DANIEL MOYANO
PO DRUGIEJ STRONIE
MORZA
WYBRAŁ I PRZEŁOŻYŁ: RAJMUND KALICKI
WYDAWNICTWO LITERACKIE KRAKÓW-WROCŁAW 1986
POTWÓR
To prawda, że się bardzo spóźniłem. Kiedy w końcu udało mi się wyrwać na parę dni i
odbyć krótką podróż w głąb kraju, żeby zobaczyć zjawisko, o jakim w swoim czasie pisały
wszystkie gazety, prawie nikt już nie mówił o potworze. Chciałem jechać w dniu, kiedy się
pojawił, przed dwoma miesiącami, w jakiejś starej drewutni, ale nie mogłem otrzymać urlopu.
Rozmawiałem z kierownikiem, lecz on tylko wyśmiał moje podniecenie i powiedział między
innymi: „Widzę, że jest pan w gorącej wodzie kąpany, a nadmierny entuzjazm nie pozwala
właściwie ocenić możliwości podróży. Prawdę mówiąc, nie sądzę, aby ta sprawa miała jakie-
kolwiek znaczenie. Wszyscy widzieliśmy w życiu rzeczy niezwykłe i zetknie się pan z nimi
jeszcze nie raz. Już mój ojciec opowiadał kiedyś o podobnym zjawisku i wspominał o innym
w Europie, którego świadkiem był mój dziadek. Jak pan widzi, nie jest to nic nowego. Każdy,
a przynajmniej każde pokolenie, pamięta coś podobnego. A pan mówi i zachowuje się tak,
jakby to było niepowtarzalne. Wydaje mi się, że trochę pan przesadza. Mógłby pan twierdzić,
że cechy owego zjawiska wskazują na coś rzeczywiście niebywałego, lecz mogę pana zape-
wnić, że w istocie chodzi zawsze o to samo. Może i jest on taki dziwny, jak się panu wydaje,
dziwniejszy od potworów widzianych przez mego ojca i dziadka, ale cała ta jego niezwy-
kłość, jedyne zresztą, co ma, jest tylko nowym przejawem starego problemu. Zwykłem pa-
trzeć na wszystko według z góry powziętych wyobrażeń i prawie nigdy się na tym nie zawio-
dłem. Oczywiście, pan widzi tylko potwora i tym samym popełnia błąd. Jeszcze się pan nau-
czy patrzeć na zjawiska pozornie niezwykłe, nie zmieniając własnego trybu życia. Jak pan wi-
dzi, teraz nie mogę panu dać wolnego. Bilans musi być gotowy przed końcem miesiąca. Sam
pan mi przecież mówił, że wkrótce idzie na urlop. Po cóż więc ten pośpiech? Będzie się pan
mógł jeszcze napatrzeć na niego do woli. Sam chciałbym toto zobaczyć, ale aż do końca roku
jest to niemożliwe”.
Gazety wiele pisały o wydarzeniu przez pierwszy tydzień. Ostatnia wiadomość dotyczy-
ła decyzji władz miejskich, które postanowiły umieścić potwora na placu, tak aby wszyscy go
obejrzeli. Potem nic, zupełnie jakby potwór zdechł. Opublikowano kilka zdjęć, niektóre w
miarę wyraźne, inne ciemne i zamazane. Żadna fotografia nie zaspokajała jednak w pełni me-
go pragnienia, by się dowiedzieć wszystkiego o potworze. Były to przeważnie zdjęcia całej
postaci, a nie zbliżenia, które umożliwiłyby mi ocenę wyrazu twarzy lub blasku oczu czy też
rodzaju sierści, jaka pokrywa jego ciało. Poza tym prawie na każdym ludzkie sylwetki zasła-
niały część ogromnej postaci.
Kupowałem wszystkie dzienniki, czatowałem pilnie, kiedy się ukażą, i przeglądałem je,
najpierw w pośpiechu, potem dokładnie. Żadnej wzmianki o potworze. Choć termin podróży
był jeszcze daleki, kupiłem już trochę rzeczy: zeszyty do notatek, przyrządy miernicze, ksią-
żki i aparat fotograficzny, który wręczono mi pewnego dnia, luksusowo opakowany, z instru-
kcją obsługi po niemiecku, jaką sam przetłumaczyłem z pomocą małego słownika i podrę-
cznej gramatyki. Zrozumienie jej kosztowało mnie wiele trudu, ale myślałem, że każde słowo
zbliża mnie do potwora, którego tak bardzo chciałem zobaczyć. Pamiętam, że spędzałem wie-
le nocnych godzin na lekturze wycinków ze starych czasopism z opowieściami o potworach
prawdziwych i zmyślonych, i w opisie ich znajdowałem niekiedy potwierdzenie słów kiero-
wnika. Ilekroć spotykałem kogoś, kto okazywał większe zainteresowanie tą historią, nie do-
puszczałem go do głosu i zalewałem potokiem własnych interpretacji, nieprawdopodobnych i
zawiłych. Dawałem się nieść podnieceniu, którego nikt nie był w stanie tolerować, i dlatego
mój znudzony rozmówca odchodził zwykle zakłopotany i zniechęcony. Pytałem siebie wów-
czas, czy możliwa jest podobna obojętność wobec czegoś równie niezwykłego. Przez miesiąc
wszyscy mówili o nim, a potem nic, całkowite milczenie.
Wreszcie obwieszczono, że w jednym z kin będzie wyświetlana krótkometrażówka o
„straszliwym potworze”.
Pamiętam, że chodziłem tam dwukrotnie i pytałem, kiedy to będzie, i dwukrotnie po-
wiedziano, że „wkrótce”.
Pewnego dnia kierownik naszego działu przyłapał mnie na rysowaniu i skarcił surowo.
Wziął kartkę papieru, uważnie się jej przyjrzał: był to rysunek potwora, jaki podsunęła mi
moja wyobraźnia. Ponieważ wszystko wskazywało na to, że zaraz ją podrze, odważyłem się
prosić, by tego nie robił. Spoglądał na kartkę z zastygłym wyrazem twarzy. Potem poruszył
językiem nie otwierając ust.
Następnego dnia zaskoczyła mnie myśl, że być może wielkie bestie, morskie i lądowe,
są straszliwe tylko z wyglądu, i kto wie, czy aż tak bardzo. I byłem przekonany, że nie ma w
ich duszach złości, są natomiast przepełnione wielką miłością, którą mogą wyrazić jedynie
rykiem. I widziałem we własnych rojeniach, jak zstępuję do morskich otchłani, zbliżam się,
drżąc cały z zuchwałości i strachu, do potwora czuwającego wiecznie w swej mieszkalnej
czeluści. I myślałem, że mnie zrozumie, choć nie wyzbyłem się obawy, że być może nie będę
miał czasu wykazać swojej dobrej woli, bo mnie pożre. I chociaż wiedziałem, że jest to naj-
bardziej prawdopodobne, zwalczałem w sobie lęk i z wolna podchodziłem ku niemu.
Później gazety opublikowały jeszcze jedną stosunkowo wyraźną fotografię, w wydaniu
niedzielnym, na ostatniej stronie, poświęconej zwykle ilustrowanym recenzjom filmowym,
wystawom i modzie. Można było dokładnie ocenić olbrzymie rozmiary potwora i jego prawie
ludzką twarz. To już było coś. Pod zdjęciem widniało krótkie wyjaśnienie, że to ogromne
cielsko zaczęło twardnieć, kostnieć, a poniżej wszystko, co już było wiadomo o położeniu i
kształcie języka umożliwiającego mu wydawanie dźwięków bez mała ludzkich. Można było
również zobaczyć wyraźnie, że urosła mu długa broda. Na innej stronie gazety, poświęconej
wiadomościom z kraju, podano, że władze miasteczka zdecydowały się postawić dozorcę
obok owego dziwnego znaleziska, aby nikt nie mógł przeprowadzać na nim złośliwych
doświadczeń. Posunięcie to wydało mi się godne pochwały. Wiadomo było, że jakiś osobnik
przez dłuższy czas naigrawał się z potwora, który tylko przyglądał się natrętowi dziwnymi
oczyma i ani razu nie chrząknął swym prawie ludzkim głosem, jak czynił to zawsze, gdy ktoś
stał przy nim dłużej. Człowiek ten zbliżył się do potwora, po czym patrząc mu prosto w
twarz, wyrwał parę włosów z brody i wbił igłę w nozdrza. Wtedy potwór plunął na mężczy-
znę, a ten zaczął wrzeszczeć, złorzeczyć i obrzucać go kamieniami. Kiedy zjawiła się policja,
aby zapobiec dalszym wybrykom, potwór bezgłośnie obrócił swe potężne cielsko (jego ruchy
były coraz wolniejsze i ociężalsze) i cicho zapłakał. Płacz był zapewne częścią jego niearty-
kułowanej mowy. Zaprotestowałem — następnego dnia — w gronie kolegów z banku i po-
wiedziałem, że wystawienie potwora na środku placu na drwiny ignorantów to postępowanie
nieludzkie. Stał tam jak dziwny posąg (mierzył blisko trzy metry wysokości) za niewielkim
ogrodzeniem, które nie mogło stanowić żadnego zabezpieczenia. Protestowałem, jak już to
powiedziałem, i broniłem potwora, a moi koledzy jeszcze raz podrwiwali ze mnie.
Po tej informacji nie ukazało się nic więcej; ani w następnym tygodniu, ani później —
gazety milczały. Wyciąłem fotografię i dołączyłem ją do innych, przechowywanych w specja-
lnej teczce. W pewien piątek zaproszono mnie na polowanie niedaleko jakiejś mieściny, w
której zamierzaliśmy potem nocować. Zgodziłem się niechętnie. Wolałem zostać w domu i
uporządkować własne rzeczy oraz wycinki prasowe leżące bezładnie w teczce. Soboty mieli-
śmy wolne, więc wyruszyliśmy starą ciężarówką jeszcze tego samego dnia. Musiałem jechać
z tyłu, na platformie, bo z przodu nie było już miejsca. Choć podróżując samotnie mogłem
spokojnie oddać się rozmyślaniom, pamiętam, że byłem bardzo rozdrażniony. Powinienem
był przecież jechać teraz na północ, do upragnionego celu, a tymczasem tłukłem się autem do
jakiegoś dalekiego miasteczka, nieobecnego w moich planach. Samochód podążał naprzód i
coraz bardziej oddalał mnie od celu. Jeśli nawet myślałem o powrocie i udawało mi się rato-
wać ów czas nie do odratowania, nie czułem ulgi, bo i tak mieliśmy wrócić do miasta wciąż
odległego od tego, co chciałem zobaczyć i zbadać. I tak chwilowe oddalenie spotęgowało we
mnie świadomość dystansu, jaki zawsze będzie mnie dzielił o d n i e g o.
Zatrzymaliśmy się w domu zamieszkanym przez starsze małżeństwo z synem. Po
rozmowie, która dotyczyła spraw ogólnych, nabrałem przekonania, że nic nie wiedzą o znale-
zisku. Byliśmy bardzo zmęczeni, więc położyliśmy się, gdy tylko zaczęło zmierzchać. O dzie-
siątej miałem już dość leżenia. Myślałem o swoich fotografiach i wycinkach z gazet. Staru-
szkowie krzątali się w sąsiedniej izbie i mruczeli coś do siebie. Zapragnąłem nagle opowie-
dzieć im o potworze. Zacząłem obojętnie, żeby nie zaniepokoić ich tą niewiarygodną historią.
Z wolna jednak podnosiłem głos i mówiłem tonem trudnym do zniesienia. A oni przyglądali
mi się szeroko otwartymi oczyma i milczeli. Chłopak usiadł na łóżku, jakby wystraszony, po-
wiedziałbym, że słucha oczyma. Kiedy skończyłem, spostrzegłem, że ze wzruszenia po poli-
czkach płyną mi łzy. Podniosłem się z ławy, na której siedziałem, i zobaczyłem, że jeden z
kolegów wpatruje się we mnie surowo. Znowu położyliśmy się, ale długo nie mogłem zasnąć.
Nie powiedział ani słowa, choć jego milczenie było ż pewnością formą wymówki.
Starzy byli niewątpliwie zaskoczeni. Opowiedziałem im nie tylko to, co pisano w gaze-
tach, dodałem również wszystko, co mi przyszło do głowy. Opisałem, jak go znaleziono za
stertą zmurszałych desek i strach, jaki wzbudził, gdy usłyszano jego prawie ludzkie dźwięki,
opisałem twarz, gładką, bez zarostu — jedyną oprócz głosu ludzką cechę, ogromne cielsko, a
także sposób, w jaki zaczął kostnieć. Wskazałem na fakt, że potwór nigdy nie je, z czego
wyciągnąłem logiczny wniosek, że odżywia się samym sobą. Dodałem, że wolno pochłonie
siebie i twardniejąc od zewnątrz będzie się stawał coraz bardziej pusty, aż nic z niego nie po-
zostanie albo uschnie jak liść. Zwróciłem uwagę na jego głos, męski i donośny, i wyobraziłem
sobie, że być może potwór żyje nadzieją, że kiedyś stanie się człowiekiem, a choć wie, że jest
to całkowicie niemożliwe, to podtrzymuje w sobie tę wiarę na przekór wszystkiemu. Poza
tym wierzy chyba w pewien rodzaj nieśmiertelności, w swoistą niezniszczalność własnego
bytu. Tego zapewne moi milczący słuchacze w pełni nie pojęli i właśnie wtedy zauważyłem,
że kolega przygląda mi się, jakby chciał mnie skarcić.
Od urlopu dzielił mnie jeszcze tydzień. Nareszcie będę mógł pojechać i na własne oczy
obejrzeć to zjawisko. Na próżno kupowałem gazety i tygodniki szukając nowych wiadomości.
Czasami podawano, że jakiś dygnitarz odwiedził potwora i zwięźle dzielił się spostrzeżenia-
mi. Nic poza tym. Nic o n i m. Zapowiadanego filmu nigdy nie wyświetlono. Ludzie mówili
już o innych sprawach. W banku zabroniono mi wspominać o tej historii: rozpraszałem uwagę
personelu. W mojej teczce prawie wszystkie zeszyty były czyste, nie miałem co w nie wkle-
jać. Zadręczałem się ludzką obojętnością. Wszyscy uznali rzecz za zakończoną i zajęli się
zwykłymi sprawami. Nic się nie stało. Wydarzenia umierają już w chwili narodzin.
Zwierzęta były dla mnie czymś bardzo ważnym. Przyjaźniłem się z pewnym kaznodzie-
ją, który zawsze miał gotową odpowiedź na wszystkie pytania o przyszłe losy świata. Zdziwi-
ło go moje zainteresowanie i powiedział mi, że w świecie, który kiedyś nastanie, dzikie zwie-
rzęta będą żyć w zgodzie z ludźmi, a nawet pokazał mi rysunek w pewnym piśmie, do które-
go prenumeraty namawiał mnie od dawna: rysunek przedstawiał półnagich mężczyzn obok
dzikich bestii o potulnych spojrzeniach. Podziękowałem mu za odpowiedź i zaprenumerowa-
łem pismo, a potem kartkowałem je co tydzień z niepokojem i szukałem artykułów o dzikich
zwierzętach. Gdy znajdowałem coś interesującego, wycinałem i wklejałem do moich zeszy-
tów.
Kiedy dowiedziałem się, że sąsiad, znany mi jedynie z widzenia, był tam, poszedłem do
niego. W czasie podróży poślubnej zatrzymał się na jeden dzień w tamtym miasteczku. Nie-
wiele mógł mi jednak powiedzieć. Gdy poszli zobaczyć ów cud, najedzeni, wykąpani i wypo-
częci, znaleźli tylko dozorcę. Miejsce było mało ciekawe i zaludniało się jedynie w niedzielę.
Kiedyś wszyscy spacerowali chętnie (przyjemność tania i niekłopotliwa) po placu z równie
niezwykłym pomnikiem, ale już się to ludziom znudziło. Potwór był po prostu wielkim zwie-
rzęciem, prawie zupełnie skamieniałym, nieruchomym i oczy miał zawsze zamknięte.
Mijały dnie, a gazety wciąż milczały. Nie było żadnych oficjalnych oświadczeń ani też
wypowiedzi ludzi do tego upoważnionych. Potwór istniał jakby po to jedynie, żeby go oglą-
dano. Czułem się bezradny. Co sądzą uczeni? Co mówi Kościół? Zostawią nas samych z tym
potwornym zjawiskiem? Czyżby nie wiedzieli, kogo słuchać lub czym się kierować? A może
każdy powinien wyjaśnić to na swój sposób? Jedna z gazet zamieściła wiadomość tylko w
pierwszym dniu i na dodatek z żartobliwym komentarzem. Czasami ciszę przerywały info-
rmacje zapowiadające przyjazd jakiegoś uczonego, który miał zamiar zbadać owo zjawisko;
kupowałem gazety, ale nie znajdowałem wyników badań. W tym czasie wyobrażałem sobie
potwora nocą, na miejskim placu, coraz bardziej skamieniałego, z coraz dłuższą brodą. Nie
poczyniono żadnych kroków, żeby uchronić go przed kaprysami pogody. Podczas deszczu
dokuczała mu woda i chłód, a chociaż kamieniejące ciało udzielało, być może, pewnego
schronienia, strużki wody spływające po twarzy nie pozwalały mu spać. Dozorca natomiast
miał, o parę kroków od niego, wygodną drewnianą budkę ze światłem elektrycznym.
Na dzień przed moim wyjazdem dalej panował spokój. Nieszczęsna bestia mogła zde-
chnąć — co też najprawdopodobniej stanie się niebawem — przy obojętnym milczeniu całe-
go świata. Na nic więc moje nadzieje, ja również zjawię się tam zupełnie bezradny, jak wszy-
scy. Wkrótce miałem wyjechać. Milczenie wokół tej niezwykłej sprawy było całkowite, kiedy
historia miała się właściwie dla mnie dopiero rozpocząć.
Ale i ja sam zaczynałem milknąć.
Jakiś kolega z pracy, zdumiony moją nierozmownością, zapytał o coś, wiedząc z góry,
że nie mogę udzielić odpowiedzi, której nikt nie zna. Zapytał mnie nie dlatego, że się intere-
sował potworem, ale raczej mną, chciał zakpić ze mnie i pośrednio z potwora. Inny kolega,
którego rzadko widywałem, gdyż nie pracował w naszym dziale, pozwalał sobie raz po raz na
złośliwe insynuacje. Jego aluzje łączyły mnie i potwora ze wszystkim, co sobie ubzdurał.
Ja również utraciłem swój dawny zapał. Pomyślałem, że nic już nas nie może zadziwić,
i pomawiałem siebie samego o egzaltację. Czułem wielką pustkę i nie miałem już chęci
wyjeżdżać, lecz wszystko było przygotowane i dostałem urlop. Nadszedł wreszcie ten dzień.
Zaopatrzyłem się we wszystkie potrzebne rzeczy. Kiedy wychyliłem się przez okno ruszają-
cego wagonu, ktoś zamachał białą chusteczką. Ale nie do mnie. Podniosłem jednak rękę i
pozdrowiłem niewidzialny tłum, jakbym chciał coś wyrazić.
TWARZ
Nie mówił tego nikomu, ale cały czas bał się, że pewnego dnia natknie się nagle na
twarz, której nigdy nie widział i nie wyobrażał sobie, a która byłaby samą grozą, czymś, co by
go mogło zniszczyć.
Gdy matka spytała go kiedyś, czego się tak boi, nie powiedział, że twarzy. Wyjaśniła
mu, że trzeba przed zaśnięciem pomodlić się, a strach sam odejdzie. Nie powiedział, że to
właśnie pacierz od dawna budzi w nim lęk i odmawiając go, stara się opuszczać słowa „teraz i
w godzinę śmierci naszej”. Przeskakiwał je w myślach, a za to dodawał zwykle „i uwolnij nas
od twarzy, amen”.
Unikał także rozglądania się, z obawy, że gdzieś tam czai się na niego twarz. Kiedy
zaprowadzono go do kina, pomyślał przed wejściem, że wewnątrz, wśród tylu obcych twarzy,
jest również i tamta, może nawet pojawi się na ekranie. Bawiąc się z kolegami, wyobrażał
sobie, gdy stali do niego plecami, że któryś z nich odwróci się nagle i ukaże twarz, jakiej się
lękał.
Wspomnienie tej twarzy ginęło w czasie. Łączył ją kolejno z żebrakiem, który zjawiał
się zawsze o stałej porze z twarzą jakby osłoniętą rondem kapelusza, z domokrążcą, ze sprze-
dawcą obrazów, który pewnego dnia pokazywał portrety starych, poszarzałych ludzi. W ka-
żdym z tych przypadków udawało mu się po rozmaitych zabiegach zajrzeć im prosto w twarz
i uwolnić od podejrzeń. Teraz nie odważał się na coś takiego i unikał wszystkiego, co mogło-
by kojarzyć się z twarzą.
Żebrak przychodził raz w tygodniu, żeby się najeść. Zasiadał przy stole i czasami
rozmawiał z ojcem o jakichś dawnych sprawach, o dalekim dzieciństwie w bardzo dalekim
mieście. Rodzice skrupulatnie praktykowali dobroczynność, a zapraszając raz w tygodniu na
obiad żebraka, zdobyli opinię ludzi miłosiernych. Żebrak rozmawiał tylko z ojcem, czasami
spoglądał także na niego, jakby się chciał uśmiechnąć, choć nigdy tego nie uczynił. Zawsze
nosił brodę, a zatłuszczony kapelusz kładł na kolanach. Początkowo myślał, że to jego twarz
była tamtą albo podobną do niej, ale przeczył temu fakt, że patrzył na nią bez lęku: twarz była
zawsze gdzieś dalej, poza jakimkolwiek wyobrażeniem.
W domu ciągle rozprawiano o sprawach ostatecznych, zwłaszcza gdy przyjeżdżali kre-
wni i mówiło się o chorobach, operacjach i tragicznych wypadkach. Rozmowy te zamykała
zwykle sentencja matki: „Trzeba się poddać losowi i ufać, że tylko Bóg może nas uratować”.
Ojciec, którego widywał jedynie podczas krótkich godzin nocnych, ruchem głowy przytaki-
wał matce. Nie straszono go już, jak dawniej, Cyganami porywającymi dzieci, ale wszystko
szczegółowo zapamiętał. Znikły tamte dziwne postacie, a przecież nad rodzinnymi rozmowa-
mi wisiało wciąż coś ostatecznego, przed czym się nikt nie mógł uchronić.
Sprawy zagmatwały się, gdy przyjechała ciocia Jovina. Uściskała ojca w korytarzu, a
jego podniosła, chcąc pocałować, i wtedy zobaczył z bliska jej długi czarny strój. Potem
wzdychała raz po raz: „Mój biedny mąż”, i wycierała łzy.
Ciotka Jovina nie lubiła go. Często zbliżał się do niej, gdy przesiadywała samotnie, ale
ona jakby nie zauważała jego obecności i trwała obojętna, kołysząc się lekko na bujaku, który
poruszała długimi nogami zakrytymi po kostki czarną spódnicą.
Ciotka stawała się rozmowna, gdy wracali rodzice. „Tyle wycierpiałam”, mówiła zwy-
kle i znowu zamierała w fotelu. Opowiadała przeważnie o chorobie męża, o straszliwej nocy,
jaką musiała spędzić u jego boku, kiedy lekarz stwierdził, że powinna się przygotować na
najgorsze. „O czwartej rano wyzionął ducha”, kończyła swoją opowieść. Potem wyciągała
podniszczoną chusteczkę, a jego matka powtarzała znowu, że należy się pogodzić z losem.
Myślał wtedy, że być może ciotka zetknęła się z twarzą, której się tak lękał.
Ciotka Jovina zajęła mały pokoik (na wprost jego sypialni) i pokryła ściany obrazami
szczególnie uwielbianych świętych. Na stoliczku nocnym stała fotografia męża, człowieka
łagodnego; którego spojrzenia nigdy nie połączyłby z wizerunkiem ciotki. Zabraniano mu tam
wchodzić, choć sam wcale tego nie pragnął. Wmawiał sobie, żeby się uspokoić, że właśnie to
zdjęcie przedstawia tamtą twarz, wiedział jednak, że tak nie jest, że twarz gdzieś tutaj wciąż
czyha na niego. Ciotka miała głos do przesady łagodny, choć wyglądała na bardzo surową.
Podczas sjesty widywał ją rozpartą w fotelu i niespiesznie lustrował jej postać: najpierw stopy
w delikatnych i smukłych pantoflach, potem fałdy jej czarnej sukni, a w końcu twarz z biały-
mi gałkami oczu osadzonych tak, jakby się sobie przyglądały. Myślał często, że ciotka lada
chwila umrze, że jej bezbarwne oczy zastygną w bezruchu jak dwa sople. Patrzył na nią zdję-
ty paraliżującym strachem. Czasami, gdy wpatrywał się zbyt długo, ciotka otwierała swoje
drobne, delikatne usta i mówiła pieszczotliwym głosem, żeby poszedł bawić się gdzieś in-
dziej, bo właśnie odpoczywa. Odchodził myśląc, że ciotka zostaje tu, by się potajemnie przy-
patrywać swym wyblakłym wzrokiem twarzy, którą być może tylko ona potrafi dostrzec.
Innym znów razem zastanawiał się, co też robi ciotka zamknięta tyle godzin w swoim
pokoiku. Może się modli, może klęczy godzinami przed obrazami, które zdawały się poruszać
w blasku świec zapalanych w każdy piątek. Myślał też o tajemniczym świecie, jaki się zaczy-
nał wieczorem po dziewiątej, gdy po zmówieniu pacierza leżał już w łóżku. Rozmowy,
odwiedziny, gesty, których nie znał i które trudno było mu sobie wyobrazić. I wreszcie tamta
twarz, wciąż gdzieś daleko.
Bał się osaczających go wizji, choć od pewnego czasu szukał ich, zdecydowany stawić
im czoło. Często, modląc się, wymawiał wyraźnie wszystkie straszliwe słowa o pokuszeniu i
o złym. Twarz musi się przecież gdzieś znajdować, więc ruszy na jej spotkanie.
Zawsze się będzie jednak wstydzić komedii, jaką odegrał, żeby dokuczyć krewnym i ro-
dzicom. Posłano go do sklepu. Był wieczór. Już prawie wychodząc z ogrodu na ulicę zatrzy-
mał się i głośno krzyknął w przekonaniu, że ujrzał twarz. Kiedy wszyscy podbiegli, zwalił się
na ziemię. Potem, w fotelu, w którym go ułożono, powiedział, że widział w ciemnościach ja-
kąś twarz. Matka postanowiła, by więcej o zmroku nie wychodził, a ojciec wyjaśnił całą spra-
wę oświadczając, że było to przywidzenie. Ciotka Jovina nie zabierała głosu, zachowała wo-
bec wydarzenia wyraźną obojętność i tylko przyglądała mu się swymi wyblakłymi oczyma,
jakby chciała powiedzieć, że na pewno zrobił coś złego albo nie zmówił do końca pacierza.
Natomiast on sam chciał w ten sposób sprowokować ukazanie się tamtej twarzy, zobaczyć ją
wreszcie, nawet gdyby miała go unicestwić. Odtąd już nie pomijał nigdy w modlitwie straszli-
wych słów, których się tak bał: „ciała zmartwychwstanie”, „wstąpił do piekieł”, „teraz i w
godzinę śmierci naszej”. Starał się też dokładnie słuchać budzących lęk rozmów i wyobrażał
sobie siebie w makabrycznych sytuacjach. I czuł, że twarz jest niedaleko.
Tej nocy usłyszał hałas w ogrodzie, na który wychodziło okno jego pokoju. Przypo-
mniał sobie, że nie spuścił żaluzji, i zauważył, że księżyc na zewnątrz jest w pełni. Usłyszał
jakiś odgłos i pomyślał: „Pies”. Obrócił głowę i ujrzał twarz. Przyklejoną do szyby. Białą,
jakby płomienistą. Oczy zdawały się rzucać błyski, a usta, delikatne i wąskie, przywarły do
szyby. Niżej zobaczył ręce, długie, wąskie i delikatne jak usta dłonie obejmowały pokrytą
zmarszczkami twarz. Widział to wszystko przez mgnienie. Rodzice przybiegli nieomal z jego
krzykiem. Gdy po chwili wrócił do siebie, zobaczył jak ciotka Jovina, w białej koszuli, wyja-
śnia swoim delikatnym głosem: „Po cóż miałabym go straszyć; podeszłam do okna, żeby
zobaczyć, czy nie robi jakichś psikusów, te przywidzenia są od złych myśli”.
Dotknął czoła i namacał zmoczoną w occie szmatkę. Oczy ciotki Joviny, całej w bieli,
płonęły także bielą na wysokości jego twarzy.
PRZERWA
Były to czasy, gdy czuli potrzebę chodzenia, niechęć do przebywania w jednym miej-
scu, jakby ta ciągła gonitwa ratowała ich przed jakimś nieznanym niebezpieczeństwem. Ulice
miasteczka, szerokie i zakurzone, pozwalały na długie przemarsze wolnym krokiem bez wie-
lokrotnego powtarzania trasy. Godzili się w ostateczności, jako że mieścina była niewielka, na
trzykrotne przejście tą samą ulicą, bo — jak sądzili — chylące się ku zachodowi słońce nada-
wało odmienny wygląd rzeczom i ludziom.
