysięcy). Gdyby nawet założyć, że każdy kamień wymagał pracy, no, powiedzmy trzech, lub nawet - dwóch dni (uznając, że mamy do czynienia z fałszerzem niezwykle zdolnym), to pracując we wszystkie niedziele i święta, rezygnując z pracy na swojej roli, mógłby ów geniusz mistyfikacji i pracowitości z Okukaje wyprodukować 180 kamieni rocznie, 1800 w ciągu dziesięciu lat. Wyprodukowanie zaś 11 tysięcy kamieni - tylko ze zbioru doktora Cabrery – zajęłoby mu ponad sześćdziesiąt lat. Niech ten jeden przykład będzie próbką argumentów Mariusza Ziółkowskiego. Zresztą, powiedzmy od razu, nie jego to argument, ale tych przedstawicieli prasy peruwiańskiej (nie całej, nie całej), którzy w poszukiwaniu swego rodzaju sensacji zmusili owego nieszczęsnego Uchuyę do złożenia podobnego oświadczenia. Nie zdali sobie prawdopodobnie sprawy, jak bardzo kompromitują tym oświadczeniem argumenty tych wszystkich, którzy uznali, że nie ma żadnej „sprawy kamieni z Ica”, lecz jest sprawa „mistyfikacji z Ica”. Jak to wielokrotnie pisano (wspomina o tym i Mariusz Ziółkowski) fałszywe kamienie, a raczej fałszywe rysunki na czarnych kamieniach z Ica produkowane są specjalnie dla turystów. Rząd peruwiański bowiem zakazał wywozu z kraju jakichkolwiek zabytków archeologicznych. Wywożenie przez turystów fałszywych kamieni nie gwałciło tego prawa, dlatego też sądzić należy, że faktycznie wiele ze znajdujących się poza granicami Peru kamieni jest produktem fałszerstwa. Ale, jak się okazuje, nie jest to w całej tej sprawie argument najważniejszy. Rzecz w tym, że gdyby ów mieszkaniec Okukaje, ów Uchuya Mendoza nie przyznał się do fałszerstwa i gdyby stwierdził, że kamienie, które dostarczał Carbrerze są autentyczne, gdyby więc inaczej mówiąc, przyznał się, że zajmował się ich poszukiwaniem, groziłaby mu kara do pięciu lat więzienia (nie mówiąc o grzywnie) za zajmowanie się wykopaliskami bez zezwolenia władz. Chcąc bowiem uniemożliwić samowolne prace wykopaliskowe, którymi zajmują się w tym kraju, tak bogatym w zabytki, różni niepowołani archeologowie-amatorzy, rząd peruwiański wydał zakaz zabraniający tego rodzaju praktyk. Oto na czym polegał szantaż! Miał bowiem Uchuya do wyboru: albo bronić swego honoru i przyznać się do poszukiwań dokonywanych bez zezwolenia władz, za co poszedłby na pięć lat do więzienia, albo zrezygnować z ratowania swojej czci i uznać, że

wszystkie kamienie, które dostarczył Cabrerze, zostały przez niego samego wykonane, co wprawdzie było fałszerstwem, ale nie groziła za to żadna kara i żadne represje. Ale i na tym nie koniec. Przecież w podobnej, jeśli nie gorszej sytuacji znalazł się i dr Cabrera. Nie mógł przecież stwierdzić, że zeznanie Uchuyi zostało wymuszone i jest niezgodne z prawdą, gdyż nie tylko Uchuyę narażał na więzienie, ale i siebie samego! Jako że to przecież na jego polecenie Uchuya szukał w okolicznych wsiach, a szczególnie w korycie rzeki Ica owych kamiennych skarbów. Że tak może wyglądać prawda o kamieniach z Ica, nigdy Mariuszowi Ziółkowskiemu nie przyszło do głowy. Chociaż znając treść rysunków wyrytych na kamieniach powinien był dojść do wniosku, że gdyby rzeczywiście były one autorstwa owego Uchuyi, musiałby być ów chłop z Okukaje nie tylko gigantem pracowitości, ale superwszechstronnym talentem, jeśli się zważy, że rysunki te swoją tematyką obejmują zarówno technikę jak i historię sztuki, zarówno paleontologię jak żeglarstwo, zarówno medycynę jak i archeologię... Ale i na tym sprawa się nie kończy. Bowiem Mariusz Ziółkowski pominął w swojej antydaenikowskiej pasji kilka faktów, które warto tu przypomnieć. (Poniższe argumenty zaczerpnąłem z ostatniej książki Roberta Charroux „Archives des autres mondes” („Archiwa innych światów”) wydanej w roku 1977. Wprawdzie autora tego uważa Mariusz Ziółkowski za całkowicie niewiarygodnego, ale fakty trudno sobie wymyślić, tak zresztą, jak i tytuły książek...). Otóż Charroux informuje, że w 1968 roku ukazała się w Peru książka, której autorem jest profesor Alejandro Pezzia Assereto (fot. 3 stanowi reprodukcję karty tytułowej tej książki) - konserwator muzeum Ica. W książce tej przeczytać można między innymi: „W dolinie Ica od 1961 roku pojawiło się na rynku wiele kamieni z wyrytymi na nich rysunkami. Kamienie te stanowią zabytek artystyczny, a ich twórcami są artyści z czasów prekolumbijskich w Ica... Warto zanotować, że kamienie te, które intrygują uczonych... znajdują się głównie w wykopaliskach na zboczach pagórków wsi Okukaje i Callango w dolinie rzeki Ica”. W książce profesora Pezzii znajduje się nawet rysunek pokazujący, w którym miejscu obok wykopanego szkieletu, znalazł - on sam (!) - dwa kamienie z wyrytą na nich rybą... Muzeum w Ica posiada zresztą własny zbiór kamieni (fot. 4). Co więcej jednak, to faktem jest, że jeszcze w 1626 roku jezuita, Hiszpan Pedro Simon, w wydanej przez siebie książce „Noticias Historiales” wspomina o znajdywanych w Ica kamieniach z wyrytymi na nich rysunkami. Sprawa ta ma zresztą swój pikantny margines. Ów Pedro Simon znał podobno (nie jest to oczywiście dzisiaj do sprawdzenia) miejsce, gdzie znajdowało się sanktuarium z kamieniami. Otóż wieść niesie, że ten świątobliwy jezuita, dla dobra rzecz jasna religii i wiary, miał wyrysować samemu na kilku kamieniach sceny przedstawiające grzech pierworodny, narodziny Jezusa, ucieczkę z Egiptu itp. Kamienie te podłożyl między autentyczne, aby w ten sposób podbudować starożytność wiary importowanej na teren Ameryki Południowej z Europy... Pedro Simon rozpoczyna listę autorów, którzy pisali o kamieniach z Ica. W roku 1909 archeolog Carlos Bella prowadził prace poszukiwawcze w dolinie Nazca oraz w okolicach Ica i znalazł wiele kamieni z wyrytymi na nich rysunkami. Między rokiem 1960 a 1966 profesor Augusto Calvo, rektor uniwersytetu w Ica, odkrył w Okukaje wiele grobów z okresu przedkolumbijskiego, w których znalazł liczne kamienie stanowiące dzisiaj chlubę jego kolekcji. Znalazł te kamienie głównie w Calango. Groby w Okukaje i w Calango pochodzą prawdopodobnie z czwartego wieku przed naszą erą, podobnie jak groby w Paracas, odkryte przez archeologa Williama Duncana Stronga, w których znaleziono czarne andezyty nie poryte rysunkami. I wreszcie o kamieniach z Ica jako arcyciekawych odkryciach archeologicznych pisali również Hans Dietrich Disselhof i Sigwald Linne w książce „Ameryka przedkolumbijska” (Paryż). Artykuł relacjonujący prowadzone przez wiele miesięcy poszukiwania w Okukaje znaleźć można w „Memoirs of Society of American Archeology” (1957). Oprócz wspomnianej już książki profesora Alejandra Pezzii Asserety, Charroux cytuje jeszcze „Album historico civilization Nazca” Carlosa Belli z roku 1921 i Prospero Belli „El secreto de los Nazcas” z roku 1950. Cytuję tak obficie materiały z książki Roberta Charroux dlatego przede wszystkim, aby pokazać do czego doprowadzić może zacietrzewienie, którego przykładem jest rozdział napisany przez Mariusza Ziółkowskiego. Zacietrzewienie nigdy nie było dobrym doradcą w podobnych dyskusjach. Powoduje ono, że miast badać wszystkie argumenty rzucane na szale dyskusji naukowych, wykorzystuje się jedynie te, które podtrzymują z góry założoną tezę. We wstępie do książki „Z powrotem na Ziemię” profesor Andrzej Wróblewski pisze o kamieniach z Ica jako o wielkiej mistyfikacji, i bez wysłuchania argumentów strony przeciwnej zakłada, że dowody Mariusza Ziółkowskiego są ostateczne. Cała sprawa może nie jest tak ważna, ale jakże typowa dla dyskusji wokół zagadek z przeszłości naszej cywilizacji...

