Jak teraz wiemy, tym, co dotyczyło wszystkich, ale co każdy z nas uważał za przejaw własnej,
uparcie pielęgnowanej oryginalności, było, że wydarzeń nie obserwowaliśmy poprzez środki
oficjalnego przekazu. Przyzwoite. Do wiadomości radiowych, gazet i oświadczeń przywykliśmy i
nikt ich nie potępiał: bez nich stalibyśmy się przygnębieni i lękliwi, bo przecież trzeba mieć
oficjalny stempel, zwłaszcza, gdy nic nie dzieje się zgodnie z oczekiwaniami. W istocie jednak
każdy z nas uświadamiał sobie w pewnym momencie, że to nie z oficjalnych źródeł czerpiemy owe
fakty, które układają się w obraz całkowicie odmienny od tego, jaki jest oficjalnie
rozpowszechniany. Ciągi słów utrwalały zdarzenia w pewien obraz, niemal opowieść: „I wtedy
zdarzyło się to a to, i ten a ten powiedział...", ale coraz częściej słowa te wypadały podczas
rozmowy, a może nawet same z siebie. „Tak, oczywiście — myślało się. — Właśnie. Wiem to od
pewnego czasu. Nie uświadomiłem sobie tego, bo nie słyszałem o tym w taki sposób jak teraz..."
Postawy wobec władz, wobec „nich" i „onych" były coraz bardziej sprzeczne, a każdy miał
przekonanie, że żyje w jakiejś szczególnie anarchistycznej grupie. Oczywiście niesłusznie.
Wszędzie było tak samo. Ale może lepiej odłożyć ten temat na później, a tu zauważyć tylko, że
użycie słowa „to" jest zawsze oznaką kryzysu, społecznego lęku. Cała prze-
9
paść dzieli stwierdzenia: „Dlaczego oni, u diabła, są tacy bez pojęcia!" i „Boże, jak strasznie!",
podobnie jak owo „Jak strasznie" różni się z kolei od „Tu też się to zaczyna" albo „Słyszałeś o tym
coś więcej?".
Rozpocznę to opowiadanie od czasu, gdy nie zaczęliśmy jeszcze mówić o „tym". Byliśmy wtedy
dopiero na etapie powszechnego zaniepokojenia. Działo się niezbyt dobrze, a nawet całkiem źle.
Bardzo wiele spraw nie wychodziło, załamywało się, upadało lub było w stanie „alarmującym", jak
mógłby to ująć język komunikatów. Ale „to" w sensie czegoś odczuwanego jako bezpośrednie,
nieodwracalne zagrożenie nie pojawiło się jeszcze.
Mieszkałam w jednym z bloków na osiedlu. Mieszkałam na parterze, na poziomie ziemi, a nie jak
w jakiejś powietrznej wiosce pośród ptaków dążących swoimi drogami, gdzie ciekawskie lub
badawcze oko wydeptuje niewidzialną ścieżkę od okna do okna, ruch uliczny zaś i ludzkie sprawy
pozostają daleko w dole. Nie, należałam do tych spoglądających w górę i wyobrażających sobie, jak
by to było tam, wyżej, gdzie okna otrzymują lepsze powietrze, a drzwi prowadzą do wind, a
stamtąd w dół, w dół, pomiędzy odgłosy ruchu ulicznego, woń chemikaliów i roślin... na ulicę.
Tych bloków nie budowała rada miejska, ściany miały pobazgra-ne, windy cuchnęły moczem, hole
wejściowe pomazane były odchodami. Bloki nie tworzyły pio-
10
nowych ścian wzdłuż ulic dla ludzi ubogich, lecz były domami zbudowanymi z prywatnych
funduszy: masywne, rozsiane szeroko po żyznych gruntach — dawniej żyznych. Ściany miały
grube, przeznaczone dla rodzin, które stać było na opłacenie ochrony swej prywatności. Wejście
rozszerzało się w obszerny hol wyłożony dywanami, stały tu nawet kwiaty, sztuczne, ale dość
ładne. Mieszkał też dozorca. Bloki te stanowiły dla tego typu budynków wzór solidności i
porządku.
W owym czasie jednak, gdy tak wielu opuściło miasto, rodziny zamieszkujące te budynki nie
pochodziły już z warstwy, dla której je wzniesiono. Tak jak od wielu lat puste domy na
rozpadających się ulicach dla ubogich zajmowały rodziny lub całe klany przybyłe do miasta i od
dawna już nie można było powiedzieć: to jest dzielnica klasy robotników, jednolita dzielnica. Tak
samo w tych wielkich budynkach, zamieszkiwanych kiedyś tylko przez zamożnych, przez ludzi
interesu i popłatnych zawodów, gnieździły się teraz rodziny lub całe klany rodzin ubogich. Doszło
do tego, że mieszkanie lub dom należały do tych, którzy zdecydowali się tam wprowadzić. Dlatego
na korytarzach budynku, w którym mieszkałam, można było, niczym na ulicy lub targu, spotkać
wszelkiego rodzaju ludzi.
W dalszej części korytarza mieszkanie takie samo jak moje zajmował profesor z żoną i córką; nade
11
mną mieszkała rodzina Hindusów wraz z licznymi krewnymi i przyjaciółmi. Wspominam o tych
dwóch grupach lokatorów, ponieważ znajdowały się najbliżej mnie i ponieważ chciałabym
zauważyć, że świadomości, co dzieje się za ścianą lub nad sufitem, nie brakowało przed
rozpoczęciem... czego? Tu mam prawdziwy kłopot, bo nie mogę tego uchwycić, określić, i nie
mówię teraz o owej społecznej presji i wydarzeniach, co zamykamy w słowach typu „oni", „ich",
„to" i tak dalej, lecz o własnych osobistych odkryciach, które w owym czasie stały się tak
natarczywe i tak mną zawładnęły. Nie mogę powiedzieć: „Tego a tego dnia zauważyłam, że za
ścianą toczy się pewnego rodzaju życie". Ani nawet, że: „Wiosną owego roku zauważyłam...". Nie,
świadomość innego życia toczącego się tak blisko mnie i ukrytego przede mną rozwijała się powoli
i można by ją zaliczyć do tej kategorii rozumienia, jaką wyrażamy określeniem „uświadamiać
sobie", co ma oznaczać stopniowe otwieranie się na rozumienie. Takie otwieranie się, taki rozwój
może być sprawą tygodni, miesięcy, lat. I oczywiście można coś „wiedzieć" i nie „dowiedzieć" się
o tym. (Można również coś wiedzieć i potem zapomnieć!) Spoglądając wstecz, mogę stanowczo
stwierdzić, że rozwój tego innego życia czy też formy bytu za ową ścianą miałam gdzieś w tle
swojego umysłu na długo przed uświadomieniem sobie, że nasłuchu-
12
ję i podsłuchuję. Nie potrafię jednak ustalić daty ani okresu. Na pewno wewnętrzne zainteresowanie
poprzedzało tę inną, publiczną troskę, której nadałam, mam nadzieję nie nazbyt swobodne,
określenie „to".
Nawet w najbardziej niejasnych przeczuciach nie przypuszczałam, że to, czego świadomości
powoli nabieram, co prawie sobie uświadamiam, różni się jakościowo od tego, co naprawdę działo
się wokół mnie: nad moją głową w żywym, zajętym i ciepłym życiu rodzinnym Hindusów, którzy
przybyli, zdaje się, z Kenii — a także różniło się od tego, co dobiegało mnie z pomieszczeń
zajmowanych przez profesora White'a i jego rodzinę — ich kuchnia i moja miały wspólną ścianę,
przez którą pomimo grubego muru uzyskiwaliśmy wiadomości o sobie.
Nie uświadamiałam sobie, czy też nie chciałam przyjąć wszystkich konsekwencji tego, że za ścianą
mojej bawialni coś się dzieje; wynikało to stąd, że za ścianą był korytarz. Ściśle mówiąc, nie
powinnam słyszeć tego, co słyszałam. Odgłosy z korytarza, nawet dość ruchliwego, są ograniczone.
Służy on przemieszczaniu się z miejsca na miejsce: ludzie przechodzą nim pojedynczo, parami,
grupami, rozmawiając lub w milczeniu. Korytarz biegł od wejścia do budynku obok moich drzwi,
dalej obok drzwi White'ów i skręcał ku mieszkaniom po
13
wschodniej stronie parteru. Przechodzili tędy profesor, członkowie jego rodziny i ich goście, ja i
moi goście, dwie rodziny ze wschodniej części i ich goście. A więc był dość uczęszczany. Często,
choć kroki i głosy tłumił gruby mur, mówiłam do siebie: „To musi być profesor, wcześnie dziś
wraca", albo: „To chyba Janet idzie ze szkoły".
Aż przyszedł moment, kiedy musiałam uznać, że za tą ścianą znajduje się pokój, może nawet więcej
niż jeden, cały kompleks pokoi, zajmujący tę samą przestrzeń co korytarz lub raczej przecinający
się z nim. Uświadomienie sobie tego, przekonanie, że już od dawna miałam poczucie czegoś
takiego, opanowało mnie z całą mocą, gdy stwierdziłam, że prawie na pewno będę musiała opuścić
to miasto. Oczywiście poczucie tej konieczności miał wówczas każdy, świadomość, że będziemy
musieli wyjechać, nie dotyczyła tylko mnie. To przykład czegoś, o czym już wspominałam:
pomysłu przychodzącego do głowy wszystkim równocześnie i bez udziału władz. To znaczy bez
ogłaszania przez głośniki lub z trybun, w gazetach, radiu, telewizji. Wiadomo, że obwieszczenia
wszelkiego rodzaju były ogłaszane nieustannie, ale w przeciwieństwie do tej innej informacji nie
były przyswajane przez społeczeństwo. Ogólnie biorąc, ludzie starali się nie zwracać uwagi na to,
co władze mówią... to znaczy, niezupełnie tak. Informację publiczną dyskutowano, spie-
14
rano się z nią i utyskiwano na nią, ale miała ona wpływ o innym charakterze. Może traktowano ją
jak rozrywkę? Nie, to też nietrafne. Rzecz w tym, że ludzie pod jej wpływem nie brali się do
działania, chyba że zmuszeni. Ale te inne wieści, nadchodzące nie wiedzieć skąd, „wiszące w
powietrzu", mobilizowały wszystkich do czynu. Na przykład na parę tygodni przed oficjalnym
ogłoszeniem, że pewne podstawowe produkty żywnościowe będą racjonowane, spotkałam w holu
dziadków Meh-tów — parę staruszków. Wlekli worek ziemniaków. Ja także niosłam zapasy.
Skinęliśmy sobie głowami i uśmiechnęli się z wzajemnym uznaniem dla własnej przezorności.
Pamiętam też, jak wymieniałam z panią White poranne powitanie na chodniku przed głównym
wejściem. Powiedziała jakby od niechcenia: „Nie pobędziemy tu chyba długo". A ja na to: „Mamy
jeszcze kilka miesięcy, ale istotnie, powinniśmy się już przygotować". Mówiłyśmy o tym, o czym
mówili wszyscy, o potrzebie opuszczenia miasta. Nie było żadnych oficjalnych wzmianek, że
należy wyjechać. Więcej nawet, władze nie zdawały sobie sprawy, że miasto się wyludnia. Może
mimochodem wspomniano o tym, ale w sensie czegoś innego, zjawiska przejściowego, nie zaś
istotnego procesu w naszym życiu.
Nie było żadnego konkretnego powodu do wyjazdu. Wiedzieliśmy, że na południu i na wscho-
15
dzie służby komunalne przestały funkcjonować i że rozszerza się to w naszym kierunku.
Wiedzieliśmy, że ową część kraju opuścili wszyscy z wyjątkiem band, głównie młodocianych,
którzy żywili się tym, co udało im się znaleźć: niezebranym zbożem na polach, zwierzętami, które
uniknęły zabicia, zanim wszystko się załamało. Bandy te, czy raczej gangi, nie były, trzeba
przyznać, szczególnie brutalne czy szkodliwe dla ludzi, którzy nie opuścili tamtych stron. Nawet
„współpracowały z siłami prawa i porządku", jak to ujmowały komunikaty. Potem, gdy zaczęło
ubywać żywności i zagrożenie, jakiekolwiek ono było, które po raz pierwszy zmusiło ludzi do
ucieczki przed nim, zbliżyło się, gangi stały się niebezpieczne i gdy przeciągały przez przedmieścia
naszego miasta, ludzie schodzili im z drogi i kryli się w domach.
Tak się działo od wielu miesięcy. Częścią naszego codziennego życia stały się ostrzeżenia, najpierw
przez pogłoski, potem przez oficjalne komunikaty, że gangi penetrują taki a taki rejon, którego
mieszkańcy ukryli się w domach, by przeczekać niebezpieczeństwo, że nowe gangi zbliżają się do
tego czy tamtego rejonu, którego mieszkańcom doradza się strzeżenie swego życia i mienia, że inna
dzielnica, uprzednio zagrożona, jest znowu bezpieczna.
Tam, gdzie ja mieszkałam, w północnej części miasta, gangi nie przemierzały ulic jeszcze długo
16
po tym, jak południowe przedmieścia zdążyły do nich przywyknąć. Nawet gdy niektóre części
naszego miasta oswoiły się z anarchią, my, na północy, myśleliśmy i mówili o sobie jako o
specjalnie chronionych. Kłopoty znikną, rozpłyną się, przeminą... Tak bardzo przywykliśmy do
dotychczasowego życia, że dwa lub trzy pojawienia się gangów na naszych przedmieściach wydały
się incydentami, które z pewnością się nie powtórzą. Powoli zaczęliśmy jednak rozumieć, że to
właśnie okres spokoju i normalności, a nie grabieży i bójek, będzie dla nas teraz czymś
niezwykłym.
I dlatego będziemy musieli się wyprowadzić. Tak, wyruszymy. Nie od razu wprawdzie. Ale wkrótce
stanie się to konieczne, a my o tym wiedzieliśmy... i przez cały ten czas moje zwykłe życie było
proscenium, oświetlonym polem — jeśli mogę tak to ująć — jakiejś tajemnicy, która była obecna
(od dawna się istoczyła) „gdzieś indziej". Coraz silniej odczuwałam, że moje zwykłe życie
codzienne jest nieistotne. Nieważne. Ta ściana stała się dla mnie — jak to wyrazić... chciałam
powiedzieć: obsesją. Czy słowo to ma oznaczać, że jestem gotowa zdradzić ścianę, to, co sobą
przedstawiała, odesłać ją w sferę patologii? Albo że niepokoiło mnie własne nią zainteresowanie?
Nie, czułam raczej, jakby środek ciężkości mojego życia przesunął się, zmianie uległa pozycja
szalek wagi i zaczęłam wierzyć
17
— jeszcze z pewną przykrością — że to, co się dzieje za ścianą, może być równie ważne jak moje
życie w tym schludnym i wygodnym, mimo że nędznym, mieszkaniu. Stawałam w salonie — gdzie
przeważały barwy kremowa, żółta i biała, a przynajmniej było ich na tyle, by przy wejściu do
pokoju wywoływać wrażenie, iż wchodzi się w pełny blask słońca
— czekałam i patrzyłam w milczeniu na ścianę. Solidną. Zwykłą. Bez okna ni drzwi: drzwi z
przedpokoju były w sąsiedniej ścianie. Był też kominek, nie na środku, ale nieco z boku, tak że
pokaźna przestrzeń ściany pozostawała całkowicie pusta: nie zawieszałam obrazów ani żadnych
tkanin. „Biel" ścian pociemniała i nie dawała wiele światła, jeśli nie padało na nie słońce. Kiedyś
ściany pokrywały tapety. Zostały zamalowane, ale spod farby przebijały jeszcze zarysy kwiatów,
liści, ptaków. Kiedy rankiem słońce padało na jakiś fragment ściany, na wpół zatarty wzór wyłaniał
się tak wyraźnie, że przywodził na myśl zarysy drzew i ogrodu i zaczynało się wierzyć, że ta struga
światła stwarza barwy
— zielenie, żółć, pewien odcień muszelkowego różu. Ściana nie była wysoka: sufit znajdował się
na dogodnej wysokości.
Jak widać, nie mam do powiedzenia o tej ścianie nic, co pozbawiłoby ją banalności. Ale stanie tam i
spoglądanie na nią albo myślenie o niej podczas innych zajęć w mieszkaniu, ze świadomością
18
jej istnienia stale obecną w umyśle, przypominało trzymanie przy uchu jaja, z którego właśnie ma
się wykluć pisklę. Ciepły gładki kształt na dłoni drży. Wydaje się, jakby pod cieniutką skorupką,
którą można zgnieść dwoma palcami, ale której nie można naruszyć przed porą wyklucia się
pisklęcia, ściśle i dokładnie określoną porą wyjścia z ciemnego więzienia, ciężar sam się
przemieszczał, jak wówczas, gdy płód zmienia pozycję w łonie. Rozlega się leciutki brzęk.
Następny. Pisklę z głową pod skrzydełkiem wydziobuje sobie drogę na zewnątrz i oto już
drobniutkie cząstki wapiennej skorupki gromadzą się na powierzchni w miejscu, w którym za
moment ukaże się pierwszy czarny, gwiaździsty otworek. Łapałam się na tym, że przykładam ucho
do ściany jak do jaja z pisklęciem, nasłuchuję i czekam. Nie na odgłosy kroków pani White czy
profesora. Mogli właśnie wychodzić albo właśnie wracać; mogły to być w gruncie rzeczy odgłosy z
korytarza. Nie, to, czego nasłuchiwałam, pochodziło skądinąd. Ale były to same w sobie odgłosy
znane: szuranie krzeseł, głosy, choć z bardzo daleka, płacz dziecka. Nic wyraźnego. Ale były znane,
słyszałam je przez całe swoje życie.
Pewnego ranka stałam z porannym papierosem — pozwalałam sobie na tego jednego papierosa
dziennie — i przez wijący się błękitny dym patrzyłam, jak żółty blask słońca układa się w
skróconą,
19
rozszerzającą się smugę, czyniąc ścianę na środku jakby wyższą niż po bokach. Patrzyłam na
lśnienie i migotanie żółci, patrzyłam, jak gdybym słuchała, myśląc przy tym, jak wraz ze zmianą
pór roku zmienia się kształt, rozmiar i pozycja tej smugi porannego światła... i nagle przedostałam
się przez ścianę i poznałam, co tam się znajduje. W pierwszej chwili potrafiłam tylko stwierdzić, że
jest to jakiś kompleks pokoi. Pokoje wyglądały na opuszczone. Może od lat. Nie było mebli. Farba
łuszczyła się tu i ówdzie na ścianach i zalegała cienkimi płatkami podłogę, wraz ze strzępami
papieru, martwymi muchami i kurzem. Nie weszłam tam, tylko stałam na krawędzi dwóch światów
— mojego dobrze znanego mi mieszkania i tych pokoi, spokojnie czekających przez cały ten czas.
Stałam i patrzyłam. Czułam niezwykle żywe nadzieje, jakąś tęsknotę: to miejsce miało to, czego
potrzebowałam, wiedziało, że tu jestem, czekało... o tak, całe moje życie, całe moje życie. Znałam
to miejsce, rozpoznawałam je, i to zanim jeszcze mój wzrok mógł stwierdzić, że ściany są dużo
wyższe niż u mnie, że mają wiele okien i drzwi i że jest to wielkie, jasne, przestronne, przyjemne
mieszkanie, a może dom. W jednym z dalszych pokoi dostrzegłam drabinę malarza, a potem, gdy
światło słoneczne znikało z mojej ściany, bo słońce przesłoniła właśnie chmura, ujrzałam kogoś w
białym kombinezonie malarskim podnoszącego
20
rolkę, by położyć białą farbę na wyblakłej i poplamionej powierzchni.
Zapomniałam o tym epizodzie. Wiodłam dalej swe codzienne życie, świadoma życia za ścianą, ale
nie pamiętając o swoich tam odwiedzinach. Dopiero w parę dni później, gdy ponownie z
papierosem w dłoni stałam tam rano, obserwując przez obłok dymu światło słoneczne na ścianie,
pomyślałam: „Ejże! Przecież ja tam byłam, oczywiście, że byłam. Jak mogłam zapomnieć?". I
ściana ponownie rozmyła się, a ja znów byłam po drugiej stronie. Pokoi było więcej, niż wydawało
mi się poprzednim razem. Byłam o tym przekonana, choć nie widziałam ich wszystkich. Ani też nie
widziałam mężczyzny czy kobiety w kombinezonie. Pokoje były puste. Ileż pracy trzeba by włożyć,
żeby dało się w nich zamieszkać! Tak, zajęłoby to na pewno tygodnie, miesiące... Stałam,
obserwując odpadający tynk, zaciek w rogu sufitu, brudne i zniszczone ściany. Ale to właśnie tego
ranka, gdy zaczynałam pojmować, ile pracy trzeba by w to włożyć, ujrzałam na ułamek sekundy...
właściwie co? Nie bardzo wiem, jak to nazwać. Może było to bardziej uczucie niż coś ujrzanego.
Jakaś słodycz, na pewno... powitanie, ukojenie. Może ujrzałam jakąś twarz, może jej cień. Twarz,
którą później zobaczyłam wyraźnie, była mi znana, ale być może^ ta twarz, widziana tak jak
wszystko, co skończone, pojawia się w mej pamięci
21
w tym właśnie miejscu, w czasie tej wczesnej drugiej wizyty: przesłała swój obraz wstecz, nie
pragnąc niczego więcej jako gospodarz lub zwierciadło prócz uczucia miłej tęsknoty; pragnienie jej
było prawdziwą jej naturą. To była prawowita mieszkanka pokojów za ścianą. Ani wtedy, ani
później nie miałam co do tego wątpliwości. Wy gnana mieszkanka, bo przecież nie mogłaby żyć,
nie mogła była żyć w tych zimnych pustych pomieszczeniach pełnych brudu i stęchłego powietrza.
Kiedy stwierdziłam, że ponownie stoję w swoim salonie, z papierosem do połowy wypalonym,
miałam silne poczucie obietnicy, które nie opuściło mnie już potem nawet w najtrudniejszych
sytuacjach, zarówno mojego życia, jak i życia tych tajemniczych pokoi.
Dziecko dostało mi się tak oto. Byłam akurat w kuchni, a usłyszawszy jakieś odgłosy, weszłam do
salonu; ujrzałam tam stojącego mężczyznę z dziewczynką. Nie znałam ich i zbliżyłam się z
zamiarem wyjaśnienia pomyłki. Pomyślałam, że na pewno zostawiłam otwarte drzwi wejściowe.
Odwrócili się do mnie. Pamiętam, że już wtedy uderzył mnie żywy, ale surowy i nerwowy uśmiech
na twarzy dziewczynki. Mężczyzna — w średnim wieku, zwyczajnie ubrany, przeciętny w każdym
calu — powiedział:
— To jest to dziecko.
22
I już zmierzał do wyjścia. Położył dłoń na jej ramieniu, uśmiechnął się do niej i skinął jej głową, po
czym odwrócił się. Zaczęłam:
— Ale to na pewno...
— Nie, to nie pomyłka. Odpowiada pani za nią. Był już u drzwi.
— Ale chwileczkę...
— Nazywa się Emily Cartright. Proszę się nią opiekować.
I wyszedł.
Staliśmy tam, dziecko i ja, patrząc na siebie. Pamiętam, że pokój był pełen porannego słońca.
Zastanawiałam się, jak tych dwoje się tu dostało, ale skoro mężczyzna już poszedł, nie wydawało
się to istotne. Podbiegłam do okna: ulica z paroma drzewami wzdłuż chodnika, przystanek
autobusowy, jak zwykle z kolejką ludzi czekających, czekających... a pod drzewami na szerokim
trotuarze po drugiej stronie ulicy kilkoro dzieci z mieszkania Mehtów z góry gra w piłkę —
ciemnoskórzy chłopcy i dziewczynki, wszyscy w olśniewająco białych koszulkach, sukienkach o
żywych, różowych i niebieskich barwach, wszyscy o białych ząbkach, lśniących włosach. Ale ani
śladu człowieka, którego szukam.
Odwróciłam się do dziewczynki, myślałam, co tu powiedzieć, jak się zaprezentować, jak ją
potraktować — wszystkie ^e żałosne małe sposoby i chwyty naszych prób samookreślenia. Patrzyła
na mnie
23
uważnie, bacznie: pomyślałam, że jest to fachowa ocena, na co można sobie pozwolić, dokonywana
przez więźnia obserwującego nowego dozorcę. Zrobiło mi się ciężko na duszy: strach! Mój umysł
nie chwytał jeszcze wiele z tego, co się działo.
— Emily? — zaczęłam pytająco, z nadzieją, że sama odpowie na pytania rodzące się w mojej
głowie.
— Emily Mary Cartright — odrzekła w sposób, który dobrze pasował do jej żywego, ale obcego
głosu i uśmiechu.
Wyzywająca? W każdym razie twardy, kamienny charakter. Starałam się go ominąć;
uświadamiałam sobie, że rozpaczliwie daję sygnały — uśmiechem, gestami — które może dotrą do
czegoś delikatniejszego i cieplejszego, co musi się kryć za tym jej zimnym pancerzem ochronnym.
— Może usiądziesz? Zrobić ci coś do jedzenia? Może herbaty? Mam trochę prawdziwej herbaty,
ale oczywiście...
— Czy mogłabym zobaczyć swój pokój? — przerwała. Teraz jej oczy wyrażały bezwiednie prośbę.
Musi, koniecznie musi się dowiedzieć, jakimi ścianami, jakim schronieniem będzie mogła się
owinąć dla pociechy niczym kocem.
— Właściwie — powiedziałam — to jeszcze nie pomyślałam, jeszcze zupełnie... muszę...
Jej twarz jakby się skurczyła. Ale powstrzymała swą niewątpliwą rozpacz.
24
— Widzisz — ciągnęłam — nie spodziewałam się... zaraz pomyślimy.
Czekała. Czekała uparcie. Wiedziała, że ma mieszkać ze mną. Wiedziała, że jej schronienie, jej
cztery ściany, jej jaskinia, mała przestrzeń, która jest wyłącznie jej i w którą będzie mogła
wpełznąć, znajduje się gdzieś tu.
— Jest jeden zapasowy pokój — powiedziałam. — Tak go nazywam. Ale to niezbyt...
Ruszyłam jednak, pamiętam, bezradna i nieszczęśliwa, do małego przedpokoju, a stamtąd do
zapasowego pokoju.
Mieszkanie znajdowało się we frontowej części budynku, po stronie południowej. Salon zajmował
najwięcej przestrzeni: to ze względu na jego rozmiary wzięłam to mieszkanie. Na końcu, tak iż
trzeba było przechodzić przez salon, znajdowała się kuchnia, w samym rogu budynku. Całkiem
obszerna, miała kredensy i spiżarnię i była także jadalnią. Z przedpokoju wiodło dwoje drzwi, jedne
do salonu, drugie do pokoju, który zwałam zapasowym. Ten pokój był obok łazienki. Moja
sypialnia mieściła się z przodu budynku, wchodziło się przez salon. Łazienka, przedpokój i pokój
zapasowy miały w sumie taki sam metraż jak sypialnia, która jednak nie była zbyt duża. Widać
więc, że zapasowy pokój był maleńki. Miał małe, wysoko umieszczone okno. Było tam duszno. Nie
dało się go w żaden sposób upiększyć.
25
Korzystałam z niego tylko w celu przechowywania różnych rzeczy lub w celu przenocowania z
wielkimi przeprosinami kogoś z przyjaciół.
— Przepraszam, że taki mały i ciemny... może
powinnyśmy...
