alien231

  • Dokumenty8 928
  • Odsłony429 579
  • Obserwuję270
  • Rozmiar dokumentów21.6 GB
  • Ilość pobrań355 913

Niven, Larry Lerner Edward M_ - 03 -Niszczyciel Swiatow

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Niven, Larry Lerner Edward M_ - 03 -Niszczyciel Swiatow.pdf

alien231 EBooki N NI. NIVEN LARRY. FLOTA ŚWIATÓW.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 93 osób, 51 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 308 stron)

Larry Niven Edward M. Lerner Niszczyciel Światów Destroyer of Worlds Przełożyła Martyna Plisenko

DRAMATIS PERSONAE: LUDZIE: Sigmund Ausfaller - minister obrony Nowej Terry (szef nieoficjalnej służby wywiadowczej); pochodzący z Ziemi Sabrina Gomez-Vanderhoff - gubernator Nowej Terry Eric Huang-Mbeke - bohater ruchu niepodległościowego Nowej Terry; inżynier Alice Jordan - uchodźca z systemu Sol Penelopa Mitchell-Drascovics - rządowy biolog Nowej Terry Kirsten Quinn-Kovacs - bohaterka ruchu niepodległościowego Nowej Terry; genialny matematyk; pilot i nawigator Don Kichote Omar Tanaka-Singh - bohater ruchu niepodległościowego Nowej Terry OBYWATELE/ LALKARZE: Baedeker - inżynier; zhańbiony dawny pracownik General Products Corporation; dobrowolny zesłaniec na Nową Terrę Minerwa - asystent badawczy Baedekera Nessus - zwiadowca Zgody Nike - pierwszy Zgody i przywódca partii Eksperymentalistów Vesta - wiceminister spraw zagranicznych; przywódca Tajnego Dyrektoriatu PAKOWIE: Thssthfok - klimatolog, następnie uchodźca, potem wyrzutek Phssthpok - prowodyr Wojny Bibliotekarzy; pilot statku ratunkowego wysłanego z misją odszukania Zaginionej Kolonii GW’OTH: Ol’t’ro - element umysłu zbiorowego złożonego z szesnastu osobników (tzn. szesnastojednostkowy zespół, Gw’otesht -16) Er’o - fizyk i badacz; umysł prowadzący Ol’t’ro

PROLOG 1 Inteligencja była przereklamowana. Nie, żeby była nieważna, ale przejawiała się w różnych postaciach. Inteligencja pojawia się nagle, nieubłaganie, od najprostszych obserwacji, przez subtelne dygresje, wnikliwe implikacje do głębokiej pewności. Inteligencja obnaża zagrożenia, słabości i możliwości, które czają się wszędzie. Inteligencja rozumie, że inne umysły dochodzą do podobnych wniosków... A niezliczeni rywale natychmiast zareagują. Stanie się protektorem, obudzonym w inteligencji, oznaczało całkowitą utratę niewinności, a wraz z nią możliwość złożenia straży. Ale tutaj, teraz, tak bardzo daleko od domu, sprawy miały się inaczej. Thssthfok stał samotnie na lodowym płaskowyżu, mając na sobie jedynie cienką kamizelę, nałożoną raczej ze względu na kieszenie, niż na ochronę przed zimnem. Jego twarda, zrogowaciała skóra stanowiła wystarczającą ochronę, przynajmniej przez krótki czas. Jego przenośne schronienie stało kilka kroków dalej, a czółno niewiele dalej. Powietrze było czyste i rześkie, i łagodnie przepływało mu przez nozdrza. Ocean tego nieskazitelnego świata tętnił życiem, w większości jednokomórkowym, ale ląd był pusty. Nie było tu żadnych drapieżników, których należałoby się bać. Co do protektorów, tych najbardziej onieśmielających drapieżników, w zasięgu dziesięciu dni podróży był tylko on. Młode i reproduktorzy, których miał chronić Thssthfok, wszystkie znajdowały się na Pakhome, w odległości wykluczającej komunikację. Ich bezpieczeństwo było powierzone rodzinom i zagwarantowane dodatkowo, do pewnego stopnia, przez przetrzymywanie zakładników, obiecane nagrody i koszmarne groźby. Bez tego wszystkiego Thssthfok nigdy nie mógłby przybyć. To byłoby bardzo niefortunne, bo jeśliby ta misja zakończyła się pomyślnie, wszyscy w klanie Rilchuk mogliby się cieszyć z największej możliwej ochrony... Uwolnienia od niekończących się wojen na Pakhome. Poza szumem wiatru słychać było tylko świst potężnych silników elektrycznych, dzięki którym wydobywano próbki z samego jądra planety. W lodowcu zamknięte były fragmenty historii, zapisanej w warstwach lodu, śladach popiołu i mikroskopijnych bąblach uwięzionych gazów.

Thssthfok był tutaj po to, żeby ją odczytać. Koncentracja uwięzionych gazów opowie o zmianach klimatu. Ślady popiołu ujawnią częstotliwość wybuchów wulkanów. Okazjonalne naloty rzadkich metali, takich jak iryd, wskażą na uderzenia dużych meteorytów. Wzory grubości warstw opowiedzą o fluktuacjach poziomu oceanu i pokrywy lodowej całego świata. Te informacje, i szczegółowe obserwacje z niedawno wystrzelonych satelitów, i pomiary parametrów orbitalnych tego świata... razem ujawnią wiele kwestii dotyczących długoterminowej przydatności tej planety. Ten świat oferował znacznie bardziej umiarkowany klimat. Większość tego lądu, odpowiednio przystosowana, mogłaby być równie przyjemna, jak wielkie sawanny, na których wyewoluowali Pakowie - jeśli obecne warunki się utrzymają. Inżynieria planetarna wymagała czasu i ogromnych zasobów. Przeniesienie całego klanu - setek protektorów, wielu tysięcy młodych i reproduktorów - będzie potężnym przedsięwzięciem. Thssthfok przebył sto lat świetlnych, żeby odpowiedzieć na jedno pytanie: jak zmienny był tutaj klimat? Potrzebował próbek jądra, sięgających tak daleko wstecz w czasie, jak tylko się dało. Przewidywania klimatyczne, opierające się wyłącznie na bieżących danych, byłyby tylko zgadywaniem i nie można by na tej podstawie składać losu wszystkiego, co było mu drogie. Lód zdradzi swoje tajemnice, ale lodu nie można było poganiać... I tak, z dala od niebezpieczeństwa, nie dając swoim reproduktorom żadnych wskazówek co do okoliczności, Thssthfok był bezpieczny. Bezpieczny - co nie było możliwe na Pakhome nigdy i nigdzie - nie zważając na świat zewnętrzny. Bezpieczny, mogąc ignorować przeszłość i przyszłość. Bezpieczny, mogąc zanurzyć się, w sposób nieprzystający do protektora, w nieskończonej teraźniejszości. Bezpieczny, mogąc wrócić do czasów sprzed świadomej myśli. Bezpieczny, by marzyć o czasach własnej reprodukcji... *** Thssthfok wspominał. Wspominał polowanie i parzenie się i walkę i badania, zawsze z radością. Pamiętał, że ciekawiło go wszystko, a nie rozumiał prawie niczego. Wspominał swoją dumę z umiejętności zrobienia kilku żałosnych narzędzi: zaostrzonych patyków, kamiennych ubijaków, rzemieni wyciętych ze zwierzęcych skór. Wspominał, jak gapił się w osłupieniu w ogniska. Wspominał rozmowy z rodziną o ile koncepcje możliwe do wyrażenia za pośrednictwem kilkuset chrząknięć i gestów można nazwać rozmową. Świat wówczas był nowy, podniecający i zazwyczaj niemożliwy do wyjaśnienia. Czasami, gdy umierali ludzie, przyczyny były oczywiste: rozszarpanie przez dzikie bestie,

