alien231

  • Dokumenty8 958
  • Odsłony459 078
  • Obserwuję283
  • Rozmiar dokumentów21.7 GB
  • Ilość pobrań379 808

Nienacki Zbigniew - Sumienie

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :669.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Nienacki Zbigniew - Sumienie.pdf

alien231 EBooki N NI. NIENACKI ZBIGNIEW,
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 132 stron)

Zbigniew Nienacki Sumienie

Dowiedział się o tym z gazety, którą kupił po drodze, gdy z Zofią wyjechali na niedzielną wyciecze za miasto. Tak, to było w Sieradzu. Z gazetą w ręku szedł od kiosku do samochodu stojącego przy krawęŜniku i mimochodem rzucił okiem na miejsce, gdzie wydrukowano informację o wykonaniu wyroku na Labudzie. Nie, nie zrobiło to na nim Ŝadnego silniejszego wraŜenia, przecieŜ spodziewał się, Ŝe sprawa Labudy tak właśnie się skończy. Zasiadł za kierownicą, gazetę wcisnął za przeciwblaskową szybkę i pojechał dalej szosą w stronę Złoczewa. I dopiero tutaj ogarnęło go niepokojące uczucie, Ŝe stało się coś strasznego i zarazem nieodwracalnego. Doznał gwałtownego skurczu gardła i pragnienia ucieczki nie wiadomo od czego i dokąd. Zapewne bezwiednie dodał gazu i samochód trochę zbyt szybko, jak na tę wyślizganą nawierzchnię, pomknął drogą wysadzoną starymi drzewami. - Czy stało się coś? - spytała Zofia, zauwaŜywszy ruch strzałki na szybkościomierzu. - Nie, nic się nie stało - odpowiedział. Zmusił się do zdjęcia nogi z gazu. „Oczywiście nic się nie stało” - pomyślał. Ustąpił skurcz gardła, odetchnął swobodnie i głęboko. Zatrzymał auto w przydroŜnym lasku. TuŜ za zakrętem drogi znajdowała się stara karczma „Tumidaj”, gdzie sprzedawano wódkę z miodem. Miał ogromną ochotę napić się choćby kieliszek, ale Zofia nie umiała prowadzić wozu. - Pamiętasz tę pięciodniową rozprawę sprzed pół roku? Zapadł wtedy wyrok śmierci. Wykonano go. Diabelnie mi nieprzyjemnie. Milczała. Spytał: - Chcesz przeczytać o tym w dzisiejszej gazecie? - Po co? - wzruszyła ramionami. Siedziała nieruchomo, patrząc przed siebie na drogę, która skręcała w las. Wiedziała, Ŝe cokolwiek powie, będzie to głupie i niepotrzebne. Była jego Ŝoną od dziesięciu lat, a to szmat czasu. Ta niedziela okazała się stracona. - Wracajmy do domu - rzekła. - Dlaczego? - zdumiał się. - Sądzisz, Ŝe nie mam prawa do wypoczynku dlatego, Ŝe ktoś zabił dwie stare kobiety i za to go powieszono? Powiadam ci, Ŝe podpisałem wyrok bez cienia wątpliwości. Ręka mi nawet nie drgnęła. Wierz mi, w tej sprawie nie było najmniejszych okoliczności łagodzących. Powiedział to zbyt gwałtownie, dlatego zrozumiała, Ŝe mówił to nie do niej, a

do siebie. - Wracajmy - powtórzyła. Ta niedziela i tak była stracona, choćby zaczął udawać, Ŝe jest tak, jak powiedział. W pewnej chwili przestanie udawać, a wówczas pozostanie bezradna wobec tego, co się w nim dzieje. Zbyt dobrze go znała, aby zaryzykować coś takiego, musiałoby się to skończyć kłótnią i gniewem. W domu, w swoim pokoju, przy swoim biurku, obok swoich ulubionych ksiąŜek, moŜe w teatrze, dokąd pójdą wieczorem, jeśli tego zechce - tylko tam mógł poczuć się znowu pewnie i spokojnie. Protestowała, kiedy zgodził się przyjąć godność ławnika w sądzie, mówiła mu, Ŝe zacznie od spraw małych i niewaŜnych, po których będzie spał spokojnie, lecz potem wciągnie się w głąb ponurych i strasznych rzeczy, od których powinien uciekać, bo jest na nie zbyt delikatny i wraŜliwy. To byłoby głupie przypominać mu teraz o tych przestrogach, ale nie chciała takŜe być ofiarą tego, co, wydawało jej się, przewidziała. - Sądzisz więc, Ŝe powinniśmy wrócić? - zapytał. I nie czekając na potwierdzenie zawrócił. * Wystarczyło, Ŝe znalazł się w swoim mieszkaniu pośród rzeczy stanowiących cząstkę jego Ŝycia, tych wszystkich sprzętów: biurka z maszyną do pisania, wielkiego fotela z lampą, biblioteki rozciągającej się wzdłuŜ przeciwległych ścian - a rezygnacja z wycieczki wydała mu się bezsensowna. Znajomy ład przedmiotów obudził w nim głębokie przekonanie, Ŝe taki sam ład jest w nim samym, zaś uczucie niepokoju było złudzeniem, któremu uległ niepotrzebnie. Rzucił gazetę na biurko, usiadł w fotelu i Zofia spostrzegła, Ŝe popatrzył na nią z pretensją. - To nierozsądne, co zrobiliśmy - stwierdził. - Na dworze piękna pogoda, a my będziemy siedzieć w mieście. Zrozumiała, Ŝe tak czy inaczej znowu gotów obrócić się przeciw niej. - Mam przepierkę - powiedziała. - Nie zapominaj, Ŝe przez cały tydzień pracowałam od świtu do nocy. Niedziela jest jedyną okazją do prania. Poszła do łazienki, zanim zdąŜył wybuchnąć pretensjami. Łazienka to był jej azyl w mieszkaniu, wiedziała, Ŝe jeśli nawet przyjdzie tam do niej i zacznie coś mówić, to zaraz zrezygnuje i cofnie się na widok moczonej w wannie bielizny. On teŜ miał swój azyl - garaŜ samochodowy na podwórzu, gdzie spędzał niekiedy po kilka

godzin dziennie. „Przy samochodzie zawsze jest robota” - tłumaczył Ŝonie, ale ona domyślała się, Ŝe chodzi o coś zupełnie innego. W garaŜu była kilkakrotnie i zawsze zastawała Piotra grzebiącego pod podniesioną maską wozu. A przecieŜ wiedziała, Ŝe ucieka tam przed nią i przed telefonami, które mogłyby się odezwać w mieszkaniu. Była pewna, Ŝe najczęściej chodził do garaŜu tylko po to, aby sobie tam posiedzieć w półmroku, wdychając zapach smarów, słuchając, jak deszcz bębni na blaszanym dachu lub słońce zagląda przez zakratowane okienko i złotawą plamą wędruje po karoserii samochodu. Widziała w tym jakąś pozostałość z dzieciństwa. Kiedy była małą dziewczynką, dzieciarnia na jej podwórzu budowała szałasy z tektury i dykty. W szałasach było ciemno, dzieciaki wchodziły tam tylko po to, aby posiedzieć nieruchomo i w milczeniu - kwadrans, pół godziny, nieraz godzinę. WyobraŜała sobie Piotra, jak starannie zamyka za sobą drzwi garaŜu i na składanym Ŝelaznym krzesełku siada obok samochodu. Na sznurkach wzdłuŜ ścian wisiały stare szmatki pachnące oliwą, a na środku stał samochód, który mógł uruchomić w kaŜdej chwili i pojechać, dokąd tylko chciał. Więc z tą świadomością zapewne przeŜywał przyjemność pozostawania w miejscu. Po prostu siedział na Ŝelaznym krzesełku i rozmyślał. Niekoniecznie o czymś konkretnym. Przyjemność polegała na tym, Ŝe siedział w odosobnieniu i półmroku i Ŝe w kaŜdej chwili mógł podnieść się z krzesełka i wyjść. WłoŜyła do wanny kłąb brudnej bielizny, odkręciła kurek z gorącą wodą. Po chwili usłyszała odgłos kroków Piotra i prawie z ulgą przyjęła jego słowa, Ŝe schodzi na podwórze do garaŜu. - Czy zadzwonić do kogoś i zaproponować twoje zaproszenie do teatru? Szkoda, Ŝeby się zmarnowało - rzekła. - Co? PrzecieŜ pójdziemy do teatru. Oczywiście, Ŝe pójdziemy - powiedział. I dodał cierpko: - Bardzo cię proszę, nie sądź, Ŝe będę obchodził Ŝałobę po Labudzie. I nie wmawiaj mi, Ŝe mam jakiekolwiek wyrzuty sumienia. Ten człowiek zasługiwał na stryczek. Podpisując wyrok, zdawałem sobie sprawę ze wszystkich konsekwencji. Sąd NajwyŜszy zatwierdził wyrok, Rada Państwa nie skorzystała z prawa łaski. Nigdy nie chcesz być na rozprawie sądowej i wtedy takŜe nie przyszłaś. Powiadam ci, to była ohydna zbrodnia. Jest mi trochę nieprzyjemnie, to prawda. Ale musisz pamiętać, Ŝe w sądzie nie reprezentuję tylko samego siebie, lecz przede wszystkim interes społeczny. Inny ławnik takŜe podpisałby ów wyrok. W pewnym sensie byłem tylko narzędziem obowiązujących nas praw. Jest mi tylko nieprzyjemnie, a raczej było mi nieprzyjemnie, gdy przeczytałem wiadomość o wykonaniu wyroku.