— Nie, nie, mnie to nie przeszkadza — powiedziała tym swoim zimnym, żwawym głosem, ale
spoglądała na łóżko z utęsknieniem, a ja widziałam, że znalazła swoje schronienie, własne, już na
dobre.
— Uroczy — stwierdziła. — Och, tak, nie uwierzy mi pani, nie wie pani, jak... — Ale nie
skorzystała z okazji wyjaśnienia, czego doświadczyła, i czekała teraz, a całe jej ciało mówiło, jak
bardzo chciałaby, żebym ją zostawiła samą.
— I będziemy musiały mieć wspólną łazienkę — odezwałam się.
— O, będę zawsze pilnować porządku — zapewniła mnie. — Jestem naprawdę porządna, nie robię
bałaganu, naprawdę.
Byłam przekonana, że gdyby nie moja obecność i jej świadomość, że musi się grzecznie
zachowywać, byłaby już pod kocem, byłaby już daleko od
świata.
— Nie będę tu paskudzić — zapewniała. — Muszę pilnować czystości. Będę wszystko robić
najszybciej, jak potrafię.
Zostawiłam ją i czekałam na nią w salonie, najpierw stojąc przy oknie, wyglądając i zastanawia-
26
jąc się, jakie nowe niespodzianki jeszcze mnie oczekują. Potem usiadłam, chyba w pozycji
myśliciela albo w jakiejś podobnej, pełnej skupienia pozie.
Tak, to było niezwykłe. Zupełnie niemożliwe. Ale przecież uznałam to „niemożliwe". Żyłam z tym.
Porzuciłam wszelkie nadzieje na zwyczajność swojego wewnętrznego świata, swojego realnego
życia w tym miejscu. A co do publicznego, zewnętrznego świata, to dawno już przestał on oferować
normalność. Czy można by określić te dni jako „zwyczajność niezwykłości"? Czytelnik nie
powinien znajdować w tym trudności: słowa te opisują czasy, które przeżyliśmy. (Opis całego
życia? — być może, ale takie myślenie niewiele pomaga).
Słowa te w każdym razie doskonale oddają atmosferę wydarzeń w momencie, gdy przyprowadzono
mi Emily. Podczas gdy wszystko się załamało, wszelkie formy społecznej organizacji, my żyliśmy
nadal, porządkując swoje życie, jakby nic istotnego się nie działo. Zdumiewające, jak
zdeterminowane, uparte, ciągle się odradzające były próby prowadzenia zwyczajnego życia. Kiedy
nie pozostało nic albo prawie nic z tego, do czego przywykliśmy, co jeszcze dziesięć lat wcześniej
uważaliśmy za trwałe, my nadal rozmawialiśmy i zachowywaliśmy się tak, jak gdyby te stare formy
ciągle dla nas istniały. I rzeczywiście, stary porządek — żywność, przyjemności, nawet przedmioty
luksusowe — ist-
27
niał wśród wyższych warstw, o czym wiedzieliśmy, ale oczywiście ci, którzy korzystali z tych
rzeczy, niekoniecznie starali się zwracać na siebie uwagę. Porządek mógł również istnieć lokalnie w
przestrzeni i czasie — przez parę tygodni czy miesięcy, lub w jakiejś dzielnicy. Wtedy dany krąg
ludzi żył, rozmawiał, a nawet myślał, jak gdyby nic się nie zmieniło. Gdy zdarzało się coś naprawdę
złego, na przykład dewastacja jakiegoś rejonu, ludzie wyprowadzali się na parę dni lub tygodni do
krewnych i przyjaciół, po czym wracali do swoich, być może ograbionych, domów, by na nowo
podejmować swą pracę, swoje gospodarstwo — swój porządek. Możemy przywyknąć do
wszystkiego; to oczywiście banał, ale jeśli się przeżyło takie czasy, widać, jak straszliwie jest on
prawdziwy. Nie ma nic, czego ludzie nie zaadaptowaliby do „zwyczajnego życia". Ten właśnie fakt
nadawał owemu okresowi jego szczególny posmak: połączenie tego, co osobliwe, gorączkowe,
przerażające, groźne, atmosfera oblężenia lub wojny — z tym, co znajome, zwyczajne, nawet
przyzwoite.
Na przykład rozgłośnie i gazety przez kilka dni podawały informację, że jakieś dziecko zostało
porwane ze swojego wózka, zapewne przez jakąś ubogą, nieszczęśliwą kobietę. Setki policjantów
miało przeczesywać przedmieścia i okolice w poszukiwaniu dziecka, a także kobiety, by ją ukarać.
Następ-
28
na fala komunikatów donosiła jednakże o masowej śmierci setek, tysięcy, a może milionów ludzi.
My zaś wierzyliśmy, chcieliśmy wierzyć, że prawdziwie dla nas reprezentatywne było to pierwsze,
troska o jedno dziecko, konieczność ukarania jednego przestępcy, nawet jeśli miało to zająć wiele
dni czy tygodni setkom naszych ciężko pracujących policjantów; to drugie, kataklizm, stanowiło
(prezentowane zawsze ludziom z terenów nieobjętych zagrożeniem) nieszczęśliwy i mniej istotny
— a przynajmniej nie decydujący — wypadek, który zakłócił równy bieg, rozwój cywilizacji.
Taki stan rzeczy uważaliśmy za normalny. Na każdego z nas jednakże przychodziły chwile, gdy gra,
w którą wszyscy godziliśmy się grać, najzwyczajniej nie mogła sprostać wydarzeniom:
doznawaliśmy uczucia nierzeczywistości, czegoś na kształt mdłości. Może rzeczywistym wrogiem
było właśnie to uczucie, że grunt usuwa nam się spod nóg... a może tak właśnie sądziliśmy. Może
nasze ciche uznanie, że nie dzieje się nic wielkiego, a przynajmniej nic nieodwracalnego, brało się
stąd, że prawdziwym naszym wrogiem była Rzeczywistość i że dopuszczaliśmy do siebie wiedzę o
tym, co się naprawdę dzieje. Może nasze uzurpacje, uzurpacje każdego z nas, które — gdy
czuliśmy się nadzy i bezbronni, wyglądały na absurdalną grę, powinniśmy uważać za godne podzi-
29
wu? A może były one konieczne, jak zabawy dzieci, które potrafią się bawić w taki sposób, by
trzymać rzeczywistość z dala od swych słabości? Tak czy owak przez cały ten czas coraz bardziej
trzeba było zwalczać prostą potrzebę śmiechu: nie, nie serdecznego śmiechu, co to, to nie. Raczej
szyderczych pomruków i urągliwych okrzyków.
I znowu przykład: w tym samym tygodniu, gdy horda około dwustu chuliganów przeszła przez
nasze osiedle, zostawiając zwłoki na chodniku po drugiej stronie ulicy, naprzeciw moich okien,
zostawiając rozbite szyby, ograbione sklepy i tlące się ogniska, grupa kobiet w średnim wieku,
samozwańczych strażniczek, składała na policji oficjalne protesty przeciw amatorskiej grupie
teatralnej założonej przez jakichś młodych ludzi. Grupa ta napisała i wystawiła sztukę na temat
napięć wewnątrz zwykłej rodziny z bloku takiego jak nasz, rodziny, która przyjęła kilku
uciekinierów ze wschodnich hrabstw. (Dopóki wędrowali z gangiem, byli „chuliganami", ale kiedy
się odłączyli, by znaleźć schronienie w jakiejś rodzinie czy domu, stali się „uciekinierami").
Rodzina licząca pięć osób powiększyła się nagle do dwunastu, a nowy układ doprowadził do
cudzołóstwa i przypadku uwiedzenia przez młodą dziewczynę mężczyzny, który, jak z oburzeniem
podawały owe przyzwoite kobiety, mógłby być jej dziadkiem. Zorganizowały sesję, o nikłej
frekwen-
30
cji, na temat „upadku życia rodzinnego", „niemoral-ności" i „nadmiernej tolerancji seksualnej".
Oczywiście, było to śmieszne. Ale też i smutne. A także — jak sugerowałam wyżej — godne
podziwu: objaw witalności owego „zwyczajnego życia", które w końcu pokonuje chaos,
nieporządek, przeciwności losu. A jeszcze wspomnijmy te niezliczone grupy obywatelskie, które
powstawały aż do samego końca, i to dla wszelkich moralnych lub społecznych celów, jakie tylko
można sobie wyobrazić: podwyższenia emerytur w czasie, gdy pieniądz ustępował handlowi
wymiennemu, dostarczania dzieciom szkolnym witamin w tabletkach, organizowania odwiedzin u
inwalidów przykutych do łóżka, załatwiania legalnej adopcji porzuconych dzieci, powstrzymania
komunikatów o wszelkich drastycznych lub „nieprzyjemnych" wydarzeniach, „by nie deprawować
młodych umysłów", dyskutowania z gangami chuliganów okupujących ulice lub, alternatywnie,
walki z nimi, przemierzania ulic w celu wzywania ludzi do „odbudowania przyzwoitości
współżycia seksualnego", porozumienia się co do niejedzenia mięsa psów i kotów, i tak dalej, i tak
dalej — nie było temu końca. Farsa. Plucie pod wiatr; oglądanie swojej twarzy w lustrze lub
zawiązywanie krawatu, gdy wokół dom się wali, wyciąganie życzliwej, beztroskiej dłoni gestem
powitania do dzikusa, który z całą pewnością pochyli się i ugry-
31
zie ją... takie porównania przychodzą do głowy. Oczywiście analogie te formułowane były wówczas
w rozmowach, naszym chlebie powszednim, a także przez zawodowych satyryków.
Gdy więc w takiej atmosferze, w czasie takich wydarzeń nieznany mężczyzna zjawił się w moim
domu z dzieckiem, powiedział, że mam za nie odpowiadać, i wyszedł bez żadnych dalszych
wyjaśnień, nie wzbudzało to jednak takiego zdumienia jak wszystkie tamte sprawy.
Kiedy Emily wyszła w końcu z łazienki, zmieniwszy sukienkę i zmywszy z twarzy to, co wyglądało
na ślady łez, powiedziała:
— Dla Hugona i mnie pokój będzie trochę za mały, ale to nic a nic nie szkodzi.
Zobaczyłam u jej boku psa... nie, kota. Co to właściwie jest? W każdym razie zwierzę. Miało
rozmiary buldoga i sylwetkę raczej psa niż kota, ale koci pysk.
Było żółte, miało szorstką i grubą sierść, kocie oczy i wąsy, długi, wężowy ogon. Paskudna bestia.
Hugon. Emily usiadła ostrożnie na mojej głębokiej starej sofie naprzeciw kominka, a bestia
podeszła tam za nią i usiadła jak najbliżej dziewczynki, która otoczyła ją ramieniem. Spojrzała na
mnie z twarzą przy kocim pysku zwierzęcia. Oboje na mnie spojrzeli, Hugon zielonymi, Emily
jasnobrązowymi bystrymi i badawczymi oczami.
32
Była dużym dzieckiem, w wieku około dwunastu lat. W gruncie rzeczy nie dziecko, raczej okres
przejściowy, nim wkrótce stanie się dziewczyną. Będzie ładna, a przynajmniej przystojna. Dobrze
zbudowana: miała drobne dłonie i stopy, zgrabne, zdrowe i opalone nogi. Włosy ciemne i proste,
zaczesane na bok i spięte klipsem.
Zaczęłyśmy rozmawiać. A raczej wymieniłyśmy parę uwag, czekając, aż coś się przełamie i ułatwi
nam kontakt. Kiedy tak siedziała w milczeniu, zamyślenie w ciemnych oczach, usta o określonych
możliwościach humoru, nastrój cierpliwej, głębokiej uwagi czyniły z niej kogoś nader mi
sympatycznego. Ale potem, gdy byłam pewna, że zamierza odpowiedzieć tym samym na moje
wysiłki, moje zadowolenie z jej możliwości, obudziła się w niej żywa, rezolutna mała damulka —
to staroświeckie słowo dobrze do niej pasowało: w jej obrazie samej siebie było coś
staroświeckiego. A może był to cudzy obraz?
Zaczęła trajkotać:
-— Jestem strasznie głodna i Hugon też. Biedny Hugon. Nic dzisiaj nie jadł. A właściwie to ja też
nie.
Zaczęłam przepraszać, po czym popędziłam kupić dla Hugona jakieś psie lub kocie jedzenie,
cokolwiek uda mi się zdobyć. Znalezienie sklepu, który jeszcze miał takie rzecz'y, zajęło mi trochę
33
czasu. Sprzedawca, miłośnik zwierząt, bardzo się mną zainteresował, gorąco popierając moją wolę
korzystania z prawa do hodowania „zwierzaczków". Zwróciłam też uwagę ze dwóch klientów, ale
kiedy jeden z nich mnie zapytał, przezornie nie ujawniłam, gdzie mieszkam, a do domu wróciłam
okrężną drogą, upewniając się, czy ktoś mnie nie śledzi. Zajrzałam też do paru sklepów w
poszukiwaniu rzeczy, którymi zwykle nie zawracałam sobie głowy, tak trudno było je wytropić i tak
bardzo były drogie. W końcu jednak znalazłam trochę herbatników i słodyczy całkiem przyzwoitej
jakości, które mogłyby przypaść dziecku do gustu. Miałam mnóstwo suszonych jabłek i gruszek
oraz zapas podstawowych produktów żywnościowych. Kiedy w końcu wróciłam do domu,
dziewczynka spała na sofie, a Hugon obok niej. Swój żółty pysk złożył na jej barku, a ona
obejmowała go ramieniem za kark. Na podłodze obok leżała jej walizeczka, licha jak mała
dziecięca torba na weekendową wycieczkę. Wewnątrz mieściło się parę schludnie złożonych
sukienek, sweter i dżinsy. To chyba było wszystko, co miała z odzieży. Nie zdziwiłby mnie widok
misia albo lalki, ale zamiast nich była tam Biblia, książka z fotografiami zwierząt i trochę
broszurowych wydań science fiction.
Zrobiłam dla obojga najlepszy powitalny posiłek, jaki tylko zdołałam. Z trudem ich obudziłam:
34
byli w stanie wyczerpania, jaki rodzi odprężenie po długotrwałym napięciu. Kiedy zjedli,
zapragnęli pójść spać do łóżka, choć było jeszcze wczesne popołudnie.
I w taki sposób Emily została u mnie.
Przez pierwsze dni spała i spała. Z tego powodu i z powodu jej absolutnego posłuszeństwa
podświadomie uważałam ją za młodszą, niż była. Siadywałam w salonie i czekałam W ciszy,
wiedząc, że ona śpi, dokładnie tak jak w przypadku małego dziecka. Trochę poreperowałam jej
rzeczy, wyprałam i wyprasowałam odzież. Zwykle jednak siedziałam, patrzyłam w ścianę i
czekałam. Nie mogłam powstrzymać myśli, że mieszkanie z dzieckiem, właśnie teraz, gdy ściana
zaczynała się otwierać, to duży kłopot; oni oboje bardzo mi przeszkadzali. Taka myśl wywoływała
we mnie poczucie winy. Wszelkiego rodzaju uczucia, tak dawno przeze mnie zapomniane, ożyły na
nowo, a ja pragnęłam po prostu przeniknąć przez ścianę i już nie wrócić. To jednak oznaczałoby
zrzucenie z siebie odpowiedzialności.
Było to w dzień lub dwa po przybyciu Emily: znajdowałam się za ścianą, otwierałam drzwi, a może
mijałam zakręty długich korytarzy w poszukiwaniu następnego pokoju lub ciągu pokojów. Puste.
To znaczy nie dostrzegałam nikogo, choć poczucie czyjejś obecności było tak silne, że kazało mi
szybko odwrócić głowę, jak gdyby ów ktoś miał
35
właśnie wyjść zza rogu, gdy byłam odwrócona plecami. Puste, ale zamieszkane. Puste, ale
umeblowane... wędrując pośród tych wysokich białych ścian z pokoju do pokoju, widziałam, że
pełno tam było mebli. Znałam te sofy, te krzesła. Ale skąd? Z jakiego okresu mojego życia
pochodziły? Nie były w moim guście. A jednak miałam wrażenie, że należą do mnie lub do
jakiegoś bliskiego przyjaciela.
Salon zdobiły bladoróżowe jedwabne zasłony, popielaty dywan w delikatne różowe i zielone
kwiaty, dużo stolików i serwantek. Sofy i krzesła były obite materią, tu i ówdzie leżały pastelowe
poduszki. Ten pokój, taki reprezentacyjny i doskonały, nie mógłby nigdy należeć do mnie. A jednak
znałam tu każdą rzecz. Chodziłam tam i z powrotem, powoli popadając w irytację i rozpacz.
Wszystko, na co spojrzałam, wymagało wymiany, naprawy lub czyszczenia, nic bowiem nie było
tam całe ani świeże. Obicia krzeseł należałoby zmienić, bo materiał się wystrzępił. Sofy były
brudne. Zasłony miały drobne rozdarcia, a w miejscach zniszczonych przez mole pokryte były
maleńkimi dziurkami. Z dywanu wyłaziły nitki. I tak samo we wszystkich licznych pokojach, co
wywoływało uczucie, jakby coś wyślizgiwało mi się spomiędzy niezgrabnych i sztywnych palców.
Wszystko trzeba stąd powyrzucać, powtarzałam sobie. Opróżnić, a to, co tu jest, spalić albo
wyrzucić. Lepsze puste pokoje niż
36
ta niezmiernie szacowna marnota, ta rupieciarnia. Pokój za pokojem... nie było im końca — ani
pracy dla mnie. Teraz szukałam pustego pokoju z drabiną malarską i przelotnie dojrzaną postacią w
kombinezonie: gdybym mogła ją znaleźć, oznaczałoby to, że początek został zrobiony. Ale pustych
pokoi nie było, każdy przepełniały rzeczy wymagające naprawy.
To wszystko nie oznacza, że cała moja energia zwracała się ku temu skrytemu miejscu. Zdarzało
się, że przez kilka dni o nim nie myślałam. Świadomość, że ono tam jest, w takiej lub innej postaci,
rozbłyskiwała we mnie pośród codziennego życia coraz częściej. Mogłam jednak równie dobrze na
wiele dni o nim zapomnieć. Gdy znajdowałam się właśnie za ścianą, nic innego nie wydawało się
realne i nawet nowe i poważne obowiązki — Emily i jej nieodstępny towarzysz — wymykały się,
oddalały, stawały częścią innego, odległego życia, które właściwie mnie nie dotyczyło. I dlatego tak
trudno opisać mi ten okres: spoglądając wstecz, ma się teraz wrażenie, jakby istniały położone obok
siebie, ściśle ze sobą związane dwa sposoby życia, dwa życia, dwa światy. Wtedy wszakże jedno
życie wykluczało drugie, a ja nie oczekiwałam, żeby te dwa światy kiedykolwiek się połączyły. Nie
przychodziło mi nawet do głowy, że jest to możliwe, sądziłam nawet, że nie. Zwłaszcza teraz, kiedy
jest Emily,
37
zwłaszcza teraz, gdy mam tyle problemów związanych z jej zamieszkaniem u mnie.
Główny problem stanowiło wówczas — i jeszcze jakiś czas potem — to, że była tak nieskończenie
grzeczna i posłuszna. Gdy wstawałam rano, ona była już na nogach, ubrana w jedną ze swych
schludnych sukieneczek, odzież porządnego dziecka, którego matka pragnie, by jej dzieci były
dobrze ubrane, a nawet by się wyróżniały ubiorem. Włosy miała już uczesane. Zęby umyte. Czekała
na mnie w salonie, razem z Hugonem, i natychmiast zaczynała szczebiotać, opowiadając mi o tym
lub owym, jak to cudownie spała, jakie miała sny albo jaka to przyszła jej do głowy zabawna,
głupia lub cenna myśl — a wszystko to w gwałtownym, niemal szalonym tempie, mającym
uprzedzać wszelkie moje życzenia i wszelką krytykę. A potem zaczynała na temat śniadania, jak to
ona „uwielbia" je przygotowywać, „och, ona to bardzo lubi, proszę jej pozwolić", bo ona naprawdę
jest taka zręczna i pojętna. A więc szłyśmy do kuchni, bestia człapała za nami, po czym Hugon i ja
zasiadaliśmy, aby obserwować jej przygotowania. Istotnie, znała się na rzeczy i robiła to sprawnie.
Potem zjadaliśmy, co tam było do zjedzenia, Hugon z głową na wysokości stołu obserwował
spokojnie ją, mnie, nasze ręce, twarze, a gdy dostawał kawałek jedzenia, brał je delikatnie, jak kot.
Potem zgłaszała gotowość pozmywania. „Nie,
38
nie, ja uwielbiam zmywanie, może trudno uwierzyć, ale ja naprawdę to uwielbiam!" Zmywała więc
naczynia i sprzątała kuchnię. Jej sypialnia była już uporządkowana, z wyjątkiem łóżka, które
zawsze przypominało gniazdo z pozwijanych koców i spiętrzonych poduszek. Nigdy jej za to nie
upominałam, przeciwnie, cieszyło mnie, że ma jedno takie miejsce, które uważa za swoje, w które
może się schronić, uciec od tej naprawdę strasznej potrzeby bycia zawsze taką żywą i grzeczną.
Niekiedy w ciągu dnia ni stąd, ni zowąd szła do swego pokoju — nagle, jakby czegoś było już za
wiele. Zamykała drzwi i, byłam tego pewna, wpełzała w tę stertę bałaganu, kładła się tam i
przychodziła do siebie... ale po czym? W salonie siadywała na mojej starej sofie z podwiniętymi
nogami, w pozycji, która w równym stopniu była poddaniem się temu, czego można było od niej
wymagać, jak i jej sposobem bycia, jej posłuszeństwem. Obserwowała mnie, jakby odgadując
polecenia i życzenia, albo czytała. Upodobaniem do czytania przypominała dorosłego: widok Emily
siedzącej z wybraną książką czynił jej dziecięcą żywość jeszcze bardziej nienaturalną, jakby było to
rozmyślne obrażanie mnie. Albo siedziała, otaczając ramieniem żółtego zwierza, który lizał jej rękę,
kładł swój koci pysk na jej ramieniu i mruczał, a pomruk wypełniał całe mieszkanie.
Czy czuła się pewnego rodzaju więźniem?
39
Nie pytałam. Nigdy, choćby raz, o nic nie zapytałam. A ona nie spieszyła z informacjami. W tym
okresie, rozpoznając naturę jej zachowania, bolałam nad jej losem, ale wraz ze współczuciem, które
czyniło mnie miękką i wręcz śmieszną, miotała mną irytacja, że nawet na chwilę nie potrafię
przedostać się poza mur, jaki wokół siebie wzniosła. Taka więc była — poważne dziecko w
sukience grzecznej dziewczynki, najwyraźniej samotne, nieśmiałe i zdyscyplinowane, a potem
nagle to szczebiotanie i paplanie, „zabawianie" mnie, małe talenciki i umiejętności ofiarowane mi w
zamian za... właściwie za co? Nie uważałam się za aż taką straszną. Czułam wręcz, że nie istnieję
we własnej postaci. Byłam dla niej przedłużeniem jej rodziców, a może rodzica, opiekunem,
przybranymi rodzicami. Jeśli stąd wyjedziemy, to może przekażę ją komuś innemu? A może wróci
po nią człowiek, który mi ją oddał pod opiekę? Przyjadą rodzice? W przeciwnym razie co ja z nią
zrobię? Jeśli zacznę podróż na północ lub zachód, dołączając do powszechnej ucieczki ludności z
południowej i wschodniej części kraju, to w co popadnę? W jakie życie? Nie wiedziałam. Ale nigdy
nie brałam pod uwagę dziecka, odpowiedzialności tak absolutnej... A poza tym już w ciągu tych
paru dni spędzonych u mnie zaczęła się zmieniać. Uwyraźniły się piersi, wypychając dziecięcy
stanik. Krągła twarz o ładnych ciemnych oczach nie potrzebowała
40
wiele, by przerodzić się w twarz młodej dziewczyny. Dziewczynka" to jedna sprawa, już bardzo
niedobra —- „dziecko ze zwierzątkiem"... ale „dziewczyna" to coś całkiem innego, zwłaszcza w
tych czasach.
Zabrzmi to jak sprzeczność, ale druga rzecz, która mnie martwiła, to jej ospałość. Oczywiście w
moim mieszkaniu nie było wiele do roboty. Całymi godzinami przesiadywała przy oknie i oglądała,
wchłaniała wszystko, co się działo. Zabawiała mnie komentarzami: był to rozmyślny i planowy dar,
słynęła przecież, to jasne, ze swych „zabawnych" komentarzy. I znowu nie wiedziałam zupełnie, co
o tym myśleć, bo na pewno nie były to obserwacje małej dziewczynki. A może byłam staroświecka,
bo w owym czasie właśnie tego należało oczekiwać, skoro dzieci musiały przyjąć i przyswoić sobie
wszelkie formy napięć i stresów?
Profesor White wyszedł z holu, zstąpił po schodach i zatrzymał się, spoglądając w jedną i drugą
stronę ulicy niemal jak wojskowy: Kto się tam kręci? Potem, uspokojony, stał przez chwilę: można
by pomyśleć, że naciąga rękawiczki i poprawia kapelusz. Był szczupły, młody jak na profesora, bo
jeszcze przed czterdziestką, pedantyczny, szary mężczyzna, w którego życiu wszystko jest na
swoim miejscu. Na twarzy obserwującej go Emily pojawił się uśmiech, kwaśny mały uśmieszek,
jak gdy-by myślała: a mam cię, już mi się nie wymkniesz!
41
I znad nastawionych żółtych uszu swego towarzysza powiedziała:
— Wygląda, jakby naciągał rękawiczki! — Tak, tak właśnie powiedziała. A potem: — Musi mieć
straszny charakter.
— Dlaczego? Czemu tak uważasz?
— Dlaczego? No bo całe to jego opanowanie, wszystko takie schludne i czyste, musi się gdzieś
wyładowywać. — I dalej: — Jeśli ma jakąś panią — rozmyślnie użyła tego staroświeckiego słowa,
to część roli — to musi to być ktoś o złej reputacji, ktoś okropny, a przynajmniej on musi tak o niej
myśleć albo jeśli nawet nie on, to inni ludzie. Bo musi czuć się zepsuty, prawda?
No tak, oczywiście, prawda.
Stwierdziłam, że nie powinnam właściwie tam siedzieć i słuchać jej wywodów. Równocześnie
jednak nie chciało mi się tracić widoku noża, który zagłębiał się tak gładko, tak precyzyjnie, raz za
razem.
O Janet White, dziewczynce mniej więcej w jej wieku, powiedziała:
— Spędzi życie na poszukiwaniu kogoś takiego jak tatuś, ale gdzież ona go znajdzie. Myślę, że nie
będzie już istniał.
Chodziło jej oczywiście o ogólny rozkład, o czasy, które nie sprzyjały kreowaniu profesorów w
bardzo czystych białych koszulach i o skrytej namiętności do tego, co niegodne — jako że godność
została
42
skazana na śmierć, a wraz z nią odróżnienia, którymi jego ukryte potrzeby muszą się żywić.
Profesora nazwała Białym Królikiem, a jego córkę Tatusiową Có-runią, podkreślając, że ona sama
tak o sobie mówi:
— No bo cóż jeszcze?
Kiedy zasugerowałam, że może sprawiłoby jej przyjemność zaprzyjaźnienie się z Janet, odparła:
— Co, ja z nią?