albo upadek ze znacznej wysokości, albo nadzianie się na włócznię. Ale wiele śmierci przychodziło bez ostrzeżenia czy powodu, zostawiając jedynie niepokojące zapachy. Bo wszystko było zapachem: odnajdywanie albo unikanie wrogów; związki rodzinne; szukanie partnera i rozpoznawanie własnych młodych. Pamiętał bogaty, ciepły zapach swojej rodziny. Każda osoba wydzielała unikalną woń, a subtelności tej woni wskazywały pochodzenie. Wtedy nie nazywał się Thssthfok. Nie było żadnych imion, bo imiona nie były potrzebne. Wystarczały zapachy. Zapach był wszystkim, śmierć była wszędzie, a życie... Życie było intensywne. Błyskawice i światło gwiazd, pory roku i pływy, to jak czasami w oddali pojawiały się zwierzęta i tajemnicze istoty (które czasami interweniowały)... wszystko to niezgłębione i cudowne. Cała ta siła oddziaływania i fascynacja, te wspomnienia były nieokreślone. Reproduktor ledwie zanurzał palec w wielkim morzu mądrości. A potem, pewnego dnia, jak to zdarzało się wszystkim reproduktorom, którzy osiągnęli właściwy wiek, węchem wyczuł... Niebiosa. Dla reproduktorów niebiosa były kolejną niejasną koncepcją. Skoro oni rzucali kamieniami i oszczepami, to było oczywiste, że piorunami muszą ciskać znacznie potężniejsze istoty. Kto, jeśli nie bogowie, mógłby nieść przez niebo słońce i księżyc? Kto prócz bogów mógłby stworzyć gwiazdy i rozkazywać fazom księżyca? Być może, jak sądziło wielu, bogowie zstępowali z niebios i przybierali widzialna formę, aby nawiedzać swój lud. To wyjaśniałoby tajemniczych obcych i ich magiczne narzędzia. A skoro niebiosa z pewnością były lepszym miejscem, to wyjaśniałoby, dlaczego tajemniczy obcy pojawiali się tak rzadko. Niebiosa, jak się okazało, nie leżały w niebie. Niebiosa to było drzewo, niewiele większe od krzaka, całkiem zwyczajne, mijane wiele razy, całkowicie znajome. Tamtego dnia wydzielało zapach o mocy, której nie można się było oprzeć. Nagle odkrył, że leży na brzuchu wśród jego korzeni, gołymi rękami kopiąc w skalistej ziemi. Zapach ponaglał go, wołał, nie zważając na zdarte paznokcie, poharataną skórę i krew płynącą mu z dłoni. Musiał znaleźć... Nie wiedział, co takiego. Szaleńczo kopiące palce natknęły się na poskręcany, żółtopomarańczowy korzeń drzewa. Zapach stawał się przytłaczający. Gdy odzyskał świadomość siebie żołądek miał

boleśnie przepełniony. Bezmyślnie przeżuwał coś, co było niemal zbyt włókniste, żeby to zjeść. Leżał na płasko na plecach obok wykopanego korzenia, z którego sterczało kilka szorstkich bulw. Z miejsc, z których najwyraźniej oderwano kolejne bulwy sączył się sok. W jakimś zamglonym zakamarku umysłu wiedział, że bezsilnie przeżuwał właśnie taki guz. Wszędzie czuć było odór, od którego jedna jego część chciała uciec, a druga rozpoznawała w nim jego samego. To, że jego zapach osobniczy mógł się zmienić, było przerażające. Jednak inna jego część z niezwykłą jasnością zauważyła, że ten smród, jeśli odstraszał innych równie mocno, jak jego, był wszystkim, co trzymało z dala jego wrogów. Ten nowy zapach już słabł, zmieniając się w jeszcze inną woń, coś dziwnie dla niego odpowiedniego. Co to mogło być? Co jeszcze się zmieniło? W panice zbadał swoje ciało. Włosy wypadły pasmami, z głowy, piersi i kończyn. Kolana, łokcie i biodra sterczały, magicznie wyrośnięte. Usta wydawały się dziwne, skóra była niemożliwie napięta. Gdy ręką, w której trzymał na wpół zjedzoną bulwę, dotknął z lękiem twarzy, jego wargi i dziąsła zaczęły się stawać jedną całością. Policzki w dotyku przypominały wysuszony rzemień. Poklepał się po piersi, nogach i drugim ramieniu. One także stwardniały. Ze strachem spojrzał na najbardziej intymne części - a one zniknęły! Zawył, a jego udręka została stłumiona przez usta pełne korzenia, który go okaleczył. A jednak... Pomimo bólu, szoku i zdumienia nie mógł nie zauważyć: jego myśli były czyste jak nigdy. Cały czas żuł. *** Gdy do powierzchni zbliżyła się kolejna próbka lodu, brzęczenie maszynerii zmieniło tonację. Thssthfok wrócił do tej teraźniejszości, walcząc z głębokim poczuciem straty. Reproduktorzy czuli. Był wtedy sam wobec ziemi, sam wobec rodziny, z pasją podchodził do każdego doświadczenia. Inteligencja była marnym tego substytutem. Zostało mu tylko jedno uczucie, tym bardziej intensywne, że zastąpiło pozostałe: musi chronić tych, którzy zostali z tyłu. Nie jego młode - te dawno już odeszły, zginęły lub tak jak on, zmieniły się pod wpływem korzenia drzewa życia - ale ich dzieci dzieci dzieci, i jeszcze ich dzieci. Znów musi przeminąć wiele pokoleń, zanim Thssthfok wróci, podczas gdy według czasu pokładowego jego statku, poruszającego się niemal z prędkością światła, minęło

zaledwie sześć lat. On sam postarzał się nawet mniej, podczas hibernacji jego procesy biologiczne mocno zwolniły. Zapach i wspomnienia były nierozerwalnie połączone. Mając w myślach świeżą wizję domu Thssthfok czuł, że sterylne, bezwonne powietrze, omiatające z wiatrem tę lodową połać, przytłacza go. Być może wróci na jakiś czas do głównej bazy ekspedycji, znajdującej się na kontynencie południowym, gdzie pracowali geolodzy i biolodzy. Tam odnajdzie zapachy krewnych, nawet jeśli były to tylko słabe emanacje innych protektorów. Przynajmniej na pokładzie statku były syntetyzowane zapachy. Najlepsze dzieła perfumiarzy bladły przy uderzających do głowy, bogatych zapachach domu i rodziny, ale zawsze to coś. Stłumiony huk obwieścił, że głęboko spod powierzchni wydobyto najnowszą próbkę lodu. Posługując się szczypcami, żeby niczego nie stracić przez kontakt z ciepłymi rękami, Thssthfok wsunął wąski cylinder do czystej torby termoizolacyjnej. Warstwy zostały automatycznie przeskanowane, a rezultaty pojawiły się na monitorze, ale Thssthfok sam zbadał lód. Jeśli chodzi o wzór wyłuskiwany z zanieczyszczeń, żadna maszyna nie mogła się mierzyć z okiem, mózgiem i eonami ewolucji. Bez wysiłku, biorąc poprawkę na sprasowanie wynikające z głębokości, Thssthfok rozmyślał nad warstwami w lodzie. Niektóre były grubsze niż inne, osad w tym miejscu dawał wskazówkę co do obfitości opadów śniegu na świecie. Jednym spojrzeniem ogarnął cykle geologiczne. Na ten świat wpływało słońce, księżyc i sąsiednie planety, każda na swój sposób, każda we własnym rytmie. Stąd zmieniał się kształt jego orbity i nachylenie osi. Przy każdej zmianie światło słoneczne operowało inaczej. Właśnie takie szczegóły składają się na klimat. Tak jak poprzednie próbki, ta także mówiła o epokach lodowcowych. Wiele wyjaśniały zmiany orbity, a warstwy popiołu wulkanicznego całą resztę. Pakhome prawie na pewno będzie się musiał zmierzyć z lodem wcześniej. Jeśli Thssthfok miał rację, to następna epoka lodowcowa nastanie tam długo po jego śmierci. (Jeżeli nie będzie miał szczęścia - zabije go wojna. Większość protektorów zabijała wojna. Walka o zasoby była tym bardziej zajadła). Część Thssthfoka epokę lodowcową - zwłaszcza tę będącą wynikiem zimy nuklearnej - uważała za fascynującą, ale przede wszystkim był protektorem, a dopiero potem klimatologiem. Gdy zagrożona była jego rodzina, zbyt odległa, żeby jej bronić, ta wizja napełniała go lękiem. Wojna jądrowa nawet na małą skalę sprawiłaby, że strefy umiarkowane byłyby niezdatne do życia przez wiele lat. Każda rodzina z tamtych rejonów wyruszyłaby na

