SPIS RZECZY
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ 1 BERREN
ROZDZIAŁ 2 DZIESIĘĆ IMPERIAŁÓW W ZAUŁKU
ROZDZIAŁ 3 MISTRZ SIEKIERA
ROZDZIAŁ 4 ŁOWCA ZŁODZIEI
ROZDZIAŁ 5 CÓRKA SZWACZKI
ROZDZIAŁ 6 ULICA KSIĘŻYCOWA
ROZDZIAŁ 7 DEEPHAVEN
ROZDZIAŁ 8 GDZIE NAWET CHÓR ZŁODZIEI STRACHEM JEST PRZEJĘTY
ROZDZIAŁ 9 PIRACI
ROZDZIAŁ 10 PISANIE
ROZDZIAŁ 11 POWITANIE W DOMU
ROZDZIAŁ 12 SCHRONIENIE
ROZDZIAŁ 13 STARZY PRZYJACIELE
ROZDZIAŁ 14 DOBITNE OSTRZEŻENIE
ROZDZIAŁ 15 SANKTUARIUM
ROZDZIAŁ 16 WYBACZENIE I ZDRADA
ROZDZIAŁ 17 ROZCZAROWUJĄCA PRAWDA
CZĘŚĆ DRUGA
ROZDZIAŁ 19 UNOSZENIE SIĘ NA RZECE I JEDZENIE PLACKA
ROZDZIAŁ 20 WARIACKA PRZEPRAWA
ROZDZIAŁ 21 O ŁAPANIU ZŁODZIEI
ROZDZIAŁ 22 IGRANIE Z NIEBEZPIECZEŃSTWEM
ROZDZIAŁ 23 PRZEPRAWA
ROZDZIAŁ 24 NAMULISKO
ROZDZIAŁ 25 KRWAWY DAG
ROZDZIAŁ 26 DLA NIEGODZIWCÓW NIE MA ODPOCZYNKU
ROZDZIAŁ 27 KAPITAN PORTU
ROZDZIAŁ 28 WSTĘPNA NAUKA SZERMIERKI
ROZDZIAŁ 29 SAM W CIEMNOŚCI
ROZDZIAŁ 30 DOKĄD IDĄ STARZY ŁOWCY ZŁODZIEI
ROZDZIAŁ 31 NOŻEM
ROZDZIAŁ 32 BŁYSK
CZĘŚĆ TRZECIA
ROZDZIAŁ 33 PRÓŻNOŚĆ PANI YGALI I ODWRÓCONA ŚWIĄTYNIA
ROZDZIAŁ 34 ZŁOTY NÓŻ I TAJEMNICE NABRZEŻA
ROZDZIAŁ 35 SYANNIS
ROZDZIAŁ 36 WIELKI KANAŁ
ROZDZIAŁ 37 ROZBIJANIE DRZWI I PODAWANIE IMION
ROZDZIAŁ 38 SZTUKA ZADAWANIA PYTAŃ
ROZDZIAŁ 39 MIEĆ I TRZYMAĆ
ROZDZIAŁ 40 JEDEN KCIUK
ROZDZIAŁ 41 UCZEŃ ŁOWCY ZŁODZIEI
ROZDZIAŁ 42 TEN, KTÓRY SIĘ WYDOSTAŁ
ROZDZIAŁ 1
BERREN
Tłum zebrał się, by obejrzeć śmierć trzech ludzi. Większość gapiów nie miała
pojęcia, kim są skazani. I nie bardzo ich to interesowało. Przyszli na plac Czterech
Wiatrów na widowisko, żeby zobaczyć trochę krwi, miło spędzić popołudnie dnia
słońca. Przyszli dla żonglerów i połykaczy ognia, dla sprzedawców ciastek i
nadziewanych placków, dla śpiewaków i mówców. Przyszli dla wszystkiego, co miasto
ma do zaoferowania, i otrzymali to.
Złodziej biegał wśród nich ze swobodą, miał w tym wprawę. Tłum ledwie go
zauważał. Wślizgiwał się w kłębowisko większych ciał niczym węgorz pomiędzy palce
rybaka, znajdował miejsce tam, gdzie pozornie go nie było. Na pytanie, ile ma lat,
mógłby odpowiedzieć, że dwanaście, a może szesnaście, zależy, kto pytał. Prawda
leżała gdzieś pośrodku. Złodziej nie wiedział, ile ma lat, i niewiele go to obchodziło. Był
drobny jak na chłopca, który niemal mógłby być mężczyzną, i miał na imię Berren.
Przyszedł na egzekucje jak inni, lecz pojawił się tu także ze względu na tłum.
Obserwator, przycupnięty na dachu jednego z domów otaczających placi
zainteresowany ruchami chłopca, widziałby, jak co pewien czas mały przystaje. Za
każdym razem tłum stawał się odrobinę uboższy, a złodziejaszek nieco bogatszy.
Obserwator, gdyby przypatrywał się dłużej, zauważyłby, że chłopiec zmierza powoli ku
przodowi tłumu. Kiedy pojawią się kat i jego podopieczni, chciał mieć jak najlepszy
widok.
Tłum zaczął się uciszać. Na końcu placu znajdowało się drewniane podwyższenie,
wzniesione specjalnie na tę okazję. Tancerze, żonglerzy i inni drobni artyści zapłacili
za przywilej korzystania z niego przez ostatnie kilka godzin. Tłum w większości nie
zwracał na nich uwagi, zajęty rozmowami. Nastanie ciszy znaczyło, że nastąpi coś
warte obejrzenia. Berren zaczął się przeciskać do przodu. Był o głowę niższy od
otaczających go ludzi i kierował się w stronę, w którą wszyscy patrzyli. Od czasu do
czasu udawało mu się przelotnie dostrzec podwyższenie. Stał teraz na nim mężczyzna
w żółtych szatach i powoli wykonywał dłońmi jakieś gesty. Nawet Berren miał dość
wiedzy, by poznać, że to kapłan. Kiedy dotarł na przód tłumu, zwolnił. Zmienił
kierunek i ostrożnie przecisnął się bokiem do rogu placu. Plac Czterech Wiatrów
znajdował się pośrodku Dzielnicy Sądów w mieście Deephaven. Otaczały go wysokie
kamienne budynki z masywnymi drzwiami z drewna i ciemnym szkłem w oknach,
dającym rozmyty obraz. Nad każdymi drzwiami wystawało ze ściany na dobre
piętnaście centymetrów kamienne nadproże. Zapełniali je chłopcy mniejsi od Berrena,
którzy rozpychali się, chcąc zająć jak najlepsze miejsca, i chociaż tłoczyli się
niebezpiecznie blisko bocznych krawędzi, jakoś nie spadali. Berren dostrzegł lukę na
rogu nadproża. Wspiął się po ścianie i wcisnął się tam. Było zbyt wąsko, bystać
wygodnie, lecz z tej wysokości widział wszystko. Z nawiązką wynagradzało mu to
konieczność stałego przyciskania się do kamiennej ściany i zrzędzących chłopców.
Kapłan zniknął. Teraz na podwyższeniu stał na rozstawionych nogach kat, rosły,
muskularny mężczyzna z toporem niemal dorównującym długością jego wzrostowi. Za
katem stali w otoczeniu strażników trzej skazańcy skuci łańcuchami. Jakiś łysy
człowiek w pięknym stroju przemawiał. Tłum nie był tym zainteresowany. Ludzie nie
przyszli słuchać mów i znów zaczęły się rozmowy, więc Berren ledwie słyszał słowa
padające z szafotu. Docierały do niego po dwa lub trzy naraz, lecz to za mało, by coś
zrozumieć. Nie obchodziło go to bardziej niż reszty zgromadzonych. Egzekucje
stanowiły rzadkość. Znalazł się tu, by zobaczyć, jak się ścina ludziom głowy, a nie
wysłuchiwać nudnych przemówień. Tłum miał takie samo zdanie. Była późna wiosna,
miesiąc powodzi, lecz duszne popołudnia pełne wilgotnego letniego upału nastały w
tym roku wcześniej niż zwykle.
Berren się zastanawiał, co zrobili ci trzej mężczyźni. Wiedział coś o tym, jak miasto
karze złodziei. Chłopcy jak on, przyłapani na odcinaniu sakiewek, dostawali lanie i
sprawa na tym się kończyła. On też oberwał wiele razy. Jeśli straż znała twarz
schwytanego i nie miał on szczęścia, mógł zostać napiętnowany albo nawet stracić
palec. Wzdrygnął się na tę myśl. Utrata palca była… czymś, o czym nie chciał myśleć.
Jak to dobrze, że mistrz Siekiera jest w dobrych stosunkach ze strażą w tej części
miasta. Mistrz Siekiera to niedźwiedź w ludzkiej skórze, lecz nie to było jego tajemnicą.
Jego chłopcy, kiedy nie kradli, sprzątali zwierzęceodchody z ulic wokół Dzielnicy
Szkutników i przy południowym krańcu Rybaków. A zwłaszcza utrzymywali w
czystości Wzgórze Włóczęgów. Siekiera kazał tam być komuś z wózkiem na obornik co
rano, co wieczór i przez całą noc. Utrzymywanie dobrych stosunków z damami ze
Wzgórza Włóczęgów było dla mistrza Siekiery najważniejsze. To ich względy
nadawały mu znaczenie.
Ludzie tracili czasami całe dłonie. Berren o tym słyszał, lecz nigdy czegoś takiego
nie widział. W większości wypadków kiedy miasto uznawało, że dłużej już nie zniesie
czyjejś obecności, wsadzało go na barkę i wysyłało w górę rzeki do imperialnych
kopalni. Znajdowały się one w jakimś miejscu na północy, oddalonym o setki i tysiące
kilometrów, gdzie zawsze pada, jest zimno i skąd nikt nie wraca. Berren nie wiedział
jednak, za jaką przewinę grozi ścięcie. Co pewien czas miasto po prostu postanawiało
urządzić widowisko, i tyle. Nie zdarzało się to często i dlatego teraz zebrały się tłumy.
Chłopiec obok Berrena szturchnął go.
- Pszam. Widziałeś już coś takiego?
Berren spojrzał na niego z całą pogardą, na jaką było go stać. Chłopiecwyglądał na
jakieś osiem lat.
- Jasne - skłamał. - Mnóstwo razy.
Prychnął i pokręcił głową, jakby to było najgłupsze pytanie naświecie, ale chłopiec
się nie zniechęcił.
- Więc co się dzieje?
- Zaczekaj, to zobaczysz. - A jest dużo krwi? Mam nadzieję, że dużo.
- Wiesz, że głowy, kiedy są już odrąbane, wciąż mrugają, marszczą nos, mówią i
takie tam jeszcze przez kilka godzin, zanim umrą?
Powiedział mu to sam Siekiera.
Chłopiec zrobił wielkie oczy i rozdziawił usta.
- Nie! Naprawdę? Można do nich podejść i porozmawiać?
Berren wzruszył ramionami.
- Chyba tak. Jak zechcesz. Jeśli ich nie zabiorą. Wtedy mężczyzna na podwyższeniu
zrobił coś, coprzyciągnęło uwagę Berrena. Przestał mówić i uniósł sakiewkę. Szmer
tłumu ucichł na tyle, że Berren usłyszał kilka słów z jego wypowiedzi. Coś o nagrodzie.
Coś o dziesięciu złotych imperiałach. Dziesięciu złotych imperiałach!
Zza kata wyłonił się ktoś nowy. Człowiek, który schwytał mężczyzn czekających na
śmierć. Łowca złodziei. Z tego co widział Berren, nie było w nim nic szczególnego. Nie
miał specjalnie szykownego ubrania ani wymyślnej szabli. Gdyby Berren zobaczył go
na ulicy, wziąłby go za sklepikarza albo może za brygadzistę z doku. Ale teraz…
Teraz miał on sakiewkę, którą dał mu człowiek w pięknym stroju. Teraz Berren
będzie o nim myślał jako o mężczyźnie z dziesięcioma imperiałami w kieszeni…
- Co się dzieje? - Chłopiec stojący obok niego wyciągnął szyję i zmrużył oczy, by
lepiej widzieć.
Berren uciszył go szturchańcem. Dziesięć imperiałów! Na samą myśl o nich szerzej
rozwierały mu się oczy. Poczuł, że się chwieje, i niemal spadł z nadproża. Nigdy nie
słyszał o takiej fortunie!
Mężczyzna, który był teraz jej właścicielem, cofnął się, ustępując miejsca katowi.
Więźniów zaciągnięto na przód szafotu, żeby wszyscy mogli ich widzieć. Kat
demonstracyjnie podniósł wysoko topór, by i jego mogła zobaczyćgawiedź. Zakręcił
nim; głowa topora zataczała w powietrzu szaleńcze łuki, aż wreszcie kat spuścił go na
gruby pniak, który rozpadł się na połowy, sypiąc drzazgami. Tłum ryknął. Więźniowie
zostałi zmuszeni do położenia głów na czekających na nich trzech katowskich pniach.
Berren ledwie to zauważył. Obserwował mężczyznę z imperiałami, który krył się w
cieniu z tyłu szafotu.
Nagle kat znów spuścił topór. Chłopiec obok Berrena aż gwizdnął z podziwu.
Berrenowi mocniej zabiło serce. Jeden z więźniów został ścięty, a on tego nawet nie
zauważył! Ciało wciąż tkwiło na podwyższeniu, lecz głowa zniknęła. Na deskach
widniały ciemne rozbryzgi i plama, gdzie spadła głowa. Kat trzymał ją teraz w
powietrzu za włosy, by każdy mógł dobrze się przyjrzeć jego dziełu.
Berren gorączkowo wodził wzrokiem od mężczyzny stojącego w cieniu do kata i z
powrotem, tam i z powrotem, tam i z powrotem. Nie śmiał stracić z oczu człowieka z
dziesięcioma imperiałami w kieszeni, ale chciał też ujrzeć głowę, zobaczyć, czy się
jeszcze porusza. Z szyi wciąż ciekła strużka krwi; nie widział jej, ale widział ciemne
plamy, rozpryskujące się na jasnym drewnie wokół nóg kata.
Nagle kat się odwrócił i wrzucił głowę do dużego kosza wyłożonego słomą, który
stał za nim. Podszedł do drugiej ofiary i uniósł topór. Mężczyzna w cieniu się nie
poruszył. Berren wstrzymał oddech i wbił spojrzenie w topór. Patrzył, jak zaczyna
opadać, pozornie wolno. Serce waliło mu w piersi powoli i mocno; Berren poczuł
ekscytujące napięcie. Kiedy ostrze zagłębiło się w ciało, westchnął z zachwytu. Skóra i
kość się rozeszły. Krew trysnęła dalej, niż Berren potrafiłby splunąć. Prawie zesztywniał
z euforii.
Noga martwego człowieka drgnęła z taką siłą, że ciało niemal spadło z pieńka. Kat
cofnął się z zaskoczenia. Pośliznął się w kałuży krwi i kiedy odzyskał równowagę,
mocno kopnął odciętą głowę, która odtoczyła się i spadła pod szafot. Tłum wybuchnął
śmiechem, lecz Berren znów szukał wzrokiem mężczyzny w cieniu.
Ten się nie poruszył. Berren odetchnął z ulgą.
Kiedy przyszła kolej na trzeciego skazańca, pozwolił sobie na odprężenie i śledzenie
każdego ruchu kata. Docenił staranne przygotowanie, czyszczenie głowy topora,
dotknięcie brusa. Gdy topór opadał, chłopak patrzył z szerokim uśmiechem. Ostatnia
egzekucja okazała się pod każdym względem tak samo dobra, jak pierwsza. Nie było
tyle krwi, na ile miał nadzieję, ale i tak wyciekło jej sporo. Gdy kat uniósł ostatnią
głowę, pokazując ją tłumowi, Berren wytężył wzrok, by dostrzec, czy cokolwiek w niej
jeszcze się porusza. Zmrużył oczy. Był pewien, że oczy w martwej głowie mrugnęły.
Przepełniony entuzjazmem, odwrócił się do chłopca, który stał obokniego.
- Widziałeś? Mrugnął! Widziałeś?
Chłopiec nie odrywał wytrzeszczonych oczu od widoku odciętejgłowy.
- Tak, tak, zamrugał, tak.
Berren wpatrywał się w głowę, mając nadzieję, że dostrzeże jakieśoznaki życia.
Kiedy wreszcie kat odwrócił się, by odejść, Berren poszukałwzrokiem mężczyzny w
cieniu.
Nie było go.
ROZDZIAŁ 2
DZIESIĘĆ IMPERIAŁÓW W ZAUŁKU
Cierpliwość nie przychodziła Berrenowi łatwo. Wiercił się na nadprożu, dopóki
tłum się nie rozszedł i plac niemal całkowicie nie opustoszał. Wtedy zeskoczył na
ziemię i zaczął przemykać się od plamy cienia do plamy cienia, wpatrując się w
budynek, do którego wszedł mężczyzna z fortuną. Nie do końca wiedział, co robi. Był
już spóźniony. Nawet gdyby biegł całą drogę do Dzielnicy Szkutników, i tak oberwałby
w ucho od mistrza Siekiery. Nie lubił, żeby jego chłopcy wracali późno. Chyba że
załatwiali jakieś jego sprawy. Co prawda Berren miał przyzwoity urobek. Na tyle
przyzwoity, że mógł go oddać i zatrzymać kilka groszy dla siebie, nie wywołując
zbytniej podejrzliwości Siekiery. Taka była niepisana umowa. Im więcej się oddawało,
tym mniej narażało na rewizję. Ale niech bogowie mają w opiece ,chłopców, jeśli
Siekiera przy nich coś znalazł. Ci, którym przytrafiła się wpadka, nauczyli się tego
unikać. Chłopcy, którym to weszło w zwyczaj, kończyli w zatoce twarzą do dołu.
