alien231

  • Dokumenty8 931
  • Odsłony456 311
  • Obserwuję283
  • Rozmiar dokumentów21.6 GB
  • Ilość pobrań376 762

Niven, Larry Lerner Edward M_ - 02 - Zongler Swiatow

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Niven, Larry Lerner Edward M_ - 02 - Zongler Swiatow.pdf

alien231 EBooki N NI. NIVEN LARRY. FLOTA ŚWIATÓW.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 639 stron)

Larry Niven Edward M. Lerner Żongler Światów Juggler of Worlds Przełożyła Martyna Plisenko

ONI Czas ziemski: 2637

1 Sigmund Ausfaller obudził się drżąc, rozciągnięty na brzuchu na zimnej podłodze. Głowa mu pękała. Nadgarstki i kostki miał skrępowane plastalowym łańcuchem. Zawsze wiedział, że to się bardzo źle skończy. Umknęło mu tylko kiedy, gdzie, w jaki sposób, dlaczego i przez kogo. Mgła zaczynała się rozpraszać. Jak się tutaj dostał, gdziekolwiek było to tutaj? Patrząc na siebie jakby z boku Sigmund obserwował, jak sam mozolnie odgrzebuje ostatnie wspomnienia. Dlaczego tak ciężko to szło? Pamiętał deptak na targowisku pod gołym niebem, tłum ludzi robiących zakupy. Byli jak tęcza, ich ubrania, skóra i włosy nosiły wszelkie możliwe barwy i wzory. Nad głową, po świetliście niebieskim niebie żeglowały puchate obłoczki. Czuł na twarzy ciepło słońca. Choć raz nie zajmował się pracą. Był zadowolony. Szczęście to zaprzysięgły wróg czujności. Jak mógł być tak beztroski? Sigmund zmusił się do otwarcia oczu. Pomieszczenie, w którym się znajdował, było kompletnie nijakie. Ściany, podłoga i sufit były ze sprężystego plastiku. Światło sączyło się z jednej ze ścian. Mogę być wszędzie, pomyślał Sigmund – i wtedy zwrócił uwagę na

dwa szczegóły. Pomieszczenie nie było dokładnie prostopadłościenne. Świecąca ściana była nieco wygięta. W ściany, podłogę i sufit były wpuszczone uchwyty. Zalała go panika. Był na pokładzie statku kosmicznego! Czy grawitacja była odrobinę większa, niż standardowa? Mniejsza? Nie był w stanie tego określić. Gdy Sigmund podniósł się do pozycji siedzącej plastalowe łańcuchy zaklekotały cicho. Obejrzał wystarczająco dużo starych filmów, żeby spodziewać się, że łańcuchy będą robić hałas. Nawet gdy pokój wokół niego zawirował i wszystko zakryła ciemność, miał dość energii, by poczuć się oszukanym. * * * Sigmund czuł pod policzkiem zimny plastik. Uchylił odrobinę powieki i zobaczył ten sam, spartański pokój. Celę. Tym razem zauważył, że jeden z krępujących go łańcuchów został przymocowany do uchwytu w pokładzie. Czy już nie grozi mu napad paniki? Gdzie się znajdował? Sigmund zmusił się, żeby oddychać powoli i głęboko, aż się uspokoił. Strach tylko odbiera ostrość myśli. Więcej głębokich wdechów. Nigdy wcześniej nie zemdlał przez atak paniki. Nie

mógł uwierzyć, że właśnie jemu się to zdarzyło. Jego omdlenie nastąpiło zaraz po tym, jak pomyślał, że może się znajdować na statku kosmicznym. Ponadto miało to miejsce zaraz po tym, jak się podniósł do pozycji siedzącej. Sigmund przypomniał sobie, że był jakby otumaniony. Teraz jego myśli wydawały się być bardziej klarowne. Został odurzony! Pod wpływem jakichś środków chemicznych i ledwie obudzony, zbyt szybko usiadł. Dlatego stracił przytomność. Sigmund usiadł, tym razem ostrożniej. Głowa pękała mu z bólu. Chłodno zastanowił się nad jego natężeniem. Nie był tak obezwładniający, jak poprzednio, uznał. Być może kończyło się działanie narkotyków. W jakimś zakątku umysłu było mu wstyd, że poddał się panice. Większość ludzi urodzonych na Ziemi miało gorszą agorafobię niż on, i co z tego? Prawda, urodził się na Ziemi, ale jego rodzice oblecieli całą Znaną Przestrzeń. Znajdowali przyjemność w dziwnych zapachach, nieznajomych gwiazdach na obcych niebach i odmiennej grawitacji. Sigmund był dwa razy na księżycu, dla zasady. Musiał się przekonać: czy w razie potrzeby byłby w stanie opuścić Ziemię? Za drugim razem chciał sprawdzić, czy sukces pierwszej podróży to nie był szczęśliwy przypadek. Nasłuchiwał uważnie. Łagodny świst wentylacji. Strzępy rozmów, niezrozumiałe. Bicie jego własnego