podbój, by zdobyć nową przestrzeń życiową dla swoich reproduktorów. Walki o terytoria równikowe byłyby brutalne. Rilchuk, wyspa narodzenia Thssthfoka, jego dom rodzinny, leżała na równiku. Ich ziemia byłaby cenna. Reproduktorzy o niewłaściwym zapachu - jego rodzina! - zostaliby wyrżnięci przez każdego najeźdźcę. Thssthfok pomyślał: muszę znaleźć Nowy Rilchuk, na tej planecie, czy na innej, miejsce, w którym na wiele pokoleń będą się mogli schronić moi potomkowie. Jeśli nie jest już za późno. Tak jak robił to setki razy od wyjścia z hibernacji Thssthfok zdusił ten niepokój. Nie mógł sobie pozwolić na wątpliwości, bo utraciłby wolę życia. Lepiej było nie rozwodzić się nad okolicznościami, których się nie zna. Wrócił do kawałka lodu. Czuł, że to jest ten świat. Im szybciej to udowodni, tym szybciej będzie mógł sprowadzić swoich potomków z... W zapiętej kieszeni kamizeli zaskrzeczało radio. Było nastawione na kanał dowodzenia, a ostry dźwięk był jednoznaczny: wezwanie do natychmiastowego powrotu. Powrót? Thssthfok potrzebował kolejnych próbek, żeby udowodnić, że ten świat jest bezpieczny. Aby zapewnić bezpieczeństwo swoim reproduktorom. Samo odpowiednie spakowanie tych próbek lodu i zwinięcie sprzętu zajmie pół dnia. Wyciągnął radio. - Dowódco, proszę o kolejny dzień. Te próbki... Bphtolnok, dowódca tej misji, znajdowała się w promie na orbicie. To, że była siostrą dziadka Thssthfoka nie dawało mu żadnych przywilejów. W tej misji wszyscy byli spokrewnieni. Bphtolnok przerwała Thssthfokowi. - Masz się znaleźć na pokładzie w ciągu dwóch godzin albo tam zostaniesz. 2 Wezwanie wszystkich z planety wprowadziło kompletny chaos w przedziale cumowniczym. Thssthfok jeszcze zabezpieczał swój prom, gdy znów został wezwany. Przepchnął się przez zatłoczone korytarze, w których słychać było głośne rozmowy i ryk wentylacji. Na pokładzie statku nigdy nie powinno być całej wybudzonej z anabiozy załogi, jednostka nie była do tego przystosowana. Cokolwiek było przyczyną wezwania, takie warunki nie były wskazane. System podtrzymywania życia nie podoła tylu osobom naraz. Niektórzy już teraz musieli stać w kolejkach do kokonów hibernatorów.

Nawet w chwili, gdy Thssthfok przepychał się przez tłum, Nowa Nadzieja przyspieszała. Wszedł do kabiny dowódcy i oprócz Bphtolnok zastał tam czterech ludzi. Trzech, jak dowódca, było wojownikami, noszącymi zaszczytne blizny. Ostatni, jego brat przyrodni Floshftok, był astrofizykiem. Opuszczenie obiecującego świata - kolonii, i to nagłe - a dowódca nie był na mostku. Pilne spotkanie, w którym rolę miała grać strategia, astrofizyka i klimatologia. Każda z tych opcji była niezwykła. Ale wszystkie razem? Mógł być tylko jeden powód: ich reproduktorzy byli w niebezpieczeństwie! Każda wiadomość z Rilchuk była w drodze od kilkuset lat. Pomimo pierwszego od wielu dni zapachu rodziny Thssthfok czuł rozpacz. Protektorzy bez reproduktorów nie mieli celu. Tracili wolę życia i apetyt, często głodzili się na śmierć. A jednak. Bphtolnok przynajmniej wiedziała, co to było za niebezpieczeństwo - i zadziałała zdecydowanie. Czyli mieli jeszcze czas. Niebezpieczeństwo musiało powstać gdzie indziej, nie na Pakhome. Obecność Floshftoka wskazywała na astrofizyczny wymiar zagrożenia: coś wykrytego w oddali. Być może niespodziewany strumień neutrino w pobliskim systemie słonecznym. Albo zbliżające się wygłodniałe pole elektromagnetyczne, albo rozgrzany do białości ślad napędu termojądrowego, ze statku czy czegoś, zmierzające w tym kierunku. Właśnie dlatego w tej ekspedycji brał udział astrofizyk - żeby rozpoznawać odległe zagrożenia wynikające z naturalnych zjawisk. Pak czy obcy, reakcja byłaby taka sama. Jeśli to Pak, to z pewnością był to rywal mający zamiar przejąć ten pierwotny świat, nad którym właśnie unosiła się Nowa Nadzieja. Jeśli to obcy, to jest rywalem potencjalnie. Thssthfok nie interesował się innymi inteligentnymi gatunkami. Ciekawość charakteryzowała reproduktorów, dawno z niej wyrósł. Pakowie czy obcy, intruzi czy sąsiedzi, których zobaczył Floshftok muszą zostać zniszczeni. Wszystko to przemknęło przez umysł Thssthfoka, gdy przechodził przez małą kabinę i zajmował miejsce. Pochylił się lekko, bardzo chcąc się dowiedzieć czegoś więcej. - Podsumowanie - polecił dowódca. Floshftok wywołał hologram sąsiedztwa kosmicznego, poznaczoną pasmami kolorów przestrzeń. Każdy kolor oznaczał inny rodzaj promieniowania. Thssthfok uważnie przyglądał się obrazowi, zbyt rozległemu, żeby być czymś innym, niż osobliwość astronomiczna. Mnóstwo neutrino i blask radiacji pochodzące... od czego?

- Supernowe - podpowiedział Floshftok. Liczba mnoga. Ale ile? Czoło fali nie miało żadnej krzywizny. Czyli wiele supernowych, których fale uderzeniowe po eksplozjach się połączyły. - Jądro galaktyki? - ze zdumieniem powiedział Thssthfok. Im bliżej supernowej była umierająca gwiazda, tym bardziej prawdopodobne... - Reakcja łańcuchowa - zgodził się Floshftok. I tak toczyło się spotkanie, podczas którego padały pojedyncze słowa lub zdania. Reproduktorzy, o których bezpieczeństwo troskał się Thssthfok potrzebowali wielu słów, żeby wyrazić najprostszą koncepcję. Protektorzy wyłapywali znaczenie z najbardziej subtelnych przesłanek, ich umysły pracowały szybciej, niż byliby w stanie ująć to słowami. Na nocnym niebie nad Nowym Rilchukiem nie lśniły żadne supernowe. Floshftok wykrył zbliżające się czoło fali. Połysk promieniowania, obejmującego całe spektrum, musiał pochodzić z pozostałości po gwiazdach wlokących się za neutrinami. Fala uderzeniowa nadciągała z jedną dziesiątą prędkości światła, będzie gruba na tysiące lat świetlnych i wysterylizuje wszystkie światy na swojej drodze. Nic dziwnego, że Nowa Nadzieja wystartowała. Ani wojownik, ani klimatolog, ani astrofizyk nie mogli się mierzyć z eksplodującymi gwiazdami. Rozejrzał się dookoła. Tym razem to jeden z wojowników podsumował dyskusję. Klssthfok, ich najstarszy strateg. - To koniec cykli - powiedział. *** Od milionów lat - od ilu, w zapisach historycznych było zbyt dużo białych plam, żeby określić to precyzyjnie - Pakowie walczyli za swoje rodziny i klany. Wykorzystywano wszelkie możliwe przewagi; wszystkie okropne konsekwencje były usprawiedliwiane. W toku tych działań Pakowie ściągnęli na siebie każdą możliwą katastrofę. Katastrofę ekologiczną. Plagę inżynierii genetycznej. Zimę nuklearną. Bombardowanie z kosmosu. Toksyczne pustynie i radioaktywne pustkowia. Te działania i ich skutki rozciągnęły się na Pakhome, jego asteroidy i skaliste księżyce, a nawet na możliwe do skolonizowania światy krążące wokół pobliskich gwiazd. Podźwignięcie się z każdej takiej zapaści było coraz trudniejsze, dochodzenie do siebie trwało coraz dłużej. Ropa i węgiel występujące na Pakhome dawno zostały zużyte, podobnie jak większość materiałów rozszczepialnych. Nawet deuter i tryt niemal całkowicie zniknęły z morskich wód. Metale częściej pozyskiwano ze starych ruin niż znajdowano rudy w nowych kopalniach. Tylko wiedza - czasami - mogła ulżyć w cierpieniu.

