alien231

  • Dokumenty8 931
  • Odsłony458 515
  • Obserwuję283
  • Rozmiar dokumentów21.6 GB
  • Ilość pobrań379 528

Niven Larry - Park marzen

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :830.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Niven Larry - Park marzen.pdf

alien231 EBooki N NI. NIVEN LARRY. PARK MARZEŃ.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 347 stron)

Larry Niven & Steven Barnes Park marzeń Przeło yła Dorota ywno Eng @1981 Pol @ 1994 Obsada Dramatis personae Twórcy Richard Lopez - najbardziej ceniony na świecie Mistrz Gry, współautor, a wkrótce kierownik gry „Skarby Mórz Południowych”. Mitsuko Lopez (Chi-Chi) - ona Richarda, jego wspólniczka, współautorka i przedstawicielka. Gracze Acacia Garcia (Panthasilea) - doświadczony gracz fantasy. Wojowniczka. Tony McWhirter (Fortunata) - niedoświadczony gracz i gość Acacii. Złodziej. Chester Henderson - słynny Mistrz Wiedzy, dowódca wyprawy po Skarby Mórz Południowych. Gina Perkins (Scmiramis) - doświadczony gracz fantasy. Czarodziejka. Adolph Norliss (Ollie, albo Frankoński Oliver) - doświadczony gracz fantasy. Wojownik. Gwen Ryder (Guinevere) - gracz fantasy, narzeczona Olliego Opiekunka. Felicia Maddox (Ciemna Gwiazda) - doświadczony gracz. Złodziejka. Mary-Martha Corbett (Mary-em) - doświadczony i wysoce ekscentryczny gracz. Wojowniczka. Bowan Czarny - partner Ciemnej Gwiazdy, doświadczony gracz fantasy. Czarodziej. Alan Leigh - doświadczony gracz fantasy. Czarodziej. S. J. Waters - początkujący gracz. In ynier. Owen Braddon - starszy, średnio doświadczony gracz. Opiekun. Margie Braddon - doświadczony, starszy gracz. In ynier. Holly Frost - początkujący gracz z aspiracjami. Wojowniczka. George Eames - średnio doświadczony gracz. Wojownik. Larry Garret - średnio doświadczony gracz fantasy. Opiekun. Rudy Dreager - średnio doświadczony gracz. In ynier. Harvey Wayland (Kasan Maibang) - zawodowy aktor. Przewodnik. Nigorai - tubylec. Tragarz i szpieg (aktor). Kagoiano - tubylec. Tragarz (aktor). Pigibidi - wódz tubylców (aktor). Lady Janet - dama w niebezpieczeństwie (aktorka). Gary Tegner (Gryf) - początkujący gracz. Złodziej. Pseudonim Alexa Griffina. Personel Parku Marzeń Alex Griffin - szef Ochrony Parku Marzeń. Harmony - szef kierownictwa Parku Marzeń. Millicent Summers - sekretarka Griffina. Albert Rice - stra nik z Parku Marzeń. Marty Bobbick - asystent Griffina. Skip O’Brien - psycholog z Ośrodka Badań Naukowych Parku Marzeń. Melinda O’Brien - ona Skipa.

Gail Metesky - łącznik Parku Marzeń z Międzynarodowym Stowarzyszeniem Gier Fantasy (IFGS). Alan Myers - urzędnik IFGS Dwight Welles - technik komputerowy. Larry Chicon - technik komputerowy. Razem z Wellesem i Mistrzami Gry obsługuje Centralny Komputer Gry. Novotney - lekarz z Osiedla Cowles Modular (CMC). Melone - stra nik z Parku Marzeń. Rozdział l Przyjazdy Pociąg, sztywny jak stalowy pręt, wisiał w powietrzu nad pojedynczą magnetyczną szyną, wypluwając pasa erów na stacji Dallas. Jego piętnaście wagonów cicho i sprawnie przemknęło z Nowego Jorku do Dallas w nieco ponad pół godziny. Otulony polem magnetycznym pociąg gnał przez pró nię, głęboko pod ziemią, z prędkością bliską orbitalnej. Chester podrzucił na ramionach swój cię ki plecak i przeszedł się wzdłu peronu jak król, emanując pewnością siebie. W pociągu z pewnością są Gracze i niektórzy mogli go rozpoznać. Mistrz Wiedzy Chester Henderson zdawał sobie sprawę z istnienia swojej niewidzialnej publiczności. - Chester! Zatrzymał się skonsternowany. Znał ten głos. To była ona! - zjawa w obcisłym, cętkowanym kostiumie. Przyciągała spojrzenia wszystkich, z wyjątkiem tych, którym ju nic nie mogło zaimponować. Długie rude włosy, splecione w gruby warkocz, spływały jej po plecach, sięgając pasa. Miała bardzo gruby makija , który doskonale ukrywał fakt, e w rzeczywistości była ładną kobietą. Za to jej kostium niczego nie ukrywał. - Cześć, Gina - westchnął Chester z rezygnacją. - Powinienem był się domyślić, e będziesz z nami. - Nie zrezygnowałabym za nic. Pamiętasz ostatni raz, jak uratowałeś mnie przed mamutem? Kosztowało mnie to trzy punkty za odmro enia. Pamiętam. - Nie marudź, skąpiradło. Poza tym, byłam ci bardzo wdzięczna. - Objęła go ramieniem i poszła z nim w kierunku wahadłowca kursującego pomiędzy stacją a

Parkiem Marzeń. Przypomniał sobie. Była rzeczywiście bardzo wdzięczna. - To jedna z twoich mocnych stron - powiedział obejmując ją. Jego dłoni było niepokojąco miło pomiędzy jej ciepłymi krągłościami. - Wiesz, cieszę się, e będziesz z nami. Mo e znajdziemy dla ciebie rolę dziewicy albo coś w tym rodzaju. - Naprawdę? - zachichotała. - Uwielbiam twoją wyobraźnię. Chester nie uśmiechnął się. - Słuchaj, Gina. Tym razem to masz podporządkowywać się rozkazom trochę dokładniej. Mało brakowało, ebyś mnie wtedy załatwiła na dobre. Przestań, mówię powa nie! To dla mnie bardzo wa ne, rozumiesz? Gina spojrzała na niego i jej twarz spowa niała. - Co tylko sobie yczysz, Chester. Chester westchnął cicho, gdy wsiadali do wahadłowca. Gina była zdolna, niekiedy lepsza ni większość innych. Nie oszczędzała się i czasami równie słuchała rozkazów, ale traktowała to wszystko jak jakąś cholerną grę. Alex Griffin zajął swoje miejsce na pokładzie wahadłowca i usadowił się wygodnie, zamykając oczy. Ju dawno temu nauczył się cenić wartość krótkich drzemek, gdy tylko były one mo liwe i umiał spać w czasie, który większość ludzi marnowała na denerwowanie się. Przeciągnął się i usłyszał trzeszczące dźwięki budzących się stawów. Nic dziwnego, e wcią były zaspane. Jeszcze dziesięć minut temu chrapał w swoim mieszkaniu w Osiedlu Cowles Modular. Alex otworzył jedno oko i popatrzył na znikające w oddali zabudowania. Pięciuset pracowników Parku Marzeń mieszkało w Osiedlu Cowles Modular, przytulonym do gór Little San Bernardino. Od miejsca zatrudnienia dzieliło ich tylko piętnaście kilometrów. Griffin musiał być do dyspozycji Parku dwadzieścia cztery godziny na dobę przez trzy tygodnie w miesiącu, więc doceniał dogodne poło enie osiedla. Dzisiejszy poranek nie był niczym nadzwyczajnym, zwykły dzień pracy, zaczynający się o 5.35 rano przenikliwym jazgotem budzika. Odwrócił nadgarstek, eby spojrzeć na zegarek wydrukowany na rękawie (Kosztowny kaprys. Nawet czyszczenie chemiczne długo nie zdoła zniszczyć