I tak przez większość dnia siedziała rozparta w wielkim fotelu, który specjalnie tam przyciągnęła:
dziecko przedstawiające się jako dziecko. Można było sobie nawet wyobrazić białe skarpetki na
pulchnych, kształtnych nogach, kokardę we włosach. Ale to, co się w rzeczywistości widziało, było
inne. Miała na sobie dżinsy i wyprasowaną przez siebie rano bluzkę, której dwa górne guziki były
rozpięte. Włosy zaczesała z przedziałkiem na środku głowy i oto nagle przeobraziła się w młodą
piękność: tak, istotnie.
I jakby dla potwierdzenia tego kroku naprzód w kruchość i wrażliwość, jej najgorsze, czy też
najlepsze, komentarze dotyczyły przechodzących chłopców: ten chodził w sposób zdradzający
niepewność, tamten się tandetnie ubierał, ten znów miał brzydką cerę lub nieuczesane włosy. Te
nieatrakcyjne kocmołuchy przedstawiały sobą zniewalającą siłę, przed którą nie było ucieczki, a
ona jak dziewczyna na zbyt rozbujanej huśtawce piszczała
43
ze strachu i przerażenia. W swej dokładności była naprawdę straszna. Przygnębiała mnie... och, z
wielu powodów, między innymi z powodu mej własnej przeszłości. Ale ona tego nie podejrzewała,
wierząc naprawdę — tak mi mówiły jej żywe reakcje, konfidencjonalne spoglądanie na mnie — że
jak zwykle „spłaca swój dług", tym razem przenikliwością. Nie pozwoliła nikomu przejść bez
połknięcia go i zwrócenia pokrytego jej śluzem: mądre dziecko, którego nie można zwieść, które
nie da się nabrać — które chwalono za to, że takie jest, i tego nauczono.
Kiedyś jednak weszłam do pokoju i zobaczyłam, jak rozmawia przez okno z Janet White: była
poważna, życzliwa, najwyraźniej szczera. Jeśli nawet nie lubiła Janet White, to chciała, by Janet
White ją polubiła. Dziewczynki złożyły sobie niezliczoną ilość obietnic na temat wspólnych
wypraw na targ, spacer, wizytę. A kiedy Janet odeszła, uśmiechnięta z powodu ciepła, jakie
wchłonęła od Emily, Emily powiedziała:
— Słyszała, jak jej rodzice rozmawiali o mnie, i teraz ona im opowie.
Oczywiście, na pewno.
Rzecz w tym, że każdego, kto znalazł się w jej pobliżu, na linii jej wzroku, odbierała jako
zagrożenie. Tak właśnie jej doświadczenia, jakiekolwiek były, „ukształtowały" ją. Przyłapywałam
się na tym, że usiłuję wejść w jej położenie, stać się nią, zrozu-
44
mieć, jak to się dzieje, że ludzie muszą przechodzić tak ostro obrysowani jej potrzebą krytyki —
czy może obrony — i stwierdzałam, że tak robi każdy, ja też, ale ona wzmacnia tę tendencję,
wzmaga ją, wyolbrzymia. Kiedy zbliża się do nas ktoś nowy, stajemy się oczywiście ostrożni,
bierzemy miarę z tej osoby, wykonujemy tysiąc niewiarygodnie szybkich pomiarów i oszacowań,
sytuując jego lub ją we właściwym im miejscu, by wreszcie zakończyć wydanym bez słów
wyrokiem: tak, ten jest dla mnie, nie, nic nas nie łączy, nie, on, ona, zagraża nam... uwaga!
Niebezpieczeństwo! I tak dalej. Dopiero jednak, gdy Emily tak mi to uwyraźniła, uświadomiłam
sobie, w jakim wszyscy żyjemy więzieniu, jak trudne dla każdego z nas jest dopuszczenie w swoje
pobliże mężczyzny, kobiety czy dziecka bez obronnego odruchu badania go, bez owej szybkiej,
ostrej, zimnej analizy. Reakcja ta jest tak szybka, tak do niej nawykliśmy — być może jej właśnie
nauczyli nas rodzice jako pierwszej — że nie uświadamiamy sobie, jak bardzo jej ulegamy.
— Popatrz, jak ona chodzi — mówiła Emily — popatrz na tę tłustą staruchę. — W rzeczywistości
kobieta miała około czterdziestu pięciu lub pięćdziesięciu lat, a mogła mieć i trzydzieści! — Kiedy
była młoda, ludzie mówili, że chodzi seksownie. „Och, jak ty się seksownie wyginasz, och, ty
seksowna bestyjko!"
45
Jej parodiowanie było okropne, gdyż trafne. Kobieta owa, żona byłego maklera giełdowego, który
został handlarzem staroci i który mieszkał piętro wyżej, wykonywała sto drobnych zmysłowych
ruchów ust, oczu i bioder. Tak właśnie Emily ją widziała — każdy musiał tak ją najpierw widzieć;
większość ludzi oceniała ją prawdopodobnie po tych ruchach. Słuchając Emily, nie można było się
oprzeć poczuciu, że całe istnienie, cały sens własnej osoby ulega deprecjacji, odpływa. Był to atak
na życie każdego: słuchając jej, trzeba było uznawać granice, w których wszyscy tkwimy.
Zasugerowałam, że mogłaby pójść do szkoły — „tak sobie, żeby coś robić", dodałam szybko,
widząc jej kpiące spojrzenie. To spojrzenie nie było zaplanowane: to była jej naturalna reakcja. W
ten sposób uzyskałam przelotny wgląd w to, czego potrzebowałam od pewnego czasu: wiedzy, co
ona o mnie myśli, jak mnie widzi — była to tolerancja.
— Ale po co? — zapytała.
Po co? Większość szkół zaprzestała prób nauczania; stały się one, przynajmniej dla uboższych
ludzi, przedłużeniem armii, aparatu utrzymywania społeczeństwa pod kontrolą. Istniały nadal
szkoły dla dzieci z klasy uprzywilejowanej, administracji i kadry kierowniczej. Janet White
chodziła do jednej z nich. Ale mnie za bardzo zależało na Emily, by ją tam wysyłać, nawet gdyby
udało mi się załatwić
46
dla niej miejsce. Nie żeby poziom nauczania był tam zły. Ale było to nieistotne. Zasługiwało na...
kpiące spojrzenie.
— Zgoda, nie bardzo jest po co. A poza tym nie pozostaniemy tu długo.
— A dokąd masz zamiar pójść?
To mnie załamało; jej samotność i odosobnienie nigdy jeszcze nie ujawniły się z taką ostrością;
mówiła ostrożnie, nawet nieśmiało, jakby nie miała prawa pytać, jakby nie miała prawa do mojej
troski, mojej opieki — ani udziału w mojej przyszłości.
Z powodu tego doznania rozważałam swoje plany bardziej konkretnie, niż skłaniała mnie do tego
własna potrzeba. Często zastanawiałam się wcześniej, czy pewna znajoma rodzina w północnej
Walii zechce mnie przygarnąć. Byli to poczciwi rolnicy — tak, taką właśnie miarę do nich
przykładałam. „Poczciwi rolnicy" — taką formę w licznych umysłach przybierały wówczas
bezpieczeństwo, schronienie, spokój — cała ta utopia. Ja jednak znałam osobiście Mary i George'a
Dolgelly, znałam ich farmę, mieszkałam w ich domu gościnnym, otwartym w ciągu lata. Skoro tam
byłam, to może mogłabym tam pomieszkać przez pewien czas? Byłam zręczna, lubiłam proste
życie, poza miastem czułam się równie u siebie jak w mieście... Oczywiście w owym czasie
myślało tak bardzo wielu, zwłaszcza ludzie młodzi, którzy mogli jąć się każdej pracy, jaka była do
zro-
47
bienia. Nie uważałam, że państwa Dolgelly zachwyci mój przyjazd. Wierzyłam jednak, że
przynajmniej nie będę im ciężarem. Ale dziecko? A raczej młoda dziewczyna? Atrakcyjna,
zwracająca uwagę dziewczyna? Przecież mieli własne dzieci... moje myślenie było jak widać dość
konwencjonalne, niezbyt odkrywcze. W ten sposób mówiłam o tym do Emily, ona zaś słuchała, a
jej kwaśny uśmieszek ustępował powoli wyrazowi rozbawienia. Rozbawienia jednakże ukrytego
pod maską uprzejmości: nie sposób było uwierzyć, że jest poruszona. Wiedziała, że to mrzonki, ale
cieszyła się nimi razem ze mną. Prosiła, żeby jej opisać farmę; spędziłam tam kiedyś tydzień,
obozując na wrzosowisku pośród srebrnych strumyczków na liliowym zboczu wzgórza. Co rano
chodziłam do Mary i George'a z blaszan-ką po świeże mleko i kupowałam u nich bochenek
pieczonego w domu chleba. Idylla. Rozwinęłam ją, dodawałam szczegóły. Zamieszkamy w domku
dla gości, a Emily będzie „pomagać przy kurach" — jak w książce. Będziemy jadały przy stole,
przy owym długim drewnianym stole. We wnęce stoi staroświecki piec. Będą się tam warzyć
duszone mięsa i zupy, porządne jedzenie, a my będziemy jeść do woli... nie, to nie było
realistyczne, może jeść tyle, ile będzie potrzeba — prawdziwy chleb, prawdziwy ser, świeże
jarzyny, może nawet czasem trochę dobrego mięsa. Suszące się wiązki ziół rozsiewać będą
48
zapachy. Dziewczynka słuchała tego wszystkiego, a ia nie mogłam oderwać oczu od jej twarzy, na
której ironiczny ostry uśmieszek ustępował raz po raz potrzebie ochronienia mnie przed moim
brakiem doświadczenia, moim życiem w naiwności! Silniejsze niż wszystko inne było w niej coś,
czego w ogóle sobie nie uświadamiała i co na pewno by ukryła, gdyby wiedziała, że zdradza swą
słabość. Silniejsze niż jej sztuczki, chęć podobania się i kupowania, bolesne posłuszeństwo — było
właśnie to: głód, potrzeba, czysta materialność, która pozbawiała jej twarz owej twardej żywości,
oczy czujnego spojrzenia. Cała była namiętnym pragnieniem. Czego? Cóż, niełatwo odpowiedzieć,
nigdy nie jest łatwo. Ale ja to rozpoznawałam, znałam to, a rozmowa o farmie na walijskich
wzgórzach była okazją równie dobrą jak wszelkie inne do wydobycia tego, do sprawienia, by
rozbłysło: dobry chleb, nieskażona woda z głębokiej studni, świeże jarzyny, miłość, życzliwość,
solidny mur obronny rodziny. Rozmawiałyśmy o farmie, naszej przyszłości, Emily i mojej, w której
jak w bajce będziemy spacerować razem, trzymając się za ręce. I zacznie się „życie", życie jak
należy, takie, jakie zostało obiecane — przez kogo? kiedy? gdzie? — każdemu na tej ziemi.
Ten sielankowy okres — w istocie nie dłuższy niż parę dni — skończył się w sposób gwałtowny.
Pewnego gorącego popołudnia wyjrzałam przez
49
okno i pod platanami na chodniku naprzeciw zobaczyłam około sześćdziesięciu młodych ludzi;
rozpoznałam w nich grupę podróżujących przez nasze miasto. Rozpoznać ich nie zawsze było
łatwo, chyba że tworzyli tak liczną grupę jak ta; kiedy się bowiem widziało osobno dwie, trzy,
cztery osoby, można było wziąć je za studentów, których ciągle — choć w niewielkiej liczbie —
spotykało się w naszym mieście. Albo mogli być dziećmi najzwyklejszych ludzi. Widziani jednak
razem, dawali się natychmiast rozpoznać. Dlaczego? Rzecz nie tylko w tym, że tłum młodych nie
mógł oznaczać niczego innego. Chodzi natomiast o to, że porzucali indywidualność, indywidualną
ocenę i odpowiedzialność, co objawiało się na sto sposobów, z których niepoślednim była
instynktowna reakcja przy spotkaniu z nimi, a mianowicie zawsze silny lęk, gdyż wiedziało się, że
w razie konfrontacji wyrok wyda tłum. Nie mogli długo pozostawać sami, tłum był ich domem, ich
miejscem samoidentyfika-cji. Byli jak stado psów wpadające do parku albo na wysypisko śmieci.
Słodki pieseczek pewnej matro-ny (jej szykowna ogromna koafiura to obrona przed lękiem
widocznym u jej zwierzątka, którego sierść przypomina rzadkie owłosienie staruszki ukazujące
starą różową czaszkę, ale osłonięte zrobionym własnoręcznie na drutach szkarłatnym wełnianym
szalem), wielki chart afgański, który może przebiec
50
bez wysiłku czterdzieści mil na dzień, zamknięty w swym małym domu, małym ogródku, kundel
dokarmiany przez tych, co pozostali, spaniel, z natury pies myśliwski — wszyscy ci ulubieńcy
rodzin, Togo, Bonzo, Fluff i Wolf, obwąchawszy sobie zadki i ustaliwszy hierarchię, ruszają
zjednoczeni w stadzie... ten opis pasuje, rzecz jasna, do każdej grupy ludzi w dowolnym wieku,
jeśli ich ról nie wyznaczyła im już jakaś instytucja. Gangi „dzieciaków" pokazywały drogę
starszym, którzy wkrótce szli w ich ślady, bandy „małolatów" prawie zawsze, i to w coraz
większym stopniu, wchłaniały starszych, nawet całe rodziny, choć nazwa pozostawała. Tak właśnie
ludzie mówili o tych wędrownych hordach — przynajmniej to ostatnie słowo było trafne w owym
czasie przed końcem, kiedy wydawało się, że cała ludność migruje.
Tamtego popołudnia, kiedy to korony drzew nad całą tą grupą były ciężkie i pełne, a słońce dawało
prawdziwy popis — był wrzesień, ale ciągle jeszcze ciepło — rozbili obóz na trotuarze, rozpalili
ognisko, zrzucili na kupę swój dobytek i postawili obok straż: dwóch młodych chłopców
uzbrojonych w grube kije. Teren wokół, jak zwykle w takich wypadkach, opustoszał. Policja nie
zamierzała się pokazać, władze ani nie mogły, ani nie chciały zmagać się z tym problemem,
zadowolone, gdy pozbywały się gangów, a one niosły gdzie indziej wywoływane przez
51
siebie problemy. W całej okolicy wszystkie okna na parterze były zamknięte, a zasłony zaciągnięte,
ale okna wyższych pięter bloków wokół nas wypełnione były twarzami. Młodzi ludzie stali
grupkami wokół ogniska, niektóre pary obejmowały się. Jakaś dziewczyna grała na gitarze.
Dobiegała silna woń pieczonego mięsa; nikt nie miał ochoty zbytnio w to wnikać. Zastanawiałam
się, czy Hugon jest bezpieczny. Nie żebym specjalnie polubiła to zwierzę, ale martwiłam się ze
względu na Emily. Potem uświadomiłam sobie, że nie ma jej w salonie ani w kuchni. Zapukałam do
drzwi jej sypialni i otwarłam je: spiętrzone gniazdo z prześcieradeł, w które wpeł-zała, poszukując
schronienia przed światem, było na swoim miejscu, ale jej nie było — ani Hugona. Przypomniałam
sobie, że w tłumie młodych ludzi znajdowała się dziewczyna w obcisłych dżinsach i różowej bluzce
podobna do Emily. I to istotnie była Emily; obserwowałam ją teraz z okna. Stała w pobliżu ognia z
butelką w dłoni, roześmiana, członek gangu, tłumu, grupy, paczki. Przy jej nogach stało wylęknione
żółte zwierzę, skrywał je panujący tłok. Widziałam ją, jak coś krzyczy, spiera się. Cofnęła się z
dłonią na łbie Hugona. Wycofywała się powoli, potem odwróciła się i pobiegła, a zwierzę sadziło
skokami obok: nawet tak krótki jego widok ukazywał bolesną resztkę jego siły, umiejętności,
możliwości, osłabionych przez małe pokoje, które ograniczały
52
jego ruchy i życie. Wielki wybuch głośnego śmiechu dobiegł od strony młodych; wynikało z tego,
że drażnili się z nią na temat Hugona. Nie zamierzali go zabić, udawali tylko, ale ona uwierzyła.
Oznaczało to w każdym razie, że nie uważali jej za swoją, nawet potencjalnie. A przecież były
wśród nich dzieci w jej wieku. Nie uznali jej za dziecko, uznali w niej raczej młodą dziewczynę,
rówieśnika — na pewno tak było — i nie zaakceptowali jej. Wszystko to przyszło mi do głowy,
zostało przeze mnie przemyślane, zanim weszła do salonu — blada, drżąca, przerażona. Usiadła na
podłodze i otoczyła rękami Hugona, przytuliła go i kołysała lekko, mówiąc przy tym, a może
podśpiewując lub szlochając:
— Och, nie, nie, nie, kochany Hugon, nie pozwoliłabym im, nigdy, nigdy, nie bój się już tak.
On bowiem drżał równie mocno jak ona. Trzymał łeb na jej ramieniu, był to zwykły układ
wzajemnej pociechy w takich sytuacjach.
Zaraz jednak, widząc mnie obok i uświadamiając sobie, że domyśliłam się odrzucenia jej przez
grupę dorosłych, do której chciała się dostać, zarumieniła się i rozzłościła. Odepchnęła Hugona i
wstała, usiłując zapanować nad wyrazem twarzy. Przywołała swój twardy uśmiech, roześmiała się i
powiedziała:
— Oni są zabawni, naprawdę. Nie rozumiem, dlaczego ludzie mówią o nich takie okropne rzeczy.
53
podeszła do okna i oglądała ich, jak podnoszą butelki do ust, przekazują sobie porcje dzielonego
jedzenia. Emily czuła się pokonana, może nawet przestraszona i może zastanawiała się, jak w ogóle
mogła do nich wyjść. Każdy z nas jednak, każdy spośród setek ludzi przy oknach, wiedział, że
obserwując ich, poddaje próbie własne możliwości, własną przyszłość.
Po chwili, nie patrząc na mnie, Emily wepchnęła Hugona do swej sypialni, zamknęła drzwi i zaraz
znów była poza mieszkaniem, po drugiej stronie ulicy. Teraz blask ogniska oświetlał jasno
niewielką przestrzeń pod osmalonymi drzewami. Wszystkie okna na parterze były ciemne i odbijały
tylko światło albo raczej zimny połysk księżyca w drugiej kwadrze, który stał pomiędzy dwiema
wieżami mieszkań. Wyższe okna pełne były głów rysujących Się w świetle rozmaitego typu i
natężenia. Ale niektórzy z normalnych obywateli znaleźli się już pośród młodych, ciekawi, skąd oni
przybywają, dokąd zmierzają; Emily nie była jedyna. Muszę wyznać, że niejeden raz odwiedzałam
wieczorem obozowiska. Nie w tej części miasta, tu obawiałam się sąsiadów, ich potępienia, ale i tak
widziałam twarze znane mi z otoczenia: wszyscy robiliśmy to samo, te same
kalkulacje.
Nie obawiałam się, że coś się Emily stanie; musi tylko zachowywać się rozsądnie. Jeśli nie będzie,
54
to zamierzałam przejść przez jezdnię i uratować ją. Czuwałam przez całą noc. Niekiedy widziałam
ją, niekiedy nie. Większość czasu spędziła z grupą chłopców młodszych niż reszta. Była jedyną
dziewczyną i zachowywała się dość głupio, wywyższała się i odnosiła do nich wyzywająco. Oni
jednak byli wszyscy pijani, a ona tylko jednym ze składników ich zamroczenia.
Niektórzy ludzie spali na trotuarze ze zwiniętymi swetrami lub ramionami pod głową. Spali
beztrosko, podczas gdy inni kręcili się wokół. Ten beztroski sen w ufności, że inni ich nie podepczą,
że są bezpieczni, mówił więcej niż cokolwiek innego o mocy więzi, jaka złączyła tych młodych
ludzi, o zaufaniu, jakie do siebie nawzajem mieli. Ale powszechny sen nie był w planie. Ognisko
wygasło. Wkrótce nadejdzie świt. Widziałam, że zbierają się do drogi. Przez pół godziny żywiłam
bolesną niepewność, czy Emily nie odejdzie przypadkiem z nimi. Ale oto po kilku uściskach,
głośnych i wulgarnych jak uściski i żarty dziwek i żołnierzy przed wymarszem oddziału, i po
przebiegnięciu kilku metrów po trotuarze obok bandy szła powoli z powrotem — nie, nie do mnie,
wiedziałam to doskonale, do Hugona. Gdy wchodziła, jej twarz oświetliło na moment światło z
korytarza, samotną, smutną twarz, i wcale nie twarz dziecka. Ale gdy dotarła do salonu, maska była
już nałożona.
55
— Mów, co chcesz, ale to był miły wieczór — stwierdziła.
Niczego nie mówiłam i teraz też milczałam.
— Poza tym, że jedzą ludzi, są bardzo mili, tak przynajmniej sądzę — powiedziała z przesadnym
ziewnięciem.
— A jedzą ludzi?
— No, właściwie to nie pytałam, ale tak mi się wydaje, a tobie nie?
Otwarła drzwi do swojego małego pokoju i Hugon wyłonił się, zielonymi oczyma spoglądając
czujnie w jej twarz. Emily odezwała się do niego:
— Już wszystko dobrze, nie zrobiłam nic, czego ty byś nie zrobił, naprawdę. — I z tą nieszczęśliwą
uwagą i lekkim twardym śmieszkiem wyszła, rzucając przez ramię: — Nie byłoby najgorzej,
gdybym kiedyś się z nimi zabrała. Oni przynajmniej się dobrze bawią.
Cóż, wolałam to „dobranoc" od innych, jakie wymieniałyśmy, gdy o dziesiątej wołała: „O, moja
pora, idę już do łóżka", i posłuszny pocałunek zawisał między nami jak duch, jak niewidzialne białe
rękawiczki profesora White'a.
W tym wczesnojesiennym okresie dzień w dzień przeciągały coraz to nowe gangi. I dzień w dzień
Emily była z nimi. Nie pytała o pozwolenie. Ja zaś nie zamierzałam jej zabraniać, bo wiedziałam,
że mnie nie posłucha. Nie miałam autorytetu. Nie była
56
moim dzieckiem. Unikałyśmy konfliktu. Wychodziła, kiedy tylko zapełniał się trotuar naprzeciw i
zaczynało płonąć ognisko. Dwa razy bardzo się upiła, a raz miała rozerwaną bluzkę i ślady
ugryzienia na
szyi.
— Pewnie myślisz — powiedziała — że straciłam dziewictwo? Nie straciłam, ale niewiele
brakowało, naprawdę. — A potem dorzuciła chłodną drobną uwagę, swój podpis: — Ale wątpię,
czy to istotne.
— Sądzę, że istotne — powiedziałam.
— O, naprawdę. No to jesteś optymistką. Kimś w tym rodzaju. Jak myślisz, Hugon?
Przemarsz gangów zakończył się wreszcie. Chodniki wzdłuż całej ulicy były poczerniałe i spękane
od ognisk, które płonęły tu przez tyle nocy, liście platanów przywiędłe i obwisłe, wszędzie walały
się kości, kawałki zwierzęcej skóry i potłuczonego szkła, pusta parcela w głębi była zdeptana i
zaśmiecona. Teraz dopiero zjawili się policjanci, pilnie notowali i przepytywali ludzi. Pojawiły się
sprzątaczki. Trotuar powrócił do normalnego stanu. Wszystko na pewien czas powróciło do
normalnego stanu, a okna na parterze były wieczorami znów jasne.
Wtedy właśnie zrozumiałam, że wydarzenia na trotuarze i to, co się działo między mną a Emily,
mogą mieć związek z tym, co widziałam podczas swoich wędrówek przez ścianę.
57
Idąc pośród wysokich cichych białych ścian, wątłych jak dekoracje teatralne, z poczuciem, że
lokator tam jest, zawsze za tą oto następną ścianą, widoczny po otwarciu tych oto następnych drzwi
albo jeszcze następnych, dotarłam do pokoju, długiego, o wysokim stropie, kiedyś pięknego, który
rozpoznałam od razu, który znałam (ale skąd?); był tam taki bałagan, że poczułam strach i
obrzydzenie. Wydawało się, że przebywały tu jakieś dzikie plemiona albo biwakowali żołnierze.
Krzesła i sofy z rozmysłem pocięto i pokłuto bagnetami lub nożami, wyłaziła z nich trawa,
brokatowe zasłony zerwane z miedzianych karniszy leżały w bezładnych stertach. Pokój mógł
służyć za masarnię: pełno było piór, krwi i odpadków. Zaczęłam sprzątać. Zużyłam wiele wiader
gorącej wody, szorowałam, reperowałam. Otwarłam wysokie okna wychodzące na
osiemnastowieczny ogród, w którym rośliny posadzono na planie kwadratów wewnątrz niskiego
żywopłotu. Słońce i wiatr znalazły drogę do pokoju i oczyszczały go. Cały czas byłam u siebie, ale
nie czułam się sobą. Aż wreszcie koniec. Stare sofy i krzesła były naprawione i czyste, zasłony
poskładane i przygotowane do pralni. Długo chodziłam po pokoju, był wystarczająco wielki, by po
nim spacerować; stałam przy oknach, oglądałam malwy i róże damasceńskie, wdychając woń
lawendy, róż, rozmarynu, werbeny, pełna wspomnień, które mnie
58
onadały, ogarniały, wdzierały się we mnie. Jedno dotyczyło mojego „rzeczywistego" życia, mówiło
mi bowiem natarczywie i uparcie, że trotuar, na którym płonęły ogniska osmalające drzewa, był
częścią materii i substancji tego pokoju. Ale uobecniała się tam też nuta tęsknoty za tym pokojem,
myśl, że życie, które się tu wcześniej toczyło, powróci, gdy ja go opuszczę. I za ogrodem, którego
każdy najmniejszy zakątek znałam całą sobą. A przede wszystkim za lokatorem, który był gdzieś w
pobliżu i zapewne mnie obserwował, a kiedy wyjdę, wkroczy tutaj, pokiwa głową z uznaniem dla
mojej pracy i być może pójdzie spacerować po ogrodzie.
To, na co zaraz potem natrafiłam, miało całkowicie odmienny wystrój, a przede wszystkim
odmienną atmosferę. Było to pierwsze z „osobowych" doświadczeń. Takim słowem określałam je
od samego początku. A atmosfera dawała się zawsze nieomylnie rozpoznać, gdy tylko wkraczałam
w odpowiednią scenę. To znaczy między odczuciem, strukturą czy aurą scen „nieosobowych", jak
na przykład ów długi cichy pokój tak straszliwie zrujnowany albo każde wydarzenie, obojętne jak
męczące, trudne i obezwładniające, które oglądałam w tych czy innych dekoracjach — otóż między
nimi a scenami „osobowymi" rozciągała się przepaść; te dwa typy: „osobowe" (choć niekoniecznie
dla mnie) i reszta, egzystowały w sferach całkowicie
59
odmiennych i osobnych. Jeden, „osobowy", dawał się natychmiast rozpoznać poprzez aurę, która
była jego więzieniem, poprzez uczucia, które były jego mieszkańcami. Sceny nieosobowe mogły
przynosić zniechęcenie lub problemy do rozwiązania, jak na przykład odnowienie ścian lub mebli,
sprzątanie, porządkowanie bałaganu — ale w tym obszarze królowała jasność, wolność, poczucie
możliwości. Tak, właśnie tak, przestrzeń i świadomość możliwości podjęcia alternatywnego
działania. Można było zrezygnować ze sprzątania pokoju czy oczyszczania kawałka gruntu, można
było przejść do innego pokoju, wybrać inną scenę. Ale wejść w to, co „osobowe", to wejść do
więzienia, w którym nie może się zdarzyć nic prócz tego, czego wydarzanie się właśnie
obserwujemy, i w którym przestrzeń jest szczupła i ograniczona, a przede wszystkim czas stanowi
ścisłe niezmienne prawo i płynie powoli, o mój Boże, płynie i płynie, minuta za minutą, ściśle
wyznaczone, i nie ma innego wyjścia, tylko trzeba każdą z nich po kolei przetrwać.