I przyspieszyć kolejną zapaść. Tylko że po sterylizacji świat może się nie podnieść. *** - Jedna, ostateczna katastrofa - powiedział Thssthfok. To dlatego został wezwany. Gdy zbliżała się nieuchronna katastrofa wszyscy protektorzy na Pakhome mieli wspólny cel: uciec wraz ze swoimi reproduktorami. Zasoby, które pozwoliłyby na ewakuowanie całego świata, nie istniały. O tych parę statków kosmicznych i środki, których można by użyć do budowy nowych, rozgorzeje wojna. Będzie wojna o wszystko, co konieczne, by wyposażyć statek. A ponieważ niewątpliwie będzie to ostatnia wojna, to walki będą bezpardonowe. Choćby nawet Nowa Nadzieja osiągnęła prędkość światła, to statek i tak nie zdążyłby dotrzeć na Pakhome wystarczająco wyprzedzając falę uderzeniową. A jednak musieli wrócić po swoich reproduktorów. Z pewnością przybędą w trakcie najbardziej zajadłej ze wszystkich wojen. Żaden żyjący Pak nie widział zimy nuklearnej, a strategowie potrzebowali najlepszych możliwych informacji o warunkach, w których przyjdzie im walczyć. Podczas gdy większa część załogi zbliżający się lot prześpi, Thssthfok będzie analizował warunki, które zastaną po przylocie. Zastanawiał się bezradnie, czy do tego czasu zostaną jeszcze jacyś reproduktorzy do ratowania. 3 Pakhome był udręczonym światem. Niebo było powleczone mętną czernią. Kontynenty zasypane śniegiem. Oceany poznaczone górami lodowymi. Dzień i noc niewiele się różniły: tam, gdzie dym był gęstszy, wszystko było pogrążone w ciemnościach; gdzie indziej na niebie królował blask jądra galaktyki. Na orbicie tego świata unosił się gruz, a do pamiątek po minionych cyklach dołączyły pozostałości po stacjach kosmicznych tej ery. Księżyc, na którym prosperowały kolonie, był poznaczony nowymi kraterami. Czwarta planeta utraciła jeden ze swoich satelitów, jego fragmenty układały się w nowy pierścień. W odległości jednego roku świetlnego unosiły się niedobitki flot pokazując, że niektóre klany zdołały uciec. Większość z ruin była nimi już w czasie przygotowań; walcząc,

by zagarnąć jak najwięcej dla siebie i niszcząc to, czego nie mogli ukraść, żeby nie mogły z tego skorzystać rywalizujące klany. Prom Thssthfoka leciał z maksymalnym przyspieszeniem i znajdował się o trzy dni podróży od Pakhome. Nowa Nadzieja unosiła się o trzy dni lotu stąd, ukryta. Instrumenty promu rejestrowały jedynie pogruchotane skały i bryły lodu: na każdej z nich mógł być umieszczony laser. I tak nic z tym nie mógł zrobić, więc czekając skierował główny teleskop z powrotem na Pakhome. Gdyby protektorzy byli to tego zdolni, Thssthfok by zapłakał. Miejsca, w których niegdyś leżały wspaniałe miasta znaczyły tylko zwęglone ruiny i kolumny unoszącego się wciąż popiołu. Wielka zapora na rzece Lobok została zniszczona; te rzeczy, które nie zostały zmyte do morza teraz pokrywała warstwa lodu. Z niegdyś wielkiej wyspy Rabal został tylko wulkaniczny krater, szokujący na dnie oceanu. Z tak dużej odległości Thssthfok nie potrafił powiedzieć, co wywołało tak straszliwą erupcję, ale w głowie kipiały mu teorie. Starożytny, rozległy kompleks Biblioteki w pobliżu centrum pustyni na biegunie południowym wyglądał na nienaruszony, przynajmniej z daleka. W razie konieczności ucieczki Pakowie opracowywali lepszą broń, a technologia produkcji broni była wiedzą, której żadna rodzina nie zdeponowałaby w Bibliotece. Zbliżające się fale promieniowania nie pozostawią nikogo, kto mógłby skorzystać z długo tu zbieranej wiedzy. Po milionach lat i niezliczonych cyklach wielka skarbnica wiedzy stała się niepotrzebna. *** Biblioteka... Dla wielu protektorów nie posiadających reproduktorów Biblioteka była samym życiem. Tak długo, jak byli w stanie przekonywać samych siebie, że służą dobru wszystkich Paków trzymali swoje apetyty na wodzy i byli w stanie przeżyć swoich potomnych. Dla innych Bibliotekarze byli odrażającymi wynaturzeniami, zbrodniami przeciwko naturze, a sama Biblioteka była przygnębiającym miejscem. Thssthfok pamiętał swoją wizytę w Bibliotece, przed odlotem Nowej Nadziei, gdy przekopywał się przez historyczne zapisy dotyczące klimatu na Pakhome. Każde sklepione przejście nosiło symbol Biblioteki: stylizowaną podwójną spiralę, która reprezentowała życie i cykle. Górna spirala mówiła o obietnicy lepszych czasów, o minionych kryzysach złagodzonych dzięki wiedzy zawartej w Bibliotece. Dolna reprezentowała nieuchronną, kolejną zapaść, na którą musieli być zawsze przygotowani.

Jego praca posuwała się powoli. Większość informacji istniała tylko w postaci pisanego tekstu wybitego na niemal niezniszczalnych metalowych stronicach, których przetrwanie było nadrzędne wobec łatwości użytkowania. Mówiło się, że ani brak elektryczności, ani archaiczny format nie wpływają na aktualność danych - dzięki temu zespół Biblioteki zawsze miał zajęcie, starannie tłumacząc teksty ze starych języków na nowsze. Thssthfok pracował pospiesznie, chcąc już lecieć, przysięgając sobie, że jeśli na jego klan spadnie zły los, to będzie miał tyle przyzwoitości, żeby zniknąć. *** Biblioteka była jedną z niewielu instytucji Paków mających perspektywę wybiegającą poza partykularne interesy klanów. Ostatecznie wszystko inne przeminie. Coś już minęło. Nowa Nadzieja podeszła do swojego systemu w samą porę, żeby ujrzeć zniszczenie ostatniej windy orbitalnej. Struktura była zbyt cienka, żeby ją dostrzec nawet w maksymalnym powiększeniu, ale gdy połowa długiego kabla runęła na ziemię, a blokująca go flota po drugiej stronie została roztrzaskana przez miotającą się swobodnie resztę kabla, nie było wątpliwości co do jej zniszczenia. Gdy wspólni wrogowie zostali odcięci na planecie, floty klanów żyjących w przestrzeni natychmiast zwróciły się przeciwko sobie. Wyspa Rilchuk, niekorzystnie odległa od świeżo skutych lodem ziem, pobłogosławiona niedostatkiem surowców naturalnych, była chwilowo nietknięta. Na wiadomość nadaną szyfrem rodzinnym przyszła odpowiedź z błaganiem o ratunek. Nie było jeszcze za późno. Poza tym, że to było niemożliwe. Trzy lata nieustannej wojny dały rezultaty. Nowa Nadzieja nie mogła samodzielnie ewakuować Rilchuk. Już samo zbliżenie się do Pakhome będzie szaleństwem: jeden statek kosmiczny nie był w stanie sam obronić się przed tymi, którzy chcieliby go przejąć. Ale poza statkiem, który był nie do zastąpienia, załoga miała jeden atut do przehandlowania... *** Radar zasygnalizował, że zbliża się kolejny wahadłowiec. Thssthfok wyłączył wyświetlacz teleskopu. Spodziewał się innych statków: nie tylko klan Rilchuk był pozbawiony opcji ewakuacji. Statki wymieniły kody identyfikacyjne i zetknęły się cumami. Thssthfok czekał, żeby jego gość wszedł na pokład. Pomimo połączonych ze sobą śluz powietrznych obcy miał na sobie kombinezon próżniowy. U pasa wisiało mu urządzenie wyglądające na skaner medyczny.