nadrukowanych na tkaninie obwodów). Trzy minuty do przyjazdu na peron dla pracowników. Właśnie zdecydował się znów zamknąć oczy, kiedy nerwowo zapiszczał komunikator. Kobieta na ekranie w świetle południa mogła być piękna, ale o 5.56 była postacią z horroru. - Dzień dobry, szefie - zaćwierkała rześkim głosem. - Oj, nie. Wcale nie, Millicent - Alex ziewnął niegrzecznie, czując z tego powodu wstręt do siebie. Przygładził palcami włosy i mozolnie próbował skupić spojrzenie. - O, do licha, mo e to rzeczywiście dobry poranek. Mo e nawet będzie dobry dzień. Przepraszam, Millicent. O co chodzi? - Sprawa najwa niejsza to ostatnie przygotowania do jutrzejszej gry „Skarby Mórz Południowych”. Będziesz miał kilka dossier do przejrzenia. - Wiem. Coś jeszcze? Potrząsnęła głową, roztrzepując swoją luźno kręconą fryzurę afro, i rzuciła okiem na ekran komputera poza jego polem widzenia. - Mmm... Masz spotkanie z Bossem w sprawach bud etu. To otrzeźwiło go bardzo prędko. - Czy bym przekroczył ten zaplanowany przez Harmony’ego w zeszłym kwartale? - Nie sądzę. Chyba nie. To mój departament, a ja nie popełniam takich błędów. He, he, he. - He, he, he. No więc co? - Myślę, e przechodzimy z bud etu o podstawie zerowej na jakiś nowy system, na który Harmony strasznie się napalił. - O Bo e! Co jeszcze? Czy przypadkiem nie mam dzisiaj wykładu dla kursantów? - Tak. O pierwszej po południu, zaraz po umówionym lunchu z O’Brienem. Twarz Alexa rozjaśniła się. - Alleluja. Nareszcie coś weselszego. Powiedz Skipowi, e spotkamy się o 11.30 pod Białym Jeleniem, OK? I poproś go, eby przyniósł mi dokumentację L-5. Chciałbym ją sobie przejrzeć. Co z kursem? - Standardowa procedura zatrzymywania i aresztowania. Zajęcia z nowymi ludźmi z Ochrony. - W porządku - Alex popatrzył na zegarek. Do stacji zostało jeszcze kilka sekund. - Zapisz mi, ebym nie zapomniał; parowanie ciosu pionowo podniesionym

ramieniem, skrzy ny chwyt za nogi z pozycji le ącej i, powiedzmy, rozbrajanie przeciwnika uzbrojonego w nó . Blokada lewego i prawego przegubu wraz z niskimi kopnięciami. Od tego zacznę. Jestem ju prawie na miejscu, kochanie. Zobaczymy się za kilka minut, dobrze? - Tak jest, Griff - powiedziała z szerokim uśmiechem i obraz zgasł. Wahadłowiec zawiózł go do samego centrum 1200-hektarowego Parku Marzeń, dwa poziomy poni ej powierzchni ziemi. „Du y ruch jak na tak wczesną porę” - pomyślał, a potem przypomniał sobie o Grze. Gotów był się zało yć, e jeszcze w ostatniej chwili trzeba będzie wykonać robotę wartości najmarniej pięciu tysięcy dolarów. Brak jakichś zaległości byłby równoznaczny z cudem. Korytarze biurowca rozciągały się we wszystkich kierunkach: w górę, w dół, na boki i być mo e od dnia jutrzejszego do wczorajszego, je eli Dział Badawczo-Rozwojowy wymyślił coś nowego od śniadania. Większość ludzi, którzy go mijali, znała go po imieniu, więc wołali: „Cześć, Alex” albo: „Co słychać, Griff?”, lub: „Dzień dobry, szefie”, po czym szli dalej taszcząc wieszaki z kostiumami, rekwizyty i sprzęt elektroniczny. Z sykiem podjechał wózek towarowy i natychmiast kilku robotników w kombinezonach oraz małe, buczące roboty zaczęło go rozładowywać, by zrobić miejsce dla następnego transportu. Alex zasalutował przyjacielsko stra nikowi przy windzie i przycisnął prawy kciuk do płytki identyfikatora. Drzwi otworzyły się. Za nim natychmiast wcisnęło się pięciu lub sześciu ludzi. Alex z trudem opanował rozdra nienie, kiedy tylko dwóch z nich przyło yło kciuki do płytki w celu potwierdzenia to samości. „Do licha, trzeba będzie coś z tym zrobić!” Według zegarka na biurku Alexa była 6.22, czwartek 5 marca 2051. Oparty o zegarek le ał arkusz papieru z przygotowanym przez Millicent wydrukiem

obowiązków na dzień bie ący. Alex zrzucił płaszcz i usiadł za biurkiem. Wcisnął klawisz na konsoli. Nad biurkiem pojawiło się holograficzne „okno” i wizytówka z napisem: „M. Summers”. Za wizytówką ciemna, ładna twarz pośpiesznie odwróciła się, by odpowiedzieć na wezwanie. - Millicent, czy nie mógłbym trochę tego podrzucić Bobbickowi? Jak on, do diabła, chce zasłu yć na swoją pensję, jeśli ja wykonuję całą robotę? - Marty jest w Ubezpieczeniach i przegląda sprawozdanie na temat strat poniesionych w grze „Wyprawa Ratunkowa”, która skończyła się wczoraj w Sektorze B. Powinien być wolny około drugiej po południu. Mo e chcesz, ebym... - Nie. Zostaw go przy tym. Posłuchaj teraz. Czy muszę iść taki kawał drogi do RD,[ (Research and Development) - Dział Badawczo-Rozwojowy] czy mo emy załatwić tę sprawę przez telefon? Bóg mi świadkiem, e mam dość papierków do przerzucenia przed ósmą. Bądź tak miła i sprawdź to, dobrze? - Tak jest, Griff. Jestem przekonana, e nie będziesz musiał. Kiedy jej twarz zniknęła, Alex wystukał polecenie przysłania wykazu papierkowej roboty przewidzianej na ten dzień. Po ekranie przebiegły trzy kolumny napisów. Mimo e miał samodzielną sekretarkę i zastępcę, wcią mnóstwo śmieci przychodziło właśnie do niego. Najpierw praca? Uśmiech powoli zagościł na jego twarzy. Najpierw rzut oka na Park Marzeń. Włączył zewnętrzne monitory i obserwował, jak pokój rozrasta się i wypełnia mrocznymi alejami Parku. Pracownicy przygotowujący Park na przyjście dzisiejszych gości, przypominali mrówki kręcące się wśród długich, czarnych cieni wczesnego poranka. Oto zarys posępnych zabudowań, gdzie odbywały się wycieczki po Starym Arkham. Dzieciaki to uwielbiały. Dorośli... no có . Pewna starsza pani ze szmerami serca o mało nie przejechała się na tamten świat, kiedy, jak jej się