Był to znów wysoki pokój, ale tym razem kwadratowy i bez uroku, okna długie, ale ciężkie, o
ciemnoczerwonych aksamitnych zasłonach. Ogień płonął w kominku, przed którym stała solidna
przesłona, niczym metalowy pancerz na ciele. Suszyło się na niej mnóstwo grubych i cienkich
serwetek, dziecięcych staroświeckich chusteczek i wiele białych
60
kamizelek i wiązadeł, długich i krótkich sukienek, sukni, żakietów, małych skarpet. Edwardiańska
wyprawka, wydająca ową woń, która bardzo przypomina woń spalenizny: nagrzany, niewietrzony
materiał. Był tam koń na biegunach. Elementarze. Kołyska z muślinowymi falbankami w maleńkie
błękitne i zielone kwiatki na białym tle... Uświadomiłam sobie, jaką ulgę przynosi ten kolor,
bowiem wszystko było tu białe, biała odzież, białe łóżeczko, kołyska, narzuty, koce, prześcieradła i
koszyki. Białe ściany. Mały biały zegar, który w katalogu nosiłby nazwę zegara dziecięcego. Biel.
Tykanie zegara ciche, drobne, nieprzerwane.
Na dywaniku przed kominkiem siedziała mniej więcej czteroletnia dziewczynka, między nią a
ogniem suszyła się odzież. Miała na sobie ciemnoniebieską aksamitną sukienkę. Ciemne włosy
były zaczesane na bok i przewiązane ogromną białą kokardą. Głęboko poważne jasnobrązowe oczy
już w tym wieku miały obronny wyraz.
W łóżeczku leżało niemowlę zawinięte na noc w becik. Wydawało odgłosy zadowolenia. Pochylała
się nad nim niania albo służąca, widać było tylko szerokie białe plecy. Spojrzenie dziewczynki
obserwującej, jak ukochana niania kołysze jej braciszka, było wystarczająco wymowne, mówiło
wszystko. Ale oto jeszcze ktoś: jakaś postać, niezmiernie wysoka, ogromna i potężna weszła do
pokoju; była to
61
bezlitosna, pełna energii osoba, która także pochy-liła się nad niemowlęciem; obie kobiety
rozpoczęły wspólną ceremonię zachwytów, a dziecko w odpowiedzi gaworzyło. Mała dziewczynka
patrzyła. Wszystko wokół niej było ogromne: ten pokój, taki wielki, nagrzany i wysoki, te dwie
kobiety, takie wysokie, silne i antypatyczne, te meble, niezrozumiałe i budzące lęk, ten zegar, który
pędził cicho i mówił wszystkim, co mają robić, i którego każdy słuchał i radził się, stale nań
spoglądając.
Udział w tej scenie oznaczał wejście w przestrzeń dzieciństwa; oglądałam ją jak małe dziecko, to
znaczy jako ogromną i bezlitosną, ale równocześnie zachowywałam świadomość, że jest mała i
bezlitosna — bo nieistotna, nieważna. Była to tyrania tego, co nieważne, bezmyślne. Klau-
strofobia, stęchlizna, duszność umysłu, aspiracji. Wszystko bezkresne, bo jest to dzieciństwo i
koniec własnego dnia sterowanego przez surowy biały zegar z trudem można dostrzec u jego
początku. Każdy dzień był jak coś, na co trzeba się wspiąć, jak wielkie, niedostępne krzesła, łóżko
sięgające ponad głowę, przeszkody i bariery pokonywane dzięki pomocy wielu rąk, które
przytrzymują, ciągną i przepychają — rąk, które oglądane przy pracy nad niemowlęciem wydają się
czułe i uważne. Niemowlę przebywało wysoko w powietrzu, trzymane w ramionach niani. Śmiało
się. Matka chcia-
62
la wziąć dziecko od niani, ale ta przytrzymała je, mówiąc:
— O nie, to mój niemowlaczek, mój.
— Och, nianiu — odezwała się potężna wieża matki, wyższa niż cokolwiek w tym pokoju, wyższa
niż wielka niania i wysoka prawie pod sufit: — O, nie — uśmiechała się, ale z zaciśniętymi
wargami— to moje dzieciątko.
— Nie, moje — twierdziła niania, kołysząc teraz dziecko i zawodząc cicho — to mój drogi
dzieciaczek, ale ten drugi, Emily, jest pani. — I tuląc i kołysząc dziecko, odwróciła się plecami do
matki, by okazać emocjonalną niezależność. Na to matka uśmiechnęła się, ale inaczej niż
poprzednio, dla dziewczynki niezrozumiale, tyle tylko, że teraz matka wzięła ją szorstkim ruchem i
powiedziała:
— Czemu nie jesteś rozebrana? Mówiłam ci, że masz się rozebrać.
I zaczęło się gwałtowne niemiłe szarpanie i popychanie; dziewczynka usiłowała utrzymać się na
nogach, gdy zdejmowano z niej warstwy odzieży. Najpierw błękitną aksamitną sukienkę, przedmiot
jej dumy, bo było jej w niej do twarzy — tak twierdziły rozmaite głosy rozmawiające wysoko nad
jej głową; było tam jednak wiele małych guziczków po wewnętrznej stronie ramienia i na plecach, a
rozpięcie każdego z nich trwało tak długo, podczas gdy wielkie palce raniły i drapały. Potem halkę,
całkiem
63
szybko, ale z zadraśnięciem podbródka, potem długie białe trykotowe za duże rajstopy, które
wydały ciepłą miłą woń: matka poczuła i skrzywiła się.
— A teraz do łóżka — powiedziała, naciągając szybko przez głowę dziecka białą koszulkę nocną.
Emily wczołgała się na swoje łóżko przy oknie, podciągając się za poręcz u wezgłowia, bo było to
wielkie łóżko; odchyliła róg ciężkiej czerwonej zasłony z aksamitu, by spojrzeć na gwiazdy.
Równocześnie obserwowała dwie wielkie osoby, matkę i nianię, zajmujące się niemowlęciem. Jej
twarz była stara i znużona. Wydawało się, że rozumie to wszystko, że przewidziała, przeżyła z
konieczności, odczuwając jak jakiś gęsty ciężar wszędzie wokół siebie — czas, przez który musi
sama się przebić, aż się z niego wyzwoli. Bo nikt nie mógł sobie dać rady, ani matka, budząca lęk
potężna kobieta, ani niania, którą życie uczyniło złą, ani niemowlę, do którego ona, mała
dziewczynka, żywiła już namiętne uczucie, które ją obezwładniało, czyniło bezradną. A ona sama,
dziecko, też nie mogła sobie dać rady, zupełnie nie mogła; kiedy więc matka powiedziała swym
zniecierpliwionym, szorstkim tonem, który brzmiał jakby wesoło, dzielnie, ale który nawet dziecko
rozpoznawało jako prośbę o współczucie: „Emily, powinnaś już leżeć; spać mi zaraz", położyła się i
obserwowała dwie kobiety, jak wynoszą niemowlę do drugiego pokoju, skąd dobiegł głos
64
mężczyzny, głos ojca. Rytuał, z którego została wyłączona: zapomniały, że nie zabrały jej do ojca,
by mu powiedziała dobranoc. Odwróciła się na bok, plecami do gorącego białego pokoju, skąd
czerwone płomienie promieniowały ciepło, napełniały ciężką białą odzież na drążkach rozgrzaną
wonią, rzucały czerwone cienie w kątach za krawędziami czerwonych zasłon, wywoływały ciarki z
gorąca na jej ciele pod ciężką pościelą. Uchwyciła kołyszące się czerwone frędzle zasłony,
przybliżyła je do siebie i leżała, ciągnąc je, ciągnąc...
To dziecko to oczywiście oddana mi pod opiekę Emily, ale przez kilka dni nie rozumiałam, że
oglądam epizod z jej dzieciństwa (to przecież niemożliwe, dziś nie ma już takiego życia, to
wszystko przeszłość), epizod zatem z jej wspomnień, jej historii, która ją ukształtowała...
Siedziałam z nią pewnego ranka i nagle jakiś jej ruch powiedział mi coś, co winno było być
przecież oczywiste. Patrzyłam potem na tę młodziutką twarz, takie kłopotliwe pomieszanie dziecka
i dziewczyny, i widziałam w niej tę samotną czterolatkę. Emily. Zastanawiałam się, czy pamięta coś
z tych przeżyć, które „szły" jak film za ścianą mojego salonu, będącą w tej chwili
— jako że słońce oświetlało ukośny wycinek przestrzeni i białą farbę, pod którą kwiatowy
ornament tapety podtrzymywał swój kruchy, ale uparty żywot
— jakby przezroczystym ekranem: to była jedna
65
z tych chwil, kiedy dwa światy znajdowały się blisko siebie i kiedy łatwo było o poczucie, że
można ot tak, po prostu przejść na drugą stronę. Siedziałam, patrzyłam na ścianę i wyobrażałam
sobie, że słyszę odgłosy, które na pewno nie należą do „mojego" świata: pogrzebacz energicznie
przesuwający się po kracie paleniska, tupot drobnych stóp, głos dziecka.
Zastanawiałam się, czy powiedzieć o tym Emily, zapytać ją? Ale nie odważyłam się. Bałam się o
nią. Bałam się swojej bezradności wobec niej.
Miała na sobie stare dżinsy, o wiele już na nią za ciasne, i opiętą różową bluzkę.
— Przydałoby ci się jakieś nowe ubranie — powiedziałam.
— Po co? Czy nie wyglądam w tym ładnie? — Ta straszna „żywość" jej głosu; ale zarazem
przestrach... zmobilizowała się, gotowa odpierać krytykę.
— Wyglądasz bardzo ładnie. Ale wyrosłaś już z tego stroju.
— Ojej, nie myślałam, że jest aż tak źle.
Oddaliła się o kilka kroków i położyła na długiej brązowej sofie z Hugonem przy boku. Nie ssała
kciuka, ale z powodzeniem mogłaby to teraz robić.
Powinnam może opisać jej stosunek do mnie, ale to trudna sprawa. Nie sądzę, żeby specjalnie mnie
dostrzegała. Przyprowadzona przez owego nieznanego mężczyznę, ujrzała starszą osobę, ujrzała
mnie
66
bardzo wyraźnie, ostro, dokładnie, w szczegółach. Potem jednak ani przez chwilę, jak sądzę, w
ciągu tych spędzonych u mnie tygodni nie dostrzegała nikogo więcej prócz starszej osoby o
cechach, jakich można się po niej spodziewać. Nie miała oczywiście pojęcia o lęku, jaki o nią
czułam, trwodze, potrzebie chronienia jej. Nie wiedziała, że troska o nią wypełniła moje życie jak
woda zwilżająca gąbkę... ale czy mam prawo się skarżyć? Czyż nie mówiłam jak wszyscy inni
dorośli o „młodzieży", „młodych", „dzieciakach" i tak dalej? Czyż nadal tak nie mówię, choć
staram się tego unikać? A czegóż się jeszcze spodziewa ktoś stary, kto chce młodych odepchnąć od
siebie w przegródki swego umysłu: „tego nie rozumiem", „tego nigdy nie pojmę" — skoro także
był młody... czy mam się wstydzić wypisywania takiego banału, jeśli tak niewielu ludzi w średnim
wieku i starszych potrafi go ożywić praktyką? I tak niewielu potrafi uznać swe wspomnienia?
Starzy byli kiedyś młodzi, młodzi nigdy nie byli starzy... takie uwagi zapisano w tysiącach
pamiętników, książek zawierających recepty moralne, książek banałów, w przysłowiach i tak dalej,
ale co z tego wynikło? Powiedziałabym, że niewiele... Emily widziała oschłą, opanowaną, obcą
staruszkę. Przyprawiałam ją o lęk, bo przedstawiałam sobą tę niewyobrażalną rzecz, starość. Mnie
jednak Emily, jej los, były równie bliskie jak własne wspomnienia.
67
Odeszła i nadąsana położyła się na sofie plecami do mnie. Wykorzystywała mnie do wypróbowania
swej gotowości wydobycia się z dzieciństwa w wiek dziewczęcy, wiek młodej dziewczyny o
strojach, zachowaniu i mowie dostosowanych ściśle do tego etapu.
To napięcie w niej było wielkie, i dlatego wykorzystywała mnie w sposób przesadny i męczący;
trwało to przez parę tygodni, gdy skarżyła się, że krytykuję jej wygląd, że to z mojej winy będzie
musiała wydać pieniądze na odzież, że podoba jej się lub nie podoba jej wygląd, że chce przez całe
życie nosić tylko spodnie, koszule i swetry i że chciałaby „wreszcie mieć coś przyzwoitego do
ubrania", ale ponieważ moje pokolenie narobiło wszędzie takiego bałaganu, jej pokolenie nie ma się
w co ubrać, ludziom w jej wieku zostały tylko stare żurnale i marzenia o uroczej i minionej
przeszłości... i tak dalej, i tak dalej. A teraz nie chodziło już tylko o to, że rosła i że jej ciało dawało
o tym znać: teraz zaczynała tyć. Całymi dniami leżała na sofie ze swym żółtym psiakowa-tym
kotem, czy też kocim psiakiem, leżała, obejmując go, tuląc i głaszcząc, ssała cukierki, jadła chleb z
dżemem i pieściła zwierzę i swoje marzenia. Albo też siadała przy oknie, wypowiadając swe
kąśliwe uwagi, i też jadła. Albo układała stosik chleba z dżemem, ciastek i jabłek, otaczała się na
środku podłogi starymi książkami i czasopismami i kładła się tam
68
na brzuchu, a Hugon leżał rozciągnięty w poprzek iej ud: w ten sposób spędzała całe rano, cały
dzień, całe dnie, czytając, marząc i jedząc.
Doprowadzało mnie to do dzikiej irytacji, ale pamiętałam, że ja też tak robiłam.
Zrywała się czasem nagle, podchodziła do lustra i wołała:
— Ojej, niedługo stanę się taka gruba, że będziesz jeszcze bardziej niż teraz uważać mnie za
brzydką. — Albo: — Niedługo nie zmieszczę się w żadne ubranie, nawet jeśli pozwolisz mi kupić
sobie coś nowego, ale ja wiem, że tak naprawdę to nie chcesz, żebym miała nowe ubranie, tak tylko
mówisz, uważasz, że jestem lekkomyślna i bez serca, skoro tylu ludzi nie ma nawet na jedzenie.
Mogłam tylko powtarzać, że będę uradowana, jeśli kupi sobie coś do ubrania. Może pójść na bazar
lub do sklepu z rzeczami używanymi, tak jak to czyni większość ludzi. A jeśli nie, to może pójść do
prawdziwego sklepu — przynajmniej ten jeden raz. Kupowanie odzieży lub materiału w sklepach
było bowiem w tym czasie oznaką pozycji społecznej. Do sklepów przychodzili w istocie tylko
ludzie z klasy administracji, czyli, jak ich większość nazywała, gadacze. Wiedziałam, że pociąga ją
myśl o udaniu się do prawdziwego sklepu. Nie brała jednak pieniędzy, które jej zostawiłam w
szufladzie, i nadal jadła i marzyła.
69
Często nie było mnie w domu, to zaś z powodu owego pracochłonnego a powszechnego zajęcia,
jakim było zbieranie nowin. Kiedy bowiem, jak każdy, słuchałam radia lub uczestniczyłam w kółku
gazetowym — braki w poligrafii rodziły konieczność wspólnego kupowania gazet i periodyków
przez całe grupy i puszczania w obieg wśród ich członków — odczuwałam, tak jak każdy, od razu
potrzebę wiadomości, rzeczywistych wiadomości ze źródeł, którymi byli ludzie na ulicach, w
barach, pubach i herbaciarniach. Byli oni wszędzie, w całym mieście, przemieszczali się z miejsca
na miejsce, z pubu do herbaciarni, do baru, pod sklepy, które jeszcze sprzedawały telewizory.
Ludzie ci byli jak dodatkowy organ wyrastający na oficjalnych organach informacyjnych: coraz to
nowe grupy, pary lub jednostki nieustannie się włączały, stały słuchając, uczestnicząc, przekazując,
co same usłyszały — wiadomości były czymś w rodzaju waluty — i w zamian za pogłoski i plotki
dając pogłoski i plotki. Potem ruszaliśmy dalej i przystawaliśmy, szliśmy i znowu przystawali, tak
jakby sam ruch mógł uśmierzyć trwały niepokój, który wszyscy odczuwaliśmy. Wieści w ten
sposób zebrane były powszechnym udziałem na parę dni lub tygodni, zanim zaczęły oficjalne życie
w środkach przekazu. Oczywiście, często były nieścisłe. W owym czasie jednak wszędzie
doniesienia były nieścisłe. Celem
70
ludzi, którzy krążyli nieustannie, węsząc za nowościami, zbierając informacje, było wydobycie z
pogłosek ziarna prawdy, które prawie zawsze w nich tkwiło. Czuliśmy, że musimy posiąść to cenne
ziarnko: to była nasza powinność, nasze prawo. Uzyskanie go zwiększało nasze poczucie
bezpieczeństwa i tożsamości. Nieuzyskanie go lub niewystarczające uzyskanie sprawiało, że
czuliśmy się odsunięci na bok, i napełniało nas to lękiem.
Tak to wówczas widzieliśmy. Teraz jednak pojmuję to inaczej: istotą naszych poczynań było
mówienie. Mówiliśmy. Mówiliśmy tak samo jak owi ludzie nad nami, którzy spędzali życie na
wiecznych i niekończących się naradach, mówiąc o tym, co się dzieje, co się powinno dziać, co
mieli lubą nadzieję spowodować — ale oczywiście nie powodowali. Nazywaliśmy ich gadaczami...
a sami spędzaliśmy wiele godzin dziennie na gadaniu i słuchaniu gadania.
Zwykle chcieliśmy wiedzieć, co się dzieje na terenach wschodnich i południowych — określanych
jako „tam" i „tamten region" — bo wiedzieliśmy, że to, co się tam dzieje, prędzej czy później
dotknie i nas. Musieliśmy wiedzieć, jakie gangi nadchodzą lub o jakich się mówi, że nadchodzą —
gangi, które, jak już mówiłam, nie składały się już tylko z „dzieciaków" czy „małolatów", ale z
ludzi w najrozmaitszym wieku, stawały się jakby plemionami, nowy-
71
mi jednostkami społecznymi. Musieliśmy wiedzieć, jakie niedobory mogą nadejść, a jakie mogą
ustąpić, czy sąsiednie przedmieście zdecydowało się dać sobie spokój z gazem, elektrycznością i
ropą i postawić na świeczkę oraz własną pomysłowość, czy odkryto jakieś nowe wysypisko śmieci,
a jeśli tak, to czy zwykli ludzie mogą się dostać do jego skarbów, gdzie są sklepy sprzedające skórę,
stare koce, owoce róży na syropy witaminowe, nadające się do ponownego użycia plastikowe
przedmioty, rzeczy z metalu, jak sita czy rondle, lub cokolwiek innego, co mógłby podrzucić
miniony czas obfitości.
Oczywiście, takie kombinacje, łatanie dziur i robienie czegoś z niczego zaczęło towarzyszyć
naszemu codziennemu życiu, obfitości, marnotrawstwu i obżarstwu już bardzo wcześnie, na długo
przed okresem, o którym teraz piszę. Wszyscy byliśmy fachowcami w robieniu czegoś wielkiego z
bardzo małego już wtedy, gdy jeszcze mieliśmy wszystkiego w bród, a ogłoszenia ciągle jeszcze
pobudzały nas do wydawania, używania i wyrzucania.
Czasami zostawiałam Emily — pełna trwogi, że coś mogłoby się stać pod moją nieobecność, ale
przekonana, że rzecz jest warta zachodu — by odbyć podróż na sporą odległość od miasta, do wsi,
farm, innych miast. Mogło to zająć ze dwa albo trzy dni, bo pociągi i autobusy kursowały rzadko i
dowolnie, a samochody, używane prawie wyłącznie przez ka
72
dry urzędnicze, niechętnie podwoziły podróżnych, bo klasa urzędnicza obawiała się zwykłych
ludzi. Tak większość, wędrowałam pieszo, odkrywszy na nowo użyteczność własnych nóg.
Pewnego dnia wróciłam do domu i do Emily, przywożąc kilka skór owczych. Inne rzeczy także
__poukładałam je w szafach i różnych schowkach
z artykułami wszelkiego rodzaju do wykorzystania w przyszłości i w trudnych na razie do
przewidzenia okolicznościach — ale ważne były właśnie skóry, gdyż przenosiły Emily na nowy
etap jej rozwoju. Początkowo udawała, że ich nie dostrzega. Potem zobaczyłam, jak stoi przed
wysokim lustrem w holu, czy też przedpokoju, i upina je na sobie. Chciała chyba uczynić się
księżniczką dzikusów, ale kiedy stwierdziła, że ja zauważyłam i zainteresowałam się, powróciła na
swoje miejsce na sofie obok Hugona, powróciła do swoich marzeń przekreślających czas, w którym
właśnie żyliśmy. A jednak sądzę, że zaintrygowała ją sprawa przetrwania, jego podstaw, sposobów i
drobnych wynalazków. Pamiętam, że to właśnie wtedy odkryła przyjemność w przygotowywaniu
kluseczek z sosem przy użyciu wyłącznie paru główek starej cebuli, zwiędłych ziemniaków i
odrobiny ziół, a podała to po królewsku przybrane, jak w najlepszej restauracji. Polubiła targ, na
którym umiała wytropić rzeczy, jakie mnie nigdy nie przy-szłyby do głowy. Cieszyło ją — choć
mnie zawsze
73
irytowało i nieuchronnie przywoływało na myśl prostotę i wygodę przeszłości — rozpalanie
ogniska do zagotowania wody na mycie i gotowanie. Wyrzucała mi, że używam drewna opałowego
ze swoich zapasów,* i uparła się, że pobiegnie do jakiegoś opuszczonego budynku i przyniesie
trochę desek ze starych boazerii i innych takich rzeczy, które potem zręcznie porąbała siekierą na
dywanie, chroniąc go za pomocą starych szmat od jeszcze większego zniszczenia niż to, jakiego
dotychczas doznał. Tak, była bardzo zręczna i to wyjaśnia wszystko, jeśli chodzi o jej
doświadczenia z okresu przed przybyciem do mnie. Wiedziała, że obserwuję i wyciągam wnioski, i
to odsyłało ją z powrotem na sofę, bo jej potrzeba bycia tajemniczą, niezrozumianą i niezde-
maskowaną była, nawet teraz, silniejsza niż cokolwiek. Mnie jednak obserwacja jej talentów i
możliwości przynosiła pociechę, a noszony przeze mnie ciężar przeczuć na temat jej przyszłości
zmalał: jak to ociężałe, rozmarzone, niepewne siebie dziecko, tak zamknięte w sobie, w wyobraźni,
w przeszłości, przetrwa to, co wszyscy musimy przetrwać? I zaczęłam sobie uświadamiać, jak
mroczne były te przeczucia, jak czuwałam nad nią i martwiłam się o nią, jak silny był mój lęk,
kiedy wychodziła do pustych budynków i na opuszczone parcele. — Dlaczego uważasz, że nie dam
sobie rady? — wołała w szale złości, choć oczywiście jako
74
Emiby, a więc osoba, która ma się podobać i uspokajać, uśmiechała się i usiłowała ukryć złość:
prawdziwą irytację, prawdziwe uczucia musi ukrywać i zasłaniać, podczas gdy udawaną złość i
dąsy, niezbędne gry nastolatki, są na pokaz nieustannie.
Byłam obecnie wdzięczna zwierzęciu, że tu mieszka. Hugon nie był istotą (już miałam rzec
„osobą"!) kłopotliwą i z powodzeniem mógł u mnie przebywać. Nie sypiał chyba zbyt wiele:
czuwał. Myślę, że tak właśnie pojmował swoją rolę: miał czuwać nad nią. Wolał, żeby Emily go
karmiła, ale jadł i wtedy, gdy to ja stawiałam przed nim miskę. Chciał być jej jedynym przyjacielem
i jedyną miłością, ale był dla mnie grzeczny — obawiam się, że tylko tym słowem można to
określić. Wyczekiwał chwili wieczornego spaceru, na który wyprowadzało się go na ciężkim
łańcuchu, i był rozczarowany, kiedy Emily nie mogła z nim pójść, ale posłusznie wychodził ze mną.
Żywił się paskudztwami, które sprzedawano jako jedzenie dla psów, ale wolał resztki z naszych
talerzy i wyraźnie to okazywał.
Wiele nie zostawało: Emily jadła i jadła, a swoje małe koszule nosiła teraz wyłożone na pękające w
szwach spodnie. Stała, gapiąc się na siebie przed lustrem, a jej szczęki poruszały się wypełnione
słodyczami lub chlebem. Nie mówiłam nic, byłam zdecydowana nic nie mów^ć, nawet kiedy mnie
prowokowała słowami: „Dobrze mi z taką tuszą,
75
prawda?", albo: „Lepiej bym wyglądała, jadając na przyjęciach". Cokolwiek jednak mówiła,
jakkolwiek żartowała, to nadal jadła. Leżała na podłodze, dłoń mechanicznie kierowała do ust
chleb, ciastko, sałatkę ziemniaczaną, ciasteczka owocowe, podczas gdy wzrok przebiegał linijki
druku jakiejś starej książki, którą sobie przyniosła, ale którą zaraz odłoży i będzie patrzeć przed
siebie rozjarzonym wzrokiem. Całymi godzinami. Dzień za dniem. Czasami zrywała się, żeby sobie
zrobić coś do picia, podawała też i mnie, po czym o mnie zapominała. Jej usta były zawsze w
ruchu, żując, kosztując, zajęte stale sobą, i wydawało się, że cała jest ustami, a wszystko inne w niej
jest im podporządkowane; wydawało się nawet, że jej postrzeganie wyrazów oczami było pewną
formą posiłku, a marzenia zjadaniem materiałów na odzież, które rozdymały ją tak samo jak
żywność.
A potem to wszystko nagle przeszło. Oczywiście, wtedy nie wydawało się to czymś nagłym.
Dopiero teraz, kiedy się spogląda wstecz, wszystko jest takie oczywiste, a nawet, obawiam się,
banalne i naturalne, tak bowiem wszystko, co nieuniknione, jawi się — w retrospekcji.