Podczas marszu robili mniej lub bardziej zaplanowane przerwy, zatrzymywali się na
kilka chwil, żeby popatrzeć na sklepową witrynę, jakieś ptasie gniazdo, hasła partii polity-
cznych na murze lub warkocze przechodzącej ulicą dziewczyny, niekiedy też zaglądali do
środka budynków, aby zobaczyć, jak piekarz wyjmuje z pieca bochny chleba, jak się kłócą
małżeństwa albo płaczą dzieci. Oglądali to wszystko w milczeniu, nieuważnie, nie dla wagi
samych faktów, ale dlatego że stanowiły konieczną przerwę, tak jakby oglądane wydarzenia
działy się po to tylko, aby dać im możliwość wytchnienia przed dalszą wędrówką.
Byli przyjaciółmi z niedawnych lat dziecięcych i łączyło ich bezwiednie to samo zdzi-
wienie wobec tajemnicy mężczyzn, kobiet i innych mniej ważnych rzeczy, które jednakowo
im ciążyły. Długi czas żyli spokojnie, jakby na coś czekając, aż zdali sobie sprawę z dare-
mności tego bezruchu i zaczęli wędrować, czując, że ich wędrówka jest tylko jedną z postaci
czekania, na które być może są skazani. Poza tym przynajmniej jeden z nich bał się bezruchu.
Z zaczerwienionymi uszami, jak zwykle gdy głosił coś, co sam nazywał odkryciem, powie-
dział: „Dziś rano, gdy się zbudziłem, byłem spokojny. Obudziłem się wcześnie i leżałem w
bezruchu, ale nie zdawałem sobie z tego sprawy. Gdy tylko o tym pomyślałem, zerwałem się
z łóżka i zacząłem krążyć po patio”. Drugi chłopiec nic nie odpowiedział, choć go rozumiał.
Milczał dlatego, że cała twarz przyjaciela z wolna okrywała się pąsem. Dwie przecznice dalej,
gdy zaczerwienienie powoli znikało, dodał: „Umarli są zawsze spokojni”. Kolega nie spojrzał
na niego i wciąż milczał, bo wiedział, że oblicze tamtego znowu oblało się rumieńcem.
Mimo rozdźwięków między nimi a resztą miasteczka zachowywali pewne pozory, jak-
by chcieli pokazać, że stanowią jeszcze cząstkę tej społeczności. W zwykłe dni tygodnia ubie-
rali się jak do pracy, a w niedziele bardziej odświętnie. Czasami jednak wychodzili rano jak w
dzień roboczy i spostrzegali, po wyglądzie innych, że jest jakieś nie przewidziane święto, na
przykład Matki Boskiej, wtedy wracali pośpiesznie do domu przebrać się, aby wszyscy wie-
rzyli, że także biorą udział w rytuale.
Nieustanna wędrówka po nielicznych ulicach miasteczka pogrążała ich w swoistym otę-
pieniu, które nie pozwalało im ogarnąć wielu z przeżywanych wydarzeń; ich sens docierał do
nich dwa lub trzy dni później. Dlatego nie mogli zrozumieć słów właściciela sklepu, którego
eleganckie witryny oglądali przez chwilę, nim z jeszcze większym zapałem ruszyli w dalszą
drogę: „Co tu robicie? Idźcie się gapić gdzie indziej!” (głos mężczyzny brzmiał tak, jakby
chciał powiedzieć: w ciągu tysięcy lat ludzie odbyli po morzach i pustyniach miliony wędró-
wek, w których pomarły tysiące, dno morza usłane jest pamiątkami po sztormach, na pusty-
niach zalegają ludzkie kości przemienione w proch, a wy wciąż krążycie tu i tam i jeszcze
chcecie, abym był dla was etapem na trasie, drobnym wytchnieniem. Po cóż wędrujecie,
skoro nie macie sił? Ale słowa mężczyzny miały niezłożony, konkretny sens, którego także
nie pojęli).
Małość miasteczka zmuszała ich do powtarzania ulic, zgodzili się nawet dwa razy
dziennie pokonywać tę samą trasę, utrzymując, że za drugim razem zachodzące słońce nadaje
rzeczom wygląd nieco odmienny. W końcu jednak powtórka stała się utrapieniem i zaczęli jej
unikać. Jeśli skręcimy tu, znowu przejdziemy koło garbarni. Zmieniali więc mniej lub bar-
dziej ustaloną trasę i zapuszczali się w uliczki, którymi nigdy by nie chodzili. Kiedy doszli do
skrzyżowania, chłopiec z zaczerwienionymi uszami powiedział: „Nie lubię powtórzeń. Na
każde urodziny dostawałem zawsze to samo. Chodźmy inną ulicą”.
Nowa sytuacja wyraźnie zakłóciła beztroskę ich marszu. Któregoś popołudnia przeszli
koło pustego placu, gdzie rozbijał się cyrk, i już ten pierwszy raz wydał się im powtórzeniem.
Przeszli obok, jakby to czynili kolejny raz tego samego dnia, jakby się nagle ocknęli w łóżku
odkrywszy, że całą noc spędzili w bezruchu i trwają w nim dalej. Przyspieszyli kroku nie
zwracając uwagi na szybko umykającą mysz z czymś sporym w pyszczku, byle tylko prędzej
się stąd wydostać. Kiedy jednak dotarli do najbliższego skrzyżowania, które jawiło im się wy-
bawieniem, spostrzegli, że w którąkolwiek by poszli stronę, będą musieli ponownie przemie-
rzyć ulice, którymi kroczyli już tego ranka. Trzeba było zawrócić. Cofnąć się co najmniej o
dwie przecznice i jeszcze raz obejrzeć plac cyrkowy. Było to duże potknięcie; po namyśle
uznali, że odtąd nie mogą krążyć tak, jak im się żywnie podoba, ale muszą dokładnie wszy-
stko przewidywać, żeby się nie powtarzać.
Któregoś dnia woźny z filii banku, przyglądający się im surowo, ilekroć przechodzili,
co przywodziło im na myśl spojrzenie piekarskiego czeladnika, powiedział, że lepiej byłoby,
aby więcej się tu nie kręcili. Nic nie odrzekli patrząc na niego przez chwilę i wykorzystując
obecność woźnego jako jeszcze jeden powód do przerwania marszu, a więc i do nowych
niespodzianek, aż mężczyźnie zrobiło się żal ich milczenia. Powodowany żalem mruknął:
„Czemu tak chodzicie i chodzicie, szukając Bóg wie czego? Idźcie do domu i zajmijcie się
czymś pożytecznym. Nie rozumiem, jak można tak cały czas łazić”.
Ruszyli dalej, bo nie usłyszeli i nie mogli zrozumieć słów mężczyzny, przynajmniej
dzisiaj. Skierowali się w stronę rzeki, dzielącej miasteczko od pobliskiej równiny, a jeden z
nich, ten który się nie rumienił, powiedział, że lepiej byłoby opuścić ulice i zainteresować się
równiną.
Drugi chłopak przystał na to, ale zachował odpowiedź na wieczór, aby nadać jej walor
odkrycia. Krążyli później przez kilka dni po owej równinie i odkryli kilka wartościowych
rzeczy. Nie było tam ulic, ale teren był nierówny, z charakterystycznymi jarami i pagórkami,
które udawały domy, oraz drobnymi zwierzętami udającymi ludzi.
Pewnego dnia w szczerym polu, gdy zajęci byli poznawaniem kształtu terenu przywo-
dzącego im na myśl półwyspy, zatoki i inne geograficzne formy, chłopiec z rumieńcami rzekł
nagle, odpowiadając na pytanie postawione wiele dni temu:
— Wiesz, kiedy byłem mały, wystarczały mi rzeczy takimi, jakimi są: ich wygląd, ich
zapach; wystarczało mi po prostu to, że spałem i jadłem. Potem, nie tak dawno, zacząłem do-
strzegać inne rzeczy, których nie sposób dotknąć lub powąchać. Rozumiesz? I tamte zagubiły
mi się, a tych nigdy nie mogłem ani dotknąć, ani powąchać. To tak, jakbym wszystkie rzeczy
musiał na nowo odnajdywać. Umykają mi. Jak ci to powiedzieć. Nie mogę ich zobaczyć,
pomacać, a nie ma nic ponad to, czego nie możemy uchwycić. Urwało się wszystko, co było
wcześniej, a dalej nic się nie dzieje, rozumiesz?
I podniósł ręce do swych rozpalonych uszu.
Potem znużyła ich równina i postanowili znowu krążyć po mieście, nawet za cenę
powtórzeń.
Owego chłodnego ranka, zatrzymali się przed piekarnią, żeby zajrzeć do środka, nie po
to jednak, aby się czegoś nauczyć lub dowiedzieć, ale żeby móc iść dalej, bo to ratowało ich
przed czymś groźnym i nieuchwytnym. Pomocnik piekarza, ledwie ich ujrzał, ruszył do drzwi
i powiedział, żeby się wynosili. Zobaczył, jak odwracają twarze i nikną w świetlistym prosto-
kącie drzwi. Skierował się do mistrza, wyciągającego właśnie chleb z pieca, i rzekł:
— Nie rozumiem, jak ci faceci mogą tak ciągle łazić po ulicach.
Piekarz nic nie odpowiedział, jakby o czymś rozmyślał, może o chłopcach, a może o
piecu i chlebie.
— Patrz pan — ciągnął czeladnik — chodzą w świątecznych ubraniach, jakby to była
niedziela. Poplątały im się dnie. Myślą, że dzisiaj jest święto. Nie wiedzą nawet, w jakim dniu
żyją.
Mistrz zatrzymał się na chwilę z drewnianą łopatą, jakby chciał coś powiedzieć, a
pomocnik znieruchomiał, żeby lepiej słyszeć. Ale piekarz, człowiek stary, znowu krzątał się
koło pieca, pochłonięty pracą.
— Nie rozumiem — dodał pomocnik — jak mogą tak chodzić cały dzień, bez ustanku z
rękoma w kieszeni, w tych swoich spodniach. I nie męczą się. Za cholerę tego nie rozumiem.
Nikt w miasteczku tego nie rozumie i wszyscy mają już dosyć.
Piekarz wydobył jeszcze jeden chleb, wytarł spoconą twarz fartuchem i rzekł znużony:
— Jeden mój stryj, jak zobaczył martwego ojca w łóżku, nic nie powiedział i wyjechał
samochodem, niby po pomoc. Ale nie szukał pomocy. Całymi godzinami krążył autem po
miasteczku, cały dzień i całą noc. Wielu widziało, jak sześćdziesiąt razy przejeżdżał przez to
samo skrzyżowanie. Kiedy wrócił do domu, ojca jeszcze nie pochowano, a on bał się wejść
do środka i krążył dalej, nie wiadomo jak długo.
Czeladnik uśmiechnął się, jakby coś zrozumiał.
KOLUMNA
Malec wdrapał się na kolumnę ganku i znowu doznał tego samego uczucia. Zauważył,
że w miarę wspinania się, gdy rękoma i nogami chwytał słup niczym wielką, otwierającą i
zamykającą się łapą, wrażenie to rosło. Odkrył je przed kilkoma dniami i było doznaniem
nowym, silnym i nie znanym. Nie odważał się wspinać wyżej niż do połowy przedzielonej
metalową obręczą kolumny, bo uczucie w miarę wdrapywania się wzrastało i na górze byłoby
chyba nie do zniesienia. Rodziło się zawsze w tym samym punkcie, gdzieś między nogami,
choć w rzeczywistości rozpływało się po całym ciele niczym stłumiony lęk.
Teraz piął się po kolumnie trochę po to, aby znowu wywołać tamto uczucie, ale także,
by ponad żywopłotem rzucić okiem na to, co się dzieje na ulicy, dokąd zabraniano mu wycho-
dzić w obawie przed samochodami. Z połowy wysokości mógł zobaczyć fragment jezdni,
różnokolorowe samochody, skrzyżowanie, przy którym stała wieża z piorunochronem. Z
podwórka natomiast widział wyraźnie odgromnik, ale nie mógł dojrzeć dolnej części wieży.
Domyślał się, że spod samego dachu ganku ujrzałby pomnik na pobliskim placu, konia i
jeźdźca zatrzymanych w skoku ku pobliskim górom.
Wdrapał się także po to, aby zapomnieć twarz Isidora oraz umykające spojrzenie matki.
Kiedy po raz pierwszy doświadczył tego uczucia, chciał poprosić matkę, żeby mu wyja-
śniła, co to takiego i skąd się bierze, ale od pewnego czasu, ściśle od pojawienia się Isidora,
wzrok matki umykał w bok, ilekroć ją o coś pytał. Zapewne rymarz, zajmujący sąsiedni
pokój, mógłby wyjaśnić tajemnicę, ale człowiek ten, rozmawiając z nim, ukrywał wciąż za
jednakowym uśmiechem wszystko, co niewątpliwie wiedział. Isidoro był dorosły i wiedział
wszystko, ale jego przenigdy o nic by nie zapytał.
Oczy matki, kiedy odwracała wzrok, stawały się podobne do oczu Isidora. Isidoro nie
był wujkiem ani kimś bliskim, pojawił się nie wiadomo skąd i od czasu do czasu wstępował
do pokoju matki. Pewnego razu gdy stał na ganku, zobaczył, jak tam wchodził. I nim zamknął
drzwi, spojrzał na niego wzrokiem matki. Oparł się wtedy o kolumnę. Była to pora sjesty i w
domu panowała cisza. Rymarz, który właśnie przechodził, obrzucił go krótkim spojrzeniem,
nie uśmiechnął się, a jego twarz dziwnie przypominała jego ręce. Wiedział, że rymarz także
zauważył wchodzącego Isidora. Patrzył przez chwilę na drzwi, które otworzyły się, i wysunę-
ła się z nich do połowy postać matki. Spojrzała na niego, ale tak jakby wzrok jej biegł gdzieś
dalej, w kierunku żywopłotu, i powiedziała, że może się pobawić na chodniku, byleby tylko
nie wychodził na jezdnię. Z pokoju dobiegał szum wentylatora. Matka zamknęła drzwi i prze-
kręciła klucz.
Odkąd Isidoro zaczął przychodzić, wolno mu było bawić się na chodniku i patrzeć na
przejeżdżające auta. Nie robił tego jednak nigdy, bo bał się, że zmiażdżą go, jak psa rymarza.
Tylko łeb z otwartym pyskiem przypominał dawnego zwierzaka. Cała reszta odmieniła się
nagle, odsłaniając to, co było w środku; krew, kości, wnętrzności. „To żołądek” powiedział
rymarz, gdy zapytał go o coś w rodzaju wzdętego worka. Śmieciarze mieli przyjechać dopiero
w poniedziałek i żołądek wydął się w kuble. Głowa, którą można było jeszcze rozpoznać,
leżała na dnie, przykryta jakimiś kartkami i papierami, a łapy wystawały z pojemnika. Lękał
się nie tyle o siebie, co o psa. Jeśli wyjdzie na ulicę, brzuch zwierzęcia znajdzie się tam zno-
wu, bezbronny, dopóki go nie zabiorą śmieciarze.
Gdy matka zamknęła drzwi i ucichł szum wentylatora, zaczął krążyć po ganku. Nie
chciał iść na ulicę, podwórko opustoszało, w domu panowała cisza. Długo chodził, przeliczył
kafelki patia i wdrapał się na zlew, żeby wyjrzeć na drogę. Zobaczył stamtąd wyciągnięty
palec pomnikowego jeźdźca i pomyślał, że być może z kolumny ujrzy więcej. Właśnie wtedy
doświadczył tego uczucia.
Teraz matka znowu zamknęła drzwi i znowu mógł wyjść na chodnik, ale powstrzymy-
wał go strach. Tym razem bał się nie psa, lecz Isidora. Całe szczęście, że wizja mężczyzny
ginęła, ilekroć wdrapywał się na kolumnę, żeby zaznać tego, co w nim rosło, gdy się tak
wznosił. Myślał teraz, że tam w środku Isidoro rozmawia twarzą w twarz z jego matką. Nie
podobało mu się spojrzenie Isidora, nie dlatego jednak, że umykało w bok, jak u matki, lecz z
powodu czoła. Miał szerokie czoło, lekko lśniące w miejscach, gdzie zaczynały się włosy. Na
skroniach i pośrodku przecinały je bruzdy, głębokie niczym wargi. Rzadko słyszał mówiące-
go Isidora, ale wydawało mu się, że jego głos dobywa się z czoła, z tych zmarszczek, zaś usta
pozostawały zamknięte. Mężczyzna miał oczy osadzone wysoko i trudno było pochwycić ich
spojrzenie, bo rzucały szybkie, nieznane błyski, było to coś na podobieństwo wrażeń, jakich
doznawał pnąc się po kolumnie; aż do żelaznej obręczy było to doznanie raczej przyjemne,
potem, coraz wyżej, ogromniało i stawało się nieznośne. Oczy Isidora również ogromniały.
Spojrzał na zamknięte drzwi, za którymi kryło się na pewno czoło Isidora. Wspomnie-
nie doznanego kiedyś uczucia ożyło znowu, więc pełen obaw ścisnął kolumnę dwiema ręka-
mi. Pomyślał (aby odsunąć od siebie pewność, że goni tylko za tym wrażeniem), że choć
matka pozwala. mu bawić się na chodniku, on woli rozglądać się z wysokości kolumny, jak to
robił już nieraz, by uratować psa przed pojemnikiem na śmieci i żeby jego żołądek dalej był
pod skórą, ciepły i bezpieczny. Podkurczył nogi i zaczął się wspinać, a ściśnięta stopami kolu-
mna poczęła sunąć w dół. To odczucie dopadało go zawsze w tym stałym miejscu niczym
ciepły podmuch wiatru i bał się go owym lękiem niespiesznie szukanym, ściganym, upragnio-
nym. Wrażenie potęgowało się aż do połowy kolumny. Tam zatrzymał się, aby dalej już nie
rosło. W tej samej chwili pojawił się rymarz w skórzanym fartuchu. Jego bezczynne w tej
chwili ręce przypominały kolorem skórę fartucha. Uczepiony kolumny, która dawała mu tyle
tajemnej radości, zawstydził się, że mężczyzna spojrzy na niego i odkryje, co czuje. „Wyglą-
dam na ulicę”, powiedział, a mężczyzna uśmiechnął się i jego uśmiech nie zdradzał, że domy-
śla się doznań chłopca, w przeciwnym bowiem razie natychmiast by go skarcił, zgodnie ze
starym zwyczajem dorosłych, którzy z niezrozumiałych powodów zabraniają wszystkiego, co
jest przyjemne. Ześlizgnął się błyskawicznie i patrząc na rymarza oznajmił, że nie ma on
czoła jak Isidoro. Mężczyzna zaśmiał się, zrobił do niego oko i powiedział, że musi polubić
Isidora. Odparł, że przenigdy, na co mężczyzna stwierdził, że tak czy inaczej powinien go
polubić, bo teraz jest dla niego ojcem. Rozśmieszyła malca ta naiwność rymarza, dla którego
pierwszy lepszy mężczyzna z tłumu mógł być jego ojcem. Słyszał kiedyś, jak mówiono, że
jego ojciec to nicpoń, że na szczęście jest daleko i że najlepiej byłoby, gdy wróci, wyrzucić go
jak śmieć do kubła. Uśmiech na twarzy dziecka nie zdążył zniknąć, gdy rymarz powiedział,
że wie doskonale, iż Isidoro nie jest jego ojcem, niemniej jednak to jakby ojciec. Kiedy
uśmiech zgasł, rymarz znikł za bramą prowadzącą na ulicę.
Malec jeszcze raz spojrzał na drzwi do pokoju matki i nie wiedział, o czym najpierw
pomyślał: o wrażeniu, które przerwał rymarz, czy też o palcu jeźdźca wyciągniętym ku dale-
kim śniegom. Znowu objął kolumnę i rozpoczął wspinaczkę. Uczucie było słodkie i gwałto-
wne. Pomyślał, że chyba rozerwie go na strzępy, gdy ze szczytu kolumny dojrzy całego
wierzchowca z jeźdźcem. Pokonał metalową obręcz dzielącą kolumnę i wspiął się trochę wy-
żej. Doznanie stało się gwałtowniejsze, czuł, że traci siły. Gdy zobaczy jeźdźca, z pewnością
umrze. Zebrał się w sobie raz jeszcze i dotarł do szczytu kolumny, czując głową bliskość
belek sufitu. Ujrzał niewiarygodny rysunek drewnianych słoi i szybko uciekającego pająka.
Uchwycił się mocno kolumny przylgnąwszy do niej całym ciałem, aby odegnać, nie wiadomo
dokąd, owo straszliwe i nieuchronne wrażenie. I zamiast patrzeć na odsłaniający się częścio-
wo posąg konia z jeźdźcem, zajrzał przez okienko nad drzwiami do pokoju matki. Wentylator
huczał jak oszalały, ona leżała naga, na plecach, z zamkniętymi oczyma i spoconym czołem,
co upodobniło je do lśniącego czoła Isidora; on, z otwartymi oczyma, wyciągnięty obok,
także nagi, zdawał się spoglądać w okienko nad drzwiami.
Obraz trwał jedną chwilę. Ręce i nogi oderwały się nagle od kolumny. Spadał na posa-
dzkę patia, widząc, jak rosną w oczach terakotowe kwadraty. Jeździec i koń zniknęli. W pa-
mięci ożył psi żołądek i zaczął w jego głowie puchnąć coraz bardziej i bardziej.
UKŁADANKA
„He should find things he cannot lose”
E. Hemingway
Jeśli jestem w swoim pokoju i słyszę szum z łazienki, i dzisiaj jest czwartek, i żona ką-
pie się, bo ma zajęcia, oznacza to, że jestem u siebie, czyli mam dom, żonę, a w głębi znajdu-
je się pokój dziecinny. Nie ulega wątpliwości, że właśnie tak jest, bo się przebudziłem; w
przeciwnym razie nie słyszałbym szumu wody. Jeśli jednak nie jestem u siebie, znaczy to, że
znajduję się w pensjonacie sprzed wielu lat i nie mam żony ani dzieci, a za oknami rozciąga
się inne miasto i czekają na mnie inni ludzie; muszę wstać, dowiedzieć się, czy jestem w
domu, czy dzisiaj jest czwartek i czy do wieczora nie mam żadnych zajęć (ma je za to moja
żona), myślał mężczyzna czując, że już się prawie zbudził, i słysząc szum wody z łazienki.
Roztrząsał jeszcze przez chwilę prawdopodobieństwo, że rzeczywistość jest inna, że nie
jest żonaty i że mieszka wciąż w tamtym odległym pensjonacie, że nie jest to wspomnienie,
ale coś, co trzeba przetrzymać, i pomyślał, że gdyby tak było, czułby się zawiedziony, bo
wszystko inne okazałoby się tylko urojeniem; z drugiej jednak strony to dobrze, bo wiele
strasznych rzeczy, jakich doświadczył, byłoby także ułudą.
Z łazienki dobiegał wyraźny szum prysznica, ale on sam znajdował się jakby na dnie
morza i nie docierała do niego żadna konkretna myśl, której mógłby się uchwycić. Zdawało
mu się nawet, że gdzieś tam, pośród prześcieradeł, zatracił poczucie własnego ciała, tylko
głowa kołysała się wśród ławic ryb, ledwie widocznych w mętnej wodzie, której on sam był
cząstką. Był to szum podziemny, dążący wraz z nim ku powierzchni, ku prawdopodobnej pa-
mięci. Zaczął wreszcie zdawać sobie sprawę, że się budzi, że lada chwila ocknie się na jawie i
że jest to już jakaś forma pewności, pozwalająca mu niejasno zrozumieć, że ma ciało, które
należy tylko do niego. Wiele nieartykułowanych myśli przemknęło mu przez głowę i choć nie
zamieniły się w słowa, wiedział już, że znaczą: jestem Juan. Była to jednak świadomość
siebie wyzuta historii, wątły fakt, który ledwie pozwalał odczuć własne ciało, wyciągnięte na
łóżku i będące jedynie zaczątkiem innych znanych faktów.
Kiedy się obudzę, pomyślał jakby śniąc jeszcze, ale natychmiast uzmysłowił sobie, że
już się przebudził i że potężna masa czasu, jakby ucieleśnienie wspomnień, przeszkadza mu
teraz zorientować się w sytuacji. Poza tym nie wiedział, czy zwartość tej masy tającej własne
kształty była wspomnieniem historii, jakie się naprawdę wydarzyły, czy też rojeniem jego
umysłu. Przytrafiało się mu to już nieraz, zwłaszcza w podróży; budził się w hotelowym
łóżku i starał odnaleźć w swym codziennym otoczeniu, w miejscu, jakie mu właśnie podsu-
wała pamięć. Teraz jednak wyglądało to inaczej. Był pewny (choć nie wynurzył się jeszcze na
powierzchnię i widział tu i ówdzie ryby), że nigdzie nie wyjechał, a zatem musi być w miej-
scu zgodnym z czasem, w jakim zdawało mu się, że żyje.
Pomyślał, że szum wody wyjaśniał wiele spraw: ma żonę, jest u siebie, w domu, który
doskonale zna, a w ostatnich latach działo się wiele spraw. Nie jestem pamięcią w powija-
kach, mówił sobie, nie urodziłem się przed chwilą, jestem tutaj od dawna. Tutaj? Gdzie? Bo
jeśli te dane nie są ścisłe, równie dobrze mógłbym być w pensjonacie, którego nazwy nie po-
trafię sobie przypomnieć, i właściwie nic się nie wydarzyło, zwłaszcza rzeczy, o których my-
ślałem, że się działy i w tym wypadku byłoby wspaniale. Chociaż nie, bo jeśli upłynął czas,
jeśli opuścił już pensjonat i mieszka u siebie, w domu przeczuwanym w szumie prysznica,
niezbyt miło byłoby wrócić do sytuacji dawno minionych. Muszę wiedzieć dokładnie, gdzie
jestem, powiedział bezgłośnie i podkurczył nogi, jakby się chciał upewnić, że naprawdę żyje.
Jeśli dziś jest czwartek, to żona ma rano lekcje i kąpie się przed pójściem do szkoły,
stąd ten hałas w łazience. Jeśli jednak mieszkam w pensjonacie, szum prysznica też jest
prawdopodobny, bo współlokator, gruby lub chudy, tego nie wiem, w każdym razie jakiś
mężczyzna, może się także kąpać przed wyjściem do pracy. Ta myśl dopełniła się i choć
chciał ją dalej ciągnąć, to skuszony ciepłem łóżka, potwierdzającym jego własne istnienie,
realność jego ciała, uznał w końcu, że nie warto tak bardzo wszystkiego roztrząsać.
Świadomość, że jest Juanem, stała się pełniejsza dzięki ciepłu ciała, które właśnie
odkrył. Woda i ryby znikły i znajdował się teraz w półmroku, tuż przed narodzinami światła,
a więc u progu jakiegoś wydarzenia groźnego i nieodwołalnego.
Podkurczył nogi, jakby przez dotyk chciał potwierdzić własne istnienie, już prawie do-
wiedzione, i pomyślał, że wkrótce znowu będzie musiał, jak codziennie, stawiać czoło nowej
sytuacji, czując jednocześnie, że jest czymś w rodzaju larwy, która znojnie zaczyna pełznąć w
znanym sobie kierunku przez mrok straszliwych pułapek. Lepiej nie wiedzieć — pomyślał,
jak zawsze w podobnych sytuacjach — lepiej podążać znaną dróżką i nie pytać, co się czai w
ciemnościach po obu stronach, lepiej dążyć jak robak, prosto do swej jamki. Wiedziałeś już,
że są istoty, których cykl życiowy zamyka się w ciągu kilku godzin, kilku minut, jak u tylu
migotliwych owadów, a nie ulega wątpliwości, że to moja żona bierze prysznic przed
pójściem do szkoły albo grubas (jak też się on nazywa?) kąpie się w łazience przy ulicy
sprzed dwudziestu lub trzydziestu lat. Za parę chwil będę wiedział, w jakiej strefie czasu
jestem. Teraz bardziej go zajmuje owa pełna świadomość istnienia, zdobyta dzięki ciepłu
własnego ciała, z którym inaczej nie wiedziałby, co począć.
Nie chciał już więcej myśleć i wtedy przypomniała mu się ciotka Francisca. Nigdy jej
nie widział, teraz zdał sobie z tego sprawę, jej istnienie ograniczało się do fotografii, którą
kiedyś oglądał; czyścili mieszkanie z karaluchów i znaleźli wtedy pudełko po butach pełne
martwych rzeczy. Twoja ciocia Francisca, wyjaśniła inna ciotka, którą z trudem sobie przypo-
mina, choć jej istnienie było niewątpliwie bardziej oczywiste. Twoja ciocia Francisca, bieda-
czka, ta, co podarowała ci u k ł a d a n k ę.