serca. Żadnego pomruku zasilania, który przenikał te statki, na których był. Na tyle, na ile był w stanie to ocenić, grawitacja była normalna. Kojarzenie faktów, rozpoznawanie wzorów, tworzenie powiązań... powoli jego mózg zaczynał pracować normalnie, choć myśli wydawały się być zatopione w syropie. W organizmie miał jeszcze resztki narkotyków. Zmusił się do koncentracji. Jeżeli to był statek, to nadal znajdował się na powierzchni Ziemi. Ktoś chciał wprawić go w panikę, uznał Sigmund. Ktoś czegoś od niego chciał. Dopóki tego nie uzyskają, prawdopodobnie zostawią go przy życiu. Oni. Odkąd Sigmund sięgał pamięcią, zawsze byli jacyś oni, którymi trzeba się było martwić. Ale nawet formułując tę myśl Sigmund wiedział, że to „zawsze” nie było całkiem poprawnym określeniem... * * * Na początku oni byli dość jednoznaczni: Kzinti. Trzecia Wojna pomiędzy ludźmi a kzinami wybuchła w 2490 roku, roku, w którym Sigmund przyszedł na świat. Miał pięć lat, zanim się dowiedział, kim byli kzinowie – coś jak wyprostowane, pomarańczowe koty, wyższe i znacznie masywniej zbudowane niż ludzie, z gołymi, przypominającymi szczurze, ogonami. Do tego czasu obcy zostali pokonani. Patriarchowie Kzinti

przekazali ludziom dwa światy nadające się do kolonizacji, jako reparacje wojenne. Za życia Sigmunda jeszcze trzy razy zaatakowali ludzkie światy. Te wojny także przegrali. Fafnir był jednym z tych światów, które po trzeciej wojnie przeszły z rąk do rąk. Jego rodzice mieli zamiłowanie do wędrówek i ani śladu agorafobii. Zostawili go pod opieką ciotki i w 2500 pojechali na Fafnir szukać przygód. I jedną znaleźli. W tym roku na Fafnirze wybuchł konflikt pomiędzy ludźmi i pozostałymi tam osadnikami kzinów. Jego rodzice zniknęli w działaniach wojennych, które w oficjalnych archiwach wojen Ludzie-Kzinti dostały tylko numer porządkowy. To był zaledwie „incydent na granicy”. Wszyscy wiedzieli, że kzinowie zjadają swoje ofiary. Tak więc oni, przez długi czas, oznaczali kzinów. Sigmund nienawidził tych szczurokotów i wszyscy to rozumieli. I nienawidził swoich rodziców za to, że go porzucili. Psychologowie powiedzieli jego ciotce, że to normalne. A on nienawidził ciotki za to, że przypominała mu mamę, i za to, że pozwoliła jego mamie i tacie zostawić go u niej. W tym samym roku, w którym zniknęli jego rodzice, w Przestrzeni Ludzkiej pojawili się lalkarze. Trudno było sobie wyobrazić gatunek bardziej różniący się od kzinów. Lalkarze wyglądali jak dwugłowe, trzynogie, bezskrzydłe

strusie. Głowy na tych wygiętych szyjach przypominały mu pacynki ze skarpetek. Mózg, jak powiedziała mu ciocia Susan, był ukryty pod gęstą grzywą między masywnymi ramionami. Więc oni to byli teraz także ci inni obcy, ci wyglądający na bezbronnych nowo przybyli. Sigmund nie wierzył w przypadki. A potem oni zaczęli oznaczać wszystkich obcych – ponieważ jak można kogoś tak naprawdę znać? To właśnie wtedy ciocia Susan zabrała go do psychoterapeuty. Sigmund pamiętał, na jak oszołomioną wyglądała po jego pierwszej sesji. Po tym, jak porozmawiała z terapeutą na osobności. Sigmund pamiętał, że całą noc przepłakała w swojej sypialni. Miał chorobę, czy choroby, których nazwy nie potrafił nawet przeliterować, a co dopiero zrozumieć: osobowość paranoidalną. Monotematyczne urojenie z syndromem błędnej identyfikacji. Nie wiedział, czy wierzy, że wszystko będzie dobrze: że to było uleczalne. Sigmund wierzył jednak w inną pociechę, którą zaoferował cioci Susan doktor Swenson – że paranoja to przypadłość najbardziej błyskotliwych. W swoim czasie Sigmund zrozumiał. Trauma może spowodować stres, który potrafi zachwiać równowagą biochemiczną, co z kolei prowadzi do choroby psychicznej. Dzień i noc przespany w komorze autodoca poprawiającego biochemiczną równowagę jego mózgu. Ale prosta szpryca nie wystarczyła: świadomość, że na