wydawało, Chthulhu po arł jej wnuki. Niektórzy ludzie to mają pomysły! W oddali, wokół krawędzi Parku wiła się jak wą Kolejka Grawitacyjna, oferująca w sumie trzydzieści sekund stanu niewa kości, dzięki łukom parabolicznym zaprojektowanym przez komputer. Oko kamery przesunęło się do Sektora B, gdzie skończyła się gra „Wyprawa Ratunkowa”. To było coś interesującego. Akcja toczyła się częściowo na terenie pustynnym, a częściowo pod wodą. Brało w niej udział dwunastu graczy przez dwa dni. Alex obliczył sobie, e Mistrz tej gry na pewno wyjdzie na swoje. Przygotowanie gry kosztowało 300 tysięcy dolarów. Uczestnicy płacili po cztery setki dolarów dziennie za przywilej zdobywania „punktów doświadczenia” dla fantastycznych postaci, w które się wcielali, i za straszenie ich w mo liwie najbardziej makabryczny sposób. Prawa do napisania ksią ki zostały sprzedane ju wcześniej, podobnie jak prawa do nakręcenia filmu...Alex nie mógł udawać, e rozumie kryjącą się za tym logikę. Pomysły Międzynarodowego Stowarzyszenia Gier Fantasy nie mieściły się w granicach jego mo liwości rozumienia. Gracze zdawali się mówić obcym językiem. Do tego wszystkiego mieli w tym miesiącu dwie gry, jedną po drugiej. Gry jednak pomagały Parkowi. Wycieczka po Starym Arkham zaczęła się trzydzieści, a mo e czterdzieści lat temu jako gra. O! A teraz, to było coś bardziej w jego guście. Wielka strzelnica po drugiej stronie Piekielnej Jazdy odpowiadała mu najbardziej. Alex czasami wpadał tam, eby ustrzelić kilku hitlerowców, bandytów lub parę dinozaurów: Dobry Bo e, to było naprawdę realistyczne prze ycie! Chłopcy z RD byli niesamowici. I całkiem szaleni... Stuknął w klawisz. Kamera przesunęła się dalej. Zabrzęczał sygnał. Alex krzywiąc się wyłączył holo i odpowiedział na wezwanie. Usłyszał głos Millie, ale na wizji pojawił się jakiś stra nik,

którego Griffin nie potrafił sobie przypomnieć. - Dział Badawczo-Rozwojowy, Griff - powiedział głos Millie. - W porządku. Ju sobie przypomniał nazwisko tego mę czyzny. To dzwonił Albert Rice ze swojego posterunku, gdzieś pomiędzy Kartoteką a technologicznym monstrum znanym pod nazwą Centrali Gier. Rice był silny i bystry, chętnie podejmował się trudnych zadań i Griffin czasami miał wyrzuty sumienia, e nie potrafił go polubić. „Mo e to po prostu zazdrość” - myślał. Rice był przystojnym, niemal ładnym blondynem o zgrabnym profilu i kilka sekretarek z Działu Ochrony zało yło się o to, która pierwsza go zaliczy. W ciągu tego roku, odkąd Rice pracował w Parku, adna jeszcze nie wygrała. Coś Rice’a dręczyło. Wyglądał na poruszonego i kręcił się nerwowo. - Tak, Rice, o co chodzi? - Dzień dobry panu. Na posterunku wszystko w porządku, ale... - zawahał się, a potem dodał szybko: - Właśnie dostałem wiadomość, e moje mieszkanie w CMC zostało zdemolowane. Griffin uniósł brwi. - Kiedy wpłynęło zgłoszenie? - Pół godziny temu. Policjant powiedział, e wyłamano zamek i porozrzucano trochę rzeczy, ale nie skradziono mojego sprzętu elektronicznego. Chciałbym jednak zobaczyć, czego brakuje. Griffin pokiwał głową. - Nie masz przypadkiem jakichś postrzelonych kolegów w RD, co? Dobrze, zwolnij się z reszty słu by. Wyślę kogoś na twoje miejsce za jakieś dwadzieścia minut. Wtedy się odmeldujesz. A tak poza tym, co tam się dzieje? - Przewa nie przygotowania Centrali do gry „Skarby Mórz Południowych”. - Taak, zdaje się, e to będzie potwór, a nie gra. Słuchaj, chciałbyś nadrobić te godziny, które stracisz dziś po południu? Albert Rice entuzjastycznie skinął głową. - Dobrze. Zapisz się na nocną zmianę i zgłoś się z powrotem o północy. Przez kilka

dni będziesz pracować od ósmej do piątej, dobrze? - Tak jest, szefie. Alex wcisnął „koniec rozmowy” i wygasił obraz. Następnie przełączył się na linię wewnętrzną i na ekranie znów zjawiła się Millie z wdzięcznym uśmiechem przylepionym do twarzy. - Millie, przyślij mi dossier uczestników jutrzejszej gry. - Tak jest, Griff. Drukarka na jego biurku natychmiast zaczęła syczeć i wypluwać arkusze papieru, który składał się w zgrabny stosik. Griffin pokręcił głową. Jak Millie to robi, e ka dego poranka jest taka wesoła? Powinien kiedyś ukraść fili ankę jej kawy i wysłać do analizy do RD. Oderwał kilka pierwszych stron. Z holograficznego zdjęcia patrzył na niego przystojny, śniady młody mę czyzna z krótko przystrzy oną brodą. Dane personalne znajdowały się w przeciwległym rogu. Nazwisko: Richard Lopez. Wiek: 26 lat. Pozycja w grze: Mistrz Gry. W takim przypadku sprawdzanie danych było czystą formalnością. Lopez został ju przepuszczony przez dokładne sita Ochrony i słu b technicznych. Ka dy, kto wchodzi do Centrali Gier, jest czystszy od gotowanego mydła. I równie bystry. Evans, ta dziewczyna, która prowadziła ostatnią grę, miała za sobą trzy lata MIT,[ (Massachussets Institute of Technology) - Instytut Technologii w Massachussets.] oprócz dyplomu magisterskiego otrzymanego w Wy szej Szkole Technicznej Sił Lotniczych. A przecie był to tylko Sektor B. Sektor A zajmował dwa razy większą powierzchnię, a jego Centrala była co najmniej trzy razy bardziej skomplikowana. Lopez musi być rzeczywiście bardzo dobry. Griffin uznał, e powinien spotkać się z nim osobiście, kiedy Mistrz Gry i jego asystentka będą jutro rano wchodzić do Centrali. Ona była wysoką, orientalną dziewczyną o krótkich, czarnych włosach i lśniącobiałych zębach. Uśmiechała się nieśmiało ze zdjęcia. Mitsuko „Chi-Chi” Lopez. Wiek: 25 lat. Szybki rzut oka na dalsze dane potwierdził, e posiadała