Niech mi wolno będzie na zakończenie zacytować również z prasy peruwiańskiej oświadczenie pani Zinaidy Gallegos, profesora prehistorii, która w piśmie ,,La Prensa” z 5 II 1975 pisze: „Wszędzie w Ica mówi się obecnie i spekuluje na temat tych kamieni, a szczególnie na temat kolekcji dr. Cabrery Darque'a, który całkowicie jej się poświęcając, stał się ofiarą bardzo nieprzychylnych komentarzy... To już prawie jakaś tradycja, że uznaje się za niepoczytalnych ludzi, którzy podtrzymują tezy rewolucyjne”. Prof. Zinaida Gallego uważa, że kamienie z Ica są autentyczne, na dowód czego dała się sfotografować dla prasy z takim kamieniem w ręku... (fot. 5). A oto jeszcze oświadczenie płk. Omara Cioino Carrauzy, konserwatora jednego z największych muzeów w Limie Muzeum Aeronautyki: „Zbiór (doktora Cabrery) jest niewątpliwie autentyczny, być może z wyjątkiem (ale to nie jest udokumentowane) kilku kamieni, które przypadkowo mogły się znaleźć w tej wielkiej kolekcji”. W Muzeum Aeronautyki w Limie znajduje się, rzecz jasna, również kolekcja tych kamieni. Podobnie, jak w Muzeum w Ica i podobnie jak w wielu zbiorach wybitnych kolekcjonerów amerykańskich... ... To byłoby tyle, jeśli idzie o tę sprawę... * * * Kilka słów o Stonehenge. Jak wiadomo jest to kromlech, czyli budowla megalityczna w kształcie koła (fot. 6). Stonehenge znajduje się w Anglii, a jego budowę rozpoczęto prawdopodobnie około 4500 lat temu. Kromlech w Stonehenge jest tylko jedną z wielu budowli megalitycznych rozsianych właściwie po całym świecie, a szczególnie w Anglii, we Francji, Hiszpanii, na Korsyce - głównie w pobliżu zachodnich brzegów Europy. Coraz więcej specjalistów skłania się do poglądu, że te kompleksy megalityczne - szeregi menhirów (fot.7) w Carnac (Bretania), dolmeny, kromlechy są według wszelkiego prawdopodobieństwa pozostałością, świadectwem jakiejś niezwykłej cywilizacji megalitycznej. Sens, istota, znaczenie magiczne i wierzeniowe tych budowli stanowią - mimo wielu interesujących interpretacji - ciągle nurtującą naukę zagadkę. A właściwie wiele zagadek, przez które próbuje się ostatnimi czasy przebić wiedza uzbrojona w najnowocześniejszą technikę, między innymi i komputerową. W próbach wyjaśnienia charakteru Stonehenge wyróżnić można dwie wyraźne tendencje. Jedna wiąże ten kromlech z wierzeniami, z kultem zmarłych, z różnymi rytuałami, druga zaś szuka wyjaśnień znacznie wybiegających poza te tradycyjne interpretacje. Przede wszystkim szuka w tej budowli sensu astronomicznego. Słusznie podkreśla profesor Wróblewski we wstępie do książki z którą tu polemizuję, że głównymi rzecznikami takiej astronomicznej interpretacji są G. Hawkins i A. Thom. Dodajmy jeszcze, że wielu autorów jest zdania, zważywszy stopień rozwoju ludności, która wówczas Wyspy Brytyjskie zamieszkiwała, iż jest rzeczą zupełnie nieprawdopodobną, aby zdolna była ona wznieść budowlę megalityczną taką, jak Stonehenge: zarówno ze względu na trudności związane z precyzją takiej budowy czy technicznymi wymogami jakie stawiała, a przede wszystkim ze względu na zaklętą w niej wiedzę astronomiczną. Dla p. Jacka Lecha, prehistoryka, autora rozdziału: „Z najdawniejszej historii człowieka”, zajmującego się w książce „Z powrotem na Ziemię” megalitami, wszystko jest tu właściwie jasne. Żadnych tajemnic budowla ta nie kryje. Niestety, miejsce nie pozwala mi na pełniejsze zacytowanie wywodów Jacka Lecha, ale kilka jego opinii muszę tu przytoczyć. „Badania A. Thoma oraz G. Hawkinsa - pisze Jacek Lech - wykazały niewątpliwie związki wielu konstrukcji megalitycznych z obserwacjami nieba, przede wszystkim Słońca oraz Księżyca, mającymi praktyczne znaczenie kalendarzowe istotne dla społeczności rolniczych i w różnym zakresie zawsze przez nie uprawianymi. Było to jedno z przeznaczeń Stonehenge. Trudno mieć pewność, czy wszystkie możliwe do uchwycenia dzięki megalitom zależności astronomiczne były rzeczywiście artykułowane przez ich budowniczych. Prehistorycy zarzucają niekiedy astronomom, iż tak, jak w przypadku Stonehenge, mają skłonność do projekcji własnego stanu wiedzy na pozostałości sanktuarium” (str 119- 120). Oczywiście, astronomowie mogliby zarzucić prehistorykom, że to oni właśnie mają skłonność do projekcji pewnych schematycznych koncepcji prehistorii człowieka na sens i cele budowli megalitycznych. Ale przecież nie o takie odbijanie piłki tu idzie. Bowiem Jacek Lech nie próbuje nawet dokładniej wyjaśnić na czym polegają koncepcje G. Hawkinsa! Nic zresztą dziwnego. Musiałby bowiem wyjaśnić jakimi drogami doszli budowniczowie Stonehenge do wiedzy, którą astronomiczna interpretacja celu tej budowli

zakłada. Według koncepcji tego uczonego, centralnym elementem tych obserwacji i obliczeń (obliczeń!!!) były tzw. jamy Aubreya - 56 jam stanowiących jeden z kręgów kromlechu w Stonehenge. A co pisze na temat przeznaczenia tych jam, Jacek Lech? „Biorąc pod uwagę niezwykle rozwinięty kult przodków towarzyszący megalitom (nie jest to wszakże wcale udowodnione - AM.) pogląd o ofiarnym przeznaczeniu 56 jam wydaje się prawdopodobny” (str. 111). Natomiast dla G. Hawkinsa owych 56 jam Aubreya wiąże się z przeznaczeniem astronomicznym kromlechu, a przede wszystkim z tzw. cyklem Metona. Co to jest cykl Metona? Jest to, obliczony przez astronoma greckiego z V wieku p.n.e. - Metona, cykl wynoszący około 19 lat równy 235 miesiącom synodycznym. Po upływie tego okresu fazy Księżyca przypadają w takim samym dniu roku. Wobec tego jednak, że cykl Metona wynosi nieco mniej niż 19 lat ( 18 i 61 setnych), dla okrągłych obliczeń przyjmuje się cykl większy, wynoszący 56 lat (dwa razy po dziewiętnaście i raz osiemnaście lat) równy trzem cyklom Metona. Otóż G. Hawkins udowodnił ponad wszelką wątpliwość, że owych 56 jam Aubreya to 56 lat trzech cykli Metona. Przy czym uczony amerykański nie ograniczył się do gołosłownego twiedzenia, ale wykazał na wielu przykładach, jak posługując się jamami i kamieniami przewidzieć można lata zaćmień Księżyca i Słońca. Oprócz jednak owych jam Aubreya istnieją jeszcze, o tym Jacek Lech w ogóle nie wspomina, ślady po dwóch dodatkowych kręgach. Jeden z tych kręgów liczy 29, drugi zaś 30 otworów. Hawkins doszedł do wniosku, że kręgi te określają liczbę dwóch miesięcy księżycowych. Jeden miesiąc księżycowy liczy 29,53 dnia. Dwa - w zaokrągleniu - 59. Tyle, ile otworów w obydwu wspomnianych kręgach. Teraz Hawkins za pomocą jam Aubreya, 29 i 30 otworów pozostałych kręgów oraz wysuniętego do przodu menhiru o nazwie Hele nie tylko obliczył lata, ale i dni, czyli dokładne daty zaćmień począwszy od okresu, kiedy Stonehenge budowano! Obliczył nawet daty naszego ruchomego święta, jakim jest Wielkanoc - chrześcijańska pozostałość dawnej tradycji pogańskiej. Te wszystkie szczegóły zostały przez Jacka Lecha pominięte. Niepotrzebne więc jest pytanie, na które brak odpowiedzi: skąd u budowniczych Stonehenge podobna wiedza? Wcale nie dziwię się, że Jacek Lech podkreśla, iż w jamach Aubreya znajdowano spalone kości ludzkie. To zwalnia go z innych hipotez dotyczących wykorzystania tych jam. (A przecież mogły być one dla celów obrzędowych, to jest dla spalania kości zmarłych, wykorzystane w okresie późniejszym). Jacek Lech, jeśli idzie o Stonehenge opiera się wyłącznie na pracach R.J.C. Atkinsona, wybitnego skądinąd archeologa, ale też zdecydowanego przeciwnika wszelkich prób astronomicznego interpretowania kromlechu w Stonehenge. Jeśli się wyraża wątpliwość, czy aby astronomowie nie idą zbyt daleko w wyjaśnianiu istoty tej megalitycznej budowli, to nie ma sensu wyjaśnianie czytelnikom, do czego interpretacje te zmierzają. A przecież, naprzykład w naukowej prasie radzieckiej, ukazały się jeszcze bardziej rewelacyjne materiały dotyczące takiej właśnie interpretacji. Nie twierdzę bynajmniej, że to, co głoszą Amerykanin G. Hawkins czy Aleksander Trebuchin (ze Związku Radzieckiego) jest jedyną słuszną próbą wyjaśnienia charakteru tego zagadkowego sanktuarium, jakim jest Stonehenge. Ale też na pewno nie należy uważać za zbrodnię, jeśli ktoś pod poglądami tych archeoastronomów podpisuje się obydwoma rękoma. Erich Daeniken nie tylko uważa poglądy te za przekonywające, ale stawia ponadto kropkę nad i - w postaci konkluzji paleoastronautycznych. Przecież dziesiątki bardziej miarodajnych autorów czyniło