zewnątrz jest świat, który chce cię dopaść, powodowała kolejny stres. Trzy miesiące terapii z doktorem Swensonem wzmocniły paranoidalne zachowania, które juz charakteryzowały Sigmunda. Doktor Swenson miał rację: Sigmund był bardzo bystry. Dosyć bystry, żeby się zorientować, co terapeuta chciał usłyszeć. Dosyć bystry, żeby się nauczyć, które myśli zachowywać dla siebie. * * * Sigmund dygocząc, znów próbował otrząsnąć się z działania narkotyków. Rozmyślanie o starych lękach niczemu nie służyło – zwłaszcza teraz. Musiał się skupić. Zacznijmy od nich. To nie była sprawka kzinów: pomieszczenie było za małe. Kzin by w nim zwariował. Oni czegoś od niego chcieli; to, jak zareaguje, może być jedyną rzeczą, nad którą w tej sytuacji może mieć kontrolę. Kim oni mogli być? Inni mogli w nim widzieć średniego szczebla analityka finansowego w średnim wieku. Biurokratę Narodów Zjednoczonych. Mizantropa ubranego zawsze na czarno w świecie, w którym wszyscy nosili nasycone kolory. Sigmund widział więcej. Wiele lat temu doktor Swenson był znacznie bliżej prawdy, niż sądził. Sigmund był więcej niż błyskotliwy. Był niemal genialny – wewnątrz, gdzie to się naprawdę liczyło. Nie na pokaz.

Kim byli oni? Pewnie to jacyś ludzie, wobec których Sigmund prowadził dochodzenie. To zawężało możliwości. Przekupni urzędnicy w Porcie Kosmicznym Quito? Admin systemu w Centrum Przetwarzania Danych Narodów Zjednoczonych, który po godzinach dorabiał sobie, fałszując tożsamości? Sigmund czuł jednak, że to fałszywy trop. Tu chodziło o inne jego śledztwo: Mafia Trojańska. Gang, którego nazwa powstała od położenia jego bazy w Asteroidach Trojańskich, zajmujący się przemytem wszelkich dóbr, od dzieł sztuki, przez broń, do eksperymentalnych leków. Byli zabójcami do wynajęcia – oraz, częściej, byli straszakiem utrzymującym z dala przedstawicieli władzy. Trudnili się także wymuszeniami, praniem pieniędzy... wszystkim. Żaden inny analityk w Wydziale Śledczym nie chciał ich tknąć. Z pewnością to właśnie oni. Jak było już bardziej problematyczne. Zgadywał, że został „zgarnięty” na deptaku w pobliżu jego domu przez kogoś zaopatrzonego w szybko działający, silny środek nasenny. Zatacza się; jego napastnik, sprawiający wrażenie dobrego samarytanina, pomaga mu dojść do najbliższej kabiny transferowej. Gdzie? Sigmund nie przypuszczał, że może to być gdzieś poza Ziemią. W świecie objętym systemem kabin transportowych błyskawicznie mógł zostać teleportowany wszędzie. A kiedy? Mrugając, żeby wyostrzyć wzrok, Sigmund