Część młodzieży z naszych bloków zaczęła spędzać czas na przeciwległym trotuarze i opuszczonej
parceli, pod nadpalonymi drzewami. Wspólny tej grupie był udział w minionej chwale i przygodac
76
wSpomnieniach czasu, gdy wędrujące plemiona паШу tu °gniska i ucztowały. Młodzi pokazywali
sobie poczerniałe miejsca na trotuarze, opowiadali po wielekroć wydarzenia z tego eposu. Najpierw
było ich dwóch lub trzech, potem sześciu, potem... Emily porzuciła swoje marzenia i obserwowała
ich. 2 jej twarzy można było jednak wyczytać wyłącznie lekceważenie. Było mi żal tych
hałaśliwych młodych chłopców, którzy tak rozpaczliwie pragnęli, by ich zauważono i oglądano, a
którzy byli tak bezradni i nieapetyczni w swych niezgrabnych ciałach; było mi żal Emily, grubej
dziewczynki wyglądającej przez okno, przebranej królewny. Dziwowałam się, że tak niewiele
czasu, parę lat, przemieni te poczwary w piękności. Ale myliłam się: czas wtedy tak pędził, że nie
trzeba już było lat... pewnego wieczoru Emily wyszła leniwym krokiem z domu i stanęła przed
budynkiem, wyglądała jak ironia losu, a jej ciało prosiło i żądało. Chłopcy zignorowali ją. Potem
zrobili parę uwag na temat jej figury. Emily cofnęła się do środka, przesiedziała zamyślona parę
godzin w rogu swojej sofy — i przestała jeść.
Szybko traciła na wadze. Żywiła się herbatkami ziołowymi i wywarem z drożdży. Obserwowałam
teraz proces odwrotny, kształt wyłaniał się wyraźny i pełny, gdy topniała wokół niego okładzina
tłuszczu.
Zaczęłam protestować:
71
— Musisz coś jeść, powinnaś zastosować odpowiednią dietę.
Ale ona mnie nie słyszała- Byłam daleko od jej potrzeby przypodobania się bohaterom z chodnika...
niewielu ich zresztą było w tym czasie, kiedy dni stawały się dłuższe, a wiosna uzdrawiała
okaleczone drzewa.
Obserwowałyśmy, choć ja nadal tego sobie nie uświadamiałam, narodziny gangu, bandy, plemienia.
Dobrze byłoby dziś powiedzieć, że zdawałam sobie sprawę z rzeczy, które się wokół mnie działy.
Uważam jednak, że byłam ślepa. Czyż wszystko nie bierze się z pędu do naśladownictwa, który
żywi się pragnieniem upodobnienia do innych? Wszystkie procesy społeczne na tym się opierają,
rozwój każdej jednostki. Z pewnych powodów jakbyśmy się umówili co do ignorowania tego faktu,
nawet gdy najbardziej naiwny mieliśmy w nim udział. Panowało swego rodzaju ciche porozumienie
co do wiary, że ludzie — dzieci, dorośli, wszyscy — rozwijają się przez nabywanie własnych
zwyczajów i uzyskiwanie własnych porcji wiedzy, tak jak przy wybieraniu rzeczy zza lady: „Tak,
wezmę tę", albo: „Nie, tej nie chcę". W rzeczywistości jednak ludzie rozwijają się na dobre lub na
złe przez połykanie w całości innych ludzi, atmosfery, wydarzeń, miejsc — rozwijają się przez
podziw. Często oczywiście nieświadomie. Jesteśmy tym, z kim trzymamy.
78
Tuż przed sobą, na owym trotuarze, mogłam tygodniami i miesiącami obserwować jak w
laboratorium lub jak wedle podręcznikowego opisu powstanie, rozwój i rozkwit nowej jednostki
społecznej. Ale nie robiłam tego, bo zajmowała mnie Emily, moja troska o nią. Tamte procesy
toczyły się, ja je obserwowałam, ale szczegóły mi umykały; zajmowały mnie skutki, kwestia, jak to
czy owo zdarzenie odbije się na Emily. Dopiero dziś, spoglądając wstecz, widzę, jaką okazję
przepuściłam.
Emily nie była jedyną młodą dziewczyną, która przygotowywała się do zajęcia swego miejsca
pośród kobiet. Na przykład Janet White: zanim rodzice jej zabronili, Janet zwykła przechodzić z
kilkanaście razy przed naszymi oknami koło szydzących z niej chłopców. Był taki okres, kiedy
chłopcy i dziewczęta stali po przeciwnych stronach ulicy jak wrogie oddziały, docinając sobie i
obrażając się nawzajem.
Potem dało się zauważyć, że intensywność szyderstw osłabła, częściej stali w milczeniu lub cicho
rozmawiali między sobą, zawsze obserwując przeciwną grupę, ale udając zarazem, że tego nie
robią.
Emily przypomniała sobie o owczych skórach. Znów zaczęła się w nie przystrajać, upinała je na
sobie, obnosiła się w nich z rozpuszczonymi włosami.
W końcu powiedziała do mnie:
79
— Znalazłam tu maszynę do szycia. Mogę z niej skorzystać?
— Oczywiście. Ale czy nie wolałabyś raczej kupić sobie ubrania? Ta maszyna jest taka stara. Ma
chyba ze trzydzieści pięć lat.
— Działa.
Pieniądze, które jej dałam, leżały nadal w szufladzie. Wyjęła je teraz i szybko, niemal w tajemnicy,
poszła pięć czy sześć mil do centrum miasta, gdzie znajdowały się wielkie sklepy z artykułami dla
klasy urzędniczej i dla tych, którzy mogli sobie na nie pozwolić. W zasadzie jedna i ta sama grupa
ludzi. Wróciła z porządnym suknem sprzed kryzysu. Przyniosła też nici, metr krawiecki i nożyczki.
Odwiedziła kilka sklepów i targów rzeczy używanych i teraz podłogę jej pokoju zalegały łupy,
zdobycze z wyprawy. Zawołała przez okno Janet White, która stała na chodniku (wcześniej, rzecz
jasna, zapytała mnie grzecznie o pozwolenie), i oto dwie nimfy wcisnęły się do maleńkiego
pokoiku, gdzie zaczęły trajkotać, spierać się i przystrajać tak i owak przed wysokim lustrem — a
rytuał ten powtórzył się, gdy Janet White też ruszyła zdobywać materiał i starą odzież... powtórzył
się w pokoju Janet w głębi korytarza. I to spowodowało, że zabroniono jej włóczenia się po ulicy,
zażywania przyjemności plemienia, a także ostrzeżono ją przed przyjaźnią z Emily. Bo Janet
przeznaczony był inny los. Prawdę mówiąc,
80
nje wiedziałam, jak wysoką pozycję w kręgach administracji zajmują państwo White, ale w owym
czasie nie byli oni jedyną na wpół ukrytą rodziną oficjeli, żyjącą cicho, a/v zwykłym mieszkaniu, na
pozór tak jak wszyscy, ale z dostępem do żywności, rozmaitych towarów, odzieży, środków
transportu dla większości nieosiągalnych.
Emily najwyraźniej nie przejmowała się tym, że Janet się jej wyrzekła. Przez następnych kilka
tygodni była tak zajęta sobą, jak wówczas, gdy jadła, marzyła i żyła gnuśnie; teraz jednak tryskała
energią i była dla siebie surowa, przynajmniej co do jedzenia. A ja obserwowałam. Obserwowałam
nieustannie, bo nigdy jeszcze nie widziałam czegoś takiego w takim natężeniu.
Chociaż bowiem Emily przy tych nowych zajęciach zanurzyła się w sobie tak samo jak wtedy, gdy
leniła się i marzyła, jednak teraz to, za co się uważała, dawało się przynajmniej dostrzec,
przedstawiało mi się w postaci jej fantastycznych strojów.
Jej pierwszy autoportret... wygrzebała jakąś starą sukienkę, białą, we wzór z gałązek różowych
kwiatów. Niektóre części były poplamione i poprzeciera-ne. Wycięła je. Dodawała i usuwała
kawałki koronki i tiulu, koraliki, szarfy, tak że powstawał kalejdoskopowy strój, zmieniający się
wedle jej potrzeb. Najczęściej była to suknia ślubna. Potem sukienka młodej dziewczyny ■— owa
dwuznaczna deklara-
81
cja naiwności, częściej tworzona przez kogoś dojrzalszego niż właścicielka sukni, przez oko, które
uważa, że wiotkość pewnych typów dziewczęcych strojów daje wyraz przejściowej postaci tego
ciała. Była to też koszula nocna, gdy nakładała ten przezroczysty strój na nagie ciało. Była to suknia
wieczorowa, czasami nawet bez świadomego zamiaru, bowiem ta twardość Emily, czujność jej
wzroku odbierała niewinność wszystkiemu, co nosiła, tak iż mogła mieć kwiaty w dłoni i we
włosach, niczym jakaś nowa Primavera, a mimo to otaczała ją aura kobiety, która określiła sobie
dokładnie, ile jej ciała ukaże strój na wieczorne party. Ta suknia była dla mnie dużym przeżyciem.
Przeraziła mnie. To znowu kwestia mojej bezradności wobec Emily. Uważałam, że gotowa jest
wyjść w tym stroju na dwór. Teraz sądzę, że się myliłam: starsi mają skłonność do niedostrzegania
— zapomnieli już! — tej skrytej w młodym stworzeniu osoby, najsilniejszej spośród postaci
zamieszkujących dorastające ciało, tego ja, które poucza, wybiera przeżycia — i chroni.
A poza tym widok tego dzieła wówczas, w okresie takiego zdziczenia i anarchii, widok tego
archetypu dziewczęcej sukni — a raczej tego zbioru archetypów — świadomość, że to dziecko, to
dziewczątko wyszperało materiały swoich marzeń w stertach śmieci naszej starej cywilizacji,
znalazło je, popracowało nad nimi i wbrew wszystkiemu
82
irzeczywistniło swój obraz siebie... tak stary, tak niezniszczalny i tak nieistotny — wszystko to
przekraczało moje siły i wycofałam się ze sceny, zdecydowana nic nie mówić, niczego nie
okazywać, niczego nie zdradzać. I całe szczęście, że tak postanowiłam. Nosiła ten strój po
mieszkaniu, naga dziewczyna ledwo tylko osłonięta; nosiła go ostentacyjnie, wstydliwie, odważnie,
lękliwie; „wypró-bowywała" nie tyle sukienkę, co swój autoportret, a mnie mogło z powodzeniem
przy tym nie być, nie zauważała mnie. Cóż, potrzeba prywatności nauczyła nas kryć się we wnętrzu
swej samotni, wszyscy umieliśmy być z innymi, nie będąc z nimi zarazem. Nie wiedziałam
naprawdę, czy śmiać się, czy płakać; próbowałam po trosze jednego i drugiego, oczywiście, kiedy
mnie nie widziała. Była taka zabawna, a zarazem taka dzielna i pomysłowa. To jej proste, uczciwe,
jasnobrązowe spojrzenie — oczy dobrego angielskiego towarzysza, twarde, osądzające, czujne! Te
jej próby nakładania makijażu na świeżą, małą twarz, tęskniącą gdzieś za zasłonami haremu, ciało
zastygające w „uwodzicielskich" pozach. Sukienka opętała ją na parę tygodni. Potem pewnego dnia
wzięła nożyczki i niecierpliwym gestem złośliwej satysfakcji odcięła dół: coś się nie sprawdziło, a
NOBEL 2007 LESSING PAMIĘTNIK PRZETRWANIA ,DLA MNIE LESSING JEST WIELKĄ AUTORKĄ" Olga Tokarczuk PAMIĘTNIK PRZETRWANIA © DORIS LESSING PAMIĘTNIK PRZETRWANIA PRZEŁOŻYŁ BOGDAN BARAN WYDAWNICTWO LITERACKIE Tytuł oryginału The Memoirs ofa Survivor Copyright 1974 by The Octagon Press Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie, Kraków 1990, 2007 Copyright for the Polish translation by Bogdan Baran ISBN 978-83-08-04157-4 Mojemu synowi Peterowi Wszyscy pamiętamy tamten czas. Dla mnie był taki sam jak dla innych. A jednak ciągle sobie opowiadamy szczegóły wspólnie przecież przeżytych wydarzeń, powtarzamy to wszystko, słuchamy, jakbyśmy chcieli powiedzieć: „Z tobą też tak było, prawda? A więc to by się potwierdzało, tak, to tak właśnie było, musiało tak być, nie przywidziało mi się". Porównujemy i dyskutujemy jak ludzie, którzy w czasie podróży zobaczyli jakieś niezwykłe stwory: „Pamiętasz tę rybę? Tę wielką, niebieską? A nie, ty widziałeś żółtą". Ale morze, przez które płynęliśmy, było to samo, długi okres niepokoju i napięcia przed końcem taki sam dla wszystkich, wszędzie, w mniejszych jednostkach naszych miast — na ulicach, w kompleksie wysokich bloków mieszkalnych, w hotelu — taki sam jak w miastach, w narodach, na kontynencie... owszem, przyznaję, że w dość ekstrawaganckich obrazach rozważamy tu charakter tych wydarzeń: osobliwa ryba, oceany i tak dalej. Ale może nie byłoby od rzeczy stwierdzić, że my wszyscy będziemy spoglądać wstecz na 7 pewien okres życia, pewien ciąg wydarzeń i znajdować tam więcej niż oni w tamtym czasie. Dotyczy to nawet tak pospolitych spraw, jak na przykład śmieci na placu po weekendzie. Ludzie będą porównywać zapiski, jak gdyby pragnęli lub spodziewali się potwierdzenia czegoś, na co same wydarzenia nie zezwalały — a nawet czegoś, co w ogóle wykluczały. Szczęście? Podejmowałam w życiu to słowo od czasu do czasu, oglądałam je — ale nigdy nie stwierdziłam, by zachowywało swój kształt. A zatem sens, cel? W każdym razie przeszłość oglądana z tym nastawieniem umysłu zostaje jakby zanurzona w substancję, która wydawała się jej obca, zewnętrzna wobec doświadczania jej. Być może taka jest materia rzeczywistej pamięci? Nostalgia, nie; nie o tym mówię — o pragnieniu, żalu, o tej trującej tęsknocie. Nie chodzi też o wagę, którą staramy się przypisać swej niezbyt znaczącej przeszłości: „Wiesz, ja tam byłem. Ja to widziałem". Ale może ta właśnie nasza skłonność usprawiedliwi moje wybujałe metafory. Naprawdę widziałam ryby w tym morzu, tak jakby wieloryby i delfiny postanowiły się pokazać w szkarłacie i zieleni, ale wtedy nie rozumiałam jeszcze, co właściwie widzę, i na pewno nie wiedziałam, na ile moje osobiste doświadczenie było wspólne, powszechne: spoglądając wstecz, to właśnie rozpoznajemy najpierw — nasze podobieństwa, nie różnice. 8
Jak teraz wiemy, tym, co dotyczyło wszystkich, ale co każdy z nas uważał za przejaw własnej, uparcie pielęgnowanej oryginalności, było, że wydarzeń nie obserwowaliśmy poprzez środki oficjalnego przekazu. Przyzwoite. Do wiadomości radiowych, gazet i oświadczeń przywykliśmy i nikt ich nie potępiał: bez nich stalibyśmy się przygnębieni i lękliwi, bo przecież trzeba mieć oficjalny stempel, zwłaszcza, gdy nic nie dzieje się zgodnie z oczekiwaniami. W istocie jednak każdy z nas uświadamiał sobie w pewnym momencie, że to nie z oficjalnych źródeł czerpiemy owe fakty, które układają się w obraz całkowicie odmienny od tego, jaki jest oficjalnie rozpowszechniany. Ciągi słów utrwalały zdarzenia w pewien obraz, niemal opowieść: „I wtedy zdarzyło się to a to, i ten a ten powiedział...", ale coraz częściej słowa te wypadały podczas rozmowy, a może nawet same z siebie. „Tak, oczywiście — myślało się. — Właśnie. Wiem to od pewnego czasu. Nie uświadomiłem sobie tego, bo nie słyszałem o tym w taki sposób jak teraz..." Postawy wobec władz, wobec „nich" i „onych" były coraz bardziej sprzeczne, a każdy miał przekonanie, że żyje w jakiejś szczególnie anarchistycznej grupie. Oczywiście niesłusznie. Wszędzie było tak samo. Ale może lepiej odłożyć ten temat na później, a tu zauważyć tylko, że użycie słowa „to" jest zawsze oznaką kryzysu, społecznego lęku. Cała prze- 9 paść dzieli stwierdzenia: „Dlaczego oni, u diabła, są tacy bez pojęcia!" i „Boże, jak strasznie!", podobnie jak owo „Jak strasznie" różni się z kolei od „Tu też się to zaczyna" albo „Słyszałeś o tym coś więcej?". Rozpocznę to opowiadanie od czasu, gdy nie zaczęliśmy jeszcze mówić o „tym". Byliśmy wtedy dopiero na etapie powszechnego zaniepokojenia. Działo się niezbyt dobrze, a nawet całkiem źle. Bardzo wiele spraw nie wychodziło, załamywało się, upadało lub było w stanie „alarmującym", jak mógłby to ująć język komunikatów. Ale „to" w sensie czegoś odczuwanego jako bezpośrednie, nieodwracalne zagrożenie nie pojawiło się jeszcze. Mieszkałam w jednym z bloków na osiedlu. Mieszkałam na parterze, na poziomie ziemi, a nie jak w jakiejś powietrznej wiosce pośród ptaków dążących swoimi drogami, gdzie ciekawskie lub badawcze oko wydeptuje niewidzialną ścieżkę od okna do okna, ruch uliczny zaś i ludzkie sprawy pozostają daleko w dole. Nie, należałam do tych spoglądających w górę i wyobrażających sobie, jak by to było tam, wyżej, gdzie okna otrzymują lepsze powietrze, a drzwi prowadzą do wind, a stamtąd w dół, w dół, pomiędzy odgłosy ruchu ulicznego, woń chemikaliów i roślin... na ulicę. Tych bloków nie budowała rada miejska, ściany miały pobazgra-ne, windy cuchnęły moczem, hole wejściowe pomazane były odchodami. Bloki nie tworzyły pio- 10 nowych ścian wzdłuż ulic dla ludzi ubogich, lecz były domami zbudowanymi z prywatnych funduszy: masywne, rozsiane szeroko po żyznych gruntach — dawniej żyznych. Ściany miały grube, przeznaczone dla rodzin, które stać było na opłacenie ochrony swej prywatności. Wejście rozszerzało się w obszerny hol wyłożony dywanami, stały tu nawet kwiaty, sztuczne, ale dość ładne. Mieszkał też dozorca. Bloki te stanowiły dla tego typu budynków wzór solidności i porządku. W owym czasie jednak, gdy tak wielu opuściło miasto, rodziny zamieszkujące te budynki nie pochodziły już z warstwy, dla której je wzniesiono. Tak jak od wielu lat puste domy na rozpadających się ulicach dla ubogich zajmowały rodziny lub całe klany przybyłe do miasta i od dawna już nie można było powiedzieć: to jest dzielnica klasy robotników, jednolita dzielnica. Tak samo w tych wielkich budynkach, zamieszkiwanych kiedyś tylko przez zamożnych, przez ludzi interesu i popłatnych zawodów, gnieździły się teraz rodziny lub całe klany rodzin ubogich. Doszło do tego, że mieszkanie lub dom należały do tych, którzy zdecydowali się tam wprowadzić. Dlatego na korytarzach budynku, w którym mieszkałam, można było, niczym na ulicy lub targu, spotkać wszelkiego rodzaju ludzi. W dalszej części korytarza mieszkanie takie samo jak moje zajmował profesor z żoną i córką; nade 11 mną mieszkała rodzina Hindusów wraz z licznymi krewnymi i przyjaciółmi. Wspominam o tych dwóch grupach lokatorów, ponieważ znajdowały się najbliżej mnie i ponieważ chciałabym
zauważyć, że świadomości, co dzieje się za ścianą lub nad sufitem, nie brakowało przed rozpoczęciem... czego? Tu mam prawdziwy kłopot, bo nie mogę tego uchwycić, określić, i nie mówię teraz o owej społecznej presji i wydarzeniach, co zamykamy w słowach typu „oni", „ich", „to" i tak dalej, lecz o własnych osobistych odkryciach, które w owym czasie stały się tak natarczywe i tak mną zawładnęły. Nie mogę powiedzieć: „Tego a tego dnia zauważyłam, że za ścianą toczy się pewnego rodzaju życie". Ani nawet, że: „Wiosną owego roku zauważyłam...". Nie, świadomość innego życia toczącego się tak blisko mnie i ukrytego przede mną rozwijała się powoli i można by ją zaliczyć do tej kategorii rozumienia, jaką wyrażamy określeniem „uświadamiać sobie", co ma oznaczać stopniowe otwieranie się na rozumienie. Takie otwieranie się, taki rozwój może być sprawą tygodni, miesięcy, lat. I oczywiście można coś „wiedzieć" i nie „dowiedzieć" się o tym. (Można również coś wiedzieć i potem zapomnieć!) Spoglądając wstecz, mogę stanowczo stwierdzić, że rozwój tego innego życia czy też formy bytu za ową ścianą miałam gdzieś w tle swojego umysłu na długo przed uświadomieniem sobie, że nasłuchu- 12 ję i podsłuchuję. Nie potrafię jednak ustalić daty ani okresu. Na pewno wewnętrzne zainteresowanie poprzedzało tę inną, publiczną troskę, której nadałam, mam nadzieję nie nazbyt swobodne, określenie „to". Nawet w najbardziej niejasnych przeczuciach nie przypuszczałam, że to, czego świadomości powoli nabieram, co prawie sobie uświadamiam, różni się jakościowo od tego, co naprawdę działo się wokół mnie: nad moją głową w żywym, zajętym i ciepłym życiu rodzinnym Hindusów, którzy przybyli, zdaje się, z Kenii — a także różniło się od tego, co dobiegało mnie z pomieszczeń zajmowanych przez profesora White'a i jego rodzinę — ich kuchnia i moja miały wspólną ścianę, przez którą pomimo grubego muru uzyskiwaliśmy wiadomości o sobie. Nie uświadamiałam sobie, czy też nie chciałam przyjąć wszystkich konsekwencji tego, że za ścianą mojej bawialni coś się dzieje; wynikało to stąd, że za ścianą był korytarz. Ściśle mówiąc, nie powinnam słyszeć tego, co słyszałam. Odgłosy z korytarza, nawet dość ruchliwego, są ograniczone. Służy on przemieszczaniu się z miejsca na miejsce: ludzie przechodzą nim pojedynczo, parami, grupami, rozmawiając lub w milczeniu. Korytarz biegł od wejścia do budynku obok moich drzwi, dalej obok drzwi White'ów i skręcał ku mieszkaniom po 13 wschodniej stronie parteru. Przechodzili tędy profesor, członkowie jego rodziny i ich goście, ja i moi goście, dwie rodziny ze wschodniej części i ich goście. A więc był dość uczęszczany. Często, choć kroki i głosy tłumił gruby mur, mówiłam do siebie: „To musi być profesor, wcześnie dziś wraca", albo: „To chyba Janet idzie ze szkoły". Aż przyszedł moment, kiedy musiałam uznać, że za tą ścianą znajduje się pokój, może nawet więcej niż jeden, cały kompleks pokoi, zajmujący tę samą przestrzeń co korytarz lub raczej przecinający się z nim. Uświadomienie sobie tego, przekonanie, że już od dawna miałam poczucie czegoś takiego, opanowało mnie z całą mocą, gdy stwierdziłam, że prawie na pewno będę musiała opuścić to miasto. Oczywiście poczucie tej konieczności miał wówczas każdy, świadomość, że będziemy musieli wyjechać, nie dotyczyła tylko mnie. To przykład czegoś, o czym już wspominałam: pomysłu przychodzącego do głowy wszystkim równocześnie i bez udziału władz. To znaczy bez ogłaszania przez głośniki lub z trybun, w gazetach, radiu, telewizji. Wiadomo, że obwieszczenia wszelkiego rodzaju były ogłaszane nieustannie, ale w przeciwieństwie do tej innej informacji nie były przyswajane przez społeczeństwo. Ogólnie biorąc, ludzie starali się nie zwracać uwagi na to, co władze mówią... to znaczy, niezupełnie tak. Informację publiczną dyskutowano, spie- 14 rano się z nią i utyskiwano na nią, ale miała ona wpływ o innym charakterze. Może traktowano ją jak rozrywkę? Nie, to też nietrafne. Rzecz w tym, że ludzie pod jej wpływem nie brali się do działania, chyba że zmuszeni. Ale te inne wieści, nadchodzące nie wiedzieć skąd, „wiszące w powietrzu", mobilizowały wszystkich do czynu. Na przykład na parę tygodni przed oficjalnym ogłoszeniem, że pewne podstawowe produkty żywnościowe będą racjonowane, spotkałam w holu dziadków Meh-tów — parę staruszków. Wlekli worek ziemniaków. Ja także niosłam zapasy.