- AleŜ ja ci nie robię Ŝadnych wyrzutów - zawołała. - Po prostu nie chcę, abyś przeŜywał tę sprawę. Roześmiał się. - Nie ma obawy. No cześć, idę do garaŜu. I proszę cię, nie mówmy więcej o tej sprawie, zgoda? Kiwnęła głową. A on wyszedł z mieszkania cichutko pogwizdując. Pogwizdywał jeszcze schodząc po schodach, pogwizdywał otwierając drzwi garaŜu. Zamilkł, gdy w półmroku zobaczył obok auta puste krzesełko. Oglądał je tysiąckrotnie właśnie w takiej pozycji, lecz dopiero w tej chwili tknęła go świadomość, Ŝe widzi je puste. Nie skojarzył sobie tego z niczym konkretnym, a przecieŜ ta pustka bardzo go uderzyła. Nie zamknął za sobą drzwi. Po raz pierwszy wydawało mu się, Ŝe w półmroku garaŜu czułby się nieswojo. * Przyjmując godność ławnika w wydziale karnym Sądu Wojewódzkiego, zdawał sobie zapewne spraw podobnie jak i Zofia, ze wszystkich niebezpieczeństw, na jakie mogło go to narazić. Cenił sobie jedna korzyści, które jemu, jako dramaturgowi, mogło przynieść zetknięcie się z rzeczywistością sądową. Wydawało mu się, Ŝe tam napotka w najbardziej jaskrawi formie pewien typ współczesnych konfliktów międzyludzkich, tam właśnie zobaczy strzępy najprawdziwszego Ŝycia. Potem dopiero przekonał się, Ŝe sąd jest tylko krzywym zwierciadłem świata i moŜe przynieś o nim fałszywe wyobraŜenie; setki tysięcy ludzi prze chodzi przez całe Ŝycie nie stykając się nigdy z machin wymiaru sprawiedliwości. Ławnik w polskim wymiarze sprawiedliwości pozostaje pełnoprawnym sędzią, a nie biernym obserwatorem owego spektaklu, który zwiemy rozprawą sądową. Znaczenie tego faktu zrozumiał dość rychło, ale i wtedy nie cofnął się, gotów brać na swoje sumienie losy oskarŜonych. Przeciwnie, odkąd pojął swoją rolę w sądzie, losy oskarŜonych zaczęły go naprawdę obchodzić. Po jakimś czasie nawet bardzo polubił te dni (rozprawy bywały zazwyczaj kilkudniowe), gdy opuszczał redakcję i zasiadał za stołem sędziowskim. Zdawało mu się, Ŝe w czarnej todze przemienia się w kogoś zupełnie innego, zostaje wywyŜszony, aby w imieniu społeczeństwa dokonać aktu sprawiedliwości. Zaś sam ten akt miał dla Piotra treść

niemal magiczną, skoro niósł w sobie moŜliwość decydowania o losach ludzkich; oskarŜonego o zbrodnie mógł uczynić niewinnym, a człowieka, który zapewniał o swej niewinności, mógł zmienić w zbrodniarza. Machina sądowa od dawna nie była dla Piotra czymś obcym. Kiedyś pracował jako sprawozdawca sądowy, a przecieŜ dopiero wówczas, gdy zaczął zasiadać w sądzie jako ławnik, pojął, Ŝe inaczej wygląda prawda lub kłamstwo w zaleŜności od tego, czy zajmuje się miejsce w loŜy prasowej, czy teŜ za stołem sędziowskim. W przerwie rozprawy niejednokrotnie zwracali się do niego koledzy dziennikarze, pytając: Winien czy nie winien? Ty przecieŜ juŜ wiesz, czy on naprawdę zabił?”. Piotr uśmiechał się bezradnie: „Czytaliście akta sprawy tak samo jak i ja. Wysłuchaliście wszystkich wyjaśnień oskarŜonego i świadków. Dlaczego przypuszczacie, Ŝe wiem więcej od was?” Była to odpowiedź kokieteryjna. Czuł bowiem, Ŝe jednak wie więcej od nich, choć podobnie jak oni czytał tylko akta sprawy i nie słyszał na sali sądowej więcej niŜ to, co mogli usłyszeć wszyscy. Ale to on był sędzią, to on - a nie oni - musiał w końcu odpowiedzieć: winien lub nie winien. Dlatego Piotr inaczej czytał akta, inaczej słuchał wyjaśnień oskarŜonego inaczej przyjmował wypowiedzi świadków. Wiedział o sprawie więcej niŜ inni, tak samo jak kierowca pojazdu widzi zawsze więcej i prędzej od tych, co jadą z nim razem. Decyduje o tym poczucie odpowiedzialności, jaką się na siebie wzięło. I jeśli nawet dziesiątki ludzi na sali sądowej nieustannie zadawało sobie pytanie: winien czy nie winien, to tylko odpowiedź sędziów okazywała się waŜna i decydująca w skutkach. A to znaczyło dla Piotra zmuszenie umysłu do ciągłego napięcia. Z obojętną twarzą, jak nakazywała procedura, ze wzrokiem zawieszonym na tylnej ścianie sali, zdawał się spać z otwartymi oczami, a jednak czuwał bardziej niŜ inni. Wcielał się to w zbrodniarza, to w jego ofiarę, próbował przeistaczać się w kaŜdego ze świadków, aby pojąć nie tylko to, co mu mówili, ale takŜe - dlaczego tak mówili. Był więc ciągle sobą i jednocześnie kimś innym. Był kimś innym i jednocześnie musiał być sobą, bo nie kto inny, ale właśnie on, poprzez swoje indywidualne doświadczenie Ŝyciowe i swoją wiedzę o świecie, miał w końcu dać wiąŜącą odpowiedź: winien lub nie winien, i zdecydować o karze. To nieustanne przeistaczanie się podczas rozprawy bardzo Piotra męczyło. Lecz prowadziło w jakiś sposób do zrozumienia tego, co w sądzie nazywano „materialną prawdą”, oraz do ugruntowania w sobie przekonania, Ŝe się tę prawdę

poznało. Piotr wierzył, Ŝe jest sprawiedliwy, i robił wszystko, aby poznać prawdę. To mu wystarczało do spokojnego snu. I nawet sprawa Labudy, zakończona przecieŜ wyrokiem śmierci, nie zdołała zachwiać jego spokoju. Gdy przeczytał wzmiankę w gazecie, Ŝe Rada Państwa nie skorzystała z prawa łaski i wyrok na Labudzie został wykonany we wczesnych godzinach rannych, o jednym tylko pomyślał: „Wczoraj? Co robiłem wczoraj o piątej rano, bo, zdaje się, o tej właśnie porze dokonują egzekucji? Ach, spałem. No tak, spałem”. Ale myśl, Ŝe właśnie spał, gdy o kilka ulic dalej wprowadzano Labudę do celi skazań, i Ŝe noc, która dla Piotra była jedną z wielu, dla Labudy pozostawała ostatnią - ta myśl okazała się przykra. Miał wyobraźnię pisarza, a to znaczyło, Ŝe natychmiast zobaczył puste krzesło w celi, skąd wyprowadzono Labudę, i musiał przypomnieć sobie chwilę, gdy tamten podniósł się cięŜko z ławy oskarŜonych i patrząc w oczy Piotra (tak, wydawało się Piotrowi, Ŝe patrzył właśnie na niego) powiedział: „Proszę o łagodny wymiar kary”. Wyszedł spiesznie z garaŜu, zatrzasnął drzwi i zamknął je na kłódkę. Nagle doszedł do wniosku, Ŝe garaŜ wcale nie jest dobrym miejscem do rozmyślań. * O mało nie spóźnili się na przedstawienie. Przed teatrem nie było gdzie zaparkować samochodu” więc pojechali tramwajem, który wlókł się bardzo długo. Na widownię weszli po ostatnim dzwonku i Piotra ominęło to, co tak bardzo lubił: czas oczekiwania na podniesienie kurtyny, gdy bileterki zamykały drzwi i widownię, a po sali rozchodziło się dyskretne pokasływanie. Właśnie wtedy, patrząc na kurtynę podświetloną reflektorami, doznawał rozkoszy oczekiwania na jakąś wspaniałą przygodę. Oczekiwanie niosło ze sobą obietnicę przeŜycia spraw niezwykłych, groźnych, tragicznych lub tylko śmiesznych: była w nim nadzieja, która podniecała wyobraźnię i kazała się spodziewać, Ŝe teraz właśnie napotka to, czego nie potrafił sobie uświadomić, lecz co przeczuwał i o czym marzył. Piotr kochał teatr, a nie ma prawdziwej miłości bez ciągłych niespodzianek. Kiedyś Piotr pisał wiele o teatrze, potem coraz rzadziej, a wreszcie zaprzestał zupełnie, ograniczając się tylko do kierowania działem krytyki teatralnej w lokalnym tygodniku literackim. Nie pisał juŜ o teatrze, bo zaczął pisać dla teatru i tym samym wydawało mu się, Ŝe nie potrafi juŜ być sprawiedliwym w swych sądach. Opowiedział