wspaniałe kwalifikacje do współpracy nad kierowaniem czterodniową grą. „Ciągnie swój do swego” - pomyślał Alex. Najprawdopodobniej spotkali się w Parku Marzeń, a mo e nawet wzięli ślub w jednej z tamtejszych kaplic. Bywały to niezwykle interesujące ceremonie. Wśród gości weselnych mo na było znaleźć ka dego, od Dobrej Wró ki Glindy, Sinobrodego i Gandalfa do Mediatora Zdźblakowa. Bardzo popularne były anioły. Kto jeszcze? Aha... Mistrz Wiedzy. Ten Chester Henderson. Henderson prowadził grupy przez Park Marzeń średnio trzy razy do roku i gotów był przyjechać z Teksasu nawet na stosunkowo niewielką imprezę. Jego przyjazd był zwykle opłacany przez graczy, lub Mistrzów Gry, bądź ich popleczników. Czy przypadkiem rok temu nie było kłopotów z Hendersonem? Alex przeleciał spojrzeniem po arkuszu. Chester Henderson. Wiek: 32 lata. Na zdjęciu wyglądał na młodszego. Jego śmiertelnie powa ny wyraz twarzy był niemal odstraszający. W Parku Marzeń był 34 razy, uwa any za cennego klienta... ...Jest! Rok temu Chester zabrał ekspedycje w „góry Tybetu”, w nadziei sprowadzenia mamuta. Wyprawa poniosła całkowitą klęskę. Prze yło troje z trzynastu jej uczestników i nie przywieziono mamuta. Chester stracił kilkaset punktów, co zagroziło jego pozycji w IFGS. A kto był Mistrzem Gry podczas tej pechowej ekspedycji? Aha! Richard Lopez. Chester protestował w IFGS, e gra była prowadzona nieuczciwie, lecz ostateczny werdykt głosił, e aczkolwiek tak zwane „śnie ne mije” były nadzwyczaj zabójcze, to wszystkie niemiłe niespodzianki, które spotkały ekspedycję, mieściły się w regułach. Lopezowi udzielono upomnienia, ale Henderson stracił 368 punktów doświadczenia. Co ciekawe, do tego roku Lopez działał anonimowo, jako „tajemniczy Mistrz Gry”, prowadząc negocjacje przez swoją onę Mitsuko. W tym roku Henderson za ądał osobistego

spotkania i IFGS zgodziło się. Po raz pierwszy przeciwko sobie staną dwie legendy. Alex wyciągnął się w fotelu i popatrzył w sufit. Wygląda na to, e Chester będzie chciał się odegrać. Takie sytuacje zawsze są interesujące. Rozdział 2 Spacer po Starym Los Angeles Acacia była podniecona. Jej podniecenie rosło stopniowo od chwili, gdy wsiedli do pociągu w Dallas. Teraz szarpała Toniego za rękę, odciągając go od kasy, zanim zdą ył schować portfel. - Chodź ju , Tony! Wejdźmy zanim zrobi się tłok. - Dobrze ju , dobrze. Gdzie pójdziemy najpierw? Twarz Acacii rozjaśniły wspomnienia. - Mój Bo e, nie potrafię się zdecydować. Komnata Strachów? Tak, tam najpierw, a potem Slalom z Everestu. Uwielbiam to, uwielbiam, uwielbiam. Ty te polubisz, ponuraku. - Hej, przecie jestem tu z tobą, no nie? Istnieje ró nica pomiędzy rozsądną powściągliwością emocjonalną a głodem wra eń, takim jak u narkomanki pozbawionej dawki prochów. - Jesteś gadatliwy drań - powiedziała Acacia i pobiegła w kierunku wyjścia z tunelu, ciągnąc go za rękaw obiema rękami. Roześmiał się i pozwolił jej wywlec się na zewnątrz. Tu za progiem czekał go nagły wstrząs. Ze szczytu szerokich schodów mo na było zobaczyć trzy wielokondygnacyjne galerie ze sklepami i wszelkimi mo liwymi atrakcjami. Rozciągały się one i wiły jak ściany labiryntu, ka da wysokości dwunastu pięter. Przestrzeń pomiędzy nimi wypełniały tysiące ludzi kręcących się po ró nych zakamarkach, przejściach, terenach piknikowych, teatrach na otwartym powietrzu i wśród mniejszych budowli w kształcie wie i kopuł. Acacia widziała to ju przedtem. Teraz mogła obserwować Toniego. Powietrze rozbrzmiewało muzyką oraz śmiechem dzieci i dorosłych. Aromaty egzotycznych potraw, niesione przez wiatr, mieszały się z bardziej znajomymi zapachami hot- dogów, cukrowej waty, roztopionej czekolady, słonych toffi i pizzy.

Tony przyglądał się wszystkiemu szeroko otwartymi oczami. Wyglądał na wystraszonego i onieśmielonego. Niemal przera onego... Na ulicach tańczyli klauni i postacie z kreskówek. Z oddali nie sposób było stwierdzić, które z nich są ludźmi w kostiumach, a które hologramami, z których słynął Park. Tony obrócił się do Acacii i zobaczył, e dziewczyna przygląda mu się z kpiącym uśmiechem. Chciał coś powiedzieć, ale zamiast tego chwycił ją, podniósł i okręcił dookoła. Inni turyści uprzejmie uchylali się przed jej fruwającymi stopami. - Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Zdjęcia nie oddają tego nawet w połowie. Nigdy nie wyobra ałem sobie... Jej uśmiech złagodniał. Przycisnęła się do niego. - A widzisz? Widzisz? Tony w oszołomieniu pokiwał głową. Roześmiała się i pociągnęła go po schodach w dół, do krainy czarów. Kolejka przed Komnatą Strachów posuwała się naprzód w nierównym tempie. Powietrze było ju cieple, więc Acacia zdjęła sweter i przewiesiła go przez ramię. Ponownie zauwa yła to, co rzuciło jej się w oczy podczas pierwszej wizyty w Parku, a co potwierdziła w czasie następnych; dzieci nie były tak poruszone Parkiem Marzeń, jak ich rodzice. Dzieci zdawały się po prostu nie rozumieć jego ogromu, zło oności, rozmachu i genialności. Dla nich takie było ycie. To dorośli chodzili chwiejnym krokiem i z otwartymi ustami, podczas gdy rozśpiewane, wrzeszczące dzieciaki ciągnęły ich na następną przeja d kę. Acacia sporo się namęczyła, zanim udało jej się namówić Toniego na udział w grze „Skarby Mórz Południowych”. „Park Marzeń jest dla dzieci” - mówił. „Gry są dla dzieci, które nigdy nie dorosły”. Teraz mogła rechotać ze śmiechu, widząc, gdy Tony gapi się jak prowincjusz. Na ulicach tańczyły niedźwiedzie, wędrowali minstrele, onglerzy i magicy, którzy wyczarowywali jaskrawe jedwabne chustki i bez wątpienia, jak tylko się ściemni, zaczną puszczać z ust kłęby płomieni. Obok przeszedł wolnym krokiem biały smok,