Przypomniał sobie tę układankę, gdy z łazienki znowu dobiegł przytłumiony szum
wody. Pomysł odtworzenia układanki, której nie zapomniał, wydał mu się lepszy niż docieka-
nie, w jakim przedziale czasu się znalazł, czy jest przed, czy też za wspomnieniami. Bo w
końcu, jeśli jestem w pensjonacie i to gruby się kąpie, a nie moja żona, wówczas wiele rzeczy
mi się nie wydarzyło, a zwłaszcza tamte, i mam nieskończenie wiele czasu, aby do nich nie
dopuścić.
Nie potrafił sobie wyobrazić ciotki żywej, miał tylko przed oczyma cząstkę jej życia
zastygłą na zdjęciu, choć właściwie wszystkie fotografie są jedną z form śmierci; zapamiętał
natomiast układankę, którą mu kiedyś podarowała. Kiedy otworzył pudło z malowanymi dre-
wnianymi elementami, ujrzał barwne i starannie dobrane geometryczne figury w doskonałym
porządku. Instrukcja na pudełku głosiła, że należy zwrócić uwagę na kształt i położenie
klocków przed wyjęciem ich i ponownym złożeniem. Obejrzał je dokładnie i zobaczył, że
wszystko jest w porządku. W każdym rogu był klocek niebieski, za nim żółty, a w środku
zielony romb. Wysypał klocki na stół i już nigdy nie zdołał ponownie ich złożyć. Ilekroć
udawało mu się zmontować romb (podzielony na wiele niedorzecznych części), brakowało
niebieskiej figury w którymś z rogów. Gdy zaś zdołał ułożyć niebieskie klocki w czterech
rogach, brakowało jednego zielonego w rombie. Po wielu próbach przypisał niepowodzenie
podstępowi producenta, żeby jednak móc to głosić, należało złożyć układankę z powrotem w
pudełku, a tego właśnie nie potrafił, więc wymówka traciła sens i znowu pozostawał sam na
sam z rozrzuconymi w nieładzie klockami.
Całe szczęście, że pewne gatunki żyją tylko kilka godzin, przebiegło mu przez myśl; jak
gdyby ta uwaga nie miała żadnego znaczenia, jakby chodziło o zwykłe powtórzenie nagrane-
go na płycie głosu, o wydarzenie czysto mechaniczne, nie mające związku z namacalną rze-
czywistością, rzecz przypadkową, bez odniesienia do konkretnej sytuacji. Doszukał się jednak
czegoś innego w pozornie mechanicznej przestrodze swego umysłu, chronionego, na szczę-
ście, ciałem wyciągniętym jeszcze w łóżku, a zwłaszcza gdzieś dalej, w nogach, ciepłem
owego ciała, którego świadomość już ostatecznie odzyskał.
Nie nastąpiła zmiana, powiedział do siebie. Na pewno zawsze byłem w tym miejscu, w
pensjonacie lub w domu, i nie uległem przemianie, a to stanowi już jakąś pociechę. W ka-
żdym razie nie ma większego znaczenia, czy jestem w pensjonacie czy w domu, najważniej-
sze to wiedzieć, po przebudzeniu, co zrobić z własnym ciałem w ciągu całego długiego dnia i
jak wypełnić go tym niknącym ciepłem. Trzeba stawić czoło nie tylko temu, co nas spotyka,
ale wszystkiemu, co już się nam przytrafiło. Człowiek jest zupełnie sam, posiada jedynie
świadomość samego siebie, owo ciepło i być może wspomnienie pożółkłej fotografii ciotki,
której nigdy nie widział za życia. Ciotka Francisca była po prostu produktem hydrochinonu i
tiosiarczynu sodowego w temperaturze 18°C, iluś tam sekundowego wywoływania, pozornie
żywa na martwym światłoczułym papierze, zrodzona w ciemnościach kamery przeszytej
promieniem słonecznym przez ledwie dwieście pięćdziesiątą część sekundy.
Cóż innego jak właśnie owa niepojęta układanka mogło ożywić podobny obraz
pochwycony martwym okiem kamery fotograficznej! Twoja biedna ciotka, mówiły mu usta
innej, bardziej rzeczywistej ciotki, jakby można było użalać się nad spreparowanym chemi-
cznie papierem, który zarejestrował obraz. Nie to jednak jest istotne.
Problem tkwi w tym, że coś trzeba robić z własnym ciałem w obliczu czyhającego dnia,
teraz i później, i zawsze. Kiedy się dowiem, gdzie jestem, będę wiedział, co począć z tym
wszystkim.
Szum wody ustał. Za chwilę usłyszy kroki żony opuszczającej łazienkę, żeby się ubrać
w sąsiednim pokoju, albo kolegi wychodzącego do fabryki. Jeśli to żona, będzie starała się
przejść na palcach, by go nie zbudzić; dzisiaj rano spałeś tak mocno, że nie miałam serca cię
obudzić, ale nastawiłam budzik na ósmą. Jeśli to kolega, grubas, używający najdroższych per-
fum, to na prawo jest patio z zieloną winoroślą, wychodzące na ulicę, po której jeżdżą autobu-
sy pełne spieszących do fabryk robotników. W tym mieście, na jego przedmieściach, zbudo-
wano wiele fabryk z wielkimi kominami przypominającymi trochę kościelne wieże. A wszy-
stko to wskazuje, że po prawej stronie musi być nocny stolik.
Niespodziewane wspomnienie stolika rozwiązywało wszelakie problemy; wiedział
dokładnie, gdzie jest, będzie mógł wstać, gdy się tylko rozwidni, i dowiedzieć się wreszcie, co
robić z ciałem porzuconym na łóżku, ledwie przytwierdzonym do głowy, ciepłym jak kot, do
którego przytulał się w dzieciństwie, kiedy to nigdy nie widziana ciotka przyniosła układankę,
twoja biedna ciocia, taka spokojna na zdjęciu.
Już miał wyciągnąć rękę, żeby go namacać, po prawej stronie, ale powstrzymał się zdję-
ty strachem. Bo jeśli stolik znajdował się na swym miejscu, to czas się zatrzymał, nie wyda-
rzyły się te wszystkie niezliczone historie, narodziny i śmierci; choć niewątpliwie jeszcze się
wydarzą, bo wydarzyć się muszą, więc lepiej nie wiedzieć, czy stolik jest czy go nie ma, i
bezmyślnie poddać się czasowi. Dobrze że tak zdecydował, bo ta druga strona rzeczywistości,
z domem, żoną i dziećmi w sąsiednim pokoju, była jednak pewniejsza i bliższa. Ale gdyby to
żona się kąpała, słyszałby jakieś odgłosy, czyjeś kroki, zapalenie piecyka w kuchni, jeśli jest
tu gdzieś w głębi jakaś kuchnia. Gruby także zwykł wychodzić na palcach, szedł do pracy
wcześniej, pozostawiając w całym pokoju woń perfum. Wciągnął powietrze, nie odważając
się jeszcze otworzyć oczu, choć wiedział, że wszystko tonie w mroku i nie sposób rozpoznać
przedmiotów. Nie poczuł spodziewanego zapachu i ucieszył się tym szczerze. Gruby to tylko
wspomnienie, powiedział do siebie. Cały ten pensjonat już dawno przeminął, choć wydaje się
taki bliski. Albo też minie, bo gdy tylko wstanę, choćbym nawet znajdował się w wynajętym
pokoju, pójdę zupełnie inną drogą, bo znam już przyszłość.
PROSZĘ DOKŁADNIE OBEJRZEĆ KSZTAŁT I UŁOŻENIE TYCH KLOCKÓW
PRZED WYJĘCIEM ICH Z PUDŁA I PONOWNYM ZŁOŻENIEM.
Fotografia ciotki leżała na dnie pudełka po butach, z innymi szczątkami rzeczy utraco-
nych. Powiedziano mu, że przyniosła tę układankę pewnego zimowego ranka, po wyjściu z
pociągu, którego gwizd słyszał ze swego łóżka każdego poranku. Widziałeś, jaki prezent
przyniosła ci ciocia? Ciotka była wtedy w kuchni, w obłoczku swej kwiecistej sukni, wido-
cznej na fotografii zaledwie do ramion. Wiedział, że ciotka weszła do pokoju i dotknęła
zimnymi dłońmi jego twarzy, zapamiętał tamten chłód, przywodzący na myśl szybę, lecz nie
jej żywą twarz, jedynie tę z fotografii.
Po kilku dniach porzucił układankę, której nie umiał złożyć. Nawet ojciec próbował
kilkakrotnie, ale bez skutku. Wyjaśnił mu potem, że jest to na pewno zabawka, której nie da
się złożyć, coś w rodzaju żartu producenta, gra dla zabicia czasu. Jak wszystkie wyjaśnienia
ojca, to także nie było zbyt jasne. Docierało do niego łagodne i przekonujące brzmienie głosu,
ale umykał sens słów, jakby te były pustymi znakami lub częściami jeszcze trudniejszej ukła-
danki. Ojciec przyznał, że jest bezradny, tak usprawiedliwił się po złożeniu czterech niebie-
skich rogów, czego on sam nigdy nie dokonał, bo zawsze mu brakowało jednego niebieskiego
klocka. Widzisz, że nie brakuje? Są tutaj cztery, mówił nieomal z zadowoleniem. Ale okazało
się nagle, że jest o jeden niebieski klocek za dużo. Znaczyłoby to, że jest pięć niebieskich
elementów na cztery rogi, a to wielce komplikowało sprawę, bo kiedy ojciec znowu zaczął
składać całość, zabrakło mu jednej niebieskiej części; przeszukali więc podłogę w całym
domu, bez skutku, wtedy przeliczyli wszystko i okazało się, że nic nie brakuje. W każdym
razie udało się im złożyć ze wszystkich zielonych klocków środkowy romb. Wydawało się, że
jest to najłatwiejsza część układanki, ale było inaczej: należało starannie dobierać części, aby
romb wyszedł prawidłowo. Raz jeden nie mogli go złożyć i było to właśnie wówczas, gdy
okazało się, że jest o jeden niebieski klocek za dużo. Poskładanie klocków w pudle wymagało
też wiele zachodu, bo gdy się je źle ułożyło, zawsze jakiś zostawał i — leżąc na innych — nie
pozwalał nałożyć przykrywki.
W sąsiednim pokoju gruby — chyba nazywał się Fernández —- albo żona przestali się
poruszać. Usłyszał skrzypienie otwieranych drzwi i zawołał żonę. Maria, powiedział głosem,
który wydał mu się donośny, ale jedyną odpowiedzią był odgłos zamykanych drzwi.
Otworzył oczy i zobaczył, że pokój wciąż tonie w ciemnościach, choć słyszał już gwar
budzącego się miasta. Natężył słuch, by złowić fabryczne odgłosy, bo w mieście Fernándeza,
w przeciwieństwie do miasta Marii, było wiele fabryk; dowiedziałby się wówczas, gdzie jest,
ale taki niewyraźny szum można usłyszeć w każdym mieście.
Tak czy inaczej, muszę odnaleźć rzeczy, które się jeszcze nie zagubiły, zamajaczyła mu
myśl, lecz odrzucił ją lękając się pomyłki. Jeśli na lewo, gdy tylko się przejaśni, ujrzę za
oknem zieloną ścianę, znaczy to, że jestem u siebie w domu, w tym drugim mieście, a dzieci
śpią w sąsiednim pokoju. Nie, nie, zielona ściana była w pensjonacie, a więc nie ma tu ża-
dnych śpiących dzieci, a gruby właśnie wyszedł do pracy.
Gwar narastał, więc zakrył sobie uszy w obawie, że fabryczne odgłosy przypomną mu
to, czego nigdy nie miał lub co utracił. Muszę szukać rzeczy niezniszczalnych, bo całe życie
upływa mi na przywoływaniu rzeczy utraconych; żywej twarzy ciotki na martwej fotografii i
Bóg wie czego jeszcze.
W jego pełnej przeczuć świadomości ożyła znowu zielona ściana, budząc jednak tym
razem inne skojarzenia. Nie bał się jej wcale, choć nie wiedział dokładnie, czy należy do pen-
sjonatu, czy też jego domu. Nie ulegało wątpliwości, że oba miejsca są jednakowe, zarówno
dom, jak i pensjonat mają własne zielone ściany. Stąd całe nieporozumienie. Samo miejsce
jest tu najmniej ważne, liczą się ludzie. W każdej prawie sypialni są nocne stoliki i widzi się
przez okno jakieś zielone ściany. Roztrząsał to, ale jednocześnie nurtowała go myśl inna: nie,
to niemożliwe, aby istniały dwa domy z widokiem na zieloną ścianę. Ta widoczna jest tylko z
mojego domu, gdzie mieszkam od tylu lat; a jeśli się okaże, że należy do pensjonatu, teraz
gdy się rozwidni, to co? To zwykłe pomieszanie miejsc. Gruby Fernández istniał naprawdę,
istnieje też niewątpliwie moja żona i dzieci, po prostu poplątały mi się te dwa miejsca, ale
wkrótce dowiem się, gdzie jestem, zaraz wyciągnę rękę i dotknę nocnego stolika.
Ale i teraz nie odważył się na to, powstrzymała go myśl, że powinien odwołać się do
spraw niezniszczalnych, zdawało mu się, że myśl tę już odsunął od siebie, ale przez cały czas
powracała, zagłuszając z hałaśliwą natrętnością wszystkie inne.
Tak czy inaczej, powiedział do siebie, człowiek zdobywa rzeczy i je traci, ważne jest
teraz, bez względu na stan posiadania, bym wiedział, co zrobię ze sobą, kiedy wstanę, dokąd
mam pójść, do fabryki w tamtym mieście czy do biura w tym. No i żeby wiedzieć, dlaczego
muszę to robić. Co najwyżej będę musiał stawić czoło którejś z tych dwóch sytuacji. Ważne
jest, by się nie zagubić. Uchwycił się myślami swego ciała, jakby w ten sposób się zabezpie-
czał przed ciemnościami, i doszedł do wniosku, że sprawa jest błaha. Błąd wziął się z fałszy-
wie postawionego dylematu. W każdym razie, jeśli nie mam żony ani dzieci, Fernández jest
niezłym kumplem. Pożyczamy sobie pieniądze, gdy jest krucho, czasami nawet odzież, a
ponieważ ma tu wielu przyjaciół, w niedzielę zawsze można gdzieś pójść.
Dotknął stóp, które wydawały mu się tak bliskie, i obrócił się. Otworzył oczy i ujrzał, że
za oknem już dniało. Wśród tylu wątpliwości ściana była pojęciem dostatecznie konkretnym,
by rozłożyć na niej układankę. Głos ciotki, dobiegający jakby z fotografii, mówił, że nie trze-
ba układać najpierw zielonego rombu w środku, ale umieścić niebieskie klocki na rogach,
potem żółte, a na samym końcu zielone. I wtedy powiedział sobie, że tamte barwy istnieją
tylko w jego pamięci, i być może, w chwili gdy mu przyniesiono układankę, klocki w rogach
nie były jednakowego koloru. Objaśnienia ciotki nie miały zatem sensu. Odkrycie, że w czte-
rech rogach były różne kolory, stawało się czymś najważniejszym. To jedyne możliwe wytłu-
maczenie. W przeciwnym razie nigdy nie byłby pewny, że zrozumie układankę, a wówczas
lepiej byłoby niczego nie wyjaśniać, lecz odwołać się do dzieciństwa, które było czymś bez
wątpienia realnym i skąd mógłby wyruszyć, gdyby się zabłąkał.
Dotykając raz jeszcze stóp, cały skulony, z kolanami pod brodą, zwinął się w kłębek
jeszcze bardziej, jakby nie chciał uronić ani odrobiny, ciepła. Zamknął oczy, mówiąc sobie,
że od tej chwili nie będzie myślał ani o ścianie, ani o nocnym stoliku, ani o odgłosach, które
by go upewniły w sytuacji. Będzie czekał, w bezruchu, aż ktoś przyjdzie. Aż jego żona albo
Fernández zapukają do drzwi.
TIERMUSIK
Jego obecność w gitarze nie zaskoczyła mnie i nie zdziwiła. Może trochę wystraszyła,
był to jednak lęk nie tyle ludzki co zwierzęcy. Zamiast rozważyć przytomnie, co się dzieje,
przypomniałem sobie stworzenie żyjące na południu kraju, które zdjęte strachem, oblewają
człowieka moczem. Wrażenie nowości, jakim było jego pojawienie się w gitarze, znikło pra-
wie natychmiast na wspomnienie piekącego działania zwierzęcej uryny, przechowywane w
pamięci.
Kilkakrotnie w ciągu życia zapytywałem siebie, dlaczego tak łatwo pogodziłem się z
wtargnięciem tego zwierzęcia w moje prywatne sprawy. Wiele różnych odpowiedzi cisnęło
mi się do głowy, ale żadnej nie wypowiedziałem do końca. Po co wysuwać zbyt daleko idące
wnioski? Wszystkie możliwe odpowiedzi świadczą z jednej strony, że stworzenie to stało się,
bez cienia przemocy, cząstką mego życia, owego zbioru spraw stanowiących schronienie dla
każdego z nas, z drugiej zaś, że uosabiało jednak przemoc zewnętrzną, zniewolenie, częścio-
wą utratę wolności. Rozbieżność tych odpowiedzi sprawiła, że cała sprawa wymknęła mi się z
rąk.
W parę godzin po tym wydarzeniu znowu ćwiczyłem gamy, jakby nigdy nic. Szmer
jego łapek pełzających wewnątrz instrumentu nie był bardziej dokuczliwy niż odgłos palców
ślizgających się po strunach. Zdawało się nawet, że oba dźwięki zlewają się w jeden. W tej
zgodliwości przejawiała się moja akceptacja faktów, które nie w pełni rozumiałem. Pamięta-
jąc o własnych przeżyciach, o tym wszystkim, co się dzieje na świecie, obecność stworzenia
w pudle gitary nie wydawała mi się czymś niezwykłym. Niezwykła była wówczas codzien-
ność.
Jest to niewielki gad, niepodobny do żadnego ze znanych; być może twór mikroklimatu
naszego regionu, odciętego od reszty bezkresnego kraju. Osobniki tego gatunku występują
rzadko i wyróżniają się zamiłowaniem do muzyki. Ciągną do niej — lub do czegoś w niej —
jak owady do światła.
Zazwyczaj zbliżają się do źródła dźwięku z lękiem i z odległości, którą same ustalają,
jednakowej dla wszystkich osobników, słuchają i roją coś sobie. Bóg raczy wiedzieć, co. Nie
sądzę jednak, na przekór tym faktom, aby naprawdę były wrażliwe na muzykę. Przypu-
szczam, że ograniczone przez naturę, odbierają ją zupełnie inaczej. Na przykład, z powodu
ich delikatnej i wrażliwej na zimno skóry, może być ona dla nich źródłem ciepła. Trochę to
tak, jakby słuchały jej całym ciałem. Nigdy nie mogłem umiejscowić ich organów słuchu.
Odległość, na jaką się zbliżają, jest zawsze taka sama. W letnią noc, kiedy księżycowa
poświata ułatwia widzenie, można przekonać się, że wszystkie znajdują się w jednakowej
odległości od instrumentu lub innego źródła dźwięku niczym punkciki na obwodzie koła.
Nigdy nie zauważyłem, aby któreś z nich naruszyło tę odległość.
Posiadanie takiego zwierzątka w gitarze, albo lepiej fakt, że jedno z nich dobrowolnie
wybrało ten tryb życia, ma wagę niezwykłą, jeśli się pamięta, że nie potrafią żyć w niewoli.
Schwytane, umierają natychmiast. A kiedy się je głaska, znikają, rozpływają się w powietrzu.
Gdybym je musiał określić, powiedziałbym, że choć są istotami żywymi, mają cechy niezwy-
kłe i te pozwalają im trwać na ziemi.
Trudno je nazwać. Znam tylko dwie lub trzy osoby w miasteczku, które je określają tą
samą nazwą. Nie ma tego stworzenia w atlasach zwierząt. Niektórzy nazywają je, na przy-
kład, chwilikiem, inni słuszkiem, migotlikiem, okółkiem, ludzie przesądni szkodliwkiem, nie po
hiszpańsku jednak, ale w tubylczych narzeczach. Moja matka wymyśliła dla niego, wiele lat
później, gdy zwierzątko już nie żyło, nazwę Tiermusik. Choć i tak uważała to słowo za zbyt
piękne dla takiego stworu.
Nie wiem, czy pojawienie się Tiermusika w moim życiu przyniosło mi szkodę czy
pożytek. Gdy już je przyjąłem nie dziwiąc się niczemu, porozumienie było łatwe. Muzyk,
pochłonięty zazwyczaj swoimi dźwiękami, może nie zauważyć czyjejś oczywistej obecności.
Nowa rzeczywistość okazała się dla niego ciężka. Każda zmiana wymaga przystosowa-
nia się, lecz dla stworzenia, które nieświadomie stawia czoło rzeczywistości, każde cierpienie
staje się czysto biologiczne. Nie potrafi go wyrazić, bo istnieje tylko ból, a nie słowa, którymi
można by ów ból nazwać lub wykrzyczeć. W jego przypadku nie chodziło o zwykłą zgodę,
jak w moim, gdy przystałem na nową sytuację, ale o swego rodzaju utożsamienie się z przy-
czyną bólu, z samą jego istotą.
Dźwięk był dla niego dotychczas czymś przypadkowym, mógł mu się tylko przysłuchi-
wać. Nowe życie we wnętrzu instrumentu wymagało zapewne stałej kontemplacji. W rzeczy-
wistości było jednak inaczej. Życie w pudle gitary nie było tożsame z muzyką: aby ta roz-
brzmiała, ktoś musiał zagrać. Nie chcę przez to powiedzieć, że Tiermusik myślał o tym wszy-
stkim; nie znaczy to jednak, że kiedy się o jakiejś rzeczy nie myśli, ta nie istnieje. Rzeczywi-
stość, o której Tiermusik nigdy nie myślał i której nigdy nie przeczuwał, o t a c z a ł a go
jednak i była j e g o rzeczywistością.
Czekanie na dźwięk było jedynym możliwym zajęciem i jedynym usprawiedliwieniem
skoku, jaki kiedyś wykonał. Mogło się przecież wydarzyć, że dźwięk ten nigdy by się nie roz-
legł, gdybym z jakiegoś wielce prawdopodobnego powodu zaprzestał grać. A nawet gdyby
nie doszło do tej ostateczności, jego oczekiwanie i tak mogłoby się okazać daremne, bo nikt
nie wie, jak owe zwierzęta odmierzają czas, nikt też nie wie, jaka wieczność otwiera się przed
nimi, kiedy ktoś wyjeżdża na dwa dni.
Można przy tym sądzić, że stworzenie to jest zdolne czegoś pragnąć, pożądać, bo jego
skok nie był li tylko mechaniczny. W przeciwnym bowiem razie nie tylko ten Tiermusik, ale i
inne wtargnęłyby do mojej gitary. Było to jego osobiste życzenie, jego pragnienie. Pozwala to
nam przyjąć, że bieg czasu da się w jego przypadku odmierzać inaczej: pragnieniami lub
cierpieniami. A skoro oczekiwanie na dźwięk w gitarze sprawiało cierpienie, należy wówczas
zmienić proporcje, godziny nie będą miały sześćdziesięciu minut, czas może się tam wypeł-
niać bezkresem kolejnych śmierci i zmartwychwstań, wieczności równoległych, nagłych prze-
obrażeń, w których nawet substancja czasu, o ile istnieje, nie byłaby wolna od odkształceń,
opóźnień, jałowości całego tego świata.
Sytuacje nasze, choć takie odmienne, miały pewne punkty wspólne: spadał na dno
instrumentu, ilekroć podnosiłem go, by zagrać, i gwałtownie umykał ze środka, boleśnie
ocierając się o struny i pudło, kiedy brałem najwyższe tony, których nie cierpiał. Chował się
wówczas na bibliotecznej półce i wystraszony przyglądał mi się ślipkami jak węgliki.
Moja dłoń przywykła już do jego ciężaru. Choć nie słyszałem, jak ześlizguje się w dół,
wiedziałem, po wadze instrumentu, czy jest w środku czy też wyszedł. Choćby nie było go
kilka godzin, zawsze wracał na noc, zwłaszcza zimą. Jego nieobecność wykorzystywałem na
przećwiczenie wysokich tonów; kiedy się zjawiał, starannie tego unikałem. W ten sposób
nasze współistnienie było doskonałe.
Nie wiedziałem, czego szuka w mojej gitarze i czy znalazł to czy nie; nie wiedziałem
również, czym był dla mnie: intruzem w moim życiu czy też jego cząstką. Wiedziałem tylko,
że świat jest z jednej strony pełen lęku i grozy, z drugiej miłości, a to zjawisko nie mieściło
się nigdzie. Jeśli zaś chodzi o niego, nigdy nie dał znać po sobie, że postępuje inaczej i że coś
rozumie. Kiedy przyglądał mi się z półki, w rzeczywistości widział drzewo, ale nie mógł
dostrzec drżenia liści. Byłem dla niego krajobrazem, czymś czego nigdy nie pojmiemy, choć
mamy przed oczyma, jako że krajobrazy zawsze i bezwzględnie są poza nami.
Moja matka nie mogła znieść jego obecności w domu. Ogarniał ją strach, powtarzała, że
będą nas za to prześladować, że nas tylko ukarzą, ale ją, jako cudzoziemkę, odstawią natych-
miast do granicy i znowu trafi w szpony swoich dawnych prześladowców. Kiedy występowa-
łem publicznie po raz ostatni, siedziała jak na mękach. Tiermusik dzielnie przetrzymał cały
koncert, mimo wysokich nut. Przetrwał wspaniale, żeby nie wywołać skandalu na sali. Kiedy
skończyłem i podniosłem się w ukłonie, z opuszczoną gitarą w ręku, łapki Tiermusika ześlizg-
nęły się na dno rezonansowego pudła. Matka usłyszała ten hałas, zrozumiałem to widząc, jak
jej odmieniona twarz okryła się pełną lęku bladością. Nie wiem, czy inni dostrzegli obecność
zwierzątka, pewny jednak byłem, że sprawy zabrnęły zbyt daleko i że całe miasteczko słysza-
ło o jego pojawieniu się w gitarze. Strach matki nie rozpłynął się w powietrzu i nie wypalił na
jej twarzy: dotarł do mnie i zmroził mi krew. Bałem się, że wylęknione stworzenie wyskoczy,
ze skórą spękaną od wysokich dźwięków, i schroni się wśród publiczności, że rzuci się na
dostojne towarzystwo i pokąsa łydki pań z dobroczynności.
Mimo wielu późniejszych prób ojca (pochodzącego z tych stron), by wyjaśnić, że dla
miejscowej ludności widok stworzenia wychodzącego podczas koncertu z gitary nie byłby
czymś osobliwym, matka nie mogła opanować strachu. Chwytała się za głowę, jakby doma-
gano się od niej najwyższej ofiary, powtarzała, że świat jest pełen oprawców, że zabobonność
tubylców (żyje jeszcze wśród nas wielu Indian) ześle na nią w końcu karę, że wróci w swoje
strony, żeby ją tam raz wreszcie zabito.
Nigdy nie dowiedziałem się, dlaczego matka przyjechała do tego kraju i do tego miaste-
czka, nie wiem też, skąd pochodzi. Właściwie nic nie wiem o świecie: dość mi mojego Tier-
musika.
W naszym domu każdy gra na instrumencie smyczkowym. Mama przywiozła z Europy
cały kufer nut. Kiedy udało się jej przekonać miasteczko, że muzyka nie jest czymś doku-
czliwym, poświęciła dwadzieścia lat swego życia, aby rozwijać działalność muzyczną wśród
Indian, obdarzonych wspaniałym słuchem. Przez długi czas występowaliśmy publicznie raz
do roku, w rocznicę założenia miasteczka (choć nikt dokładnie nie wiedział, kiedy i kto je
założył).
W domu nigdy nie wierzono w moje muzyczne uzdolnienia, głównie dlatego, że matka
nie uznawała instrumentów strunowych szarpanych, w miasteczku jednak uważano mnie za
artystę o wielkich zdolnościach, którego talentu szkoda na tak małą mieścinę i który wkrótce
ruszy na podbój świata. „Kiedy wyjeżdżasz?” pytano mnie, i brzmiało to dla mnie niczym
potwierdzenie wyjazdu. „Wypełnisz świat własną muzyką i osiągniesz w dodatku szczęście”.
Po moim ostatnim koncercie wydarzyło się w miasteczku coś, co spotęgowało obawy
matki. Odizolowała więc nasz dom i zamknęła mnie w nim. Mój pokój stał się schronieniem
pełnym zewnętrznych, obcych mu hałasów. Było to trochę tak, jakbym żył we wnętrzu instru-
mentu. Od owego czasu ilekroć ćwiczę, starannie zamykają wszystko, aby żaden dźwięk nie
wydostał się na ulicę. Twarz matki miała teraz, zdaniem ojca, ten sam wyraz co wówczas, gdy
przyjechała z Europy z kufrem pełnym muzyki. Był to, powiada, grymas smutku, który znikł
z upływem lat i przyjściem na świat dzieci. Teraz powrócił, na progu starości. Czasami czuję
się winny temu wszystkiemu. Tiermusik dawno znikł, ale żyje wciąż w pamięci matki. I oczy-
wiście w mojej.