Ale chodziło o złote imperiały. To było co innego. Siekierze prawdopodobnie oczy
wyszłyby na wierzch.
Albo Berren mógłby zachować monety. Zachować je i uciec tak daleko, że nie
dosięgnąłby go nawet Siekiera. A potem mógłby żyć jak król. Bo chyba na tyle
pozwoliłoby dziesięć imperiałów?
Nie poszedł do domu i nie zwracał uwagi na pełne niepokoju myśli, które kazały
mu zostawić kogoś takiego, jak ten łowca złodziei, w spokoju. Odcinał sakiewki i sięgał
do cudzych kieszeni przez więcej niż połowę życia i to wystarczyło, by w każdej innej
dziedzinie zostać uznanym ze specjalistę. Nie, nie ruszył do domu, tylko patrzył i
czekał, przemykał się od jednego rogu placu do drugiego, starał się nie wzbudzić
podejrzeń żołnierzy, stojących na straży. Różnili się od tych, do jakich przywykł. W
innych dzielnicach miasta rozmaite oddziały milicji ubierały się w to, co wpadło im w
ręce, miały pałki i kije albo, jeśli dopisało im szczęście czy przypadkiem ich członkowie
byli rzeźnikami, także noże. Tutejsi żołnierze wyglądali inaczej. Mieli mundury i
szable. Oraz kolczugi, lśniące stalowe hełmy, a na ramionach surcotów
jaskrawoczerwone, płomieniste ptaki na czarnym polu. To żołnierze imperatora i
Berren nie znał nikogo, kto chciałby powiedzieć choć jedno dobre słowo o tych, którzy
nosili jego barwy.
Uznali oni zapewne, że znajduje się zbyt nisko w hierarchii w stosunku do nich;
chociaż go obserwowali, nie zaczepili go i wreszcie Berren zobaczył to, na co czekał.
Mężczyznę z szafotu, łowcę złodziei z dziesięcioma złotymi imperiałami w kieszeni.
Wyszedł z budynku sądu frontowymi drzwiami i ruszył bezczelnie prosto przez plac,
wcale się nie kryjąc. Nie robił wrażenia. Był nawet nieco za niski, nieco za chudy. Buty
miał znoszone i okrył się poplamionymskórzanym płaszczem, który najlepsze czasy
miał już za sobą. Płaszcz skrywał go niemal całego. Za ciepły jak na gęste, wilgotne
powietrze wiosny Deephaven, sprawiał, że mężczyzna rzucał się w oczy. Nikt mu nie
towarzyszył. Berren poczuł niepokój. To byl łowca złodziei na tyle dobry w swoim
rzemiośle, by przyprowadzać ludzi wartych powieszenia. Chyba nie tak głupi, żeby
chodzić po ulicach miasta z wszystkimi pieniędzmi bez ochroniarza. Lecz kiedy Berren
się nad tym zastanawiał, nogi już go niosły. Musiał szybko przystąpić do działania.
Kiedy czekał, zauważył trzech czy czterech ludzi, czających się na obrzeżach placu.
Rosłych ludzi z kijami. Prawdopodobnie było ich więcej, a wyglądali, jakby mogli
wziąć takie chuchro jak Berren i złamać go na kolanie po prostu dlatego, że bez trudu
potrafią to zrobić. Tak czy owak, mężczyznę z fortuną czekał napad. A zatem Berren
powinien dotrzeć do złota pierwszy. Wepchnął dłoń do kieszeni i wyczuł pod palcami
maleńki nożyk, którego ostrze miało długość palca, lecz było ostre jak brzytwa. Nożyk
do odcinania sakiewek. W tajemnicy, ponieważ słyszał, że wszystkie dobre miecze
otrzymują imiona, nazwał go Kradziejem. Nie żeby kiedykolwiek odważył się przyznać
do czegoś takiego przed mistrzem Siekierą czy innymi chłopcami.
Poszedł za łowcą, który opuścił plac. Ku jego przerażeniu niemal pierwszą rzeczą,
jaką uczynił mężczyzna, było zejście z głównej ulicy w wąski zaułek. Berren mógł tylko
stać i patrzeć, jak to samo zrobili dwaj inni. Trzeci nagle rzucił się biegiem w inną
stronę, zapewne zmierzając do wylotu zaułka. Berren przez chwilę się wahał.
Mężczyzna z fortuną za chwilę będzie miał poderżnięte gardło. Nawet Berren dokładał
wszelkichstarań, by unikać ludzi pokroju tych, którzy mieli tego dokonać. Niemal
wszystkie instynkty podpowiadały mu, żeby się odwrócił i uciekł, przyjął lanie za
spóźnienie i cieszył się, że jeszcze żyje. Od bandytów należy trzymać się z daleka.
Chyba jedynym instynktem, który się z tym nie zgadzał, był ten nowy, jaki zaczął się
ujawniać w ostatnich paru miesiącach. Ten, który podpowiadał, że Berren nie musi już
słuchać nikogo, nawet siebie samego. Dziesięć imperiałów, powtarzał. Twarz
imperatora, odciśnięta w złocie. Dziesięć twarzy!
Powietrze zrobiło się nieruchome i ciężkie jak ciepły, wilgotny koc. Berren
zaczerpnął tchu i zanurkował.
Słońce stało już nisko, a w tej części miasta budynki po obu stronach zaułka były
wysokie. Wilgotne powietrze pachniało stęchlizną, potem i moczem, a na dodatek
wszystko przenikał smród gnijących ryb. Berren znalazł najgłębsze cienie i przemykał
się tamtędy, chowając w drzwiach domów. Widział przed sobą dwóch mężczyzn i
noże, które ściskali w dłoniach. Człowiek z fortuną znajdował się nieco przed nimi.
Sprawiał wrażenie nieświadomego, że ktoś za nim idzie. Berren chyłkiem się
przybliżył.
Na kocich łbach zaczęły się rozpryskiwać pierwsze grube krople wieczornego
deszczu. Chwilę później lunęło jak z cebra. Łowca złodziei dotarł niemal do końca
zaułka. Wtedy pojawił się tam zarumieniony i zdyszany trzeci mężczyzna. W
szumiącym i zacierającym obraz deszczu było widać, że, podobnie jak tamci dwaj,
jedną rękę trzyma swobodnie przy boku. Berren przycisnął się do jakichś drzwi i
zamarł. Wiedział, jak to się odbywa. Pierwszy mężczyzna wbije nóż w trzewia ofiary i
pójdzie dalej, jakby nic się nie stało. Dwaj pozostałi rzucą się z tyłu i powalą
ranionegona ziemię. Kiedy zdobędą, czego chcą, albo poderżną mu gardło, albo po
prostu zostawią go, by wykrwawił się na śmierć. Potem uciekną. Berren musiał tylko
jak najuważniej przyglądać się wszystkiemu w strugach deszczu. Mieć pewność, który z
nich ucieka z sakiewką. To wszystko. Wystarczyło, by używał oczu i nie dał się zwieść.
A potem co? Nie wiedział. Zapewne powinien podążyć za fortuną w złocie. Nie miał
czasu, by się nad tym zastanowić. To już się działo. Wstrzymał oddech, bo mężczyzna z
pieniędzmi i ten z nożem zbliżyli się do siebie…
…I wtedy wydarzyło się coś, czego Berren nie umiał wyjaśnić. Woda lała się
strumieniami i już płynęła szczelinami w nawierzchni zaułka. Chłopakowi wpadały
do oczu grube krople. Zamrugał, a mężczyzna z nożem zgiął się we dwoje i padł na
ziemię. Berren nawet nie zauważył, by łowca wykonał jakiś ruch, lecz nagle stał on
odwrócony w stronę, skąd przyszedł. Trzymał krótką szablę, która lśniła wilgocią aż po
rękojeść i ociekała krwawą wodą. Dwaj mężczyźni idący za nim zawahali się. Łowca
złodziei skoczył między nich, a oni stali jak sparaliżowani. Szabla mignęła kilkoma
półkolistymi cięciami. Po zaułku rozprysnęła się krew zmieszana z deszczem.
Mężczyźni upadli. Wszystko stało się w mgnieniu oka, tak szybko, że dwaj bandyci nie
zdążyli się poruszyć. Berren patrzył, zamarły z grozy…
Łowca złodziei ruszył prosto na niego, chwycił za ramię i wyciągnął z kryjówki w
mrok i deszcz. Z bliska wyglądał dziwnie. Miał w sobie coś egzotycznego. Na pewno nie
urodził się w tym mieście. Z jego wyglądem było coś nie tak. Podobnie jak z zapachem.
- Jesteś z nimi, chłopcze?
Mimo bębnienia deszczu głos wydawał się wyrafinowany, jakby mówiła osoba
wykształcona. W nim też brzmiała obca nuta.
Berren pokręcił głową. Mężczyzna z szablą go puścił.
- Nie zamierzam cię zabić, chłopcze. Więc jeśli nie byłeś z nimi, to o co chodzi?
Masz mnie na oku dla kogoś innego? A może myślałeś, by samemu spróbować zdobyć
moje złoto?
Berren milczał. Nie mógł poruszyć ustami. Mężczyzna przykucnął przed nim.
- Nie jesteś dość duży, by samodzielnie obrobić kogoś takiego jak ja. Kto cię wysłał,
chłopcze? Kto się tobą opiekuje? Powiedz mi, kto to jest i gdzie mogę go znaleźć, a dam
ci koronę.
Schował szablę pod płaszczem i wyjął srebrną monetę. Berren wpatrywał się w nią
zachłannie.
- Mistrz Siekiera, sir… - powiedział słabym głosem.
- Głośniej, chłopcze!
- Mistrz Siekiera, sir. To on daje mi schronienie. Musiał krzyczeć, by jego słów nie
zagłuszał łomot deszczu. Mistrz Siekiera nigdy nie wysłałby żadnego ze swoich
chłopców z takim zadaniem. Jego mottem były bezpieczeństwo i delikatność.
- Gdzie mógłbym znaleźć twojego mistrza Siekierę?
- Błagam, sir, jeśli panu powiem, on mnie zabije.
- Może ja ciebie zabiję, jeśli tego nie zrobisz. Mężczyzna przysunął się bliżej. Poły
jego płaszczarozchyliły się i Berren znów dostrzegł szablę. Oraz coś jeszcze. Uniósł
twarz i spojrzał mężczyźnie w oczy.
- Błagam, sir. Niech mi pan nie zrobi krzywdy. On mieszka wRybakach.
Mężczyzna uśmiechnął się szyderczo.
- To poznaję po twoim zapachu. - Mocno pociągnął nosem. - I nie tylko to poznaję.
Gdzie dokładnie w Rybakach?
- W Dzielnicy Szkutników. Za ślusarzem na ulicy Krosien. Jest tam zaułek. Tam,
gdzie wszyscy… - Nie cierpiał u siebie tych zawahań. Kiedy młodsi chłopcy mówili o
sąsiednim burdelu, śmiali się i chichotali. Dla pracujących w nim kobiet wymyślali
rozmaite przezwiska. Ci starsi nazywali rzeczy po imieniu i niczym się nie
przejmowali. - Koło burdelu - powiedział zdecydowanie, wysuwając podbródek.
- Ach tak, znam go. - Mężczyzna uśmiechnął się paskudnie. - Siekiera, co? Tak,
zbieracz łajna. W jedynym zaułku tego przeklętego miasta, który śmierdzi nie tylko
rybą. Kiedyś poszedłem do tego burdelu, żeby złapać złodzieja. Padało. Kocie łby były
śliskie od gówna. - Zmarszczył brwi. - Trochę mi kogoś przypominasz. Słyszałeś to już
kiedyś?
Wyprostował się i spojrzał na Berrena. Patrzył surowo i wydawało się, że myślami
odbiegł gdzieś daleko. Przez chwilę jakby się odprężył. Berren wyrzucił w przód obie
ręce naraz. Jedną uderzył mężczyznę między nogi. Drugą, by chwycić to, co dostrzegł
pod jego płaszczem. A potem uciekł, ślizgając się na wilgotnym bruku. Nie
zatrzymywał się ani nie oglądał, dopóki nie wybiegł z zaułka i nie znalazł się kilka ulic
dalej. Kiedy nabrał pewności, że mężczyzny z szablą nie ma w pobliżu, schronił się
przed deszczem i rozwarł dłoń. Trzymał w niej sakiewkę. Poczuł jej wagę, posłuchał
brzęku monet. Nie odważył się zatrzymać, by zajrzeć do środka. Nie musiał. Wiedział,
co w niej jest. Otworzył ją później, kiedy pokonała go ciekawość.
Było tam zaledwie kilka miedziaków i trochę zardzewiałego żelaza.
ROZDZIAŁ 3
MISTRZ SIEKIERA
Przez następne kilka dni Berren starał się zapomnieć o tych paru chwilach w
zaułku. Patrzeć z bezpiecznej odległości, jak obcina się głowy trzem ludziom, było
świetnie. Widzieć, jak umiera trzech ludzi tuż przed nim, i bać się, że on będzie
następny, to coś zupełnie innego. Ale najgorsze było otworzyć sakiewkę z
przekonaniem, że jest się bogatym nad wszelkie marzenia, i znaleźć tylko śmieci. Kiedy
wreszcie wrócił do domu, dostał lanie od mistrza Siekiery za to, że przyszedł późno. Ale
był już tak otępiały z rozczarowania, że niewiele poczuł. Zapomniał nawet schować dla
siebie kilka drobnych. Siekiera mógłby go przeszukać i nic by nie znalazł.
Przed tą egzekucją był jednym z ulubieńców Siekiery. Ale to się zmieniło. Teraz
leżał w środku nocy na jego strychu, słuchał stłumionych oddechów innych chłopców i
nasłuchiwał odgłosów z dołu. Siekiera miał gościa. Sądząc z brzmienia rozmowy,
niemiłego. Zaczęło się od trzasku drzwi wyważanych kopniakiem. Siekiera był
ogromnym mężczyzną, górą tłuszczu i mięśni, zbudowaną na wołowinie i piwie,
mającym dłonie jak szynki i ręce mocne jak maszt statku.
Berren widział, jak Siekiera niemal zatłukł człowieka na śmierć z powodu kilku
drobnych; na pewno nie był kimś, komu spodobałoby się wyważanie jego drzwi.
Jednak zamiast odgłosów walki Berren słyszał jedynie pełną napięcia wymianę słów.
- Kto tu jest, na cholernego Khrozusa?! - krzyknął Siekiera. A zaraz potem dało się
słyszeć: - Kim jesteś, na cholernego Khrozusa? Zrobię z ciebie cholernego kalekę…
Wtedy rozległ się łomot, trzask rozbijanego drewna i zapadła długa cisza.
Kiedy Siekiera znów się odezwał, głos miał cichy i pełen napięcia.
- Czego chcesz?
Przez szpary w podłodze przenikało pełgające światło świec. Berren przesunął się w
bok i przycisnął ucho do desek, lecz kimkolwiek był intruz, mężczyźni rozmawiali za
cicho, by zdołał coś usłyszeć. - Nic o tym nie wiem - rzekł Siekiera.
Przez chwilę Berren słyszał tylko szmer głosów, a potem Siekieraznów powiedział
głośniej:
- On? Po co ci ten chłopak?
Cisza. W głosie Siekiery pojawiła się nuta chytrości.
- Ile jest wart? Cisza.
- Koronę? Cholerną koronę? Co to dla mnie jest? Nic! Myślisz, że możesz…
Urwał raptownie. Przez minutę Berren prawie nic nie słyszał. A potem zaczęły
skrzypieć wąskie schody prowadzące na strych. Berren liczył kroki. Znał je. Na górę
szedł Siekiera, a to nigdy nie znaczyło nic dobrego. Nie wiedział, ilu innych chłopców
nie śpi. Czuł jednak unoszący się w powietrzu ostry zapach strachu.
Drzwi otworzyły się z trzaskiem. Stał w nich Siekiera, oświetlonyblaskiem
trzymanej przed sobą świecy.
- Berrenie!
Berren potarł oczy. Siekiera wcisnął się na strych.
- Berrenie, zabieraj stąd swoją bezużyteczną duszę. - Chwycił chłopaka za rękę,
pociągnął w stronę drzwi, a potem w dół po schodach. - Masz kłopoty, chłopcze.
Kradłeś. Kradłeś! Coś okropnego! Nie sądziłem, że mam w domu złodzieja. Po tym
wszystkim, co ci dałem. - Słowa te były wyraźnie przeznaczone dla nieznajomego
czekającego na dole. Pomieszczenie oświetlała jedna świeca. Siekiera pchnął chłopca w
krąg światła. - To ten? - Tak - rozległo się z półmroku.
Berren wysilił wzrok, by zobaczyć, kto się odezwał. Głos sprawiał wrażenie
wyrafinowanego, jakby mówił ktoś wykształcony, i brzmiała w nim obca nuta. I znów
tamten zapach, odrobina czegoś… Mężczyzna z zaułka.
Beren zamarł. Serce na moment przestało mu bić, a potem zaczęło walić jak
szalone. Musi uciekać!
Mężczyzna wyszedł z cienia i chwycił go za rękę. Uścisk był mocny.
Nie bolesny, lecz na tyle stanowczy, by Berren wiedział, że łatwo się niewyrwie.
Siekiera kręci! głową.