to samo! I przed nim! Czyż nie zmierzają w tym samym kierunku również rozważania wybitnego astronoma Freda Hoyle'a, o którym zresztą Jacek Lech wspomina? W roku 1966 pisał F. Hoyle na łamach czasopisma „Antiquity”: „Przypuśćmy, że lądowaliśmy gdzieś w innym systemie planetarnym z inną „Ziemią”, z innym „Księżycem”, z innym „Słońcem”. I jako jedyne wyposażenie posiadamy sznury, kamienie i drewniane słupy. W jaki sposób będziemy, na przykład, mogli przewidzieć zaćmienia?” Hoyle wyjaśnia dalej, że zważywszy ubóstwo materiału, jakie ów astronom czy astronauta miałby do swego użytku, zbudowałby on instrument bardzo duży, który pozwoliłby doprowadzić do minimum niewątpliwe błędy obliczeniowe. A ów instrument skonstruowałby w planie poziomym... Jednym słowem - powstałoby takie obserwatorium, jakim jest Stonehenge. Zresztą w dalszej interpretacji Hoyle nie zgadza się z poglądami Hawkinsa. Uważa, na przykład, że układ kamieni w Stonehenge służył do dokładnego obliczania pór roku. Uważa też, że jamy Aubreya nie były „maszyną matematyczną”, ale raczej instrumentem do wyliczania kątów niezbędnych dla ustalania dat zaćmień. Ale to już sprawy nie nadające się do roztrząsania w tym miejscu... Warto przy okazji przypomnieć, jak Hoyle tłumaczy obecność wypalonych kości w jamach Aubreya. „Wczesnym rankiem blask Słońca uniemożliwia dokładne obserwacje, lecz nieco dymu wywołanego

przez niewielki ogień z odpowiednich miejsc pozwoliłoby obserwować bez przeszkód tarczę Słońca”. Powtarzam: skrzętne pomijanie istoty poglądów Thoma, Hawkinsa czy Hoyle'a - tak, jak to czyni Jacek Lech – jest wprowadzaniem czytelnika w błąd. Ponadto z wywodów autora można by sądzić, że wszyscy archeologowie czy prehistorycy reprezentują identyczne poglądy na Stonehenge. A przecież tak nie jest. Na przykład pani Jacquette Hawkes, którą Jacek Lech wymienia w bibliogratii końcowej, uważa, że astronomowie w ogóle nie mają prawa wypowiadać się w sprawach Stonehenge, jako że wznoszono tę budowlę przez wiele wieków, a dokonywanie obliczeń na podstawie łączenia elementów wznoszonych w różnych okresach jest niedopuszczalne. Jest to kwintesencja wszystkich antyastronomicznych argumentów. A przecież rzeczą najważniejszą jest obliczenie, czy dane astronomicznc dostarczone przez takie obserwatorium, jak Stonehenge, są dziełem przepadku czy nie. A poza tym, dlaczego nie założyć, że całe generacje budowniczych-kapłanów przechowywały w ciągu wieków tradycje metod pozwalających ulepszyć obserwacje astronomiczne? W sprawach tych, jak zresztą w wielu innych tu poruszanych, nie jestem fachowcem. Docierają do mnie jedynie skrawki dyskusji, jakie toczą się na podobne tematy wśród prehistoryków. W książce zbiorowej wydanej przez grupę KADATH (w pracach tej grupy, cieszącej się uznaniem uczonych francuskich biorą udział zarówno amatorzy-hobbyści, jak i najwybitniejsi uczeni z różnych zakresów specjalności) a poświęconej menhirom w Carnac (cztery tysiące szeregowo ustawionych menhirów!) autorami kilku istotnych pozycji są profesor Aleksander Thom (fot. 8) oraz jego syn. Książka nosząca tytuł „Carnac - brama do Nieznanego” (Paryż 1981 r.) oparta jest na niezwykle sumiennie przeprowadzanych obliczeniach, badaniach i spostrzeżeniach zarówno z zakresu elektromagnetyzmu, lingwistyki, archeologii jak i astronomii i zawiera tak daleko idące wnioski, że autorom „Z powrotem na Ziemię” na czas dłuższy spędziłyby sen z oczu. Jedna grupa wniosków - a formułuje je przede wszystkim prof. Aleksander Thom - głosi, że wszystkie większe budowle megalityczne mają charakter astronomiczny i świadczą o tym, że 4700 lat temu ludzie, którzy wznosili te megality, posiadali oszałamiającą wiedzę astronomiczną i matematyczną. Co więcej, wiedza ta miała wyłącznie poznawczy, „podstawowy” charakter, bez żadnego, jak byśmy to dzisiaj sformułowali, celu „wdrożeniowego” czyli praktycznego. Nie była bowiem ta wiedza niezbędna dla żadnych praktycznych potrzeb - ani dla potrzeb rolnictwa, ani do ustalania godzin przypływów i odpływów itp. Druga grupa wniosków, które prof. Thom w jakimś sensie akceptuje, dotyczy związków między budowlami megalitycznymi a polem magnetycznym Ziemi. Gdyby, po należycie przeprowadzonych badaniach, wnioski te okazały się słuszne, świadczyłoby to również o niezwykłej - niezwykłej, jak na warunki życia sprzed prawie pięćdziesięciu wieków – wiedzy. Podobną wiedzę my, dzisiaj, dopiero zdobywamy. Coraz bardziej zdajemy sobie sprawę z tego, że pole magnetyczne Ziemi ma olbrzymi wpływ na życie biologiczne naszej planety. Wystarczy wspomnieć tu o biorytmach podlegających wpływom tzw. plam słonecznych. Ale to już zupełnie inna sfera rozważań. Ostatni rozdział książki o menhirach w Carnac, stanowiący w jakimś sensie jej konkluzję, napisany został przez Pierre'a Meraux, jedną z głównych postaci grupy KADATH i, jak się wydaje, redaktora tej książki. Pierre Meraux uważa, że budowle megalityczne w ogóle, a szeregi menhirów w Carnac (najlepiej z tych budowli zbadane) w szczególności, stanowią coś w rodzaju central energetycznych, wykorzystujących zarówno pole magnetyczne Ziemi, jak i prądy telluryczne, tak dobrze znane już dzisiaj radiestetom. Swoje wnioski wywodzi Pierre Meraux z wszechstronnych badań obejmujących zarówno nauki ścisłe (fizyka), jak i mity, tak archeologię jak i lingwistykę. Muszę się tutaj ograniczyć do zasygnalizowania jedynie tej fascynującej hipotezy (a patronują jej takie autorytety, jak właśnie prof. Thom). I to nie tylko dlatego, że brak miejsca nie pozwala na szersze jej rozwinięcie, ale także i dlatego, że nie sprostałbym prawdopodobnie temu zadaniu... Jeszcze słówko o mitach. Podkreślałem uprzednio, że w książce „Z powrotem na Ziemię” jej autorzy unikają jak ognia powołania się na mity, uważając je widać za zbyt wątły punkt odniesienia. A może i za zbyt niebezpieczny? Wobec tego, że o mitach i legendach będzie w następnych rozdziałach tej książki często mowa, chciałbym, właśnie za Pierrem Meraux, zacytować tę oto opinię o wartości poznawczej mitów, której autorem jest Claude Levy-Strauss (ostatni fragment cytatu podkreślony jest przeze mnie A.M.). „Kiedy się zastanowić nad mitami pochodzącymi z najróżniejszych zakątków świata, można zauważyć, że są one, jeśli tak można powiedzieć, w identyczny sposób absurdalne. Dzięki temu rozpoznajemy właśnie mit jako mit. Jeśli więc nie chce się przyjąć, że od tysięcy lat ludzie spędzali największą część swego czasu na rozpowszechnianie nonsensownych gadek, co jest przecież trudne do przyjęcia, nie można uniknąć pytania, czy za tym brakiem spójności - nie ukrywa się aby coś innego?” Co? Co się może za tym ukrywać? Grupa KADATH uważa, że skoro wszędzie, gdzie wznoszą się megality - szeregi menhirów, dolmeny, kromlechy - towarzyszące im mity i legendy (w tym także legendy

Starego Testamentu) głoszą, iż w tych prymitywnych budowlach kamiennych tkwi jakaś siła czy energia ujawniająca się w różnorakich formach - to coś przecież musi się za tym kryć. Coś, co trzeba wyjaśnić w sposób racjonalistyczny, choćby to wymagało poważnych korekt w naszych sądach o dziejach ludzkości. Chowanie głowy w piasek na nic się nie zda. * * * I wreszcie problem ostatni, ten bodaj, który rozbudza największe zainteresowanie, a wśród dyskutujących największe namiętności: UFO. Problemowi temu w książce „Z powrotem na Ziemię” poświęcony jest rozdział, którego autorem jest profesor Andrzej Wróblewski. Prof. Wróblewski nie ukrywa w tej sprawie swojego sceptycyzmu, a jego opinię streszczają najlepiej następujące końcowe zdania wspomnianego rozdziału, będące cytatem z książki Philipa Klassa pt. „UFO zidentyfikowane”: „Idea cudownych statków kosmicznych odległej cywilizacji jest baśnią, w której każdy może stać się pierwszoplanowym uczestnikiem kierując uważnie oczy ku niebu. Mit o gościach pozaziemskich będzie trwał pomimo tej książki choćby dlatego, że tak wiele można zobaczyć „UFO” naturalnych, jak również „UFO” wykonanych przez człowieka i ponieważ tak wiele ludzi chce wierzyć”. Całość dyskusji sprowadza się właściwie do odpowiedzi na pytanie, czy problem UFO to jedynie problem psychozy UFO, mitu UFO, czy też problem „statków kosmicznych z innych światów?” Nie uważam, by profesor Wróblewski odpowiedział na to pytanie w sposób obiektywny. Obiektywizm w