się zdecydowanie za określonym rodzajem teatru, a to stwarzało w nim obawę, Ŝe moŜe się okazać zbyt surowym wobec innych rodzajów. Krytykę pozostawił swym współpracownikom, przede wszystkim Krystynie, Ŝonie swego przyjaciela, poety Jana. Akceptował te sądy i tylko, z rzadka zresztą, ograniczał się do ich łagodzenia, jeśli okazywały się zbyt ostre. Był więc złym kierownikiem działu krytyki, bo poczucie sprawiedliwości i zrozumienie cudzych przekonań doprowadzało do tego, Ŝe oceny w piśmie wydawały się przypadkowe i w gruncie rzeczy tygodnik propagował najzwyklejszy eklektyzm. Ludzie teatru publicznie chwalili go za to, po cichu zaś mało się liczyli z publikowanymi w tygodniku sądami. Piotr bolał nad tym, zdając sobie sprawę, Ŝe jedna pochwała krytyka, który często gani, znaczy stokroć więcej niŜ jeszcze jedna pochwała krytyka, który często chwali. A jednocześnie, ilekroć zdarzało się Piotrowi decydować o wydrukowaniu recenzji, która niosła w sobie bardzo ostre oceny, wahał się, brał do ręki czerwony ołówek, aby ktoś tam nie poczuł się skrzywdzony. Miał zbyt wiele wraŜliwości jak na kierownika działu krytyki. W poglądach na teatr czuł się raczej odosobniony, dlatego w swych wypowiedziach stawał się coraz bardziej ostroŜny i nieśmiały, dręczony obawą, Ŝe moŜe nie ma racji. Z przeraŜeniem stwierdził, Ŝe coraz częściej w teatrze doznaje uczucia nudy. Sprawy, jakie działy się na scenie, nic go nie obchodziły, teatr przypominał mu stary kufer, do którego bez ładu i składu wrzucono tysiące przeróŜnych kostiumów i rekwizytów, pod warstwą kurzu gubiąc Ŝywe treści. Po cięŜkiej chorobie płuc, jaką niedawno przeŜył, szukał w sztuce odpowiedzi na sprawy ostateczne i coraz rzadziej znajdował w teatrze odpowiedź, która by go zadowalała. Był zdania, Ŝe po wyodrębnieniu się i emancypacji takich sztuk, jak kino czy telewizja, teatr mimo Ŝywego aktora stał się sztuką najbardziej konwencjonalną, i zwycięstwo odniosą ci, co zrozumieją konsekwencje tego faktu. Lecz czy myśląc tak mógł być pewien, Ŝe ma rację do końca? Kiedy zachęcił Krystynę, aby spróbowała coś z tych poglądów przemycić do którejś ze swych recenzji, zabrzmiały one tak fałszywie, Ŝe szybko je wykreślił. Niekiedy odnosił wraŜenie, iŜ Krystyna nie czuje teatru w dostatecznym stopniu. Pamiętał jednak zawsze o jej męŜu, Janie, który pisał tak piękne wiersze; praca Krystyny stanowiła niemałą pozycję w ich skromnym budŜecie. Jej samej Piotr chyba nie lubił. Irytowało go aŜ tak bardzo uzewnętrznione u niej poŜądanie męŜczyzn i ogromna zaborczość; kaŜdego przystojnego męŜczyznę traktowała niemal jak swoją własność, głęboko przekonana, Ŝe jej poŜąda i istnieje

tylko po to, aby mogła go zdobyć. Była bardzo ładna, o drobnej bladej twarzy i pięknych rudawych włosach, które zawsze starannie uczesane i usztywnione lakierem nosiła dumnie jak rzymski legionista swój pozłacany hełm. Jej rudawozłote włosy zobaczył Piotr w krótkim okamgnieniu, gdy zajmował miejsce na widowni. Siedziała o dwa rzędy bliŜej sceny, obok niej tkwił sztywno Stanisław R., recenzent z „Expressu”. Światło zgasło na widowni natychmiast po wejściu Piotra i Zofii, a jednak Piotr zdołał zauwaŜyć nie tylko Krystynę i Stanisława, ale i to, Ŝe Stanisław nosi pod szyją duŜą czarną muszkę. W pierwszym rzędzie róŜowo połyskiwała łysa głowa „Ptysia”, jak przezywano dramaturga, którego sztukę mieli właśnie po raz pierwszy obejrzeć. I zaraz zrobiło się bardzo ciemno, a wtedy Piotr pomyślał, Ŝe, być moŜe, łysy „Ptyś”, korzystając z chwili ciemności, podobnie jak kiedyś Piotr na własnej prapremierze - ujawnił wyraz strachu na swojej twarzy. To jest ta jedna wielka chwila - ciemność przed podniesieniem kurtyny - kiedy dramaturg zakłada moŜliwość klęski i jest przeraŜony. Piotr nie darzył sympatią „Ptysia”, a przecieŜ Ŝałował, Ŝe nie siedzi obok niego i w tej jednej strasznej chwili nie moŜe mu połoŜyć dłoni na ramieniu, aby dodać otuchy. Jemu, Piotrowi, nikt nigdy nie połoŜył tej dłoni. Podczas pierwszej przerwy Piotr miał ochotę podejść do „Ptysia” i powiedzieć mu coś serdecznego. Zdawało mu się, Ŝe „Ptyś” wie juŜ, Ŝe sztuka okazała się słaba, i stojąc w rogu foyer obok swojej drobnej i bardzo staro wyglądającej Ŝony, dlatego tak nieruchomo wpatruje się w klepki podłogi, bo trawi go palące jak nienawiść uczucie zawiedzionej nadziei. Kiedy „Ptyś” napisał przed dziesięciu laty swoją pierwszą sztukę, wszyscy mówili, Ŝe nie ma talentu. A przecieŜ wystawiano mu w teatrach kaŜdą nową kolejną sztukę, bo nie niosły za sobą Ŝadnego ryzyka artystycznego. Zdarzyło się nawet, Ŝe w konkursie teatralnym „Ptyś” otrzymał pierwszą nagrodę, a najwięksi polscy dramaturgowie musieli się zadowolić dalszymi miejscami. Jurorzy przyznali się potem, Ŝe sztuka „Ptysia” była tą jedną, na którą padły głosy wszystkich sędziów. Przeciętność ma zawsze duŜą szansę. Ale teraz moŜe stał wobec faktu klęski; mały, łysy, z bladą twarzą, wpatrzony w klepki podłogi, nie chcąc zapewne nikomu, nawet Ŝonie, pokazać swych oczu. Piotr przeprosił Zofię i juŜ ruszył w stronę „Ptysia”, gdy zagrodził mu drogę tłum ludzi wpływających do foyer, a potem zatrzymali się przed nim Krystyna i Stanisław. W szarych oczach Krystyny widziało się rozbawienie, kąciki ust drŜały jej od śmiechu, który wydał się Piotrowi okrutny.

- Tym razem - powiedziała do Piotra - pozwolisz chyba, Ŝe przerobimy „Ptysia” na rurkę z kremem. Ta sztuka jest tak wypchana bitą śmietaną, Ŝe aŜ rzygać się chce. - „Ptyś” minął się z profesją. Powinien był zostać cukiernikiem. Znowu zrobił tort na dwanaście osób - chichotał Stanisław. Był podpity, jego oczy połyskiwały czerwono. - Dobrze - kiwnął głową Piotr do Krystyny. Rozległ się dzwonek na koniec przerwy. Foyer wyludniło się, został w nim tylko Piotr kupujący papierosy w bufecie. Wahał się czy nie podejść jednak do „Ptysia”, który stał ze swoją Ŝoną. - Chodź juŜ. Zaraz się zacznie - mówiła do niego. - Nie. Nie. Idź sama. Ja tu zostanę. No idź - krzyknął na nią. - Ty teŜ musisz iść - prosiła. - Pomyślą, Ŝe się boisz. - Wszystko mi jedno. No idź, mówiłem ci. Idź, słyszysz? Poszła. A za nią z foyer wysunął się Piotr. Potrącając kolana siedzących przepchnął się na puste miejsce obok Zofii. Zgasło światło, a wtedy ta pierwsza chwila ciemności i dotyk poręczy fotela wystarczyły mu, aby odniósł wraŜenie, Ŝe siedzi na szemrzącej sali sądowej w wielkim, niewygodnym fotelu sędziowskim. I wydało mu się, Ŝe tam, w foyer, gdzie teraz samotnie stał „Ptyś”, ukrywając swe oczy przed sprzedawczynią w bufecie - niepotrzebnie rzucił Krystynie to słowo: „dobrze”. * Czekali na przystanku tramwajowym. Obok był nocny lokal z ogromnym neonem, pobłyskującym na przemian zielono i czerwono. - JuŜ nie pamiętam, kiedy ostatni raz tańczyliśmy - powiedziała Zofia i wsunęła mu dłoń pod ramię. - Tak? - zdziwił się. Weszli do duŜej dusznej sali, oświetlonej po bokach mdłym róŜowym światłem. Wszystkie stoliki były zajęte i długą chwilę stali bezradni przy drzwiach. - MoŜe w barze znajdzie się jakiś wolny stołek? - rzekł Piotr. Zofia zobaczyła przy bocznym stoliku dwóch znajomych aktorów w towarzystwie młodej, rudej dziewczyny. Aktorzy natychmiast postarali się o dwa dodatkowe krzesła, Piotrowi zdawało się, Ŝe w ten sposób doceniono fakt, Ŝe prowadził dział teatralny w tygodniku. Po chwili zrozumiał, Ŝe w ogóle nikt z tych