Po tylu latach przestałem już być utalentowanym synem tej ziemi, który wyruszy by
podbić świat własną muzyką. Na ulicy, choć wychodzę rzadko, kłaniają mi się z wielkim sza-
cunkiem, nie dlatego że jestem kimś, ale że mógłbym nim być. Jest to nowa forma obojętno-
ści. Trochę to tak, jakby się bali mi naprzykrzać lub nie chcieli ze mną rozmawiać. Nie wiem,
czy kryje się za tym zrozumienie czy współczucie. Być może jedno i drugie.
Tymczasem świat wokół nas zmienia się szybko, nawet jeśli nic o tym nie wiemy.
Nigdzie nie chodzę, bo trudno mi podtrzymywać rozmowę. Kiedy muszę coś powiedzieć,
zastąpić słowami ciszę, jaką stanowi moje istnienie, mówię rzeczy na pozór niezrozumiałe, bo
o niczym nie mam pojęcia. Ludzie słuchają bez sprzeciwu okropności, jakie głoszę. Staram
się ze wszystkich sił, aby moje słowa miały związek z tematem rozmowy, z rzeczywistością,
której rozmowa dotyczy, ale gdy mówię, czuję, że sam dobrze nie wiem, ku czemu zmierzają
moje odpowiedzi. Wszystko to nie pozwala mi walczyć, kochać i tak dalej, mogę jedynie
istnieć. Wiem, że w każdej sytuacji wydaję się kimś zbędnym. Czasami zazdroszczę Tiermu-
sikowi. Znalazł w końcu wolność w mojej gitarze. Mnie to się nie udało.
Zwierzęta te, jak się przekonałem, potrafią przemóc własne niechęci, by stworzyć sobie
wolność. My nie potrafimy tego z jednej prostej przyczyny: jesteśmy u kresu całej tej przy-
gody. Wiedziałem zawsze, jeszcze przed pojawieniem się Tiermusika, że wszystko to jest
stracone. Nie znaczy to jednak, bym utracił chęć wydostania się stąd. Rozliczne wypadki
dowodzą nam, że pokusa wolności jest daremna, a każda próba ucieczki nas tylko unicestwia.
Dlatego ochraniałem mego Tiermusika, aby go to nie spotkało, choćby nawet był — jak
twierdziła moja matka — czymś w rodzaju śmiecia. Śmiecia muzycznego. Przedpiekła,
rubieże. Być może to tylko się uratuje.
Ostatnio, gdy wyszedłem na spacer, znajomi (o których zdążyłem zapomnieć) przestrze-
gali mnie: powiedzieli, że czyha teraz wiele niebezpieczeństw i długo by trzeba wyjaśniać
wszystko, co się w ostatnich czasach wydarzyło. I żebym się nie bał. Że przy odrobinie czuj-
ności z pewnością się nie potknę. Że w istocie nic się nie zmieniło, choć zaistniały nowe
sytuacje. Że nie powinienem bać się, choć jest niebezpiecznie, na przykład, wychodzić w
rękawiczkach w deszczowy dzień.
Często myślę o tym, żeby stąd wyjechać. Uciec. Wyjechałbym stąd, gdybym mógł,
uciekłbym w rodzinne strony. Jest tylko jedna trudność nie do pokonania: t o s ą moje
rodzinne strony. Dokąd więc uciekać?
Mimo to karmię się tą nadzieją. Przeczuwam, że musi być gdzieś na świecie miejsce,
dokąd mógłbym pójść lub, dokładniej, uciec. Nie wiem, co to za miejsce. Może nie istnieje.
Ale kiedy patrząc mrużę oczy, wydaje mi się niekiedy, że dostrzegam jego niewyraźne zary-
sy.
STARY CZŁOWIEK I POCIĄG
Jest pan już za stary, żeby jeździć z towarem. Pociągi są niewygodne i potęgują artrety-
czne bóle. Lepiej siedzieć w domu i czekać na emeryturę, jeśli pan na nią zasłużył. Ale sie-
dzieć w domu o takiej niezwykłej porze to sprawa niełatwa. Siusiu, picie wody bez potrzeby,
dreptanie bez konkretnego celu, tam i z powrotem po schodach, wszystko to wyjaławiało jego
umysł i odczucia, przemieniało dom w grobowiec, zamykało mu usta, bez słów wtłaczało w
labirynt wspomnień. Do licha, tego już za wiele, mówił do siebie stary, chwytając się bezwie-
dnie pierwszego wspomnienia, obojętnej twarzy kolejarza, gdy protestował przeciwko opó-
źnieniu lub odwołaniu pociągu z powodów technicznych, nigdy bliżej nie wyjaśnionych. Już
wiem: pójdę do kolegi z przedmieścia, myślał, powstrzymując się przed wypiciem jeszcze
jednej szklanki wody lub pójściem bez potrzeby do łazienki, ale już na dole, na schodach
zdawał sobie sprawę — jako że wspomnienia powracały doń w ścisłym chronologicznym
porządku — że znajomy wyjechał z miasta tuż po przejściu na emeryturę. Do licha, do licha,
mamrotał nieświadomy własnych lat, krążąc po mieście, któremu był już niepotrzebny, które
zamykało przed nim ulice, wodziło go po zaułkach bez wyjścia, wyprowadzało o zmroku na
jakieś puste place. Rzecz w tym, że nie jestem stąd, mówił, aby nie powtarzać wciąż „do
licha”. A przecież prawie nikt nie pochodził stąd i stary to wiedział, dobrze wiedział.
Dom także się przed nim zamykał, zwłaszcza po siódmej rano, kiedy to zwykł był przez
tyle lat wychodzić z walizką pełną próbek towarów. Co robi tu ten staruch po siódmej, pytały
ściany, nawykłe do czystości i samotności przez cały dzień, przez całe lata. Drzwi się przed
nim zamykały, kąty zmieniały swoje zwykłe położenie, na murach jątrzyły go liszaje i spęka-
nia, krany gdzieś się chowały. Nocami wszystko wypełniał lament, dom kurczył się, aby stary
musiał wciąż o coś się potykać. Mam gdzieś Pana Boga, złorzeczył, przekonany, że bardzo
bluźni, czując przy tym jednak, że właściwie nikogo nie znieważa.
Dom i całe miasto były bez wątpienia chore. Człowiek zapada na zdrowiu, pozbywa się
chorego organu i po sprawie. Gdzieś dalej, poza tym domem i miastem, jest inny kraj, a w
nim inne miasta, inne domy. Choroba nękająca — jak sądził stary — tylko jego miasto była
jednak powszechna. Kraj się zmienił, inaczej się też nazywał. Inne były drogi. Inne mosty.
Inne miasta. Do licha.
Wrócić do swego miasteczka, pomyślał, nawet jeśli już nic z niego nie zostało. Choćby
i ono się zmieniło, stało się mimowolnie cząstką miasta, może właśnie tego, w którym teraz
mieszka, jednym z jego nowych przedmieść.
Pozostawał jednak problem pociągów: opóźnienia Z powodów technicznych, podmyte
przez wodę torowiska, nowe przepisy, stan wyjątkowy, letnie plagi, polityka zagraniczna,
oszczędność energii, historyczne spory, strajk aptekarzy, zatonięcie statku wiozącego części
zamienne, ślub królowej.
Sześć miesięcy tkwił stary na słońcu i w deszczu w ogonku po bilet, aby wrócić pocią-
giem w swoje strony. Choć sytuacja była niecodzienna, nikt nie protestował. Służby porząd-
kowej nie było. Wszyscy dopełniali rytuału wyczekiwania w spokoju, nie licząc kilku kobiet,
pomylonych z wyglądu, na końcu kolejki. Ogłupiałe w spiekocie muchy odpędzano płachtami
kolejowych rozporządzeń oraz innych obwieszczeń i w atmosferze nieuchronnej katastrofy, w
oczywistym akcie buntu, przywoływano dawne plagi, klęski i najazdy konnych armii.
Ogonek ledwie się posuwał, jakby kasjer odmówił obsługiwania ludzi. Co jest, do cho-
lery, nie ma odważnych, żeby opowiedzieć jakiś kawał, nawet głupi? W takich sytuacjach jest
to nie tylko potrzebne, ale wręcz obowiązkowe, wrzasnął rozpaczliwie ktoś z tyłu.
Kiedy stary doszedł do okienka, skończyły się bilety. Kasjer, nie chcąc się trudzić cią-
głym wyjaśnianiem, postawił zwyczajowy proporczyk obwieszczający, że do przyszłego lata
miejsc nie ma. Na proporczyku widniało coś w rodzaju orła oraz postacie kilku innych zwie-
rząt, trudnych do rozpoznania na pomiętej szmatce.
Stary, mimo porażki, nic nie rzekł, rozmyślał o swoich dawnych kolejowych przygo-
dach. W rzeczywistości zdawało mu się tylko, że rozmyśla, bo właśnie wpatrywał się w twarz
kasjera, tuż przed sobą, i szukał w jej niewzruszonym wyrazie jedynego możliwego wyjaśnie-
nia tającego się w tych nieruchomych i złych ślipiach, w ich żmijowatym błysku: jest tylko
jeden pociąg w całym państwie, jeden na tyle miast i rozkładów, jeden bohaterski pociąg,
który przez sto lat podtrzymywał złudzenie, że po kraju kursuje wiele pociągów. Odkrycie to
oszołomiło go i zawstydziło. Kasjer ze swej strony zdziwił się, że starzec nie protestuje, jak to
czynił od lat w chłodne, zimowe ranki.
— Jak to. Nic pan dzisiaj nie powie?
— Gdybym wiedział, że jest tylko jeden pociąg, nigdy bym nie protestował. Przepra-
szam. Bardzo mi przykro.
Zamilkł i czekając na długą końcową reprymendę, wpatrywał się na twarzy kasjera w
znaki niedostępnej mu wiedzy, których dotychczas nie dostrzegał. Urzędnik, bez zbytniej
chełpliwości, choć pewny swego, rzekł nieomal uprzejmie:
— Lepiej mieć jeden pociąg zamiast innych rzeczy, które panu zapewne są obce i któ-
rych lepiej, żeby pan nie znał. Jak sam się pan przekonał, tym pociągiem jeżdżą tylko ludzie
zdrowi. Nawet pan jest zdrowy. Nigdy w nim, przynajmniej od kiedy tu jestem, nie jeździli
ludzie kalecy lub cierpiący. Mamy jeden pociąg, to prawda, ale nie mamy legionu kalek. Na
tych peronach nigdy nikt nie szlochał i nie jęczał.
W miarę jak kasjer mówił, jego głowa zmieniała się, najpierw stała się łysa, później
jakby wyciosana z drewna, w końcu kobieca, owalna, dziecięca, były to, jak powiadają,
przedśmiertne wizje. Starzec udawał, że niczego nie rozumie.
— Jasne? — krzyknął wreszcie kasjer zamykając oczy, usta i okienko.
Starzec odparł „nie”, w nadziei, że urzędnik wyjaśni mu wszystko bardziej przystępnie.
Ale mężczyzna w okienku milczał, nie miał nic więcej do powiedzenia. Wszystko było oczy-
wiste, spowite osobliwą przestrzenią, w której stary czuł, że się unosi mimo wysiłków, by
znowu znaleźć się w dole.
RADOŚĆ ŁOWCY
Nikt już dzisiaj nie wątpi, że można wejść do domu i natknąć się tam na jakąś wielką i
nieznaną bestię. Kiedyś jednak — przeciwnie — wydawało się to koszmarem sennym, czymś
zbyt nieprawdopodobnym, by mogło wydarzyć się naprawdę. A przecież ilekroć odmyka się
drzwi, zwłaszcza nocą, istnieje możliwość, że tuż przed przekręceniem kontaktu usłyszymy
sapanie bestii, a po zapaleniu światła ujrzymy całą jej postać.
Mówi się, że wielu silnym ludziom udało się zapanować nad tymi zjawami, obłaskawić
je, zabić lub pogodzić z nimi. Inni, mniej odporni, nie przemogli swego lęku, jeszcze inni po-
rzucali domy i miasta na samą myśl o ich obecności. Niedowiarkowie wreszcie przeczą temu
wszystkiemu, bo im samym nigdy się nic nie przytrafiło.
Bestie te miały swój złoty wiek, gdy ludzie nie domyślali się ich istnienia. Mogły żyć z
nimi, dobrze się kryjąc, i jeśli tylko nie przesadzały, na przykład pożerając niemowlęta, nikt
ich nie zauważał. Należały do wygodnej kategorii sennych rojeń lub baśni w książkach o pra-
starej sztuce wróżenia.
Stopniowe poznawanie tych istot, co wielu uczonych przypłaciło więzieniem i prześla-
dowaniami, posłużyło później do wyjaśnienia ludzkiego zachowania, wielu namiętności i
zbrodni.
Kiedy wchodzę do domu, zwierzę już jest. Wiem o tym, bo spowodowało parę wyda-
rzeń, których inaczej nie sposób wyjaśnić. Mimo lęku, jakiego nie potrafiłem w sobie stłumić
po tylu latach poszukiwań, nie zapalam natychmiast światła. Mój wzrok stopniowo przyzwy-
czaja się do ciemności i mogę przebiec cały dom bez potknięcia się, otwierając kufry i szafy,
zaglądając pod łóżko. Ono także już się do tego przyzwyczaiło i z pewnością schodzi mi z
drogi podczas tej bieganiny. Zapalam światło dopiero wówczas, gdy jestem mniej więcej
pewny, że zwierzę ukaże mi się, że przyłapię je na środku pokoju lub gdzieś za drzwiami.
Zwykle trzymam w ręku nóż lub rewolwer gotowy do strzału, nim bestia zareaguje. Czasami
jednak, zwiedziony rutyną, zapominam o nich, sądząc, że je mam, i zapalam światło całkowi-
cie bezbronny. Przytrafiło mi się to już wielokrotnie. Choćby człowiek nie wiem jak był
czegoś pewny, są chwile, gdy wszystko na czym tę pewność opieramy, diabli biorą, ściślej
mówiąc, już wzięli, i nic jej nie gwarantuje.
Muszę się tym głębiej zająć, jest to jedno z pilniejszych zadań, jakie od dawna mnie
czekają, zapisałem już mnóstwo karteluszków, które gdzieś się pogubiły, ale tak czy inaczej
doprowadzę do końca te studia nad moim roztargnieniem.
Niedawno zwierzęta te zdały sobie sprawę, że już o nich wiemy, że umysł ludzki wy-
dobył je z mroku. Dlatego ukrywają się, szukają zapomnianych kątów, próbują (gdy są wyro-
śnięte) podkulać łapy, osłaniać kły, a nawet powstrzymują oddech, abyśmy nie odkryli ich we
wnętrzu mebli, za większymi przedmiotami lub w ciemnych zakamarkach domu.
Zająłem się zoologią, usiłując na podstawie form znanych wyrobić sobie wyobrażenie o
nie znanych, o życiowych czynnościach i kształtach, o jakich nie mówi ewolucja. Moje szki-
cowniki zawierają tysiące takich form. Jedna z nich, jestem tego pewny, przedstawia stworze-
nie, jakie od dawna mamy w domu.
Problemem nie jest więc dla mnie teraz wyobrażenie go sobie, ale kwestia czysto
mechaniczna. Ilekroć wchodzę do domu, wytyczam sobie nową trasę, przemykam na ukos,
rozmyślnie zwalniam kroku, szukając jego śladów. To, że istnieje nie w pełni, daje mu w tej
grze sporą przewagę i zawsze w końcu potrafi wywieść mnie w pole. Są jednak oznaki, że
gatunek ten jest śmiertelny. Czas jest zatem po mojej stronie. Mogę wyczuć ukryte zapachy.
Nie będzie mogło ukryć swego odoru po śmierci.
Rodzina podzielała moje obawy przez długi czas, zwłaszcza gdy dzieci były małe.
Kiedy podrosły, same już potrafią krzyczeć czy się obronić. I teraz nikt się o nic nie troszczy;
zapomnieli o swoich dawnych lękach, śpią ufni w przychylność nocy. Zamykam wciąż drzwi,
bo zawsze są lekko uchylone albo nie ma w nich klucza, gdyż nikt już nie przywiązuje do te-
go wagi. Nie boją się nawet, że bestia przychodzi z ulicy, że żyje gdzieś poza domem i zjawia
się tylko nocą w poszukiwaniu pokarmu. Nie wierzę, by żyła poza domem; jest tutaj, wśród
nas, ale nie wykluczam możliwości, że wychodzi i powraca, gdy tylko ma na to ochotę.
Pewnej nocy niewiele brakowało, bym ją schwycił. Zwierzę było w łazience. Daremnie
starało się cichutko otworzyć drzwi, bo słuch mój odbiera odgłosy dla innych niesłyszalne.
Ruszyłem cicho w tym kierunku nie zapalając światła. Już na kilka kroków od dzielących nas
drzwi czułem jego woń. Woń górskiego zwierzęcia. Ten zapach pozwolił mi domyślić się i
nabrać przekonania, że okrywa je brudna i gęsta jak u dzika szczecina, choć z wyglądu bestia
przypomina bardziej potworną zniekształconą kozę. Racice, które z pewnością miała, pozwa-
lały wnioskować o jej zachowaniu, natomiast pysk trudno było sobie wyobrazić z powodu
pokrywającego go niewątpliwie, bujnego i skudlonego zarostu. Bestia, rzecz nieunikniona,
oddychała. Z ciężaru ciała, o którym wywnioskowałem ze skrzypienia podłogi, miałem wra-
żenie, że nie stoi tak jak zwykły czworonóg. Opierał się lub opierała dwiema łapami o ścianę,
żeby się jakoś przystosować do tej skromnej powierzchni za drzwiami.
Wszystko to wydedukowałem z jej zapachu. Choć nie miałem pod ręką niczego do
obrony, gwałtownie pchnąłem drzwi i jednocześnie wydałem okrzyk, by się zmieszał z ry-
kiem zwierzęcia. Nie było go; pozostał tylko zapach. Na pewno podskoczyło, wdrapało się po
ścianie i wymknęło przez okienko pod sufitem. (Wstawić kratę w okienku to inne pilne zada-
nie, które mnie czeka). Szukałem ze szkłem powiększającym jakiegokolwiek włosa lub zadra-
pania na podłodze i ścianach. Niczego nie znalazłem. Przebiegłość bestii nie ma granic.
Czego chce od nas? Czemu mnie prześladuje? Czy mam z nią coś wspólnego? Nie
szuka przecież pożywienia. Robiliśmy wiele prób. Nigdy nic nie ginęło. Resztki, przed
pozornie niedbałym zostawieniem, dokładnie oglądaliśmy, a następnego dnia były nie tknięte.
Jednego jestem pewny: szuka ludzkiego ciepła. Ciepła naszego istnienia. Kiedy wszyscy śpi-
my, podchodzi zapewne jak najbliżej, żeby go trochę poczuć. Nie chodzi tu o ciepło fizyczne
(futro chroni ją bardziej niż nas skóra), szuka zbliżenia. Mogę tak sądzić, bo wiele rozmyśla-
łem o jej naturze, wychodząc od prawdopodobnego kształtu bestii lub jej woni. W przeci-
wnym razie nie żyłaby z nami tyle lat. Odeszłaby. Jest chyba we mnie coś szczególnego, co ją
przyciąga. Sam zacząłem zgłębiać własną formę, aby odkryć w sobie tę pociągającą cechę.
Być może mamy jakieś wspólne rysy. Czasami żując coś, potrafię się ugryźć w język
lub policzek, jakbym miał za dużo zębów. Mam zapadnięte policzki i ilekroć się ugryzę, mam
wrażenie, że jestem niezdarnym potworem pożerającym samego siebie, mylącym odwieczną
czynność jedzenia z bóg wie jakimi pradawnymi obyczajami. Czuję, że nie umiem jeść, podo-
bnie jak zwierzęta, które w istocie nie jedzą, tak naprawdę to tylko wędrują, są tu i tam, trwa-
ją, znikają, uciekają, ustępują, gubią się w niepewności, umierają i ożywają.
Kiedy się golę, odkrywam w sobie gesty, które nie należą wyłącznie do mnie, zwłaszcza
gdy bez przyborów tylko udaję, robiąc wszystkie grymasy, jakich wymaga prawdziwe gole-
nie. Jakby tego jednak było mało, przerywam gimnastykę i w bezruchu wpatruję się dokładnie
w swoją twarz, znieruchomiałą przed lustrem, i dostrzegam obce rysy, które ledwie maskuje
podbródek, brwi, przestrzeń między oczyma, kształt nosa. Jakby to ono, zwierzę, mi się
przyglądało. Wszystko, miast zniechęcać i kazać szukać nowych wyjaśnień, dodaje mi sił do
dalszych łowów. Znaczy to, że nie jesteśmy dla siebie całkiem obcy, że mamy coś wspólnego,
łączy nas jakaś daleka więź usprawiedliwiająca moje poszukiwania.
Wracając do powodów jego obecności w domu, nie sądzę, aby była nią zaborczość jako
cel sam w sobie, choć znalazłyby się dowody, że w razie konieczności użyje siły. Przypu-
szczenie, że okresowo wychodzi i wraca, pozwala sądzić, że jednym z motywów jego działa-
nia jest przyzwyczajenie, choć przedtem, nim rzecz przerodziła się w nawyk, miało konkretne
powody, żeby wybrać mój dom na swoją kryjówkę. Poza tym, cóż możemy wiedzieć o natu-
rze potworów? Wiele czasu zmarnowano, zajmując się tą stroną rzeczywistości w sposób lu-
dyczny, nie wnikając w jej głębszą istotę... Jeśli stworzenia te szukają jedynie ludzkiego cie-
pła, niekoniecznie zbliżenia fizycznego, a poza tym powoduje nimi przyzwyczajenie, znaczy-
łoby to, że są inteligentne, inteligentne na tyle, aby w każdej chwili, gdy odezwie się w nich
prawdziwa natura intruzów, zwrócić się przeciwko nam.
Stąd też niebezpieczeństwa moich poszukiwań, całej akcji, łatwo wyczuwalnej dla tego
zwierzęcia o wyostrzonym węchu. Zna każdy mój ruch i nie zaatakuje, dopóki będzie mnie
mogło po prostu unikać. Gdyby jednak moje posunięcia, coraz doskonalsze, stały się dla nie-
go niebezpieczne, wówczas z pewnością w każdej chwili może pokazać pazury.
Dlatego są chwile, kiedy go nie szukam, kiedy pozwalam mu odpocząć i uśmierzam
jego prawdopodobną gwałtowność. Wszyscy w domu cieszą się wtedy i myślą, że zaniecha-
łem swych praktyk, sądzą, że nie ma już niebezpieczeństwa. A właśnie wtedy jest ono najwię-
ksze. Robię tak, żeby po prostu dać upust nagromadzonemu niepokojowi, żeby dać stworze-
niu chwilę wytchnienia i odpocząć. Okresy te zbiegają się z jego największą żywotnością,
właśnie wtedy nocami podchodzi do nas najbliżej, wtedy, w jego odczuciu, następuje pełne
porozumienie.
Jednym z największych utrudnień jest to, że nie znamy jego kształtów, bo choćbym nie
wiem ile już rysunków wykonał lub dalej wykonywał, choćbym nie wiem jak starał się je
poznać, forma zwierzęcia (nie będę się oszukiwał) pozostaje wciąż nie znana. Mówię sobie,
że jest czworonożne, ale skąd to wiem? Czemu akurat czworonóg? Może dlatego, że wiele lat
temu odrzuciłem możliwość, że mamy do czynienia z owadem, ze względu na jego wyrazistą
woń, inteligencję, dość znaczną wielkość, coś pośredniego między kozą a pumą. Ostatnio
nawet urosło. O jego wielkości świadczy fakt, że gdy wchodzę do domu, jeżą mi się włosy.
Owad nie wywołuje takiej reakcji, zwierzę duże, owszem. Poza tym znalazłem nieco sierści
należącej z całą pewnością do bestii. Nikt w domu nie mógł dowieść mi, że jest inaczej, choć
wszyscy gwałtownie sprzeciwili się memu twierdzeniu. Na podłodze pojawiają się czasami
rysy, mogą być oczywiście rozmaitego pochodzenia, także zwierzęcego. Po każdym dużym
sprzątaniu pojawia się jakiś ślad: zapachy, zadrapania na ścianie i podłodze, legowisko
wymoszczone szmatami, jakieś robactwo. Choć porządki te nie są zapowiadane, zawsze ma
chwilę czasu, żeby gdzieś się ukryć, choćby na sąsiednich dachach.
Chyba przed paroma laty, po takim właśnie sprzątaniu, żona (choć nigdy o tym nie
mówi, twierdząc, że się wstydzi) zapytała mnie, czy rzeczywiście wierzę w istnienie potwora.
Nie zastanawiałem się nad odpowiedzią, bo nigdy nie mam co do tego wątpliwości, i odpar-
łem natychmiast, że nie jest to problem wiary, ja sam nie należę do ludzi łatwowiernych,
zwierzę po prostu istnieje i jest to fakt niezależny od czyjegoś wierzenia w jego rzeczywistą
obecność. Powiedziała, że w ten sposób nie możemy dalej żyć, i wyszła do drugiego pokoju,
chyba się tam rozpłakała, nie czekała na moją odpowiedź, której i tak nigdy by nie otrzymała,
jako że nie mogła mi przyjść do głowy, ponieważ po prostu nie zrozumiałem jej słów. Wiem,
że tak żyć nie sposób, ale przynajmniej robię, co mogę.
Ostatnio stosunki w naszej rodzinie nie są najlepsze. Unikają mnie. Czasami rozmawia-
ją cicho, a kiedy wchodzę, zmieniają temat, nie dlatego, żeby mówili źle o mnie, ale nie
uważają mnie za wystarczająco zdolnego do zrozumienia ich rozmów. Choć mogłoby mi to
przeszkadzać, nie przewiązuję do tej sprawy wagi, na jaką zasługuje, ani też nie reaguję tak,
jak powinienem, bo zawsze jestem zajęty własnymi problemami lub, dokładniej, problemem
zwierzęcia, który pewnego dnia rozstrzygnę z pożytkiem dla wszystkich.
Proszą mnie o dowody. Właśnie to niemądre domaganie się dowodów nie pozwala im
czuć obecności bestii w domu. Nie mogę ich dostarczyć. Pod tym względem jestem równie
bezradny co zwierzę. Dlatego ograniczam się do jednej postawy, do jednego, ściśle określone-
go stanowiska. Na domiar złego, gdy czasami, bardzo rzadko, napomykam o sprawie, wszy-
scy milkną, nie odpowiadają mi, nawet nie patrzą mi w twarz, spuszczają oczy, jakby zawsty-
dzeni lub wystraszeni. Nawet to, że zmagam się dla wspólnego dobra, nie budzi w nich uczu-
cia zrozumienia. Są obojętni, paplają o głupich wydarzeniach dnia codziennego, o błahych
wiadomościach podawanych przez gazety. O nim nic. Nigdy.
Wiem, że w głębi kochają mnie i cała ta sprawa nie naruszyła zasadniczo więzi między
moją żoną i dziećmi. Gdy milknę i siedzę cicho, żeby ułagodzić ewentualny gniew naszego
współlokatora, rozmawiają ze mną, opowiadają o swoich sprawach, mówią mi, co słychać w
szkole, jak się wszystko toczy. I to wystarczyłoby, żeby przeistoczyć mnie w zwykłego, zado-
wolonego z siebie zjadacza chleba, gdyby nie owa tajemnicza obecność między nami.
Niekiedy czuję się zmęczony. Lata mijają, a sprawa pozostaje nie rozwiązana. Ale jest
nadzieja: zwierzę starzeje się i z każdym dniem staje się coraz bardziej niezdarne. Jego ruchy
nie odpowiadają już jego zamiarom. Nieunikniona zmiana fizyczna w ostatecznym rozrachu-
nku jest dla mnie korzystna. Którejś nocy nie będzie się już mogło poruszać z dotychczasową
szybkością, kiedy usłyszy otwieranie drzwi. Zastygnie wówczas w bezruchu na środku poko-
ju, bezbronne, czekając, gdy zapalę światło, na moje okrucieństwo lub zmiłowanie. Zamknie
oczy, żeby mnie nie widzieć, i znużone, będzie obojętnie oczekiwać na to, co ma się stać.
Jeśli jest przerażające, będzie starało się zachować w jakiś sposób swój wygląd, strach
pozbawi wyrazu jego dzikość. Jeśli nie jest, na próżno będzie otwierało pysk pełen starych i
bezużytecznych kłów, które już nikogo nie mogą napawać lękiem.