wyjaśnianiu problemu UFO mógłby wykazać, przytaczając - oprócz mnóstwa (niewątpliwie autentycznych) przykładów omyłek, psychozy, fałszowania danych, mistyfikacji, szalbierstwa – choćby jeden (przynajmniej jeden!) fakt, który uznałby za zastanawiający, za skłaniający do przypuszczenia, że rzeczywiście dotyczy on być może „statku kosmicznego z innych światów”. A przecież tacy autorzy, jak J.A. Hynek czy J. Vallee, których kompetencji profesor Wróblewski nie neguje, przytaczają podobnych faktów niemało. A skoro mówimy o faktach... Właśnie J.A. Hynek, J. Vallee czy G. Cooper byli tymi specjalistami- -uczonymi, którzy w listopadzie 1978 roku poparli zlożony przez rząd Grenady na zgromadzeniu ogólnym ONZ wniosck, by przy tej organizacji stworzyć specjalny Departament Badań nad UFO. Wniosek ten nie uzyskał wymaganej większości głosów. Natomiast sesja ONZ uchwaliła wówczas (1978) następującą rezolucję: „Zgromadzenie Ogólne wzywa swoich członków zainteresowanych tym problemem, aby podjęli wszelkie dyspozycje w skali narodowej, umożliwiające badania naukowe dotyczące życia pozaziemskiego, włączając w to Niezidentyfikowane Obiekty Latające. Sekretarz generalny ONZ powinien być informowany o badaniach i ocenie zaobserwowanych wypadków”. Widocznie UFO to nie tylko mit, psychoza, baśn względnie mistyfikacja czy szalbierstwo, skoro ONZ uchwala podobną rezolucję? (fot. 9, 10 i 11). Warto tu dodać jeszcze jedną uwagę. Dziennikarz francuski Jean Claude Bourret, który rezolucję tę cytuje, wyjaśnia dlaczego nie doszło do uchwalenia wniosku w postaci, jaką poparli wspomniani uczeni. Otóż sprzeciwili się temu ówczesny minister obrony USA - George Brown oraz doradca naukowy prezydenta Cartera - Frank Press. Uzasadnili oni swój sprzeciw tym, że utworzenie przy ONZ takiego Departamentu Badań UFO mogłoby stanowić niebezpieczeństwo dla obszaru powietrznego Stanów Zjednoczonych... Hynek i Vallee popierając umiędzynarodowienie badań nad UFO wychodzili z jakże rozsądnego założenia, że nawet nieliczne ale poważne przykłady obserwacji UFO i ich ujawnianie mają dla ludzkości i dla jej dalszego rozwoju znacznie większe znaczenie, niż rozpowszechnianie informacji o milionach fałszywych przykładów, które można cytować w różnych sprawozdaniach czy na tysiącach stron tysięcy książek. Te ostatnie bowiem donikąd nie prowadzą. Nic z nich nie wynika. Jeśli sprawa UFO znalazła się w sferze zainteresowania ONZ to oczywiście nie tylko dlatego, że tacy uczeni jak Hynek czy Vallee uznali ją za ważny problem naszych czasów. Wiemy doskonale, że głos uczonych niełatwo dociera do uszu polityków, a jeszcze większe ma trudności, aby polityków tych o czymś przekonać. Rzecz jednak w tym, że niezależnie od takich czy innych wniosków różnych komisji (jak np. cytowanej przez profesora Wróblewskiego komisji Uniwersytetu w Colorado, albo inaczej - komisji prof. Condona). sprawy UFO stały i stoją na porządku dziennym zainteresowań polityków, a przede wszystkim dowódców wojskowych. Temu też faktowi należy przypisać powołanie we Francji instytucji, której znaczenie trudno przecenić. Ale o tym za chwilę.

Niech mi wolno będzie streścić w kilku słowach wywiad jaki w roku 1974 przeprowadził wspomniany już uprzednio dziennikarz Jean Claude Bourret z ministrem Obrony Narodowej Francji Robertem Galleyem, który piastował to stanowisko za kadencji prezydentury Giscarda d'Estainga, aż do roku 1980. Nie muszę więc podkreślać, jak wielkie znaczenie ma, w interesujących nas tu sprawach UFO, opinia polityka tej klasy. Na pytanie dziennikarza, dlaczego minister Obrony Narodowej Francji zgodził się stanąć przed mikrofonem (wywiad przeprowadzony był przez radio) by wypowiedzieć się w tej tak kontrowersyjnej sprawie, Galley wyjaśnił, że w Ministerstwie Obrony utworzono specjalny wydział, który zbierał wszystkie świadectwa dotyczące UFO. Do roku 1970 dokładnie przebadano 50 nie wzbudzających wątpliwości relacji. Chodziło o relacje oficerów żandarmerii narodowej, a przede wszystkim - o obserwacje radarowe. Galley podkreślił, że wprawdzie Francja nie współpracowała w tej dziedzinie z innymi krajami, ale jest mu wiadome, że za granicą od dawna interesowano się podobnymi zjawiskami. „Nasze ministerstwo - mówił dalej Galley - stwierdziło jednak z całą pewnością, że od strony owych niezidentyfikowanych, tajemniczych obiektów nie grozi Francji żadne niebezpieczeństwo i dlatego postanowiło już wówczas przekazać całą sprawę instytutom badawczym. - Niemniej - zapytał Bourret - owe tajemnicze zjawiska w strefie powietrznej Francji muszą przecież i nadal budzić zainteresowanie obrony narodowej? - Oczywiście – odpowiedział Galley - i dlatego właśnie postanowiliśmy sprawy te przekazać do dalszego badania... Chwilowo musimy przyznać, że są to zjawiska, których istoty nie rozumiemy. Nie wolno nam jednak przechodzić obok nich obojętnie... Muszę stwierdzić, że pańscy słuchacze nawet nie zdają sobie sprawy z tego, jak wiele wpływa do naszego ministerstwa obserwacji UFO dokonywanych przez policję i wojsko. I sądzimy, że we wszystkich raportach chodzi o świadectwa ludzi zasługujących na zaufanie. Gdybyśmy otrzymali takich sprawozdań jedno, dwa, lub kilka tylko, moglibyśmy uznać, że owi informujący nas ludzie - to po prostu głupcy. Ale przecież takich obserwacji jest wiele... Kończąc, muszę powiedzieć, że trzeba się tą sprawą zająć, trzeba stanąć z nią twarzą w twarz. Nie wolno nam podawać w wątpliwość autentyczności zeznań świadków, o których nie mamy powodu wątpić, że są ludźmi uczciwymi i rozsądnymi...” Jak więc widzimy, pochodząca z roku 1979 opinia ministra Obrony Narodowej Francji jest zupełnie jednoznaczna. We wrześniu 1975 roku, w numerze 3 naukowego kwartalnika armii francuskiej ukazał się artykuł pod tytułem „Niezidentyfikowane Obiekty Latające” napisany przez kapitana żandarmerii narodowej - Kervendela. Artykuł ten wskazywał na niezwykłą wagę zagadnienia UFO, zawierał wiele faktów i był bogato udokumentowany. W kwietniu 1976 roku w tym samym czasopiśmie pojawił się artykuł pułkownika Alexisa – szefa Biura Perspektyw i Studiów wojsk lotniczych na ten sam temat. Autor podał w tym artykule dokładne dane dotyczące relacji napływających do władz wojskowych ze strony pilotów, obsługi radarów i ludności cywilnej. Osiem procent tych relacji uznano za sprawozdania dotyczące obiektów nie dających się w żaden sposób zidentyfikować. Nie należy się tedy dziwić, że właśnie we Francji powstała piewsza oficjalna, państwowa instytucja naukowa zajmująca się wyłącznie sprawami UFO. Instytucja ta powołana została w roku 1977 przy Narodowym Ośrodku Badań Kosmicznych (w skrócie CNES - Céntre National d'Etudes Spatiales). Działa ona w charakterze sekcji, której skrót brzmi GEPAN (Groupe d'Etudes des Phenomènes Aérospatiaux). Zresztą w łonie CNES wielu specjalistów od dawna interesowało się problematyką UFO. Jednym z nich był inżynier Pierre Petit, którego badania nad przypuszczalnymi źródłami energii, z których korzystają niezidentyfikowane obiekty latające ogłaszane były w prasie polskiej. Zajmował się również problematyką UFO dr Claude Poher, który został pierwszym kierownikiem GEPAN. Po nim w roku 1978 objął to stanowisko dr Alain Esterlé i właściwie od tego okresu, to jest od 1978 roku, można mówić o ściśle naukowych pracach tej placówki. Nie miejsce tu, by szczegółowo opisać metody i zasady pracy GEPAN. Wydane przez tę placówkę materiały instruktażowe wskazują, jak poważnie podchodzi jej kierownictwo do sprawy UFO. Zatrudnionych jest tu na stałe dwóch pracowników z wysokimi kwalifikacjami naukowymi, a dziesięciu innych naukowców z CNES stale z GEPAN współpracuje. Podkreślić trzeba, że powołanie GEPAN (mieści się ten ośrodek w Tuluzie) świadczy jeszcze o czymś istotnym. O tym mianowicie, że wspomniany przeze mnie słynny raport uniwersytetu w Colorado, raport, na który powołują się wszyscy przeciwnicy uznania UFO za obiekty realne, nie zadowolił wielu poważnych naukowców i wiele ośrodków naukowych. Sprawozdanie to uznane zostało nawet za szkodliwą próbę mającą na celu zahamowanie dalszych badań tego zjawiska. We wstępie do dokumentu, który uzasadnia powołanie do życia GEPAN jest właśnie o tym mowa, ze szczególnym uwzględnieniem dowodów świadczących o zdezaktualizowaniu się raportu prof. Condona z Colorado.