- Bardzo przepraszam, sir, że ten złodziej sprawił panu tyle kłopotu. Jakakolwiek
czeka go kara, jestem pewien, że na nią zasługuje. - Odwrócił się do Berrena i syknął: -
Niewdzięczny chłopcze! Dałem ci jedzenie i dach nad głową, a ty jak mi odpłacasz za
moją dobroć? Tym! - Masz swoją koronę - powiedział szyderczo mężczyzna z zaułka. -
A teraz obaj miejmy nadzieję, że nasze drogi już się więcej nie skrzyżują. Wycofał się do
drzwi i wyszedł na zimne nocne powietrze, pociągając Berrena za sobą. Chłopak
patrzył na zatrzaskujące się drzwi. Za nimi coś krzyczał Siekiera. Zapewne ze strychu
wyjrzał któryś z chłopców, by lepiej słyszeć, co się dzieje. Ktokolwiek to był, Berren
wzdrygnął się w jego imieniu. Najprawdopodobniej szykowało się lanie nad łaniami.
Dłoń na jego ręce zacisnęła się mocniej, przypominając mu o jego trudnej sytuacji.
- Przed laty ktoś mi coś ukradł - odezwał się mężczyzna z zaułka. - Coś bardzo
ważnego i bardzo cennego. Coś, bez czego naprawdę nie mogłem się obejść. W
rezultacie niezbyt lubię złodziei. Jestem też bardzo dobry w ich chwytaniu. Uczyniłem
z tego swoje zajęcie. Czy zaskoczyłbym cię informacją, że jesteś jedyną osobą, która od
tamtej pory coś mi ukradła? Przez cały ten czas nie udało się zabrać mi sakiewki ani
jednemu złodziejowi. Wyobrażasz to sobie?
Chłopak udawał, że jest niemową. Niebo było czyste i tuż nad nimi wisiał jasny
księżyc zbliżający się do pełni, lecz twarz mężczyzny kryła się w cieniu. Berren nie
widział jego oczu. Dłoń potrząsnęła nim boleśnie.
- Nie, sir - wymamrotał.
- Głośniej!
- Nie, sir!
- Wiesz, kim jestem? Berren pokręcił głową.
- Jestem łowcą złodziei. Wiesz, kto to taki? Wiedział bardzo dobrze. Ktoś, kto ścigał
złodzieiza wyznaczoną za nich nagrodę. Skinął głową.
- Tam, skąd pochodzę, ludzie często mają wiele imion. Zdobywamy je tak, jak wy,
Arianie, zdobywaciezłoto. One po prostu spadają na nas z powietrza. Bywa, że ci,
którzymnie znają, kiedy myślą, że ich nie słyszę, nazywają mnie Przedsiębiorcą.
- Roześmiał się. - Rozumiesz?
Berren przytaknął.
- Ponieważ zabijasz ludzi - wyrwało się mu. Łowca złodziei pokręcił głową.
- Nie, chłopcze, to gra słów. Ponieważ podejmuję się robienia pewnych rzeczy i
kiedy już coś przedsięwezmę, zawsze dotrzymuję obietnic. I, owszem, ponieważ
czasami zabijam wtedy ludzi. Ci, którzy mi płacą, lubią żarciki. - Prychnął. - Lecz w
przeciwieństwie do innych, gdy się czegoś podejmuję, sprawa zostaje załatwiona.
Przysiągłem sobie, że jeśli ktoś mi znów coś ukradnie, wytropię go i ukarzę.
Przyszedłem zatem, by cię ukarać za okradzenie mnie. Musiałem tak postąpić. Nie
chcę ci zrobić krzywdy, chyba że będę musiał. Poza tym ty i ja mamy do załatwienia
pewną sprawę. - Obrócił Berrena twarzą do siebie, tak że patrzyli sobie w oczy, jak
wtedy w zaułku. - Tamten człowiek. Siekiera. Jemu mógłbym zrobić krzywdę.
Chciałbyś? Jeśli zechcesz, zrobię to. Jestem pewien, że miasto bez niego byłoby lepsze.
Berren wpatrywał się w niego. Nie miał wątpliwości, że mężczyzna mówi poważnie.
- Na pewno cię bije. Berren skinął głową.
- Sprzedał mi ciebie za srebrną koronę. To wszystko. Więc chcesz, żebym zrobił mu
coś złego? Wystarczy, że poprosisz. Jeśli trudno cimówić, możesz kiwnąć głową.
Berren milczał. Piekły go oczy.
- A gdybym powiedział, że cię puszczę? Musiałbym to zrobić. Nie mógłbym cię
trzymać, robiąc jednocześniekalekę z twojego pana, prawda? Mógłbyś uciec. Jeśli
sądzisz, że nie zdołałbym cię znaleźć.
Berren czuł, że lada chwila z oczu trysną mu łzy. Szarpnął się z całychsił, usiłując
wyrwać, lecz uścisk łowcy złodziei był niczym kajdany.
Mężczyzna nim potrząsnął.
- Odpowiedz mi, chłopcze.
Berren pokręcił głową. Po policzkach popłynęły mu łzy.
- Dobrze. - Łowca złodziei skinął głową. - Przynajmniej wiemy już, że na czymś
możemy bazować. Na wyrzutach sumienia, wstydzie czy po trochu i na tym, i na tym,
nieważne. Bogowie jedni wiedzą, że mam ich dość, by mnie zatopiły. - Znów spojrzał
na Berrena tym samym na wpół nieobecnym spojrzeniem, którym obdarzył go w
zaułku, tyle że tym razem nie rozluźnił chwytu. - Na Słońce, naprawdę masz w sobie
coś z niego.
Pokręcił głową jakby ze zdumieniem i pociągnął Berrena za sobą.
ROZDZIAŁ 4
ŁOWCA ZŁODZIEI
Mężczyzna z zaułka, jakkolwiek się nazywał, ciągnął Berrena ulicami Deephaven.
Opuścili Dzielnicę Szkutników, przecięli Wzgórze Włóczęgów i okrążyli morski port.
W głębokiej zatoce, od której miasto wzięło nazwę, widać było w blasku księżyca
sylwetki dziesiątków żaglowców, stojących na kotwicy. Nad spokojną wodą niosło się
od nich skrzypienie i trzeszczenie jak nawoływanie niespokojnych dusz. Berrenowi
jeżyły się od tych odgłosów włoski na karku. Czasem rozlegały się jakieś głosy, odległe,
upiorne nawoływania marynarzy, przekazujących sobie wieści ze statku na statek.
Mijali domy publiczne i palarnie księżycowej trawy, szynki i jaskinie hazardu. Obok
nich przemykali zgarbieni przechodnie, skrywający twarze. Na rogach ulic wystawały
kobiety, leniwie odsłaniając blade ciało każdemu, kto się znalazł w zasięgu wzroku.
Łowca złodziei skręcił i poprowadził Berrena prosto pod górę aleją Imperatorów,
szeroką ulicą idącą od portu morskiego na plac Czterech Wiatrów, a potem nad rzekę,
na drugą stronę miasta. Nawet o tej porze od strony morza ciągnął z turkotem
nieprzerwany sznur wózków i wozów. W połowiedrogi na szczyt mężczyzna
przystanął. Obrócił się wraz z Berrenem, który zrobiłby wszystko, by mu się wyrwać,
lecz trzymająca go dłoń ani na chwilę nie zwalniała uścisku.
- Widzisz te statki, chłopcze? Mogą cię zabrać w każde miejsce na świecie.
Przybyłem tutaj przed ośmiu laty na jednym z nich. Teraz znam to miasto lepiej niż
własny dom. Wypatruj tych z czarnymi banderami. To są statki niewolnicze
Taiytakeiów, które, czy tego chcesz, czy nie, mogą cię zabrać tam, gdzie nie byłem
nawet ja. Lecz nie tego od ciebie chcę, mały. Kiedy z tobą skończę, będziesz przychodził
tu codziennie i patrzył na flagi. Powiesz mi, gdy tylko zobaczysz cztery białe statki na
czerwonym polu. To jedno, co możesz dla mnie zrobić. Jeśli ci się to uda, masz u mnie
imperiała.
Przecięli aleję Imperatorów i weszli na Szczyt, wieńczący niskie płaskie wzgórze, z
którego rozciągał się widok na zatokę i na najbogatszą część miasta. Na Szczycie
znajdował się plac Deephaven, rozległa przestrzeń wyłożona marmurem. Cały jeden
bok placu zajmowała wspaniała świątynia Słońca, jeszcze wspanialszy ratusz, a za nimi
przysiadła potężna bryła Pałacu Władcy. Po drugiej stronie placu umiejscowili się
osławieni lichwiarze miasta. Po obu stronach współzawodniczyły ze sobą domy
najbogatszych kupców sprawujących władzę w Arii. W świetle dnia walczyły ze sobą
jaskrawe kolory, malowidła ścienne i posągi z brązu, marmuru, a nawet złota, tworząc
chaos skrzącego się bogactwa. Teraz, w blasku księżyca, stonowane i nieefektowne.
Berren rozejrzał się nerwowo. Zapanowały nad nim stare nawyki. To nie było miejsce
dla kogoś takiego jak on. Chłopcy jak on tu znikali.
Uścisk na jego ramieniu wzmocnił się.
- Lubisz złoto, mały? Tu są królowie złota twojego miasta. Port rzeczny od morza
dzieli półtora kilometra albo trochę więcej. Ludzie, którzy kupują i sprzedają na tym
odcinku, zarabiają codziennie więcej pieniędzy, niż ty ich kiedykolwiek zobaczysz.
Krwią tego miasta są pieniądze. Jego reszta, ciało i kości, to, co znasz, gdzie mieszkają
wszyscy inni, rozciąga się w głąb lądu. Ale tu znajduje się serce miasta. Statki i
pieniądze, mały.
Berren wytrzeszczał oczy i kiwał głową, jakby to wszystko miało sens. Łowca
złodziei pociągnął go mocno i znów skierował się w stronę lądu. Ulicą Wapienną, a
potem Drogą Kamieniarzy, a Berren nie wiedział, jak ma to wszystko rozumieć. Znów
przecięli plac Czterech Wiatrów i weszli do Dzielnicy Sądów, lecz nie pokonali nawet
kilkunastu metrów, kiedy łowca złodziei skręcił ostro w lewo, niemal wyrywając
Berrenowi rękę ze stawu. Zanurzyli się w cienie wąskiej uliczki, gdzie panowała tak
gęsta ciemność, że Berren równie dobrze mógłby być ślepy. Potem minęli jakiś zaułek i
weszli na podwórko. Mężczyzna się zatrzymał, wodząc palcami po ścianie. Sięgnął pod
płaszcz i wyciągnął klucz, który podał Berrenowi.
- Otwórz zamek. - Pchnął chłopaka w stronę maleńkich żelaznych drzwi
umieszczonych w murze podwórka i ledwie widocznych w mroku. Berren wykonał
polecenie, podał klucz łowcy złodziei, a ten schował go pod płaszczem. - Właź,
chłopcze.
Niemal wrzucił Berrena do środka i szybko wszedł za nim. Zapalił lampę i usiadł.
Berren się rozejrzał. Nie wiedział, czego ma się spodziewać, ale na pewno nieczegoś
takiego. Nie maleńkiego domu, nawet mniejszego od domu mistrza Siekiery, i starych i
poobijanych mebli. Poza tym, co miał przy sobie łowca złodziei, nie znajdowało się tu
nic wartego więcej niż kilka miedziaków. Przez chwilę Berren był bardziej zdumiony
niż przestraszony.
- Sądziłeś, że jestem bogaty, chłopcze? Berren nie odpowiedział. Skinął głową.
- Widziałeś, jak sekretarz sądów dał mi sakiewkę i mówił, że jest pełna złota. To
prawda; za wytropienie tych ludzi i przyprowadzenie ich otrzymałem dobrą nagrodę.
Byłem sowicie wynagradzany przedtem i znów otrzymam zapłatę. Rzadko jednak
dostaję dużo złota. Moim wynagrodzeniem jest to, co tu widzisz. Ten dom, na tym
podwórku. Inne podobne rzeczy. Dobra, usługi i przysługi. - Roześmiał się. -
Oczywiście wolałbyś lśniące złote imperiały. Berren skinął głową.
- A na co się przydaje złoto, mały? Nie na wiele prócz tego, co można za to kupić, a
przysługi trudniej ukraść niż złoto. Ile pieniędzy kosztuje zatrzymanie się na nocleg w
zajeździe? Może kilka drobnych, lecz moje gusta są bardziej wyrafinowane niż jakaś
noclegownia dla marynarzy. Dziesięć imperiałów musi sprawiać wrażenie okupu za
króla, lecz jak długo według ciebie mógłbyś żyć za tyle złota? - Pokręcił głową. - Po co
ja cię pytam? Tobie się pewnie wydaje, że wystarczyłoby ci to do końca życia.
Zapewniam cię, chłopcze, że to złoto ledwie wystarczyłoby komuś takiemu jak ja na
rok. Więc zamiast niego biorę takie rzeczy jak ten dom. Berren zmarszczył brwi,
chociaż wciąż nie śmiał się odezwać.
- Myślisz, że zobaczyłeś sakiewkę, o to chodzi? Ale nie widziałeś, co jest w środku. A
w każdym razie zobaczyłeś to, kiedy było już za późno. Znów się roześmiał. Nagle
zaczął mówić swobodnie, jakby pozostawali w najlepszej komitywie. Czasami ludzie
mówili do Berrena w ten sposób, kiedy Siekiera wysyłał go, żeby odebrał dług albo
dostarczył ostrzeżenie. Zwykle uznawał to za oznakę panicznego strachu przed
Siekierą. Zwykle się wtedy pocili. O tym mężczyźnie Berren nie wiedział, co ma sądzić.
Miał wrażenie, że łowca złodziei czyta mu w myślach. Jego zachowanie znowu się
zmieniło, stał się surowy i chłodny. Długo przyglądał się chłopakowi.
- Przybyłem do tego miasta przed laty, czegoś szukając - odezwał się po chwili
milczenia. - Nie miałem prawie nic. Imałem się każdej pracy za każde pieniądze. Jak
widziałeś, mam szablę i umiem się nią posługiwać. Trudno było znaleźć uczciwą
pracę. Znajdowanie nieuczciwej było łatwe. Znam wielu ludzi podobnych do twojego
mistrza Siekiery. Zabijałem dla nich. Wiem, jacy są. - Pokazał w uśmiechu zęby. - A
potem nauczyłem się, jak funkcjonuje to miasto. Zdradzałem ludzi, dla których
pracowałem, zdradzałem ich za kilka koron. Od tamtego czasu poluję na złodziei dla
pieniędzy. Jak widziałeś, wynagrodzenie może być dość przyjemne. - Pokręcił głową. -
Na pewno jest lepsze od kradzenia ludziom rzeczy z kieszeni i czajenia się w zaułkach.
Ta droga prowadzi do kopalń, chłopcze. Do kopalń lub do przodków.
Berren słuchał z udawanym zainteresowaniem. Kiedy został wywleczony od
Siekiery, założył, że po to, by otrzymać jakąś zwykłą karę - bicie, pręgierz i obrzucenie
zgniłymi rybami, wśród których trafiał się kamień.
Za bardzo się tego nie bał. Gorszą perspektywą było sprzedanie do którejś ze stoczni.
Chłopców schwytanych na kradzieży często tam wysyłano, a mówiło się, że to okropne
miejsca. Ale jeśli ten człowiek zamierza go posłać do stoczni, po co to wszystko? -Sir?
Łowca złodziei spojrzał na niego ze zdumieniem.
- Masz jakieś pytanie?
- Tak, sir. Bardzo przepraszam, że ukradłem panu sakiewkę. Przyrzekam, to się już
nie powtórzy.
Miał wyćwiczoną formułkę, którą wszystkim wpoił Siekiera. Berren posłużył się nią
kilka razy. Zwykle mówił więcej - że jest sierotą, opiekuje się małymi siostrzyczkami i
usiłuje uchronić je od śmierci głodowej. Takie tam. Zwykle nie przynosiło to
pożądanego efektu, ale kilka razy mu się udało i dlatego uznał, że i teraz warto
spróbować. Łowca splunął.
- Gdybym się na to nabrał, byłbym bardzo biednym łowcą złodziei. Spróbuj jeszcze
raz, mały. Tylko bardziej się postaraj.
- Co pan zamierza ze mną zrobić? Mężczyzna obrzucił go długim spojrzeniem. -
Tak lepiej. Jak masz na imię, chłopcze?
- Berren, sir.
- A zatem, Berrenie, zamierzam cię zatrzymać, ot co. Dopóki nie odpracujesz długu,
który zaciągnąłeś wobec mnie. Potrzebuję kogoś, kto by utrzymywał w porządku mój
dobytek, jakikolwiek by on był. Kogoś, kto by załatwiał dla mnie różne sprawy i robił
zakupy. Kogoś, kto by miał oko na statki zawijające do portu morskiego. Czyścił mi
buty, ostrzył noże, nosił wodę i obserwował bandery.
Berrenowi wyglądało to na niewolnictwo. W gruncie rzeczy przypominało pobyt u
mistrza Siekiery z wyjątkiem o wiele lepszych widoków na łatwą i szybką ucieczkę,
może z częścią dobytku czy pieniędzy łowcy złodziei.
- Myślisz, że bogacze mają w domu chłopców, którzy są niewolnikami, tak? - Nowy
pan Berrena wykrzywi! usta w pogardliwym grymasie. - Trzymają ich dla ozdoby, ale
ja z całą pewnością nie myślę o czymś takim! Nie, będziesz pracował, chłopcze, i to
ciężko. Okradłeś mnie. Z tego musisz się oczyścić.