Nie wiem jednak, czy je zabiję. Poza tym nigdy mi o to nie chodziło. Gdy je zobaczę,
poznam wreszcie to, co jest najważniejsze w jego naturze, a więc będę miał w końcu całko-
witą pewność, że istnieje. Wyciągnę ręce, powoli, tak jakbym chciał się przekonać, czy jest
ciepłe i czy oddycha. Powolutku przesunę dłońmi w kierunku jego głowy, jeszcze troszeczkę,
jeszcze, aż dotknę bestii i wtedy chyba ze szczęścia zapłaczę.
MIASTO
W tym mieście prawie wszyscy są ostatnio policjantami, a większa liczba nie zidenty-
fikowanych domów to trybunały. Trudno jest rozpoznawać policjantów, bo z powodu panują-
cego w kraju ubóstwa (niewielu pracuje, wielu rządzi) przy tak dużej liczbie owych stróżów
porządku, nie starcza pieniędzy na mundury, więc zastępują je byle czym.
Choć każdego dnia żyjemy w coraz większym strachu, ten brak uniformów stanowi
swego rodzaju pociechę i ułatwia nam jakoś przetrwanie, mnie przynajmniej, bo zawsze
bałem się ludzi w mundurach, widząc w nich jedno z wcieleń śmierci.
Kiedy byłem dzieckiem, uczono mnie, że stójkowy na rogu to człowiek dobry, strzegą-
cy nas przed złodziejami i Cyganami. Nosi pałkę i czasami pistolet, aby zabijać wściekłe lwy
uciekające z cyrków, które przejeżdżały przez nasze miasteczko. Teraz wydaje mi się, że to
DANIEL MOYANO PO DRUGIEJ STRONIE MORZA WYBRAŁ I PRZEŁOŻYŁ: RAJMUND KALICKI WYDAWNICTWO LITERACKIE KRAKÓW-WROCŁAW 1986
POTWÓR To prawda, że się bardzo spóźniłem. Kiedy w końcu udało mi się wyrwać na parę dni i odbyć krótką podróż w głąb kraju, żeby zobaczyć zjawisko, o jakim w swoim czasie pisały wszystkie gazety, prawie nikt już nie mówił o potworze. Chciałem jechać w dniu, kiedy się pojawił, przed dwoma miesiącami, w jakiejś starej drewutni, ale nie mogłem otrzymać urlopu. Rozmawiałem z kierownikiem, lecz on tylko wyśmiał moje podniecenie i powiedział między innymi: „Widzę, że jest pan w gorącej wodzie kąpany, a nadmierny entuzjazm nie pozwala właściwie ocenić możliwości podróży. Prawdę mówiąc, nie sądzę, aby ta sprawa miała jakie- kolwiek znaczenie. Wszyscy widzieliśmy w życiu rzeczy niezwykłe i zetknie się pan z nimi jeszcze nie raz. Już mój ojciec opowiadał kiedyś o podobnym zjawisku i wspominał o innym w Europie, którego świadkiem był mój dziadek. Jak pan widzi, nie jest to nic nowego. Każdy, a przynajmniej każde pokolenie, pamięta coś podobnego. A pan mówi i zachowuje się tak, jakby to było niepowtarzalne. Wydaje mi się, że trochę pan przesadza. Mógłby pan twierdzić, że cechy owego zjawiska wskazują na coś rzeczywiście niebywałego, lecz mogę pana zape- wnić, że w istocie chodzi zawsze o to samo. Może i jest on taki dziwny, jak się panu wydaje, dziwniejszy od potworów widzianych przez mego ojca i dziadka, ale cała ta jego niezwy- kłość, jedyne zresztą, co ma, jest tylko nowym przejawem starego problemu. Zwykłem pa- trzeć na wszystko według z góry powziętych wyobrażeń i prawie nigdy się na tym nie zawio- dłem. Oczywiście, pan widzi tylko potwora i tym samym popełnia błąd. Jeszcze się pan nau- czy patrzeć na zjawiska pozornie niezwykłe, nie zmieniając własnego trybu życia. Jak pan wi- dzi, teraz nie mogę panu dać wolnego. Bilans musi być gotowy przed końcem miesiąca. Sam pan mi przecież mówił, że wkrótce idzie na urlop. Po cóż więc ten pośpiech? Będzie się pan mógł jeszcze napatrzeć na niego do woli. Sam chciałbym toto zobaczyć, ale aż do końca roku jest to niemożliwe”. Gazety wiele pisały o wydarzeniu przez pierwszy tydzień. Ostatnia wiadomość dotyczy- ła decyzji władz miejskich, które postanowiły umieścić potwora na placu, tak aby wszyscy go obejrzeli. Potem nic, zupełnie jakby potwór zdechł. Opublikowano kilka zdjęć, niektóre w miarę wyraźne, inne ciemne i zamazane. Żadna fotografia nie zaspokajała jednak w pełni me- go pragnienia, by się dowiedzieć wszystkiego o potworze. Były to przeważnie zdjęcia całej postaci, a nie zbliżenia, które umożliwiłyby mi ocenę wyrazu twarzy lub blasku oczu czy też rodzaju sierści, jaka pokrywa jego ciało. Poza tym prawie na każdym ludzkie sylwetki zasła- niały część ogromnej postaci. Kupowałem wszystkie dzienniki, czatowałem pilnie, kiedy się ukażą, i przeglądałem je, najpierw w pośpiechu, potem dokładnie. Żadnej wzmianki o potworze. Choć termin podróży był jeszcze daleki, kupiłem już trochę rzeczy: zeszyty do notatek, przyrządy miernicze, ksią- żki i aparat fotograficzny, który wręczono mi pewnego dnia, luksusowo opakowany, z instru- kcją obsługi po niemiecku, jaką sam przetłumaczyłem z pomocą małego słownika i podrę- cznej gramatyki. Zrozumienie jej kosztowało mnie wiele trudu, ale myślałem, że każde słowo zbliża mnie do potwora, którego tak bardzo chciałem zobaczyć. Pamiętam, że spędzałem wie- le nocnych godzin na lekturze wycinków ze starych czasopism z opowieściami o potworach prawdziwych i zmyślonych, i w opisie ich znajdowałem niekiedy potwierdzenie słów kiero- wnika. Ilekroć spotykałem kogoś, kto okazywał większe zainteresowanie tą historią, nie do- puszczałem go do głosu i zalewałem potokiem własnych interpretacji, nieprawdopodobnych i zawiłych. Dawałem się nieść podnieceniu, którego nikt nie był w stanie tolerować, i dlatego mój znudzony rozmówca odchodził zwykle zakłopotany i zniechęcony. Pytałem siebie wów- czas, czy możliwa jest podobna obojętność wobec czegoś równie niezwykłego. Przez miesiąc
wszyscy mówili o nim, a potem nic, całkowite milczenie. Wreszcie obwieszczono, że w jednym z kin będzie wyświetlana krótkometrażówka o „straszliwym potworze”. Pamiętam, że chodziłem tam dwukrotnie i pytałem, kiedy to będzie, i dwukrotnie po- wiedziano, że „wkrótce”. Pewnego dnia kierownik naszego działu przyłapał mnie na rysowaniu i skarcił surowo. Wziął kartkę papieru, uważnie się jej przyjrzał: był to rysunek potwora, jaki podsunęła mi moja wyobraźnia. Ponieważ wszystko wskazywało na to, że zaraz ją podrze, odważyłem się prosić, by tego nie robił. Spoglądał na kartkę z zastygłym wyrazem twarzy. Potem poruszył językiem nie otwierając ust. Następnego dnia zaskoczyła mnie myśl, że być może wielkie bestie, morskie i lądowe, są straszliwe tylko z wyglądu, i kto wie, czy aż tak bardzo. I byłem przekonany, że nie ma w ich duszach złości, są natomiast przepełnione wielką miłością, którą mogą wyrazić jedynie rykiem. I widziałem we własnych rojeniach, jak zstępuję do morskich otchłani, zbliżam się, drżąc cały z zuchwałości i strachu, do potwora czuwającego wiecznie w swej mieszkalnej czeluści. I myślałem, że mnie zrozumie, choć nie wyzbyłem się obawy, że być może nie będę miał czasu wykazać swojej dobrej woli, bo mnie pożre. I chociaż wiedziałem, że jest to naj- bardziej prawdopodobne, zwalczałem w sobie lęk i z wolna podchodziłem ku niemu. Później gazety opublikowały jeszcze jedną stosunkowo wyraźną fotografię, w wydaniu niedzielnym, na ostatniej stronie, poświęconej zwykle ilustrowanym recenzjom filmowym, wystawom i modzie. Można było dokładnie ocenić olbrzymie rozmiary potwora i jego prawie ludzką twarz. To już było coś. Pod zdjęciem widniało krótkie wyjaśnienie, że to ogromne cielsko zaczęło twardnieć, kostnieć, a poniżej wszystko, co już było wiadomo o położeniu i kształcie języka umożliwiającego mu wydawanie dźwięków bez mała ludzkich. Można było również zobaczyć wyraźnie, że urosła mu długa broda. Na innej stronie gazety, poświęconej wiadomościom z kraju, podano, że władze miasteczka zdecydowały się postawić dozorcę obok owego dziwnego znaleziska, aby nikt nie mógł przeprowadzać na nim złośliwych doświadczeń. Posunięcie to wydało mi się godne pochwały. Wiadomo było, że jakiś osobnik przez dłuższy czas naigrawał się z potwora, który tylko przyglądał się natrętowi dziwnymi oczyma i ani razu nie chrząknął swym prawie ludzkim głosem, jak czynił to zawsze, gdy ktoś stał przy nim dłużej. Człowiek ten zbliżył się do potwora, po czym patrząc mu prosto w twarz, wyrwał parę włosów z brody i wbił igłę w nozdrza. Wtedy potwór plunął na mężczy- znę, a ten zaczął wrzeszczeć, złorzeczyć i obrzucać go kamieniami. Kiedy zjawiła się policja, aby zapobiec dalszym wybrykom, potwór bezgłośnie obrócił swe potężne cielsko (jego ruchy były coraz wolniejsze i ociężalsze) i cicho zapłakał. Płacz był zapewne częścią jego niearty- kułowanej mowy. Zaprotestowałem — następnego dnia — w gronie kolegów z banku i po- wiedziałem, że wystawienie potwora na środku placu na drwiny ignorantów to postępowanie nieludzkie. Stał tam jak dziwny posąg (mierzył blisko trzy metry wysokości) za niewielkim ogrodzeniem, które nie mogło stanowić żadnego zabezpieczenia. Protestowałem, jak już to powiedziałem, i broniłem potwora, a moi koledzy jeszcze raz podrwiwali ze mnie. Po tej informacji nie ukazało się nic więcej; ani w następnym tygodniu, ani później — gazety milczały. Wyciąłem fotografię i dołączyłem ją do innych, przechowywanych w specja- lnej teczce. W pewien piątek zaproszono mnie na polowanie niedaleko jakiejś mieściny, w której zamierzaliśmy potem nocować. Zgodziłem się niechętnie. Wolałem zostać w domu i uporządkować własne rzeczy oraz wycinki prasowe leżące bezładnie w teczce. Soboty mieli- śmy wolne, więc wyruszyliśmy starą ciężarówką jeszcze tego samego dnia. Musiałem jechać z tyłu, na platformie, bo z przodu nie było już miejsca. Choć podróżując samotnie mogłem spokojnie oddać się rozmyślaniom, pamiętam, że byłem bardzo rozdrażniony. Powinienem był przecież jechać teraz na północ, do upragnionego celu, a tymczasem tłukłem się autem do jakiegoś dalekiego miasteczka, nieobecnego w moich planach. Samochód podążał naprzód i
coraz bardziej oddalał mnie od celu. Jeśli nawet myślałem o powrocie i udawało mi się rato- wać ów czas nie do odratowania, nie czułem ulgi, bo i tak mieliśmy wrócić do miasta wciąż odległego od tego, co chciałem zobaczyć i zbadać. I tak chwilowe oddalenie spotęgowało we mnie świadomość dystansu, jaki zawsze będzie mnie dzielił o d n i e g o. Zatrzymaliśmy się w domu zamieszkanym przez starsze małżeństwo z synem. Po rozmowie, która dotyczyła spraw ogólnych, nabrałem przekonania, że nic nie wiedzą o znale- zisku. Byliśmy bardzo zmęczeni, więc położyliśmy się, gdy tylko zaczęło zmierzchać. O dzie- siątej miałem już dość leżenia. Myślałem o swoich fotografiach i wycinkach z gazet. Staru- szkowie krzątali się w sąsiedniej izbie i mruczeli coś do siebie. Zapragnąłem nagle opowie- dzieć im o potworze. Zacząłem obojętnie, żeby nie zaniepokoić ich tą niewiarygodną historią. Z wolna jednak podnosiłem głos i mówiłem tonem trudnym do zniesienia. A oni przyglądali mi się szeroko otwartymi oczyma i milczeli. Chłopak usiadł na łóżku, jakby wystraszony, po- wiedziałbym, że słucha oczyma. Kiedy skończyłem, spostrzegłem, że ze wzruszenia po poli- czkach płyną mi łzy. Podniosłem się z ławy, na której siedziałem, i zobaczyłem, że jeden z kolegów wpatruje się we mnie surowo. Znowu położyliśmy się, ale długo nie mogłem zasnąć. Nie powiedział ani słowa, choć jego milczenie było ż pewnością formą wymówki. Starzy byli niewątpliwie zaskoczeni. Opowiedziałem im nie tylko to, co pisano w gaze- tach, dodałem również wszystko, co mi przyszło do głowy. Opisałem, jak go znaleziono za stertą zmurszałych desek i strach, jaki wzbudził, gdy usłyszano jego prawie ludzkie dźwięki, opisałem twarz, gładką, bez zarostu — jedyną oprócz głosu ludzką cechę, ogromne cielsko, a także sposób, w jaki zaczął kostnieć. Wskazałem na fakt, że potwór nigdy nie je, z czego wyciągnąłem logiczny wniosek, że odżywia się samym sobą. Dodałem, że wolno pochłonie siebie i twardniejąc od zewnątrz będzie się stawał coraz bardziej pusty, aż nic z niego nie po- zostanie albo uschnie jak liść. Zwróciłem uwagę na jego głos, męski i donośny, i wyobraziłem sobie, że być może potwór żyje nadzieją, że kiedyś stanie się człowiekiem, a choć wie, że jest to całkowicie niemożliwe, to podtrzymuje w sobie tę wiarę na przekór wszystkiemu. Poza tym wierzy chyba w pewien rodzaj nieśmiertelności, w swoistą niezniszczalność własnego bytu. Tego zapewne moi milczący słuchacze w pełni nie pojęli i właśnie wtedy zauważyłem, że kolega przygląda mi się, jakby chciał mnie skarcić. Od urlopu dzielił mnie jeszcze tydzień. Nareszcie będę mógł pojechać i na własne oczy obejrzeć to zjawisko. Na próżno kupowałem gazety i tygodniki szukając nowych wiadomości. Czasami podawano, że jakiś dygnitarz odwiedził potwora i zwięźle dzielił się spostrzeżenia- mi. Nic poza tym. Nic o n i m. Zapowiadanego filmu nigdy nie wyświetlono. Ludzie mówili już o innych sprawach. W banku zabroniono mi wspominać o tej historii: rozpraszałem uwagę personelu. W mojej teczce prawie wszystkie zeszyty były czyste, nie miałem co w nie wkle- jać. Zadręczałem się ludzką obojętnością. Wszyscy uznali rzecz za zakończoną i zajęli się zwykłymi sprawami. Nic się nie stało. Wydarzenia umierają już w chwili narodzin. Zwierzęta były dla mnie czymś bardzo ważnym. Przyjaźniłem się z pewnym kaznodzie- ją, który zawsze miał gotową odpowiedź na wszystkie pytania o przyszłe losy świata. Zdziwi- ło go moje zainteresowanie i powiedział mi, że w świecie, który kiedyś nastanie, dzikie zwie- rzęta będą żyć w zgodzie z ludźmi, a nawet pokazał mi rysunek w pewnym piśmie, do które- go prenumeraty namawiał mnie od dawna: rysunek przedstawiał półnagich mężczyzn obok dzikich bestii o potulnych spojrzeniach. Podziękowałem mu za odpowiedź i zaprenumerowa- łem pismo, a potem kartkowałem je co tydzień z niepokojem i szukałem artykułów o dzikich zwierzętach. Gdy znajdowałem coś interesującego, wycinałem i wklejałem do moich zeszy- tów. Kiedy dowiedziałem się, że sąsiad, znany mi jedynie z widzenia, był tam, poszedłem do niego. W czasie podróży poślubnej zatrzymał się na jeden dzień w tamtym miasteczku. Nie- wiele mógł mi jednak powiedzieć. Gdy poszli zobaczyć ów cud, najedzeni, wykąpani i wypo- częci, znaleźli tylko dozorcę. Miejsce było mało ciekawe i zaludniało się jedynie w niedzielę.
Kiedyś wszyscy spacerowali chętnie (przyjemność tania i niekłopotliwa) po placu z równie niezwykłym pomnikiem, ale już się to ludziom znudziło. Potwór był po prostu wielkim zwie- rzęciem, prawie zupełnie skamieniałym, nieruchomym i oczy miał zawsze zamknięte. Mijały dnie, a gazety wciąż milczały. Nie było żadnych oficjalnych oświadczeń ani też wypowiedzi ludzi do tego upoważnionych. Potwór istniał jakby po to jedynie, żeby go oglą- dano. Czułem się bezradny. Co sądzą uczeni? Co mówi Kościół? Zostawią nas samych z tym potwornym zjawiskiem? Czyżby nie wiedzieli, kogo słuchać lub czym się kierować? A może każdy powinien wyjaśnić to na swój sposób? Jedna z gazet zamieściła wiadomość tylko w pierwszym dniu i na dodatek z żartobliwym komentarzem. Czasami ciszę przerywały info- rmacje zapowiadające przyjazd jakiegoś uczonego, który miał zamiar zbadać owo zjawisko; kupowałem gazety, ale nie znajdowałem wyników badań. W tym czasie wyobrażałem sobie potwora nocą, na miejskim placu, coraz bardziej skamieniałego, z coraz dłuższą brodą. Nie poczyniono żadnych kroków, żeby uchronić go przed kaprysami pogody. Podczas deszczu dokuczała mu woda i chłód, a chociaż kamieniejące ciało udzielało, być może, pewnego schronienia, strużki wody spływające po twarzy nie pozwalały mu spać. Dozorca natomiast miał, o parę kroków od niego, wygodną drewnianą budkę ze światłem elektrycznym. Na dzień przed moim wyjazdem dalej panował spokój. Nieszczęsna bestia mogła zde- chnąć — co też najprawdopodobniej stanie się niebawem — przy obojętnym milczeniu całe- go świata. Na nic więc moje nadzieje, ja również zjawię się tam zupełnie bezradny, jak wszy- scy. Wkrótce miałem wyjechać. Milczenie wokół tej niezwykłej sprawy było całkowite, kiedy historia miała się właściwie dla mnie dopiero rozpocząć. Ale i ja sam zaczynałem milknąć. Jakiś kolega z pracy, zdumiony moją nierozmownością, zapytał o coś, wiedząc z góry, że nie mogę udzielić odpowiedzi, której nikt nie zna. Zapytał mnie nie dlatego, że się intere- sował potworem, ale raczej mną, chciał zakpić ze mnie i pośrednio z potwora. Inny kolega, którego rzadko widywałem, gdyż nie pracował w naszym dziale, pozwalał sobie raz po raz na złośliwe insynuacje. Jego aluzje łączyły mnie i potwora ze wszystkim, co sobie ubzdurał. Ja również utraciłem swój dawny zapał. Pomyślałem, że nic już nas nie może zadziwić, i pomawiałem siebie samego o egzaltację. Czułem wielką pustkę i nie miałem już chęci wyjeżdżać, lecz wszystko było przygotowane i dostałem urlop. Nadszedł wreszcie ten dzień. Zaopatrzyłem się we wszystkie potrzebne rzeczy. Kiedy wychyliłem się przez okno ruszają- cego wagonu, ktoś zamachał białą chusteczką. Ale nie do mnie. Podniosłem jednak rękę i pozdrowiłem niewidzialny tłum, jakbym chciał coś wyrazić. TWARZ Nie mówił tego nikomu, ale cały czas bał się, że pewnego dnia natknie się nagle na twarz, której nigdy nie widział i nie wyobrażał sobie, a która byłaby samą grozą, czymś, co by go mogło zniszczyć. Gdy matka spytała go kiedyś, czego się tak boi, nie powiedział, że twarzy. Wyjaśniła mu, że trzeba przed zaśnięciem pomodlić się, a strach sam odejdzie. Nie powiedział, że to właśnie pacierz od dawna budzi w nim lęk i odmawiając go, stara się opuszczać słowa „teraz i w godzinę śmierci naszej”. Przeskakiwał je w myślach, a za to dodawał zwykle „i uwolnij nas od twarzy, amen”. Unikał także rozglądania się, z obawy, że gdzieś tam czai się na niego twarz. Kiedy zaprowadzono go do kina, pomyślał przed wejściem, że wewnątrz, wśród tylu obcych twarzy,
jest również i tamta, może nawet pojawi się na ekranie. Bawiąc się z kolegami, wyobrażał sobie, gdy stali do niego plecami, że któryś z nich odwróci się nagle i ukaże twarz, jakiej się lękał. Wspomnienie tej twarzy ginęło w czasie. Łączył ją kolejno z żebrakiem, który zjawiał się zawsze o stałej porze z twarzą jakby osłoniętą rondem kapelusza, z domokrążcą, ze sprze- dawcą obrazów, który pewnego dnia pokazywał portrety starych, poszarzałych ludzi. W ka- żdym z tych przypadków udawało mu się po rozmaitych zabiegach zajrzeć im prosto w twarz i uwolnić od podejrzeń. Teraz nie odważał się na coś takiego i unikał wszystkiego, co mogło- by kojarzyć się z twarzą. Żebrak przychodził raz w tygodniu, żeby się najeść. Zasiadał przy stole i czasami rozmawiał z ojcem o jakichś dawnych sprawach, o dalekim dzieciństwie w bardzo dalekim mieście. Rodzice skrupulatnie praktykowali dobroczynność, a zapraszając raz w tygodniu na obiad żebraka, zdobyli opinię ludzi miłosiernych. Żebrak rozmawiał tylko z ojcem, czasami spoglądał także na niego, jakby się chciał uśmiechnąć, choć nigdy tego nie uczynił. Zawsze nosił brodę, a zatłuszczony kapelusz kładł na kolanach. Początkowo myślał, że to jego twarz była tamtą albo podobną do niej, ale przeczył temu fakt, że patrzył na nią bez lęku: twarz była zawsze gdzieś dalej, poza jakimkolwiek wyobrażeniem. W domu ciągle rozprawiano o sprawach ostatecznych, zwłaszcza gdy przyjeżdżali kre- wni i mówiło się o chorobach, operacjach i tragicznych wypadkach. Rozmowy te zamykała zwykle sentencja matki: „Trzeba się poddać losowi i ufać, że tylko Bóg może nas uratować”. Ojciec, którego widywał jedynie podczas krótkich godzin nocnych, ruchem głowy przytaki- wał matce. Nie straszono go już, jak dawniej, Cyganami porywającymi dzieci, ale wszystko szczegółowo zapamiętał. Znikły tamte dziwne postacie, a przecież nad rodzinnymi rozmowa- mi wisiało wciąż coś ostatecznego, przed czym się nikt nie mógł uchronić. Sprawy zagmatwały się, gdy przyjechała ciocia Jovina. Uściskała ojca w korytarzu, a jego podniosła, chcąc pocałować, i wtedy zobaczył z bliska jej długi czarny strój. Potem wzdychała raz po raz: „Mój biedny mąż”, i wycierała łzy. Ciotka Jovina nie lubiła go. Często zbliżał się do niej, gdy przesiadywała samotnie, ale ona jakby nie zauważała jego obecności i trwała obojętna, kołysząc się lekko na bujaku, który poruszała długimi nogami zakrytymi po kostki czarną spódnicą. Ciotka stawała się rozmowna, gdy wracali rodzice. „Tyle wycierpiałam”, mówiła zwy- kle i znowu zamierała w fotelu. Opowiadała przeważnie o chorobie męża, o straszliwej nocy, jaką musiała spędzić u jego boku, kiedy lekarz stwierdził, że powinna się przygotować na najgorsze. „O czwartej rano wyzionął ducha”, kończyła swoją opowieść. Potem wyciągała podniszczoną chusteczkę, a jego matka powtarzała znowu, że należy się pogodzić z losem. Myślał wtedy, że być może ciotka zetknęła się z twarzą, której się tak lękał. Ciotka Jovina zajęła mały pokoik (na wprost jego sypialni) i pokryła ściany obrazami szczególnie uwielbianych świętych. Na stoliczku nocnym stała fotografia męża, człowieka łagodnego; którego spojrzenia nigdy nie połączyłby z wizerunkiem ciotki. Zabraniano mu tam wchodzić, choć sam wcale tego nie pragnął. Wmawiał sobie, żeby się uspokoić, że właśnie to zdjęcie przedstawia tamtą twarz, wiedział jednak, że tak nie jest, że twarz gdzieś tutaj wciąż czyha na niego. Ciotka miała głos do przesady łagodny, choć wyglądała na bardzo surową. Podczas sjesty widywał ją rozpartą w fotelu i niespiesznie lustrował jej postać: najpierw stopy w delikatnych i smukłych pantoflach, potem fałdy jej czarnej sukni, a w końcu twarz z biały- mi gałkami oczu osadzonych tak, jakby się sobie przyglądały. Myślał często, że ciotka lada chwila umrze, że jej bezbarwne oczy zastygną w bezruchu jak dwa sople. Patrzył na nią zdję- ty paraliżującym strachem. Czasami, gdy wpatrywał się zbyt długo, ciotka otwierała swoje drobne, delikatne usta i mówiła pieszczotliwym głosem, żeby poszedł bawić się gdzieś in- dziej, bo właśnie odpoczywa. Odchodził myśląc, że ciotka zostaje tu, by się potajemnie przy- patrywać swym wyblakłym wzrokiem twarzy, którą być może tylko ona potrafi dostrzec.