uniósł ręce. Bolał go lewy nadgarstek – nie bardzo, ale bolał. Wyświetlacz zegarka był martwy. Wszczepione pod skórę kontrolki wydawały się stopione: maleńkie kuleczki pod kciukiem. Zegar, pogoda, kompas, kalkulator, mapy, wszystkie użyteczne funkcje, do których normalnie miał dostęp od naciśnięcia paznokciem... wszystkie zniknęły. Podejrzewał, że jego implant został usmażony impulsem magnetycznym. To pasowało to programu dezorientacji. Nie byli tacy sprytni, jak im się wydawało. W pokoju nie było żadnych urządzeń sanitarnych, nawet nocnika, a jak dotąd nie chciało mu się sikać. Jego czarny garnitur był czysty, choć pognieciony. Nie, na sto procent, ale Sigmund zgadywał, że został porwany nie więcej, niż kilka godzin temu. Kroki! Zbliżały się wzdłuż korytarza za drzwiami, do których nie miał dostępu. Stanęły otworem. Pojawiła się w nich wysoka, co najmniej dwumetrowa postać. Na poza tym łysej głowie kołysał się wysoki irokez: kita Belterianina. A czy to nie Hektor, najpotężniejszy z Trojan, nosił hełm z grzebieniem z końskiego włosia? To wszystko pasowało do Mafii Trojańskiej. Sigmund zamrugał w niespodziewanie jasnym świetle, nie będąc w stanie dostrzec szczegółów. – Dobrze – powiedział Belterianin. – Widzę, że się obudziłeś. Jest tutaj ktoś, kto chce z tobą rozmawiać.

* * * – Panie Ausfaller, nie wydaje się pan być zaskoczony. Na Sigmunda spłynął niesamowity spokój. – Ktoś musiał zatwierdzić te wszystkie prośby o przydzielenie do innych zadań. Ktoś musiał tolerować jedno bezproduktywne dochodzenie po drugim. – Pański szef – powiedział jego porywacz. – Ktoś musiał zatwierdzać te transfery. Ktoś musiał akceptować ciągłe niepowodzenia departamentu. – Sigmund wlał w te słowa tyle ironii, ile zdołał. – Sir. – Czyli ja. Ben Grimaldi, Generalny Podsekretarz ds. Inspekcji, oparł się wygodnie o ścianę. Jego język ciała przekazywał w jakiś sposób, że dzięki tym oskarżeniom jest łatwiej. Ale Grimaldi by się nie ujawnił, gdyby była jakakolwiek szansa na to, że Sigmund zostanie uwolniony. Grimaldi przerwał przedłużającą się ciszę. – Muszę się dowiedzieć, co wiesz. A co ważniejsze, muszę się dowiedzieć, skąd. Gdy tylko to ujawnię, pomyślał Sigmund, będę martwy. Zmienił pozycję, łańcuchy zaklekotały głucho. Zmiana tematu. – Dlaczego Trojanie? Grimaldi uśmiechnął się bez wesołości. – Wolimy Achillesa. Trojanie przegrali. Asteroidy Trojańskie rozpadły się na dwie grupy, tę

orbitującą w punkcie Lagrange’a L4, 60 stopni przed Jowiszem, i te orbitujące w punkcie L5, 60 stopni za nim. Obóz Grecki i Obóz Trojański, jak czasem je nazywano. Achilles należał do największych asteroid w Obozie Greckim. Oczywiście orbitował tam również Hektor, nazwany tak, zanim zaczęła obowiązywać konwencja nazewnicza... Sigmund uszczypnął się w nogę, desperacko próbując odzyskać jasność myśli. – Jaką dawkę mi podaliście? – zapytał. – Wystarczającą. – Grimaldi spojrzał na swój implant nadgarstkowy. – Wkrótce muszę iść. Twój pobyt tutaj będzie znacznie przyjemniejszy, jeśli odpowiesz na nasze pytania z własnej woli. Może i przyjemniejszy. A ponadto krótszy? Czy kupowanie sobie czasu miało znaczenie? – Dlaczego Trojanie? – A jak myślisz, Ausfaller? Złożyli hojną propozycję w zamian za moją opiekę. Oficjalne analizy nie są dobre dla ich interesów. Jesteś dziwny, Sigmundzie, ale przyznaję, że skuteczny. Uparty. Naprawdę żałuję, bo myślałem, że moglibyśmy cię kupić. Niestety odziedziczyłeś całe góry pieniędzy. Nadal wolisz pracować dla NZ za nędzną pensyjkę. – Grimaldi potrząsnął głową. – Żyjesz jak mnich. Ubierasz się jak mnich. Po co proponować ci pieniądze, skoro nie przejmujesz się bogactwem, które już posiadasz? Aż za wyraźnie widać, że masz zasady.