aktorów nie miał o tym pojęcia, a to właśnie Zofia spowodowała tę ich uprzejmość. Była dla nich kimś z filmu, gdzie moŜna było zarobić. - AleŜ ja o tym nie decyduję - śmiała się, gdy jeden z aktorów natychmiast poprosił ją do tańca, Ŝartobliwie mówiąc, Ŝe teraz nadeszła dla niego wielka szansa i musi z niej skorzystać. Poszli tańczyć. Drugi aktor zabrał rudą dziewczynę i takŜe zniknął w tłumie uwijającym się po parkiecie. Piotr został sam przy stoliku, zamówił u kelnera kolację dla Zofii i dla siebie. Potem bawił się obserwowaniem tańczących i zwijaniem papierowej serwetki. W pewnym momencie wydało mu się, Ŝe widzi łysą głowę „Ptysia” niknącą w drzwiach do baru, a później zobaczył zmierzającą w tamtą stronę jego Ŝonę. Zerwał się więc od stolika i ruszył do baru, aby zrobić to, przed czym nie wiadomo dlaczego wstrzymał się w teatrze. Mimo Ŝe wytrwale starał się nie myśleć o tym, co przeczytał dziś rano, to jednak ciągle czuł się jakoś nieswojo i dlatego odruch współczucia dla „Ptysia” był w nim bardzo silny. Podświadomie sam takŜe pragnął czyjegoś współczucia. W drzwiach natknął się na Ŝonę „Ptysia”, która zaglądała do baru, śledząc wzrokiem męŜa. Piotr zrozumiał, Ŝe „Ptyś” przyszedł tu sam, odganiając od siebie Ŝonę tak samo, jak wówczas w foyer teatru. Chciał być sam, a ona przydreptała za nim pełna obaw i troski, zapewne przeraŜona, Ŝe nie moŜe mu pomóc. - Niech pan do niego nie idzie - syknęła do Piotra. - On sam wie, Ŝe przedstawienie się nie udało. Nie musi mu pan tego mówić. Niech się pan z niego nie naigrywa. BoŜe, jak wy wszyscy się nienawidzicie... Piotrowi wydawało się, Ŝe jej duŜe czarne oczy są pełne nienawiści. - Przepraszam - rzekł i zaczerwienił się. Tak, na pewno zaczerwienił się, bo natychmiast poczuł, jak palą go policzki. - Ja nie do niego idę, tylko do bufetu... I gdy to powiedział, nie wypadało mu juŜ nic innego, tylko zbliŜyć się do bufetu. Stanął obok eleganckiego pana, nieco bokiem do pani siedzącej na wysokim barowym stołku. Jak na złość, barman prawie zaraz poprosił o zamówienie. - Koniak. O ten, tam z brzegu - Piotr wskazał butelkę, która odbijając się w lustrach sprawiała wraŜenie, Ŝe jest ich wiele. Kobieta siedząca obok na wysokim stołku poruszyła się lekko, Piotr spojrzał na nią kątem oka. Poznał ją, była dziś taka chwila, gdy nawet o niej myślał, ale ona oczywiście o tym nie mogła wiedzieć i dlatego udał, Ŝe jej nie poznaje. Miał prawo nie pamiętać, jak wyglądał człowiek, który w długim korowodzie świadków zeznawał

przed sądem pół roku temu. Czy ona go poznała? W todze sędziowskiej wyglądał chyba zupełnie inaczej niŜ teraz, zresztą nie musiała wcale zapamiętać Piotra, zaabsorbowana formułowaniem własnych odpowiedzi na dziesiątki pytań, jakie jej zadawali. Na wszelki wypadek nie odwaŜył się juŜ zerknąć na nią po raz drugi. Nie ośmielił się takŜe spojrzeć w drugą stronę, gdzie zapewne stał „Ptyś”. Nie wiadomo dlaczego czuł się winnym wobec tych ludzi i wstydził się za coś, czego przecieŜ nie popełnił. Więc poprzez uczucie niczym nie wytłumaczonego zawstydzenia począł w nim wzbierać gniew o to, Ŝe nie ośmiela się spojrzeć ani w lewo, ani w prawo. Gdy Piotr wziął kieliszek w palce, bezwiednie spojrzał na kobietę siedzącą obok niego. Zobaczył jej spojrzenie, a potem delikatne kiwnięcie głowy, jak gdyby nikły ukłon z jej strony. - Nie poznaje mnie pan? Czy teŜ zastanawia się pan, na ile nasza znajomość uprawnia pana do ukłonu? - spytała. - Nie wiem, czy to moŜna nazwać znajomością - odpowiedział. Usłyszał własny głos i nagle poczuł się wyzwolony z zawstydzenia. Ta kobieta była tylko jednym z dziesiątków świadków w procesie Labudy i nie mogła wiedzieć, co odczuwał Piotr w chwili, gdy przeczytał wzmiankę o wykonaniu wyroku. Świadomość tego przywróciła mu swobodę. - Ale teraz juŜ pan sobie mnie przypomniał, panie sędzio - rzekła. - Nie jestem sędzią - odrzekł i wypił swój kieliszek koniaku. - Ach, nie? Więc skazywaniem ludzi zajmuje się pan tylko dla przyjemności? Powiedziała to, gdy odstawiał pusty kieliszek. Uderzył nim tak silnie, Ŝe o mało go nie rozbił. Odwrócił się do niej, usta miał zaciśnięte. - Czy pani chciała mnie obrazić? - spytał prawie szeptem. - Przepraszam - powiedziała. Znowu obrócił się twarzą do baru. - Chciałbym zapłacić - zawołał do barmana. - Nie mogę sobie darować - odezwała się - Ŝe tamtego dnia właśnie o drugiej wyszłam z domu i spotkałam go. AŜ do dziś łudziłam się, Ŝe moŜe zostanie ułaskawiony. To dość przykre zdawać sobie sprawę, Ŝe powieszono go dlatego, Ŝe owego dnia o godzinie czternastej znalazłam się na ulicy. - Pani się myli - rzekł cierpko. - Powieszono go, bo zabił dwie stare kobiety. - Niech pan nie udaje, Ŝe pan nie wie, co mam na myśli. Gdyby nie moje

zeznania, przenigdy nie udowodnilibyście mu, Ŝe znajdował się w tym domu w chwili popełnienia morderstwa. Wzruszył ramionami: - Spełniła pani swój obowiązek. Tak samo jak ja, jak inni. - Wiem o tym. Ale mimo to fatalnie się czuję. Tak jakoś nieswojo. Pan mnie rozumie? Kiwnął głową: - Ja teŜ czuję się nie najlepiej. Po raz pierwszy popatrzyli na siebie ze szczerym zainteresowaniem. Była bardzo ładna, z pociągłą, wyrazistą twarzą i orlim nosem, z ogromną szopą włosów i jasnym kosmykiem, który opadał jej na czoło. „Jest chyba tleniona” - pomyślał. Urodę Anny M. zauwaŜył juŜ wtedy, gdy zobaczył ją idącą przez salę sądu do miejsca dla świadków. Ale wówczas, zimą, stała przed nim otulona w futro, a teraz widział ją w niebieskawej sukience z duŜym dekoltem. Miała opalone ramiona i szyję, a poniewaŜ lato dopiero się rozpoczęło, pomyślał, Ŝe chyba ma duŜo wolnego czasu, aby korzystać ze słońca. Barman dość długo odliczał Piotrowi resztę z banknotu, który mu podał. - Przyszłam tutaj z przyjacielem, Ŝeby się trochę rozerwać. PrzecieŜ nie będę obchodzić Ŝałoby po Labudzie - powiedziała i zdumiało go, Ŝe tymi samymi słowami wyraziła to, co i on czuł wtedy, kiedy zdecydował się iść do teatru. - Więc pan nie jest sędzią? - mówiła. - To zabawne. Nawet mi przez myśl nie przeszło, Ŝe pan nie jest zawodowym sędzią. Kim pan jest? Wie pan, właściwie to nie mam Ŝadnych wyrzutów sumienia, ale jest mi dość przykro. To nie był chyba zły człowiek ten Labuda. To znaczy, chciałam powiedzieć, Ŝe on nie był chyba tak do końca zły. Wiele razy woził mnie taksówką do miasta... - Pani zeznawała, Ŝe odwoził panią trzy albo cztery razy - zwrócił jej uwagę. Urwała. Jakby ją spłoszył tą swoją uwagą. - Zapali pan? - podsunęła mu pudełko papierosów. Przyjął papierosa, zapalił. - Pani mówiła, Ŝe on nie był do końca zły, ten Labuda - rzekł. - Czy człowiek moŜe być zły do końca? Co to znaczy „do końca”? Zabił dwie kobiety, aby je obrabować, i za to otrzymał karę. A nie za to, czy był zły do połowy czy do końca. - To były dwie wstrętne stare baby. Nienawidziłam ich. Podpatrywały Ŝycie swoich sąsiadów, rozpowiadały o nich plotki...