Innym znów razem zastanawiał się, co też robi ciotka zamknięta tyle godzin w swoim pokoiku. Może się modli, może klęczy godzinami przed obrazami, które zdawały się poruszać w blasku świec zapalanych w każdy piątek. Myślał też o tajemniczym świecie, jaki się zaczy- nał wieczorem po dziewiątej, gdy po zmówieniu pacierza leżał już w łóżku. Rozmowy, odwiedziny, gesty, których nie znał i które trudno było mu sobie wyobrazić. I wreszcie tamta twarz, wciąż gdzieś daleko. Bał się osaczających go wizji, choć od pewnego czasu szukał ich, zdecydowany stawić im czoło. Często, modląc się, wymawiał wyraźnie wszystkie straszliwe słowa o pokuszeniu i o złym. Twarz musi się przecież gdzieś znajdować, więc ruszy na jej spotkanie. Zawsze się będzie jednak wstydzić komedii, jaką odegrał, żeby dokuczyć krewnym i ro- dzicom. Posłano go do sklepu. Był wieczór. Już prawie wychodząc z ogrodu na ulicę zatrzy- mał się i głośno krzyknął w przekonaniu, że ujrzał twarz. Kiedy wszyscy podbiegli, zwalił się na ziemię. Potem, w fotelu, w którym go ułożono, powiedział, że widział w ciemnościach ja- kąś twarz. Matka postanowiła, by więcej o zmroku nie wychodził, a ojciec wyjaśnił całą spra- wę oświadczając, że było to przywidzenie. Ciotka Jovina nie zabierała głosu, zachowała wo- bec wydarzenia wyraźną obojętność i tylko przyglądała mu się swymi wyblakłymi oczyma, jakby chciała powiedzieć, że na pewno zrobił coś złego albo nie zmówił do końca pacierza. Natomiast on sam chciał w ten sposób sprowokować ukazanie się tamtej twarzy, zobaczyć ją wreszcie, nawet gdyby miała go unicestwić. Odtąd już nie pomijał nigdy w modlitwie straszli- wych słów, których się tak bał: „ciała zmartwychwstanie”, „wstąpił do piekieł”, „teraz i w godzinę śmierci naszej”. Starał się też dokładnie słuchać budzących lęk rozmów i wyobrażał sobie siebie w makabrycznych sytuacjach. I czuł, że twarz jest niedaleko. Tej nocy usłyszał hałas w ogrodzie, na który wychodziło okno jego pokoju. Przypo- mniał sobie, że nie spuścił żaluzji, i zauważył, że księżyc na zewnątrz jest w pełni. Usłyszał jakiś odgłos i pomyślał: „Pies”. Obrócił głowę i ujrzał twarz. Przyklejoną do szyby. Białą, jakby płomienistą. Oczy zdawały się rzucać błyski, a usta, delikatne i wąskie, przywarły do szyby. Niżej zobaczył ręce, długie, wąskie i delikatne jak usta dłonie obejmowały pokrytą zmarszczkami twarz. Widział to wszystko przez mgnienie. Rodzice przybiegli nieomal z jego krzykiem. Gdy po chwili wrócił do siebie, zobaczył jak ciotka Jovina, w białej koszuli, wyja- śnia swoim delikatnym głosem: „Po cóż miałabym go straszyć; podeszłam do okna, żeby zobaczyć, czy nie robi jakichś psikusów, te przywidzenia są od złych myśli”. Dotknął czoła i namacał zmoczoną w occie szmatkę. Oczy ciotki Joviny, całej w bieli, płonęły także bielą na wysokości jego twarzy. PRZERWA Były to czasy, gdy czuli potrzebę chodzenia, niechęć do przebywania w jednym miej- scu, jakby ta ciągła gonitwa ratowała ich przed jakimś nieznanym niebezpieczeństwem. Ulice miasteczka, szerokie i zakurzone, pozwalały na długie przemarsze wolnym krokiem bez wie- lokrotnego powtarzania trasy. Godzili się w ostateczności, jako że mieścina była niewielka, na trzykrotne przejście tą samą ulicą, bo — jak sądzili — chylące się ku zachodowi słońce nada- wało odmienny wygląd rzeczom i ludziom. Podczas marszu robili mniej lub bardziej zaplanowane przerwy, zatrzymywali się na kilka chwil, żeby popatrzeć na sklepową witrynę, jakieś ptasie gniazdo, hasła partii polity- cznych na murze lub warkocze przechodzącej ulicą dziewczyny, niekiedy też zaglądali do środka budynków, aby zobaczyć, jak piekarz wyjmuje z pieca bochny chleba, jak się kłócą
małżeństwa albo płaczą dzieci. Oglądali to wszystko w milczeniu, nieuważnie, nie dla wagi samych faktów, ale dlatego że stanowiły konieczną przerwę, tak jakby oglądane wydarzenia działy się po to tylko, aby dać im możliwość wytchnienia przed dalszą wędrówką. Byli przyjaciółmi z niedawnych lat dziecięcych i łączyło ich bezwiednie to samo zdzi- wienie wobec tajemnicy mężczyzn, kobiet i innych mniej ważnych rzeczy, które jednakowo im ciążyły. Długi czas żyli spokojnie, jakby na coś czekając, aż zdali sobie sprawę z dare- mności tego bezruchu i zaczęli wędrować, czując, że ich wędrówka jest tylko jedną z postaci czekania, na które być może są skazani. Poza tym przynajmniej jeden z nich bał się bezruchu. Z zaczerwienionymi uszami, jak zwykle gdy głosił coś, co sam nazywał odkryciem, powie- dział: „Dziś rano, gdy się zbudziłem, byłem spokojny. Obudziłem się wcześnie i leżałem w bezruchu, ale nie zdawałem sobie z tego sprawy. Gdy tylko o tym pomyślałem, zerwałem się z łóżka i zacząłem krążyć po patio”. Drugi chłopiec nic nie odpowiedział, choć go rozumiał. Milczał dlatego, że cała twarz przyjaciela z wolna okrywała się pąsem. Dwie przecznice dalej, gdy zaczerwienienie powoli znikało, dodał: „Umarli są zawsze spokojni”. Kolega nie spojrzał na niego i wciąż milczał, bo wiedział, że oblicze tamtego znowu oblało się rumieńcem. Mimo rozdźwięków między nimi a resztą miasteczka zachowywali pewne pozory, jak- by chcieli pokazać, że stanowią jeszcze cząstkę tej społeczności. W zwykłe dni tygodnia ubie- rali się jak do pracy, a w niedziele bardziej odświętnie. Czasami jednak wychodzili rano jak w dzień roboczy i spostrzegali, po wyglądzie innych, że jest jakieś nie przewidziane święto, na przykład Matki Boskiej, wtedy wracali pośpiesznie do domu przebrać się, aby wszyscy wie- rzyli, że także biorą udział w rytuale. Nieustanna wędrówka po nielicznych ulicach miasteczka pogrążała ich w swoistym otę- pieniu, które nie pozwalało im ogarnąć wielu z przeżywanych wydarzeń; ich sens docierał do nich dwa lub trzy dni później. Dlatego nie mogli zrozumieć słów właściciela sklepu, którego eleganckie witryny oglądali przez chwilę, nim z jeszcze większym zapałem ruszyli w dalszą drogę: „Co tu robicie? Idźcie się gapić gdzie indziej!” (głos mężczyzny brzmiał tak, jakby chciał powiedzieć: w ciągu tysięcy lat ludzie odbyli po morzach i pustyniach miliony wędró- wek, w których pomarły tysiące, dno morza usłane jest pamiątkami po sztormach, na pusty- niach zalegają ludzkie kości przemienione w proch, a wy wciąż krążycie tu i tam i jeszcze chcecie, abym był dla was etapem na trasie, drobnym wytchnieniem. Po cóż wędrujecie, skoro nie macie sił? Ale słowa mężczyzny miały niezłożony, konkretny sens, którego także nie pojęli). Małość miasteczka zmuszała ich do powtarzania ulic, zgodzili się nawet dwa razy dziennie pokonywać tę samą trasę, utrzymując, że za drugim razem zachodzące słońce nadaje rzeczom wygląd nieco odmienny. W końcu jednak powtórka stała się utrapieniem i zaczęli jej unikać. Jeśli skręcimy tu, znowu przejdziemy koło garbarni. Zmieniali więc mniej lub bar- dziej ustaloną trasę i zapuszczali się w uliczki, którymi nigdy by nie chodzili. Kiedy doszli do skrzyżowania, chłopiec z zaczerwienionymi uszami powiedział: „Nie lubię powtórzeń. Na każde urodziny dostawałem zawsze to samo. Chodźmy inną ulicą”. Nowa sytuacja wyraźnie zakłóciła beztroskę ich marszu. Któregoś popołudnia przeszli koło pustego placu, gdzie rozbijał się cyrk, i już ten pierwszy raz wydał się im powtórzeniem. Przeszli obok, jakby to czynili kolejny raz tego samego dnia, jakby się nagle ocknęli w łóżku odkrywszy, że całą noc spędzili w bezruchu i trwają w nim dalej. Przyspieszyli kroku nie zwracając uwagi na szybko umykającą mysz z czymś sporym w pyszczku, byle tylko prędzej się stąd wydostać. Kiedy jednak dotarli do najbliższego skrzyżowania, które jawiło im się wy- bawieniem, spostrzegli, że w którąkolwiek by poszli stronę, będą musieli ponownie przemie- rzyć ulice, którymi kroczyli już tego ranka. Trzeba było zawrócić. Cofnąć się co najmniej o dwie przecznice i jeszcze raz obejrzeć plac cyrkowy. Było to duże potknięcie; po namyśle uznali, że odtąd nie mogą krążyć tak, jak im się żywnie podoba, ale muszą dokładnie wszy- stko przewidywać, żeby się nie powtarzać.
Któregoś dnia woźny z filii banku, przyglądający się im surowo, ilekroć przechodzili, co przywodziło im na myśl spojrzenie piekarskiego czeladnika, powiedział, że lepiej byłoby, aby więcej się tu nie kręcili. Nic nie odrzekli patrząc na niego przez chwilę i wykorzystując obecność woźnego jako jeszcze jeden powód do przerwania marszu, a więc i do nowych niespodzianek, aż mężczyźnie zrobiło się żal ich milczenia. Powodowany żalem mruknął: „Czemu tak chodzicie i chodzicie, szukając Bóg wie czego? Idźcie do domu i zajmijcie się czymś pożytecznym. Nie rozumiem, jak można tak cały czas łazić”. Ruszyli dalej, bo nie usłyszeli i nie mogli zrozumieć słów mężczyzny, przynajmniej dzisiaj. Skierowali się w stronę rzeki, dzielącej miasteczko od pobliskiej równiny, a jeden z nich, ten który się nie rumienił, powiedział, że lepiej byłoby opuścić ulice i zainteresować się równiną. Drugi chłopak przystał na to, ale zachował odpowiedź na wieczór, aby nadać jej walor odkrycia. Krążyli później przez kilka dni po owej równinie i odkryli kilka wartościowych rzeczy. Nie było tam ulic, ale teren był nierówny, z charakterystycznymi jarami i pagórkami, które udawały domy, oraz drobnymi zwierzętami udającymi ludzi. Pewnego dnia w szczerym polu, gdy zajęci byli poznawaniem kształtu terenu przywo- dzącego im na myśl półwyspy, zatoki i inne geograficzne formy, chłopiec z rumieńcami rzekł nagle, odpowiadając na pytanie postawione wiele dni temu: — Wiesz, kiedy byłem mały, wystarczały mi rzeczy takimi, jakimi są: ich wygląd, ich zapach; wystarczało mi po prostu to, że spałem i jadłem. Potem, nie tak dawno, zacząłem do- strzegać inne rzeczy, których nie sposób dotknąć lub powąchać. Rozumiesz? I tamte zagubiły mi się, a tych nigdy nie mogłem ani dotknąć, ani powąchać. To tak, jakbym wszystkie rzeczy musiał na nowo odnajdywać. Umykają mi. Jak ci to powiedzieć. Nie mogę ich zobaczyć, pomacać, a nie ma nic ponad to, czego nie możemy uchwycić. Urwało się wszystko, co było wcześniej, a dalej nic się nie dzieje, rozumiesz? I podniósł ręce do swych rozpalonych uszu. Potem znużyła ich równina i postanowili znowu krążyć po mieście, nawet za cenę powtórzeń. Owego chłodnego ranka, zatrzymali się przed piekarnią, żeby zajrzeć do środka, nie po to jednak, aby się czegoś nauczyć lub dowiedzieć, ale żeby móc iść dalej, bo to ratowało ich przed czymś groźnym i nieuchwytnym. Pomocnik piekarza, ledwie ich ujrzał, ruszył do drzwi i powiedział, żeby się wynosili. Zobaczył, jak odwracają twarze i nikną w świetlistym prosto- kącie drzwi. Skierował się do mistrza, wyciągającego właśnie chleb z pieca, i rzekł: — Nie rozumiem, jak ci faceci mogą tak ciągle łazić po ulicach. Piekarz nic nie odpowiedział, jakby o czymś rozmyślał, może o chłopcach, a może o piecu i chlebie. — Patrz pan — ciągnął czeladnik — chodzą w świątecznych ubraniach, jakby to była niedziela. Poplątały im się dnie. Myślą, że dzisiaj jest święto. Nie wiedzą nawet, w jakim dniu żyją. Mistrz zatrzymał się na chwilę z drewnianą łopatą, jakby chciał coś powiedzieć, a pomocnik znieruchomiał, żeby lepiej słyszeć. Ale piekarz, człowiek stary, znowu krzątał się koło pieca, pochłonięty pracą. — Nie rozumiem — dodał pomocnik — jak mogą tak chodzić cały dzień, bez ustanku z rękoma w kieszeni, w tych swoich spodniach. I nie męczą się. Za cholerę tego nie rozumiem. Nikt w miasteczku tego nie rozumie i wszyscy mają już dosyć. Piekarz wydobył jeszcze jeden chleb, wytarł spoconą twarz fartuchem i rzekł znużony: — Jeden mój stryj, jak zobaczył martwego ojca w łóżku, nic nie powiedział i wyjechał samochodem, niby po pomoc. Ale nie szukał pomocy. Całymi godzinami krążył autem po miasteczku, cały dzień i całą noc. Wielu widziało, jak sześćdziesiąt razy przejeżdżał przez to samo skrzyżowanie. Kiedy wrócił do domu, ojca jeszcze nie pochowano, a on bał się wejść
do środka i krążył dalej, nie wiadomo jak długo. Czeladnik uśmiechnął się, jakby coś zrozumiał. KOLUMNA Malec wdrapał się na kolumnę ganku i znowu doznał tego samego uczucia. Zauważył, że w miarę wspinania się, gdy rękoma i nogami chwytał słup niczym wielką, otwierającą i zamykającą się łapą, wrażenie to rosło. Odkrył je przed kilkoma dniami i było doznaniem nowym, silnym i nie znanym. Nie odważał się wspinać wyżej niż do połowy przedzielonej metalową obręczą kolumny, bo uczucie w miarę wdrapywania się wzrastało i na górze byłoby chyba nie do zniesienia. Rodziło się zawsze w tym samym punkcie, gdzieś między nogami, choć w rzeczywistości rozpływało się po całym ciele niczym stłumiony lęk. Teraz piął się po kolumnie trochę po to, aby znowu wywołać tamto uczucie, ale także, by ponad żywopłotem rzucić okiem na to, co się dzieje na ulicy, dokąd zabraniano mu wycho- dzić w obawie przed samochodami. Z połowy wysokości mógł zobaczyć fragment jezdni, różnokolorowe samochody, skrzyżowanie, przy którym stała wieża z piorunochronem. Z podwórka natomiast widział wyraźnie odgromnik, ale nie mógł dojrzeć dolnej części wieży. Domyślał się, że spod samego dachu ganku ujrzałby pomnik na pobliskim placu, konia i jeźdźca zatrzymanych w skoku ku pobliskim górom. Wdrapał się także po to, aby zapomnieć twarz Isidora oraz umykające spojrzenie matki. Kiedy po raz pierwszy doświadczył tego uczucia, chciał poprosić matkę, żeby mu wyja- śniła, co to takiego i skąd się bierze, ale od pewnego czasu, ściśle od pojawienia się Isidora, wzrok matki umykał w bok, ilekroć ją o coś pytał. Zapewne rymarz, zajmujący sąsiedni pokój, mógłby wyjaśnić tajemnicę, ale człowiek ten, rozmawiając z nim, ukrywał wciąż za jednakowym uśmiechem wszystko, co niewątpliwie wiedział. Isidoro był dorosły i wiedział wszystko, ale jego przenigdy o nic by nie zapytał. Oczy matki, kiedy odwracała wzrok, stawały się podobne do oczu Isidora. Isidoro nie był wujkiem ani kimś bliskim, pojawił się nie wiadomo skąd i od czasu do czasu wstępował do pokoju matki. Pewnego razu gdy stał na ganku, zobaczył, jak tam wchodził. I nim zamknął drzwi, spojrzał na niego wzrokiem matki. Oparł się wtedy o kolumnę. Była to pora sjesty i w domu panowała cisza. Rymarz, który właśnie przechodził, obrzucił go krótkim spojrzeniem, nie uśmiechnął się, a jego twarz dziwnie przypominała jego ręce. Wiedział, że rymarz także zauważył wchodzącego Isidora. Patrzył przez chwilę na drzwi, które otworzyły się, i wysunę- ła się z nich do połowy postać matki. Spojrzała na niego, ale tak jakby wzrok jej biegł gdzieś dalej, w kierunku żywopłotu, i powiedziała, że może się pobawić na chodniku, byleby tylko nie wychodził na jezdnię. Z pokoju dobiegał szum wentylatora. Matka zamknęła drzwi i prze- kręciła klucz. Odkąd Isidoro zaczął przychodzić, wolno mu było bawić się na chodniku i patrzeć na przejeżdżające auta. Nie robił tego jednak nigdy, bo bał się, że zmiażdżą go, jak psa rymarza. Tylko łeb z otwartym pyskiem przypominał dawnego zwierzaka. Cała reszta odmieniła się nagle, odsłaniając to, co było w środku; krew, kości, wnętrzności. „To żołądek” powiedział rymarz, gdy zapytał go o coś w rodzaju wzdętego worka. Śmieciarze mieli przyjechać dopiero w poniedziałek i żołądek wydął się w kuble. Głowa, którą można było jeszcze rozpoznać, leżała na dnie, przykryta jakimiś kartkami i papierami, a łapy wystawały z pojemnika. Lękał się nie tyle o siebie, co o psa. Jeśli wyjdzie na ulicę, brzuch zwierzęcia znajdzie się tam zno- wu, bezbronny, dopóki go nie zabiorą śmieciarze.
Gdy matka zamknęła drzwi i ucichł szum wentylatora, zaczął krążyć po ganku. Nie chciał iść na ulicę, podwórko opustoszało, w domu panowała cisza. Długo chodził, przeliczył kafelki patia i wdrapał się na zlew, żeby wyjrzeć na drogę. Zobaczył stamtąd wyciągnięty palec pomnikowego jeźdźca i pomyślał, że być może z kolumny ujrzy więcej. Właśnie wtedy doświadczył tego uczucia. Teraz matka znowu zamknęła drzwi i znowu mógł wyjść na chodnik, ale powstrzymy- wał go strach. Tym razem bał się nie psa, lecz Isidora. Całe szczęście, że wizja mężczyzny ginęła, ilekroć wdrapywał się na kolumnę, żeby zaznać tego, co w nim rosło, gdy się tak wznosił. Myślał teraz, że tam w środku Isidoro rozmawia twarzą w twarz z jego matką. Nie podobało mu się spojrzenie Isidora, nie dlatego jednak, że umykało w bok, jak u matki, lecz z powodu czoła. Miał szerokie czoło, lekko lśniące w miejscach, gdzie zaczynały się włosy. Na skroniach i pośrodku przecinały je bruzdy, głębokie niczym wargi. Rzadko słyszał mówiące- go Isidora, ale wydawało mu się, że jego głos dobywa się z czoła, z tych zmarszczek, zaś usta pozostawały zamknięte. Mężczyzna miał oczy osadzone wysoko i trudno było pochwycić ich spojrzenie, bo rzucały szybkie, nieznane błyski, było to coś na podobieństwo wrażeń, jakich doznawał pnąc się po kolumnie; aż do żelaznej obręczy było to doznanie raczej przyjemne, potem, coraz wyżej, ogromniało i stawało się nieznośne. Oczy Isidora również ogromniały. Spojrzał na zamknięte drzwi, za którymi kryło się na pewno czoło Isidora. Wspomnie- nie doznanego kiedyś uczucia ożyło znowu, więc pełen obaw ścisnął kolumnę dwiema ręka- mi. Pomyślał (aby odsunąć od siebie pewność, że goni tylko za tym wrażeniem), że choć matka pozwala. mu bawić się na chodniku, on woli rozglądać się z wysokości kolumny, jak to robił już nieraz, by uratować psa przed pojemnikiem na śmieci i żeby jego żołądek dalej był pod skórą, ciepły i bezpieczny. Podkurczył nogi i zaczął się wspinać, a ściśnięta stopami kolu- mna poczęła sunąć w dół. To odczucie dopadało go zawsze w tym stałym miejscu niczym ciepły podmuch wiatru i bał się go owym lękiem niespiesznie szukanym, ściganym, upragnio- nym. Wrażenie potęgowało się aż do połowy kolumny. Tam zatrzymał się, aby dalej już nie rosło. W tej samej chwili pojawił się rymarz w skórzanym fartuchu. Jego bezczynne w tej chwili ręce przypominały kolorem skórę fartucha. Uczepiony kolumny, która dawała mu tyle tajemnej radości, zawstydził się, że mężczyzna spojrzy na niego i odkryje, co czuje. „Wyglą- dam na ulicę”, powiedział, a mężczyzna uśmiechnął się i jego uśmiech nie zdradzał, że domy- śla się doznań chłopca, w przeciwnym bowiem razie natychmiast by go skarcił, zgodnie ze starym zwyczajem dorosłych, którzy z niezrozumiałych powodów zabraniają wszystkiego, co jest przyjemne. Ześlizgnął się błyskawicznie i patrząc na rymarza oznajmił, że nie ma on czoła jak Isidoro. Mężczyzna zaśmiał się, zrobił do niego oko i powiedział, że musi polubić Isidora. Odparł, że przenigdy, na co mężczyzna stwierdził, że tak czy inaczej powinien go polubić, bo teraz jest dla niego ojcem. Rozśmieszyła malca ta naiwność rymarza, dla którego pierwszy lepszy mężczyzna z tłumu mógł być jego ojcem. Słyszał kiedyś, jak mówiono, że jego ojciec to nicpoń, że na szczęście jest daleko i że najlepiej byłoby, gdy wróci, wyrzucić go jak śmieć do kubła. Uśmiech na twarzy dziecka nie zdążył zniknąć, gdy rymarz powiedział, że wie doskonale, iż Isidoro nie jest jego ojcem, niemniej jednak to jakby ojciec. Kiedy uśmiech zgasł, rymarz znikł za bramą prowadzącą na ulicę. Malec jeszcze raz spojrzał na drzwi do pokoju matki i nie wiedział, o czym najpierw pomyślał: o wrażeniu, które przerwał rymarz, czy też o palcu jeźdźca wyciągniętym ku dale- kim śniegom. Znowu objął kolumnę i rozpoczął wspinaczkę. Uczucie było słodkie i gwałto- wne. Pomyślał, że chyba rozerwie go na strzępy, gdy ze szczytu kolumny dojrzy całego wierzchowca z jeźdźcem. Pokonał metalową obręcz dzielącą kolumnę i wspiął się trochę wy- żej. Doznanie stało się gwałtowniejsze, czuł, że traci siły. Gdy zobaczy jeźdźca, z pewnością umrze. Zebrał się w sobie raz jeszcze i dotarł do szczytu kolumny, czując głową bliskość belek sufitu. Ujrzał niewiarygodny rysunek drewnianych słoi i szybko uciekającego pająka. Uchwycił się mocno kolumny przylgnąwszy do niej całym ciałem, aby odegnać, nie wiadomo
dokąd, owo straszliwe i nieuchronne wrażenie. I zamiast patrzeć na odsłaniający się częścio- wo posąg konia z jeźdźcem, zajrzał przez okienko nad drzwiami do pokoju matki. Wentylator huczał jak oszalały, ona leżała naga, na plecach, z zamkniętymi oczyma i spoconym czołem, co upodobniło je do lśniącego czoła Isidora; on, z otwartymi oczyma, wyciągnięty obok, także nagi, zdawał się spoglądać w okienko nad drzwiami. Obraz trwał jedną chwilę. Ręce i nogi oderwały się nagle od kolumny. Spadał na posa- dzkę patia, widząc, jak rosną w oczach terakotowe kwadraty. Jeździec i koń zniknęli. W pa- mięci ożył psi żołądek i zaczął w jego głowie puchnąć coraz bardziej i bardziej. UKŁADANKA „He should find things he cannot lose” E. Hemingway Jeśli jestem w swoim pokoju i słyszę szum z łazienki, i dzisiaj jest czwartek, i żona ką- pie się, bo ma zajęcia, oznacza to, że jestem u siebie, czyli mam dom, żonę, a w głębi znajdu- je się pokój dziecinny. Nie ulega wątpliwości, że właśnie tak jest, bo się przebudziłem; w przeciwnym razie nie słyszałbym szumu wody. Jeśli jednak nie jestem u siebie, znaczy to, że znajduję się w pensjonacie sprzed wielu lat i nie mam żony ani dzieci, a za oknami rozciąga się inne miasto i czekają na mnie inni ludzie; muszę wstać, dowiedzieć się, czy jestem w domu, czy dzisiaj jest czwartek i czy do wieczora nie mam żadnych zajęć (ma je za to moja żona), myślał mężczyzna czując, że już się prawie zbudził, i słysząc szum wody z łazienki. Roztrząsał jeszcze przez chwilę prawdopodobieństwo, że rzeczywistość jest inna, że nie jest żonaty i że mieszka wciąż w tamtym odległym pensjonacie, że nie jest to wspomnienie, ale coś, co trzeba przetrzymać, i pomyślał, że gdyby tak było, czułby się zawiedziony, bo wszystko inne okazałoby się tylko urojeniem; z drugiej jednak strony to dobrze, bo wiele strasznych rzeczy, jakich doświadczył, byłoby także ułudą. Z łazienki dobiegał wyraźny szum prysznica, ale on sam znajdował się jakby na dnie morza i nie docierała do niego żadna konkretna myśl, której mógłby się uchwycić. Zdawało mu się nawet, że gdzieś tam, pośród prześcieradeł, zatracił poczucie własnego ciała, tylko głowa kołysała się wśród ławic ryb, ledwie widocznych w mętnej wodzie, której on sam był cząstką. Był to szum podziemny, dążący wraz z nim ku powierzchni, ku prawdopodobnej pa- mięci. Zaczął wreszcie zdawać sobie sprawę, że się budzi, że lada chwila ocknie się na jawie i że jest to już jakaś forma pewności, pozwalająca mu niejasno zrozumieć, że ma ciało, które należy tylko do niego. Wiele nieartykułowanych myśli przemknęło mu przez głowę i choć nie zamieniły się w słowa, wiedział już, że znaczą: jestem Juan. Była to jednak świadomość siebie wyzuta historii, wątły fakt, który ledwie pozwalał odczuć własne ciało, wyciągnięte na łóżku i będące jedynie zaczątkiem innych znanych faktów. Kiedy się obudzę, pomyślał jakby śniąc jeszcze, ale natychmiast uzmysłowił sobie, że już się przebudził i że potężna masa czasu, jakby ucieleśnienie wspomnień, przeszkadza mu teraz zorientować się w sytuacji. Poza tym nie wiedział, czy zwartość tej masy tającej własne kształty była wspomnieniem historii, jakie się naprawdę wydarzyły, czy też rojeniem jego umysłu. Przytrafiało się mu to już nieraz, zwłaszcza w podróży; budził się w hotelowym łóżku i starał odnaleźć w swym codziennym otoczeniu, w miejscu, jakie mu właśnie podsu- wała pamięć. Teraz jednak wyglądało to inaczej. Był pewny (choć nie wynurzył się jeszcze na