Równie dobrze mogła to być zamaskowana broń, ale Thssthfok nie poprosił o pozwolenie na jej obejrzenie. Tylko utrata świadomości lub śmierć mogła go powstrzymać przed chronieniem tajemnicy, którą przybył tu handlować, a statek został wyposażony w zabezpieczenie, które na pierwszą anomalię w jego funkcjach życiowych wysadzi reaktor termojądrowy. Biorąc pod uwagę stawkę, jego gość z pewnością musiał się spodziewać podobnych środków ostrożności. Obcy ostrożnie zdjął hełm i obwąchał kabinę. - Qweklothk - przedstawił się. Bez nazwy klanu. Może jedna kropla wody nie różni się od drugiej. Rilchuk miał mocny bukiet, zmieniający się wraz z porami roku, ostry od zapachu morskiej soli. Rilchuk było miejscem, domem, właściwą nazwą klanu. Mieszkaniec komety wystarczy, zdecydował Thssthfok. Qweklothk nie wydzielał najsłabszej nawet aury pokrewieństwa, a pierwszy nowy zapach od lat spowodował, że Thssthfoka przeszły ciarki. Oczywiście nie oczekiwał, że w pasie komet spotka rodzinę, ale węch jest prymitywnym zmysłem, połączonym bezpośrednio z móżdżkiem. Jego umysł i instynkty walczyły. - Qweklothk - powtórzył. To była tylko etykietka, pozbawiona znaczenia, irytująca koncepcja. Thssthfok nie stanowił jedynie arbitralnego zestawu symboli, ale stanowił rdzeń jego osoby: dominujące feromony jego dziadków, reprezentowane dźwiękowo. Dla swojego gościa z pewnością był obcy. - Thssthfok z Rilchuk. - Pokaż mi - powiedział Qweklothk. W małej ładowni wahadłowca znajdował się pojemnik hibernatora. Thssthfoka wybrano do tego spotkania przez to, że nie mógł ujawnić tego, czego nie wiedział: tajemnic hibernatorów. Qweklothk nie spodziewał się niczego innego. Nie zadając żadnych pytań, powoli okrążył pojemnik. Skaner, który teraz wziął do ręki, zahuczał. Porównał odczyty ze swojego urządzenia z wyświetlaczem na panelu kontrolnym pojemnika. Starł szron z jego kopuły i zajrzał do środka. Wewnątrz spoczywała spokojna postać; mając trochę cierpliwości można było dostrzec powolne unoszenie się i opadanie klatki piersiowej. Qweklothk wyjął próbnik z kieszeni kombinezonu. Bez pytania - gdyby Thssthfok tego nie chciał, to by ich tu nie było - Qweklothk uniósł kopułę, żeby pobrać próbkę tkanek. Skaner zaćwierkał z aprobatą.

Nowa Nadzieja w swoją długą podróż nie zabrała reproduktorów. Reproduktor w pojemniku został porwany z odległej kolonii podczas wypadu mającego na celu uzupełnienie zapasów. I tak jego rodzina była równie dobra, co martwa. Pojemnik spowalniał metabolizm, a wraz z nim uwalnianie feromonów, niemal do zera. Stąd, choć jego reproduktor był równie obcy jak Qweklothk, otwarcie pojemnika nie dodawało nic do zapachu... Dopóki Thssthfok jej nie obudził. Udane przywrócenie do życia było kluczowe dla demonstracji. Dla niej Thssthfok i Qweklothk pachnieli równie obco. Przerażony pisk reproduktorki wdarł się w ciszę. Dygotała w pojemniku, jej wzrok przeskakiwał od jednego do drugiego nieznanego protektora. Wiedziała, że jest na ich łasce. Qweklothk szturchał ją i badał, sprawdzając odruchy. Zrobił skan organizmu, gdy leżała. Podniósł ją z pojemnika i postawił na nogach, przeprowadzając więcej badań, gdy trzęsąc się ze strachu, stała. - Do przyjęcia - powiedział Qweklothk. To podsumowywało ich interesy. Odwrócił się do wyjścia. Po namyśle złamał reproduktorce kark. Mieszkańcy komet mieli surowce, żeby budować statki kosmiczne i uciec przez zbliżającym się promieniowaniem, ale to jedynie odsunęłoby ich wyginięcie. Nawet przy prędkości bliskiej prędkości światła i mierzonej czasem na statku, lot ku bezpieczeństwu obrzeży galaktyki byłby epickim przedsięwzięciem. Bez technologii hibernacji większość, a może wszyscy reproduktorzy i dzieci mieszkańców komet nie przetrwaliby wyprawy. Kwatery mieszkalne na statku były nieliczne i surowe. W mniej niebezpiecznych czasach uznano, że hibernacja pozwoli na migrację klanu Rilchuk do nowego domu - świata tak odległego, żeby rywale nie posiadający tej technologii nie mogli tam za nim podążyć. Cóż za ironia, pomyślał Thssthfok, że znaleźli taki świat tylko po to, żeby go porzucić. I że sto lat świetlnych kiedyś wydawało się wielką odległością. Teraz technologia hibernacji mogła ocalić jego linię w inny sposób. Wielu mieszkańców komet w zamian za hibernację zginie, ratując z Rilchuk reproduktorów. *** Armada uniosła się na filarach ognia. Wystartowały promy i statki kosmiczne. Broń promieniowa, rakiety i działa kinetyczne pluły ogniem z każdego pojazdu. Śmiertelnie ugodzone jednostki znikały z nieba, spadając jak kamienie albo wybuchając jak fajerwerki.

Flota ewakuacyjna walczyła, żeby przebić się na wyspę Rilchuk. O oznaczonym czasie statki nadały wcześniej przygotowane sygnały radiowe. Na zabudowanym końcu wyspy protektorzy odpalili broń, by osłonić lądowanie swoich ratowników. Na drugim, niezamieszkanym końcu wyspy, dzieci i reproduktorzy kryli się przed chaosem. Przy dużych stratach po obu stronach statki wrogów przerwały swój atak. Te statki ewakuacyjne, które przetrwały, wciąż nadając rodzinne kody identyfikacyjne, skierowały się ku lądowiskom na niezamieszkanym środku wyspy. W ostatniej chwili zbliżające się statki zmieniły kierunek... Spopielając przebywających na ziemi protektorów Rilchuk. Mieszkańcy komet raczej nie mogli polegać na tym, że protektorzy Rilchuk będą stali spokojnie i patrzyli, jak obcy porywają ich reproduktorów. Thssthfok zrobiłby to samo. Protektorzy zawsze byli zbyteczni, choć sami może by się z tym nie zgodzili. Z pokładu względnie bezpiecznej, odległej Nowej Nadziei Thssthfok obserwował, jak mieszkańcy komet krążą, zagazowują i ładują dzieci i reproduktorów. Teraz byli u nich zakładnikami. Tak samo klan Rilchuk przetrzymywał dużą grupę reproduktorów mieszkańców komet jako gwarancję. Jeden klan potrzebował hibernacji i ekspertyz. Drugi klan potrzebował dodatkowych statków. Osobno z pewnością by zginęli. Razem mieli szansę przetrwać. Thssthfok zastanawiał się, jak długo przetrwa ten sojusz. *** Flota Rilchuk i mieszkańców komet wycofała się w pustkę. Ostatnie spojrzenie Thssthfoka na Pakhome, zanim zniknął za rufą, padło na południową półkulę. Z tej odległości nie było już widać kompleksu Biblioteki. Zapieczętowane, metalowe strony biblioteki przetrwają katastrofę, która wkrótce pochłonie wszystkich, którzy jeszcze zostali na planecie. Thssthfok skierował teleskop Nowej Nadziei ku ramieniu galaktyki, i jeszcze dalej. Ku przyszłości. Jeśli ta flota ją miała.