Berren milczał. Kilka dni, pomyślał. Potem gość osłabi czujność i będzie można
zniknąć. Łowca złodziei wbijał w niego wzrok. - Sądzę, że mógłbym przyjąć ucznia -
rzekł powoli.
- Kogoś, kto by się nauczył tego, co sam wiem.
Berren zamrugał. Nagle ujrzał walkę w zaułku, tak wyraźnie, jakby znowu się w
nim znalazł, przemoczony deszczem. Zobaczył, jak łowca złodziei, silny i śmiertelnie
groźny, powala napastników szablą. - To znaczy, że nauczy mnie pan szermierki? -
wyrwało mu się.
- Gdybym uznał, że warto cię przyjąć na ucznia?
- Łowca się skrzywił. - Tak, mały. W odpowiednim czasie i jeśli udowodnisz, że
jesteś tego wart, chyba mógłbym cię nauczyć podstaw władania szablą.
Berren wciąż snuł myśli o ucieczce po kilku dniach, lecz w sercu zaczęło mu rosnąć
coś ciepłego i jasnego.
- Sir? Mogę o coś zapytać? Powiedział pan, że kiedyś jakiś złodziej ukradł panu coś
cennego. Co się z nim stało?
Mężczyzna przestał się śmiać i w jego głosie zabrzmiała gorycz.
- Nic, mały. Zupełnie nic.
ROZDZIAŁ 5
CÓRKA SZWACZKI
Został pchnięty w górę po stromych schodach i niemal wrzucony do pokoju. Drzwi
zamknęły się i Berren usłyszał szczęk klucza przekręcanego w zamku. Przez otwarte
okno wychodzące na podwórko wpadał blask księżyca. Podłogę stanowiły gołe deski.
Nie było nawet łóżka. Berren już siedział okrakiem na parapecie, kiedy znów usłyszał
szczęk klucza. Drzwi się otworzyły i stanął w nich łowca złodziei ze zwiniętymi kocami
pod pachą. Spojrzał na okno, a potem długo i surowo patrzył na Berrena. - Wybierasz
się dokądś?
- Nie, sir!
Berren wpatrywał się w swoje stopy; zmrużył oczy, czekając na uderzenie w twarz
ciężkiej dłoni mistrza Siekiery. Łowca złodziei się nie poruszył.
- Nie kłam, mały. Potrafię wyczuć kłamstwo i lepiej, żebyś o tym pamiętał. Do
ziemi daleko i jest ona twarda. Jesteś mi winien kilka dni ciężkiej pracy, chłopcze.
Potem, jeśli wciąż będziesz chciał uciec, nie będę cię zatrzymywać. Ale najpierw
mógłbyś pomyśleć, dokąd byś chciał pójść. - Rzucił koce na podłogę i spojrzałna nie.
Potem znów popatrzył na Berrena, na okno, wzruszył ramionami i wyszedł. - Zaraz
spadną nocne deszcze - powiedział, zamykając drzwi. - Jest późno. Prześpij się trochę w
suchym, mały. Jutro czeka cię długi, ciężki dzień. Przy odrobinie szczęścia może się
nauczysz paru rzeczy.
Drzwi się zamknęły. Zamek szczęknął ostatni raz. Berren usłyszał kroki łowcy
złodziei, a potem skrzypnięcie drzwi sąsiedniego pokoju na piętrze. Dwa kroki do
środka, zamknięcie drzwi, kolejne dwa kroki. Skrzypnięcie łóżka. Stęknięcie i
westchnienie przy zdejmowaniu butów. Odgłosy kładzenia się do łóżka. Potem chwila
ciszy i wkrótce chrapanie. Kiedy je usłyszał, zachowywał się bardzo cicho, długo
nasłuchiwał. Nawet wtedy nie był pewien, czy może temu chrapaniu zaufać. Z
zewnątrz dochodził szelest wiatru. Zaczęły stukać krople deszczu, zanim rozległ się
jego monotonny szum.
Berren wysunął rękę przez okno. Przez chwilę czul na skórze wilgoć, a potem
schował rękę i zamknął okiennice. Bardzo cicho rozłożył na podłodze koce i położył się
na nich na wznak, patrząc w sufit. Słuchał bębnienia deszczu o dach, rozpryskiwania
się kilkunastu maleńkich wodospadów na kamieniach podwórka.
Miał pokój. Własny pokój. Musiał się nad tym zastanowić. Nigdy w życiu nie miał
własnego pokoju. W sierocińcu wszyscy spali niemal jedni na drugich; dziesiątki
chłopców w długim, wąskim magazynie ze szczelinami zamiast okien, przez które
słońce prawie w ogóle nie zaglądało. Kiedy mistrz Siekiera kupił go za dwa lśniące
nowe groszaki - tyle wynosiła stawka za chłopca na tyle dużego, by mógł pchać ręczny
wózek - Berren został umieszczony na strychu z innymipodopiecznymi. Okna były
tam większe, lecz wszyscy też spali jedni na drugich.
A teraz miał pokój. Własną przestrzeń. Tak małą, że jeśli położył się na środku,
mógł dłońmi i stopami dotknąć wszystkich czterech ścian, ale… Pokój pachniał
starym drewnem i dymem, niewykończone suche gipsowe ściany kruszyły się pod
dotknięciem, lecz był jego. Tylko jego. To Berrena przerażało. Cisza kryjąca się pod
szmerem deszczu. Samotność. Leża! tak, a w uszach wciąż brzmiały mu ostatnie słowa
łowcy: „Jeśli wciąż będziesz chciał uciec, nie będę cię zatrzymywać. Ale najpierw
mógłbyś pomyśleć, dokąd byś chciał pójść”. Mógłby pójść, dokąd tylko chce. Do ziemi
chyba nie jest tak daleko, prawda? - Chłopcze!
Berren szarpnął się. Deszcz już nie szumiał. Przez szpary w okiennicach przebijało
światło dnia. O bogowie! Zasnął, a teraz jest już rano i jasno! Zrobiło mu się gorąco;
zerwał się na nogi. Znów rozległo się wołanie. - Chłopcze! Zejdź na dół, mały!
Kroki na schodach. W domu Siekiery to nigdy nie wróżyło nic dobrego. Berren
rzucił się do drzwi, szukając klamki. Nie były zamknięte na klucz. Otworzył je i
spojrzał prosto w oczy łowcy złodziei, znajdującego się w trzech czwartych schodów. -
Leń. - Mężczyzna pokręcił głową.
Berren zesztywniał. Czuł zapach świeżego powietrza niesionego delikatnym
podmuchem z dworu i jeszcze jakiś zapach. Zapach człowieka. Mdlący zapach perfum,
do jakiego przyzwyczaił się za sprawą mieszkających po sąsiedzku dziwek, tylko że ten
nie był tak silny. Zapach kobiety.
Łowca złodziei patrzył na niego.
- Dobrze, mały. Tak, mamy gościa. Lepiej zejdźi przywitaj się.
Berren zawahał się, lecz łowca chwycił go za rękę, nim chłopiec zdołał cokolwiek
pomyśleć, i wyciągnął go z pokoju.
- Leń i prostak, co? W tym domu nie będę tolerować ani jednego, ani drugiego,
mały. Lepiej się do tego przyzwyczaj.
Dziś. Dziś w nocy znikam. Jeśli nie będzie padało.
Nocne deszcze. To zwiastun lata. Ciepłe wieczory i parne poranki; nocne deszcze,
popołudniowe ulewy i duszne dni. Złodziejski sezon. Ostrożnie zszedł na palcach do
największego pokoju w domu. Znajdowały się w nim stół, parę krzeseł, kominek i nic
więcej. Nic, co można by ukraść.
Była tam też dziewczyna, prawdopodobnie w jego wieku. Patrzyła na niego z
mocno zaciśniętymi ustami, jakby usiłowała się nie roześmiać. Siedziała przy stole, na
wpół odwrócona w stronę Berrena; przed nią stał talerz, a w ręku trzymała ociekającą
sosem skórkę od chleba. Twarz dziewczyny nie wyróżniała się niczym prócz piegów.
Miała na sobie luźną koszulę mocno ściągniętą paskiem w talii, co uwydatniało
zwracające uwagę krągłości. Berren wcale tego me chciał, ale uświadomił sobie, że
jednak się na mą gapi. Położyło temu kres trzepnięcie w głowę. - Gburowatość, mały.
Mówiłem ci, że nie będę tego tolerować. To jest Lilissa. Czasem jada z nami śniadanie.
Lilisso, to jest Berren. Nie… - Chciała wstać, lecz powstrzymał ją ruchem dłoni. - Siedź.
To mój uczeń, ledwie wart twojej uwagi. Ukłoń się damie, chłopcze.
Berren zamrugał. -Co?
Zarobił kolejne trzepnięcie w głowę, mocne, aż się zachwiał.
- Ukłoń się, mały. Tak robi dżentelmen, kiedy spotyka damę.
Czując się głupio, ukłonił się niezdarnie i znów oberwał w głowę.
- Nie, nie, nie. Od pasa. Plecy proste. - Chciał znów spróbować, lecz wszędzie na
sobie czuł dłonie łowcy złodziei. - Nie garb się. Proste plecy. Nie, nie tak, musisz… -
Chłopak zrobił chwiejny krok i łowca westchnął. - Spróbuj jeszcze raz. Nie, nie, nie,
patrz w górę, w górę! Kiedy się komuś kłaniasz, musisz patrzeć na niego, nie w podłogę.
Ale nie patrz jej w oczy, to jest niegrzeczne. I tam też nie.
Jeszcze jedno trzepnięcie niemal go przewróciło. Berren odskoczył. - Za co to?
- Pilnuj swoich oczu, chłopcze. Może tam, skąd pochodzisz, możesz patrzeć na
damę, jak ci się podoba, ale to się zmieni. W niektórych częściach tego miasta pełno
jest najemnych zabójców z szablami, którzy lubią się chwalić, jak bardzo są w swoim
mniemaniu niebezpieczni. Spójrz na damę, z którą idą pod rękę, w ten sposób, kiedy
będziesz się jej kłaniał, a znajdziesz się po niewłaściwej stronie szabli. A ponieważ noszą
oni ważne nazwiska i mają zamożne rodziny, a ty nie, nikt się tym nie przejmie.
Łowca zmarszczył się, uśmiechając pogardliwie. Li-lissa sprawiała wrażenie
przestraszonej.
- Ale ona nie jest damą - wyrwało się Berrenowi. Łowca złodziei przybrał surową
minę.
- Naprawdę? A skąd to wiesz, chłopcze? Bo nie ma na sobie pięknegostroju?
Berren pociągnął nosem.
- Cóż. Chyba tak.
- Od tej chwili, jak długo będziesz mieszkał pod moim dachem i jak długo ci nie
powiem inaczej, każda osoba, którą poznasz, będzie dla ciebie albo damą, albo
dżentelmenem. Jeśli zobaczę, że traktujesz kogokolwiek niewłaściwie, zostaniesz
ukarany. Rozumiesz? -Ale… - Rozumiesz?
Łowca złodziei nie podniósł nawet głosu, lecz w jego słowach dźwięczała stal. Berren
odetchnął głęboko i skinął głową. - Tak, sir.
Tak. Tak długo, jak mieszkam pod tym dachem. I ani chwili dłużej. Znów myślał o
oknie.
- Dobrze. A teraz będziemy ćwiczyć, aż opanujesz to w przynajmniej podstawowym
stopniu, a potem, w przyszłym miesiącu, może nawet znajdziemy w tobie nieco
wdzięku i elegancji. Możesz utrwalać lekcje podczas jedzenia. Lilisso, proszę cię, żebyś
nie zwracała uwagi na mojego ucznia przez cały czas, jaki postanowi tu zostać. Kiedy
zjemy, Berren zajmie się twoimi zwykłymi obowiązkami, więc będziemy dziś mieć
więcej czasu na lekcje.
ROZDZIAŁ 6
ULICA KSIĘŻYCOWA
Woda, powietrze, ziemia i ogień,
serce słońcaprzed mroku gniewem chroni
Ogień, ziemia, woda, powietrze,
księżyca duma rzeźtylko niesie
Powietrze, ogień, woda, ziemia,
martwy bóg dawnąklątwę zmienia
Ziemia, ogień, powietrze, woda,
gwiezdna pieśńrozrywa,
czemu później rangi doda
Nadchodzi czarny księżyc, okrągły jak jabłko
Nadchodzi czarny księżyc, wszyscy upadną.
Po piosence rozległ się na zewnątrz stłumiony chichot. Berren jęknął i obrócił się na
drugi bok. Przez okno wdzierało się światło. -Hej!
Okrzyk rozległ się w całym domu. Jak każdy hałas. Cztery maleńkie pokoje, ściany
tak cienkie, że rozwaliłby je solidny kopniak, stare belki, które trzeszczały i skrzypiały
od wiatru. Gdziekolwiek się przebywało, wszystko było słychać. Lecz w porównaniu z
domem Siekiery panowała ogłuszająca cisza. Berrena wyrwały z odrętwienia nie śpiew,
śmiechy i krzyki, lecz cisza,która po nich nastąpiła. Nie przywykł do budzenia się z
własnej woli. Kiedy otworzył okiennice i wyjrzał na podwórko, tańczyła tam grupka
obdartych, umorusanych dzieci, pokazujących z krzykiem na jego okno. Łowca
złodziei, łowca złodziei Czy jest głodny, czy spragniony? Jeśli tak, jesteś skończony.
Łowca złodziei, łowca złodziei Uciekaj, póki możesz, od łowcy złodziei.
Dzieciaki piszczały i śmiały się, podskakując w miejscu. Kiedy tylko łowca otworzył
drzwi, uciekały z podwórka na łeb na szyję.
Nazywał się Syannis - dla przyjaciół Sy, dla Berrena mistrz Sy - a jego uczeń miał
mnóstwo roboty. Nudnej, uciążliwej, monotonnej i często bezsensownej roboty.
Wydawało mu się, że większość czasu spędza na przynoszeniu, czyszczeniu, noszeniu i
polerowaniu, a mistrz Sy tylko siedzi na swoim wygodnym krześle i przygląda się
światu. Wciąż myślał o ucieczce. Łatwo by poszło. W porównaniu z mistrzem Siekierą
mistrz Sy był ślepy i głuchy. Drzwi od podwórka zostawiał uchylone i często nie
zwracał uwagi na to, co robi Berren. W gruncie rzeczy na miejscu trzymała chłopaka
przez kilka pierwszych dni prawdopodobnie łatwość, z jaką mógłby odejść. To oraz
obietnica, że kiedyś nauczy się posługiwania szablą.
Oraz Lilissa. Przychodziła do domu prawie co rano ze świeżym chlebem na
śniadanie. Za każdym razem mistrz Sy zmuszał Berrena do ćwiczenia ukłonów.
Nienawidził tej części dnia, bo musiał płaszczyć się przed jakąś dziewczyną, która, jak
on, była nikim. Ale po pierwszychdwóch dniach zauważył, że zerka na niego, usiłując
się nie uśmiechać. Następnego ranka starał się z całych sił dobrze ukłonić i znów
przyłapał ją na patrzeniu na niego z uśmiechem. Wtedy mistrz Sy kazał jej dygać i
ukłonów uczyli się oboje, współzawodnicząc ze sobą. Kiedy skończyli, uśmiechał się
nawet mistrz Sy Jednak Berren nie miał okazji rozmawiać z Lilissą. Przychodziła rano,
jadła z nimi śniadanie, zostawała godzinę, kiedy on wykonywał swoje obowiązki, i
wychodziła. Podczas tych poranków najczęściej czytała na głos; mistrz Sy słuchał z
zamkniętymi oczami i czasami ją poprawiał albo pomagał, jeśli jakieś słowo
nastręczało dziewczynie trudności.
- Kim ona jest? - zapytał Berren pewnego dnia.
- Kto kim jest?
- Lilissa.
Mistrz Sy parsknął.
- Na pewno nie kimś, o kim powinieneś myśleć, mały. - Zmarszczył nos. - Kiedyś jej
matka, poczciwa kobieta, okazała mi życzliwość. W zeszłym roku umarła na ospę.
Teraz odpłacam jej, pomagając Lilissie poprawić jej sytuację. Wybij ją sobie z głowy,
chłopcze. Usłyszał tylko to. „Wybij ją sobie z głowy”.
Dwunastego dnia, kiedy Lilissa wyszła i znów znaleźli się sami, mistrz Sy założył
ręce na piersi i spojrzał surowo na Berrena.
- Wciąż tu jesteś - powiedział, jakby była to poniekąd niespodzianka. Berren
wzruszył ramionami. Nauczył się trzymać usta na kłódkę, jeśli mistrz Sy nie kazał mu
ich otworzyć. Łowca złodziei wciąż na niego patrzył i powoli kiwa! głową. - Chyba
pracowałeś sumiennie. Wystarczająco, by spłacić swój dług. - Otworzył drzwi
prowadzące na podwórko i machnął w jego stronę ręką. - Jesteś wolny, mały. Zmykaj.
Berren nie drgnął.
- No, mały. Jeśli chcesz, możesz już wrócić do swojego mistrza Siekiery. - Nastąpiła
długa chwila ciszy. - Jeśli tego chcesz. A chcesz? Z powrotem do sypialni. Z powrotem
do większych chłopców, którzy nim pomiatali, mniejszymi chłopcami pomiatał on. A
Siekiera pomiatał nimi wszystkimi. Zaczerpnął tchu. Myślał o tym od wielu dni.