Skinęliśmy sobie głowami i uśmiechnęli się z wzajemnym uznaniem dla własnej przezorności. Pamiętam też, jak wymieniałam z panią White poranne powitanie na chodniku przed głównym wejściem. Powiedziała jakby od niechcenia: „Nie pobędziemy tu chyba długo". A ja na to: „Mamy jeszcze kilka miesięcy, ale istotnie, powinniśmy się już przygotować". Mówiłyśmy o tym, o czym mówili wszyscy, o potrzebie opuszczenia miasta. Nie było żadnych oficjalnych wzmianek, że należy wyjechać. Więcej nawet, władze nie zdawały sobie sprawy, że miasto się wyludnia. Może mimochodem wspomniano o tym, ale w sensie czegoś innego, zjawiska przejściowego, nie zaś istotnego procesu w naszym życiu. Nie było żadnego konkretnego powodu do wyjazdu. Wiedzieliśmy, że na południu i na wscho- 15 dzie służby komunalne przestały funkcjonować i że rozszerza się to w naszym kierunku. Wiedzieliśmy, że ową część kraju opuścili wszyscy z wyjątkiem band, głównie młodocianych, którzy żywili się tym, co udało im się znaleźć: niezebranym zbożem na polach, zwierzętami, które uniknęły zabicia, zanim wszystko się załamało. Bandy te, czy raczej gangi, nie były, trzeba przyznać, szczególnie brutalne czy szkodliwe dla ludzi, którzy nie opuścili tamtych stron. Nawet „współpracowały z siłami prawa i porządku", jak to ujmowały komunikaty. Potem, gdy zaczęło ubywać żywności i zagrożenie, jakiekolwiek ono było, które po raz pierwszy zmusiło ludzi do ucieczki przed nim, zbliżyło się, gangi stały się niebezpieczne i gdy przeciągały przez przedmieścia naszego miasta, ludzie schodzili im z drogi i kryli się w domach. Tak się działo od wielu miesięcy. Częścią naszego codziennego życia stały się ostrzeżenia, najpierw przez pogłoski, potem przez oficjalne komunikaty, że gangi penetrują taki a taki rejon, którego mieszkańcy ukryli się w domach, by przeczekać niebezpieczeństwo, że nowe gangi zbliżają się do tego czy tamtego rejonu, którego mieszkańcom doradza się strzeżenie swego życia i mienia, że inna dzielnica, uprzednio zagrożona, jest znowu bezpieczna. Tam, gdzie ja mieszkałam, w północnej części miasta, gangi nie przemierzały ulic jeszcze długo 16 po tym, jak południowe przedmieścia zdążyły do nich przywyknąć. Nawet gdy niektóre części naszego miasta oswoiły się z anarchią, my, na północy, myśleliśmy i mówili o sobie jako o specjalnie chronionych. Kłopoty znikną, rozpłyną się, przeminą... Tak bardzo przywykliśmy do dotychczasowego życia, że dwa lub trzy pojawienia się gangów na naszych przedmieściach wydały się incydentami, które z pewnością się nie powtórzą. Powoli zaczęliśmy jednak rozumieć, że to właśnie okres spokoju i normalności, a nie grabieży i bójek, będzie dla nas teraz czymś niezwykłym. I dlatego będziemy musieli się wyprowadzić. Tak, wyruszymy. Nie od razu wprawdzie. Ale wkrótce stanie się to konieczne, a my o tym wiedzieliśmy... i przez cały ten czas moje zwykłe życie było proscenium, oświetlonym polem — jeśli mogę tak to ująć — jakiejś tajemnicy, która była obecna (od dawna się istoczyła) „gdzieś indziej". Coraz silniej odczuwałam, że moje zwykłe życie codzienne jest nieistotne. Nieważne. Ta ściana stała się dla mnie — jak to wyrazić... chciałam powiedzieć: obsesją. Czy słowo to ma oznaczać, że jestem gotowa zdradzić ścianę, to, co sobą przedstawiała, odesłać ją w sferę patologii? Albo że niepokoiło mnie własne nią zainteresowanie? Nie, czułam raczej, jakby środek ciężkości mojego życia przesunął się, zmianie uległa pozycja szalek wagi i zaczęłam wierzyć 17 — jeszcze z pewną przykrością — że to, co się dzieje za ścianą, może być równie ważne jak moje życie w tym schludnym i wygodnym, mimo że nędznym, mieszkaniu. Stawałam w salonie — gdzie przeważały barwy kremowa, żółta i biała, a przynajmniej było ich na tyle, by przy wejściu do pokoju wywoływać wrażenie, iż wchodzi się w pełny blask słońca — czekałam i patrzyłam w milczeniu na ścianę. Solidną. Zwykłą. Bez okna ni drzwi: drzwi z przedpokoju były w sąsiedniej ścianie. Był też kominek, nie na środku, ale nieco z boku, tak że pokaźna przestrzeń ściany pozostawała całkowicie pusta: nie zawieszałam obrazów ani żadnych tkanin. „Biel" ścian pociemniała i nie dawała wiele światła, jeśli nie padało na nie słońce. Kiedyś ściany pokrywały tapety. Zostały zamalowane, ale spod farby przebijały jeszcze zarysy kwiatów,
liści, ptaków. Kiedy rankiem słońce padało na jakiś fragment ściany, na wpół zatarty wzór wyłaniał się tak wyraźnie, że przywodził na myśl zarysy drzew i ogrodu i zaczynało się wierzyć, że ta struga światła stwarza barwy — zielenie, żółć, pewien odcień muszelkowego różu. Ściana nie była wysoka: sufit znajdował się na dogodnej wysokości. Jak widać, nie mam do powiedzenia o tej ścianie nic, co pozbawiłoby ją banalności. Ale stanie tam i spoglądanie na nią albo myślenie o niej podczas innych zajęć w mieszkaniu, ze świadomością 18 jej istnienia stale obecną w umyśle, przypominało trzymanie przy uchu jaja, z którego właśnie ma się wykluć pisklę. Ciepły gładki kształt na dłoni drży. Wydaje się, jakby pod cieniutką skorupką, którą można zgnieść dwoma palcami, ale której nie można naruszyć przed porą wyklucia się pisklęcia, ściśle i dokładnie określoną porą wyjścia z ciemnego więzienia, ciężar sam się przemieszczał, jak wówczas, gdy płód zmienia pozycję w łonie. Rozlega się leciutki brzęk. Następny. Pisklę z głową pod skrzydełkiem wydziobuje sobie drogę na zewnątrz i oto już drobniutkie cząstki wapiennej skorupki gromadzą się na powierzchni w miejscu, w którym za moment ukaże się pierwszy czarny, gwiaździsty otworek. Łapałam się na tym, że przykładam ucho do ściany jak do jaja z pisklęciem, nasłuchuję i czekam. Nie na odgłosy kroków pani White czy profesora. Mogli właśnie wychodzić albo właśnie wracać; mogły to być w gruncie rzeczy odgłosy z korytarza. Nie, to, czego nasłuchiwałam, pochodziło skądinąd. Ale były to same w sobie odgłosy znane: szuranie krzeseł, głosy, choć z bardzo daleka, płacz dziecka. Nic wyraźnego. Ale były znane, słyszałam je przez całe swoje życie. Pewnego ranka stałam z porannym papierosem — pozwalałam sobie na tego jednego papierosa dziennie — i przez wijący się błękitny dym patrzyłam, jak żółty blask słońca układa się w skróconą, 19 rozszerzającą się smugę, czyniąc ścianę na środku jakby wyższą niż po bokach. Patrzyłam na lśnienie i migotanie żółci, patrzyłam, jak gdybym słuchała, myśląc przy tym, jak wraz ze zmianą pór roku zmienia się kształt, rozmiar i pozycja tej smugi porannego światła... i nagle przedostałam się przez ścianę i poznałam, co tam się znajduje. W pierwszej chwili potrafiłam tylko stwierdzić, że jest to jakiś kompleks pokoi. Pokoje wyglądały na opuszczone. Może od lat. Nie było mebli. Farba łuszczyła się tu i ówdzie na ścianach i zalegała cienkimi płatkami podłogę, wraz ze strzępami papieru, martwymi muchami i kurzem. Nie weszłam tam, tylko stałam na krawędzi dwóch światów — mojego dobrze znanego mi mieszkania i tych pokoi, spokojnie czekających przez cały ten czas. Stałam i patrzyłam. Czułam niezwykle żywe nadzieje, jakąś tęsknotę: to miejsce miało to, czego potrzebowałam, wiedziało, że tu jestem, czekało... o tak, całe moje życie, całe moje życie. Znałam to miejsce, rozpoznawałam je, i to zanim jeszcze mój wzrok mógł stwierdzić, że ściany są dużo wyższe niż u mnie, że mają wiele okien i drzwi i że jest to wielkie, jasne, przestronne, przyjemne mieszkanie, a może dom. W jednym z dalszych pokoi dostrzegłam drabinę malarza, a potem, gdy światło słoneczne znikało z mojej ściany, bo słońce przesłoniła właśnie chmura, ujrzałam kogoś w białym kombinezonie malarskim podnoszącego 20 rolkę, by położyć białą farbę na wyblakłej i poplamionej powierzchni. Zapomniałam o tym epizodzie. Wiodłam dalej swe codzienne życie, świadoma życia za ścianą, ale nie pamiętając o swoich tam odwiedzinach. Dopiero w parę dni później, gdy ponownie z papierosem w dłoni stałam tam rano, obserwując przez obłok dymu światło słoneczne na ścianie, pomyślałam: „Ejże! Przecież ja tam byłam, oczywiście, że byłam. Jak mogłam zapomnieć?". I ściana ponownie rozmyła się, a ja znów byłam po drugiej stronie. Pokoi było więcej, niż wydawało mi się poprzednim razem. Byłam o tym przekonana, choć nie widziałam ich wszystkich. Ani też nie widziałam mężczyzny czy kobiety w kombinezonie. Pokoje były puste. Ileż pracy trzeba by włożyć, żeby dało się w nich zamieszkać! Tak, zajęłoby to na pewno tygodnie, miesiące... Stałam, obserwując odpadający tynk, zaciek w rogu sufitu, brudne i zniszczone ściany. Ale to właśnie tego ranka, gdy zaczynałam pojmować, ile pracy trzeba by w to włożyć, ujrzałam na ułamek sekundy...
właściwie co? Nie bardzo wiem, jak to nazwać. Może było to bardziej uczucie niż coś ujrzanego. Jakaś słodycz, na pewno... powitanie, ukojenie. Może ujrzałam jakąś twarz, może jej cień. Twarz, którą później zobaczyłam wyraźnie, była mi znana, ale być może^ ta twarz, widziana tak jak wszystko, co skończone, pojawia się w mej pamięci 21 w tym właśnie miejscu, w czasie tej wczesnej drugiej wizyty: przesłała swój obraz wstecz, nie pragnąc niczego więcej jako gospodarz lub zwierciadło prócz uczucia miłej tęsknoty; pragnienie jej było prawdziwą jej naturą. To była prawowita mieszkanka pokojów za ścianą. Ani wtedy, ani później nie miałam co do tego wątpliwości. Wy gnana mieszkanka, bo przecież nie mogłaby żyć, nie mogła była żyć w tych zimnych pustych pomieszczeniach pełnych brudu i stęchłego powietrza. Kiedy stwierdziłam, że ponownie stoję w swoim salonie, z papierosem do połowy wypalonym, miałam silne poczucie obietnicy, które nie opuściło mnie już potem nawet w najtrudniejszych sytuacjach, zarówno mojego życia, jak i życia tych tajemniczych pokoi. Dziecko dostało mi się tak oto. Byłam akurat w kuchni, a usłyszawszy jakieś odgłosy, weszłam do salonu; ujrzałam tam stojącego mężczyznę z dziewczynką. Nie znałam ich i zbliżyłam się z zamiarem wyjaśnienia pomyłki. Pomyślałam, że na pewno zostawiłam otwarte drzwi wejściowe. Odwrócili się do mnie. Pamiętam, że już wtedy uderzył mnie żywy, ale surowy i nerwowy uśmiech na twarzy dziewczynki. Mężczyzna — w średnim wieku, zwyczajnie ubrany, przeciętny w każdym calu — powiedział: — To jest to dziecko. 22 I już zmierzał do wyjścia. Położył dłoń na jej ramieniu, uśmiechnął się do niej i skinął jej głową, po czym odwrócił się. Zaczęłam: — Ale to na pewno... — Nie, to nie pomyłka. Odpowiada pani za nią. Był już u drzwi. — Ale chwileczkę... — Nazywa się Emily Cartright. Proszę się nią opiekować. I wyszedł. Staliśmy tam, dziecko i ja, patrząc na siebie. Pamiętam, że pokój był pełen porannego słońca. Zastanawiałam się, jak tych dwoje się tu dostało, ale skoro mężczyzna już poszedł, nie wydawało się to istotne. Podbiegłam do okna: ulica z paroma drzewami wzdłuż chodnika, przystanek autobusowy, jak zwykle z kolejką ludzi czekających, czekających... a pod drzewami na szerokim trotuarze po drugiej stronie ulicy kilkoro dzieci z mieszkania Mehtów z góry gra w piłkę — ciemnoskórzy chłopcy i dziewczynki, wszyscy w olśniewająco białych koszulkach, sukienkach o żywych, różowych i niebieskich barwach, wszyscy o białych ząbkach, lśniących włosach. Ale ani śladu człowieka, którego szukam. Odwróciłam się do dziewczynki, myślałam, co tu powiedzieć, jak się zaprezentować, jak ją potraktować — wszystkie ^e żałosne małe sposoby i chwyty naszych prób samookreślenia. Patrzyła na mnie 23 uważnie, bacznie: pomyślałam, że jest to fachowa ocena, na co można sobie pozwolić, dokonywana przez więźnia obserwującego nowego dozorcę. Zrobiło mi się ciężko na duszy: strach! Mój umysł nie chwytał jeszcze wiele z tego, co się działo. — Emily? — zaczęłam pytająco, z nadzieją, że sama odpowie na pytania rodzące się w mojej głowie. — Emily Mary Cartright — odrzekła w sposób, który dobrze pasował do jej żywego, ale obcego głosu i uśmiechu. Wyzywająca? W każdym razie twardy, kamienny charakter. Starałam się go ominąć; uświadamiałam sobie, że rozpaczliwie daję sygnały — uśmiechem, gestami — które może dotrą do czegoś delikatniejszego i cieplejszego, co musi się kryć za tym jej zimnym pancerzem ochronnym. — Może usiądziesz? Zrobić ci coś do jedzenia? Może herbaty? Mam trochę prawdziwej herbaty, ale oczywiście...
— Czy mogłabym zobaczyć swój pokój? — przerwała. Teraz jej oczy wyrażały bezwiednie prośbę. Musi, koniecznie musi się dowiedzieć, jakimi ścianami, jakim schronieniem będzie mogła się owinąć dla pociechy niczym kocem. — Właściwie — powiedziałam — to jeszcze nie pomyślałam, jeszcze zupełnie... muszę... Jej twarz jakby się skurczyła. Ale powstrzymała swą niewątpliwą rozpacz. 24 — Widzisz — ciągnęłam — nie spodziewałam się... zaraz pomyślimy. Czekała. Czekała uparcie. Wiedziała, że ma mieszkać ze mną. Wiedziała, że jej schronienie, jej cztery ściany, jej jaskinia, mała przestrzeń, która jest wyłącznie jej i w którą będzie mogła wpełznąć, znajduje się gdzieś tu. — Jest jeden zapasowy pokój — powiedziałam. — Tak go nazywam. Ale to niezbyt... Ruszyłam jednak, pamiętam, bezradna i nieszczęśliwa, do małego przedpokoju, a stamtąd do zapasowego pokoju. Mieszkanie znajdowało się we frontowej części budynku, po stronie południowej. Salon zajmował najwięcej przestrzeni: to ze względu na jego rozmiary wzięłam to mieszkanie. Na końcu, tak iż trzeba było przechodzić przez salon, znajdowała się kuchnia, w samym rogu budynku. Całkiem obszerna, miała kredensy i spiżarnię i była także jadalnią. Z przedpokoju wiodło dwoje drzwi, jedne do salonu, drugie do pokoju, który zwałam zapasowym. Ten pokój był obok łazienki. Moja sypialnia mieściła się z przodu budynku, wchodziło się przez salon. Łazienka, przedpokój i pokój zapasowy miały w sumie taki sam metraż jak sypialnia, która jednak nie była zbyt duża. Widać więc, że zapasowy pokój był maleńki. Miał małe, wysoko umieszczone okno. Było tam duszno. Nie dało się go w żaden sposób upiększyć. 25 Korzystałam z niego tylko w celu przechowywania różnych rzeczy lub w celu przenocowania z wielkimi przeprosinami kogoś z przyjaciół. — Przepraszam, że taki mały i ciemny... może powinnyśmy... — Nie, nie, mnie to nie przeszkadza — powiedziała tym swoim zimnym, żwawym głosem, ale spoglądała na łóżko z utęsknieniem, a ja widziałam, że znalazła swoje schronienie, własne, już na dobre. — Uroczy — stwierdziła. — Och, tak, nie uwierzy mi pani, nie wie pani, jak... — Ale nie skorzystała z okazji wyjaśnienia, czego doświadczyła, i czekała teraz, a całe jej ciało mówiło, jak bardzo chciałaby, żebym ją zostawiła samą. — I będziemy musiały mieć wspólną łazienkę — odezwałam się. — O, będę zawsze pilnować porządku — zapewniła mnie. — Jestem naprawdę porządna, nie robię bałaganu, naprawdę. Byłam przekonana, że gdyby nie moja obecność i jej świadomość, że musi się grzecznie zachowywać, byłaby już pod kocem, byłaby już daleko od świata. — Nie będę tu paskudzić — zapewniała. — Muszę pilnować czystości. Będę wszystko robić najszybciej, jak potrafię. Zostawiłam ją i czekałam na nią w salonie, najpierw stojąc przy oknie, wyglądając i zastanawia- 26 jąc się, jakie nowe niespodzianki jeszcze mnie oczekują. Potem usiadłam, chyba w pozycji myśliciela albo w jakiejś podobnej, pełnej skupienia pozie. Tak, to było niezwykłe. Zupełnie niemożliwe. Ale przecież uznałam to „niemożliwe". Żyłam z tym. Porzuciłam wszelkie nadzieje na zwyczajność swojego wewnętrznego świata, swojego realnego życia w tym miejscu. A co do publicznego, zewnętrznego świata, to dawno już przestał on oferować normalność. Czy można by określić te dni jako „zwyczajność niezwykłości"? Czytelnik nie powinien znajdować w tym trudności: słowa te opisują czasy, które przeżyliśmy. (Opis całego życia? — być może, ale takie myślenie niewiele pomaga). Słowa te w każdym razie doskonale oddają atmosferę wydarzeń w momencie, gdy przyprowadzono
mi Emily. Podczas gdy wszystko się załamało, wszelkie formy społecznej organizacji, my żyliśmy nadal, porządkując swoje życie, jakby nic istotnego się nie działo. Zdumiewające, jak zdeterminowane, uparte, ciągle się odradzające były próby prowadzenia zwyczajnego życia. Kiedy nie pozostało nic albo prawie nic z tego, do czego przywykliśmy, co jeszcze dziesięć lat wcześniej uważaliśmy za trwałe, my nadal rozmawialiśmy i zachowywaliśmy się tak, jak gdyby te stare formy ciągle dla nas istniały. I rzeczywiście, stary porządek — żywność, przyjemności, nawet przedmioty luksusowe — ist- 27 niał wśród wyższych warstw, o czym wiedzieliśmy, ale oczywiście ci, którzy korzystali z tych rzeczy, niekoniecznie starali się zwracać na siebie uwagę. Porządek mógł również istnieć lokalnie w przestrzeni i czasie — przez parę tygodni czy miesięcy, lub w jakiejś dzielnicy. Wtedy dany krąg ludzi żył, rozmawiał, a nawet myślał, jak gdyby nic się nie zmieniło. Gdy zdarzało się coś naprawdę złego, na przykład dewastacja jakiegoś rejonu, ludzie wyprowadzali się na parę dni lub tygodni do krewnych i przyjaciół, po czym wracali do swoich, być może ograbionych, domów, by na nowo podejmować swą pracę, swoje gospodarstwo — swój porządek. Możemy przywyknąć do wszystkiego; to oczywiście banał, ale jeśli się przeżyło takie czasy, widać, jak straszliwie jest on prawdziwy. Nie ma nic, czego ludzie nie zaadaptowaliby do „zwyczajnego życia". Ten właśnie fakt nadawał owemu okresowi jego szczególny posmak: połączenie tego, co osobliwe, gorączkowe, przerażające, groźne, atmosfera oblężenia lub wojny — z tym, co znajome, zwyczajne, nawet przyzwoite. Na przykład rozgłośnie i gazety przez kilka dni podawały informację, że jakieś dziecko zostało porwane ze swojego wózka, zapewne przez jakąś ubogą, nieszczęśliwą kobietę. Setki policjantów miało przeczesywać przedmieścia i okolice w poszukiwaniu dziecka, a także kobiety, by ją ukarać. Następ- 28 na fala komunikatów donosiła jednakże o masowej śmierci setek, tysięcy, a może milionów ludzi. My zaś wierzyliśmy, chcieliśmy wierzyć, że prawdziwie dla nas reprezentatywne było to pierwsze, troska o jedno dziecko, konieczność ukarania jednego przestępcy, nawet jeśli miało to zająć wiele dni czy tygodni setkom naszych ciężko pracujących policjantów; to drugie, kataklizm, stanowiło (prezentowane zawsze ludziom z terenów nieobjętych zagrożeniem) nieszczęśliwy i mniej istotny — a przynajmniej nie decydujący — wypadek, który zakłócił równy bieg, rozwój cywilizacji. Taki stan rzeczy uważaliśmy za normalny. Na każdego z nas jednakże przychodziły chwile, gdy gra, w którą wszyscy godziliśmy się grać, najzwyczajniej nie mogła sprostać wydarzeniom: doznawaliśmy uczucia nierzeczywistości, czegoś na kształt mdłości. Może rzeczywistym wrogiem było właśnie to uczucie, że grunt usuwa nam się spod nóg... a może tak właśnie sądziliśmy. Może nasze ciche uznanie, że nie dzieje się nic wielkiego, a przynajmniej nic nieodwracalnego, brało się stąd, że prawdziwym naszym wrogiem była Rzeczywistość i że dopuszczaliśmy do siebie wiedzę o tym, co się naprawdę dzieje. Może nasze uzurpacje, uzurpacje każdego z nas, które — gdy czuliśmy się nadzy i bezbronni, wyglądały na absurdalną grę, powinniśmy uważać za godne podzi- 29 wu? A może były one konieczne, jak zabawy dzieci, które potrafią się bawić w taki sposób, by trzymać rzeczywistość z dala od swych słabości? Tak czy owak przez cały ten czas coraz bardziej trzeba było zwalczać prostą potrzebę śmiechu: nie, nie serdecznego śmiechu, co to, to nie. Raczej szyderczych pomruków i urągliwych okrzyków. I znowu przykład: w tym samym tygodniu, gdy horda około dwustu chuliganów przeszła przez nasze osiedle, zostawiając zwłoki na chodniku po drugiej stronie ulicy, naprzeciw moich okien, zostawiając rozbite szyby, ograbione sklepy i tlące się ogniska, grupa kobiet w średnim wieku, samozwańczych strażniczek, składała na policji oficjalne protesty przeciw amatorskiej grupie teatralnej założonej przez jakichś młodych ludzi. Grupa ta napisała i wystawiła sztukę na temat napięć wewnątrz zwykłej rodziny z bloku takiego jak nasz, rodziny, która przyjęła kilku uciekinierów ze wschodnich hrabstw. (Dopóki wędrowali z gangiem, byli „chuliganami", ale kiedy się odłączyli, by znaleźć schronienie w jakiejś rodzinie czy domu, stali się „uciekinierami").