Nie ulega wątpliwości, że prace GEPAN ciągnąć się będą przez wiele lat. Miejmy nadzieję, że zostaną opublikowane. Kierownik tej placówki, Alain Esterlé, zabierając głos na temat zadań i perspektyw GEPAN (mówię tu o artykule, który ukazał się w 1980 roku w jednym z najpoważniejszych pism popularnonaukowych na świecie - „La Recherche”) powiedział m.in.: „Że niezidentyfikowane zjawiska zachodzące w przestrzeni powietrznej stawiają przed nauką poważny problem - nie ulega dzisiaj wątpliwości. Wobec tego, że łączą się tutaj dwa czynniki - fizyczny i psychiczny – droga, jaką obraliśmy jest jedyną. którą możemy kroczyć pozostając wierni nauce i uczciwości. Obecna faza naszych badań pozwoli umiejscowić cały problem w stosunku do nauk ścisłych i do nauk humanistycznych. Będzie tego można dokonać przez systematyzację zebranych danych, przez rozwój niektórych badań cząstkowych i poprzez uogólnienia dokonane na podstawie tych właśnie cząstkowych badań. Dopiero po tej pierwszej fazie, po precyzyjniejszym zdefiniowaniu całego problemu, będzie można przystąpić, za pomocą środków, których zakres zostanie ustalony na podstawie osiągniętych wyników, do zaatakowania całości zjawiska”. Zaczekajmy więc z ostatecznymi wnioskami na konkluzje uczonych z Tuluzy. Miejmy do nich zaufanie tak, jak ma je rząd francuski.

Rozdział II Od trzeciego do czwartego świata Nazwisko autora książki, o której będzie w tym rozdziale mowa, powinno być Czytelnikom mojej poprzedniej pracy, względnie moich publikacji prasowych poświęconych problemom wiążącym się z tzw. paleoastronautyką, dobrze znane. Przypomnę tylko, że Joseph F. Blumrich (fot. 12), Austriak z pochodzenia, urodzony w 1913 roku, z zawodu inżynier, od 1959 do 1974 pracował w NASA jako kierownik dużego działu konstrukcji statków służących do lotów w przestrzeń kosmiczną. Będąc wybitnym fachowcem otrzymał nawet medal tej instytucji za swoje wybitne zasługi. Blumrich jest ponadto autorem książki, która w swoim czasie wywołała sensację, a która jest swego rodzaju technicznym komentarzem do tego fragmentu Starego Testamentu, który relacjonuje wizję proroka Ezechiela. Blumrich dowodzi, że Ezechiel był świadkiem autentycznego lądowania statku kosmicznego. Analizując szczegóły widzenia Ezechiela, Blumrich obliczył wszystkie parametry lądującego statku oraz określił jego kształt. Co więcej, na podstawie biblijnego opisu Blumrich skonstruował specjalny typ kół dla statku kosmicznego, na które otrzymał patent światowy. Rozdział niniejszy jest streszczeniem drugiej książki Blumricha, jeszcze bardziej, powiedziałbym, sensacyjnej, niż poprzednia. Druga książka Blumricha nosi tytuł „Kaskara i siedem światów” i wydana została w roku 1979. W jaki sposób książka ta powstała i czemu jest poświęcona? W 1971 roku Blumrich poznał pewnego Indianina z plemienia Hopi, imieniem Biały Niedźwiedź (fot. 13). Indianie należący do tego plemienia żyją w rezerwacie znajdującym się w południowej części Stanów Zjednocznych, w Arizonie. Teren ten leży 130 kilometrów na północny wschód od Wielkiego Kanionu. Duchowym ośrodkieni rezerwatu jest Oraibi - prawdopodobnie najstarsze osiedle ludzkie Północnej Ameryki. Tu się Biały Niedźwiedź urodził. Tu też chodził do szkoły i tu powrócił na starość, po skończeniu wyższych studiów i po latach pracy. Między Blumrichem a Białym Niedźwiedziem nawiązała się nić głębokiej przyjaźni i wzajemnego zaufania. Całe godziny spędzali na rozmowach i po pewnym czasie Biały Niedźwiedź postanowił opowiedzieć Bumrichowi prastare legendy indiańskie, przede wszystkim - legendy Indian z plemienia Hopi. Za zgodą Białego Niedźwiedzia Blumrich wszystkie te opowieści nagrał na taśmę magnetofonową. Powstała z tego jedyna w swoim rodzaju czterdziestotrzygodzinna relacja. Nic więc dziwnego, że zebrawszy tak bogaty materiał Blumrich postanowił go opracować i wydać. Z tych legend, mitów, a przede wszystkim opowieści o podkładzie historycznym, powstał materiał pasjonujący, w pełni autoryzowany przez Białego Niedźwiedzia. Zanim wyjaśnię jaką konstrukcję nadał tej książce jej autor - kilka słów o jej tytule. Kaskara - to nazwa kontynentu, a zarazem nazwa epoki. Według Indian z plemienia Hopi cała historia człowieka na naszej planecie dzieli się na epoki, które Indianie nazywają światami. Trwanie tych epok- -światów kończy się za każdym razem jakąś katastrofą żywiołową. Żyjemy obecnie, zdaniem Indian, w świecie czwartym. W sumie takich światów będzie siedem. Ostatni zakończy dzieje człowieka na Ziemi. Przed powstaniem wszystkich światów był Dayove-Stwórca, który zarządził stworzenie pierwszego świata. Pod koniec pierwszego świata były już na Ziemi rośliny, zwierzęta i ludzie. Pierwszy świat zakończył swoje istnienie na skutek ognia. Koniec drugiego świata spowodowała inwazja lodów, trzeci świat pogrążył się w oceanie. Jak już wspomniałem - według Indian żyjemy w czwartym świecie, który jeszcze trwa. Ciekawe, że dzieje pierwszych dwóch światów w wersji Indian Hopi przypominają bardzo treść pierwszych ksiąg Biblii. Oczywiście, trudno tu wykluczyć wpływ lektury Starego Testamentu na treść tych legend, aczkolwiek charakter pozostałych relacji - szczególnie w ich warstwie historycznej - pozwala w jakimś sensie uznać ich autentyczność i niezaprzeczalną oryginalność. Trzeci świat nosi w legendach Indian Hopi nazwę Kaskary (Blumrich pisząc tę nazwę umieszcza nad pierwszą sylabą akcent, jeśli idzie o mnie, to z tego znaku zrezygnowałem, jako że nie odgrywa on tu większej roli). Nazwę Kaskary nosił kontynent, który miał istnieć na wielkiej części powierzchni Pacyfiku. Tu właśnie, w Kaskarze, rozgrywa się pierwszy akt opowieści Białego Niedźwiedzia. Dodajmy, że sama książka podzielona jest na dwie części. Pierwsza (mniej więcej jedna czwarta książki) to relacja Białego Niedźwiedzia tak, jak ją nagrał Blumrich. Zresztą rozmówca Blumricha brał udział w jej redagowaniu. Drugą natomiast część książki stanowi komentarz autora. Komentarz ten polega na weryfikacji legend indiańskich w świetle współczesnej wiedzy historycznej, badań archeologicznych, geografii, geologii czy etnografii. Komentarzem tym, świadczącym o olbrzymiej erudycji autora, stara się