BLISKA ZAGŁADA 4 Sigmund Ausfaller zawsze wiedział, że umrze w okropny sposób. Dziwna rzecz, zachowywał optymizm. Umarł w okropny sposób - już dwa razy. Jak dotąd. O współczesnej, cudownej medycynie można powiedzieć wiele rzeczy, ale w sumie był zadowolony z tego, jak potoczyły się sprawy. To go też martwiło. Sigmunda otaczał rodzinny chaos. Tak jak jego trzecie życie, szczęście domowe wzięło go przez zaskoczenie. Przez chwilę rozkoszował się zamieszaniem. Hermes był wysoki jak na swój wiek i chudy jak patyk, z gęstwiną ciemnych, kręconych włosów. Tryskał nieskrępowaną energią, z twarzy nie schodził mu figlarny uśmiech, i miał masę kreatywnych usprawiedliwień dla tarapatów, w które zazwyczaj się pakował. Bóg wszystkiego, co związane było ze zręcznością, szybkością i zwinnością okazał się odpowiednim patronem. Ile lat miał syn Sigmunda? Osiem, zgodnie z rachubą Nowej Terry. A na starej Terze, na Ziemi? Nikt tutaj, łącznie z Sigmundem, nie pamiętał jaki długi był ziemski rok. Przynajmniej w przypadku tego wymazanego szczegółu miał niezłe przybliżenie. Pamiętał, że na Ziemi ciąża trwała dziewięć miesięcy z dwunastu. Tutaj, gdzie nie liczono miesięcy, ciąża trwała pięć szóstych roku. To sprawiało, że rok na Nowej Terze miał około dziewięćdziesięciu procent, mniej więcej, zdefiniowanej normy, czyli Hermes miał ledwie siedem standardowych lat. A co robił Hermes, zamiast iść do szkoły? Oczywiście zaczepiał swoją młodszą siostrę. Atena była kolejnym perpetuum mobile. Miała słodką buzię, drobną budowę ciała i delikatne blond włoski. Choć miała dopiero cztery lata, zgodnie z rachubą Nowej Terry, już przejawiała atletyczny wdzięk swojej matki. Atena była przedwcześnie rozwinięta; czas pokaże, czy zdobędzie mądrość pasującą do jej boskiego imienia. Atena, z oczami okrągłymi i niewinnymi, i teatralnie drżącą dolną wargą, odwołała się do matczynej interwencji. Przerażająco dojrzała. Penelopa, znękana i przepracowana, zabawna i mądra walczyła, żeby wszystkich przygotować na nadchodzący dzień. Penny była piękna, z zaróżowionymi policzkami i

migotliwymi, niebieskimi oczami. Fale popielatoblond włosów opadały jej poniżej ramion. Była tak wysoka, jak Sigmund, ale znacznie drobniejsza. Była żoną Sigmunda, jego najlepszą przyjaciółką i kotwicą. Żeby ich chronić, Sigmund zabiłby bez wahania. - Co ze śniadaniem? - spytała Penny. Ton jej głosu pytał, dlaczego po prostu nie syntetyzował ich posiłków. Ponieważ Sigmund wolał gotować. Gotowanie stawiało go w samym centrum domu. - Dwie minuty. Przewrócił omlet denverski, co było wszystkim, co na tym świecie wiedziano o Denver. Włączył toster i nalał sok. - Proszę siadać do stołu. Wraz z Penny wbili w dzieci po kilka kęsów, zanim wyprawili je do szkoły. Penny została wystarczająco długo, żeby podenerwować się ostatnim kryzysem w jej laboratorium i łagodnie zbesztać Sigmunda za to, jak zaprogramował swój kombinezon. Nie tknęła jedzenia, dopóki nie przeprogramował nanowłókna na wzór i fakturę pasującą do jego dostojnej rangi. Poklepała go po ramieniu. - Nie było tak źle, prawda? Przed Nową Terrą i Penelopą Sigmund ubierał się wyłącznie w czerń. Żadnej ostentacji. Ale to było w innych życiach, na innych światach. Nie udało mu się rozszyfrować logiki rządzącej społecznymi przesłankami co do programowalnych ubrań. Jeśli każdy mógł pokazać wszystko za pomocą ubrania... To chyba właśnie dlatego wybór stanowił swoiste oświadczenie. Sigmund uparcie odmawiał zagłębienia się w ten temat. Zasady dotyczące ubioru należały do tych kilku zagadek, które mógł spokojnie zignorować. Oparł się wygodnie i z uśmiechem patrzył, jak Penny zajada. Czy pasiasty wzór na jej ubraniu wskazywał, że prowadzi laboratorium biologiczne, czy też może oznaczał coś innego? Nigdy do końca nie rozumiał jej wyborów i nie przejmował się tym. To, że oboje nosili pastele - hej, jesteśmy parą! - było wszystkim, co miało znaczenie. Sigmund puknął implant nadgarstkowy i spojrzał na godzinę. Dobrze, miał jeszcze kilka minut. - To o co chodzi z tymi krabami? - zapytał. - Były przystosowane do środowiska, w którym występowały przypływy i odpływy. Mieliśmy przypływy i odpływy. A teraz ich nie mamy - zerknęła na swój implant. - To krótka odpowiedź. Pełna jest znacznie dłuższa, a robi się późno. Zapytaj mnie o to wieczorem. To

znaczy, o ile będziesz w domu. Pocałowali się pospiesznie i wyszła. Tak, by chronić swoją rodzinę Sigmund umarłby lub zabił bez wahania. Umarłby lub zabił za swój nowy świat i ludzi, którzy go przyjęli. Gorzej, że codziennie, budząc się, zadawał sobie pytanie, czy to już ten dzień... *** Rozsądek był przereklamowany. Niemal nieskończony wszechświat miał niemal nieskończoną liczbę możliwości, żeby cię zabić. Tę prostą logikę przyjmuje każdy racjonalny umysł i jest stosownie ostrożny. Każdy racjonalny umysł, owszem - ale jednostki nie definiują rozsądku. Robią to grupy. Pośród ludzi respekt dla niemal nieskończonych niebezpieczeństw jakoś zanika. Rozsądek czy szaleństwo? To bardzo różne standardy. Sigmund nie urodził się paranoikiem - niezupełnie. Nie był nim, dopóki, gdy miał dziesięć lat, jego rodzice nie zginęli w działaniach wojennych, które nawet nie osiągnęły poziomu agresji takiego, żeby pojawić się w oficjalnych rejestrach dotyczących wojny między ludźmi a Kzinti. Zginęli w pomniejszym „incydencie na granicy”. Wszyscy wiedzieli, że Kzinti pożerali swoje ofiary. Sigmund czekał na swój czas, trzymał swoje plany w tajemnicy i mówił terapeucie to, co tamten chciał usłyszeć. Przez ponad stulecie trzymał głowę nisko, zastawiał pułapki, organizował obronę, obserwował i czekał. Dopóki... Środki ostrożności, którymi ktoś zdrowy na umyśle gardził jako paranoją, uratowały go. Jako analityk finansowy średniego szczebla, pracujący dla Narodów Zjednoczonych, prowadząc swoje śledztwa natknął się na działania zbrodniczego syndykatu. Prawdopodobnie nie ocalono go wystarczająco szybko - zginął z nożem w sercu - ale policja Narodów Zjednoczonych pojawiła się w porę, żeby go ożywić. Zaalarmowała ich pułapka, którą Sigmund zastawił, rzucając na szalę swój majątek. Wstał z autodoca z sercem należącym do kogoś innego i został mianowany agentem Biura do spraw Obcych. Narody Zjednoczone lubiły paranoików za to, że wszędzie potrafili wywęszyć zagrożenie dla interesów Ziemi. Osiemnaście lat później Sigmund został zabity po raz drugi. Tym razem policja przybyła za późno, żeby zabrać jego ciało. Ktoś jednak Sigmunda uratował: niepostrzeżenie porwał go inny agent, prowokator, który tropił Sigmunda - i vice versa - przez całe lata. Sigmund i Nessus mieli ze sobą więcej wspólnego. Nessus, według standardów swojego gatunku, trójnogich i dwugłowych lalkarzy, także był obłąkany. Zdrowi na umyśle lalkarze byli filozoficznie nastawionymi do życia tchórzami.