Mieszkanie u mistrza Siekiery oznaczało bicie i stałą czujność. Z drugiej strony,
oznaczało, że póki uważa na to, co robi, ma do swojej dyspozycji pól miasta. W złożonej
sieci gangów i terytoriów zbieracze łajna mogli chodzić niemal wszędzie, jeśli tylko
poprzestawali na zbieraniu zwierzęcych odchodów. Takiej wolności inni chłopcy w
jego wieku nie mieli i Berren nie miałby jej tutaj. A Siekiera zawsze pozwalał mu
zatrzymać kilka drobnych z jego zdobyczy. Dawał mu wolność, no i były też kobiety po
drugiej stronie ulicy.
Przygryzł wargę. Każdy chłopiec miał swoje ulubienice i Berren się od nich nie
różnił. Poszedł tam kiedyś pewnej nocy z kieszeniami pełnymi miedziaków, straszliwie
zdenerwowany i z drżeniem serca. Wiedział, którą z nich chce, znał twarz, chociaż nie
Stephen Deas Łowca złodziei 01 ŁOWCA ZŁODZIEI
CZĘŚĆ PIERWSZA ŁOWCA ZŁODZIEI
SPIS RZECZY CZĘŚĆ PIERWSZA ROZDZIAŁ 1 BERREN ROZDZIAŁ 2 DZIESIĘĆ IMPERIAŁÓW W ZAUŁKU ROZDZIAŁ 3 MISTRZ SIEKIERA ROZDZIAŁ 4 ŁOWCA ZŁODZIEI ROZDZIAŁ 5 CÓRKA SZWACZKI ROZDZIAŁ 6 ULICA KSIĘŻYCOWA ROZDZIAŁ 7 DEEPHAVEN ROZDZIAŁ 8 GDZIE NAWET CHÓR ZŁODZIEI STRACHEM JEST PRZEJĘTY ROZDZIAŁ 9 PIRACI ROZDZIAŁ 10 PISANIE ROZDZIAŁ 11 POWITANIE W DOMU ROZDZIAŁ 12 SCHRONIENIE ROZDZIAŁ 13 STARZY PRZYJACIELE ROZDZIAŁ 14 DOBITNE OSTRZEŻENIE ROZDZIAŁ 15 SANKTUARIUM ROZDZIAŁ 16 WYBACZENIE I ZDRADA ROZDZIAŁ 17 ROZCZAROWUJĄCA PRAWDA CZĘŚĆ DRUGA ROZDZIAŁ 19 UNOSZENIE SIĘ NA RZECE I JEDZENIE PLACKA ROZDZIAŁ 20 WARIACKA PRZEPRAWA ROZDZIAŁ 21 O ŁAPANIU ZŁODZIEI ROZDZIAŁ 22 IGRANIE Z NIEBEZPIECZEŃSTWEM ROZDZIAŁ 23 PRZEPRAWA ROZDZIAŁ 24 NAMULISKO ROZDZIAŁ 25 KRWAWY DAG ROZDZIAŁ 26 DLA NIEGODZIWCÓW NIE MA ODPOCZYNKU ROZDZIAŁ 27 KAPITAN PORTU ROZDZIAŁ 28 WSTĘPNA NAUKA SZERMIERKI ROZDZIAŁ 29 SAM W CIEMNOŚCI ROZDZIAŁ 30 DOKĄD IDĄ STARZY ŁOWCY ZŁODZIEI ROZDZIAŁ 31 NOŻEM ROZDZIAŁ 32 BŁYSK CZĘŚĆ TRZECIA ROZDZIAŁ 33 PRÓŻNOŚĆ PANI YGALI I ODWRÓCONA ŚWIĄTYNIA ROZDZIAŁ 34 ZŁOTY NÓŻ I TAJEMNICE NABRZEŻA ROZDZIAŁ 35 SYANNIS ROZDZIAŁ 36 WIELKI KANAŁ ROZDZIAŁ 37 ROZBIJANIE DRZWI I PODAWANIE IMION
ROZDZIAŁ 38 SZTUKA ZADAWANIA PYTAŃ ROZDZIAŁ 39 MIEĆ I TRZYMAĆ ROZDZIAŁ 40 JEDEN KCIUK ROZDZIAŁ 41 UCZEŃ ŁOWCY ZŁODZIEI ROZDZIAŁ 42 TEN, KTÓRY SIĘ WYDOSTAŁ
ROZDZIAŁ 1 BERREN Tłum zebrał się, by obejrzeć śmierć trzech ludzi. Większość gapiów nie miała pojęcia, kim są skazani. I nie bardzo ich to interesowało. Przyszli na plac Czterech Wiatrów na widowisko, żeby zobaczyć trochę krwi, miło spędzić popołudnie dnia słońca. Przyszli dla żonglerów i połykaczy ognia, dla sprzedawców ciastek i nadziewanych placków, dla śpiewaków i mówców. Przyszli dla wszystkiego, co miasto ma do zaoferowania, i otrzymali to. Złodziej biegał wśród nich ze swobodą, miał w tym wprawę. Tłum ledwie go zauważał. Wślizgiwał się w kłębowisko większych ciał niczym węgorz pomiędzy palce rybaka, znajdował miejsce tam, gdzie pozornie go nie było. Na pytanie, ile ma lat, mógłby odpowiedzieć, że dwanaście, a może szesnaście, zależy, kto pytał. Prawda leżała gdzieś pośrodku. Złodziej nie wiedział, ile ma lat, i niewiele go to obchodziło. Był drobny jak na chłopca, który niemal mógłby być mężczyzną, i miał na imię Berren. Przyszedł na egzekucje jak inni, lecz pojawił się tu także ze względu na tłum. Obserwator, przycupnięty na dachu jednego z domów otaczających placi zainteresowany ruchami chłopca, widziałby, jak co pewien czas mały przystaje. Za każdym razem tłum stawał się odrobinę uboższy, a złodziejaszek nieco bogatszy. Obserwator, gdyby przypatrywał się dłużej, zauważyłby, że chłopiec zmierza powoli ku przodowi tłumu. Kiedy pojawią się kat i jego podopieczni, chciał mieć jak najlepszy widok. Tłum zaczął się uciszać. Na końcu placu znajdowało się drewniane podwyższenie, wzniesione specjalnie na tę okazję. Tancerze, żonglerzy i inni drobni artyści zapłacili za przywilej korzystania z niego przez ostatnie kilka godzin. Tłum w większości nie zwracał na nich uwagi, zajęty rozmowami. Nastanie ciszy znaczyło, że nastąpi coś warte obejrzenia. Berren zaczął się przeciskać do przodu. Był o głowę niższy od otaczających go ludzi i kierował się w stronę, w którą wszyscy patrzyli. Od czasu do czasu udawało mu się przelotnie dostrzec podwyższenie. Stał teraz na nim mężczyzna w żółtych szatach i powoli wykonywał dłońmi jakieś gesty. Nawet Berren miał dość wiedzy, by poznać, że to kapłan. Kiedy dotarł na przód tłumu, zwolnił. Zmienił kierunek i ostrożnie przecisnął się bokiem do rogu placu. Plac Czterech Wiatrów znajdował się pośrodku Dzielnicy Sądów w mieście Deephaven. Otaczały go wysokie kamienne budynki z masywnymi drzwiami z drewna i ciemnym szkłem w oknach, dającym rozmyty obraz. Nad każdymi drzwiami wystawało ze ściany na dobre piętnaście centymetrów kamienne nadproże. Zapełniali je chłopcy mniejsi od Berrena, którzy rozpychali się, chcąc zająć jak najlepsze miejsca, i chociaż tłoczyli się niebezpiecznie blisko bocznych krawędzi, jakoś nie spadali. Berren dostrzegł lukę na
rogu nadproża. Wspiął się po ścianie i wcisnął się tam. Było zbyt wąsko, bystać wygodnie, lecz z tej wysokości widział wszystko. Z nawiązką wynagradzało mu to konieczność stałego przyciskania się do kamiennej ściany i zrzędzących chłopców. Kapłan zniknął. Teraz na podwyższeniu stał na rozstawionych nogach kat, rosły, muskularny mężczyzna z toporem niemal dorównującym długością jego wzrostowi. Za katem stali w otoczeniu strażników trzej skazańcy skuci łańcuchami. Jakiś łysy człowiek w pięknym stroju przemawiał. Tłum nie był tym zainteresowany. Ludzie nie przyszli słuchać mów i znów zaczęły się rozmowy, więc Berren ledwie słyszał słowa padające z szafotu. Docierały do niego po dwa lub trzy naraz, lecz to za mało, by coś zrozumieć. Nie obchodziło go to bardziej niż reszty zgromadzonych. Egzekucje stanowiły rzadkość. Znalazł się tu, by zobaczyć, jak się ścina ludziom głowy, a nie wysłuchiwać nudnych przemówień. Tłum miał takie samo zdanie. Była późna wiosna, miesiąc powodzi, lecz duszne popołudnia pełne wilgotnego letniego upału nastały w tym roku wcześniej niż zwykle. Berren się zastanawiał, co zrobili ci trzej mężczyźni. Wiedział coś o tym, jak miasto karze złodziei. Chłopcy jak on, przyłapani na odcinaniu sakiewek, dostawali lanie i sprawa na tym się kończyła. On też oberwał wiele razy. Jeśli straż znała twarz schwytanego i nie miał on szczęścia, mógł zostać napiętnowany albo nawet stracić palec. Wzdrygnął się na tę myśl. Utrata palca była… czymś, o czym nie chciał myśleć. Jak to dobrze, że mistrz Siekiera jest w dobrych stosunkach ze strażą w tej części miasta. Mistrz Siekiera to niedźwiedź w ludzkiej skórze, lecz nie to było jego tajemnicą. Jego chłopcy, kiedy nie kradli, sprzątali zwierzęceodchody z ulic wokół Dzielnicy Szkutników i przy południowym krańcu Rybaków. A zwłaszcza utrzymywali w czystości Wzgórze Włóczęgów. Siekiera kazał tam być komuś z wózkiem na obornik co rano, co wieczór i przez całą noc. Utrzymywanie dobrych stosunków z damami ze Wzgórza Włóczęgów było dla mistrza Siekiery najważniejsze. To ich względy nadawały mu znaczenie. Ludzie tracili czasami całe dłonie. Berren o tym słyszał, lecz nigdy czegoś takiego nie widział. W większości wypadków kiedy miasto uznawało, że dłużej już nie zniesie czyjejś obecności, wsadzało go na barkę i wysyłało w górę rzeki do imperialnych kopalni. Znajdowały się one w jakimś miejscu na północy, oddalonym o setki i tysiące kilometrów, gdzie zawsze pada, jest zimno i skąd nikt nie wraca. Berren nie wiedział jednak, za jaką przewinę grozi ścięcie. Co pewien czas miasto po prostu postanawiało urządzić widowisko, i tyle. Nie zdarzało się to często i dlatego teraz zebrały się tłumy. Chłopiec obok Berrena szturchnął go. - Pszam. Widziałeś już coś takiego? Berren spojrzał na niego z całą pogardą, na jaką było go stać. Chłopiecwyglądał na jakieś osiem lat. - Jasne - skłamał. - Mnóstwo razy. Prychnął i pokręcił głową, jakby to było najgłupsze pytanie naświecie, ale chłopiec
się nie zniechęcił. - Więc co się dzieje? - Zaczekaj, to zobaczysz. - A jest dużo krwi? Mam nadzieję, że dużo. - Wiesz, że głowy, kiedy są już odrąbane, wciąż mrugają, marszczą nos, mówią i takie tam jeszcze przez kilka godzin, zanim umrą? Powiedział mu to sam Siekiera. Chłopiec zrobił wielkie oczy i rozdziawił usta. - Nie! Naprawdę? Można do nich podejść i porozmawiać? Berren wzruszył ramionami. - Chyba tak. Jak zechcesz. Jeśli ich nie zabiorą. Wtedy mężczyzna na podwyższeniu zrobił coś, coprzyciągnęło uwagę Berrena. Przestał mówić i uniósł sakiewkę. Szmer tłumu ucichł na tyle, że Berren usłyszał kilka słów z jego wypowiedzi. Coś o nagrodzie. Coś o dziesięciu złotych imperiałach. Dziesięciu złotych imperiałach! Zza kata wyłonił się ktoś nowy. Człowiek, który schwytał mężczyzn czekających na śmierć. Łowca złodziei. Z tego co widział Berren, nie było w nim nic szczególnego. Nie miał specjalnie szykownego ubrania ani wymyślnej szabli. Gdyby Berren zobaczył go na ulicy, wziąłby go za sklepikarza albo może za brygadzistę z doku. Ale teraz… Teraz miał on sakiewkę, którą dał mu człowiek w pięknym stroju. Teraz Berren będzie o nim myślał jako o mężczyźnie z dziesięcioma imperiałami w kieszeni… - Co się dzieje? - Chłopiec stojący obok niego wyciągnął szyję i zmrużył oczy, by lepiej widzieć. Berren uciszył go szturchańcem. Dziesięć imperiałów! Na samą myśl o nich szerzej rozwierały mu się oczy. Poczuł, że się chwieje, i niemal spadł z nadproża. Nigdy nie słyszał o takiej fortunie! Mężczyzna, który był teraz jej właścicielem, cofnął się, ustępując miejsca katowi. Więźniów zaciągnięto na przód szafotu, żeby wszyscy mogli ich widzieć. Kat demonstracyjnie podniósł wysoko topór, by i jego mogła zobaczyćgawiedź. Zakręcił nim; głowa topora zataczała w powietrzu szaleńcze łuki, aż wreszcie kat spuścił go na gruby pniak, który rozpadł się na połowy, sypiąc drzazgami. Tłum ryknął. Więźniowie zostałi zmuszeni do położenia głów na czekających na nich trzech katowskich pniach. Berren ledwie to zauważył. Obserwował mężczyznę z imperiałami, który krył się w cieniu z tyłu szafotu. Nagle kat znów spuścił topór. Chłopiec obok Berrena aż gwizdnął z podziwu. Berrenowi mocniej zabiło serce. Jeden z więźniów został ścięty, a on tego nawet nie zauważył! Ciało wciąż tkwiło na podwyższeniu, lecz głowa zniknęła. Na deskach widniały ciemne rozbryzgi i plama, gdzie spadła głowa. Kat trzymał ją teraz w powietrzu za włosy, by każdy mógł dobrze się przyjrzeć jego dziełu. Berren gorączkowo wodził wzrokiem od mężczyzny stojącego w cieniu do kata i z powrotem, tam i z powrotem, tam i z powrotem. Nie śmiał stracić z oczu człowieka z dziesięcioma imperiałami w kieszeni, ale chciał też ujrzeć głowę, zobaczyć, czy się
jeszcze porusza. Z szyi wciąż ciekła strużka krwi; nie widział jej, ale widział ciemne plamy, rozpryskujące się na jasnym drewnie wokół nóg kata. Nagle kat się odwrócił i wrzucił głowę do dużego kosza wyłożonego słomą, który stał za nim. Podszedł do drugiej ofiary i uniósł topór. Mężczyzna w cieniu się nie poruszył. Berren wstrzymał oddech i wbił spojrzenie w topór. Patrzył, jak zaczyna opadać, pozornie wolno. Serce waliło mu w piersi powoli i mocno; Berren poczuł ekscytujące napięcie. Kiedy ostrze zagłębiło się w ciało, westchnął z zachwytu. Skóra i kość się rozeszły. Krew trysnęła dalej, niż Berren potrafiłby splunąć. Prawie zesztywniał z euforii. Noga martwego człowieka drgnęła z taką siłą, że ciało niemal spadło z pieńka. Kat cofnął się z zaskoczenia. Pośliznął się w kałuży krwi i kiedy odzyskał równowagę, mocno kopnął odciętą głowę, która odtoczyła się i spadła pod szafot. Tłum wybuchnął śmiechem, lecz Berren znów szukał wzrokiem mężczyzny w cieniu. Ten się nie poruszył. Berren odetchnął z ulgą. Kiedy przyszła kolej na trzeciego skazańca, pozwolił sobie na odprężenie i śledzenie każdego ruchu kata. Docenił staranne przygotowanie, czyszczenie głowy topora, dotknięcie brusa. Gdy topór opadał, chłopak patrzył z szerokim uśmiechem. Ostatnia egzekucja okazała się pod każdym względem tak samo dobra, jak pierwsza. Nie było tyle krwi, na ile miał nadzieję, ale i tak wyciekło jej sporo. Gdy kat uniósł ostatnią głowę, pokazując ją tłumowi, Berren wytężył wzrok, by dostrzec, czy cokolwiek w niej jeszcze się porusza. Zmrużył oczy. Był pewien, że oczy w martwej głowie mrugnęły. Przepełniony entuzjazmem, odwrócił się do chłopca, który stał obokniego. - Widziałeś? Mrugnął! Widziałeś? Chłopiec nie odrywał wytrzeszczonych oczu od widoku odciętejgłowy. - Tak, tak, zamrugał, tak. Berren wpatrywał się w głowę, mając nadzieję, że dostrzeże jakieśoznaki życia. Kiedy wreszcie kat odwrócił się, by odejść, Berren poszukałwzrokiem mężczyzny w cieniu. Nie było go.