Blumrich odpowiedzieć na pytanie, w jakiej mierze współczesna nauka potwierdza to, co od dawien dawna przekazują sobie Indianie Hopi z pokolenia na pokolenie, względnie, w jakim sensie jest z tymi relacjami w sprzeczności. Blumrich podkreśla, że weryfikacja ta jest całkowicie niepotrzebna Indianom, gdyż i tak nic zachwiać nie może ich wiary w autentyczność tych legend. Ta konfrontacja z nauką jest potrzebna nam, sceptykom. Zresztą w tych przypadkach, kiedy legendy stoją w sprzeczności z naszą wiedzą o czasach przeszłych, Blumrich bynajmniej nie twierdzi, że to właśnie nauka ma rację. Jeśli tylko zebrany materiał na to zezwala, Blumrich wskazuje w jakiej mierze tzw. zinstytucjonalizowana wiedza jeśli idzie o sprawy będące treścią tych legend, jest fragmentaryczna, a nierzadko - dogmatyczna. Konfrontacja dwóch nurtów ludzkiego poznania - tego płynącego z zebranej dotychczas wiedzy i tego płynącego z wiedzy i tradycji Indian może przydać się tylko nam, a często uczy skromności, jaka powinna obowiązywać wobec fascynujących swoim bogactwem, sięgających w zamierzchłą przeszłość przekazów, które w większej czy mniejszej mierze są przecież autentycznym śladem, jaki przeszłość ta w świadomości społecznej pozostawiła. Streszczając tę książkę postąpiłem tak jak Blumrich: starałem się oddzielić opowieść Białego Niedźwiedzia od komentarza naukowego, aczkolwiek nie wszystkie elementy relacji Indianina pozostawiłem bez własnej opinii. Czytelnik dostrzeże być może w tak przedstawionej całości pewne luki. Są one winą moją, a nie autorów (Białego Niedźwiedzia i Blumricha), gdyż zagęszczając cały materiał musiałem dokonywać wyboru, być może - nie zawsze trafnego. Legendy Trzeci świat Kaskary „W pierwszym świecie Dayove stworzył ludzi tak, jak stworzył wszystko. Dał człowiekowi rozum, wiedzę i to, co mu jest niezbędne do życia. Wskazał mu prawa, jak i obowiązki, które musi wypełnić na świecie. Pierwszy świat został zniszczony przez ogień, ludzie bowiem okazali się źli. Ale nasz naród, to jest ci, którzy mieli stać się później plemieniem Hopi, przeżył to zniszczenie dlatego, że został wybrany, aby wieść o tym przetrwała i aby ją przekazać z pokolenia na pokolenie do dnia dzisiejszego. Drugi świat został zniszczony przez lód. Nasz naród znowu przeżył to zniszczenie i znalazł się w trzecim świecie. Wszystkie te i późniejsze wydarzenia znajdują swoje odbicie w naszych obrzędach religijnych”. Nazwa trzeciego świata brzmi Kaskara. Oznacza to „ojczyzna” albo też „kraj słońca”. Kaskara - to nazwa kontynentu. Kontynent ten zajmować miał dużą część powierzchni dzisiejszego Pacyfiku (ryc. 1). Większość kontynentu leżała na południe od równika. Początkowo życie na Kaskarze płynęło - jak głoszą legendy - spokojnie, bez specjalnych wstrząsów. Dlatego, że ludzie przestrzegali praw ustalonych przez Stwórcę. Sens tych praw był prosty i daje się streścić w następującym przykazaniu: „Jeśli chcecie zostać moimi dziećmi, musicie swoją wiedzę wykorzystać nie dla podbojów, nie dla niszczenia, nie dla zabijania. Niczego z tego, co wam dałem nie wolno wam wykorzystać dla złych celów. Jeśli zaś tych praw nie będziecie przestrzegać, przestaniecie być moimi dziećmi”. Legendy Indian Hopi mówią dalej, że Kaskara nie była jedynym w tych czasach kontynentem, na którym kwitła cywilizacja. Ameryka Południowa wyłaniała się dopiero z oceanu - głosi mit - ale dalej na wschód znajdował się kontynent mniejszy od Kaskary, określany przez Białego Niedźwiedzia jako „Kraj Wschodu”. I ten kontynent był zamieszkany. Ale w pewnym okresie ludzie „Kraju Wschodu” - a byli oni tego samego pochodzenia, co ludność Kaskary - zaczęli gwałcić prawa Stwórcy. Poczęli podbijać kraje i kontynenty znajdujące się bardziej na Wschód - a więc Europę i Afrykę. W końcu postanowili zdobyć i opanować Kaskarę. „Dzisiaj - powiada Biały Niedźwiedź - kontynent ten przez nas nazywany Talawaiczique, nosi nazwę Atlantydy. Pozostańmy więc przy tej nazwie, gdyż jest bardziej obiegowa”. A więc, jak głoszą legendy, władcy Atlantydy zaatakowali Kaskarę. „Wiedzieli, że jesteśmy duchowo i moralnie silniejsi od nich i dlatego nam zazdrościli”. Tu trzeba dodać, że przez cały czas swej relacji Biały Niedźwiedź do tego stopnia identyfikuje się i utożsamia ze swymi przodkami, którzy zamieszkiwali Kaskarę, iż mówiąc o jej ludności używa stale terminu „MY”. Przy czytaniu niektórych cytatów z książki należy o tym pamiętać. „Atlanci - twierdzi Biały Niedźwiedź - przeniknęli także wiele tajemnic Stwórcy, czego nie powinni byli czynić. Dzięki zdobyciu tych tajemnic opanowali inne ludy i kraje. Udało im się nawet wzlecieć do znajdujących się bliżej planet, ale na planetach tych nie mogli osiąść, gdyż były one martwe. I dlatego powrócili na Ziemię”.

Ryc. 1. Hipotetyczne usytuowanie Kaskary. Nie jest wykluczone, że ten kontynent sięgał bardziej na południe. Mimo swej przewagi Atlanci nie opanowali Kaskary: „Z góry, z powietrza skierowali na nasze miasta swoją siłę magnetyczną. Ale tych z naszego ludu, którzy kroczyli prawą drogą, Stwórca nie opuścił i zebrał w jednym miejscu, by ich uratować”. W jaki sposób Stwórca uratował ludność Kaskary? Zanim odpowiemy na to pytanie, musimy nieco miejsca poświęcić jednemu z najciekawszych wątków legend indiańskich. Chodzi o Kaczynów*. Kaczyni Mówi Biały Niedźwiedź: „W trzecim świecie, podobnie jak to było w pierwszym i w drugim, żyli wśród nas Kaczyni. Słowo „kaczyna” oznacza „godne szacunku i poważania istoty”. Dawniej nazywano ich Kyakyapczinami ale wobec tego, że język nasz zmienił się, nazywamy ich Kaczynami. Słowo „Czinakani” oznacza pęd rośliny. W tym przypadku ma ono oznaczać dalszy rozwój, który zawdzięczamy Kaczynom. Pełne tłumaczenie tej nazwy powinno więc brzmieć: „Godne szacunku i poważania istoty posiadające wiedzę o rozwoju”. Co jeszcze mówią legendy indiańskie o Kaczynach? Że byli widzialni, ale bywali niewidzialni. Przybyli na naszą planetę z kosmosu. Pochodzą nie z naszego systemu planciarnego, ale z planety bardzo od Ziemi oddalonej. Wiele pokoleń minie - twierdzi Biały Niedźwiedź - nim astronautom z Ziemi uda się na tę planetę dotrzeć. Hopi nazywają tę planetę Toonaotakha. Ma to oznaczać, że wszyscy mieszkańcy tej planety ponoszą taką samą odpowiedzialność i wszyscy razem pracują. Planeta Kaczynów jest jedną z dwunastu, które tworzą „Związek Dwunastu Planet”. Kaczyni potrafili w błyskawicznym tempie przenosić się z miejsca na miejsce. „Kiedy mówię to zdanie - powiada Biały Niedźwiedź – oni w tym samym czasie mogliby przebyć olbrzymie przestrzenie. Potrzebowali do tego kilku sekund. Posiadali bowiem statki powietrzne, które * Autor używa w języku niemieckim nazwy „Kachinas”. Mogłem tę nazwę tłumaczyć albo przez Kaczynowie albo przez Kaczyni. Wybrałem tę drugą ewentualność gdyż nazwa „Kaczynowie” istnieje. Nosi je grupa plemion żyjących po dziś dzień w Birmie. Używając nazwy Kaczyni uniknąłem jakichkolwiek nieporozumień.