Rodzina licząca pięć osób powiększyła się nagle do dwunastu, a nowy układ doprowadził do cudzołóstwa i przypadku uwiedzenia przez młodą dziewczynę mężczyzny, który, jak z oburzeniem podawały owe przyzwoite kobiety, mógłby być jej dziadkiem. Zorganizowały sesję, o nikłej frekwen- 30 cji, na temat „upadku życia rodzinnego", „niemoral-ności" i „nadmiernej tolerancji seksualnej". Oczywiście, było to śmieszne. Ale też i smutne. A także — jak sugerowałam wyżej — godne podziwu: objaw witalności owego „zwyczajnego życia", które w końcu pokonuje chaos, nieporządek, przeciwności losu. A jeszcze wspomnijmy te niezliczone grupy obywatelskie, które powstawały aż do samego końca, i to dla wszelkich moralnych lub społecznych celów, jakie tylko można sobie wyobrazić: podwyższenia emerytur w czasie, gdy pieniądz ustępował handlowi wymiennemu, dostarczania dzieciom szkolnym witamin w tabletkach, organizowania odwiedzin u inwalidów przykutych do łóżka, załatwiania legalnej adopcji porzuconych dzieci, powstrzymania komunikatów o wszelkich drastycznych lub „nieprzyjemnych" wydarzeniach, „by nie deprawować młodych umysłów", dyskutowania z gangami chuliganów okupujących ulice lub, alternatywnie, walki z nimi, przemierzania ulic w celu wzywania ludzi do „odbudowania przyzwoitości współżycia seksualnego", porozumienia się co do niejedzenia mięsa psów i kotów, i tak dalej, i tak dalej — nie było temu końca. Farsa. Plucie pod wiatr; oglądanie swojej twarzy w lustrze lub zawiązywanie krawatu, gdy wokół dom się wali, wyciąganie życzliwej, beztroskiej dłoni gestem powitania do dzikusa, który z całą pewnością pochyli się i ugry- 31 zie ją... takie porównania przychodzą do głowy. Oczywiście analogie te formułowane były wówczas w rozmowach, naszym chlebie powszednim, a także przez zawodowych satyryków. Gdy więc w takiej atmosferze, w czasie takich wydarzeń nieznany mężczyzna zjawił się w moim domu z dzieckiem, powiedział, że mam za nie odpowiadać, i wyszedł bez żadnych dalszych wyjaśnień, nie wzbudzało to jednak takiego zdumienia jak wszystkie tamte sprawy. Kiedy Emily wyszła w końcu z łazienki, zmieniwszy sukienkę i zmywszy z twarzy to, co wyglądało na ślady łez, powiedziała: — Dla Hugona i mnie pokój będzie trochę za mały, ale to nic a nic nie szkodzi. Zobaczyłam u jej boku psa... nie, kota. Co to właściwie jest? W każdym razie zwierzę. Miało rozmiary buldoga i sylwetkę raczej psa niż kota, ale koci pysk. Było żółte, miało szorstką i grubą sierść, kocie oczy i wąsy, długi, wężowy ogon. Paskudna bestia. Hugon. Emily usiadła ostrożnie na mojej głębokiej starej sofie naprzeciw kominka, a bestia podeszła tam za nią i usiadła jak najbliżej dziewczynki, która otoczyła ją ramieniem. Spojrzała na mnie z twarzą przy kocim pysku zwierzęcia. Oboje na mnie spojrzeli, Hugon zielonymi, Emily jasnobrązowymi bystrymi i badawczymi oczami. 32 Była dużym dzieckiem, w wieku około dwunastu lat. W gruncie rzeczy nie dziecko, raczej okres przejściowy, nim wkrótce stanie się dziewczyną. Będzie ładna, a przynajmniej przystojna. Dobrze zbudowana: miała drobne dłonie i stopy, zgrabne, zdrowe i opalone nogi. Włosy ciemne i proste, zaczesane na bok i spięte klipsem. Zaczęłyśmy rozmawiać. A raczej wymieniłyśmy parę uwag, czekając, aż coś się przełamie i ułatwi nam kontakt. Kiedy tak siedziała w milczeniu, zamyślenie w ciemnych oczach, usta o określonych możliwościach humoru, nastrój cierpliwej, głębokiej uwagi czyniły z niej kogoś nader mi sympatycznego. Ale potem, gdy byłam pewna, że zamierza odpowiedzieć tym samym na moje wysiłki, moje zadowolenie z jej możliwości, obudziła się w niej żywa, rezolutna mała damulka — to staroświeckie słowo dobrze do niej pasowało: w jej obrazie samej siebie było coś staroświeckiego. A może był to cudzy obraz? Zaczęła trajkotać: -— Jestem strasznie głodna i Hugon też. Biedny Hugon. Nic dzisiaj nie jadł. A właściwie to ja też nie. Zaczęłam przepraszać, po czym popędziłam kupić dla Hugona jakieś psie lub kocie jedzenie,
cokolwiek uda mi się zdobyć. Znalezienie sklepu, który jeszcze miał takie rzecz'y, zajęło mi trochę 33 czasu. Sprzedawca, miłośnik zwierząt, bardzo się mną zainteresował, gorąco popierając moją wolę korzystania z prawa do hodowania „zwierzaczków". Zwróciłam też uwagę ze dwóch klientów, ale kiedy jeden z nich mnie zapytał, przezornie nie ujawniłam, gdzie mieszkam, a do domu wróciłam okrężną drogą, upewniając się, czy ktoś mnie nie śledzi. Zajrzałam też do paru sklepów w poszukiwaniu rzeczy, którymi zwykle nie zawracałam sobie głowy, tak trudno było je wytropić i tak bardzo były drogie. W końcu jednak znalazłam trochę herbatników i słodyczy całkiem przyzwoitej jakości, które mogłyby przypaść dziecku do gustu. Miałam mnóstwo suszonych jabłek i gruszek oraz zapas podstawowych produktów żywnościowych. Kiedy w końcu wróciłam do domu, dziewczynka spała na sofie, a Hugon obok niej. Swój żółty pysk złożył na jej barku, a ona obejmowała go ramieniem za kark. Na podłodze obok leżała jej walizeczka, licha jak mała dziecięca torba na weekendową wycieczkę. Wewnątrz mieściło się parę schludnie złożonych sukienek, sweter i dżinsy. To chyba było wszystko, co miała z odzieży. Nie zdziwiłby mnie widok misia albo lalki, ale zamiast nich była tam Biblia, książka z fotografiami zwierząt i trochę broszurowych wydań science fiction. Zrobiłam dla obojga najlepszy powitalny posiłek, jaki tylko zdołałam. Z trudem ich obudziłam: 34 byli w stanie wyczerpania, jaki rodzi odprężenie po długotrwałym napięciu. Kiedy zjedli, zapragnęli pójść spać do łóżka, choć było jeszcze wczesne popołudnie. I w taki sposób Emily została u mnie. Przez pierwsze dni spała i spała. Z tego powodu i z powodu jej absolutnego posłuszeństwa podświadomie uważałam ją za młodszą, niż była. Siadywałam w salonie i czekałam W ciszy, wiedząc, że ona śpi, dokładnie tak jak w przypadku małego dziecka. Trochę poreperowałam jej rzeczy, wyprałam i wyprasowałam odzież. Zwykle jednak siedziałam, patrzyłam w ścianę i czekałam. Nie mogłam powstrzymać myśli, że mieszkanie z dzieckiem, właśnie teraz, gdy ściana zaczynała się otwierać, to duży kłopot; oni oboje bardzo mi przeszkadzali. Taka myśl wywoływała we mnie poczucie winy. Wszelkiego rodzaju uczucia, tak dawno przeze mnie zapomniane, ożyły na nowo, a ja pragnęłam po prostu przeniknąć przez ścianę i już nie wrócić. To jednak oznaczałoby zrzucenie z siebie odpowiedzialności. Było to w dzień lub dwa po przybyciu Emily: znajdowałam się za ścianą, otwierałam drzwi, a może mijałam zakręty długich korytarzy w poszukiwaniu następnego pokoju lub ciągu pokojów. Puste. To znaczy nie dostrzegałam nikogo, choć poczucie czyjejś obecności było tak silne, że kazało mi szybko odwrócić głowę, jak gdyby ów ktoś miał 35 właśnie wyjść zza rogu, gdy byłam odwrócona plecami. Puste, ale zamieszkane. Puste, ale umeblowane... wędrując pośród tych wysokich białych ścian z pokoju do pokoju, widziałam, że pełno tam było mebli. Znałam te sofy, te krzesła. Ale skąd? Z jakiego okresu mojego życia pochodziły? Nie były w moim guście. A jednak miałam wrażenie, że należą do mnie lub do jakiegoś bliskiego przyjaciela. Salon zdobiły bladoróżowe jedwabne zasłony, popielaty dywan w delikatne różowe i zielone kwiaty, dużo stolików i serwantek. Sofy i krzesła były obite materią, tu i ówdzie leżały pastelowe poduszki. Ten pokój, taki reprezentacyjny i doskonały, nie mógłby nigdy należeć do mnie. A jednak znałam tu każdą rzecz. Chodziłam tam i z powrotem, powoli popadając w irytację i rozpacz. Wszystko, na co spojrzałam, wymagało wymiany, naprawy lub czyszczenia, nic bowiem nie było tam całe ani świeże. Obicia krzeseł należałoby zmienić, bo materiał się wystrzępił. Sofy były brudne. Zasłony miały drobne rozdarcia, a w miejscach zniszczonych przez mole pokryte były maleńkimi dziurkami. Z dywanu wyłaziły nitki. I tak samo we wszystkich licznych pokojach, co wywoływało uczucie, jakby coś wyślizgiwało mi się spomiędzy niezgrabnych i sztywnych palców. Wszystko trzeba stąd powyrzucać, powtarzałam sobie. Opróżnić, a to, co tu jest, spalić albo wyrzucić. Lepsze puste pokoje niż 36
ta niezmiernie szacowna marnota, ta rupieciarnia. Pokój za pokojem... nie było im końca — ani pracy dla mnie. Teraz szukałam pustego pokoju z drabiną malarską i przelotnie dojrzaną postacią w kombinezonie: gdybym mogła ją znaleźć, oznaczałoby to, że początek został zrobiony. Ale pustych pokoi nie było, każdy przepełniały rzeczy wymagające naprawy. To wszystko nie oznacza, że cała moja energia zwracała się ku temu skrytemu miejscu. Zdarzało się, że przez kilka dni o nim nie myślałam. Świadomość, że ono tam jest, w takiej lub innej postaci, rozbłyskiwała we mnie pośród codziennego życia coraz częściej. Mogłam jednak równie dobrze na wiele dni o nim zapomnieć. Gdy znajdowałam się właśnie za ścianą, nic innego nie wydawało się realne i nawet nowe i poważne obowiązki — Emily i jej nieodstępny towarzysz — wymykały się, oddalały, stawały częścią innego, odległego życia, które właściwie mnie nie dotyczyło. I dlatego tak trudno opisać mi ten okres: spoglądając wstecz, ma się teraz wrażenie, jakby istniały położone obok siebie, ściśle ze sobą związane dwa sposoby życia, dwa życia, dwa światy. Wtedy wszakże jedno życie wykluczało drugie, a ja nie oczekiwałam, żeby te dwa światy kiedykolwiek się połączyły. Nie przychodziło mi nawet do głowy, że jest to możliwe, sądziłam nawet, że nie. Zwłaszcza teraz, kiedy jest Emily, 37 zwłaszcza teraz, gdy mam tyle problemów związanych z jej zamieszkaniem u mnie. Główny problem stanowiło wówczas — i jeszcze jakiś czas potem — to, że była tak nieskończenie grzeczna i posłuszna. Gdy wstawałam rano, ona była już na nogach, ubrana w jedną ze swych schludnych sukieneczek, odzież porządnego dziecka, którego matka pragnie, by jej dzieci były dobrze ubrane, a nawet by się wyróżniały ubiorem. Włosy miała już uczesane. Zęby umyte. Czekała na mnie w salonie, razem z Hugonem, i natychmiast zaczynała szczebiotać, opowiadając mi o tym lub owym, jak to cudownie spała, jakie miała sny albo jaka to przyszła jej do głowy zabawna, głupia lub cenna myśl — a wszystko to w gwałtownym, niemal szalonym tempie, mającym uprzedzać wszelkie moje życzenia i wszelką krytykę. A potem zaczynała na temat śniadania, jak to ona „uwielbia" je przygotowywać, „och, ona to bardzo lubi, proszę jej pozwolić", bo ona naprawdę jest taka zręczna i pojętna. A więc szłyśmy do kuchni, bestia człapała za nami, po czym Hugon i ja zasiadaliśmy, aby obserwować jej przygotowania. Istotnie, znała się na rzeczy i robiła to sprawnie. Potem zjadaliśmy, co tam było do zjedzenia, Hugon z głową na wysokości stołu obserwował spokojnie ją, mnie, nasze ręce, twarze, a gdy dostawał kawałek jedzenia, brał je delikatnie, jak kot. Potem zgłaszała gotowość pozmywania. „Nie, 38 nie, ja uwielbiam zmywanie, może trudno uwierzyć, ale ja naprawdę to uwielbiam!" Zmywała więc naczynia i sprzątała kuchnię. Jej sypialnia była już uporządkowana, z wyjątkiem łóżka, które zawsze przypominało gniazdo z pozwijanych koców i spiętrzonych poduszek. Nigdy jej za to nie upominałam, przeciwnie, cieszyło mnie, że ma jedno takie miejsce, które uważa za swoje, w które może się schronić, uciec od tej naprawdę strasznej potrzeby bycia zawsze taką żywą i grzeczną. Niekiedy w ciągu dnia ni stąd, ni zowąd szła do swego pokoju — nagle, jakby czegoś było już za wiele. Zamykała drzwi i, byłam tego pewna, wpełzała w tę stertę bałaganu, kładła się tam i przychodziła do siebie... ale po czym? W salonie siadywała na mojej starej sofie z podwiniętymi nogami, w pozycji, która w równym stopniu była poddaniem się temu, czego można było od niej wymagać, jak i jej sposobem bycia, jej posłuszeństwem. Obserwowała mnie, jakby odgadując polecenia i życzenia, albo czytała. Upodobaniem do czytania przypominała dorosłego: widok Emily siedzącej z wybraną książką czynił jej dziecięcą żywość jeszcze bardziej nienaturalną, jakby było to rozmyślne obrażanie mnie. Albo siedziała, otaczając ramieniem żółtego zwierza, który lizał jej rękę, kładł swój koci pysk na jej ramieniu i mruczał, a pomruk wypełniał całe mieszkanie. Czy czuła się pewnego rodzaju więźniem? 39 Nie pytałam. Nigdy, choćby raz, o nic nie zapytałam. A ona nie spieszyła z informacjami. W tym okresie, rozpoznając naturę jej zachowania, bolałam nad jej losem, ale wraz ze współczuciem, które czyniło mnie miękką i wręcz śmieszną, miotała mną irytacja, że nawet na chwilę nie potrafię przedostać się poza mur, jaki wokół siebie wzniosła. Taka więc była — poważne dziecko w
sukience grzecznej dziewczynki, najwyraźniej samotne, nieśmiałe i zdyscyplinowane, a potem nagle to szczebiotanie i paplanie, „zabawianie" mnie, małe talenciki i umiejętności ofiarowane mi w zamian za... właściwie za co? Nie uważałam się za aż taką straszną. Czułam wręcz, że nie istnieję we własnej postaci. Byłam dla niej przedłużeniem jej rodziców, a może rodzica, opiekunem, przybranymi rodzicami. Jeśli stąd wyjedziemy, to może przekażę ją komuś innemu? A może wróci po nią człowiek, który mi ją oddał pod opiekę? Przyjadą rodzice? W przeciwnym razie co ja z nią zrobię? Jeśli zacznę podróż na północ lub zachód, dołączając do powszechnej ucieczki ludności z południowej i wschodniej części kraju, to w co popadnę? W jakie życie? Nie wiedziałam. Ale nigdy nie brałam pod uwagę dziecka, odpowiedzialności tak absolutnej... A poza tym już w ciągu tych paru dni spędzonych u mnie zaczęła się zmieniać. Uwyraźniły się piersi, wypychając dziecięcy stanik. Krągła twarz o ładnych ciemnych oczach nie potrzebowała 40 wiele, by przerodzić się w twarz młodej dziewczyny. Dziewczynka" to jedna sprawa, już bardzo niedobra —- „dziecko ze zwierzątkiem"... ale „dziewczyna" to coś całkiem innego, zwłaszcza w tych czasach. Zabrzmi to jak sprzeczność, ale druga rzecz, która mnie martwiła, to jej ospałość. Oczywiście w moim mieszkaniu nie było wiele do roboty. Całymi godzinami przesiadywała przy oknie i oglądała, wchłaniała wszystko, co się działo. Zabawiała mnie komentarzami: był to rozmyślny i planowy dar, słynęła przecież, to jasne, ze swych „zabawnych" komentarzy. I znowu nie wiedziałam zupełnie, co o tym myśleć, bo na pewno nie były to obserwacje małej dziewczynki. A może byłam staroświecka, bo w owym czasie właśnie tego należało oczekiwać, skoro dzieci musiały przyjąć i przyswoić sobie wszelkie formy napięć i stresów? Profesor White wyszedł z holu, zstąpił po schodach i zatrzymał się, spoglądając w jedną i drugą stronę ulicy niemal jak wojskowy: Kto się tam kręci? Potem, uspokojony, stał przez chwilę: można by pomyśleć, że naciąga rękawiczki i poprawia kapelusz. Był szczupły, młody jak na profesora, bo jeszcze przed czterdziestką, pedantyczny, szary mężczyzna, w którego życiu wszystko jest na swoim miejscu. Na twarzy obserwującej go Emily pojawił się uśmiech, kwaśny mały uśmieszek, jak gdy-by myślała: a mam cię, już mi się nie wymkniesz! 41 I znad nastawionych żółtych uszu swego towarzysza powiedziała: — Wygląda, jakby naciągał rękawiczki! — Tak, tak właśnie powiedziała. A potem: — Musi mieć straszny charakter. — Dlaczego? Czemu tak uważasz? — Dlaczego? No bo całe to jego opanowanie, wszystko takie schludne i czyste, musi się gdzieś wyładowywać. — I dalej: — Jeśli ma jakąś panią — rozmyślnie użyła tego staroświeckiego słowa, to część roli — to musi to być ktoś o złej reputacji, ktoś okropny, a przynajmniej on musi tak o niej myśleć albo jeśli nawet nie on, to inni ludzie. Bo musi czuć się zepsuty, prawda? No tak, oczywiście, prawda. Stwierdziłam, że nie powinnam właściwie tam siedzieć i słuchać jej wywodów. Równocześnie jednak nie chciało mi się tracić widoku noża, który zagłębiał się tak gładko, tak precyzyjnie, raz za razem. O Janet White, dziewczynce mniej więcej w jej wieku, powiedziała: — Spędzi życie na poszukiwaniu kogoś takiego jak tatuś, ale gdzież ona go znajdzie. Myślę, że nie będzie już istniał. Chodziło jej oczywiście o ogólny rozkład, o czasy, które nie sprzyjały kreowaniu profesorów w bardzo czystych białych koszulach i o skrytej namiętności do tego, co niegodne — jako że godność została 42 skazana na śmierć, a wraz z nią odróżnienia, którymi jego ukryte potrzeby muszą się żywić. Profesora nazwała Białym Królikiem, a jego córkę Tatusiową Có-runią, podkreślając, że ona sama tak o sobie mówi: — No bo cóż jeszcze?
Kiedy zasugerowałam, że może sprawiłoby jej przyjemność zaprzyjaźnienie się z Janet, odparła: — Co, ja z nią? I tak przez większość dnia siedziała rozparta w wielkim fotelu, który specjalnie tam przyciągnęła: dziecko przedstawiające się jako dziecko. Można było sobie nawet wyobrazić białe skarpetki na pulchnych, kształtnych nogach, kokardę we włosach. Ale to, co się w rzeczywistości widziało, było inne. Miała na sobie dżinsy i wyprasowaną przez siebie rano bluzkę, której dwa górne guziki były rozpięte. Włosy zaczesała z przedziałkiem na środku głowy i oto nagle przeobraziła się w młodą piękność: tak, istotnie. I jakby dla potwierdzenia tego kroku naprzód w kruchość i wrażliwość, jej najgorsze, czy też najlepsze, komentarze dotyczyły przechodzących chłopców: ten chodził w sposób zdradzający niepewność, tamten się tandetnie ubierał, ten znów miał brzydką cerę lub nieuczesane włosy. Te nieatrakcyjne kocmołuchy przedstawiały sobą zniewalającą siłę, przed którą nie było ucieczki, a ona jak dziewczyna na zbyt rozbujanej huśtawce piszczała 43 ze strachu i przerażenia. W swej dokładności była naprawdę straszna. Przygnębiała mnie... och, z wielu powodów, między innymi z powodu mej własnej przeszłości. Ale ona tego nie podejrzewała, wierząc naprawdę — tak mi mówiły jej żywe reakcje, konfidencjonalne spoglądanie na mnie — że jak zwykle „spłaca swój dług", tym razem przenikliwością. Nie pozwoliła nikomu przejść bez połknięcia go i zwrócenia pokrytego jej śluzem: mądre dziecko, którego nie można zwieść, które nie da się nabrać — które chwalono za to, że takie jest, i tego nauczono. Kiedyś jednak weszłam do pokoju i zobaczyłam, jak rozmawia przez okno z Janet White: była poważna, życzliwa, najwyraźniej szczera. Jeśli nawet nie lubiła Janet White, to chciała, by Janet White ją polubiła. Dziewczynki złożyły sobie niezliczoną ilość obietnic na temat wspólnych wypraw na targ, spacer, wizytę. A kiedy Janet odeszła, uśmiechnięta z powodu ciepła, jakie wchłonęła od Emily, Emily powiedziała: — Słyszała, jak jej rodzice rozmawiali o mnie, i teraz ona im opowie. Oczywiście, na pewno. Rzecz w tym, że każdego, kto znalazł się w jej pobliżu, na linii jej wzroku, odbierała jako zagrożenie. Tak właśnie jej doświadczenia, jakiekolwiek były, „ukształtowały" ją. Przyłapywałam się na tym, że usiłuję wejść w jej położenie, stać się nią, zrozu- 44 mieć, jak to się dzieje, że ludzie muszą przechodzić tak ostro obrysowani jej potrzebą krytyki — czy może obrony — i stwierdzałam, że tak robi każdy, ja też, ale ona wzmacnia tę tendencję, wzmaga ją, wyolbrzymia. Kiedy zbliża się do nas ktoś nowy, stajemy się oczywiście ostrożni, bierzemy miarę z tej osoby, wykonujemy tysiąc niewiarygodnie szybkich pomiarów i oszacowań, sytuując jego lub ją we właściwym im miejscu, by wreszcie zakończyć wydanym bez słów wyrokiem: tak, ten jest dla mnie, nie, nic nas nie łączy, nie, on, ona, zagraża nam... uwaga! Niebezpieczeństwo! I tak dalej. Dopiero jednak, gdy Emily tak mi to uwyraźniła, uświadomiłam sobie, w jakim wszyscy żyjemy więzieniu, jak trudne dla każdego z nas jest dopuszczenie w swoje pobliże mężczyzny, kobiety czy dziecka bez obronnego odruchu badania go, bez owej szybkiej, ostrej, zimnej analizy. Reakcja ta jest tak szybka, tak do niej nawykliśmy — być może jej właśnie nauczyli nas rodzice jako pierwszej — że nie uświadamiamy sobie, jak bardzo jej ulegamy. — Popatrz, jak ona chodzi — mówiła Emily — popatrz na tę tłustą staruchę. — W rzeczywistości kobieta miała około czterdziestu pięciu lub pięćdziesięciu lat, a mogła mieć i trzydzieści! — Kiedy była młoda, ludzie mówili, że chodzi seksownie. „Och, jak ty się seksownie wyginasz, och, ty seksowna bestyjko!" 45 Jej parodiowanie było okropne, gdyż trafne. Kobieta owa, żona byłego maklera giełdowego, który został handlarzem staroci i który mieszkał piętro wyżej, wykonywała sto drobnych zmysłowych ruchów ust, oczu i bioder. Tak właśnie Emily ją widziała — każdy musiał tak ją najpierw widzieć; większość ludzi oceniała ją prawdopodobnie po tych ruchach. Słuchając Emily, nie można było się oprzeć poczuciu, że całe istnienie, cały sens własnej osoby ulega deprecjacji, odpływa. Był to atak
na życie każdego: słuchając jej, trzeba było uznawać granice, w których wszyscy tkwimy. Zasugerowałam, że mogłaby pójść do szkoły — „tak sobie, żeby coś robić", dodałam szybko, widząc jej kpiące spojrzenie. To spojrzenie nie było zaplanowane: to była jej naturalna reakcja. W ten sposób uzyskałam przelotny wgląd w to, czego potrzebowałam od pewnego czasu: wiedzy, co ona o mnie myśli, jak mnie widzi — była to tolerancja. — Ale po co? — zapytała. Po co? Większość szkół zaprzestała prób nauczania; stały się one, przynajmniej dla uboższych ludzi, przedłużeniem armii, aparatu utrzymywania społeczeństwa pod kontrolą. Istniały nadal szkoły dla dzieci z klasy uprzywilejowanej, administracji i kadry kierowniczej. Janet White chodziła do jednej z nich. Ale mnie za bardzo zależało na Emily, by ją tam wysyłać, nawet gdyby udało mi się załatwić 46 dla niej miejsce. Nie żeby poziom nauczania był tam zły. Ale było to nieistotne. Zasługiwało na... kpiące spojrzenie. — Zgoda, nie bardzo jest po co. A poza tym nie pozostaniemy tu długo. — A dokąd masz zamiar pójść? To mnie załamało; jej samotność i odosobnienie nigdy jeszcze nie ujawniły się z taką ostrością; mówiła ostrożnie, nawet nieśmiało, jakby nie miała prawa pytać, jakby nie miała prawa do mojej troski, mojej opieki — ani udziału w mojej przyszłości. Z powodu tego doznania rozważałam swoje plany bardziej konkretnie, niż skłaniała mnie do tego własna potrzeba. Często zastanawiałam się wcześniej, czy pewna znajoma rodzina w północnej Walii zechce mnie przygarnąć. Byli to poczciwi rolnicy — tak, taką właśnie miarę do nich przykładałam. „Poczciwi rolnicy" — taką formę w licznych umysłach przybierały wówczas bezpieczeństwo, schronienie, spokój — cała ta utopia. Ja jednak znałam osobiście Mary i George'a Dolgelly, znałam ich farmę, mieszkałam w ich domu gościnnym, otwartym w ciągu lata. Skoro tam byłam, to może mogłabym tam pomieszkać przez pewien czas? Byłam zręczna, lubiłam proste życie, poza miastem czułam się równie u siebie jak w mieście... Oczywiście w owym czasie myślało tak bardzo wielu, zwłaszcza ludzie młodzi, którzy mogli jąć się każdej pracy, jaka była do zro- 47 bienia. Nie uważałam, że państwa Dolgelly zachwyci mój przyjazd. Wierzyłam jednak, że przynajmniej nie będę im ciężarem. Ale dziecko? A raczej młoda dziewczyna? Atrakcyjna, zwracająca uwagę dziewczyna? Przecież mieli własne dzieci... moje myślenie było jak widać dość konwencjonalne, niezbyt odkrywcze. W ten sposób mówiłam o tym do Emily, ona zaś słuchała, a jej kwaśny uśmieszek ustępował powoli wyrazowi rozbawienia. Rozbawienia jednakże ukrytego pod maską uprzejmości: nie sposób było uwierzyć, że jest poruszona. Wiedziała, że to mrzonki, ale cieszyła się nimi razem ze mną. Prosiła, żeby jej opisać farmę; spędziłam tam kiedyś tydzień, obozując na wrzosowisku pośród srebrnych strumyczków na liliowym zboczu wzgórza. Co rano chodziłam do Mary i George'a z blaszan-ką po świeże mleko i kupowałam u nich bochenek pieczonego w domu chleba. Idylla. Rozwinęłam ją, dodawałam szczegóły. Zamieszkamy w domku dla gości, a Emily będzie „pomagać przy kurach" — jak w książce. Będziemy jadały przy stole, przy owym długim drewnianym stole. We wnęce stoi staroświecki piec. Będą się tam warzyć duszone mięsa i zupy, porządne jedzenie, a my będziemy jeść do woli... nie, to nie było realistyczne, może jeść tyle, ile będzie potrzeba — prawdziwy chleb, prawdziwy ser, świeże jarzyny, może nawet czasem trochę dobrego mięsa. Suszące się wiązki ziół rozsiewać będą 48 zapachy. Dziewczynka słuchała tego wszystkiego, a ia nie mogłam oderwać oczu od jej twarzy, na której ironiczny ostry uśmieszek ustępował raz po raz potrzebie ochronienia mnie przed moim brakiem doświadczenia, moim życiem w naiwności! Silniejsze niż wszystko inne było w niej coś, czego w ogóle sobie nie uświadamiała i co na pewno by ukryła, gdyby wiedziała, że zdradza swą słabość. Silniejsze niż jej sztuczki, chęć podobania się i kupowania, bolesne posłuszeństwo — było właśnie to: głód, potrzeba, czysta materialność, która pozbawiała jej twarz owej twardej żywości,