ROZDZIAŁ 2 DZIESIĘĆ IMPERIAŁÓW W ZAUŁKU Cierpliwość nie przychodziła Berrenowi łatwo. Wiercił się na nadprożu, dopóki tłum się nie rozszedł i plac niemal całkowicie nie opustoszał. Wtedy zeskoczył na ziemię i zaczął przemykać się od plamy cienia do plamy cienia, wpatrując się w budynek, do którego wszedł mężczyzna z fortuną. Nie do końca wiedział, co robi. Był już spóźniony. Nawet gdyby biegł całą drogę do Dzielnicy Szkutników, i tak oberwałby w ucho od mistrza Siekiery. Nie lubił, żeby jego chłopcy wracali późno. Chyba że załatwiali jakieś jego sprawy. Co prawda Berren miał przyzwoity urobek. Na tyle przyzwoity, że mógł go oddać i zatrzymać kilka groszy dla siebie, nie wywołując zbytniej podejrzliwości Siekiery. Taka była niepisana umowa. Im więcej się oddawało, tym mniej narażało na rewizję. Ale niech bogowie mają w opiece ,chłopców, jeśli Siekiera przy nich coś znalazł. Ci, którym przytrafiła się wpadka, nauczyli się tego unikać. Chłopcy, którym to weszło w zwyczaj, kończyli w zatoce twarzą do dołu. Ale chodziło o złote imperiały. To było co innego. Siekierze prawdopodobnie oczy wyszłyby na wierzch. Albo Berren mógłby zachować monety. Zachować je i uciec tak daleko, że nie dosięgnąłby go nawet Siekiera. A potem mógłby żyć jak król. Bo chyba na tyle pozwoliłoby dziesięć imperiałów? Nie poszedł do domu i nie zwracał uwagi na pełne niepokoju myśli, które kazały mu zostawić kogoś takiego, jak ten łowca złodziei, w spokoju. Odcinał sakiewki i sięgał do cudzych kieszeni przez więcej niż połowę życia i to wystarczyło, by w każdej innej dziedzinie zostać uznanym ze specjalistę. Nie, nie ruszył do domu, tylko patrzył i czekał, przemykał się od jednego rogu placu do drugiego, starał się nie wzbudzić podejrzeń żołnierzy, stojących na straży. Różnili się od tych, do jakich przywykł. W innych dzielnicach miasta rozmaite oddziały milicji ubierały się w to, co wpadło im w ręce, miały pałki i kije albo, jeśli dopisało im szczęście czy przypadkiem ich członkowie byli rzeźnikami, także noże. Tutejsi żołnierze wyglądali inaczej. Mieli mundury i szable. Oraz kolczugi, lśniące stalowe hełmy, a na ramionach surcotów jaskrawoczerwone, płomieniste ptaki na czarnym polu. To żołnierze imperatora i Berren nie znał nikogo, kto chciałby powiedzieć choć jedno dobre słowo o tych, którzy nosili jego barwy. Uznali oni zapewne, że znajduje się zbyt nisko w hierarchii w stosunku do nich; chociaż go obserwowali, nie zaczepili go i wreszcie Berren zobaczył to, na co czekał. Mężczyznę z szafotu, łowcę złodziei z dziesięcioma złotymi imperiałami w kieszeni. Wyszedł z budynku sądu frontowymi drzwiami i ruszył bezczelnie prosto przez plac, wcale się nie kryjąc. Nie robił wrażenia. Był nawet nieco za niski, nieco za chudy. Buty
miał znoszone i okrył się poplamionymskórzanym płaszczem, który najlepsze czasy miał już za sobą. Płaszcz skrywał go niemal całego. Za ciepły jak na gęste, wilgotne powietrze wiosny Deephaven, sprawiał, że mężczyzna rzucał się w oczy. Nikt mu nie towarzyszył. Berren poczuł niepokój. To byl łowca złodziei na tyle dobry w swoim rzemiośle, by przyprowadzać ludzi wartych powieszenia. Chyba nie tak głupi, żeby chodzić po ulicach miasta z wszystkimi pieniędzmi bez ochroniarza. Lecz kiedy Berren się nad tym zastanawiał, nogi już go niosły. Musiał szybko przystąpić do działania. Kiedy czekał, zauważył trzech czy czterech ludzi, czających się na obrzeżach placu. Rosłych ludzi z kijami. Prawdopodobnie było ich więcej, a wyglądali, jakby mogli wziąć takie chuchro jak Berren i złamać go na kolanie po prostu dlatego, że bez trudu potrafią to zrobić. Tak czy owak, mężczyznę z fortuną czekał napad. A zatem Berren powinien dotrzeć do złota pierwszy. Wepchnął dłoń do kieszeni i wyczuł pod palcami maleńki nożyk, którego ostrze miało długość palca, lecz było ostre jak brzytwa. Nożyk do odcinania sakiewek. W tajemnicy, ponieważ słyszał, że wszystkie dobre miecze otrzymują imiona, nazwał go Kradziejem. Nie żeby kiedykolwiek odważył się przyznać do czegoś takiego przed mistrzem Siekierą czy innymi chłopcami. Poszedł za łowcą, który opuścił plac. Ku jego przerażeniu niemal pierwszą rzeczą, jaką uczynił mężczyzna, było zejście z głównej ulicy w wąski zaułek. Berren mógł tylko stać i patrzeć, jak to samo zrobili dwaj inni. Trzeci nagle rzucił się biegiem w inną stronę, zapewne zmierzając do wylotu zaułka. Berren przez chwilę się wahał. Mężczyzna z fortuną za chwilę będzie miał poderżnięte gardło. Nawet Berren dokładał wszelkichstarań, by unikać ludzi pokroju tych, którzy mieli tego dokonać. Niemal wszystkie instynkty podpowiadały mu, żeby się odwrócił i uciekł, przyjął lanie za spóźnienie i cieszył się, że jeszcze żyje. Od bandytów należy trzymać się z daleka. Chyba jedynym instynktem, który się z tym nie zgadzał, był ten nowy, jaki zaczął się ujawniać w ostatnich paru miesiącach. Ten, który podpowiadał, że Berren nie musi już słuchać nikogo, nawet siebie samego. Dziesięć imperiałów, powtarzał. Twarz imperatora, odciśnięta w złocie. Dziesięć twarzy! Powietrze zrobiło się nieruchome i ciężkie jak ciepły, wilgotny koc. Berren zaczerpnął tchu i zanurkował. Słońce stało już nisko, a w tej części miasta budynki po obu stronach zaułka były wysokie. Wilgotne powietrze pachniało stęchlizną, potem i moczem, a na dodatek wszystko przenikał smród gnijących ryb. Berren znalazł najgłębsze cienie i przemykał się tamtędy, chowając w drzwiach domów. Widział przed sobą dwóch mężczyzn i noże, które ściskali w dłoniach. Człowiek z fortuną znajdował się nieco przed nimi. Sprawiał wrażenie nieświadomego, że ktoś za nim idzie. Berren chyłkiem się przybliżył. Na kocich łbach zaczęły się rozpryskiwać pierwsze grube krople wieczornego deszczu. Chwilę później lunęło jak z cebra. Łowca złodziei dotarł niemal do końca zaułka. Wtedy pojawił się tam zarumieniony i zdyszany trzeci mężczyzna. W
szumiącym i zacierającym obraz deszczu było widać, że, podobnie jak tamci dwaj, jedną rękę trzyma swobodnie przy boku. Berren przycisnął się do jakichś drzwi i zamarł. Wiedział, jak to się odbywa. Pierwszy mężczyzna wbije nóż w trzewia ofiary i pójdzie dalej, jakby nic się nie stało. Dwaj pozostałi rzucą się z tyłu i powalą ranionegona ziemię. Kiedy zdobędą, czego chcą, albo poderżną mu gardło, albo po prostu zostawią go, by wykrwawił się na śmierć. Potem uciekną. Berren musiał tylko jak najuważniej przyglądać się wszystkiemu w strugach deszczu. Mieć pewność, który z nich ucieka z sakiewką. To wszystko. Wystarczyło, by używał oczu i nie dał się zwieść. A potem co? Nie wiedział. Zapewne powinien podążyć za fortuną w złocie. Nie miał czasu, by się nad tym zastanowić. To już się działo. Wstrzymał oddech, bo mężczyzna z pieniędzmi i ten z nożem zbliżyli się do siebie… …I wtedy wydarzyło się coś, czego Berren nie umiał wyjaśnić. Woda lała się strumieniami i już płynęła szczelinami w nawierzchni zaułka. Chłopakowi wpadały do oczu grube krople. Zamrugał, a mężczyzna z nożem zgiął się we dwoje i padł na ziemię. Berren nawet nie zauważył, by łowca wykonał jakiś ruch, lecz nagle stał on odwrócony w stronę, skąd przyszedł. Trzymał krótką szablę, która lśniła wilgocią aż po rękojeść i ociekała krwawą wodą. Dwaj mężczyźni idący za nim zawahali się. Łowca złodziei skoczył między nich, a oni stali jak sparaliżowani. Szabla mignęła kilkoma półkolistymi cięciami. Po zaułku rozprysnęła się krew zmieszana z deszczem. Mężczyźni upadli. Wszystko stało się w mgnieniu oka, tak szybko, że dwaj bandyci nie zdążyli się poruszyć. Berren patrzył, zamarły z grozy… Łowca złodziei ruszył prosto na niego, chwycił za ramię i wyciągnął z kryjówki w mrok i deszcz. Z bliska wyglądał dziwnie. Miał w sobie coś egzotycznego. Na pewno nie urodził się w tym mieście. Z jego wyglądem było coś nie tak. Podobnie jak z zapachem. - Jesteś z nimi, chłopcze? Mimo bębnienia deszczu głos wydawał się wyrafinowany, jakby mówiła osoba wykształcona. W nim też brzmiała obca nuta. Berren pokręcił głową. Mężczyzna z szablą go puścił. - Nie zamierzam cię zabić, chłopcze. Więc jeśli nie byłeś z nimi, to o co chodzi? Masz mnie na oku dla kogoś innego? A może myślałeś, by samemu spróbować zdobyć moje złoto? Berren milczał. Nie mógł poruszyć ustami. Mężczyzna przykucnął przed nim. - Nie jesteś dość duży, by samodzielnie obrobić kogoś takiego jak ja. Kto cię wysłał, chłopcze? Kto się tobą opiekuje? Powiedz mi, kto to jest i gdzie mogę go znaleźć, a dam ci koronę. Schował szablę pod płaszczem i wyjął srebrną monetę. Berren wpatrywał się w nią zachłannie. - Mistrz Siekiera, sir… - powiedział słabym głosem. - Głośniej, chłopcze! - Mistrz Siekiera, sir. To on daje mi schronienie. Musiał krzyczeć, by jego słów nie
zagłuszał łomot deszczu. Mistrz Siekiera nigdy nie wysłałby żadnego ze swoich chłopców z takim zadaniem. Jego mottem były bezpieczeństwo i delikatność. - Gdzie mógłbym znaleźć twojego mistrza Siekierę? - Błagam, sir, jeśli panu powiem, on mnie zabije. - Może ja ciebie zabiję, jeśli tego nie zrobisz. Mężczyzna przysunął się bliżej. Poły jego płaszczarozchyliły się i Berren znów dostrzegł szablę. Oraz coś jeszcze. Uniósł twarz i spojrzał mężczyźnie w oczy. - Błagam, sir. Niech mi pan nie zrobi krzywdy. On mieszka wRybakach. Mężczyzna uśmiechnął się szyderczo. - To poznaję po twoim zapachu. - Mocno pociągnął nosem. - I nie tylko to poznaję. Gdzie dokładnie w Rybakach? - W Dzielnicy Szkutników. Za ślusarzem na ulicy Krosien. Jest tam zaułek. Tam, gdzie wszyscy… - Nie cierpiał u siebie tych zawahań. Kiedy młodsi chłopcy mówili o sąsiednim burdelu, śmiali się i chichotali. Dla pracujących w nim kobiet wymyślali rozmaite przezwiska. Ci starsi nazywali rzeczy po imieniu i niczym się nie przejmowali. - Koło burdelu - powiedział zdecydowanie, wysuwając podbródek. - Ach tak, znam go. - Mężczyzna uśmiechnął się paskudnie. - Siekiera, co? Tak, zbieracz łajna. W jedynym zaułku tego przeklętego miasta, który śmierdzi nie tylko rybą. Kiedyś poszedłem do tego burdelu, żeby złapać złodzieja. Padało. Kocie łby były śliskie od gówna. - Zmarszczył brwi. - Trochę mi kogoś przypominasz. Słyszałeś to już kiedyś? Wyprostował się i spojrzał na Berrena. Patrzył surowo i wydawało się, że myślami odbiegł gdzieś daleko. Przez chwilę jakby się odprężył. Berren wyrzucił w przód obie ręce naraz. Jedną uderzył mężczyznę między nogi. Drugą, by chwycić to, co dostrzegł pod jego płaszczem. A potem uciekł, ślizgając się na wilgotnym bruku. Nie zatrzymywał się ani nie oglądał, dopóki nie wybiegł z zaułka i nie znalazł się kilka ulic dalej. Kiedy nabrał pewności, że mężczyzny z szablą nie ma w pobliżu, schronił się przed deszczem i rozwarł dłoń. Trzymał w niej sakiewkę. Poczuł jej wagę, posłuchał brzęku monet. Nie odważył się zatrzymać, by zajrzeć do środka. Nie musiał. Wiedział, co w niej jest. Otworzył ją później, kiedy pokonała go ciekawość. Było tam zaledwie kilka miedziaków i trochę zardzewiałego żelaza.
ROZDZIAŁ 3 MISTRZ SIEKIERA Przez następne kilka dni Berren starał się zapomnieć o tych paru chwilach w zaułku. Patrzeć z bezpiecznej odległości, jak obcina się głowy trzem ludziom, było świetnie. Widzieć, jak umiera trzech ludzi tuż przed nim, i bać się, że on będzie następny, to coś zupełnie innego. Ale najgorsze było otworzyć sakiewkę z przekonaniem, że jest się bogatym nad wszelkie marzenia, i znaleźć tylko śmieci. Kiedy wreszcie wrócił do domu, dostał lanie od mistrza Siekiery za to, że przyszedł późno. Ale był już tak otępiały z rozczarowania, że niewiele poczuł. Zapomniał nawet schować dla siebie kilka drobnych. Siekiera mógłby go przeszukać i nic by nie znalazł. Przed tą egzekucją był jednym z ulubieńców Siekiery. Ale to się zmieniło. Teraz leżał w środku nocy na jego strychu, słuchał stłumionych oddechów innych chłopców i nasłuchiwał odgłosów z dołu. Siekiera miał gościa. Sądząc z brzmienia rozmowy, niemiłego. Zaczęło się od trzasku drzwi wyważanych kopniakiem. Siekiera był ogromnym mężczyzną, górą tłuszczu i mięśni, zbudowaną na wołowinie i piwie, mającym dłonie jak szynki i ręce mocne jak maszt statku. Berren widział, jak Siekiera niemal zatłukł człowieka na śmierć z powodu kilku drobnych; na pewno nie był kimś, komu spodobałoby się wyważanie jego drzwi. Jednak zamiast odgłosów walki Berren słyszał jedynie pełną napięcia wymianę słów. - Kto tu jest, na cholernego Khrozusa?! - krzyknął Siekiera. A zaraz potem dało się słyszeć: - Kim jesteś, na cholernego Khrozusa? Zrobię z ciebie cholernego kalekę… Wtedy rozległ się łomot, trzask rozbijanego drewna i zapadła długa cisza. Kiedy Siekiera znów się odezwał, głos miał cichy i pełen napięcia. - Czego chcesz? Przez szpary w podłodze przenikało pełgające światło świec. Berren przesunął się w bok i przycisnął ucho do desek, lecz kimkolwiek był intruz, mężczyźni rozmawiali za cicho, by zdołał coś usłyszeć. - Nic o tym nie wiem - rzekł Siekiera. Przez chwilę Berren słyszał tylko szmer głosów, a potem Siekieraznów powiedział głośniej: - On? Po co ci ten chłopak? Cisza. W głosie Siekiery pojawiła się nuta chytrości. - Ile jest wart? Cisza. - Koronę? Cholerną koronę? Co to dla mnie jest? Nic! Myślisz, że możesz… Urwał raptownie. Przez minutę Berren prawie nic nie słyszał. A potem zaczęły skrzypieć wąskie schody prowadzące na strych. Berren liczył kroki. Znał je. Na górę szedł Siekiera, a to nigdy nie znaczyło nic dobrego. Nie wiedział, ilu innych chłopców nie śpi. Czuł jednak unoszący się w powietrzu ostry zapach strachu.