poruszały się za pomocą siły magnetycznej”. Legendy plemienia Hopi głoszą, że wśród Kaczynów niektórzy posiadali większą władzę. Nazywali się Wu'yasami. Jeśliby Kaczynów uważać za aniołów - powiada Biały Niedźwiedź - to Wu'yasów należy nazwać archaniołami. W rzeczywistości nazwa Wu'yas oznacza człowieka bardzo mądrego. Nad nimi wszystkimi był Stwórca, ale w stosunkach z ludźmi pozostali tylko Kaczynowie. „Istnieją - powiada Biały Niedźwiedź, używając do swojej opowieści czasu teraźniejszego - trzy rodzaje Kaczynów. Zadaniem pierwszych jest troska o to, by życie istniało stale. Druga grupa - to nauczyciele. Trzecia - to strażnicy praw”. Z pewnego rodzaju mistycznego związku między Kaczynami a kobietami ludzkiego rodzaju przychodziły na świat dzieci. Legendy podkreślają ten mistyczny właśnie stosunek. Wprawdzie ludzie zamieszkujący Kaskarę mogli dotykać Kaczynów, ale nie było mowy o kontaktach płciowych między Kaczynami a mieszkankami Kaskary. Dzieci, które przychodziły na świat w wyniku takich kontaktów posiadały wielką wiedzę i mądrość. Były rzeczywiście istotami wspaniałymi - gotowymi zawsze do niesienia pomocy i poświęceń. Kaczyni używali do swoich dalekich podróży, a przede wszystkim do lotów na swoją ojczystą planetę, statków kosmicznych. Biały Niedźwiedź potrafił swemu rozmówcy dokładnie wyjaśnić, jak statki te wyglądały. Opis jest tak realistyczny, jak gdyby Indianin miał przed oczyma gotowy wzór. „Były to statki o różnych kształtach. Różne też nosiły nazwy. Nazwa jednego z takich statków brzmiała Paatooa, to znaczy rzecz, która może lecieć nad wodą... Górna ich powierzchnia była zakrzywiona. Dlatego też często nazwano je latającymi tarczami. Wyjaśnię ci, jak one wyglądają. Jeślibyś odciął dolną część dyni, otrzymasz coś, co wygląda jak spodek. Jeśli połączy się dwa takie spodki, otrzyma się formę latającego statku, za pomocą którego można osiągnąć dalekie planety”. I jeszcze jedna uwaga Białego Niedźwiedzia na temat lotów w kosmos: „My, Indianie z plemienia Hopi, mówimy, że także niektórzy z nas (mowa oczywiście o mieszkaniach Kaskary - A.M.) podróżowali na takich statkach. Na podobnych przybyli do nas Atlanci. ...Niedaleko od Oraibi znajduje się rysunek naskalny, na którym widać kobietę w takiej latającej tarczy... Strzała pod rysunkiem symbolizuje szybkość”. Jak kierowali Kaczyni tymi statkami? I na to pytanie potrafi Biały Niedźwiedź udzielić szczegółowych odpowiedzi. „Obydwie połowy są połączone rodzajem steru. Ten, kto zamierza podobnym statkiem kierować używa tego steru. Kiedy skręca nim na prawo - statek się wznosi; kiedy skręca w lewo - statek się cofa. Statek nie ma żadnego motoru, jaki mają na przykład dzisjejsze samoloty, i nie potrzebuje żadnego paliwa... Porusza się w polu magnetycznym. Trzeba tylko znać wysokość, która niezbędna jest dla kierunku lotu. Kiedy zamierza się lecieć na wschód, należy korzystać z innej wysokości, kiedy na północ - także z innej itd. Wystarczy więc dla poruszania się w odpowiednim kierunku osiągnięcie odpowiedniej wysokości. W ten sposób mogli Kaczyni osiągnąć każde miejsce na Ziemi, a także mogli Ziemię opuścić”. Tyle o Kaczynach i ich statkach w relacji Białego Niedźwiedzia. Trzeba tutaj dodać jedną ważną uwagę. Rzecz w tym, że dla Indian Hopi Kaczyni żyją nie tylko w legendach i mitach. Kaczyni są niejako po dziś dzień obecni we wszystkich ceremoniach rytualnych czy tańcach obrzędowych Indian z plemienia Hopi. Ażeby uzupełnić nieco tę relację Josepha Blumricha i Białego Niedźwiedzia, pozwolę sobie tutaj przetoczyć informację o Kaczynach na podstawie materiałów zebranych przez Marion i Doris Arneman z Hamburga - specjalistek w zakresie mitologii Indian Hopi, szczególnie jeśli idzie o miejsce Kaczynów w tej mitologii. Otóż Indianie Hopi, aby pozostać niejako w kontakcie ze swoimi bogami, używają małych, barwnie malowanych lalek, które nazywają Kaczynami. Kiedyś Kaczyni mieli być istotami z krwi i kości. Lalki wyrabiane przez Indian wyglądają tak jak tancerze, którzy biorą udział w tańcach obrzędowych. Tancerzy tych również nazywa się Kaczynami. Kiedy taniec się kończy, ofiarowuje się dzieciom lalki, które służą jako coś w rodzaju przyborów do nauki. Lalki te wiesza się w domu na widocznym miejscu, aby dzieci przyzwyczaiły się do różnych typów Kaczynów, aby się nauczyły je odróżniać i w ten sposób sposobiły się do zasad religii. Marion i Doris Arneman podkreślają, że Kaczyni nie są bogami. Indianie biorący udział w tańcach religijnych nakładają sobie różnego rodzaju maski, które przedstawiają różne typy Kaczynów. „Ale wszystkie te ceremonie - piszą panie Arneman – mają przypomnieć pradawne czasy, kiedy to Kaczyni byli żywymi istotami. Wyglądali jak ludzie i w wielu dziedzinach zachowywali się jak ludzie, ale też pod wieloma względami ich przewyższali. Nigdy nie byli uważani za bogów, ani w dawnych czasach, ani obecnie. Wszystko, co opowiadają Indianie Hopi o zdolnościach Kaczynów, brzmi nieprawdopodobnie. Posiadali aparaty pozwalające im latać, a nawet opuszczać Ziemię. Posiadali także umiejętność przekazywania wiadomości na odległość, jak też i dar płodzenia dzieci bez kontaktu z kobietami ludzi. To

oni mieli nauczyć ówczesnych ludzi sztuki krojenia i przenoszenia na wielką odległość olbrzymich bloków kamiennych... Indianie Hopi przechowują w swoich Kaczynach pamięć o wiedzy, którą przed tysiącleciami posiadły obce istoty, przybyłe z kosmosu”. I jeszcze jedna ciekawostka. Lalki przedstawiające Kaczynów wyrabiane przez Indian z plemienia Hopi są kolekcjonowane przez wielu Amerykanów, a senator Goldwater – w swoim czasie niefortunny kandydat na prezydenta Stanów Zjednoczonych - posiada największy ponoć zbiór tych lalek. Katastrofa Wróćmy jednak do spraw trzeciego świata – do Kaskary i do losów zamieszkujących ten kontynent ludzi. Jak już było powiedziane, legendy indiańskie mówią o agresji „Kraju ze Wschodu”. Na skutek tej agresji miały zostać zniszczone miasta Kaskary, ludzie zaś wybici. Z tej masakry uratowani zostali jedynie wybrani, to znaczy ci, którzy – jak głosi legenda - powinni przeżyć i kontynuować dzieło i tradycje Kaskary w czwartym świecie. Uratowani zostali, rzecz jasna, przez Kaczynów. Legendy relacjonują również, w jaki sposób Kaczyni to uczynili. Mieli ich mianowicie „nakryć tarczą”. Co ta tarcza oznacza - trudno dociec. Jej opis przypomina odwróconą dnem do góry misę. Wydaje się jednak, że chodzi tutaj, jeśli wierzyć tej wersji i związanemu z nią opisowi, o urządzenie, które kierowało pociski wroga w inną, bezpieczną dla zagrożonych, stronę. Pociski bowiem agresorów - zgodnie z opowieścią Białego Niedźwiedzia - eksplodowały wysoko na niebie, tak że wybrańcy pozostali nietknięci. Biały Niedźwiedź tak komentuje te wydarzenia: „Potęga, która znajduje się daleko poza zasięgiem ludzkiego pojęcia, nie chciała aby nasz naród został całkowicie zniszczony. Przecież byliśmy potomkami tych, którzy żyli w drugim świecie. Postanowione tedy zostało, że ci, którzy mieli zostać uratowani, otrzymają odpowiednią ochronę. Wielu, wielu ludzi będzie prawdopodobnie innego zdania, ale to MY właśnie jesteśmy narodem wybranym, MY zostaliśmy uratowani i MY przybyliśmy na ten kontynent, gdyż od początku świata zawsze żyjemy w zgodzie z prawem”. Nam, czytającym te słowa, pozostaje tylko pokiwać ze zdziwieniem głową nad optymizmem tego twierdzenia, które chce, by dobre uczynki zostały zawsze nagradzane. Ale i ta nagroda okazała się co najmniej wątpliwa, gdyż w tym właśnie momencie, jak głosi legenda, nastąpiła katastrofa. Katastrofa, której w pierwszym rzędzie ofiarą padł „Kraj ze Wschodu”. W krótkim czasie Atlantyda zniknęła w oceanie. W rozmowach z Blumrichem Biały Niedźwiedź często powołuje się na swoją babkę, która, gdy był dzieckiem, opowiadała mu pradawne dzieje jego ludu. Otóż mądra ta babka przekazując swemu wnukowi ten fragment dziejów naszej planety, nader trafnie to ujęła: „...i wówczas ktoś musiał nacisnąć na fałszywy guzik”. Ale przecież i wśród Atlantów żyli Kaczyni. Co z nimi się stało? Biały Niedźwiedź wyjaśnia, że Kaczyni opuścili Atlantów dużo wcześniej. Dlaczego? Nie wiadomo. W każdym razie w momencie katastrofy Atlanci nie mieli już maszyn latających i ta droga ratunku pozostała dla nich niedostępna. Uratowały się tylko niewielkie grupy, którym udało się dotrzeć do jakiejś wyspy czy do jakiegoś lądu. Podczas tej chaotycznej ucieczki uratowana została jedynie część tej wielkiej wiedzy, którą - jako całość - dysponowali. Dlatego też ich potomkowie – tak twierdzi Biały Niedźwiedź - nie posiedli umiejętności cofania się wspomnieniami do czasów, które przecież tak bardzo przypominają dzieje praojców Indian. O tych czasach dzisiejsi potomkowie mieszkańców Atlantydy niewiele wiedzą. „Za karę, że na nas napadli” - dodaje Biały Niedźwiedź. Ale i Kaskara padła ofiarą katastrofy, pogrążając się również w głębinach oceanu. Tyle tylko, że katastrofa nie nastąpiła nagle, lecz rozciągnęła się na długie lata. Jak twierdzi Biały Niedźwiedź, na długo zanim obydwa lądy zniknęły pod falami oceanów, Kaczyni spostrzegli, że na wschód od Kaskary, a więc niejako między Atlantydą a Kaskarą, wygonił się z oceanu wielki kontynent. Odkrywszy go i stwierdziwszy, że nic Kaskary nie zdoła uratować, Kaczyni zdecydowali się na przedsięwzięcie gigantyczne. Postanowili mianowicie przenieść wybrany przez Stwórcę lud na teren nowo odkrytego kontynentu. „Nowy ląd - mówi Biały Niedźwiedź - miał zostać naszym nowym krajem. My nazywamy go czwartym światem - Toowakaczi. Mamy dla niego także inną nazwę: Sistaloaka... Stwórca jeszcze raz postanowił nas uratować, a Kaczyni pomogli nam przenieść się na nowy kontynent”. Taki był koniec trzeciego i początek czwartego świata (patrz. ryc. 2). Legenda głosi, że ludność opuszczająca Kaskarę podzielona została na trzy grupy, z których każda w inny sposób osiągnęła nowy kontynent.