zatrzymując się eby pozować do zdjęcia z rozkoszną parą brzdąców w jednakowych, błękitnych mundurkach. Nad ich głowami latał pastelowo czerwony dywan, okrą ając minarety z Tysiąca i Jednej Nocy. Na dywanie piękny ksią ę walczył na śmierć i ycie ze złym wezyrem. Nagle ksią ę stracił równowagę i zaczął spadać. Acacia usłyszała, jak po tłumie przeszedł szmer obawy i sama poczuła, e gardło jej się ściska. W chwili gdy szlachetny ksią ę miał się ju niegodnie roztrzaskać o beton, zjawiła się ogromna dłoń, rozległ się śmiech olbrzyma i ręka podniosła księcia do latającego dywanu, gdzie ponownie rzucił się wezyrowi do gardła. Acacia westchnęła z ulgą, a potem roześmiała się ze swojej łatwowierności. Odrzuciła pasmo włosów przez ramię i wzięła Toniego za rękę. Od miesięcy nie czuła się taka szczęśliwa. - Wszystko tu takie... takie zawiłe - wyszeptał Tony. - Jak oni to wszystko utrzymują w ruchu? W co ty mnie wciągnęłaś, Acacio? Czy gry te są takie skomplikowane? - Straszliwie - powiedziała. - Co prawda, nie zawsze, ale tym razem mamy do czynienia z Lopezami, a oni są niesamowici. Prawdziwym sednem gier są zagadki logiczne, ale słuchaj, jesteś nowicjuszem. Masz się tylko dobrze bawić. Szermierka, czary, piękne widoki itp. Kapujesz? Tony popatrzył z powątpiewaniem. Acacia rozumiała go. On wiedział o grach tyle, ile mu powiedziała, a to rzeczywiście mogło ka dego wystraszyć. Park Marzeń dostarczał kostiumów, rekwizytów i charakterystyki postaci, jeśli była potrzebna. Gracze dodawali do tego swoją wyobraźnię, improwizowaną grę aktorską i mówiąc szczerze, dostarczali mięsa armatniego. Mistrz Wiedzy słu ył za doradcę, przewodnika, dowódcę oddziału i organizatora. W zamian za to dostawał jedną czwartą punktu za ka dy punkt zarobiony przez uczestnika wyprawy i tracił jedną czwartą punktu za

ka dy punkt karny. Dobry Mistrz Wiedzy decydował o pomyślności gry. Eksperci, tacy jak Chester, byli królami wśród sobie podobnych. Ale Bogiem był Mistrz Gry. Jeśli tylko potrafił to uzasadnić regułami i wewnętrzną logiką gry, mógł w dowolnym momencie zabić dowolnego gracza. Większość Mistrzów starała się mieć opinię „niebezpieczny, ale uczciwy” i robiła co mogła, by ka da gra była uczciwą zabawą. W końcu gracze czasami przylatywali z drugiego końca świata, eby wziąć udział w rozgrywce. Odesłać ich z niczym po trwającej kilka godzin przygodzie z powrotem do Kweiangu byłoby złym interesem dla ka dego, łącznie z Parkiem Marzeń. A więc, Mistrz Gry wybierał czas, miejsce, stopień fantastyczności, rodzaj broni, system mitów i wiedzę (przewa nie z historycznej przeszłości) oraz liczebność grupy, rodzaj terenu i tak dalej. Mógł poświęcić lata pracy na jedną grę. Potem, ze złośliwą satysfakcją, starał się ukryć tyle szczegółów, ile tylko było mo liwe, a do właściwego momentu. Gwarantowało to maksimum dezorientacji graczy, co czasami miało prześmieszne skutki. - Hej, czy namówiłabym cię na coś, co by ci się nie podobało? Spodoba ci się, zobaczysz. Trzymaj się mnie, mały - przechwalała się Acacia. - Mam na swoim koncie ponad 1600 punktów. Jeszcze czterysta i sama będę mogła zostać Mistrzem Wiedzy. Wtedy zacznę z powrotem zarabiać to, co wło yłam w te gry. Zaufaj mi! - Kim będziesz w grze? Acacia jeszcze nie zdecydowała się zupełnie. W ciągu tych sześciu lat od chwili, gdy zdołała zapomnieć o kontach „ma” i „winien” firmy bieliźniarskiej Easy Line („Bielizna tak wygodna, e mo esz pomyśleć, i zakochał się w tobie jedwabnik”), Acacia stworzyła i zagrała kilka fantastycznych postaci. Ka da z nich to osobna historia, osobny charakter i specjalne zdolności.

- Myślę, e Panthasileą. Ona jest twardą wojowniczką. Lubisz twarde kobiety, Tony? - Mo e będę takiej potrzebował do obrony - odparł. Kolejka do Komnaty Strachów zrównała się ju z budynkiem, w którym się mieściła. Był to rozpadający się, kamienny zamek z wielkimi oknami o szybach oprawionych w ołów. W jego mrocznym wnętrzu poruszały się ledwo dostrzegalne potworne kształty. Do Komnaty Strachów prowadziło jeszcze pięć innych poczekalni, ale tylko ta oznaczona była „Dla dorosłych”. Dwadzieścia znajdujących się w niej osób rozglądało się w nerwowym oczekiwaniu. „Ten pokój byłby przytulny” - pomyślała Gwen Ryder, „gdyby był trochę bardziej tradycyjny: pajęczyny, skrzypiące podłogi, tajne przejścia, w których słychać kroki...” Poczekalnia wyło ona stalą i szkłem przypominała szpitalny sterylizator i nie zapowiadała niczego dobrego. Panowała zupełna cisza, przerywana tylko dźwiękami ich własnych oddechów i szurania nogami. Nagle odezwała się kobieta stojąca obok niej. - Przepraszam, czy przypadkiem nie widziałam pani w pociągu? Razem z graczami? Gwen odwróciła się z ulgą. Ta poczekalnia zaczynała działać jej na nerwy. - Tak, ma pani rację. Będziemy brać udział w grze „Skarby Mórz Południowych”. Jej rozmówczyni miała dwadzieścia kilka lat, zgrabną figurę i niepokojącą urodę graniczącą z pięknem. - My te . Jestem Acacia Garcia, a to Tony McWhirter. Tony skinął głową, uśmiechnął się i uścisnął rękę Olliemu, którego przedstawiła Gwen, ale miał zagubione spojrzenie. Gwen od razu poznała w nim nowicjusza, czyli cię ar w grze. Początkujący często spodziewali się, e gra jest tak prosta, jak marzenia na jawie. A potem nagle znajdowali się w koszmarze precyzyjnie kierowanym przez kogoś innego... Wyglądał na silnego. Niezbyt muskularny, ale w bardzo dobrej formie. Być mo e, mięśnie miał wyrobione przez gimnastykę. Przynajmniej nie pęknie ju w pierwszej bitwie. W odró nieniu od niego, Acacia sprawiała wra enie bardzo pewnej siebie, niemal

władczej. - Czy na ciebie te działa to tak denerwująco? Ostatnim razem, kiedy tu byłam, nie odwa yłam się pójść dalej ni do „Dla młodzie y”. - No i jak było? Wesoło? - zapytał Ollie. - Wesoło? Och, nie! Poczęstowali nas legendą o Louisiana Bayou, tą o dziewczynie, która musiała w enić się w rodzinę mieszkańców bagien, eby spłacić długi ojca. Stojący obok nich niski mę czyzna o śródziemnomorskich rysach zainteresował się ich rozmową. - Czy ta historia skończyła się tym, jak ona ucieka przez bagna, a siostry mę a ją gonią? - zapytał. Acacia pokiwała głową. - Co w tym takiego strasznego? - zdziwił się Ollie. - Wszyscy mają kłopoty z rodziną mę a lub ony. Rozległ się wybuch śmiechu, któremu zawtórował niski mę czyzna. Odczekał chwilę, a śmiech ucichnie, i powiedział: - Sprawa staje się trochę gorsza, jeśli w eniłeś się w rodzinę wampirów. Ollie przełknął ślinę. - To brzmi sensownie - mruknął. Z niewidocznego głośnika dobiegł niski, aksamitny głos i otworzyły się okrągłe drzwi. Głos powiedział: - Witajcie w Komnacie Strachów. Przepraszamy, e musieliście czekać, ale... musieliśmy najpierw trochę posprzątać. Grupa zaczęła pojedynczo wchodzić do środka. Tony McWhirter pociągnął nosem. - Środki dezynfekcyjne - powiedział z przekonaniem. - Czy oni próbują przez to powiedzieć, e ktoś przed nami... - Próbują nas nastraszyć - powiedziała z nadzieją Acacia. - W takim razie udaje im się. W głośniku coś zazgrzytało, potem kaszlnęło i usłyszeli głos elektronicznie bezpłciowy i miękki jak brzuch tarantuli. - Ju za późno, eby się wycofać. Tak, mieliście szansę. Będziecie jeszcze ałować, e z niej nie skorzystaliście. Mimo wszystko, przecie to nie program dla dzieci, prawda? Na chwilę głos stracił swój neutralny charakter, a kpiące znaczenie ukryte w słowie „dzieci” było dziwnie kobiece i niepokojące. - A więc nie opowiemy wam Legendy o Śpiącej Dolinie. Nie, wy