powierzchnię i widział tu i ówdzie ryby), że nigdzie nie wyjechał, a zatem musi być w miej- scu zgodnym z czasem, w jakim zdawało mu się, że żyje. Pomyślał, że szum wody wyjaśniał wiele spraw: ma żonę, jest u siebie, w domu, który doskonale zna, a w ostatnich latach działo się wiele spraw. Nie jestem pamięcią w powija- kach, mówił sobie, nie urodziłem się przed chwilą, jestem tutaj od dawna. Tutaj? Gdzie? Bo jeśli te dane nie są ścisłe, równie dobrze mógłbym być w pensjonacie, którego nazwy nie po- trafię sobie przypomnieć, i właściwie nic się nie wydarzyło, zwłaszcza rzeczy, o których my- ślałem, że się działy i w tym wypadku byłoby wspaniale. Chociaż nie, bo jeśli upłynął czas, jeśli opuścił już pensjonat i mieszka u siebie, w domu przeczuwanym w szumie prysznica, niezbyt miło byłoby wrócić do sytuacji dawno minionych. Muszę wiedzieć dokładnie, gdzie jestem, powiedział bezgłośnie i podkurczył nogi, jakby się chciał upewnić, że naprawdę żyje. Jeśli dziś jest czwartek, to żona ma rano lekcje i kąpie się przed pójściem do szkoły, stąd ten hałas w łazience. Jeśli jednak mieszkam w pensjonacie, szum prysznica też jest prawdopodobny, bo współlokator, gruby lub chudy, tego nie wiem, w każdym razie jakiś mężczyzna, może się także kąpać przed wyjściem do pracy. Ta myśl dopełniła się i choć chciał ją dalej ciągnąć, to skuszony ciepłem łóżka, potwierdzającym jego własne istnienie, realność jego ciała, uznał w końcu, że nie warto tak bardzo wszystkiego roztrząsać. Świadomość, że jest Juanem, stała się pełniejsza dzięki ciepłu ciała, które właśnie odkrył. Woda i ryby znikły i znajdował się teraz w półmroku, tuż przed narodzinami światła, a więc u progu jakiegoś wydarzenia groźnego i nieodwołalnego. Podkurczył nogi, jakby przez dotyk chciał potwierdzić własne istnienie, już prawie do- wiedzione, i pomyślał, że wkrótce znowu będzie musiał, jak codziennie, stawiać czoło nowej sytuacji, czując jednocześnie, że jest czymś w rodzaju larwy, która znojnie zaczyna pełznąć w znanym sobie kierunku przez mrok straszliwych pułapek. Lepiej nie wiedzieć — pomyślał, jak zawsze w podobnych sytuacjach — lepiej podążać znaną dróżką i nie pytać, co się czai w ciemnościach po obu stronach, lepiej dążyć jak robak, prosto do swej jamki. Wiedziałeś już, że są istoty, których cykl życiowy zamyka się w ciągu kilku godzin, kilku minut, jak u tylu migotliwych owadów, a nie ulega wątpliwości, że to moja żona bierze prysznic przed pójściem do szkoły albo grubas (jak też się on nazywa?) kąpie się w łazience przy ulicy sprzed dwudziestu lub trzydziestu lat. Za parę chwil będę wiedział, w jakiej strefie czasu jestem. Teraz bardziej go zajmuje owa pełna świadomość istnienia, zdobyta dzięki ciepłu własnego ciała, z którym inaczej nie wiedziałby, co począć. Nie chciał już więcej myśleć i wtedy przypomniała mu się ciotka Francisca. Nigdy jej nie widział, teraz zdał sobie z tego sprawę, jej istnienie ograniczało się do fotografii, którą kiedyś oglądał; czyścili mieszkanie z karaluchów i znaleźli wtedy pudełko po butach pełne martwych rzeczy. Twoja ciocia Francisca, wyjaśniła inna ciotka, którą z trudem sobie przypo- mina, choć jej istnienie było niewątpliwie bardziej oczywiste. Twoja ciocia Francisca, bieda- czka, ta, co podarowała ci u k ł a d a n k ę. Przypomniał sobie tę układankę, gdy z łazienki znowu dobiegł przytłumiony szum wody. Pomysł odtworzenia układanki, której nie zapomniał, wydał mu się lepszy niż docieka- nie, w jakim przedziale czasu się znalazł, czy jest przed, czy też za wspomnieniami. Bo w końcu, jeśli jestem w pensjonacie i to gruby się kąpie, a nie moja żona, wówczas wiele rzeczy mi się nie wydarzyło, a zwłaszcza tamte, i mam nieskończenie wiele czasu, aby do nich nie dopuścić. Nie potrafił sobie wyobrazić ciotki żywej, miał tylko przed oczyma cząstkę jej życia zastygłą na zdjęciu, choć właściwie wszystkie fotografie są jedną z form śmierci; zapamiętał natomiast układankę, którą mu kiedyś podarowała. Kiedy otworzył pudło z malowanymi dre- wnianymi elementami, ujrzał barwne i starannie dobrane geometryczne figury w doskonałym porządku. Instrukcja na pudełku głosiła, że należy zwrócić uwagę na kształt i położenie klocków przed wyjęciem ich i ponownym złożeniem. Obejrzał je dokładnie i zobaczył, że
wszystko jest w porządku. W każdym rogu był klocek niebieski, za nim żółty, a w środku zielony romb. Wysypał klocki na stół i już nigdy nie zdołał ponownie ich złożyć. Ilekroć udawało mu się zmontować romb (podzielony na wiele niedorzecznych części), brakowało niebieskiej figury w którymś z rogów. Gdy zaś zdołał ułożyć niebieskie klocki w czterech rogach, brakowało jednego zielonego w rombie. Po wielu próbach przypisał niepowodzenie podstępowi producenta, żeby jednak móc to głosić, należało złożyć układankę z powrotem w pudełku, a tego właśnie nie potrafił, więc wymówka traciła sens i znowu pozostawał sam na sam z rozrzuconymi w nieładzie klockami. Całe szczęście, że pewne gatunki żyją tylko kilka godzin, przebiegło mu przez myśl; jak gdyby ta uwaga nie miała żadnego znaczenia, jakby chodziło o zwykłe powtórzenie nagrane- go na płycie głosu, o wydarzenie czysto mechaniczne, nie mające związku z namacalną rze- czywistością, rzecz przypadkową, bez odniesienia do konkretnej sytuacji. Doszukał się jednak czegoś innego w pozornie mechanicznej przestrodze swego umysłu, chronionego, na szczę- ście, ciałem wyciągniętym jeszcze w łóżku, a zwłaszcza gdzieś dalej, w nogach, ciepłem owego ciała, którego świadomość już ostatecznie odzyskał. Nie nastąpiła zmiana, powiedział do siebie. Na pewno zawsze byłem w tym miejscu, w pensjonacie lub w domu, i nie uległem przemianie, a to stanowi już jakąś pociechę. W ka- żdym razie nie ma większego znaczenia, czy jestem w pensjonacie czy w domu, najważniej- sze to wiedzieć, po przebudzeniu, co zrobić z własnym ciałem w ciągu całego długiego dnia i jak wypełnić go tym niknącym ciepłem. Trzeba stawić czoło nie tylko temu, co nas spotyka, ale wszystkiemu, co już się nam przytrafiło. Człowiek jest zupełnie sam, posiada jedynie świadomość samego siebie, owo ciepło i być może wspomnienie pożółkłej fotografii ciotki, której nigdy nie widział za życia. Ciotka Francisca była po prostu produktem hydrochinonu i tiosiarczynu sodowego w temperaturze 18°C, iluś tam sekundowego wywoływania, pozornie żywa na martwym światłoczułym papierze, zrodzona w ciemnościach kamery przeszytej promieniem słonecznym przez ledwie dwieście pięćdziesiątą część sekundy. Cóż innego jak właśnie owa niepojęta układanka mogło ożywić podobny obraz pochwycony martwym okiem kamery fotograficznej! Twoja biedna ciotka, mówiły mu usta innej, bardziej rzeczywistej ciotki, jakby można było użalać się nad spreparowanym chemi- cznie papierem, który zarejestrował obraz. Nie to jednak jest istotne. Problem tkwi w tym, że coś trzeba robić z własnym ciałem w obliczu czyhającego dnia, teraz i później, i zawsze. Kiedy się dowiem, gdzie jestem, będę wiedział, co począć z tym wszystkim. Szum wody ustał. Za chwilę usłyszy kroki żony opuszczającej łazienkę, żeby się ubrać w sąsiednim pokoju, albo kolegi wychodzącego do fabryki. Jeśli to żona, będzie starała się przejść na palcach, by go nie zbudzić; dzisiaj rano spałeś tak mocno, że nie miałam serca cię obudzić, ale nastawiłam budzik na ósmą. Jeśli to kolega, grubas, używający najdroższych per- fum, to na prawo jest patio z zieloną winoroślą, wychodzące na ulicę, po której jeżdżą autobu- sy pełne spieszących do fabryk robotników. W tym mieście, na jego przedmieściach, zbudo- wano wiele fabryk z wielkimi kominami przypominającymi trochę kościelne wieże. A wszy- stko to wskazuje, że po prawej stronie musi być nocny stolik. Niespodziewane wspomnienie stolika rozwiązywało wszelakie problemy; wiedział dokładnie, gdzie jest, będzie mógł wstać, gdy się tylko rozwidni, i dowiedzieć się wreszcie, co robić z ciałem porzuconym na łóżku, ledwie przytwierdzonym do głowy, ciepłym jak kot, do którego przytulał się w dzieciństwie, kiedy to nigdy nie widziana ciotka przyniosła układankę, twoja biedna ciocia, taka spokojna na zdjęciu. Już miał wyciągnąć rękę, żeby go namacać, po prawej stronie, ale powstrzymał się zdję- ty strachem. Bo jeśli stolik znajdował się na swym miejscu, to czas się zatrzymał, nie wyda- rzyły się te wszystkie niezliczone historie, narodziny i śmierci; choć niewątpliwie jeszcze się wydarzą, bo wydarzyć się muszą, więc lepiej nie wiedzieć, czy stolik jest czy go nie ma, i
bezmyślnie poddać się czasowi. Dobrze że tak zdecydował, bo ta druga strona rzeczywistości, z domem, żoną i dziećmi w sąsiednim pokoju, była jednak pewniejsza i bliższa. Ale gdyby to żona się kąpała, słyszałby jakieś odgłosy, czyjeś kroki, zapalenie piecyka w kuchni, jeśli jest tu gdzieś w głębi jakaś kuchnia. Gruby także zwykł wychodzić na palcach, szedł do pracy wcześniej, pozostawiając w całym pokoju woń perfum. Wciągnął powietrze, nie odważając się jeszcze otworzyć oczu, choć wiedział, że wszystko tonie w mroku i nie sposób rozpoznać przedmiotów. Nie poczuł spodziewanego zapachu i ucieszył się tym szczerze. Gruby to tylko wspomnienie, powiedział do siebie. Cały ten pensjonat już dawno przeminął, choć wydaje się taki bliski. Albo też minie, bo gdy tylko wstanę, choćbym nawet znajdował się w wynajętym pokoju, pójdę zupełnie inną drogą, bo znam już przyszłość. PROSZĘ DOKŁADNIE OBEJRZEĆ KSZTAŁT I UŁOŻENIE TYCH KLOCKÓW PRZED WYJĘCIEM ICH Z PUDŁA I PONOWNYM ZŁOŻENIEM. Fotografia ciotki leżała na dnie pudełka po butach, z innymi szczątkami rzeczy utraco- nych. Powiedziano mu, że przyniosła tę układankę pewnego zimowego ranka, po wyjściu z pociągu, którego gwizd słyszał ze swego łóżka każdego poranku. Widziałeś, jaki prezent przyniosła ci ciocia? Ciotka była wtedy w kuchni, w obłoczku swej kwiecistej sukni, wido- cznej na fotografii zaledwie do ramion. Wiedział, że ciotka weszła do pokoju i dotknęła zimnymi dłońmi jego twarzy, zapamiętał tamten chłód, przywodzący na myśl szybę, lecz nie jej żywą twarz, jedynie tę z fotografii. Po kilku dniach porzucił układankę, której nie umiał złożyć. Nawet ojciec próbował kilkakrotnie, ale bez skutku. Wyjaśnił mu potem, że jest to na pewno zabawka, której nie da się złożyć, coś w rodzaju żartu producenta, gra dla zabicia czasu. Jak wszystkie wyjaśnienia ojca, to także nie było zbyt jasne. Docierało do niego łagodne i przekonujące brzmienie głosu, ale umykał sens słów, jakby te były pustymi znakami lub częściami jeszcze trudniejszej ukła- danki. Ojciec przyznał, że jest bezradny, tak usprawiedliwił się po złożeniu czterech niebie- skich rogów, czego on sam nigdy nie dokonał, bo zawsze mu brakowało jednego niebieskiego klocka. Widzisz, że nie brakuje? Są tutaj cztery, mówił nieomal z zadowoleniem. Ale okazało się nagle, że jest o jeden niebieski klocek za dużo. Znaczyłoby to, że jest pięć niebieskich elementów na cztery rogi, a to wielce komplikowało sprawę, bo kiedy ojciec znowu zaczął składać całość, zabrakło mu jednej niebieskiej części; przeszukali więc podłogę w całym domu, bez skutku, wtedy przeliczyli wszystko i okazało się, że nic nie brakuje. W każdym razie udało się im złożyć ze wszystkich zielonych klocków środkowy romb. Wydawało się, że jest to najłatwiejsza część układanki, ale było inaczej: należało starannie dobierać części, aby romb wyszedł prawidłowo. Raz jeden nie mogli go złożyć i było to właśnie wówczas, gdy okazało się, że jest o jeden niebieski klocek za dużo. Poskładanie klocków w pudle wymagało też wiele zachodu, bo gdy się je źle ułożyło, zawsze jakiś zostawał i — leżąc na innych — nie pozwalał nałożyć przykrywki. W sąsiednim pokoju gruby — chyba nazywał się Fernández —- albo żona przestali się poruszać. Usłyszał skrzypienie otwieranych drzwi i zawołał żonę. Maria, powiedział głosem, który wydał mu się donośny, ale jedyną odpowiedzią był odgłos zamykanych drzwi. Otworzył oczy i zobaczył, że pokój wciąż tonie w ciemnościach, choć słyszał już gwar budzącego się miasta. Natężył słuch, by złowić fabryczne odgłosy, bo w mieście Fernándeza, w przeciwieństwie do miasta Marii, było wiele fabryk; dowiedziałby się wówczas, gdzie jest, ale taki niewyraźny szum można usłyszeć w każdym mieście. Tak czy inaczej, muszę odnaleźć rzeczy, które się jeszcze nie zagubiły, zamajaczyła mu myśl, lecz odrzucił ją lękając się pomyłki. Jeśli na lewo, gdy tylko się przejaśni, ujrzę za oknem zieloną ścianę, znaczy to, że jestem u siebie w domu, w tym drugim mieście, a dzieci śpią w sąsiednim pokoju. Nie, nie, zielona ściana była w pensjonacie, a więc nie ma tu ża- dnych śpiących dzieci, a gruby właśnie wyszedł do pracy. Gwar narastał, więc zakrył sobie uszy w obawie, że fabryczne odgłosy przypomną mu
to, czego nigdy nie miał lub co utracił. Muszę szukać rzeczy niezniszczalnych, bo całe życie upływa mi na przywoływaniu rzeczy utraconych; żywej twarzy ciotki na martwej fotografii i Bóg wie czego jeszcze. W jego pełnej przeczuć świadomości ożyła znowu zielona ściana, budząc jednak tym razem inne skojarzenia. Nie bał się jej wcale, choć nie wiedział dokładnie, czy należy do pen- sjonatu, czy też jego domu. Nie ulegało wątpliwości, że oba miejsca są jednakowe, zarówno dom, jak i pensjonat mają własne zielone ściany. Stąd całe nieporozumienie. Samo miejsce jest tu najmniej ważne, liczą się ludzie. W każdej prawie sypialni są nocne stoliki i widzi się przez okno jakieś zielone ściany. Roztrząsał to, ale jednocześnie nurtowała go myśl inna: nie, to niemożliwe, aby istniały dwa domy z widokiem na zieloną ścianę. Ta widoczna jest tylko z mojego domu, gdzie mieszkam od tylu lat; a jeśli się okaże, że należy do pensjonatu, teraz gdy się rozwidni, to co? To zwykłe pomieszanie miejsc. Gruby Fernández istniał naprawdę, istnieje też niewątpliwie moja żona i dzieci, po prostu poplątały mi się te dwa miejsca, ale wkrótce dowiem się, gdzie jestem, zaraz wyciągnę rękę i dotknę nocnego stolika. Ale i teraz nie odważył się na to, powstrzymała go myśl, że powinien odwołać się do spraw niezniszczalnych, zdawało mu się, że myśl tę już odsunął od siebie, ale przez cały czas powracała, zagłuszając z hałaśliwą natrętnością wszystkie inne. Tak czy inaczej, powiedział do siebie, człowiek zdobywa rzeczy i je traci, ważne jest teraz, bez względu na stan posiadania, bym wiedział, co zrobię ze sobą, kiedy wstanę, dokąd mam pójść, do fabryki w tamtym mieście czy do biura w tym. No i żeby wiedzieć, dlaczego muszę to robić. Co najwyżej będę musiał stawić czoło którejś z tych dwóch sytuacji. Ważne jest, by się nie zagubić. Uchwycił się myślami swego ciała, jakby w ten sposób się zabezpie- czał przed ciemnościami, i doszedł do wniosku, że sprawa jest błaha. Błąd wziął się z fałszy- wie postawionego dylematu. W każdym razie, jeśli nie mam żony ani dzieci, Fernández jest niezłym kumplem. Pożyczamy sobie pieniądze, gdy jest krucho, czasami nawet odzież, a ponieważ ma tu wielu przyjaciół, w niedzielę zawsze można gdzieś pójść. Dotknął stóp, które wydawały mu się tak bliskie, i obrócił się. Otworzył oczy i ujrzał, że za oknem już dniało. Wśród tylu wątpliwości ściana była pojęciem dostatecznie konkretnym, by rozłożyć na niej układankę. Głos ciotki, dobiegający jakby z fotografii, mówił, że nie trze- ba układać najpierw zielonego rombu w środku, ale umieścić niebieskie klocki na rogach, potem żółte, a na samym końcu zielone. I wtedy powiedział sobie, że tamte barwy istnieją tylko w jego pamięci, i być może, w chwili gdy mu przyniesiono układankę, klocki w rogach nie były jednakowego koloru. Objaśnienia ciotki nie miały zatem sensu. Odkrycie, że w czte- rech rogach były różne kolory, stawało się czymś najważniejszym. To jedyne możliwe wytłu- maczenie. W przeciwnym razie nigdy nie byłby pewny, że zrozumie układankę, a wówczas lepiej byłoby niczego nie wyjaśniać, lecz odwołać się do dzieciństwa, które było czymś bez wątpienia realnym i skąd mógłby wyruszyć, gdyby się zabłąkał. Dotykając raz jeszcze stóp, cały skulony, z kolanami pod brodą, zwinął się w kłębek jeszcze bardziej, jakby nie chciał uronić ani odrobiny, ciepła. Zamknął oczy, mówiąc sobie, że od tej chwili nie będzie myślał ani o ścianie, ani o nocnym stoliku, ani o odgłosach, które by go upewniły w sytuacji. Będzie czekał, w bezruchu, aż ktoś przyjdzie. Aż jego żona albo Fernández zapukają do drzwi.
TIERMUSIK Jego obecność w gitarze nie zaskoczyła mnie i nie zdziwiła. Może trochę wystraszyła, był to jednak lęk nie tyle ludzki co zwierzęcy. Zamiast rozważyć przytomnie, co się dzieje, przypomniałem sobie stworzenie żyjące na południu kraju, które zdjęte strachem, oblewają człowieka moczem. Wrażenie nowości, jakim było jego pojawienie się w gitarze, znikło pra- wie natychmiast na wspomnienie piekącego działania zwierzęcej uryny, przechowywane w pamięci. Kilkakrotnie w ciągu życia zapytywałem siebie, dlaczego tak łatwo pogodziłem się z wtargnięciem tego zwierzęcia w moje prywatne sprawy. Wiele różnych odpowiedzi cisnęło mi się do głowy, ale żadnej nie wypowiedziałem do końca. Po co wysuwać zbyt daleko idące wnioski? Wszystkie możliwe odpowiedzi świadczą z jednej strony, że stworzenie to stało się, bez cienia przemocy, cząstką mego życia, owego zbioru spraw stanowiących schronienie dla każdego z nas, z drugiej zaś, że uosabiało jednak przemoc zewnętrzną, zniewolenie, częścio- wą utratę wolności. Rozbieżność tych odpowiedzi sprawiła, że cała sprawa wymknęła mi się z rąk. W parę godzin po tym wydarzeniu znowu ćwiczyłem gamy, jakby nigdy nic. Szmer jego łapek pełzających wewnątrz instrumentu nie był bardziej dokuczliwy niż odgłos palców ślizgających się po strunach. Zdawało się nawet, że oba dźwięki zlewają się w jeden. W tej zgodliwości przejawiała się moja akceptacja faktów, które nie w pełni rozumiałem. Pamięta- jąc o własnych przeżyciach, o tym wszystkim, co się dzieje na świecie, obecność stworzenia w pudle gitary nie wydawała mi się czymś niezwykłym. Niezwykła była wówczas codzien- ność. Jest to niewielki gad, niepodobny do żadnego ze znanych; być może twór mikroklimatu naszego regionu, odciętego od reszty bezkresnego kraju. Osobniki tego gatunku występują rzadko i wyróżniają się zamiłowaniem do muzyki. Ciągną do niej — lub do czegoś w niej — jak owady do światła. Zazwyczaj zbliżają się do źródła dźwięku z lękiem i z odległości, którą same ustalają, jednakowej dla wszystkich osobników, słuchają i roją coś sobie. Bóg raczy wiedzieć, co. Nie sądzę jednak, na przekór tym faktom, aby naprawdę były wrażliwe na muzykę. Przypu- szczam, że ograniczone przez naturę, odbierają ją zupełnie inaczej. Na przykład, z powodu ich delikatnej i wrażliwej na zimno skóry, może być ona dla nich źródłem ciepła. Trochę to tak, jakby słuchały jej całym ciałem. Nigdy nie mogłem umiejscowić ich organów słuchu. Odległość, na jaką się zbliżają, jest zawsze taka sama. W letnią noc, kiedy księżycowa poświata ułatwia widzenie, można przekonać się, że wszystkie znajdują się w jednakowej odległości od instrumentu lub innego źródła dźwięku niczym punkciki na obwodzie koła. Nigdy nie zauważyłem, aby któreś z nich naruszyło tę odległość. Posiadanie takiego zwierzątka w gitarze, albo lepiej fakt, że jedno z nich dobrowolnie wybrało ten tryb życia, ma wagę niezwykłą, jeśli się pamięta, że nie potrafią żyć w niewoli. Schwytane, umierają natychmiast. A kiedy się je głaska, znikają, rozpływają się w powietrzu. Gdybym je musiał określić, powiedziałbym, że choć są istotami żywymi, mają cechy niezwy- kłe i te pozwalają im trwać na ziemi. Trudno je nazwać. Znam tylko dwie lub trzy osoby w miasteczku, które je określają tą samą nazwą. Nie ma tego stworzenia w atlasach zwierząt. Niektórzy nazywają je, na przy- kład, chwilikiem, inni słuszkiem, migotlikiem, okółkiem, ludzie przesądni szkodliwkiem, nie po hiszpańsku jednak, ale w tubylczych narzeczach. Moja matka wymyśliła dla niego, wiele lat później, gdy zwierzątko już nie żyło, nazwę Tiermusik. Choć i tak uważała to słowo za zbyt piękne dla takiego stworu.
Nie wiem, czy pojawienie się Tiermusika w moim życiu przyniosło mi szkodę czy pożytek. Gdy już je przyjąłem nie dziwiąc się niczemu, porozumienie było łatwe. Muzyk, pochłonięty zazwyczaj swoimi dźwiękami, może nie zauważyć czyjejś oczywistej obecności. Nowa rzeczywistość okazała się dla niego ciężka. Każda zmiana wymaga przystosowa- nia się, lecz dla stworzenia, które nieświadomie stawia czoło rzeczywistości, każde cierpienie staje się czysto biologiczne. Nie potrafi go wyrazić, bo istnieje tylko ból, a nie słowa, którymi można by ów ból nazwać lub wykrzyczeć. W jego przypadku nie chodziło o zwykłą zgodę, jak w moim, gdy przystałem na nową sytuację, ale o swego rodzaju utożsamienie się z przy- czyną bólu, z samą jego istotą. Dźwięk był dla niego dotychczas czymś przypadkowym, mógł mu się tylko przysłuchi- wać. Nowe życie we wnętrzu instrumentu wymagało zapewne stałej kontemplacji. W rzeczy- wistości było jednak inaczej. Życie w pudle gitary nie było tożsame z muzyką: aby ta roz- brzmiała, ktoś musiał zagrać. Nie chcę przez to powiedzieć, że Tiermusik myślał o tym wszy- stkim; nie znaczy to jednak, że kiedy się o jakiejś rzeczy nie myśli, ta nie istnieje. Rzeczywi- stość, o której Tiermusik nigdy nie myślał i której nigdy nie przeczuwał, o t a c z a ł a go jednak i była j e g o rzeczywistością. Czekanie na dźwięk było jedynym możliwym zajęciem i jedynym usprawiedliwieniem skoku, jaki kiedyś wykonał. Mogło się przecież wydarzyć, że dźwięk ten nigdy by się nie roz- legł, gdybym z jakiegoś wielce prawdopodobnego powodu zaprzestał grać. A nawet gdyby nie doszło do tej ostateczności, jego oczekiwanie i tak mogłoby się okazać daremne, bo nikt nie wie, jak owe zwierzęta odmierzają czas, nikt też nie wie, jaka wieczność otwiera się przed nimi, kiedy ktoś wyjeżdża na dwa dni. Można przy tym sądzić, że stworzenie to jest zdolne czegoś pragnąć, pożądać, bo jego skok nie był li tylko mechaniczny. W przeciwnym bowiem razie nie tylko ten Tiermusik, ale i inne wtargnęłyby do mojej gitary. Było to jego osobiste życzenie, jego pragnienie. Pozwala to nam przyjąć, że bieg czasu da się w jego przypadku odmierzać inaczej: pragnieniami lub cierpieniami. A skoro oczekiwanie na dźwięk w gitarze sprawiało cierpienie, należy wówczas zmienić proporcje, godziny nie będą miały sześćdziesięciu minut, czas może się tam wypeł- niać bezkresem kolejnych śmierci i zmartwychwstań, wieczności równoległych, nagłych prze- obrażeń, w których nawet substancja czasu, o ile istnieje, nie byłaby wolna od odkształceń, opóźnień, jałowości całego tego świata. Sytuacje nasze, choć takie odmienne, miały pewne punkty wspólne: spadał na dno instrumentu, ilekroć podnosiłem go, by zagrać, i gwałtownie umykał ze środka, boleśnie ocierając się o struny i pudło, kiedy brałem najwyższe tony, których nie cierpiał. Chował się wówczas na bibliotecznej półce i wystraszony przyglądał mi się ślipkami jak węgliki. Moja dłoń przywykła już do jego ciężaru. Choć nie słyszałem, jak ześlizguje się w dół, wiedziałem, po wadze instrumentu, czy jest w środku czy też wyszedł. Choćby nie było go kilka godzin, zawsze wracał na noc, zwłaszcza zimą. Jego nieobecność wykorzystywałem na przećwiczenie wysokich tonów; kiedy się zjawiał, starannie tego unikałem. W ten sposób nasze współistnienie było doskonałe. Nie wiedziałem, czego szuka w mojej gitarze i czy znalazł to czy nie; nie wiedziałem również, czym był dla mnie: intruzem w moim życiu czy też jego cząstką. Wiedziałem tylko, że świat jest z jednej strony pełen lęku i grozy, z drugiej miłości, a to zjawisko nie mieściło się nigdzie. Jeśli zaś chodzi o niego, nigdy nie dał znać po sobie, że postępuje inaczej i że coś rozumie. Kiedy przyglądał mi się z półki, w rzeczywistości widział drzewo, ale nie mógł dostrzec drżenia liści. Byłem dla niego krajobrazem, czymś czego nigdy nie pojmiemy, choć mamy przed oczyma, jako że krajobrazy zawsze i bezwzględnie są poza nami. Moja matka nie mogła znieść jego obecności w domu. Ogarniał ją strach, powtarzała, że będą nas za to prześladować, że nas tylko ukarzą, ale ją, jako cudzoziemkę, odstawią natych- miast do granicy i znowu trafi w szpony swoich dawnych prześladowców. Kiedy występowa-
łem publicznie po raz ostatni, siedziała jak na mękach. Tiermusik dzielnie przetrzymał cały koncert, mimo wysokich nut. Przetrwał wspaniale, żeby nie wywołać skandalu na sali. Kiedy skończyłem i podniosłem się w ukłonie, z opuszczoną gitarą w ręku, łapki Tiermusika ześlizg- nęły się na dno rezonansowego pudła. Matka usłyszała ten hałas, zrozumiałem to widząc, jak jej odmieniona twarz okryła się pełną lęku bladością. Nie wiem, czy inni dostrzegli obecność zwierzątka, pewny jednak byłem, że sprawy zabrnęły zbyt daleko i że całe miasteczko słysza- ło o jego pojawieniu się w gitarze. Strach matki nie rozpłynął się w powietrzu i nie wypalił na jej twarzy: dotarł do mnie i zmroził mi krew. Bałem się, że wylęknione stworzenie wyskoczy, ze skórą spękaną od wysokich dźwięków, i schroni się wśród publiczności, że rzuci się na dostojne towarzystwo i pokąsa łydki pań z dobroczynności. Mimo wielu późniejszych prób ojca (pochodzącego z tych stron), by wyjaśnić, że dla miejscowej ludności widok stworzenia wychodzącego podczas koncertu z gitary nie byłby czymś osobliwym, matka nie mogła opanować strachu. Chwytała się za głowę, jakby doma- gano się od niej najwyższej ofiary, powtarzała, że świat jest pełen oprawców, że zabobonność tubylców (żyje jeszcze wśród nas wielu Indian) ześle na nią w końcu karę, że wróci w swoje strony, żeby ją tam raz wreszcie zabito. Nigdy nie dowiedziałem się, dlaczego matka przyjechała do tego kraju i do tego miaste- czka, nie wiem też, skąd pochodzi. Właściwie nic nie wiem o świecie: dość mi mojego Tier- musika. W naszym domu każdy gra na instrumencie smyczkowym. Mama przywiozła z Europy cały kufer nut. Kiedy udało się jej przekonać miasteczko, że muzyka nie jest czymś doku- czliwym, poświęciła dwadzieścia lat swego życia, aby rozwijać działalność muzyczną wśród Indian, obdarzonych wspaniałym słuchem. Przez długi czas występowaliśmy publicznie raz do roku, w rocznicę założenia miasteczka (choć nikt dokładnie nie wiedział, kiedy i kto je założył). W domu nigdy nie wierzono w moje muzyczne uzdolnienia, głównie dlatego, że matka nie uznawała instrumentów strunowych szarpanych, w miasteczku jednak uważano mnie za artystę o wielkich zdolnościach, którego talentu szkoda na tak małą mieścinę i który wkrótce ruszy na podbój świata. „Kiedy wyjeżdżasz?” pytano mnie, i brzmiało to dla mnie niczym potwierdzenie wyjazdu. „Wypełnisz świat własną muzyką i osiągniesz w dodatku szczęście”. Po moim ostatnim koncercie wydarzyło się w miasteczku coś, co spotęgowało obawy matki. Odizolowała więc nasz dom i zamknęła mnie w nim. Mój pokój stał się schronieniem pełnym zewnętrznych, obcych mu hałasów. Było to trochę tak, jakbym żył we wnętrzu instru- mentu. Od owego czasu ilekroć ćwiczę, starannie zamykają wszystko, aby żaden dźwięk nie wydostał się na ulicę. Twarz matki miała teraz, zdaniem ojca, ten sam wyraz co wówczas, gdy przyjechała z Europy z kufrem pełnym muzyki. Był to, powiada, grymas smutku, który znikł z upływem lat i przyjściem na świat dzieci. Teraz powrócił, na progu starości. Czasami czuję się winny temu wszystkiemu. Tiermusik dawno znikł, ale żyje wciąż w pamięci matki. I oczy- wiście w mojej. Po tylu latach przestałem już być utalentowanym synem tej ziemi, który wyruszy by podbić świat własną muzyką. Na ulicy, choć wychodzę rzadko, kłaniają mi się z wielkim sza- cunkiem, nie dlatego że jestem kimś, ale że mógłbym nim być. Jest to nowa forma obojętno- ści. Trochę to tak, jakby się bali mi naprzykrzać lub nie chcieli ze mną rozmawiać. Nie wiem, czy kryje się za tym zrozumienie czy współczucie. Być może jedno i drugie. Tymczasem świat wokół nas zmienia się szybko, nawet jeśli nic o tym nie wiemy. Nigdzie nie chodzę, bo trudno mi podtrzymywać rozmowę. Kiedy muszę coś powiedzieć, zastąpić słowami ciszę, jaką stanowi moje istnienie, mówię rzeczy na pozór niezrozumiałe, bo o niczym nie mam pojęcia. Ludzie słuchają bez sprzeciwu okropności, jakie głoszę. Staram się ze wszystkich sił, aby moje słowa miały związek z tematem rozmowy, z rzeczywistością, której rozmowa dotyczy, ale gdy mówię, czuję, że sam dobrze nie wiem, ku czemu zmierzają