Drzwi otworzyły się z trzaskiem. Stał w nich Siekiera, oświetlonyblaskiem trzymanej przed sobą świecy. - Berrenie! Berren potarł oczy. Siekiera wcisnął się na strych. - Berrenie, zabieraj stąd swoją bezużyteczną duszę. - Chwycił chłopaka za rękę, pociągnął w stronę drzwi, a potem w dół po schodach. - Masz kłopoty, chłopcze. Kradłeś. Kradłeś! Coś okropnego! Nie sądziłem, że mam w domu złodzieja. Po tym wszystkim, co ci dałem. - Słowa te były wyraźnie przeznaczone dla nieznajomego czekającego na dole. Pomieszczenie oświetlała jedna świeca. Siekiera pchnął chłopca w krąg światła. - To ten? - Tak - rozległo się z półmroku. Berren wysilił wzrok, by zobaczyć, kto się odezwał. Głos sprawiał wrażenie wyrafinowanego, jakby mówił ktoś wykształcony, i brzmiała w nim obca nuta. I znów tamten zapach, odrobina czegoś… Mężczyzna z zaułka. Beren zamarł. Serce na moment przestało mu bić, a potem zaczęło walić jak szalone. Musi uciekać! Mężczyzna wyszedł z cienia i chwycił go za rękę. Uścisk był mocny. Nie bolesny, lecz na tyle stanowczy, by Berren wiedział, że łatwo się niewyrwie. Siekiera kręci! głową. - Bardzo przepraszam, sir, że ten złodziej sprawił panu tyle kłopotu. Jakakolwiek czeka go kara, jestem pewien, że na nią zasługuje. - Odwrócił się do Berrena i syknął: - Niewdzięczny chłopcze! Dałem ci jedzenie i dach nad głową, a ty jak mi odpłacasz za moją dobroć? Tym! - Masz swoją koronę - powiedział szyderczo mężczyzna z zaułka. - A teraz obaj miejmy nadzieję, że nasze drogi już się więcej nie skrzyżują. Wycofał się do drzwi i wyszedł na zimne nocne powietrze, pociągając Berrena za sobą. Chłopak patrzył na zatrzaskujące się drzwi. Za nimi coś krzyczał Siekiera. Zapewne ze strychu wyjrzał któryś z chłopców, by lepiej słyszeć, co się dzieje. Ktokolwiek to był, Berren wzdrygnął się w jego imieniu. Najprawdopodobniej szykowało się lanie nad łaniami. Dłoń na jego ręce zacisnęła się mocniej, przypominając mu o jego trudnej sytuacji. - Przed laty ktoś mi coś ukradł - odezwał się mężczyzna z zaułka. - Coś bardzo ważnego i bardzo cennego. Coś, bez czego naprawdę nie mogłem się obejść. W rezultacie niezbyt lubię złodziei. Jestem też bardzo dobry w ich chwytaniu. Uczyniłem z tego swoje zajęcie. Czy zaskoczyłbym cię informacją, że jesteś jedyną osobą, która od tamtej pory coś mi ukradła? Przez cały ten czas nie udało się zabrać mi sakiewki ani jednemu złodziejowi. Wyobrażasz to sobie? Chłopak udawał, że jest niemową. Niebo było czyste i tuż nad nimi wisiał jasny księżyc zbliżający się do pełni, lecz twarz mężczyzny kryła się w cieniu. Berren nie widział jego oczu. Dłoń potrząsnęła nim boleśnie. - Nie, sir - wymamrotał. - Głośniej! - Nie, sir!
- Wiesz, kim jestem? Berren pokręcił głową. - Jestem łowcą złodziei. Wiesz, kto to taki? Wiedział bardzo dobrze. Ktoś, kto ścigał złodzieiza wyznaczoną za nich nagrodę. Skinął głową. - Tam, skąd pochodzę, ludzie często mają wiele imion. Zdobywamy je tak, jak wy, Arianie, zdobywaciezłoto. One po prostu spadają na nas z powietrza. Bywa, że ci, którzymnie znają, kiedy myślą, że ich nie słyszę, nazywają mnie Przedsiębiorcą. - Roześmiał się. - Rozumiesz? Berren przytaknął. - Ponieważ zabijasz ludzi - wyrwało się mu. Łowca złodziei pokręcił głową. - Nie, chłopcze, to gra słów. Ponieważ podejmuję się robienia pewnych rzeczy i kiedy już coś przedsięwezmę, zawsze dotrzymuję obietnic. I, owszem, ponieważ czasami zabijam wtedy ludzi. Ci, którzy mi płacą, lubią żarciki. - Prychnął. - Lecz w przeciwieństwie do innych, gdy się czegoś podejmuję, sprawa zostaje załatwiona. Przysiągłem sobie, że jeśli ktoś mi znów coś ukradnie, wytropię go i ukarzę. Przyszedłem zatem, by cię ukarać za okradzenie mnie. Musiałem tak postąpić. Nie chcę ci zrobić krzywdy, chyba że będę musiał. Poza tym ty i ja mamy do załatwienia pewną sprawę. - Obrócił Berrena twarzą do siebie, tak że patrzyli sobie w oczy, jak wtedy w zaułku. - Tamten człowiek. Siekiera. Jemu mógłbym zrobić krzywdę. Chciałbyś? Jeśli zechcesz, zrobię to. Jestem pewien, że miasto bez niego byłoby lepsze. Berren wpatrywał się w niego. Nie miał wątpliwości, że mężczyzna mówi poważnie. - Na pewno cię bije. Berren skinął głową. - Sprzedał mi ciebie za srebrną koronę. To wszystko. Więc chcesz, żebym zrobił mu coś złego? Wystarczy, że poprosisz. Jeśli trudno cimówić, możesz kiwnąć głową. Berren milczał. Piekły go oczy. - A gdybym powiedział, że cię puszczę? Musiałbym to zrobić. Nie mógłbym cię trzymać, robiąc jednocześniekalekę z twojego pana, prawda? Mógłbyś uciec. Jeśli sądzisz, że nie zdołałbym cię znaleźć. Berren czuł, że lada chwila z oczu trysną mu łzy. Szarpnął się z całychsił, usiłując wyrwać, lecz uścisk łowcy złodziei był niczym kajdany. Mężczyzna nim potrząsnął. - Odpowiedz mi, chłopcze. Berren pokręcił głową. Po policzkach popłynęły mu łzy. - Dobrze. - Łowca złodziei skinął głową. - Przynajmniej wiemy już, że na czymś możemy bazować. Na wyrzutach sumienia, wstydzie czy po trochu i na tym, i na tym, nieważne. Bogowie jedni wiedzą, że mam ich dość, by mnie zatopiły. - Znów spojrzał na Berrena tym samym na wpół nieobecnym spojrzeniem, którym obdarzył go w zaułku, tyle że tym razem nie rozluźnił chwytu. - Na Słońce, naprawdę masz w sobie coś z niego. Pokręcił głową jakby ze zdumieniem i pociągnął Berrena za sobą.
ROZDZIAŁ 4 ŁOWCA ZŁODZIEI Mężczyzna z zaułka, jakkolwiek się nazywał, ciągnął Berrena ulicami Deephaven. Opuścili Dzielnicę Szkutników, przecięli Wzgórze Włóczęgów i okrążyli morski port. W głębokiej zatoce, od której miasto wzięło nazwę, widać było w blasku księżyca sylwetki dziesiątków żaglowców, stojących na kotwicy. Nad spokojną wodą niosło się od nich skrzypienie i trzeszczenie jak nawoływanie niespokojnych dusz. Berrenowi jeżyły się od tych odgłosów włoski na karku. Czasem rozlegały się jakieś głosy, odległe, upiorne nawoływania marynarzy, przekazujących sobie wieści ze statku na statek. Mijali domy publiczne i palarnie księżycowej trawy, szynki i jaskinie hazardu. Obok nich przemykali zgarbieni przechodnie, skrywający twarze. Na rogach ulic wystawały kobiety, leniwie odsłaniając blade ciało każdemu, kto się znalazł w zasięgu wzroku. Łowca złodziei skręcił i poprowadził Berrena prosto pod górę aleją Imperatorów, szeroką ulicą idącą od portu morskiego na plac Czterech Wiatrów, a potem nad rzekę, na drugą stronę miasta. Nawet o tej porze od strony morza ciągnął z turkotem nieprzerwany sznur wózków i wozów. W połowiedrogi na szczyt mężczyzna przystanął. Obrócił się wraz z Berrenem, który zrobiłby wszystko, by mu się wyrwać, lecz trzymająca go dłoń ani na chwilę nie zwalniała uścisku. - Widzisz te statki, chłopcze? Mogą cię zabrać w każde miejsce na świecie. Przybyłem tutaj przed ośmiu laty na jednym z nich. Teraz znam to miasto lepiej niż własny dom. Wypatruj tych z czarnymi banderami. To są statki niewolnicze Taiytakeiów, które, czy tego chcesz, czy nie, mogą cię zabrać tam, gdzie nie byłem nawet ja. Lecz nie tego od ciebie chcę, mały. Kiedy z tobą skończę, będziesz przychodził tu codziennie i patrzył na flagi. Powiesz mi, gdy tylko zobaczysz cztery białe statki na czerwonym polu. To jedno, co możesz dla mnie zrobić. Jeśli ci się to uda, masz u mnie imperiała. Przecięli aleję Imperatorów i weszli na Szczyt, wieńczący niskie płaskie wzgórze, z którego rozciągał się widok na zatokę i na najbogatszą część miasta. Na Szczycie znajdował się plac Deephaven, rozległa przestrzeń wyłożona marmurem. Cały jeden bok placu zajmowała wspaniała świątynia Słońca, jeszcze wspanialszy ratusz, a za nimi przysiadła potężna bryła Pałacu Władcy. Po drugiej stronie placu umiejscowili się osławieni lichwiarze miasta. Po obu stronach współzawodniczyły ze sobą domy najbogatszych kupców sprawujących władzę w Arii. W świetle dnia walczyły ze sobą jaskrawe kolory, malowidła ścienne i posągi z brązu, marmuru, a nawet złota, tworząc chaos skrzącego się bogactwa. Teraz, w blasku księżyca, stonowane i nieefektowne. Berren rozejrzał się nerwowo. Zapanowały nad nim stare nawyki. To nie było miejsce dla kogoś takiego jak on. Chłopcy jak on tu znikali.
Uścisk na jego ramieniu wzmocnił się. - Lubisz złoto, mały? Tu są królowie złota twojego miasta. Port rzeczny od morza dzieli półtora kilometra albo trochę więcej. Ludzie, którzy kupują i sprzedają na tym odcinku, zarabiają codziennie więcej pieniędzy, niż ty ich kiedykolwiek zobaczysz. Krwią tego miasta są pieniądze. Jego reszta, ciało i kości, to, co znasz, gdzie mieszkają wszyscy inni, rozciąga się w głąb lądu. Ale tu znajduje się serce miasta. Statki i pieniądze, mały. Berren wytrzeszczał oczy i kiwał głową, jakby to wszystko miało sens. Łowca złodziei pociągnął go mocno i znów skierował się w stronę lądu. Ulicą Wapienną, a potem Drogą Kamieniarzy, a Berren nie wiedział, jak ma to wszystko rozumieć. Znów przecięli plac Czterech Wiatrów i weszli do Dzielnicy Sądów, lecz nie pokonali nawet kilkunastu metrów, kiedy łowca złodziei skręcił ostro w lewo, niemal wyrywając Berrenowi rękę ze stawu. Zanurzyli się w cienie wąskiej uliczki, gdzie panowała tak gęsta ciemność, że Berren równie dobrze mógłby być ślepy. Potem minęli jakiś zaułek i weszli na podwórko. Mężczyzna się zatrzymał, wodząc palcami po ścianie. Sięgnął pod płaszcz i wyciągnął klucz, który podał Berrenowi. - Otwórz zamek. - Pchnął chłopaka w stronę maleńkich żelaznych drzwi umieszczonych w murze podwórka i ledwie widocznych w mroku. Berren wykonał polecenie, podał klucz łowcy złodziei, a ten schował go pod płaszczem. - Właź, chłopcze. Niemal wrzucił Berrena do środka i szybko wszedł za nim. Zapalił lampę i usiadł. Berren się rozejrzał. Nie wiedział, czego ma się spodziewać, ale na pewno nieczegoś takiego. Nie maleńkiego domu, nawet mniejszego od domu mistrza Siekiery, i starych i poobijanych mebli. Poza tym, co miał przy sobie łowca złodziei, nie znajdowało się tu nic wartego więcej niż kilka miedziaków. Przez chwilę Berren był bardziej zdumiony niż przestraszony. - Sądziłeś, że jestem bogaty, chłopcze? Berren nie odpowiedział. Skinął głową. - Widziałeś, jak sekretarz sądów dał mi sakiewkę i mówił, że jest pełna złota. To prawda; za wytropienie tych ludzi i przyprowadzenie ich otrzymałem dobrą nagrodę. Byłem sowicie wynagradzany przedtem i znów otrzymam zapłatę. Rzadko jednak dostaję dużo złota. Moim wynagrodzeniem jest to, co tu widzisz. Ten dom, na tym podwórku. Inne podobne rzeczy. Dobra, usługi i przysługi. - Roześmiał się. - Oczywiście wolałbyś lśniące złote imperiały. Berren skinął głową. - A na co się przydaje złoto, mały? Nie na wiele prócz tego, co można za to kupić, a przysługi trudniej ukraść niż złoto. Ile pieniędzy kosztuje zatrzymanie się na nocleg w zajeździe? Może kilka drobnych, lecz moje gusta są bardziej wyrafinowane niż jakaś noclegownia dla marynarzy. Dziesięć imperiałów musi sprawiać wrażenie okupu za króla, lecz jak długo według ciebie mógłbyś żyć za tyle złota? - Pokręcił głową. - Po co ja cię pytam? Tobie się pewnie wydaje, że wystarczyłoby ci to do końca życia. Zapewniam cię, chłopcze, że to złoto ledwie wystarczyłoby komuś takiemu jak ja na
rok. Więc zamiast niego biorę takie rzeczy jak ten dom. Berren zmarszczył brwi, chociaż wciąż nie śmiał się odezwać. - Myślisz, że zobaczyłeś sakiewkę, o to chodzi? Ale nie widziałeś, co jest w środku. A w każdym razie zobaczyłeś to, kiedy było już za późno. Znów się roześmiał. Nagle zaczął mówić swobodnie, jakby pozostawali w najlepszej komitywie. Czasami ludzie mówili do Berrena w ten sposób, kiedy Siekiera wysyłał go, żeby odebrał dług albo dostarczył ostrzeżenie. Zwykle uznawał to za oznakę panicznego strachu przed Siekierą. Zwykle się wtedy pocili. O tym mężczyźnie Berren nie wiedział, co ma sądzić. Miał wrażenie, że łowca złodziei czyta mu w myślach. Jego zachowanie znowu się zmieniło, stał się surowy i chłodny. Długo przyglądał się chłopakowi. - Przybyłem do tego miasta przed laty, czegoś szukając - odezwał się po chwili milczenia. - Nie miałem prawie nic. Imałem się każdej pracy za każde pieniądze. Jak widziałeś, mam szablę i umiem się nią posługiwać. Trudno było znaleźć uczciwą pracę. Znajdowanie nieuczciwej było łatwe. Znam wielu ludzi podobnych do twojego mistrza Siekiery. Zabijałem dla nich. Wiem, jacy są. - Pokazał w uśmiechu zęby. - A potem nauczyłem się, jak funkcjonuje to miasto. Zdradzałem ludzi, dla których pracowałem, zdradzałem ich za kilka koron. Od tamtego czasu poluję na złodziei dla pieniędzy. Jak widziałeś, wynagrodzenie może być dość przyjemne. - Pokręcił głową. - Na pewno jest lepsze od kradzenia ludziom rzeczy z kieszeni i czajenia się w zaułkach. Ta droga prowadzi do kopalń, chłopcze. Do kopalń lub do przodków. Berren słuchał z udawanym zainteresowaniem. Kiedy został wywleczony od Siekiery, założył, że po to, by otrzymać jakąś zwykłą karę - bicie, pręgierz i obrzucenie zgniłymi rybami, wśród których trafiał się kamień. Za bardzo się tego nie bał. Gorszą perspektywą było sprzedanie do którejś ze stoczni. Chłopców schwytanych na kradzieży często tam wysyłano, a mówiło się, że to okropne miejsca. Ale jeśli ten człowiek zamierza go posłać do stoczni, po co to wszystko? -Sir? Łowca złodziei spojrzał na niego ze zdumieniem. - Masz jakieś pytanie? - Tak, sir. Bardzo przepraszam, że ukradłem panu sakiewkę. Przyrzekam, to się już nie powtórzy. Miał wyćwiczoną formułkę, którą wszystkim wpoił Siekiera. Berren posłużył się nią kilka razy. Zwykle mówił więcej - że jest sierotą, opiekuje się małymi siostrzyczkami i usiłuje uchronić je od śmierci głodowej. Takie tam. Zwykle nie przynosiło to pożądanego efektu, ale kilka razy mu się udało i dlatego uznał, że i teraz warto spróbować. Łowca splunął. - Gdybym się na to nabrał, byłbym bardzo biednym łowcą złodziei. Spróbuj jeszcze raz, mały. Tylko bardziej się postaraj. - Co pan zamierza ze mną zrobić? Mężczyzna obrzucił go długim spojrzeniem. - Tak lepiej. Jak masz na imię, chłopcze? - Berren, sir.
- A zatem, Berrenie, zamierzam cię zatrzymać, ot co. Dopóki nie odpracujesz długu, który zaciągnąłeś wobec mnie. Potrzebuję kogoś, kto by utrzymywał w porządku mój dobytek, jakikolwiek by on był. Kogoś, kto by załatwiał dla mnie różne sprawy i robił zakupy. Kogoś, kto by miał oko na statki zawijające do portu morskiego. Czyścił mi buty, ostrzył noże, nosił wodę i obserwował bandery. Berrenowi wyglądało to na niewolnictwo. W gruncie rzeczy przypominało pobyt u mistrza Siekiery z wyjątkiem o wiele lepszych widoków na łatwą i szybką ucieczkę, może z częścią dobytku czy pieniędzy łowcy złodziei. - Myślisz, że bogacze mają w domu chłopców, którzy są niewolnikami, tak? - Nowy pan Berrena wykrzywi! usta w pogardliwym grymasie. - Trzymają ich dla ozdoby, ale ja z całą pewnością nie myślę o czymś takim! Nie, będziesz pracował, chłopcze, i to ciężko. Okradłeś mnie. Z tego musisz się oczyścić. Berren milczał. Kilka dni, pomyślał. Potem gość osłabi czujność i będzie można zniknąć. Łowca złodziei wbijał w niego wzrok. - Sądzę, że mógłbym przyjąć ucznia - rzekł powoli. - Kogoś, kto by się nauczył tego, co sam wiem. Berren zamrugał. Nagle ujrzał walkę w zaułku, tak wyraźnie, jakby znowu się w nim znalazł, przemoczony deszczem. Zobaczył, jak łowca złodziei, silny i śmiertelnie groźny, powala napastników szablą. - To znaczy, że nauczy mnie pan szermierki? - wyrwało mu się. - Gdybym uznał, że warto cię przyjąć na ucznia? - Łowca się skrzywił. - Tak, mały. W odpowiednim czasie i jeśli udowodnisz, że jesteś tego wart, chyba mógłbym cię nauczyć podstaw władania szablą. Berren wciąż snuł myśli o ucieczce po kilku dniach, lecz w sercu zaczęło mu rosnąć coś ciepłego i jasnego. - Sir? Mogę o coś zapytać? Powiedział pan, że kiedyś jakiś złodziej ukradł panu coś cennego. Co się z nim stało? Mężczyzna przestał się śmiać i w jego głosie zabrzmiała gorycz. - Nic, mały. Zupełnie nic.