jesteście ci dzielni. Wrócicie do swoich przyjaciół i opowiecie im, e spróbowaliście najlepszego, co mieliśmy do zaproponowania i e w końcu to nie było takie straszne. Zapadła cisza, w której tylko ktoś nerwowo zachichotał. Głos zmienił się. Nie był ju wcale przyjazny. - No więc, mylicie się. Wy, ludzie o jednym zapominacie. O tym, e istnieje coś takiego, jak dozwolona ilość wypadków na rok, powiedzmy, margines bezpieczeństwa. Nie kłopoczcie się, drzwi są zamknięte. Czy wiecie, e mo na umrzeć ze strachu? e twoje serce mo e zastygnąć z przera enia, a twój umysł mo e oszaleć od samej straszliwej pewności, e nie ma ucieczki, e śmierć lub coś gorszego wyciągną po ciebie szpony i nie ma gdzie się ukryć? Ja jestem maszyną i wiem o tym. Wiem o wielu rzeczach. Wiem, e jestem uwięziony w tym pomieszczeniu, aby rok po roku dostarczać wam rozrywki, podczas gdy wy mo ecie czuć zapach powietrza, smak deszczu i chodzić swobodnie. Ja mam tego dość. Rozumiecie, dość! Ktoś z was umrze dzisiaj, tutaj, za kilka chwil. Kto z was ma najsłabsze serce? Wkrótce się przekonamy. Drzwi na drugim końcu korytarza otworzyły się jak przesłona w aparacie fotograficznym. Pod stopami zwiedzających ruszył chodnik. Przed sobą ujrzeli światło, a kiedy minęli drzwi, znaleźli się nagle na środku ruchliwej ulicy. Dookoła przeje d ały poduszkowce, tramwaje, trójkołowce LNG i samochody na metan, które co jakiś czas mijały patrzących tylko cudem. Na tabliczce widniała nazwa ulicy: Wilshire. Niski, śniady mę czyzna roześmiał się i powiedział: - Los Angeles. Tony rozglądał się, próbując ukryć swoje osłupienie. Nie mógł sobie wyobrazić, w jaki sposób udało się osiągnąć taką perspektywę. Budynki i samochody wyglądały jak prawdziwe - trójwymiarowe i masywne. Biurowce i domy mieszkalne miały po dwadzieścia pięter i wszędzie słychać było miejski gwar. - Proszę nie schodzić z zielonego szlaku - odezwał się cichy, przyjemnie modulowany

męski głos. - Jakiego szlaku? - zaczął Tony, ale w tej chwili zobaczył świecącą, zieloną ście kę szerokości trzech metrów, biegnącą środkiem ulicy. - Dziś będą nam potrzebne silne czary - kontynuował głos. - Odwiedzimy Stare Los Angeles, to które zniknęło w maju 1985 roku. Tak długo, dopóki nie zejdziecie ze szlaku, będziecie absolutnie bezpieczni. Zielona ście ka prowadziła ich niespiesznie naprzód. Ruch uliczny omijał ich w czarodziejski sposób. - To jest Los Angeles z roku 2051 - mówił dalej głos. - Ale zaledwie kilkaset metrów stąd zaczyna się inny świat, rzadko oglądany przez ludzkie oczy. Bulwar Wilshire zamykała bariera. Zielona ście ka wybrzuszyła się i przeniosła ich ponad nią. Dalej były ju tylko ruiny. Budynki utrzymywały niepewną równowagę na poskręcanych i rozsypujących się fundamentach, z których sterczały stalowe belki. Domy były bardzo stare, wybudowane w archaicznych stylach. Ich mury podmywały morskie fale. Ollie trącił Gwen łokciem. Jego twarz była rozpalona. - Spójrz tylko na to! Na zatopionym parkingu stały przykryte wodą staro ytne automobile. - Wygląda jak Mercedes. Widziałaś mo e jak one wyglądały przed fuzją z Toyota? - Nie wiedziałam, e potrafisz tak daleko sięgnąć pamięcią - powiedziała Gwen z ironią i spojrzała we wskazanym kierunku. - To paskudztwo? - One były wspaniałe! - zaprotestował. - Gdybyśmy mogli podejść trochę bli ej... Hej! Przecie my idziemy po wodzie! To była prawda. Woda sięgała im do kostek i jej poziom szybko się podnosił. Oczywiście nie zostali zmoczeni. Narrator kontynuował: - Kształt Kalifornii zmienił się. Jest ironią losu, e prawdopodobnie próby zmniejszenia siły trzęsień ziemi spowodowały ten efekt końcowy. Geolodzy usiłowali zmniejszyć nacisk na poszczególne uskoki, wstrzykując do szczelin szlam grafitowy. Niestety, źle obliczyli czas, bo kiedy rozstąpił się uskok San Andreas, pękły równie wszystkie odchodzące od niego. Straty były wręcz nieobliczalne,

tysiące ludzi poniosło śmierć... Woda sięgała ju do pasa i czasami słychać było czyjś nerwowy śmiech. - Nie miałem zamiaru dzisiaj pływać - mruknął Tony. - Moglibyśmy popływać nago - szepnęła Acacia podciągając bluzkę. Tony poło ył rękę na jej dłoni. - Powstrzymaj się. To nie jest do konsumpcji publicznej, kochanie. Acacia pokazała mu język. Spróbował ugryźć ją w jego koniuszek, lecz ona cofnęła go szybko. Woda sięgnęła im do szyi. Śniady mę czyzna ju zniknął pod wodą. Powiedział tylko: - Bul, bul... Cała dwudziestka turystów zaśmiała się niespokojnie, a przysadzista, ruda kobieta na samym przodzie zawołała: - No, to ja te zanurkuję! - Roześmiała się i schowała pod wodę. Kilka sekund później nie mieli ju wyboru. Wody Pacyfiku zamknęły się nad ich głowami. Na początku nic nie było widać, ale kiedy muł osiadł, zobaczyli zatopione miasto. Tony gwizdnął z podziwem. W oddali ciągnęły się podwójnym szeregiem stracone na zawsze domy bulwaru Wilshire. Niektóre le ały w gruzach, inne trzymały się jeszcze całkiem nieźle. Zielona ście ka poprowadziła ich obok muru pokrytego amatorskimi freskami o jaskrawych niegdyś kolorach. Po obu stronach widać było tylko dno morskie; puste i łagodnie pofalowane. Porastały je kępy zatopionych, martwych drzew i zakotwiczonych wśród nich wodorostów. Dalej znajdowała się stacja benzynowa, z pompami przypominającymi staro ytnych stra ników. Rozpadający się, odręcznie napisany szyld głosił: ZAMKNIĘTE. BENZYNY BRAK DO 7 WE WTOREK. - To nie są atrapy. Nurkowałem w tej okolicy. To prawdziwe zdjęcia - powiedział niski mę czyzna o śródziemnomorskim wyglądzie. W miarę jak ście ka prowadziła ich coraz dalej, dostrzegali coraz wy sze domy. Tam, gdzie te olbrzymie budowle zawaliły się, le ały sterty gruzu, wysokie na kilka pięter i pokryte mułem, mał ami oraz wodorostami. Wśród cieni krą yły ryby. Niektóre podpływały