moje odpowiedzi. Wszystko to nie pozwala mi walczyć, kochać i tak dalej, mogę jedynie istnieć. Wiem, że w każdej sytuacji wydaję się kimś zbędnym. Czasami zazdroszczę Tiermu- sikowi. Znalazł w końcu wolność w mojej gitarze. Mnie to się nie udało. Zwierzęta te, jak się przekonałem, potrafią przemóc własne niechęci, by stworzyć sobie wolność. My nie potrafimy tego z jednej prostej przyczyny: jesteśmy u kresu całej tej przy- gody. Wiedziałem zawsze, jeszcze przed pojawieniem się Tiermusika, że wszystko to jest stracone. Nie znaczy to jednak, bym utracił chęć wydostania się stąd. Rozliczne wypadki dowodzą nam, że pokusa wolności jest daremna, a każda próba ucieczki nas tylko unicestwia. Dlatego ochraniałem mego Tiermusika, aby go to nie spotkało, choćby nawet był — jak twierdziła moja matka — czymś w rodzaju śmiecia. Śmiecia muzycznego. Przedpiekła, rubieże. Być może to tylko się uratuje. Ostatnio, gdy wyszedłem na spacer, znajomi (o których zdążyłem zapomnieć) przestrze- gali mnie: powiedzieli, że czyha teraz wiele niebezpieczeństw i długo by trzeba wyjaśniać wszystko, co się w ostatnich czasach wydarzyło. I żebym się nie bał. Że przy odrobinie czuj- ności z pewnością się nie potknę. Że w istocie nic się nie zmieniło, choć zaistniały nowe sytuacje. Że nie powinienem bać się, choć jest niebezpiecznie, na przykład, wychodzić w rękawiczkach w deszczowy dzień. Często myślę o tym, żeby stąd wyjechać. Uciec. Wyjechałbym stąd, gdybym mógł, uciekłbym w rodzinne strony. Jest tylko jedna trudność nie do pokonania: t o s ą moje rodzinne strony. Dokąd więc uciekać? Mimo to karmię się tą nadzieją. Przeczuwam, że musi być gdzieś na świecie miejsce, dokąd mógłbym pójść lub, dokładniej, uciec. Nie wiem, co to za miejsce. Może nie istnieje. Ale kiedy patrząc mrużę oczy, wydaje mi się niekiedy, że dostrzegam jego niewyraźne zary- sy. STARY CZŁOWIEK I POCIĄG Jest pan już za stary, żeby jeździć z towarem. Pociągi są niewygodne i potęgują artrety- czne bóle. Lepiej siedzieć w domu i czekać na emeryturę, jeśli pan na nią zasłużył. Ale sie- dzieć w domu o takiej niezwykłej porze to sprawa niełatwa. Siusiu, picie wody bez potrzeby, dreptanie bez konkretnego celu, tam i z powrotem po schodach, wszystko to wyjaławiało jego umysł i odczucia, przemieniało dom w grobowiec, zamykało mu usta, bez słów wtłaczało w labirynt wspomnień. Do licha, tego już za wiele, mówił do siebie stary, chwytając się bezwie- dnie pierwszego wspomnienia, obojętnej twarzy kolejarza, gdy protestował przeciwko opó- źnieniu lub odwołaniu pociągu z powodów technicznych, nigdy bliżej nie wyjaśnionych. Już wiem: pójdę do kolegi z przedmieścia, myślał, powstrzymując się przed wypiciem jeszcze jednej szklanki wody lub pójściem bez potrzeby do łazienki, ale już na dole, na schodach zdawał sobie sprawę — jako że wspomnienia powracały doń w ścisłym chronologicznym porządku — że znajomy wyjechał z miasta tuż po przejściu na emeryturę. Do licha, do licha, mamrotał nieświadomy własnych lat, krążąc po mieście, któremu był już niepotrzebny, które zamykało przed nim ulice, wodziło go po zaułkach bez wyjścia, wyprowadzało o zmroku na jakieś puste place. Rzecz w tym, że nie jestem stąd, mówił, aby nie powtarzać wciąż „do licha”. A przecież prawie nikt nie pochodził stąd i stary to wiedział, dobrze wiedział. Dom także się przed nim zamykał, zwłaszcza po siódmej rano, kiedy to zwykł był przez tyle lat wychodzić z walizką pełną próbek towarów. Co robi tu ten staruch po siódmej, pytały ściany, nawykłe do czystości i samotności przez cały dzień, przez całe lata. Drzwi się przed
nim zamykały, kąty zmieniały swoje zwykłe położenie, na murach jątrzyły go liszaje i spęka- nia, krany gdzieś się chowały. Nocami wszystko wypełniał lament, dom kurczył się, aby stary musiał wciąż o coś się potykać. Mam gdzieś Pana Boga, złorzeczył, przekonany, że bardzo bluźni, czując przy tym jednak, że właściwie nikogo nie znieważa. Dom i całe miasto były bez wątpienia chore. Człowiek zapada na zdrowiu, pozbywa się chorego organu i po sprawie. Gdzieś dalej, poza tym domem i miastem, jest inny kraj, a w nim inne miasta, inne domy. Choroba nękająca — jak sądził stary — tylko jego miasto była jednak powszechna. Kraj się zmienił, inaczej się też nazywał. Inne były drogi. Inne mosty. Inne miasta. Do licha. Wrócić do swego miasteczka, pomyślał, nawet jeśli już nic z niego nie zostało. Choćby i ono się zmieniło, stało się mimowolnie cząstką miasta, może właśnie tego, w którym teraz mieszka, jednym z jego nowych przedmieść. Pozostawał jednak problem pociągów: opóźnienia Z powodów technicznych, podmyte przez wodę torowiska, nowe przepisy, stan wyjątkowy, letnie plagi, polityka zagraniczna, oszczędność energii, historyczne spory, strajk aptekarzy, zatonięcie statku wiozącego części zamienne, ślub królowej. Sześć miesięcy tkwił stary na słońcu i w deszczu w ogonku po bilet, aby wrócić pocią- giem w swoje strony. Choć sytuacja była niecodzienna, nikt nie protestował. Służby porząd- kowej nie było. Wszyscy dopełniali rytuału wyczekiwania w spokoju, nie licząc kilku kobiet, pomylonych z wyglądu, na końcu kolejki. Ogłupiałe w spiekocie muchy odpędzano płachtami kolejowych rozporządzeń oraz innych obwieszczeń i w atmosferze nieuchronnej katastrofy, w oczywistym akcie buntu, przywoływano dawne plagi, klęski i najazdy konnych armii. Ogonek ledwie się posuwał, jakby kasjer odmówił obsługiwania ludzi. Co jest, do cho- lery, nie ma odważnych, żeby opowiedzieć jakiś kawał, nawet głupi? W takich sytuacjach jest to nie tylko potrzebne, ale wręcz obowiązkowe, wrzasnął rozpaczliwie ktoś z tyłu. Kiedy stary doszedł do okienka, skończyły się bilety. Kasjer, nie chcąc się trudzić cią- głym wyjaśnianiem, postawił zwyczajowy proporczyk obwieszczający, że do przyszłego lata miejsc nie ma. Na proporczyku widniało coś w rodzaju orła oraz postacie kilku innych zwie- rząt, trudnych do rozpoznania na pomiętej szmatce. Stary, mimo porażki, nic nie rzekł, rozmyślał o swoich dawnych kolejowych przygo- dach. W rzeczywistości zdawało mu się tylko, że rozmyśla, bo właśnie wpatrywał się w twarz kasjera, tuż przed sobą, i szukał w jej niewzruszonym wyrazie jedynego możliwego wyjaśnie- nia tającego się w tych nieruchomych i złych ślipiach, w ich żmijowatym błysku: jest tylko jeden pociąg w całym państwie, jeden na tyle miast i rozkładów, jeden bohaterski pociąg, który przez sto lat podtrzymywał złudzenie, że po kraju kursuje wiele pociągów. Odkrycie to oszołomiło go i zawstydziło. Kasjer ze swej strony zdziwił się, że starzec nie protestuje, jak to czynił od lat w chłodne, zimowe ranki. — Jak to. Nic pan dzisiaj nie powie? — Gdybym wiedział, że jest tylko jeden pociąg, nigdy bym nie protestował. Przepra- szam. Bardzo mi przykro. Zamilkł i czekając na długą końcową reprymendę, wpatrywał się na twarzy kasjera w znaki niedostępnej mu wiedzy, których dotychczas nie dostrzegał. Urzędnik, bez zbytniej chełpliwości, choć pewny swego, rzekł nieomal uprzejmie: — Lepiej mieć jeden pociąg zamiast innych rzeczy, które panu zapewne są obce i któ- rych lepiej, żeby pan nie znał. Jak sam się pan przekonał, tym pociągiem jeżdżą tylko ludzie zdrowi. Nawet pan jest zdrowy. Nigdy w nim, przynajmniej od kiedy tu jestem, nie jeździli ludzie kalecy lub cierpiący. Mamy jeden pociąg, to prawda, ale nie mamy legionu kalek. Na tych peronach nigdy nikt nie szlochał i nie jęczał. W miarę jak kasjer mówił, jego głowa zmieniała się, najpierw stała się łysa, później jakby wyciosana z drewna, w końcu kobieca, owalna, dziecięca, były to, jak powiadają,
przedśmiertne wizje. Starzec udawał, że niczego nie rozumie. — Jasne? — krzyknął wreszcie kasjer zamykając oczy, usta i okienko. Starzec odparł „nie”, w nadziei, że urzędnik wyjaśni mu wszystko bardziej przystępnie. Ale mężczyzna w okienku milczał, nie miał nic więcej do powiedzenia. Wszystko było oczy- wiste, spowite osobliwą przestrzenią, w której stary czuł, że się unosi mimo wysiłków, by znowu znaleźć się w dole. RADOŚĆ ŁOWCY Nikt już dzisiaj nie wątpi, że można wejść do domu i natknąć się tam na jakąś wielką i nieznaną bestię. Kiedyś jednak — przeciwnie — wydawało się to koszmarem sennym, czymś zbyt nieprawdopodobnym, by mogło wydarzyć się naprawdę. A przecież ilekroć odmyka się drzwi, zwłaszcza nocą, istnieje możliwość, że tuż przed przekręceniem kontaktu usłyszymy sapanie bestii, a po zapaleniu światła ujrzymy całą jej postać. Mówi się, że wielu silnym ludziom udało się zapanować nad tymi zjawami, obłaskawić je, zabić lub pogodzić z nimi. Inni, mniej odporni, nie przemogli swego lęku, jeszcze inni po- rzucali domy i miasta na samą myśl o ich obecności. Niedowiarkowie wreszcie przeczą temu wszystkiemu, bo im samym nigdy się nic nie przytrafiło. Bestie te miały swój złoty wiek, gdy ludzie nie domyślali się ich istnienia. Mogły żyć z nimi, dobrze się kryjąc, i jeśli tylko nie przesadzały, na przykład pożerając niemowlęta, nikt ich nie zauważał. Należały do wygodnej kategorii sennych rojeń lub baśni w książkach o pra- starej sztuce wróżenia. Stopniowe poznawanie tych istot, co wielu uczonych przypłaciło więzieniem i prześla- dowaniami, posłużyło później do wyjaśnienia ludzkiego zachowania, wielu namiętności i zbrodni. Kiedy wchodzę do domu, zwierzę już jest. Wiem o tym, bo spowodowało parę wyda- rzeń, których inaczej nie sposób wyjaśnić. Mimo lęku, jakiego nie potrafiłem w sobie stłumić po tylu latach poszukiwań, nie zapalam natychmiast światła. Mój wzrok stopniowo przyzwy- czaja się do ciemności i mogę przebiec cały dom bez potknięcia się, otwierając kufry i szafy, zaglądając pod łóżko. Ono także już się do tego przyzwyczaiło i z pewnością schodzi mi z drogi podczas tej bieganiny. Zapalam światło dopiero wówczas, gdy jestem mniej więcej pewny, że zwierzę ukaże mi się, że przyłapię je na środku pokoju lub gdzieś za drzwiami. Zwykle trzymam w ręku nóż lub rewolwer gotowy do strzału, nim bestia zareaguje. Czasami jednak, zwiedziony rutyną, zapominam o nich, sądząc, że je mam, i zapalam światło całkowi- cie bezbronny. Przytrafiło mi się to już wielokrotnie. Choćby człowiek nie wiem jak był czegoś pewny, są chwile, gdy wszystko na czym tę pewność opieramy, diabli biorą, ściślej mówiąc, już wzięli, i nic jej nie gwarantuje. Muszę się tym głębiej zająć, jest to jedno z pilniejszych zadań, jakie od dawna mnie czekają, zapisałem już mnóstwo karteluszków, które gdzieś się pogubiły, ale tak czy inaczej doprowadzę do końca te studia nad moim roztargnieniem. Niedawno zwierzęta te zdały sobie sprawę, że już o nich wiemy, że umysł ludzki wy- dobył je z mroku. Dlatego ukrywają się, szukają zapomnianych kątów, próbują (gdy są wyro- śnięte) podkulać łapy, osłaniać kły, a nawet powstrzymują oddech, abyśmy nie odkryli ich we wnętrzu mebli, za większymi przedmiotami lub w ciemnych zakamarkach domu. Zająłem się zoologią, usiłując na podstawie form znanych wyrobić sobie wyobrażenie o nie znanych, o życiowych czynnościach i kształtach, o jakich nie mówi ewolucja. Moje szki-
cowniki zawierają tysiące takich form. Jedna z nich, jestem tego pewny, przedstawia stworze- nie, jakie od dawna mamy w domu. Problemem nie jest więc dla mnie teraz wyobrażenie go sobie, ale kwestia czysto mechaniczna. Ilekroć wchodzę do domu, wytyczam sobie nową trasę, przemykam na ukos, rozmyślnie zwalniam kroku, szukając jego śladów. To, że istnieje nie w pełni, daje mu w tej grze sporą przewagę i zawsze w końcu potrafi wywieść mnie w pole. Są jednak oznaki, że gatunek ten jest śmiertelny. Czas jest zatem po mojej stronie. Mogę wyczuć ukryte zapachy. Nie będzie mogło ukryć swego odoru po śmierci. Rodzina podzielała moje obawy przez długi czas, zwłaszcza gdy dzieci były małe. Kiedy podrosły, same już potrafią krzyczeć czy się obronić. I teraz nikt się o nic nie troszczy; zapomnieli o swoich dawnych lękach, śpią ufni w przychylność nocy. Zamykam wciąż drzwi, bo zawsze są lekko uchylone albo nie ma w nich klucza, gdyż nikt już nie przywiązuje do te- go wagi. Nie boją się nawet, że bestia przychodzi z ulicy, że żyje gdzieś poza domem i zjawia się tylko nocą w poszukiwaniu pokarmu. Nie wierzę, by żyła poza domem; jest tutaj, wśród nas, ale nie wykluczam możliwości, że wychodzi i powraca, gdy tylko ma na to ochotę. Pewnej nocy niewiele brakowało, bym ją schwycił. Zwierzę było w łazience. Daremnie starało się cichutko otworzyć drzwi, bo słuch mój odbiera odgłosy dla innych niesłyszalne. Ruszyłem cicho w tym kierunku nie zapalając światła. Już na kilka kroków od dzielących nas drzwi czułem jego woń. Woń górskiego zwierzęcia. Ten zapach pozwolił mi domyślić się i nabrać przekonania, że okrywa je brudna i gęsta jak u dzika szczecina, choć z wyglądu bestia przypomina bardziej potworną zniekształconą kozę. Racice, które z pewnością miała, pozwa- lały wnioskować o jej zachowaniu, natomiast pysk trudno było sobie wyobrazić z powodu pokrywającego go niewątpliwie, bujnego i skudlonego zarostu. Bestia, rzecz nieunikniona, oddychała. Z ciężaru ciała, o którym wywnioskowałem ze skrzypienia podłogi, miałem wra- żenie, że nie stoi tak jak zwykły czworonóg. Opierał się lub opierała dwiema łapami o ścianę, żeby się jakoś przystosować do tej skromnej powierzchni za drzwiami. Wszystko to wydedukowałem z jej zapachu. Choć nie miałem pod ręką niczego do obrony, gwałtownie pchnąłem drzwi i jednocześnie wydałem okrzyk, by się zmieszał z ry- kiem zwierzęcia. Nie było go; pozostał tylko zapach. Na pewno podskoczyło, wdrapało się po ścianie i wymknęło przez okienko pod sufitem. (Wstawić kratę w okienku to inne pilne zada- nie, które mnie czeka). Szukałem ze szkłem powiększającym jakiegokolwiek włosa lub zadra- pania na podłodze i ścianach. Niczego nie znalazłem. Przebiegłość bestii nie ma granic. Czego chce od nas? Czemu mnie prześladuje? Czy mam z nią coś wspólnego? Nie szuka przecież pożywienia. Robiliśmy wiele prób. Nigdy nic nie ginęło. Resztki, przed pozornie niedbałym zostawieniem, dokładnie oglądaliśmy, a następnego dnia były nie tknięte. Jednego jestem pewny: szuka ludzkiego ciepła. Ciepła naszego istnienia. Kiedy wszyscy śpi- my, podchodzi zapewne jak najbliżej, żeby go trochę poczuć. Nie chodzi tu o ciepło fizyczne (futro chroni ją bardziej niż nas skóra), szuka zbliżenia. Mogę tak sądzić, bo wiele rozmyśla- łem o jej naturze, wychodząc od prawdopodobnego kształtu bestii lub jej woni. W przeci- wnym razie nie żyłaby z nami tyle lat. Odeszłaby. Jest chyba we mnie coś szczególnego, co ją przyciąga. Sam zacząłem zgłębiać własną formę, aby odkryć w sobie tę pociągającą cechę. Być może mamy jakieś wspólne rysy. Czasami żując coś, potrafię się ugryźć w język lub policzek, jakbym miał za dużo zębów. Mam zapadnięte policzki i ilekroć się ugryzę, mam wrażenie, że jestem niezdarnym potworem pożerającym samego siebie, mylącym odwieczną czynność jedzenia z bóg wie jakimi pradawnymi obyczajami. Czuję, że nie umiem jeść, podo- bnie jak zwierzęta, które w istocie nie jedzą, tak naprawdę to tylko wędrują, są tu i tam, trwa- ją, znikają, uciekają, ustępują, gubią się w niepewności, umierają i ożywają. Kiedy się golę, odkrywam w sobie gesty, które nie należą wyłącznie do mnie, zwłaszcza gdy bez przyborów tylko udaję, robiąc wszystkie grymasy, jakich wymaga prawdziwe gole- nie. Jakby tego jednak było mało, przerywam gimnastykę i w bezruchu wpatruję się dokładnie
w swoją twarz, znieruchomiałą przed lustrem, i dostrzegam obce rysy, które ledwie maskuje podbródek, brwi, przestrzeń między oczyma, kształt nosa. Jakby to ono, zwierzę, mi się przyglądało. Wszystko, miast zniechęcać i kazać szukać nowych wyjaśnień, dodaje mi sił do dalszych łowów. Znaczy to, że nie jesteśmy dla siebie całkiem obcy, że mamy coś wspólnego, łączy nas jakaś daleka więź usprawiedliwiająca moje poszukiwania. Wracając do powodów jego obecności w domu, nie sądzę, aby była nią zaborczość jako cel sam w sobie, choć znalazłyby się dowody, że w razie konieczności użyje siły. Przypu- szczenie, że okresowo wychodzi i wraca, pozwala sądzić, że jednym z motywów jego działa- nia jest przyzwyczajenie, choć przedtem, nim rzecz przerodziła się w nawyk, miało konkretne powody, żeby wybrać mój dom na swoją kryjówkę. Poza tym, cóż możemy wiedzieć o natu- rze potworów? Wiele czasu zmarnowano, zajmując się tą stroną rzeczywistości w sposób lu- dyczny, nie wnikając w jej głębszą istotę... Jeśli stworzenia te szukają jedynie ludzkiego cie- pła, niekoniecznie zbliżenia fizycznego, a poza tym powoduje nimi przyzwyczajenie, znaczy- łoby to, że są inteligentne, inteligentne na tyle, aby w każdej chwili, gdy odezwie się w nich prawdziwa natura intruzów, zwrócić się przeciwko nam. Stąd też niebezpieczeństwa moich poszukiwań, całej akcji, łatwo wyczuwalnej dla tego zwierzęcia o wyostrzonym węchu. Zna każdy mój ruch i nie zaatakuje, dopóki będzie mnie mogło po prostu unikać. Gdyby jednak moje posunięcia, coraz doskonalsze, stały się dla nie- go niebezpieczne, wówczas z pewnością w każdej chwili może pokazać pazury. Dlatego są chwile, kiedy go nie szukam, kiedy pozwalam mu odpocząć i uśmierzam jego prawdopodobną gwałtowność. Wszyscy w domu cieszą się wtedy i myślą, że zaniecha- łem swych praktyk, sądzą, że nie ma już niebezpieczeństwa. A właśnie wtedy jest ono najwię- ksze. Robię tak, żeby po prostu dać upust nagromadzonemu niepokojowi, żeby dać stworze- niu chwilę wytchnienia i odpocząć. Okresy te zbiegają się z jego największą żywotnością, właśnie wtedy nocami podchodzi do nas najbliżej, wtedy, w jego odczuciu, następuje pełne porozumienie. Jednym z największych utrudnień jest to, że nie znamy jego kształtów, bo choćbym nie wiem ile już rysunków wykonał lub dalej wykonywał, choćbym nie wiem jak starał się je poznać, forma zwierzęcia (nie będę się oszukiwał) pozostaje wciąż nie znana. Mówię sobie, że jest czworonożne, ale skąd to wiem? Czemu akurat czworonóg? Może dlatego, że wiele lat temu odrzuciłem możliwość, że mamy do czynienia z owadem, ze względu na jego wyrazistą woń, inteligencję, dość znaczną wielkość, coś pośredniego między kozą a pumą. Ostatnio nawet urosło. O jego wielkości świadczy fakt, że gdy wchodzę do domu, jeżą mi się włosy. Owad nie wywołuje takiej reakcji, zwierzę duże, owszem. Poza tym znalazłem nieco sierści należącej z całą pewnością do bestii. Nikt w domu nie mógł dowieść mi, że jest inaczej, choć wszyscy gwałtownie sprzeciwili się memu twierdzeniu. Na podłodze pojawiają się czasami rysy, mogą być oczywiście rozmaitego pochodzenia, także zwierzęcego. Po każdym dużym sprzątaniu pojawia się jakiś ślad: zapachy, zadrapania na ścianie i podłodze, legowisko wymoszczone szmatami, jakieś robactwo. Choć porządki te nie są zapowiadane, zawsze ma chwilę czasu, żeby gdzieś się ukryć, choćby na sąsiednich dachach. Chyba przed paroma laty, po takim właśnie sprzątaniu, żona (choć nigdy o tym nie mówi, twierdząc, że się wstydzi) zapytała mnie, czy rzeczywiście wierzę w istnienie potwora. Nie zastanawiałem się nad odpowiedzią, bo nigdy nie mam co do tego wątpliwości, i odpar- łem natychmiast, że nie jest to problem wiary, ja sam nie należę do ludzi łatwowiernych, zwierzę po prostu istnieje i jest to fakt niezależny od czyjegoś wierzenia w jego rzeczywistą obecność. Powiedziała, że w ten sposób nie możemy dalej żyć, i wyszła do drugiego pokoju, chyba się tam rozpłakała, nie czekała na moją odpowiedź, której i tak nigdy by nie otrzymała, jako że nie mogła mi przyjść do głowy, ponieważ po prostu nie zrozumiałem jej słów. Wiem, że tak żyć nie sposób, ale przynajmniej robię, co mogę. Ostatnio stosunki w naszej rodzinie nie są najlepsze. Unikają mnie. Czasami rozmawia-
ją cicho, a kiedy wchodzę, zmieniają temat, nie dlatego, żeby mówili źle o mnie, ale nie uważają mnie za wystarczająco zdolnego do zrozumienia ich rozmów. Choć mogłoby mi to przeszkadzać, nie przewiązuję do tej sprawy wagi, na jaką zasługuje, ani też nie reaguję tak, jak powinienem, bo zawsze jestem zajęty własnymi problemami lub, dokładniej, problemem zwierzęcia, który pewnego dnia rozstrzygnę z pożytkiem dla wszystkich. Proszą mnie o dowody. Właśnie to niemądre domaganie się dowodów nie pozwala im czuć obecności bestii w domu. Nie mogę ich dostarczyć. Pod tym względem jestem równie bezradny co zwierzę. Dlatego ograniczam się do jednej postawy, do jednego, ściśle określone- go stanowiska. Na domiar złego, gdy czasami, bardzo rzadko, napomykam o sprawie, wszy- scy milkną, nie odpowiadają mi, nawet nie patrzą mi w twarz, spuszczają oczy, jakby zawsty- dzeni lub wystraszeni. Nawet to, że zmagam się dla wspólnego dobra, nie budzi w nich uczu- cia zrozumienia. Są obojętni, paplają o głupich wydarzeniach dnia codziennego, o błahych wiadomościach podawanych przez gazety. O nim nic. Nigdy. Wiem, że w głębi kochają mnie i cała ta sprawa nie naruszyła zasadniczo więzi między moją żoną i dziećmi. Gdy milknę i siedzę cicho, żeby ułagodzić ewentualny gniew naszego współlokatora, rozmawiają ze mną, opowiadają o swoich sprawach, mówią mi, co słychać w szkole, jak się wszystko toczy. I to wystarczyłoby, żeby przeistoczyć mnie w zwykłego, zado- wolonego z siebie zjadacza chleba, gdyby nie owa tajemnicza obecność między nami. Niekiedy czuję się zmęczony. Lata mijają, a sprawa pozostaje nie rozwiązana. Ale jest nadzieja: zwierzę starzeje się i z każdym dniem staje się coraz bardziej niezdarne. Jego ruchy nie odpowiadają już jego zamiarom. Nieunikniona zmiana fizyczna w ostatecznym rozrachu- nku jest dla mnie korzystna. Którejś nocy nie będzie się już mogło poruszać z dotychczasową szybkością, kiedy usłyszy otwieranie drzwi. Zastygnie wówczas w bezruchu na środku poko- ju, bezbronne, czekając, gdy zapalę światło, na moje okrucieństwo lub zmiłowanie. Zamknie oczy, żeby mnie nie widzieć, i znużone, będzie obojętnie oczekiwać na to, co ma się stać. Jeśli jest przerażające, będzie starało się zachować w jakiś sposób swój wygląd, strach pozbawi wyrazu jego dzikość. Jeśli nie jest, na próżno będzie otwierało pysk pełen starych i bezużytecznych kłów, które już nikogo nie mogą napawać lękiem. Nie wiem jednak, czy je zabiję. Poza tym nigdy mi o to nie chodziło. Gdy je zobaczę, poznam wreszcie to, co jest najważniejsze w jego naturze, a więc będę miał w końcu całko- witą pewność, że istnieje. Wyciągnę ręce, powoli, tak jakbym chciał się przekonać, czy jest ciepłe i czy oddycha. Powolutku przesunę dłońmi w kierunku jego głowy, jeszcze troszeczkę, jeszcze, aż dotknę bestii i wtedy chyba ze szczęścia zapłaczę. MIASTO W tym mieście prawie wszyscy są ostatnio policjantami, a większa liczba nie zidenty- fikowanych domów to trybunały. Trudno jest rozpoznawać policjantów, bo z powodu panują- cego w kraju ubóstwa (niewielu pracuje, wielu rządzi) przy tak dużej liczbie owych stróżów porządku, nie starcza pieniędzy na mundury, więc zastępują je byle czym. Choć każdego dnia żyjemy w coraz większym strachu, ten brak uniformów stanowi swego rodzaju pociechę i ułatwia nam jakoś przetrwanie, mnie przynajmniej, bo zawsze bałem się ludzi w mundurach, widząc w nich jedno z wcieleń śmierci. Kiedy byłem dzieckiem, uczono mnie, że stójkowy na rogu to człowiek dobry, strzegą- cy nas przed złodziejami i Cyganami. Nosi pałkę i czasami pistolet, aby zabijać wściekłe lwy uciekające z cyrków, które przejeżdżały przez nasze miasteczko. Teraz wydaje mi się, że to