A więc o to chodziło, to było to wspomnienie, o które walczył Sigmund. Pieniądze. Próbował pozbyć się mgły sprzed oczu. – Być może ja mogę zapłacić tobie. Nagły przebłysk zastanowienia – a potem, wolniej, wyraz przebiegłości na twarzy. – Nadal musiałbyś powiedzieć wszystko, czego się dowiedziałeś o mnie i moich współpracownikach – powiedział Grimaldi. – I szczegółowo o tym, w jaki sposób się o tym dowiedziałeś. Nikomu innemu nie udałoby się odkryć tego, co tobie. – Rozumiem. – Nie próbowałbyś mnie wykiwać, prawda? – zapytał Grimaldi. – Oczywiście, że nie – odparł Sigmund. Grimaldi zatarł ręce; dziwne, ale zapewnienie wydało mu się wystarczające. – Doskonale. Nie będzie żadnych negocjacji. Milion starów, przelanych na konto w Belter, którego numer ci podam. Nie waż się protestować. Wiem, że na to cię stać. Gdy twoje cotygodniowe raporty zaczęły wykazywać postęp, postanowiłem dowiedzieć się czegoś o tobie. Oto nasz układ, panie Ausfaller. Zapłacisz. Powiesz nam wszystko. Potem cię wypuścimy. Nigdy go nie wypuszczą, ale Sigmund działał tak, jakby w to wierzył. I tak ten milion, którego zażądał Grimaldi, był zaledwie ułamkiem tego bogactwa Sigmunda, do którego otwarcie się przyznawał – i nie

było tak, że nie miał komu zostawić tych pieniędzy. W najgorszym razie ta szarada sprawi, że jego ostatnie chwile będą mniej nieprzyjemne. Sigmund podniósł skrępowane ręce. – Za milion starów chcę, żeby mi to zdjęto. Chcę przyjemniejszy pokój. Apartament z łazienką będzie w sam raz. – Zobaczymy, co da się zrobić, gdy na koncie pojawią się środki. Do tego czasu może nocnik. Z kieszeni swojego kombinezonu Grimaldi wyciągnął paralizator soniczny i komputer. Coś niedosłyszalnie wyszeptał do komputera, położył go na podłodze i czubkiem buta przesunął w stronę Sigmunda. Nadał jednak był poza jego zasięgiem. Paralizator był wycelowany w jego kierunku. – Jestem załogowany na anonimowe konto. Wszystkie inne funkcje komunikacyjne są zablokowane. Zaraz po tym, jak moje fundusze zostaną zaksięgowane, prześlę je dalej. – Grimaldi się zaśmiał. – Moi koledzy, jak ci z pewnością wiadomo, znają się na anonimowych przekazach. Moje fundusze. Sigmund powściągnął gniew. – Transfer środków z Banku Ameryki Północnej. – Zaczekał na potwierdzenie próbki głosu. – Numer konta: pięć... cztery... jeden... Mówił powoli i wyraźnie, żeby nie pojawiły się jakieś wątpliwości. Numer konta. Subkonto. Kody dostępu.

Czas odpowiedzi był dobrą nowiną. Nadal był na Ziemi. Paralizator nawet nie drgnął. Będzie miał szczęście, jeżeli uda mu się wypowiedzieć podejrzaną sylabę i nie oberwać. – Cztery... dwa... dziewiątka... Bankowa SI powtórzyła niepewny kod. Grimaldi parsknął z dezaprobatą. Poruszył ostrzegawczo paralizatorem. Sigmund wzruszył ramionami. Klekot. W razie użycia określonego ciągu cyfr bank uzna autoryzację przelewu tylko wtedy, gdy będzie dokonana w czasie rzeczywistym. Wykorzystanie takiego sygnału zablokuje wyłudzenie przelewu. Przecież każda rozsądna osoba skonfigurowałaby konto w taki sposób. Sigmund mógł autoryzować przelew kodem wymuszonym. To zaalarmuje bank, ale co z tego? Pranie pieniędzy było dla Trojan wielkim przemysłem. W ciągu kilku minut po otrzymaniu pieniędzy zostaną one wyprane za pomocą dziesiątek firm satelickich, pozaświatowych rajów podatkowych i innych anonimowych miejsc. Dzięki kodowi wymuszenia nie osiągnie nic. Gdyby celowo wstrzymał przelew, Grimaldi zaraz by się o tym dowiedział – a pytania, które by padły, byłyby znacznie mniej uprzejme. Albo... Doktor Swenson miał rację: Sigmund był paranoikiem. A teraz, pomyślał, zobaczymy, czy jestem