- Pani o tym mówiła przed sądem. Przepraszam panią, muszę juŜ iść. Przestali grać, a jestem tu z Ŝoną i ona pewnie wróciła do stolika. Gdzie pani przyjaciel? - Skłamałam. Przyszłam tu sama... - Przepraszam - powiedział jeszcze raz, ukłonił się i poszedł na ogólną salę. Zofia kończyła kolację, danie Piotra było juŜ zimne. Aktorzy nalali mu duŜy kieliszek wódki. Za karę - jak mówili. - Rozmawiałem z „Ptysiem” - skłamał Piotr, bo nie chciało mu się tłumaczyć, Ŝe spotkał świadka z procesu Labudy. - Nie wiedziałam, Ŝe „Ptyś” ma takie piękne, jasne włosy - rzekła Zofia i uśmiechnęła się do Piotra. Aktorzy i ruda dziewczyna roześmieli się chóralnie. Jeden z aktorów poufale poklepał Piotra po plecach. - Zatańczymy? - zapytała Zofia. Orkiestra znowu grała i to jakiś powolny taniec, w którym Piotr mógł się czuć pewniej. Zaczęli tańczyć. Po drugiej stronie parkietu zobaczył Piotr niebieską sukienkę Anny M. Dopiero w tej chwili przypomniał sobie jej nazwisko. - Ta dziewczyna... - zaczął wyjaśnienia. Przerwała mu: - Nie musisz się tłumaczyć. PrzecieŜ ja tylko Ŝartowałam. Naprawdę, masz prawo rozmawiać, z kim chcesz. Jesteśmy dorosłymi ludźmi. - No tak, oczywiście - zgodził się Piotr. śałował, Ŝe wdał się w rozmowę z tą Anną. Co go obchodzi, Ŝe ona ma fatalne samopoczucie? On teŜ czuje się nie najlepiej i ją to chyba równie mało obchodzi. Tańczyła teraz tuŜ obok nich, ale odwrócona plecami. Przypomniał sobie jej wiek i zawód: dwadzieścia osiem lat, urzędniczka w Widzewskich Zakładach Przemysłu Bawełnianego. MęŜczyzna, który z nią tańczył, młody czarny chłopak ze zmierzwioną czupryną i twarzą czerwoną od wódki, nie był chyba jej przyjacielem, z którym tu przyszła. „Aha, powiedziała, Ŝe przyszła sama” - przypomniał sobie. - Ta twoja znajoma nie przepracowuje się, skoro zdąŜyła się juŜ tak opalić - ni stąd, ni zowąd powiedziała Zofia. - A ty? - spytał. - Ty teŜ jesteś opalona. - Byłam dwa miesiące na zdjęciach w plenerze. Zofia obróciła się w tańcu w ten sposób, Ŝe juŜ nie widział Anny M. - Mieszka na przedmieściu, a tam jest gdzie się opalać. Wystarczy wyjść z

domu - rzekł. - Wiesz nawet, gdzie mieszka? - Naprzeciw mordercy. Była świadkiem w procesie Labudy - odparł, stwierdzając z zadowoleniem, Ŝe jego odpowiedź zaskoczyła Zofię. Wrócili do stolika. Drugi aktor poprosił Zofię do tańca, Piotr skończył swoją kolację i Ŝując zimne kawałki mięsa leniwie spoglądał na tańczących. Znowu zobaczył Annę M. objętą ramieniem chłopaka ze zmierzwioną czupryną, a Ŝe taniec był dość szybki, kloszowa sukienka raz po raz wirowała i podnosiła się do góry, ukazując długie opalone nogi. Wtedy - podczas rozprawy sądowej - w ogóle nie zauwaŜył jej zgrabnych nóg. Pamiętał tylko szczupłą, ładną blondynkę o puszystych włosach, gdy wprowadzona przez woźnego wolnym krokiem przemierzała salę sądową. Jak gdyby niezdecydowana, czy powinna juŜ stanąć, czy teŜ iść jeszcze dalej, zatrzymała się wreszcie obok pulpitu dla świadków. Była dobrym świadkiem. „Dobrym” w rozumieniu sądu. Odpowiadała zwięźle, zawsze na temat, a gdy padało trudniejsze pytanie („trudniejsze” oczywiście w rozumieniu sądu), zastanawiała się dłuŜszą chwilę, przekładała torebkę z prawej ręki do lewej, i prawą dłoń podnosiła do czoła, aby poprawić włosy, które jej opadały na czoło tak, jak teraz w tańcu. Zrobiła dobre wraŜenie na przewodniczącym rozprawy, sędzim Knaście, co Piotr od razu spostrzegł, albowiem sądził z Knastem juŜ kilkakrotnie. Ilekroć świadek irytował Knasta, ten zaczynał bawić się długopisem. A podczas składania zeznań przez Annę M. Knast siedział w fotelu nieruchomo i takŜe nieruchome pozostawały jego dłonie, spoczywające na kartkach papieru, gdzie wynotowane miał uwagi z akt śledczych. Knast miał ogromną tuszę i poczciwą, nalaną tłuszczem twarz. Piotr odnosił niekiedy wraŜenie, Ŝe podczas rozprawy sądowej od czasu do czasu ucieka myślą od tego, co go otacza i koncentruje uwagę na swoim ogromnym i dobrze trawiącym Ŝołądku. Wydawało się takŜe Piotrowi, Ŝe na ludzi szczupłych Knast spogląda z odrobiną podejrzliwości. Posądzał ich o niestrawność Ŝołądka, a tacy, co źle trawią, zdolni byli skomplikować kaŜdą, najprostszą nawet sprawę. Pewnego razu, gdy Piotr wskazał Knastowi zupełnie nowy aspekt rozpatrywanego zagadnienia, ten zgodził się z nim, ale jednocześnie westchnął bardzo cięŜko. W kilka minut później zapytał go szeptem (było to na sali sądowej): „Przepraszam, czy pan dobrze trawi? Pan jest, mój BoŜe, tak bardzo szczupły”.

Piotr lubił Knasta za jego Ŝyczliwy stosunek do oskarŜonych. Nie podnosił głosu, gdy oskarŜony bezczelnie kłamał lub dawał wymijające odpowiedzi, irytował się tylko, jeśli kłamali świadkowie. Jedyne, na co sobie Knast pozwalał w stosunku do oskarŜonego, to odrobina wyrzutu, która niekiedy dźwięczała w jego głosie. Zdawało się, Ŝe Knast mówi do przestępcy: „no widzisz, człowieku, ile narobiłeś kłopotu? Musimy teraz babrać się w takich strasznych brudach”. Piotr przypuszczał, Ŝe dobroduszność Knasta wynika z jego lenistwa. KaŜdą nową sprawę, kaŜdą zawiłość w przewodzie sądowym witał z cięŜkim westchnieniem jako nowy, niezasłuŜony kłopot, który spada na jego barki. CzyŜ nie tak przyjął propozycje, aby przeprowadzić wizję lokalną w domku, gdzie Labuda zabił siostry Łojek? W przerwie rozprawy, w gabinecie sędziów, tłumaczył Piotrowi: - Panie, co to panu da, jeśli nawet zobaczy pan tę uliczkę na Widzewie i drewniany domek, gdzie zamordowano dwie stare kobiety? Są przecieŜ fotografie w aktach: domek z przodu, domek z tyłu, z boku; krzyŜyk wskazuje okno pokoju, gdzie Labuda mieszkał ze swoimi ofiarami. Oto dokładne fotografie miejsca morderstwa i ciał leŜących na podłodze, jednym słowem wszystko, co potrzeba. śadnych zawiłości topograficznych nie znaleźliśmy. Labuda mieszkał z siostrami Łojek, pewnego pięknego dnia pokłócił się z nimi i zabił je. Ot, i wszystko. A jak zechcemy tam pojechać, to trzeba zabrać protokolanta, adwokata, prokuratora, całą czeredę ludzi. Pół dnia nam zejdzie, bo nie ma mowy, Ŝebyśmy dostali samochód od prezesa sądu, a pańskim prywatnym wozem sąd nie powinien jechać, bo to niepowaŜnie wygląda. Kłopotów wiec będzie co niemiara, pan wie, jak to jest. Zresztą - nagle olśniła go jakaś myśl - przecieŜ z akt wynika niedwuznacznie, Ŝe ten domek przeznaczony był do rozbiórki i siostry Łojek były ostatnimi lokatorkami, które lada dzień miały się wyprowadzić. Pół roku minęło od zabójstwa. Po tym domu zapewne juŜ nawet śladu nie ma. Ośmieszymy się, cały wydział karny będzie pękać ze śmiechu. I Piotr nie podtrzymał swego Ŝądania odbycia wizji lokalnej. A teraz Ŝałował tego. Knast oczywiście miał rację, Ŝe wizja lokalna niczego nie mogła wnieść do sprawy Labudy. Piotr posiadał jednak takŜe i swoje racje, tkwił w nim dramaturg, dla którego waŜne były nie tylko postacie działające, lecz równieŜ miejsce akcji. „A jednak trzeba było tam pojechać” - myślał teraz bez Ŝadnej realnej przyczyny. Zresztą zaraz przestał o tym myśleć, bo do stolika powróciła Zofia i aktorzy. Pili wódkę, rozmawiali o filmie, potem o teatrze. Piotr jeszcze dwukrotnie