Zdrowi na umyśle lalkarze nigdy nie opuszczali domu, ani nie pozwalali, żeby jakiś nielalkarz dowiedział się, gdzie ten dom był. Zdrowi na umyśle lalkarze uciekali przed każdym niebezpieczeństwem - tak jak nawet teraz uciekali przed wybuchającymi w reakcji łańcuchowej supernowymi, które to niebezpieczeństwo niedawno zostało odkryte w jądrze galaktyki. Jako że zdrowi na umyśle lalkarze nigdy nie opuszczali domu, a ich technologia była naprawdę bardzo zaawansowana, zabrali dom ze sobą. Ich flota ewakuacyjna była dosłownie Flotą Światów. I, jak Sigmund dowiedział się zaraz po tym, jak obudził się na Nowej Terze, lalkarze uciekali także przed własną, brudną przeszłością. 5 Sigmund przeszedł wzdłuż centralnego placu Long Pass City. Obejrzał swój cel, skromną, czteropiętrową siedzibę gubernatora. Przepchnął się przez zgiełkliwy tłum. Na placu rosły kępy drzew i krzewów. Popatrzył na okazałe sosny, dęby i topole, na krzaki przystrzyżone ozdobnie w zwierzęce kształty, na... Trzask! Wzrok Sigmunda odruchowo przyciągnęło ostre chrupnięcie i nieoczekiwany ruch. Zobaczył sięgającą mu do ramion plątaninę czerwonych i fioletowych wici. Gdy tak się gapił, wystrzeliła z niej kolejna fioletowa wić. To był obcy jeż, węszący i pożerający obce insekty. Odwrócił wzrok, popatrzył w dół... Żeby u stóp zobaczyć dwie plamy cienia. Znów odwrócił wzrok, spojrzał w górę, na niebo... Gdzie w dwóch równoległych lukach świeciły maleńkie, sztuczne słońca. Blask na wschodzie wskazywał, że zaraz wzejdzie kolejny rząd orbitujących słońc. Z drżeniem Sigmund zmusił się, żeby skierować swoją uwagę z powrotem na plac. Jego towarzysze popatrywali na niego niepewnie. Uświadomił sobie, że gwałtownie stanął w miejscu. Znów zdecydowanie ruszył w stronę budynku siedziby gubernatora. Trzynaście tutejszych lat, a obcość tego świata wciąż potrafiła go zaskoczyć. Jedną z niewielu rzeczy, które Sigmund wiedział o Ziemi było to, że orbitowała wokół gwiazdy - i że na Ziemi rok coś znaczył. Swobodnie przemieszczające się, nadające się do zasiedlenia planety takie, jak Nowa Terra, były wyjątkiem. To, że Nessus wspomnienie dającego życie słońca zostawił nietknięte mogło oznaczać tylko, że ta wiedza nie była kluczem do zlokalizowania Ziemi. Oczywiście, o ile Ziemia była jak Nowa Terra, a wspomnienie Sigmunda o normalnej gwieździe nie zostało mu zaimplementowane jako fałszywy trop...

Miło by było wiedzieć coś na pewno. Swego czasu na spotkanie z gubernator mógł się przenieść ze swojego domu prosto do jej gabinetu. Jak szalone było coś takiego? Dostęp za pomocą dysku transferowego prosto do biura światowego przywódcy! Tutaj wszyscy mieli zaufanie do systemu teleportacji, nieważne, że to lalkarze go zaprojektowali i zainstalowali. Nie mówiąc już o tym, że jeszcze kilka lat temu ludzie na tym świecie byli nieświadomymi niczego niewolnikami, lalkarze ich całkowitymi panami, a ten świat, wówczas jeden z Floty Światów, był znany jako Rezerwat Natury Cztery. A tę florę i faunę chcieli zachowywać lalkarze tutaj, poza enklawą, którą zamieszkiwali ich niewolnicy. To sosny i dęby, a nie purpurowe, jedzące robaki jeże, były tu osobliwościami. Sigmund skończył swój spacer przez plac. Zasalutowali mu uzbrojeni strażnicy stojący przed budynkiem. Dowódca grupy wyciągnął rękę, dłonią do góry, czekając na identyfikację. - Dzień dobry, panie ministrze - powiedział. - Dzień dobry. Wpojenie tej lekcji zajęło lata, ale wszyscy musieli poddawać się identyfikacji. Nawet minister obrony. Nawet gubernator planety we własnej osobie. Sigmund wyjął z kieszeni dysk ID. Przycisnął kciuk do czujnika dotykowego. Pojawił się hologram z jego danymi i podobizną na migoczącym tle Nowej Terry. Za posterunkiem ochrony w holu kłębili się ludzie. Było tam też kilku lalkarzy - choć lalkarz był terminem ziemskim, i tutaj politycznie niepoprawnym. Tutaj nazywali siebie Obywatelami. Po odzyskaniu niepodległości tysiące Obywateli zdecydowało się zostać. Rdzenni Nowi Terranie nie widzieli w tym nic dziwnego: życie poza własnym światem naznaczało Obywatela piętnem niskiego statusu lub wyrzutka, jeśli nie szaleńca. Więc dlaczego nie zacząć nowego życia tutaj? Sigmund miał inne wyjaśnienie. Wielu z tych, którzy zostali, z pewnością było szpiegami. Szpieg czy nie, lalkarza nie można było pomylić z żadną inną istotą. Stał - samice nigdy nie pojawiały się publicznie - na trójnogu z dwóch przednich i masywnej tylnej nogi o skomplikowanej budowie stawów. Pierś przypominała Sigmundowi strusią, tyle że pokrytą skórą, a nie piórami. Dwie wijące się szyje - niejasno przypominające pacynki ze skarpetek, stąd właśnie wziął się ziemski przydomek Obywateli - wyrastały spomiędzy muskularnych ramion. W każdej płaskiej, trójkątnej głowie było ucho, oko i usta. Te usta służyły także jako dłonie, z językiem i guzkowatymi wargami zastępującymi palce. Kościsty garb między

szyjami, porośnięty gęstą grzywą, ukrywał mózg. Poza pasem lub szarfą z kieszeniami lalkarze nie używali ubrań. Tak jak pośród Terran ubrania, status lalkarza określała jego fryzura. Nawet tych kilku lalkarzy w holu prezentowało szeroką skalę warkoczy i loczków, wstążek i klejnotów. Sigmund przesunął oczami po lobby, po ludziach i lalkarzach, i zastanawiał się: którzy z was to szpiedzy? Porucznik skończyła sprawdzać dane i oddała mu jego dysk ID. - Dziękuję, panie ministrze. Asystent czekający tuż za głównym wejściem poprowadził Sigmunda do biura gubernatora. Stali tam kolejni wartownicy. Sigmund, zanim pozwolono mu wejść do środka i sam na sam spotkać się z gubernator, znów pokazał swoją przepustkę. Sabrina Gomez-Vanderhoff wyglądała raczej jak troskliwa babunia, niż jak przywódczyni planety. Jej biuro było spartańskie i ozdabiały je tylko rośliny w donicach - na szczęście wszystkie w kolorze ziemskiej zieleni - i hologramy jej rodziny. Sigmund znał młodszych doradców, którzy mieli bardziej luksusowe biura. Nic dziwnego, że ją lubił. - Dzień dobry, Sigmundzie - powiedziała Sabrina. Tytułów używano tylko przy oficjalnych okazjach albo w towarzystwie młodszych pracowników. Jej spodnie i bluzka dawały po oczach kolorami i deseniami, które niewątpliwie - żeby to naprawdę zrozumieć, potrzebowałby Penny - pasowały do pozycji Sabriny. W jej masywnym pierścieniu płodności połyskiwały cztery małe rubiny i tuzin szmaragdów: symbole dzieci i wnuków. To był świat farmerski, prawie niezaludniony. Małe rodziny były tutaj rzadkością. To także była zmiana w stosunku do Ziemi - ale zmiana radosna. Gestem wskazała na syntetyzer. - Czuj się jak u siebie. - Czarna kawa - powiedział do maszyny, zanim z wykrywaczem podsłuchów zaczął powoli obchodzić jej biuro. - W porządku - uznał. Oboje wiedzieli, że kłamał. Wysoko na ścianie za plecami Sigmunda znajdował się zakratowany wylot otworu wentylacyjnego, z którego był panoramiczny widok na biuro Sabriny. Śruby mocujące kratkę do ściany spełniały podwójną rolę, jako czujniki audiowizualne. Wyprodukowanie pluskiew, o których Sigmund udawał, że ich nie znalazł, było poza możliwościami technologicznymi