wystarczająco dużym paranoikiem. * * * Sigmundowi nie zdjęto łańcuchów, ale dano mu krzesło, improwizowany nocnik i zatłuszczoną kolbę wypełnioną ciepławą wodą. Za milion gwiazd to powinna być przynajmniej kryształowa szklanka i lód. Grimaldiego długo nie było. Szczegółowe przepytanie Sigmunda zlecił patykowatemu Belterianinowi, którego Sigmund poznał wcześniej. Jego rozmówca się nie przedstawił. Sigmund myślał o nim jako o Astyanaksie: synku Hektora, ciśniętym z murów Troi. Jak syn Achillesa, Sigmund nie chciał więcej królów Troi. Popijając powoli nie zyskał zbyt wiele czasu. Wszystkie przestępstwa prowadziły do uchylania się od płacenia podatków. Sigmund skoncentrował swoje wysiłki na tych tu Trojanach. Metodycznie tropił ślady ukrytych dochodów, nie ignorując najmniejszej poszlaki. Gdy tylko Astyanaks zaczynał wyglądać na zniecierpliwionego Sigmund rzucał przynętę mówiąc, które śledztwo bankowe naprowadziło go na konkretny trop. Kilka razy ta taktyka sprowokowała zaskakująco przenikliwe pytania. Belterianin sam był kimś w rodzaju eksperta w unikaniu podatków. Komputer w kieszeni Astyanaksa zapiszczał na alarm. W korytarzu wybuchło nagłe zamieszanie. Łomot

kroków. Upadające ciała? Nie dający się z niczym pomylić świst sonicznych paralizatorów. Astyanaks upuścił własny paralizator, a zza pasa wyciągnął nóż. Prymitywne, ale skuteczne narzędzie. – Nie rób tego – powiedział Sigmund. – Tylko wszystko pogor... Sapnął z nagłego bólu po uderzeniu w żołądek. Jego koszula i pięść Astyanaksa były jasnoczerwone. Czerwienią życia. – To nic osobistego – powiedział Astyanaks. Gdy Sigmund upadł przez drzwi wbiła się brygada ciężko uzbrojonych żołnierzy ARM. Przy skwierczącym dźwięku paralizatorów, gdy wszystko powlekała ciemność, Sigmund pomyślał: za późno...

2 Sigmund się ocknął. Niewiarygodny ból w trzewiach ustał. Nie miał już więzów na rękach i nogach. Umysł miał czysty i był pełen energii. Wypoczęty. Zadowolony Cholernie go to wystraszyło. Otworzył oczy. Kika centymetrów przed twarzą miał przezroczystą kopułę. Diody świeciły równo, wszystkie na zielono. Był w autodocu. Z odczytów Sigmund dowiedział się, że autodoc wymienił mu serce i część wątroby! I dwa litry krwi, i... – przestał czytać. Uniósł ciężką pokrywę i usiadł, czując ukłucia bólu w klatce piersiowej i brzuchu. Logicznie rzecz biorąc ten ból był tylko w jego głowie, skoro doc twierdził, że jest zdrowy. Mimo to bolało. W pomieszczeniu było chłodno, ale to odczucie mogło być spowodowane tym, że nie miał nic na sobie. Jak zawsze, gdy wychodzi się z autodoca. – Witaj z powrotem. Obrócił głowę. Na jedynym krześle w pokoju siedziała jakaś obca kobieta w szarym kombinezonie. Była szczupła, niemal chuda, ale także bardzo muskularna. Uznał, że obsesyjnie ćwiczy. Właściwie nie była ładna, ale gdyby go nie wystraszyła, uznałby ją za frapującą. Kobieta podniosła się i podała Sigmundowi ubranie,

które wisiało na haczyku na drzwiach. Nie odwróciła wzroku. – Sądzę, że ci się to przyda. Potem powinniśmy porozmawiać. – Gdzie jesteśmy? – zapytał Sigmund. Zamiast się odezwać, machnęła w jego kierunku niebieskim dyskiem. Zamigotał hologram przedstawiający Ziemię i linijka tekstu: Agentka Specjalna Fiona Filip. Wyglądało to na identyfikator ARM. Być może udzieliła mu odpowiedzi. Policja Narodów Zjednoczonych była skromną nazwą dla sił zbrojnych Narodów Zjednoczonych. Niedopowiedzenie wystarczało w momencie, gdy tylko sama wzmianka o ARM powodowała, że ludzie bledli. Wszyscy wiedzieli, że przy pomocy milicji Narody Zjednoczone utrzymują kontrolę, a nie tylko porządek cywilny. Sigmund naciągnął na siebie szpitalną koszulę i wyszedł z autodoca. Wszyscy wiedzieli to, co mieli wiedzieć. Grimaldi? Ludzie, z którymi pracuje Grimaldi? Może cała ta akcja ratunkowa była farsą, Sigmund oberwał po to, żeby wszystko wyglądało wiarygodnie i żeby usłyszeć, co powie tym, których uważał za przedstawicieli władz. Żeby zobaczyć, z kim skontaktuje się w następnej kolejności. – Sigmund, to będzie dla ciebie trudne. Rozumiem to lepiej, niż sądzisz. – kobieta westchnęła. – Zacznijmy