zatańczył z Zofią. O drugiej w nocy podnieśli się od stolika, aby pójść do domu. I wtedy Piotr jeszcze raz spotkał Annę M. Zofia pozostała w korytarzu i poprawiała włosy przed ogromnym lustrem naprzeciw drzwi wyjściowych, a Piotr wstąpił do szatni, Ŝeby odebrać swój parasol. Anna M. nakręcała w szatni jakiś numer w automacie telefonicznym. Zobaczywszy Piotra odłoŜyła słuchawkę i powiedziała: - W garaŜu, który zajmował Labuda, pozostały jego rzeczy: koszule i fotografie. Odkrył je zupełnie przypadkowo nowy właściciel. Te rzeczy ma u siebie dozorczyni. Labuda był, zdaje się, Ŝonaty. Czy nie zna pan adresu jego Ŝony? MoŜna by jej oddać to wszystko. Wzruszył ramionami: - Najprościej przekazać Dzielnicowej Komendzie Milicji. - A tak, słusznie - kiwnęła głową i znowu zaczęła nakręcać tarczę telefonu. Wyszli z Zofią na ulicę. Piotr był trochę podchmielony. Czuł się świetnie, objął Ŝonę prawym ramieniem, a lewą ręką dziarsko postukiwał parasolem w płyty chodnika. * Obudził się z uczuciem, Ŝe wczoraj zrobił coś bardzo złego. Przebiegł w myślach wydarzenia poprzedniego dnia i nie znalazł w swym zachowaniu nic takiego, co dawałoby powód do niezadowolenia. A jednak wyraźnie doznawał uczucia niesmaku i to wobec samego siebie. „MoŜe zbyt lekko potraktowałem fakt śmierci Wincentego Labudy? - zastanawiał się. - Powieszono człowieka, którego los w pewnym sensie znajdował się w moich rękach, a ja natychmiast otrząsnąłem się z tego”. Wydawało mu się, Ŝe śmierć Wincentego Labudy powinna być dla niego powaŜnym wstrząsem, powodem do refleksji, ocknięcia się w nim wielkiej i nie spotykanej dotąd wraŜliwości. Tymczasem potraktował ją jako zwykłą przykrą wiadomość, coś w rodzaju wiadomości o katastrofie, w której zginął ktoś, kogo niegdyś spotkał przelotnie. Wprawdzie zrezygnował z niedzielnej wycieczki za miasto, ale w gruncie rzeczy był to postępek zupełnie głupi, a nawet kabotyński, skoro nie miał pokrycia w jego stanie psychicznym. To raczej Zofia wmówiła mu, Ŝe czuje się źle, gdy faktycznie było mu tylko odrobinę przykro. A potem najzwyklej w świecie, jak gdyby nic się nie stało, poszedł do teatru, a wreszcie do nocnego lokalu,

gdzie bawił się w najlepsze. O ile, rzecz jasna, moŜna to nazwać doskonałą zabawą, ale nigdy przecieŜ nie bawił się lepiej. Nocne lokale i taniec nie budziły w nim zbyt wielkiego entuzjazmu. Ciągle więc z tym samym uczuciem lekkiego niepokoju wstał z tapczana i zabrał się do rannej toalety. Zofia juŜ dawno wyszła do pracy, w mieszkaniu było bardzo cicho i pusto. Goląc się doszedł do wniosku, Ŝe przyczyną jego złego samopoczucia była Anna M. „Potraktowałem ją fatalnie, nie zasługiwała na coś takiego. PrzeŜyła śmierć Labudy, a ja jakby przez zawiść, Ŝe jestem uboŜszy o podobne uczucia, odniosłem się do niej ironicznie, niemal niegrzecznie, a nade wszystko obojętnie” - rozmyślał. Przy śniadaniu umocnił w sobie przekonanie, Ŝe w stosunku do świadka Anny M. nie dopełnił obowiązku ławnika. Tak, to mógł być istotny powód niezadowolenia z samego siebie. Zachował się wobec niej jak rutynowany sędzia zawodowy, a nie jak człowiek, którego uczyniono sędzią, aby wniósł do sprawy świeŜość uczuć i wraŜliwość serca. Przy wyborze na ławnika nie pyta się przecieŜ o znajomość prawa, ale Ŝąda się większego niŜ u innych poczucia sprawiedliwości i kaŜe strzec nie tylko prawa, ale przede wszystkim owego poczucia dobra i zła. Poprzez zasadę, Ŝe w kaŜdej sprawie wyrokować musi dwóch ławników, a tylko jeden sędzia zawodowy, w szczególnie zaś zawiłych kwestiach aŜ trzech ławników i dwóch sędziów zawodowych - wykazano prymat poczucia sprawiedliwości nad sądową rutyną. Miał wnosić do sądu swą wraŜliwość uczuć, ale takŜe przekazywać społeczeństwu świadomość poczucia sprawiedliwości, ugruntowanego przez literę prawa. Obojętność oznaczała rutynę i profesjonalizm, była więc końcem wszystkiego. Jeśli mu dano, aby sądził, dano mu jednocześnie obowiązek wyjaśniania, dlaczego sądził tak, a nie inaczej. NałoŜono nań obowiązek nieustannego tłumaczenia się i to róŜniło go od sędziego zawodowego. Tłumaczenia się przed kaŜdym, kto tego potrzebował. A więc równieŜ przed Anną M., świadkiem procesu. Skoro tam, na sali sądowej, Ŝądał od niej, aby mówiła prawdę i tylko prawdę, miał nawet prawo ukarać ją za kłamstwo, to teraz mogła ona Ŝądać od niego, aby powiedział jej prawdę i tylko prawdę, co czuł i myślał nie tylko wtedy, gdy skazywał Labudę, ale i wtedy, kiedy wyrok wykonano. Był obowiązany zrozumieć tlące się w niej uczucie niepewności, bo sądził nie tylko we własnym, ale takŜe i w jej imieniu. „Nocny lokal nie jest miejscem dla podobnych rozmów” - pomyślał na swoje usprawiedliwienie. Po śniadaniu skonstatował, Ŝe ma jeszcze sporo czasu, zanim rozpocznie się

praca w redakcji. Lubił tę chwilę, kiedy był juŜ przygotowany do wyjścia z domu, a jeszcze wyjść nie musiał. Siadał w fotelu w swoim pokoju i najlepiej mu się wówczas myślało. Był wypoczęty, a cisza i spokój w domu sprzyjały rozmyślaniom. Teraz powinien był zastanowić się nad oczekującą go rozmową z Krystyną o sztuce.Ptysia”. Wczorajsze „dobrze” wypowiedział niepotrzebnie i naleŜało się z niego wycofać. Było oczywiste, Ŝe Krystyna nie przyjmie tego bez protestów. Kiedy jednak usiadł w fotelu, natychmiast z niezwykłą wyrazistością przypomniał sobie Annę M., idącą przez salę sądową do pulpitu dla świadków. To dziwne, lecz podczas zeznań Anny M. niemal ani razu nie spojrzał na ławę oskarŜonych, gdzie siedział Wincenty Labuda. W pamięci Piotra nie pozostał nawet najdrobniejszy strzęp wyobraŜenia, jak na jej zeznania zareagował oskarŜony. Być moŜe, Labuda popadł wówczas w cechujący go od czasu do czasu stan apatii, kiedy to krył głowę w szerokich ramionach i przez długie chwile wpatrywał się w swoje kolana, jakby był znudzony procesem lub stracił zainteresowanie dla tego, o czym mówili świadkowie. Tylko on jeden wiedział, co naprawdę zdarzyło się w mieszkaniu sióstr Łojek owej fatalnej niedzieli, a właśnie on nie chciał o tym mówić ani niczego wyjaśniać, zasłaniając się brakiem pamięci o strasznym wydarzeniu. Sędzia Knast: Czy świadek Anna M. zna oskarŜonego? Świadek A.M.: Tak. Sędzia Knast: W jakich okolicznościach poznała pani oskarŜonego i co to była za znajomość. Świadek A.M.: Poznałam go przed dwoma laty, to jest wkrótce po tym, jak się wprowadził do mieszkania sióstr Łojek, i zaczął jeździć ich taksówką. Mieszkałam na tej samej ulicy co siostry Łojek, vis à vis ich domu. OskarŜony przyjeŜdŜał taksówką na obiad do sióstr Łojek zazwyczaj około godziny 13-tej. Kilkakrotnie korzystałam z tej okazji, aby jego taksówką dostać się do śródmieścia. W ciągu tych dwóch lat jechałam nią chyba cztery razy. Rzecz jasna płaciłam za kurs, moje „korzystanie” polegaj na tym, Ŝe miałam taksówkę sprzed domu. Sędzia Knast: Czy tylko do tych czterech kursów w ciągu dwóch lat ograniczała się wasza znajomość? Świadek A.M.: Tak. Sędzia Knast: OskarŜony nie mówił świadkowi nic o sobie? Nie opowiadał, na jakiej zasadzie mieszka u sióstr Łojek, co go z nimi łączy? Świadek A.M.: To chyba nie jest człowiek zdolny do zwierzeń wobec