Nowej Terry - ale nie lalkarzy. Mając tak doskonałe źródło informacji, agenci lalkarzy mogli pracować mniej sumiennie. Przynajmniej taką nadzieję miał Sigmund. Nie, żeby za bardzo w to wierzył. Zajęli miejsca, Sabrina za swoim biurkiem, żeby dobrze było ją widać w kamerach. - No dobrze, Sigmundzie - powiedziała. - Co dziś mamy strasznego? A co nie było straszne? Ale w zasięgu aparatury podsłuchowej rzadko omawiali naprawdę straszne rzeczy. - Don Kichot jest spóźniony, choć jeszcze nie tak, żeby się denerwować. Wypadek podczas szkolenia w akademii wojskowej. Za wysoki procent usterek w Trzeciej Jednostce Zaopatrzeniowej. - Wypadek? Mam nadzieję, że to nic poważnego. Sigmund nie ściszył głosu. - Straciliśmy młodego człowieka. Kadet ten już wkrótce znajdzie się w miejscu, którego istnienia nie podejrzewają lalkarze ani ich sympatycy: w akademii wywiadu Nowej Terry. Szkole szpiegów. - Przypomnij mi, gdzie tym razem poleciał Don Kichot? - Rutynowa misja, zwiad przed Nową Terrą. Który to świat z kolei leciał przed Flotą Światów. Sigmund podejrzewał, że poprzedni władcy tego świata nie do końca mieli coś przeciwko, żeby Nowa Terra leciała samodzielnie. Lecąc naprzód z całą mocą napędu planetarnego, Nowa Terra służyła im jako piorunochron. Gdyby na ich drodze pojawili się jacyś obcy, to prawdopodobnie zaatakowaliby świat w awangardzie, a nie te, które wlokły się za nim. - Sabrino, to opóźnienie jeszcze o niczym nie świadczy. To nie było żadne opóźnienie. Nie wszystko, co robiły statki zwiadowcze, było przeznaczone do wiadomości lalkarzy, nawet jeśli ci dobrze płacili za raporty, i to w jedynej walucie, która naprawdę się liczyła: w statkach. A te służyły tylko do zastępowania - powolnego - statków zniszczonych podczas bliskiej powodzenia próby odzyskania przez Ognisko zbuntowanego świata farmerskiego. Sigmund zachował spokojny wyraz twarzy, nie pozwalając sobie na okazanie oburzenia. Wiedział jednak, że Sabrina podzielała ten gniew. Krok po kroku Sigmund informował Sabrinę o nowościach w raczkującym przemyślne wojskowym Nowej Terry. Tylko ktoś urodzony poza światem mógł mieć nadzieję na ogarnięcie tych koncepcji, nie mówiąc już o zarządzaniu nimi. A on miał do tego talent.

Kto, poza paranoikiem nie z tego świata w ogóle dostrzegł potrzebę posiadania wojska? Jedynymi planetami w pobliżu były te należące do Floty Światów, których mieszkańcy przewyższali liczebnie Nowych Terran w stosunku niemal miliona do jednego. Ten świat pozostawał wolny ze względu na kaprys lalkarzy. A pośród tych lalkarzy przynajmniej Nessus spodziewał się, że Sigmund - jakoś - będzie chronił interesy Nowych Terran. To dlatego Nessus go tu sprowadził. Bardzo złożona osobowość, ten Nessus. Sigmund wstał. - Ustalenie tych kwestii trochę potrwa - ostrzegł. Co, jak wiedzieli oboje, było kolejnym kłamstwem. Miało służyć wyłącznie usprawiedliwieniu jego kilkudniowej nieobecności - gdy zajmował się swoją prawdziwą pracą. *** Budynek, w którym mieściła się kwatera główna Ministerstwa Obrony nieustannie się zmieniał. Zamieszanie służyło obu stronom. Trwająca budowa stanowiła idealną przykrywkę dla sympatyków lalkarzy, dając im okazje do ukrywania czujników, a najbardziej zaufanemu, wewnętrznemu kręgowi Sigmunda do „przypadkowego” niszczenia lub pozbywania się najbardziej kłopotliwych z tych urządzeń. Pośród organizacji i reorganizacji, musztr i ćwiczeń, przypływów i odpływów kontraktów obronnych, ciągłej budowy, planowania i budżetów... kto niby miałby wykryć środki, które Sigmund wprowadzał tam, gdzie naprawdę były potrzebne? Z biura pani gubernator Sigmund przeszedł przez plac do Ministerstwa Obrony, obok kolejnych ochroniarzy, głęboko na plac budowy, gdzie tymczasowo zainstalowano kilka dysków transferowych, żeby zapewnić dostawy materiałów budowlanych. Ścianki pochłaniające dźwięk i „przypadkowo” ułożone sterty skrzyń osłaniały go przed czyimkolwiek wzrokiem. Wsadził rękę do kieszeni spodni i ścisnął kontroler transportu, wymagający do identyfikacji odcisku kciuka i kodu DNA. Wszedł na jeden z dysków... ... i zszedł z innego, pół kontynentu dalej. Oficjalnie to miejsce nie istniało. Przeznaczone na nie fundusze zostały wyprane w Ministerstwie Obrony. Jego pracownicy figurowali, jeśli w ogóle, w aktach Urzędu do spraw Rolnictwa. Tutejszy dysk transferowy nigdy nie został włączony do żadnej sieci transportowej; tylko kilka kontrolerów transportu uruchamianych na podstawie danych biometrycznych mogło zmusić system, by udzielił dostępu do tej lokalizacji. Kilka osób w zatłoczonym, pozbawionym okien pomieszczeniu zauważyło przybycie Sigmunda. Pomachali mu zdawkowo na powitanie. To byli najlepsi z najlepszych, których

osobiście wybrał i wyszkolił. Minęły lata, odkąd potrzebowali bezpośredniego kierownictwa. To Biuro Analiz Strategicznych naprawdę zajmowało się obroną Nowej Terry. *** Sigmund poświęcił chwilę na zapoznanie się z rutynowymi raportami wywiadowczymi. Siły zbrojne Nowej Terry w większości były na pokaz. Musiały być dość sprawne, żeby nie wzbudzać podejrzeń, po to tylko, żeby utrzymywać zainteresowanie nimi na znośnym poziomie; nie mogły dać nawet najmniejszej wskazówki, że wyrastają na poważną siłę. Przy pierwszej oznace, że Nowa Terra stała się zagrożeniem, lalkarze uderzą. Jedynym, co powstrzymywało ich przed odzyskaniem swojej dawnej kolonii był tak naprawdę strach przed niezadowoleniem Zewnętrznych. Sigmund wykopał wystarczająco dużo tajemnic, żeby wygrywać jeden gatunek przeciwko drugiemu - a wymuszenia były ryzykownym sposobem na życie. Jeżeli Nowa Terra kiedykolwiek miała być naprawdę bezpieczna, musi odnaleźć Ziemię. Z westchnieniem i machnięciem ręki zamknął ostatni plik z raportem. - Jeeves - zawołał. - Tak, sir - odezwał się z brytyjskim akcentem jego komputer. Czasami SI rozumiała Sigmunda lepiej, niż wszyscy, z którymi rozmawiał. I nie bez powodu: Jeeves także przybył z Ziemi. Niemal przed pięciuset laty lalkarze założyli swoją kolonię niewolniczą, używając zamrożonych embrionów z porwanego statku. Po dziś dzień nie wiedział o tym nikt w Przestrzeni Ludzkiej. Aż do niedawna nie wiedział o tym także nikt tutaj. Przez całe pokolenia wmawiano im, że są potomkami ocalonych z dryfującego wraku znalezionego w kosmosie, i że lalkarze byli ich hojnymi dobroczyńcami. Jakże byli szczęśliwymi, wdzięcznymi niewolnikami... Potem lalkarze dowiedzieli się o eksplozji jądra. Kto lepiej od zbytecznych ludzi nadawałby się do misji zwiadowczych przed czołem Floty Światów? Oddanie ludziom statku kosmicznego, nawet pod nadzorem, było błędem. W swoim czasie zwiadowcy Nessusa znaleźli Daleki Strzał, rzekomy wrak statku ich przodków. Nie unosił się w pustce kosmosu; był złożony w ładowni statku lalkarzy, orbitującego wokół innego świata - Rezerwatu Natury. Załamała się cała pajęczyna kłamstw. Większość prawdziwej historii kolonistów leżała ukryta w starej pokładowej SI. Jednakże nawet Jeeves miał dziury w pamięci. Nieszczęsna załoga statku zdołała, pod