Ryc. 2. Koniec trzeciego świata. Strzałki wskazują, jakimi drogami podążali rozbitkowie. Pod strzałką skierowaną w stronę Ameryki Południowej widać grupę wysp, które służyły za pomost pomiędzy Kaskarą a wyłaniającym się lądem. Pierwszą grupę, która najwcześniej znalazła się na kontynencie stanowili najważniejsi przedstawiciele ludności Kaskary - przywódcy, jak powiada Biały Niedźwiedź, cieszący się największym poważaniem. Ta grupa przeniesiona została z zanurzającej się w oceanie Kaskary za pomocą owych latających tarcz, o których była już szczegółowo mowa. Na długo więc przed końcem trzeciego świata na nowym kontynencie znalazły się przeniesione tam przez Kaczynów najważniejsze klany, do których - według Białego Niedźwiedzia - należały: klan Ognia, klan Węża, klan Łuku, klan Pająka itp. W drugiej grupie, albo powiedzmy w drugim rzucie - znaleźli się ci przedstawiciele ludności, którzy - jak mówi Biały Niedźwiedź - „znajdowali się na etapie przejściowym do osiągnięcia przewodnictwa duchowego”. Ta grupa przeniesiona została na nowy kontynent „na skrzydłach ptaków”. Biały Niedźwiedź nie wyjaśnia, jak należy przełożyć ten środek lokomocji na język bardziej racjonalistyczny. W każdym razie i ten fragment legendy, tak jak i poprzedni, jest odtwarzany w tańcach obrzędowych Indian Hopi. W trzecim rzucie znaleźli się ci, którzy znajdowali się na najniższym etapie duchowej dojrzałości i moralnego rozwoju. Otóż ta, jak należy przypuszczać, największa grupa (znajdował się w niej także klan, którego członkiem jest Biały Niedźwiedź, to jest klan Kojotów) przebyła drogę dzielącą Kaskarę od nowego kontynentu na zwykłych łodziach. Była to droga najtrudniejsza i ci, którzy ją odbyli, mieli przeciwko sobie groźne siły przyrody. Ale i ta grupa znajdowała się przez cały czas pod opieką Kaczynów. Jest to bardzo ciekawa część opowieści Białego Niedźwiedzia. Nader barwnie opisuje on drogę przez ocean, a droga ta prowadziła z jednej wyspy na drugą. Na każdej z wysp następował odpoczynek. W ten sposób po długiej wędrówce ostatni rozbitkowie Kaskara znaleźli się na lądzie nowego kontynentu. I te wydarzenia znajdują swój wraz w ceremoniach obrzędowych czy w tańcach rytualnych, które po dziś dzień kultywują Indianie Hopi. Ciekawa jest tutaj następująca uwaga Białego Niedźwiedzia: „To samo wydarzenie (chodzi o przepłynięcie oceanu na łodziach) jest upamiętnione, albo jeśli wolisz - udokumentowane - w postaci grupy siedmiu bogów na Wyspie Wielkanocnej. Zostały one tam postawione dla upamiętnienia siedmiu światów przez które musi przejść ludzkość... Wyspa Wielkanocna jest jedną z wysp, które po zakończeniu naszej wędrówki nie zniknęły w głębiach oceanu”. Rozbitkowie obserwowali bowiem, jak jedna za drugą zanurzają się w oceanie wyspy, które były etapami ich wędrówki. I jeszcze jeden cytat z opowieści Białego Niedźwiedzia: „Ale musisz (chodzi o Blumricha - A.M.) o jeszcze jednej rzeczy wiedzieć. Nie wszyscy ludzie, którzy uratowali się z katastrofy mogli ten ląd (chodzi o Amerykę Południową - przyp. A.M.) osiągnąć. My, klan Kojotów, byliśmy ostatnimi z wybranych, którzy opuścili tonący kontynent i którzy tu się osiedlili. Inni, którzy wyruszyli za nami w drogę, zostali przez silne prądy zagnani do innych krajów. Stało się tak dlatego, że nie należeli do wybranych. Niektórzy osiedlili się na Hawajach - części trzeciego świata, która nie uległa

zagładzie. Inni osiedlili się na wyspach Południowego Pacyfiku, a niektórzy - nawet na jednej z dzisiejszych wysp japońskich, o czym się przed kilku laty dowiedziałem. Odwiedził mnie bowiem pewien młody człowiek, mieszkaniec tej wyspy. (Jak się później okaże, chodziło o wyspę Hokkaido, najbardziej na południe wysuniętą z wysp japońskich - A.M.). Przeczytał on „Book of the Hopi” (jest to książka o dziejach i tradycjach Indian z plemienia Hopi, napisana przez Franka Vatersa, przy wydatnym udziale Białego Niedźwiedzia, a wydana w 1971 r. - A.M.) i powiedział mi, że jego babka przekazała mu taką samą historię o dziejach trzeciego świata, jaka znajduje się w książce Vatersa. I że takie same są na tej wyspie pielęgnowane tradycje. Było więc dużo uciekinierów, którzy tutaj przybyć nie zdołali, aczkolwiek również pochodzili z Kaskary. Po dziś dzień na przykład mieszkańcy Hawajów nazywają swoich mędrców Kahuna. Nazwa ta ma to samo znaczenie co Kaczyni”. Czwarty świat Jak głosi legenda czwarty świat nosił nazwę Toowakaczi. Natomiast ta jego część, która najwcześniej wynurzyła się z oceanu i przyjęła rozbitków Kaskary, nosi nazwę Taotooma, co znaczy „Kraj dotknięty ręką Słońca”. Zgodnie z legendą, pierwsi rozbitkowie Kaskary mieli tu wylądować około 80 000 lat temu. Zaś w 4000 lat później przybyli tu ostatni uciekinierzy, ci, którzy płynęli na łodziach z wyspy do wyspy. Pierwsi przybysze mieli - jak głosi opowieść Białego Niedźwiedzia - wybudować nad wielkim jeziorem czy też częścią morza wielkie miasto. Również to miasto, pierwsze wybudowane na tym lądzie miasto nosiło nazwę Taotooma. Miasto było bardzo duże, a jedna jego część to znane dzisiaj Tiahuanaco. Jezioro zaś - to oczywiście Titicaca. Kaczyni, opiekując się przybyszami i rozbitkami, nauczyli ich jakie mają tutaj hodować zwierzęta i jakie uprawiać rośliny. Upływały tysiąclecia... Po pewnym czasie - jak głoszą legendy - część ludności przestała przestrzegać praw Stwórcy. Kaczyni starali się nawrócić ją na słuszną drogę ale nie dało to wielkich rezultatów. Stwórca wiedział doskonale, co się dzieje na nowym kontynencie i wkrótce sam się tu zjawił. I stało się to, co się stać musiało - grzesznicy zostałi srodze ukarani. Oto jak tę karę opisuje Biały Niedźwiedź. „Stwórca” uniósł całe miasto (Taotoomę) do góry, obrócił je i z powrotem rzucił na Ziemię... Cały kontynent się zatrząsł”. W rezultacie tej katastrofy (później będzie o niej szerzej mowa) i zniszczenia miasta ludność postanowiła je opuścić. Ta emigracja spowodowała zasiedlenie całego kontynentu. „Tak rozpoczęło się rozproszenie naszego ludu po Ameryce” - kończy Biały Niedźwiedź ten wątek legendy. „Moja babka historię tę przekazała mi jeszcze w 1914 roku”. Okres wędrówek Indian po kontynencie trwał długo. Niektórym klanom towarzyszyli w ich wędrówkach Kaczyni, którzy przez cały czas pozostawali między sobą w kontakcie. Biały Niedźwiedź wyjaśnia, że Kaczyni potrafili porozumieć się między sobą nawet wtedy, kiedy byli od siebie bardzo oddaleni. „Nazywacie to dzisiaj telepatią” - powiada Biały Niedźwiedź. Następne fragmenty opowieści Białego Niedźwidzia dotyczą w pierwszym rzędzie plemienia Hopi, którego wędrówki wiodły w kierunku północnym. Ciężka to była wędrówka. Jej szlak wiódł przez trudno dostępne góry, przez gęste dżungle i głębokie rzeki. Ludzie nie wytrzymywali tych trudów. „Oddech ich stawał się krótki, a nowo narodzone dzieci często umierały podczas porodu na skutek panującego gorąca. (...) To wszystko działo się - relacjonuje Biały Niedźwiedź - nieco powyżej dzisiejszej granicy kanadyjskiej”. Zmusiło to w końcu Indian do tego, że zawrócili i obrali drogę wiodącą w kierunku południowym. Jeśli szczegóły te podaję, to dlatego, że i one znajdują swoje odbicie w wielu obrzędach religijnych przestrzeganych do dnia dzisiejszego. Pradzieje Indian amerykańskich są w jakimś sensie w tych obrzędach odtwarzane, o czym warto przypomnieć sobie, gdy będę streszczać drugą część książki Blumricha. Widać, że te pradzieje głęboko zapisały się w pamięci ludu, skoro kilka razy do roku przypominane są podczas obrzędów religijnych. Biały Niedźwiedź szczegółowo opisuje charakter tych obrzędów i ich znaczenie, ale nie miejsce tutaj, by tą częścią jego opowieści zająć się szczegółowo. W pewnym okresie wędrówek klanów przez Południową i Środkową Amerykę, niektóre z nich postanowiły ponownie się zjednoczyć i żyć tak, jak przykazał Stwórca. Ich przywódcy zebrali się i utworzyli nowe kulturowe centrum życia Indian, aby „duchową wiedzą” promieniowało ono na cały kontynent. Takie „niesłychanie ważne” (określenie Białego Niedźwiedzia) miasto powstało w środkowej części kontynentu. Otrzymało ono nazwę Palatquapi, co w języku Indian ma oznaczać „Czerwone Miasto”. Dzisiaj,