przypadkowo zabranej pasaŜerki. Tyle tylko, Ŝe juŜ za pierwszym kursem poinformował mnie, Ŝe właśnie mieszka i pracuje u sióstr Łojek i Ŝe o 13-tej przyjeŜdŜa na obiad. Więc jeśli o tej porze będę chciała jechać do miasta, to po prostu mogę zaczekać na chodniku przy aucie. Sędzia Knast: Jeździła pani z oskarŜonym cztery razy. Rozmawialiście tylko za pierwszym razem? Świadek A.M.: Nie. Ale nie były to rozmowy, które mogłyby tu mieć jakiekolwiek znaczenie. Ot, po prostu następowała między nami wymiana zdań na banalne tematy pogody. PodróŜ do śródmieścia trwa nie więcej niŜ dziesięć minut. Aha... Sędzia Knast: Słuchamy... Świadek A.M.: Raz tylko, to było chyba na miesiąc przed śmiercią sióstr Łojek, oskarŜony, jadąc ze mną, ni stąd ni zowąd odezwał się: „Pani jest bardzo ładna”. A potem dodał gwałtownie: „I pewnie jest pani równie niedobra”. Zapytałam wówczas, czy ma jakieś bardzo przykre doświadczenie z kobietami. Odparł: „Bardzo kochałem swoją Ŝonę. Gdy zachorowałem, uciekła ode mnie, pozostawiając mnie umierającego”. Sędzia Knast: Jednym słowem, świadek odniósł wraŜenie, Ŝe oskarŜony nie lubi kobiet? Świadek A.M.: Nie wydaje mi się, aby to aŜ tak moŜna określić. Odniosłam wraŜenie, Ŝe po prostu ma za sobą cięŜkie przeŜycia z jakąś kobietą. Sędzia Knast: Kiedy dowiedziała się pani o zabójstwie dokonanym na siostrach Łojek? Świadek A.M.: Zdaje się, Ŝe około godziny osiemnastej, a moŜe trochę wcześniej. Gdy odkryto zabójstwo, koło domu, gdzie mieszkały siostry Łojek, zrobiło się zbiegowisko, więc to musiało zwrócić moją uwagę. Zapytałam, co się stało, i poinformowano mnie. Sędzia Knast: Czy poinformowano panią, kto dokonał zabójstwa? Świadek A.M.: Nie. Nazajutrz przyszedł do mnie oficer milicji i zapytał, czy nie zaobserwowałam czegoś istotnego między godziną 13-tą a 17-tą poprzedniego dnia. Powiedziałam mu, Ŝe wybierałam się do kina w śródmieściu na film, który zaczyna się o godzinie 15-tej. O 14-tej wyszłam z domu, a wróciłam około wpół do szóstej po południu. Natomiast o czternastej, gdy właśnie wybierałam się do kina i podeszłam do okna, aby zobaczyć, jaka jest pogoda, spostrzegłam na ulicy

oskarŜonego. Wychodził z domu gdzie mieszkał razem z siostrami Łojek. Sędzia Knast: Jak oskarŜony był ubrany? Świadek A.M.: O ile dobrze pamiętam, miał na sobie ciemny garnitur. Sędzia Knast: Czy w zachowaniu oskarŜonego nic nie zwróciło uwagi świadka? To znaczy, czy oskarŜony zachowywał się tak jak zwykle? Świadek A.M.: W jego zachowaniu nic nie zwróciło mojej uwagi. Widziałam go zresztą tylko bardzo przelotnie. Sędzia Knast: Nie mam więcej pytań. A panowie ławnicy? Piotr: Świadek zeznał, Ŝe po powrocie z kina dostrzegł zbiegowisko przed domem, gdzie mieszkały siostry Łojek i wtedy usłyszał wiadomość o zabójstwie. Pierwsza myśl, która się w takich razach nasuwa, to pytanie: kto zabił? Interesuje sąd, co świadek pomyślał? Świadek A.M.: No tak, naturalnie, zastanawiałam się, kto mógł być zabójcą. Dom, w którym mieszkały siostry Łojek, przeznaczony został do rozbiórki. Poza siostrami Łojek inni lokatorzy przenieśli się juŜ do nowych mieszkań w blokach na Widzewie. Zdaje się, Ŝe i one lada dzień miały się wyprowadzić. Wiec ten dom, jak powiadam, był pusty. Siostry Łojek miały opinię bardzo skąpych, ale zamoŜnych kobiet, posiadały własną taksówkę. Pomyślałam, Ŝe ktoś je zabił w celach rabunkowych. Skorzystał z tego, Ŝe Labuda był poza domem. Piotr: No, przecieŜ świadek właśnie widział Labudę wychodzącego z domu sióstr Łojek? Świadek A.M.: Ale ja nie wiedziałam wówczas, Ŝe zabójstwo zostało dokonane przed jego wyjściem z domu. Myślałam, Ŝe zabito siostry Łojek dopiero, gdy on wyszedł. Piotr: Świadkowi w ogóle nie przyszło na myśl, Ŝe siostry Łojek zabił właśnie Labuda? Świadek A.M.: On nie wyglądał na mordercę. Piotr: A jak zdaniem świadka powinien wyglądać morderca? W tym momencie sędzia Knast szybko zerknął na Piotra i cięŜko westchnął. Anna M. przełoŜyła torebkę z prawej ręki do lewej i poczęła poprawiać kosmyk włosów, który opadł jej na czoło. Zakłopotana odpowiedziała, Ŝe Labuda swoim wyglądem i zachowaniem wzbudzał w niej zaufanie, dlatego nie podejrzewała go o zabicie sióstr Łojek. Piotr nie pytał więcej, drugi ławnik takŜe nie miał pytań. Prokurator, jak to było do przewidzenia, podchwycił z wypowiedzi Anny M. tylko

dwa momenty: Labuda wyszedł z mieszkania sióstr Łojek o godz. 14-tej, a skoro zabójstwo dokonane zostało między 13-tą a 14-tą, więc Anna M. widziała go, gdy opuszczał miejsce mordu. Poza tym Labuda nie zrobił na Annie wraŜenia człowieka w stanie zamroczenia umysłowego. Adwokat Malec: Świadek Anna M. bardzo precyzyjnie określiła czas, w którym zobaczyła oskarŜonego. Czy świadek ma juŜ taki zwyczaj, Ŝe ilekroć zobaczy z okna kogoś przechodzącego ulicą, natychmiast spogląda na zegarek i zapamiętuje godzinę? Świadek A.M.: Była to niedziela. Miałam bilet na godzinę 15-tą do kina w śródmieściu. Jeśli chciałam zdąŜyć do kina, musiałam wyjść z domu bardzo wcześnie. Przygotowując się do wyjścia oczywiście często spoglądałam na zegarek i stąd zapamiętałam tamtą chwilę. O czternastej podeszłam do okna, aby zobaczyć, jaka jest pogoda. Dostrzegłam Labudę, ale nie widziałam jego taksówki. Zresztą tego dnia nie była mi potrzebna taksówka, zamierzałam jechać tramwajem. Było dość czasu. Adwokat Malec: Pani, jak z tego wynika, ma dobrą pamięć. MoŜe pani pamięta takŜe, na jaki film pani śpieszyła? Świadek A. M.: Owszem. Na kryminalny film „Okno na podwórze”. Adwokat: Pani pamięta nawet tytuł filmu? Zadziwiające. Świadek A. M.: Zapamiętałam tytuł dlatego, Ŝe jakoś tak zbiegło się morderstwo na filmie i morderstwo sióstr Łojek. Adwokat Malec przegrał utarczkę z Anną M. Twarz sędziego Knasta wyraŜała zadowolenie. Knast zdąŜył juŜ polubić tego świadka, tak rzadko przecieŜ ma się w sądzie do czynienia z ludźmi, których odpowiedzi mają ze sobą ścisły, logiczny związek. Zapewne Malec dostrzegł ów wyraz zadowolenia na twarzy Knasta. Domyślił się, Ŝe głos tego świadka będzie miał znaczenie w sprawie. Swoją pierwszą utarczkę przegrał, ale nie zrezygnował z obrócenia zeznań Anny M. na korzyść oskarŜonego. Adwokat Malec: Świadek mówił, Ŝe Labuda był człowiekiem, który wzbudzał zaufanie. Innymi słowy, to zabójstwo jakoś nie pasuje do osoby oskarŜonego? Świadek A.M.: To były dwie stare kobiety. Nie lubiłam ich. Latem wysiadywały godzinami na ławeczce przed domem i obserwowały swoich bliźnich. Od dwóch lat jestem rozwódką i mieszkam samotnie. Spostrzegłam, Ŝe ciągle zwracają uwagę, kto do mnie przychodzi, kto ode mnie wychodzi, kto u mnie jest, kiedy wracam do domu i kiedy wychodzę. To mnie irytowało. Słyszałam, Ŝe były to