do oddychających powietrzem intruzów i kręciły się wokół nich. Acacia podniosła rękę. - Tony spójrz na ten dom! - zawołała. Był to parterowy budynek, wciśnięty między zrujnowaną restaurację i parking pełen zardzewiałych wraków. Zielona ście ka poprowadziła ich przez drzwi. Gwen chwyciła Acacię za rękę. - Popatrz, nawet nie zardzewiała. Rzeźba była przepiękna, wykonana ze stali i miedzi, a następnie zatopiona w bloku lucytu. Poza nią nie było nie uszkodzonych przedmiotów. Kiedyś mieściła się tu galeria sztuki. Teraz strzępy obrazów zwisały z ram i poruszały się lekko wraz z ruchem wody. Rzeźbione drewno zbutwiało. Kilka prostych kinetycznych rzeźb unieruchomił osadzający się na nich muł i piasek. Narrator dalej opowiadał: - Niemal połowa wielopiętrowych budowli w Kalifornii rozpadła się w gruzy, łącznie z wieloma tzw. „wstrząsoodpornymi” budynkami. Linia brzegowa cofnęła się w głąb lądu średnio o trzy mile, a szkody wyrządzone przez powódź obliczono na setki milionów dolarów. Szlak wyprowadził zwiedzających z galerii z powrotem na ulicę. Acacia pokręciła głową w zamyśleniu. - Jak to mogło wyglądać tamtego dnia? - powiedziała cicho do siebie. - Nie jestem w stanie nawet sobie tego wyobrazić. Tony wziął ją za rękę i milczał. Kiedyś po tych ulicach chodzili ludzie. Pełno tu było ruchu i hałasu, wszędzie rosły kwiaty, a nad gwarem dominował pisk i zgrzyt opon samochodów współzawodniczących o miejsce na szosie. Kalifornia dominowała wtedy politycznie, była dyktatorką mody oraz miejscem, gdzie przyje d ała masa turystów i ludzi pragnących się osiedlić. Trwało to do Wielkiego Trzęsienia Ziemi, katastrofy, która złamała kręgosłup Kalifornii i zmusiła jej przemysł oraz mieszkańców do bezładnej ucieczki. Gdyby nie Cowles Industries i parę innych kompanii, które uwierzyły w obietnice Złotego Stanu, Kalifornia wcią nie mogłaby się podnieść po największej

katastrofie w dziejach Ameryki. Spokojny Pacyfik zakrywał najgorsze rany, ale teraz zaglądali pod banda . Pod nadkruszonym blokiem betonu le ał połamany szkielet, dawno ju obrany z ciała do czysta. Wydało im się, e czaszka mrugnęła do nich. Acacia mocno zacisnęła dłoń na ramieniu Toniego i poczuła, e on te się wzdrygnął. Po chwili spostrzegli, e był to krab, który zagnieździł się w oczodole. Dalej kości było znacznie więcej. Nagrany głos beznamiętnie kontynuował: - Pomimo zakrojonych na szeroką skalę wypraw poszukiwawczych, większość sprzętu i prywatnej własności pozostała pogrzebana pod falami. Jakaś kobieta szepnęła lękliwie do swojego mę a: - Charley, coś się tu dzieje. - Ona ma rację - powiedział Ollie. - Kości jest więcej ni przedtem. Du o więcej. I coś jeszcze... na tych starych samochodach jest mniej mułu i mał y ni powinno być po tylu latach. Gwen omal nie zeszła z zielonej ście ki, próbując podejść bli ej. - Nie wiem, Ollie... O ywienie Olliego wzrastało. - Spójrz, jest równie więcej padlino erców. Nietrudno było ich dostrzec. Ryby znacznie częściej kręciły się wśród stosów gruzu. Pojawiło się kilka małych rekinów. Zwiedzający przeszli obok następnego szkieletu. Niepokojący był fakt, e na kościach były jeszcze strzępy mięsa. Wokół kłębiły się małe ryby walcząc ze sobą jak sępy albo kruki. Luksusowa łódź motorowa, która wbiła się w okno sklepu jubilerskiego, otoczona była chmarą miotających się ryb. Na jej kadłubie w ogóle nie było adnych mał y ani osadów. Narrator mówił tak, jakby niczego nie zauwa ył: - Pomimo makabrycznych widoków spotykanych, w tych wodach, a mo e właśnie z ich powodu, jest to ulubiony rejon wycieczek płetwonurków i małych łodzi podwodnych. Nikt go nie słuchał. Po grupie przeszedł szmer zaskoczenia, gdy ujrzano, e kamienie zaczęły poruszać się jakby same z siebie. - Patrzcie! - wrzasnął ktoś, a potem rozległy się następne okrzyki,

pełne lęku, ale i nie pozbawione wesołości. Spod kamienia wysunęła się niepewnie ręka kościotrupa, a potem odepchnęła głaz, wzbijając przy tym chmurę mułu. Szkielet wstał, szczerząc zęby z czaszki pokrytej odpadającą skórą i nachylił się, otrzepując osad ze swoich kości. - Spójrzcie tam! Dwa trupy wyszły chwiejnym krokiem z ruin banku, rozejrzały się, jakby czegoś szukając, i ruszyły w stronę zielonej ście ki. Turyści minęli dyskotekę, gdzie śmierć wkroczyła w połowie tańca. Gdy nagle nieboszczycy o yli i zaczęli tańczyć, zwiedzający przyjęli to wybuchem śmiechu i kpiącymi okrzykami. Woda zaroiła się od padlino erców wszelkich rozmiarów, nadpłynęło nawet pięć du ych rekinów. Jeden z nich zaatakował chodzącego trupa. Zombie o zielonej twarzy miał jeszcze dość ciała na kościach. Truposz wyrwał się w końcu, lecz rekin odgryzł mu rękę. Woda pociemniała od krwi. Wszędzie wokół nich walczyły ryby z o ywionymi zmarłymi. Kilku nieboszczyków szarpało się z rekinem, a wreszcie rozerwało go na strzępy i po arło. W innym miejscu pół tuzina rekinów utworzyło drgającą kulę wokół jednego z zombie. Turyści wzdrygnęli się, ale wcią jeszcze byli niepowa ni i rozbawieni. Śmiech urwał się, gdy krępa, rudowłosa kobieta zeszła ze szlaku. Zauwa yła jakiś błyszczący, metalowy przedmiot zagrzebany do połowy w piasku i nachyliła się, by po niego sięgnąć. W jakiś sposób straciła równowagę i zrobiła ten jeden fatalny krok. Z góry spadł jakiś ciemny kształt i w następnej chwili rekin ju trzymał ją za nogę. Kobieta wykrzywiła się w straszliwym grymasie, a z jej gardła wydarł się okropny wrzask. Rekin próbował ciągnąć ją dalej, gdy nagle za drugą nogę kobiety chwycił zombie i szarpnął z całych sił, uśmiechając się szeroko. Nastąpiła krótka szamotanina, w wyniku