jeszcze raz. Nazywam się Fiona Filip. Przyjaciele mówią na mnie Feather. Pracuję dla ARM – ale nie dla tej jednostki, która cię zwinęła. Wolę unikać noży i pistoletów. Tymi rzeczami można sobie zrobić krzywdę, jak się niedawno przekonałeś. Kiedy zostali przyjaciółmi? – Agentko Filip, gdzie jestem? Jej uśmiech wyglądał nieco fałszywie. Raczej była to jednak kwestia braku praktyki, a nie nieszczerości. – Drużyna SWAT zabrała cię z wewnątrzukładowego transportowca stojącego w Mojave Spaceport. Umierałeś od rany kłutej. Przy okazji byłeś też napompowany serum prawdy. SWAT zawsze zabiera na akcję autodoki. Dowodzący grupą wpakował cię w połowy model i dostarczył do najbliższego biura ARM. Jesteśmy w Los Angeles. Dokładniej w Hollywood, jeśli znasz te okolice. Sigmund pamiętał jak mówił, że nie próbował przechytrzyć Grimaldiego, a ten sukinsyn przyjął to zapewnienie. Serum prawdy to wyjaśniło. Powiedział dokładnie prawdę. Nie próbował przechytrzyć Grimaldiego – on go przechytrzył. Oczywiście, jeśli cokolwiek z tego było prawdziwe. – Chcę, żebyś mi zaufał, a to nie przychodzi ci łatwo, prawda? – Filip odwróciła krzesło i usiadła, elegancko zakładając nogę na nogę. – I tak nie oczekuję odpowiedzi. Jak powiedziałam, rozumiem cię. Będę zadawać pytania, których ty nie masz śmiałości zadać. Na początek, nie jesteś podejrzany. O nic.

W umyśle Sigmunda się gotowało. Poza normalnym po wyjściu z autodoca przypływem energii, czuł się normalnie. To znaczy normalnie jak na niego. Jak to możliwe? – Czyli mogę iść? Błysnęła uśmiechem „wiem coś czego ty nie wiesz”. Ten uśmiech wyglądał naturalnie. – Tak, ale tego nie zrobisz, bo chcesz wiedzieć więcej. Jeżeli Filip była osobą, za którą się podawała, musiała wiedzieć, w jaki sposób wezwał pomoc. Jeżeli nie... to nawet ujawnienie, że wysłał jakiś sygnał mogło się spotkać z karą. W najlepszym razie Mafia Trojańska lepiej by go ukryła. – Umierasz z ciekawości, jak zostałeś uratowany. Bądźmy szczerzy. Sigmund, zastanawiasz się, czy zostałeś uratowany. Roześmiała się, widząc jego zaskoczenie, ale to nie był okrutny śmiech. – W jakiś poważny sposób jesteś całkiem uroczy. Posłuchaj mnie. Gdy zmarli twoi rodzice dostałeś sporo pieniędzy, część ze spadku, część z odszkodowania. Gdy skończyłeś dwadzieścia jeden lat przejąłeś kontrolę nad tymi funduszami. Interesujące jest to, Sigmundzie, co zrobiłeś z tymi pieniędzmi. – Nic – Sigmund zmusił się, żeby mówić spokojnie. Naprawdę podzielił pieniądze między różnym kontami, z czego dwa bezpośrednio były na jego