staruszki dość osobliwe. Po cichu podobno lubiły wypić i mimo podeszłego wieku pozostawały, jak to się mówi w „pretensjach”. Ubierały się w jasne kolory, mocno się malowały. Adwokat Malec: Dziękuję, nie mam pytań. Prokurator: Ale ja mam pytanie, proszę Sądu. Te dwie kobiety, jak świadek mówi: w „pretensjach”, przyjmują na mieszkanie czterdziestoletniego męŜczyznę. I cała trójka mieszka razem w jednej izbie. Czy nie było dla świadka oczywistym, Ŝe między tą trójką istnieje jakaś dwuznaczna, a raczej jednoznaczna więź? Adwokat: Proszę sądu, prokurator sugeruje od razu odpowiedź. Sędzia Knast: Prosimy, niech świadek odpowie na pytanie prokuratora. Świadek A.M.: Nie zastanawiałam się nad stosunkiem oskarŜonego do sióstr Łojek. Po prostu tego rodzaju sprawy mnie nie obchodzą. * Rozmowa z Krystyną była bardziej przykra, niŜ się tego spodziewał. - Kogo chcesz dalej oszukiwać? - pytała. - Siebie? Mnie? My wiemy, co sądzić o tej sztuce. Publiczność? Zła recenzja o wiele częściej napędza publiczność do teatru niŜ recenzja pochwalna. Pora, aby wreszcie ktoś powiedział wyraźnie, Ŝe „Ptyś” nie ma talentu. Prawdziwej sztuki nie zbuduje się na kłamstwie. - Wołasz jak Gregers: „Prawdziwe szczęście moŜna zbudować tylko na prawdzie” - powiedział Piotr. - Przypomnij sobie, do czego Gregers doprowadził w „Dzikiej kaczce” Ibsena. Do samobójstwa małej dziewczynki. Bywa i tak, Ŝe prawda okazuje” się kłamstwem, a kłamstwo jest prawdą. Widziałem oczy „Ptysia”, wierz mi, on wie, co sądzić o swojej sztuce. Chcesz wziąć go na swoje sumienie? To straszne pozbawić człowieka złudzeń, w które zabrnął zbyt daleko. - Chcę! Chcę! Chcę go pozbawić złudzeń! - Krystyna prawie krzyczała, aŜ przestraszył się, Ŝe usłyszą ją interesanci oczekujący w sekretariacie redakcji. - Z zimną krwią skazałeś człowieka na śmierć, wczoraj była wiadomość o wykonaniu wyroku, a ty jak gdyby nigdy nic przyszedłeś wieczorem do teatru. I pytasz się, czy wezmę na swoje sumienie przykrość, jaką zrobię „Ptysiowi”. - Nie porównuj „Ptysia” z Labudą, na litość Boską... - On teŜ jest mordercą. Morduje teatr.

- Pisz prawdę. Ale oględniej, błagam cię. Mówił jak kaznodzieja, bo coraz bardziej słabł w swej argumentacji. Był po stronie Krystyny, ale jednocześnie jakieś podświadome współczucie dla „Ptysia” kazało mu powstrzymywać uderzenie, które chciała mu zadać. Stanęło na tym, Ŝe ona napisze nieco oględniej, co oczywiście nic nie znaczyło. Mógł się spodziewać, Ŝe przyniesie złą recenzję ze sztuki „Ptysia”. „Nie nadaję się na kierownika działu krytyki - medytował, gdy za Krystyną zamknęły się drzwi. - Pisać prawdę? Co to znaczy pisać prawdę? Mówimy: trzeba pisać prawdę, ale jakoś nie zadajemy sobie pytania: po co ta prawda? Wielkie i wspaniałe pojęcia kryją w sobie dialektyczną przewrotność. Gregers Werle w »Dzikiej kaczce« rozbija ludzkie szczęście oparte na fałszu i złudzeniach, gdyŜ wydaje mu się, Ŝe prawdziwe szczęście moŜna zbudować tylko na prawdzie. I to właśnie przekonanie jest największym fałszem. Świat współczesny uczy nas tolerancji. A cóŜ to jest tolerancja, jeśli nie ciągły kompromis między prawdą i kłamstwem, między sprawiedliwością i niesprawiedliwością”. I gdy tak myślał, siedząc za swym biurkiem, z łokciami wspartymi o grube szkło, odczuwał wzrastającą niechęć do siebie i do własnej słabości, która kazała mu bronić „Ptysia” i uŜerać się z Krystyną. Nagle począł go razić jego gabinet w redakcji, ściany od podłogi do sufitu oblepione kolorowymi plakatami teatralnymi i filmowymi. Czy był sprawiedliwy wobec tych wszystkich utworów i co to znaczyło być sprawiedliwym? A potem zadawał sobie pytanie: dlaczego tak się dzieje, Ŝe on, Piotr, w swym Ŝyciu musi być nieustannym sędzią. Pomyślał jeszcze, Ŝe w gruncie rzeczy kaŜdy człowiek jest nieustannym sędzią swoich własnych i cudzych czynów, i od owego sądu, który odbywamy nad sobą samym, nie ma nigdzie ucieczki, albowiem jest on nieodłącznie związany z naszą egzystencją. Obiad jadł z Zofią w restauracji. I właśnie podczas obiadu ni stąd, ni zowąd zaczął mówić o Wincentym Labudzie. - Zdumiewające jest, Ŝe ten człowiek aŜ do końca nie wyjaśnił, dlaczego zabił dwie stare kobiety, u których mieszkał i które w gruncie rzeczy nawet dość lubił. - Czy to miało znaczenie dla całej sprawy? - spytała Zofia, choć wyczuł, Ŝe dość niechętnie podejmuje ten temat. - Oczywiście. Sam fakt, Ŝe ktoś kogoś zabił, jeszcze niewiele mówi o przestępstwie. MoŜna zabić w obronie własnej, zabić nieumyślnie, zabić z niskich pobudek lub z tych pobudek, które sąd określa jako wysokie czy szlachetne. MoŜna

zabić z litości, w afekcie, w stanie chwilowej niepoczytalności. Za zabójstwo sąd moŜe uniewinnić, ale takŜe skazać na doŜywotnie więzienie lub nawet na karę śmierci. Wszystko zaleŜy od motywu zbrodni, od okoliczności, w jakich została ona popełniona. - Tłumaczysz mi jak dziecku... - Bo zdajesz się mnie nie rozumieć, podobnie jak ci wszyscy, którzy, dowiedziawszy się, Ŝe zostałem ławnikiem w sądzie, powiadają: zapewne teraz będzie pan pisał „Kobry” dla telewizji albo powieści kryminalne. Dla sędziego najbardziej zawiłe i najtrudniejsze nie są owe zagadkowe „Kobry”, które notabene, zanim trafią na salę rozpraw, zostają juŜ zazwyczaj pozbawione owej sensacyjnej otoczki. Gorzej jest, gdy sam fakt nie budzi wątpliwości: wiadomo, Ŝe pan X zabił pana Y, natomiast trudno wytłumaczyć, dlaczego to zrobił, a więc brakuje motywu i tym samym niezrozumiałe są intencje, jakie kierowały zabójcą. A skoro zabił bez powodu, być moŜe zabił nieumyślnie, a jeśli tak, to naleŜy go skazać w wymiarach do 5 lat więzienia. Niewykluczona pozostaje jednak zemsta, która jako niska pobudka nakazywałaby znaczne powiększenie kary, aŜ do doŜywocia. W grę mogła wchodzić chęć rabunku, a za to zabójca powinien zawisnąć na szubienicy. Raptem któryś ze świadków wspomina coś o jakiejś dziewczynie, która była w Ŝyciu obydwu tych męŜczyzn. MoŜe więc zazdrość, moŜe zbrodnia w afekcie? Za zbrodnię w afekcie daje się karę tylko do 10 lat więzienia. Wierz mi, nie jest łatwo zdecydować się na wymiar kary, a więc siłą rzeczy odpowiednią kwalifikację przestępstwa, gdy oskarŜony nie udziela sądowi Ŝadnych wyjaśnień. A właśnie Wincenty Labuda milczał. - Zapewne był zbyt prymitywny, aby udzielić wyjaśnień. - Nie. To nie to. JuŜ raczej skłonny jestem przypuszczać, Ŝe zasłaniając się brakiem pamięci o zbrodni pragnął wytargować na psychiatrach i sędziach zastosowanie artykułu 17 lub 18, sugerował, Ŝe w chwili popełnienia przestępstwa jego zdolność rozpoznania znaczenia czynu lub kierowania postępowaniem była w znacznym stopniu ograniczona. Wówczas sąd mógłby złagodzić karę. Psychiatrzy jednak stwierdzili, Ŝe jest zupełnie normalnym osobnikiem, zdawał sobie sprawę ze swego czynu i mógł kierować swoim postępowaniem. Być moŜe zresztą, milczał zupełnie z innych powodów. Po prostu wstydził się tego, co się stało, i zbyt okropne wydawało mu się z perspektywy czasu opowiadać sądowi o tym, jak doszło do zbrodni i jaki przebieg miało samo zabójstwo.