ROZDZIAŁ 5 CÓRKA SZWACZKI Został pchnięty w górę po stromych schodach i niemal wrzucony do pokoju. Drzwi zamknęły się i Berren usłyszał szczęk klucza przekręcanego w zamku. Przez otwarte okno wychodzące na podwórko wpadał blask księżyca. Podłogę stanowiły gołe deski. Nie było nawet łóżka. Berren już siedział okrakiem na parapecie, kiedy znów usłyszał szczęk klucza. Drzwi się otworzyły i stanął w nich łowca złodziei ze zwiniętymi kocami pod pachą. Spojrzał na okno, a potem długo i surowo patrzył na Berrena. - Wybierasz się dokądś? - Nie, sir! Berren wpatrywał się w swoje stopy; zmrużył oczy, czekając na uderzenie w twarz ciężkiej dłoni mistrza Siekiery. Łowca złodziei się nie poruszył. - Nie kłam, mały. Potrafię wyczuć kłamstwo i lepiej, żebyś o tym pamiętał. Do ziemi daleko i jest ona twarda. Jesteś mi winien kilka dni ciężkiej pracy, chłopcze. Potem, jeśli wciąż będziesz chciał uciec, nie będę cię zatrzymywać. Ale najpierw mógłbyś pomyśleć, dokąd byś chciał pójść. - Rzucił koce na podłogę i spojrzałna nie. Potem znów popatrzył na Berrena, na okno, wzruszył ramionami i wyszedł. - Zaraz spadną nocne deszcze - powiedział, zamykając drzwi. - Jest późno. Prześpij się trochę w suchym, mały. Jutro czeka cię długi, ciężki dzień. Przy odrobinie szczęścia może się nauczysz paru rzeczy. Drzwi się zamknęły. Zamek szczęknął ostatni raz. Berren usłyszał kroki łowcy złodziei, a potem skrzypnięcie drzwi sąsiedniego pokoju na piętrze. Dwa kroki do środka, zamknięcie drzwi, kolejne dwa kroki. Skrzypnięcie łóżka. Stęknięcie i westchnienie przy zdejmowaniu butów. Odgłosy kładzenia się do łóżka. Potem chwila ciszy i wkrótce chrapanie. Kiedy je usłyszał, zachowywał się bardzo cicho, długo nasłuchiwał. Nawet wtedy nie był pewien, czy może temu chrapaniu zaufać. Z zewnątrz dochodził szelest wiatru. Zaczęły stukać krople deszczu, zanim rozległ się jego monotonny szum. Berren wysunął rękę przez okno. Przez chwilę czul na skórze wilgoć, a potem schował rękę i zamknął okiennice. Bardzo cicho rozłożył na podłodze koce i położył się na nich na wznak, patrząc w sufit. Słuchał bębnienia deszczu o dach, rozpryskiwania się kilkunastu maleńkich wodospadów na kamieniach podwórka. Miał pokój. Własny pokój. Musiał się nad tym zastanowić. Nigdy w życiu nie miał własnego pokoju. W sierocińcu wszyscy spali niemal jedni na drugich; dziesiątki chłopców w długim, wąskim magazynie ze szczelinami zamiast okien, przez które słońce prawie w ogóle nie zaglądało. Kiedy mistrz Siekiera kupił go za dwa lśniące nowe groszaki - tyle wynosiła stawka za chłopca na tyle dużego, by mógł pchać ręczny
wózek - Berren został umieszczony na strychu z innymipodopiecznymi. Okna były tam większe, lecz wszyscy też spali jedni na drugich. A teraz miał pokój. Własną przestrzeń. Tak małą, że jeśli położył się na środku, mógł dłońmi i stopami dotknąć wszystkich czterech ścian, ale… Pokój pachniał starym drewnem i dymem, niewykończone suche gipsowe ściany kruszyły się pod dotknięciem, lecz był jego. Tylko jego. To Berrena przerażało. Cisza kryjąca się pod szmerem deszczu. Samotność. Leża! tak, a w uszach wciąż brzmiały mu ostatnie słowa łowcy: „Jeśli wciąż będziesz chciał uciec, nie będę cię zatrzymywać. Ale najpierw mógłbyś pomyśleć, dokąd byś chciał pójść”. Mógłby pójść, dokąd tylko chce. Do ziemi chyba nie jest tak daleko, prawda? - Chłopcze! Berren szarpnął się. Deszcz już nie szumiał. Przez szpary w okiennicach przebijało światło dnia. O bogowie! Zasnął, a teraz jest już rano i jasno! Zrobiło mu się gorąco; zerwał się na nogi. Znów rozległo się wołanie. - Chłopcze! Zejdź na dół, mały! Kroki na schodach. W domu Siekiery to nigdy nie wróżyło nic dobrego. Berren rzucił się do drzwi, szukając klamki. Nie były zamknięte na klucz. Otworzył je i spojrzał prosto w oczy łowcy złodziei, znajdującego się w trzech czwartych schodów. - Leń. - Mężczyzna pokręcił głową. Berren zesztywniał. Czuł zapach świeżego powietrza niesionego delikatnym podmuchem z dworu i jeszcze jakiś zapach. Zapach człowieka. Mdlący zapach perfum, do jakiego przyzwyczaił się za sprawą mieszkających po sąsiedzku dziwek, tylko że ten nie był tak silny. Zapach kobiety. Łowca złodziei patrzył na niego. - Dobrze, mały. Tak, mamy gościa. Lepiej zejdźi przywitaj się. Berren zawahał się, lecz łowca chwycił go za rękę, nim chłopiec zdołał cokolwiek pomyśleć, i wyciągnął go z pokoju. - Leń i prostak, co? W tym domu nie będę tolerować ani jednego, ani drugiego, mały. Lepiej się do tego przyzwyczaj. Dziś. Dziś w nocy znikam. Jeśli nie będzie padało. Nocne deszcze. To zwiastun lata. Ciepłe wieczory i parne poranki; nocne deszcze, popołudniowe ulewy i duszne dni. Złodziejski sezon. Ostrożnie zszedł na palcach do największego pokoju w domu. Znajdowały się w nim stół, parę krzeseł, kominek i nic więcej. Nic, co można by ukraść. Była tam też dziewczyna, prawdopodobnie w jego wieku. Patrzyła na niego z mocno zaciśniętymi ustami, jakby usiłowała się nie roześmiać. Siedziała przy stole, na wpół odwrócona w stronę Berrena; przed nią stał talerz, a w ręku trzymała ociekającą sosem skórkę od chleba. Twarz dziewczyny nie wyróżniała się niczym prócz piegów. Miała na sobie luźną koszulę mocno ściągniętą paskiem w talii, co uwydatniało zwracające uwagę krągłości. Berren wcale tego me chciał, ale uświadomił sobie, że jednak się na mą gapi. Położyło temu kres trzepnięcie w głowę. - Gburowatość, mały. Mówiłem ci, że nie będę tego tolerować. To jest Lilissa. Czasem jada z nami śniadanie.
Lilisso, to jest Berren. Nie… - Chciała wstać, lecz powstrzymał ją ruchem dłoni. - Siedź. To mój uczeń, ledwie wart twojej uwagi. Ukłoń się damie, chłopcze. Berren zamrugał. -Co? Zarobił kolejne trzepnięcie w głowę, mocne, aż się zachwiał. - Ukłoń się, mały. Tak robi dżentelmen, kiedy spotyka damę. Czując się głupio, ukłonił się niezdarnie i znów oberwał w głowę. - Nie, nie, nie. Od pasa. Plecy proste. - Chciał znów spróbować, lecz wszędzie na sobie czuł dłonie łowcy złodziei. - Nie garb się. Proste plecy. Nie, nie tak, musisz… - Chłopak zrobił chwiejny krok i łowca westchnął. - Spróbuj jeszcze raz. Nie, nie, nie, patrz w górę, w górę! Kiedy się komuś kłaniasz, musisz patrzeć na niego, nie w podłogę. Ale nie patrz jej w oczy, to jest niegrzeczne. I tam też nie. Jeszcze jedno trzepnięcie niemal go przewróciło. Berren odskoczył. - Za co to? - Pilnuj swoich oczu, chłopcze. Może tam, skąd pochodzisz, możesz patrzeć na damę, jak ci się podoba, ale to się zmieni. W niektórych częściach tego miasta pełno jest najemnych zabójców z szablami, którzy lubią się chwalić, jak bardzo są w swoim mniemaniu niebezpieczni. Spójrz na damę, z którą idą pod rękę, w ten sposób, kiedy będziesz się jej kłaniał, a znajdziesz się po niewłaściwej stronie szabli. A ponieważ noszą oni ważne nazwiska i mają zamożne rodziny, a ty nie, nikt się tym nie przejmie. Łowca zmarszczył się, uśmiechając pogardliwie. Li-lissa sprawiała wrażenie przestraszonej. - Ale ona nie jest damą - wyrwało się Berrenowi. Łowca złodziei przybrał surową minę. - Naprawdę? A skąd to wiesz, chłopcze? Bo nie ma na sobie pięknegostroju? Berren pociągnął nosem. - Cóż. Chyba tak. - Od tej chwili, jak długo będziesz mieszkał pod moim dachem i jak długo ci nie powiem inaczej, każda osoba, którą poznasz, będzie dla ciebie albo damą, albo dżentelmenem. Jeśli zobaczę, że traktujesz kogokolwiek niewłaściwie, zostaniesz ukarany. Rozumiesz? -Ale… - Rozumiesz? Łowca złodziei nie podniósł nawet głosu, lecz w jego słowach dźwięczała stal. Berren odetchnął głęboko i skinął głową. - Tak, sir. Tak. Tak długo, jak mieszkam pod tym dachem. I ani chwili dłużej. Znów myślał o oknie. - Dobrze. A teraz będziemy ćwiczyć, aż opanujesz to w przynajmniej podstawowym stopniu, a potem, w przyszłym miesiącu, może nawet znajdziemy w tobie nieco wdzięku i elegancji. Możesz utrwalać lekcje podczas jedzenia. Lilisso, proszę cię, żebyś nie zwracała uwagi na mojego ucznia przez cały czas, jaki postanowi tu zostać. Kiedy zjemy, Berren zajmie się twoimi zwykłymi obowiązkami, więc będziemy dziś mieć więcej czasu na lekcje.
ROZDZIAŁ 6 ULICA KSIĘŻYCOWA Woda, powietrze, ziemia i ogień, serce słońcaprzed mroku gniewem chroni Ogień, ziemia, woda, powietrze, księżyca duma rzeźtylko niesie Powietrze, ogień, woda, ziemia, martwy bóg dawnąklątwę zmienia Ziemia, ogień, powietrze, woda, gwiezdna pieśńrozrywa, czemu później rangi doda Nadchodzi czarny księżyc, okrągły jak jabłko Nadchodzi czarny księżyc, wszyscy upadną. Po piosence rozległ się na zewnątrz stłumiony chichot. Berren jęknął i obrócił się na drugi bok. Przez okno wdzierało się światło. -Hej! Okrzyk rozległ się w całym domu. Jak każdy hałas. Cztery maleńkie pokoje, ściany tak cienkie, że rozwaliłby je solidny kopniak, stare belki, które trzeszczały i skrzypiały od wiatru. Gdziekolwiek się przebywało, wszystko było słychać. Lecz w porównaniu z domem Siekiery panowała ogłuszająca cisza. Berrena wyrwały z odrętwienia nie śpiew, śmiechy i krzyki, lecz cisza,która po nich nastąpiła. Nie przywykł do budzenia się z własnej woli. Kiedy otworzył okiennice i wyjrzał na podwórko, tańczyła tam grupka obdartych, umorusanych dzieci, pokazujących z krzykiem na jego okno. Łowca złodziei, łowca złodziei Czy jest głodny, czy spragniony? Jeśli tak, jesteś skończony. Łowca złodziei, łowca złodziei Uciekaj, póki możesz, od łowcy złodziei. Dzieciaki piszczały i śmiały się, podskakując w miejscu. Kiedy tylko łowca otworzył drzwi, uciekały z podwórka na łeb na szyję. Nazywał się Syannis - dla przyjaciół Sy, dla Berrena mistrz Sy - a jego uczeń miał mnóstwo roboty. Nudnej, uciążliwej, monotonnej i często bezsensownej roboty. Wydawało mu się, że większość czasu spędza na przynoszeniu, czyszczeniu, noszeniu i polerowaniu, a mistrz Sy tylko siedzi na swoim wygodnym krześle i przygląda się światu. Wciąż myślał o ucieczce. Łatwo by poszło. W porównaniu z mistrzem Siekierą mistrz Sy był ślepy i głuchy. Drzwi od podwórka zostawiał uchylone i często nie zwracał uwagi na to, co robi Berren. W gruncie rzeczy na miejscu trzymała chłopaka przez kilka pierwszych dni prawdopodobnie łatwość, z jaką mógłby odejść. To oraz obietnica, że kiedyś nauczy się posługiwania szablą. Oraz Lilissa. Przychodziła do domu prawie co rano ze świeżym chlebem na śniadanie. Za każdym razem mistrz Sy zmuszał Berrena do ćwiczenia ukłonów.
Nienawidził tej części dnia, bo musiał płaszczyć się przed jakąś dziewczyną, która, jak on, była nikim. Ale po pierwszychdwóch dniach zauważył, że zerka na niego, usiłując się nie uśmiechać. Następnego ranka starał się z całych sił dobrze ukłonić i znów przyłapał ją na patrzeniu na niego z uśmiechem. Wtedy mistrz Sy kazał jej dygać i ukłonów uczyli się oboje, współzawodnicząc ze sobą. Kiedy skończyli, uśmiechał się nawet mistrz Sy Jednak Berren nie miał okazji rozmawiać z Lilissą. Przychodziła rano, jadła z nimi śniadanie, zostawała godzinę, kiedy on wykonywał swoje obowiązki, i wychodziła. Podczas tych poranków najczęściej czytała na głos; mistrz Sy słuchał z zamkniętymi oczami i czasami ją poprawiał albo pomagał, jeśli jakieś słowo nastręczało dziewczynie trudności. - Kim ona jest? - zapytał Berren pewnego dnia. - Kto kim jest? - Lilissa. Mistrz Sy parsknął. - Na pewno nie kimś, o kim powinieneś myśleć, mały. - Zmarszczył nos. - Kiedyś jej matka, poczciwa kobieta, okazała mi życzliwość. W zeszłym roku umarła na ospę. Teraz odpłacam jej, pomagając Lilissie poprawić jej sytuację. Wybij ją sobie z głowy, chłopcze. Usłyszał tylko to. „Wybij ją sobie z głowy”. Dwunastego dnia, kiedy Lilissa wyszła i znów znaleźli się sami, mistrz Sy założył ręce na piersi i spojrzał surowo na Berrena. - Wciąż tu jesteś - powiedział, jakby była to poniekąd niespodzianka. Berren wzruszył ramionami. Nauczył się trzymać usta na kłódkę, jeśli mistrz Sy nie kazał mu ich otworzyć. Łowca złodziei wciąż na niego patrzył i powoli kiwa! głową. - Chyba pracowałeś sumiennie. Wystarczająco, by spłacić swój dług. - Otworzył drzwi prowadzące na podwórko i machnął w jego stronę ręką. - Jesteś wolny, mały. Zmykaj. Berren nie drgnął. - No, mały. Jeśli chcesz, możesz już wrócić do swojego mistrza Siekiery. - Nastąpiła długa chwila ciszy. - Jeśli tego chcesz. A chcesz? Z powrotem do sypialni. Z powrotem do większych chłopców, którzy nim pomiatali, mniejszymi chłopcami pomiatał on. A Siekiera pomiatał nimi wszystkimi. Zaczerpnął tchu. Myślał o tym od wielu dni. Mieszkanie u mistrza Siekiery oznaczało bicie i stałą czujność. Z drugiej strony, oznaczało, że póki uważa na to, co robi, ma do swojej dyspozycji pól miasta. W złożonej sieci gangów i terytoriów zbieracze łajna mogli chodzić niemal wszędzie, jeśli tylko poprzestawali na zbieraniu zwierzęcych odchodów. Takiej wolności inni chłopcy w jego wieku nie mieli i Berren nie miałby jej tutaj. A Siekiera zawsze pozwalał mu zatrzymać kilka drobnych z jego zdobyczy. Dawał mu wolność, no i były też kobiety po drugiej stronie ulicy. Przygryzł wargę. Każdy chłopiec miał swoje ulubienice i Berren się od nich nie różnił. Poszedł tam kiedyś pewnej nocy z kieszeniami pełnymi miedziaków, straszliwie zdenerwowany i z drżeniem serca. Wiedział, którą z nich chce, znał twarz, chociaż nie