nazwisko, a reszta została zarejestrowana bardziej subtelnie. Robiąc to, nie złamał żadnych przepisów – z pewnością tego pilnowali – ale kilka, owszem, nagiął. – To mój fundusz na czarną godzinę. Filip pokręciła głową. – Wątpię. Rozdzieliłeś swoje bogactwo w dość niezwykły sposób. Zainicjowałeś więcej audytów badających pranie pieniędzy, niż się wydaje – ucięła jego obiekcje, zanim zdołał zrobić coś poza otworzeniem ust. – Spokojnie. Nie zrobiłeś nic nielegalnego. Niezupełnie. Utrzymywałeś przelewy środków indywidualnych tuż poniżej bankowych progów rejestrowania. A gdy moi koledzy ustalili właściciela wszystkich tych ślepych transakcji zobaczyli, że te pieniądze nawet nie przechodziły z rąk do rąk. Robiąc to, co robisz – przy okazji, jesteś w tym naprawdę dobry – doskonale wiedziałeś, co się stanie. Wiedziałeś, że wzór działań zwróci uwagę na te konta. Sigmund, tworząc te konta narobiłeś sobie mnóstwa kłopotów, bo teraz już będą cały czas obserwowane. Sigmund wzruszył ramionami. Mógł sobie udawać nonszalancję, ale czy nawet teraz czujniki monitorowały bicie jego nowego serca? – Fundusz na czarną godzinę? Najwyraźniej nadeszła ona wczoraj w Mojave – powiedziała Filip. – Z konta, na którym długo nic się nie działo, nagle wychodzi milionowy przelew na konto w raju podatkowym Belter. To uruchomiło wszelkie alarmy. Zastanawiałam się: jeżeli

chciałeś zwrócić na to uwagę, to dlaczego po prostu nie zrobiłeś przelewu, używając kodu przymusowego? Ponieważ kod przymusowy nie wyjaśniłby wystarczająco dużo! Gdyby skoncentrować się na kodzie przymusowym, można by przeoczyć inne rzeczy. Czy to nie było oczywiste? Pokopałam trochę głębiej. Mogłeś użyć któregoś z tych głównych kont. Czy twój wybór miał znaczenie? Banki przydzielają numery kont, ale ich właściciele wybierają własne kody dostępu. Więc sprawdziłam twoje kody dostępu za pomocą oprogramowania szyfrującego. Każde z twoich zabawnych kont miało PIN utworzony z nazwiska jakiegoś wysokiego urzędnika z Wydziału Nadzoru NZ. Zmieniał się PIN, ale nie wzorzec. Poklepała Sigmunda po ramieniu, a on się wzdrygnął. – Ten PIN, o którym mowa, a który pozwolił wypuścić te środki, był opisany jako „Grimaldi”. Gdy autoryzowałeś wypłatę był w Mojave Spaceport. Sigmund nie mógł powstrzymać drżenia. Owinął się ciaśniej koszulą, ale wątpił, żeby się na to nabrała. Więc to jednak była prawda: ARM śledziła ludzi przez system kabin transferowych. Zawsze to podejrzewał. Transfer musiał być jakoś związany z ludźmi, choćby dla wystawiania rachunków. Albo Trojanie byli sprytniejsi, niż podejrzewał. Grimaldi podczas autoryzacji mógł nagrać jego PIN. Jeśli Trojanie rozgryźli jego kod, to teraz mogą go sprawdzać... – Sigmund! Wracaj. – Zaśmiała się, tym razem

dziwnie łagodnie. – Kto poza paranoikiem zastawia pułapki na ARM po to, żeby wskazać ich współpracowników? Wyszedłeś z autodoca tak samo paranoiczny, jak do niego wszedłeś. Widzę to w twoich oczach. Z pewnością to zauważyłeś. Zadajesz sobie pytanie: dlaczego? Siedział sztywno, bojąc się odezwać. Dlaczego autodoc nie zresetował chemii jego mózgu? – I właśnie w tym punkcie zostaliśmy przyjaciółmi, Sigmundzie – powiedziała Filip. – Słyszałeś plotki. Agenci seniorzy ARM to paranoicy. To nam pomaga w pracy. Osiągamy ten stan dzięki chemii. Faszeruje się nas na czas pracy, a potem detoksykuje. To znaczy większość ARM. Ja, podobnie jak ty, jestem świrem od urodzenia. Dostaję prochy, zanim wrócę do domu na weekend. Rzecz w tym, że dziś jest środa. Dzień roboczy. Po swoim nieszczęśliwym wypadku trafiłeś do autodoca. Nasze nie widzą nic szczególnego w schizoidalnej chemii mózgu. To nie jest przypadek, że jesteś równie pokręcony, jak zwykle. Sigmund, właśnie dlatego cię rozumiem. Jesteśmy tacy sami. Chciał w to uwierzyć. Oczywiście, słyszał różne opowieści. Kto nie słyszał? Rzecz w tym... – Sigmund – warknęła – skup się. Myślisz sobie: ARM rozpuszcza plotki, że są bandą paranoików po to, aby cię skłonić do wyznania, że jesteś paranoikiem. Ja też tak sądziłam. Po raz pierwszy, odkąd wyszedł z autodoca, spojrzała