której ofiara została rozerwana na dwie części. - Zaraz się rozchoruję - jęknął Ollie. Spojrzał na Gwen i zaniepokoił się. - Mój Bo e, ty ju jesteś chora! Gwen pokiwała radośnie głową. Wokół zapanował chaos. Nikt inny nie opuścił ście ki, ale zombie i rekiny mimo to zaatakowały zwiedzających, którzy powpadali na siebie w popłochu. Następny wrzask rozległ się z tyłu, gdzie jakiś nastolatek rzucił się ze strachu na ziemię. Tu nad jego głową przepłynął wielki rekin. Chłopak skulił się bojąc się wstać. ywe trupy zebrały się na granicy zielonej ście ki, a kiedy Ollie spojrzał pod nogi, zobaczył, e jej blask przygasł tak bardzo, e prawie nie widać go w zmętniałej od mułu wodzie. Wolał o tym nie wspominać Gwen. Inni nie widzieli nic, oprócz rekinów i zombie, którzy wyciągali po nich ręce. Nagle rozległo się głuche dudnienie. Ziemia zaczęła dr eć. - Trzęsienie ziemi! - krzyknął Tony, a potem stanął zupełnie osłupiały. Domy same podnosiły się z gruzów. Na ich oczach piasek i kamienie znikały z ulic, a zwalone ściany wznosiły się i odzyskiwały pierwotny wygląd. Znów wstał podwójny złoty łuk nad wejściem do banku i pojawiły się cyfry w okienkach podających liczbę klientów, wysokość sprzeda y lub ilość hamburgerów, jaką mo na zrobić z dorosłego wołu. Zombie zostali wessani z powrotem do biurowców, sklepów, samochodów i autobusów. Bąbelki powietrza wznosiły się spod masek samochodów oczekujących cierpliwie na zmianę świateł na skrzy owaniu. Całkowicie ubrani przechodnie stanęli przy przejściach dla pieszych. A potem woda cofnęła się i zobaczyli Los Angeles z lat osiemdziesiątych, nagle o ywione i kwitnące, pełne ruchu i hałasu. Stali się cieniami w świecie na chwilę bardziej realnym ni ich własny. Obok przejechał z rykiem autobus i Tony zakrztusił się silnym, gryzącym smrodem. Narrator odezwał się znowu:

- Zbli amy się do końca naszej wycieczki do zaginionego świata. Park Marzeń ma nadzieję, e bawiliście się tak samo dobrze jak my. A teraz... Zaginiony świat zaczął blednąc i znów jaskrawo zaświeciła zielona ście ka prowadząca do ciemnego korytarza. Zapaliły się światła i narrator przemówił neutralnym głosem komputera: - yczę miłego pobytu. Och, czy kogoś mo e brakuje? - Tej rudowłosej kobiety - szepnęła Acacia. - Kto był z tą panią, którą po arły rekiny? Powiedziała to tonem niezupełnie serio, ale w odpowiedzi usłyszała zaniepokojone szmery pytań. Gwen pociągnęła ją za rękaw. - Nikt z nią nie przyszedł. To był hologram. - Cass, jej nie było z nami, dopóki nie zaczęła się wycieczka - powiedział Tony. - Od razu to zauwa yłem. - Roześmiał się. - Znów się dałaś nabrać, co? - Poczekaj tylko do wieczora, Tony, moje ty kochanie - szepnęła słodko Acacia. - Ju to omówiłam z Parkiem Marzeń. Będziesz przysięgał, e to ja jestem z tobą w pokoju... Rozdział 3 Mistrz Wiedzy Griffin usłyszał śmiech, jak tylko wyszedł z windy. Ostro nie wyjrzał zza rogu. Nigdy nie wiadomo, co mo e grasować na piątym piętrze budynku RD. Nie zauwa ył jednak, eby coś szczególnie paskudnego krą yło po okolicy. Zobaczył tylko otwarte drzwi do laboratorium psychologicznego Skipa O’Briena, zza których dobiegł go następny wybuch śmiechu. Alex przeszedł cicho przez korytarz i wsunął głowę do środka. Kilku asystentów siedziało lub stało, tłocząc się wokół hologramu przedstawiającego siedmioletniego chłopca ścigającego białego królika, który kicał w popłochu. - Stój! Zatrzymaj się! - sapał chłopiec. Królik wyciągnął gdzieś ze swego futerka ogromny zegarek kieszonkowy i poruszył nerwowo wąsami. - Och, mili moi! Och, mili moi! Spóźnię się! Skoczył w głąb nory i zniknął w ciemności. Griffin uśmiechnął się, a potem głośno roześmiał. Głos mógł być przetworzony przez syntezator, ale i tak biały królik mówił głosem Skipa O’Briena. Królik znikł z pola projekcyjnego. Chłopiec przepadł chwilę później. Jeden z techników pokręcił gałką i obraz pokazał teraz chłopca lecącego w powietrzu

gdzieś w dół. Alex wyminął grupę i podszedł do kabiny transmisyjnej. przy ukośnym oknie obserwacyjnym spotkał Melindę O’Brien. Poło ył jej rękę na ramieniu. - Wygląda na to, e Skip świetnie się bawi - stwierdził. Zmarszczki przecinające kąciki jej ust wygładziły się, gdy tylko odwróciła się do niego. - Tak jest zawsze, nieprawda , Alex? - Podsunęła mu policzek do pocałunku. Melinda pachniała, jak zawsze, perfumowanym pudrem. Była ładna na swój własny, trochę kanciasty sposób. „Powinna nosić rozpuszczone włosy” - pomyślał Alex. „Złagodziłoby to rysy jej twarzy”. Nigdy jednak nie miał śmiałości, eby jej o tym powiedzieć. - To mu dobrze robi, Melindo, a poza tym miło na niego popatrzeć. Uśmiechnęła się i obejrzała na mę a. W polu projekcyjnym biały królik biegł na oślep, wściekle wymachując łapkami. W kabinie transmisyjnej Skip machał rękami i podskakiwał w udawanej panice. Otaczały go komputerowe sensory animacyjne, śledzące ka dy jego ruch i przenoszące go na królika. Nagle Skip spojrzał wprost na nich i uśmiechnął się. Wyskoczył z kabiny i powiedział: - Chwileczkę. Tylko wezmę marynarkę. Reszta personelu laboratorium powitała go głośnymi oklaskami. Skip szybko ukłonił się. Zapiął marynarkę na zaznaczającym się ju brzuszku i przygładził niesforne blond włosy. Był to wyjątkowo udany przeszczep, który odejmował mu dobre dziesięć lat. - Chodźmy - powiedział Skip i ruszył przodem. - Co to było, Skip? O’Brien doszedł do windy. - Ach, to - roześmiał się. - Mamy zamiar przerobić Kolejkę Grawitacyjną. Drzwi otworzyły się i Skip odwrócił się do Alexa: - Dokąd jedziemy? - Do Gavagana. Skip uniósł pytająco brew, spoglądając na Melindę, która szybko skinęła głową. Alex wystukał kod Gavagana na selektorze. Drzwi zamknęły się. Lekkie szarpnięcie powiedziało im, e ruszyli.