oczy czujnego spojrzenia. Cała była namiętnym pragnieniem. Czego? Cóż, niełatwo odpowiedzieć, nigdy nie jest łatwo. Ale ja to rozpoznawałam, znałam to, a rozmowa o farmie na walijskich wzgórzach była okazją równie dobrą jak wszelkie inne do wydobycia tego, do sprawienia, by rozbłysło: dobry chleb, nieskażona woda z głębokiej studni, świeże jarzyny, miłość, życzliwość, solidny mur obronny rodziny. Rozmawiałyśmy o farmie, naszej przyszłości, Emily i mojej, w której jak w bajce będziemy spacerować razem, trzymając się za ręce. I zacznie się „życie", życie jak należy, takie, jakie zostało obiecane — przez kogo? kiedy? gdzie? — każdemu na tej ziemi. Ten sielankowy okres — w istocie nie dłuższy niż parę dni — skończył się w sposób gwałtowny. Pewnego gorącego popołudnia wyjrzałam przez 49 okno i pod platanami na chodniku naprzeciw zobaczyłam około sześćdziesięciu młodych ludzi; rozpoznałam w nich grupę podróżujących przez nasze miasto. Rozpoznać ich nie zawsze było łatwo, chyba że tworzyli tak liczną grupę jak ta; kiedy się bowiem widziało osobno dwie, trzy, cztery osoby, można było wziąć je za studentów, których ciągle — choć w niewielkiej liczbie — spotykało się w naszym mieście. Albo mogli być dziećmi najzwyklejszych ludzi. Widziani jednak razem, dawali się natychmiast rozpoznać. Dlaczego? Rzecz nie tylko w tym, że tłum młodych nie mógł oznaczać niczego innego. Chodzi natomiast o to, że porzucali indywidualność, indywidualną ocenę i odpowiedzialność, co objawiało się na sto sposobów, z których niepoślednim była instynktowna reakcja przy spotkaniu z nimi, a mianowicie zawsze silny lęk, gdyż wiedziało się, że w razie konfrontacji wyrok wyda tłum. Nie mogli długo pozostawać sami, tłum był ich domem, ich miejscem samoidentyfika-cji. Byli jak stado psów wpadające do parku albo na wysypisko śmieci. Słodki pieseczek pewnej matro-ny (jej szykowna ogromna koafiura to obrona przed lękiem widocznym u jej zwierzątka, którego sierść przypomina rzadkie owłosienie staruszki ukazujące starą różową czaszkę, ale osłonięte zrobionym własnoręcznie na drutach szkarłatnym wełnianym szalem), wielki chart afgański, który może przebiec 50 bez wysiłku czterdzieści mil na dzień, zamknięty w swym małym domu, małym ogródku, kundel dokarmiany przez tych, co pozostali, spaniel, z natury pies myśliwski — wszyscy ci ulubieńcy rodzin, Togo, Bonzo, Fluff i Wolf, obwąchawszy sobie zadki i ustaliwszy hierarchię, ruszają zjednoczeni w stadzie... ten opis pasuje, rzecz jasna, do każdej grupy ludzi w dowolnym wieku, jeśli ich ról nie wyznaczyła im już jakaś instytucja. Gangi „dzieciaków" pokazywały drogę starszym, którzy wkrótce szli w ich ślady, bandy „małolatów" prawie zawsze, i to w coraz większym stopniu, wchłaniały starszych, nawet całe rodziny, choć nazwa pozostawała. Tak właśnie ludzie mówili o tych wędrownych hordach — przynajmniej to ostatnie słowo było trafne w owym czasie przed końcem, kiedy wydawało się, że cała ludność migruje. Tamtego popołudnia, kiedy to korony drzew nad całą tą grupą były ciężkie i pełne, a słońce dawało prawdziwy popis — był wrzesień, ale ciągle jeszcze ciepło — rozbili obóz na trotuarze, rozpalili ognisko, zrzucili na kupę swój dobytek i postawili obok straż: dwóch młodych chłopców uzbrojonych w grube kije. Teren wokół, jak zwykle w takich wypadkach, opustoszał. Policja nie zamierzała się pokazać, władze ani nie mogły, ani nie chciały zmagać się z tym problemem, zadowolone, gdy pozbywały się gangów, a one niosły gdzie indziej wywoływane przez 51 siebie problemy. W całej okolicy wszystkie okna na parterze były zamknięte, a zasłony zaciągnięte, ale okna wyższych pięter bloków wokół nas wypełnione były twarzami. Młodzi ludzie stali grupkami wokół ogniska, niektóre pary obejmowały się. Jakaś dziewczyna grała na gitarze. Dobiegała silna woń pieczonego mięsa; nikt nie miał ochoty zbytnio w to wnikać. Zastanawiałam się, czy Hugon jest bezpieczny. Nie żebym specjalnie polubiła to zwierzę, ale martwiłam się ze względu na Emily. Potem uświadomiłam sobie, że nie ma jej w salonie ani w kuchni. Zapukałam do drzwi jej sypialni i otwarłam je: spiętrzone gniazdo z prześcieradeł, w które wpeł-zała, poszukując schronienia przed światem, było na swoim miejscu, ale jej nie było — ani Hugona. Przypomniałam sobie, że w tłumie młodych ludzi znajdowała się dziewczyna w obcisłych dżinsach i różowej bluzce podobna do Emily. I to istotnie była Emily; obserwowałam ją teraz z okna. Stała w pobliżu ognia z
butelką w dłoni, roześmiana, członek gangu, tłumu, grupy, paczki. Przy jej nogach stało wylęknione żółte zwierzę, skrywał je panujący tłok. Widziałam ją, jak coś krzyczy, spiera się. Cofnęła się z dłonią na łbie Hugona. Wycofywała się powoli, potem odwróciła się i pobiegła, a zwierzę sadziło skokami obok: nawet tak krótki jego widok ukazywał bolesną resztkę jego siły, umiejętności, możliwości, osłabionych przez małe pokoje, które ograniczały 52 jego ruchy i życie. Wielki wybuch głośnego śmiechu dobiegł od strony młodych; wynikało z tego, że drażnili się z nią na temat Hugona. Nie zamierzali go zabić, udawali tylko, ale ona uwierzyła. Oznaczało to w każdym razie, że nie uważali jej za swoją, nawet potencjalnie. A przecież były wśród nich dzieci w jej wieku. Nie uznali jej za dziecko, uznali w niej raczej młodą dziewczynę, rówieśnika — na pewno tak było — i nie zaakceptowali jej. Wszystko to przyszło mi do głowy, zostało przeze mnie przemyślane, zanim weszła do salonu — blada, drżąca, przerażona. Usiadła na podłodze i otoczyła rękami Hugona, przytuliła go i kołysała lekko, mówiąc przy tym, a może podśpiewując lub szlochając: — Och, nie, nie, nie, kochany Hugon, nie pozwoliłabym im, nigdy, nigdy, nie bój się już tak. On bowiem drżał równie mocno jak ona. Trzymał łeb na jej ramieniu, był to zwykły układ wzajemnej pociechy w takich sytuacjach. Zaraz jednak, widząc mnie obok i uświadamiając sobie, że domyśliłam się odrzucenia jej przez grupę dorosłych, do której chciała się dostać, zarumieniła się i rozzłościła. Odepchnęła Hugona i wstała, usiłując zapanować nad wyrazem twarzy. Przywołała swój twardy uśmiech, roześmiała się i powiedziała: — Oni są zabawni, naprawdę. Nie rozumiem, dlaczego ludzie mówią o nich takie okropne rzeczy. 53 podeszła do okna i oglądała ich, jak podnoszą butelki do ust, przekazują sobie porcje dzielonego jedzenia. Emily czuła się pokonana, może nawet przestraszona i może zastanawiała się, jak w ogóle mogła do nich wyjść. Każdy z nas jednak, każdy spośród setek ludzi przy oknach, wiedział, że obserwując ich, poddaje próbie własne możliwości, własną przyszłość. Po chwili, nie patrząc na mnie, Emily wepchnęła Hugona do swej sypialni, zamknęła drzwi i zaraz znów była poza mieszkaniem, po drugiej stronie ulicy. Teraz blask ogniska oświetlał jasno niewielką przestrzeń pod osmalonymi drzewami. Wszystkie okna na parterze były ciemne i odbijały tylko światło albo raczej zimny połysk księżyca w drugiej kwadrze, który stał pomiędzy dwiema wieżami mieszkań. Wyższe okna pełne były głów rysujących Się w świetle rozmaitego typu i natężenia. Ale niektórzy z normalnych obywateli znaleźli się już pośród młodych, ciekawi, skąd oni przybywają, dokąd zmierzają; Emily nie była jedyna. Muszę wyznać, że niejeden raz odwiedzałam wieczorem obozowiska. Nie w tej części miasta, tu obawiałam się sąsiadów, ich potępienia, ale i tak widziałam twarze znane mi z otoczenia: wszyscy robiliśmy to samo, te same kalkulacje. Nie obawiałam się, że coś się Emily stanie; musi tylko zachowywać się rozsądnie. Jeśli nie będzie, 54 to zamierzałam przejść przez jezdnię i uratować ją. Czuwałam przez całą noc. Niekiedy widziałam ją, niekiedy nie. Większość czasu spędziła z grupą chłopców młodszych niż reszta. Była jedyną dziewczyną i zachowywała się dość głupio, wywyższała się i odnosiła do nich wyzywająco. Oni jednak byli wszyscy pijani, a ona tylko jednym ze składników ich zamroczenia. Niektórzy ludzie spali na trotuarze ze zwiniętymi swetrami lub ramionami pod głową. Spali beztrosko, podczas gdy inni kręcili się wokół. Ten beztroski sen w ufności, że inni ich nie podepczą, że są bezpieczni, mówił więcej niż cokolwiek innego o mocy więzi, jaka złączyła tych młodych ludzi, o zaufaniu, jakie do siebie nawzajem mieli. Ale powszechny sen nie był w planie. Ognisko wygasło. Wkrótce nadejdzie świt. Widziałam, że zbierają się do drogi. Przez pół godziny żywiłam bolesną niepewność, czy Emily nie odejdzie przypadkiem z nimi. Ale oto po kilku uściskach, głośnych i wulgarnych jak uściski i żarty dziwek i żołnierzy przed wymarszem oddziału, i po przebiegnięciu kilku metrów po trotuarze obok bandy szła powoli z powrotem — nie, nie do mnie, wiedziałam to doskonale, do Hugona. Gdy wchodziła, jej twarz oświetliło na moment światło z
korytarza, samotną, smutną twarz, i wcale nie twarz dziecka. Ale gdy dotarła do salonu, maska była już nałożona. 55 — Mów, co chcesz, ale to był miły wieczór — stwierdziła. Niczego nie mówiłam i teraz też milczałam. — Poza tym, że jedzą ludzi, są bardzo mili, tak przynajmniej sądzę — powiedziała z przesadnym ziewnięciem. — A jedzą ludzi? — No, właściwie to nie pytałam, ale tak mi się wydaje, a tobie nie? Otwarła drzwi do swojego małego pokoju i Hugon wyłonił się, zielonymi oczyma spoglądając czujnie w jej twarz. Emily odezwała się do niego: — Już wszystko dobrze, nie zrobiłam nic, czego ty byś nie zrobił, naprawdę. — I z tą nieszczęśliwą uwagą i lekkim twardym śmieszkiem wyszła, rzucając przez ramię: — Nie byłoby najgorzej, gdybym kiedyś się z nimi zabrała. Oni przynajmniej się dobrze bawią. Cóż, wolałam to „dobranoc" od innych, jakie wymieniałyśmy, gdy o dziesiątej wołała: „O, moja pora, idę już do łóżka", i posłuszny pocałunek zawisał między nami jak duch, jak niewidzialne białe rękawiczki profesora White'a. W tym wczesnojesiennym okresie dzień w dzień przeciągały coraz to nowe gangi. I dzień w dzień Emily była z nimi. Nie pytała o pozwolenie. Ja zaś nie zamierzałam jej zabraniać, bo wiedziałam, że mnie nie posłucha. Nie miałam autorytetu. Nie była 56 moim dzieckiem. Unikałyśmy konfliktu. Wychodziła, kiedy tylko zapełniał się trotuar naprzeciw i zaczynało płonąć ognisko. Dwa razy bardzo się upiła, a raz miała rozerwaną bluzkę i ślady ugryzienia na szyi. — Pewnie myślisz — powiedziała — że straciłam dziewictwo? Nie straciłam, ale niewiele brakowało, naprawdę. — A potem dorzuciła chłodną drobną uwagę, swój podpis: — Ale wątpię, czy to istotne. — Sądzę, że istotne — powiedziałam. — O, naprawdę. No to jesteś optymistką. Kimś w tym rodzaju. Jak myślisz, Hugon? Przemarsz gangów zakończył się wreszcie. Chodniki wzdłuż całej ulicy były poczerniałe i spękane od ognisk, które płonęły tu przez tyle nocy, liście platanów przywiędłe i obwisłe, wszędzie walały się kości, kawałki zwierzęcej skóry i potłuczonego szkła, pusta parcela w głębi była zdeptana i zaśmiecona. Teraz dopiero zjawili się policjanci, pilnie notowali i przepytywali ludzi. Pojawiły się sprzątaczki. Trotuar powrócił do normalnego stanu. Wszystko na pewien czas powróciło do normalnego stanu, a okna na parterze były wieczorami znów jasne. Wtedy właśnie zrozumiałam, że wydarzenia na trotuarze i to, co się działo między mną a Emily, mogą mieć związek z tym, co widziałam podczas swoich wędrówek przez ścianę. 57 Idąc pośród wysokich cichych białych ścian, wątłych jak dekoracje teatralne, z poczuciem, że lokator tam jest, zawsze za tą oto następną ścianą, widoczny po otwarciu tych oto następnych drzwi albo jeszcze następnych, dotarłam do pokoju, długiego, o wysokim stropie, kiedyś pięknego, który rozpoznałam od razu, który znałam (ale skąd?); był tam taki bałagan, że poczułam strach i obrzydzenie. Wydawało się, że przebywały tu jakieś dzikie plemiona albo biwakowali żołnierze. Krzesła i sofy z rozmysłem pocięto i pokłuto bagnetami lub nożami, wyłaziła z nich trawa, brokatowe zasłony zerwane z miedzianych karniszy leżały w bezładnych stertach. Pokój mógł służyć za masarnię: pełno było piór, krwi i odpadków. Zaczęłam sprzątać. Zużyłam wiele wiader gorącej wody, szorowałam, reperowałam. Otwarłam wysokie okna wychodzące na osiemnastowieczny ogród, w którym rośliny posadzono na planie kwadratów wewnątrz niskiego żywopłotu. Słońce i wiatr znalazły drogę do pokoju i oczyszczały go. Cały czas byłam u siebie, ale nie czułam się sobą. Aż wreszcie koniec. Stare sofy i krzesła były naprawione i czyste, zasłony poskładane i przygotowane do pralni. Długo chodziłam po pokoju, był wystarczająco wielki, by po
nim spacerować; stałam przy oknach, oglądałam malwy i róże damasceńskie, wdychając woń lawendy, róż, rozmarynu, werbeny, pełna wspomnień, które mnie 58 onadały, ogarniały, wdzierały się we mnie. Jedno dotyczyło mojego „rzeczywistego" życia, mówiło mi bowiem natarczywie i uparcie, że trotuar, na którym płonęły ogniska osmalające drzewa, był częścią materii i substancji tego pokoju. Ale uobecniała się tam też nuta tęsknoty za tym pokojem, myśl, że życie, które się tu wcześniej toczyło, powróci, gdy ja go opuszczę. I za ogrodem, którego każdy najmniejszy zakątek znałam całą sobą. A przede wszystkim za lokatorem, który był gdzieś w pobliżu i zapewne mnie obserwował, a kiedy wyjdę, wkroczy tutaj, pokiwa głową z uznaniem dla mojej pracy i być może pójdzie spacerować po ogrodzie. To, na co zaraz potem natrafiłam, miało całkowicie odmienny wystrój, a przede wszystkim odmienną atmosferę. Było to pierwsze z „osobowych" doświadczeń. Takim słowem określałam je od samego początku. A atmosfera dawała się zawsze nieomylnie rozpoznać, gdy tylko wkraczałam w odpowiednią scenę. To znaczy między odczuciem, strukturą czy aurą scen „nieosobowych", jak na przykład ów długi cichy pokój tak straszliwie zrujnowany albo każde wydarzenie, obojętne jak męczące, trudne i obezwładniające, które oglądałam w tych czy innych dekoracjach — otóż między nimi a scenami „osobowymi" rozciągała się przepaść; te dwa typy: „osobowe" (choć niekoniecznie dla mnie) i reszta, egzystowały w sferach całkowicie 59 odmiennych i osobnych. Jeden, „osobowy", dawał się natychmiast rozpoznać poprzez aurę, która była jego więzieniem, poprzez uczucia, które były jego mieszkańcami. Sceny nieosobowe mogły przynosić zniechęcenie lub problemy do rozwiązania, jak na przykład odnowienie ścian lub mebli, sprzątanie, porządkowanie bałaganu — ale w tym obszarze królowała jasność, wolność, poczucie możliwości. Tak, właśnie tak, przestrzeń i świadomość możliwości podjęcia alternatywnego działania. Można było zrezygnować ze sprzątania pokoju czy oczyszczania kawałka gruntu, można było przejść do innego pokoju, wybrać inną scenę. Ale wejść w to, co „osobowe", to wejść do więzienia, w którym nie może się zdarzyć nic prócz tego, czego wydarzanie się właśnie obserwujemy, i w którym przestrzeń jest szczupła i ograniczona, a przede wszystkim czas stanowi ścisłe niezmienne prawo i płynie powoli, o mój Boże, płynie i płynie, minuta za minutą, ściśle wyznaczone, i nie ma innego wyjścia, tylko trzeba każdą z nich po kolei przetrwać. Był to znów wysoki pokój, ale tym razem kwadratowy i bez uroku, okna długie, ale ciężkie, o ciemnoczerwonych aksamitnych zasłonach. Ogień płonął w kominku, przed którym stała solidna przesłona, niczym metalowy pancerz na ciele. Suszyło się na niej mnóstwo grubych i cienkich serwetek, dziecięcych staroświeckich chusteczek i wiele białych 60 kamizelek i wiązadeł, długich i krótkich sukienek, sukni, żakietów, małych skarpet. Edwardiańska wyprawka, wydająca ową woń, która bardzo przypomina woń spalenizny: nagrzany, niewietrzony materiał. Był tam koń na biegunach. Elementarze. Kołyska z muślinowymi falbankami w maleńkie błękitne i zielone kwiatki na białym tle... Uświadomiłam sobie, jaką ulgę przynosi ten kolor, bowiem wszystko było tu białe, biała odzież, białe łóżeczko, kołyska, narzuty, koce, prześcieradła i koszyki. Białe ściany. Mały biały zegar, który w katalogu nosiłby nazwę zegara dziecięcego. Biel. Tykanie zegara ciche, drobne, nieprzerwane. Na dywaniku przed kominkiem siedziała mniej więcej czteroletnia dziewczynka, między nią a ogniem suszyła się odzież. Miała na sobie ciemnoniebieską aksamitną sukienkę. Ciemne włosy były zaczesane na bok i przewiązane ogromną białą kokardą. Głęboko poważne jasnobrązowe oczy już w tym wieku miały obronny wyraz. W łóżeczku leżało niemowlę zawinięte na noc w becik. Wydawało odgłosy zadowolenia. Pochylała się nad nim niania albo służąca, widać było tylko szerokie białe plecy. Spojrzenie dziewczynki obserwującej, jak ukochana niania kołysze jej braciszka, było wystarczająco wymowne, mówiło wszystko. Ale oto jeszcze ktoś: jakaś postać, niezmiernie wysoka, ogromna i potężna weszła do pokoju; była to 61
bezlitosna, pełna energii osoba, która także pochy-liła się nad niemowlęciem; obie kobiety rozpoczęły wspólną ceremonię zachwytów, a dziecko w odpowiedzi gaworzyło. Mała dziewczynka patrzyła. Wszystko wokół niej było ogromne: ten pokój, taki wielki, nagrzany i wysoki, te dwie kobiety, takie wysokie, silne i antypatyczne, te meble, niezrozumiałe i budzące lęk, ten zegar, który pędził cicho i mówił wszystkim, co mają robić, i którego każdy słuchał i radził się, stale nań spoglądając. Udział w tej scenie oznaczał wejście w przestrzeń dzieciństwa; oglądałam ją jak małe dziecko, to znaczy jako ogromną i bezlitosną, ale równocześnie zachowywałam świadomość, że jest mała i bezlitosna — bo nieistotna, nieważna. Była to tyrania tego, co nieważne, bezmyślne. Klau- strofobia, stęchlizna, duszność umysłu, aspiracji. Wszystko bezkresne, bo jest to dzieciństwo i koniec własnego dnia sterowanego przez surowy biały zegar z trudem można dostrzec u jego początku. Każdy dzień był jak coś, na co trzeba się wspiąć, jak wielkie, niedostępne krzesła, łóżko sięgające ponad głowę, przeszkody i bariery pokonywane dzięki pomocy wielu rąk, które przytrzymują, ciągną i przepychają — rąk, które oglądane przy pracy nad niemowlęciem wydają się czułe i uważne. Niemowlę przebywało wysoko w powietrzu, trzymane w ramionach niani. Śmiało się. Matka chcia- 62 la wziąć dziecko od niani, ale ta przytrzymała je, mówiąc: — O nie, to mój niemowlaczek, mój. — Och, nianiu — odezwała się potężna wieża matki, wyższa niż cokolwiek w tym pokoju, wyższa niż wielka niania i wysoka prawie pod sufit: — O, nie — uśmiechała się, ale z zaciśniętymi wargami— to moje dzieciątko. — Nie, moje — twierdziła niania, kołysząc teraz dziecko i zawodząc cicho — to mój drogi dzieciaczek, ale ten drugi, Emily, jest pani. — I tuląc i kołysząc dziecko, odwróciła się plecami do matki, by okazać emocjonalną niezależność. Na to matka uśmiechnęła się, ale inaczej niż poprzednio, dla dziewczynki niezrozumiale, tyle tylko, że teraz matka wzięła ją szorstkim ruchem i powiedziała: — Czemu nie jesteś rozebrana? Mówiłam ci, że masz się rozebrać. I zaczęło się gwałtowne niemiłe szarpanie i popychanie; dziewczynka usiłowała utrzymać się na nogach, gdy zdejmowano z niej warstwy odzieży. Najpierw błękitną aksamitną sukienkę, przedmiot jej dumy, bo było jej w niej do twarzy — tak twierdziły rozmaite głosy rozmawiające wysoko nad jej głową; było tam jednak wiele małych guziczków po wewnętrznej stronie ramienia i na plecach, a rozpięcie każdego z nich trwało tak długo, podczas gdy wielkie palce raniły i drapały. Potem halkę, całkiem 63 szybko, ale z zadraśnięciem podbródka, potem długie białe trykotowe za duże rajstopy, które wydały ciepłą miłą woń: matka poczuła i skrzywiła się. — A teraz do łóżka — powiedziała, naciągając szybko przez głowę dziecka białą koszulkę nocną. Emily wczołgała się na swoje łóżko przy oknie, podciągając się za poręcz u wezgłowia, bo było to wielkie łóżko; odchyliła róg ciężkiej czerwonej zasłony z aksamitu, by spojrzeć na gwiazdy. Równocześnie obserwowała dwie wielkie osoby, matkę i nianię, zajmujące się niemowlęciem. Jej twarz była stara i znużona. Wydawało się, że rozumie to wszystko, że przewidziała, przeżyła z konieczności, odczuwając jak jakiś gęsty ciężar wszędzie wokół siebie — czas, przez który musi sama się przebić, aż się z niego wyzwoli. Bo nikt nie mógł sobie dać rady, ani matka, budząca lęk potężna kobieta, ani niania, którą życie uczyniło złą, ani niemowlę, do którego ona, mała dziewczynka, żywiła już namiętne uczucie, które ją obezwładniało, czyniło bezradną. A ona sama, dziecko, też nie mogła sobie dać rady, zupełnie nie mogła; kiedy więc matka powiedziała swym zniecierpliwionym, szorstkim tonem, który brzmiał jakby wesoło, dzielnie, ale który nawet dziecko rozpoznawało jako prośbę o współczucie: „Emily, powinnaś już leżeć; spać mi zaraz", położyła się i obserwowała dwie kobiety, jak wynoszą niemowlę do drugiego pokoju, skąd dobiegł głos 64
mężczyzny, głos ojca. Rytuał, z którego została wyłączona: zapomniały, że nie zabrały jej do ojca, by mu powiedziała dobranoc. Odwróciła się na bok, plecami do gorącego białego pokoju, skąd czerwone płomienie promieniowały ciepło, napełniały ciężką białą odzież na drążkach rozgrzaną wonią, rzucały czerwone cienie w kątach za krawędziami czerwonych zasłon, wywoływały ciarki z gorąca na jej ciele pod ciężką pościelą. Uchwyciła kołyszące się czerwone frędzle zasłony, przybliżyła je do siebie i leżała, ciągnąc je, ciągnąc... To dziecko to oczywiście oddana mi pod opiekę Emily, ale przez kilka dni nie rozumiałam, że oglądam epizod z jej dzieciństwa (to przecież niemożliwe, dziś nie ma już takiego życia, to wszystko przeszłość), epizod zatem z jej wspomnień, jej historii, która ją ukształtowała... Siedziałam z nią pewnego ranka i nagle jakiś jej ruch powiedział mi coś, co winno było być przecież oczywiste. Patrzyłam potem na tę młodziutką twarz, takie kłopotliwe pomieszanie dziecka i dziewczyny, i widziałam w niej tę samotną czterolatkę. Emily. Zastanawiałam się, czy pamięta coś z tych przeżyć, które „szły" jak film za ścianą mojego salonu, będącą w tej chwili — jako że słońce oświetlało ukośny wycinek przestrzeni i białą farbę, pod którą kwiatowy ornament tapety podtrzymywał swój kruchy, ale uparty żywot — jakby przezroczystym ekranem: to była jedna 65 z tych chwil, kiedy dwa światy znajdowały się blisko siebie i kiedy łatwo było o poczucie, że można ot tak, po prostu przejść na drugą stronę. Siedziałam, patrzyłam na ścianę i wyobrażałam sobie, że słyszę odgłosy, które na pewno nie należą do „mojego" świata: pogrzebacz energicznie przesuwający się po kracie paleniska, tupot drobnych stóp, głos dziecka. Zastanawiałam się, czy powiedzieć o tym Emily, zapytać ją? Ale nie odważyłam się. Bałam się o nią. Bałam się swojej bezradności wobec niej. Miała na sobie stare dżinsy, o wiele już na nią za ciasne, i opiętą różową bluzkę. — Przydałoby ci się jakieś nowe ubranie — powiedziałam. — Po co? Czy nie wyglądam w tym ładnie? — Ta straszna „żywość" jej głosu; ale zarazem przestrach... zmobilizowała się, gotowa odpierać krytykę. — Wyglądasz bardzo ładnie. Ale wyrosłaś już z tego stroju. — Ojej, nie myślałam, że jest aż tak źle. Oddaliła się o kilka kroków i położyła na długiej brązowej sofie z Hugonem przy boku. Nie ssała kciuka, ale z powodzeniem mogłaby to teraz robić. Powinnam może opisać jej stosunek do mnie, ale to trudna sprawa. Nie sądzę, żeby specjalnie mnie dostrzegała. Przyprowadzona przez owego nieznanego mężczyznę, ujrzała starszą osobę, ujrzała mnie 66 bardzo wyraźnie, ostro, dokładnie, w szczegółach. Potem jednak ani przez chwilę, jak sądzę, w ciągu tych spędzonych u mnie tygodni nie dostrzegała nikogo więcej prócz starszej osoby o cechach, jakich można się po niej spodziewać. Nie miała oczywiście pojęcia o lęku, jaki o nią czułam, trwodze, potrzebie chronienia jej. Nie wiedziała, że troska o nią wypełniła moje życie jak woda zwilżająca gąbkę... ale czy mam prawo się skarżyć? Czyż nie mówiłam jak wszyscy inni dorośli o „młodzieży", „młodych", „dzieciakach" i tak dalej? Czyż nadal tak nie mówię, choć staram się tego unikać? A czegóż się jeszcze spodziewa ktoś stary, kto chce młodych odepchnąć od siebie w przegródki swego umysłu: „tego nie rozumiem", „tego nigdy nie pojmę" — skoro także był młody... czy mam się wstydzić wypisywania takiego banału, jeśli tak niewielu ludzi w średnim wieku i starszych potrafi go ożywić praktyką? I tak niewielu potrafi uznać swe wspomnienia? Starzy byli kiedyś młodzi, młodzi nigdy nie byli starzy... takie uwagi zapisano w tysiącach pamiętników, książek zawierających recepty moralne, książek banałów, w przysłowiach i tak dalej, ale co z tego wynikło? Powiedziałabym, że niewiele... Emily widziała oschłą, opanowaną, obcą staruszkę. Przyprawiałam ją o lęk, bo przedstawiałam sobą tę niewyobrażalną rzecz, starość. Mnie jednak Emily, jej los, były równie bliskie jak własne wspomnienia. 67 Odeszła i nadąsana położyła się na sofie plecami do mnie. Wykorzystywała mnie do wypróbowania
swej gotowości wydobycia się z dzieciństwa w wiek dziewczęcy, wiek młodej dziewczyny o strojach, zachowaniu i mowie dostosowanych ściśle do tego etapu. To napięcie w niej było wielkie, i dlatego wykorzystywała mnie w sposób przesadny i męczący; trwało to przez parę tygodni, gdy skarżyła się, że krytykuję jej wygląd, że to z mojej winy będzie musiała wydać pieniądze na odzież, że podoba jej się lub nie podoba jej wygląd, że chce przez całe życie nosić tylko spodnie, koszule i swetry i że chciałaby „wreszcie mieć coś przyzwoitego do ubrania", ale ponieważ moje pokolenie narobiło wszędzie takiego bałaganu, jej pokolenie nie ma się w co ubrać, ludziom w jej wieku zostały tylko stare żurnale i marzenia o uroczej i minionej przeszłości... i tak dalej, i tak dalej. A teraz nie chodziło już tylko o to, że rosła i że jej ciało dawało o tym znać: teraz zaczynała tyć. Całymi dniami leżała na sofie ze swym żółtym psiakowa-tym kotem, czy też kocim psiakiem, leżała, obejmując go, tuląc i głaszcząc, ssała cukierki, jadła chleb z dżemem i pieściła zwierzę i swoje marzenia. Albo też siadała przy oknie, wypowiadając swe kąśliwe uwagi, i też jadła. Albo układała stosik chleba z dżemem, ciastek i jabłek, otaczała się na środku podłogi starymi książkami i czasopismami i kładła się tam 68 na brzuchu, a Hugon leżał rozciągnięty w poprzek iej ud: w ten sposób spędzała całe rano, cały dzień, całe dnie, czytając, marząc i jedząc. Doprowadzało mnie to do dzikiej irytacji, ale pamiętałam, że ja też tak robiłam. Zrywała się czasem nagle, podchodziła do lustra i wołała: — Ojej, niedługo stanę się taka gruba, że będziesz jeszcze bardziej niż teraz uważać mnie za brzydką. — Albo: — Niedługo nie zmieszczę się w żadne ubranie, nawet jeśli pozwolisz mi kupić sobie coś nowego, ale ja wiem, że tak naprawdę to nie chcesz, żebym miała nowe ubranie, tak tylko mówisz, uważasz, że jestem lekkomyślna i bez serca, skoro tylu ludzi nie ma nawet na jedzenie. Mogłam tylko powtarzać, że będę uradowana, jeśli kupi sobie coś do ubrania. Może pójść na bazar lub do sklepu z rzeczami używanymi, tak jak to czyni większość ludzi. A jeśli nie, to może pójść do prawdziwego sklepu — przynajmniej ten jeden raz. Kupowanie odzieży lub materiału w sklepach było bowiem w tym czasie oznaką pozycji społecznej. Do sklepów przychodzili w istocie tylko ludzie z klasy administracji, czyli, jak ich większość nazywała, gadacze. Wiedziałam, że pociąga ją myśl o udaniu się do prawdziwego sklepu. Nie brała jednak pieniędzy, które jej zostawiłam w szufladzie, i nadal jadła i marzyła. 69 Często nie było mnie w domu, to zaś z powodu owego pracochłonnego a powszechnego zajęcia, jakim było zbieranie nowin. Kiedy bowiem, jak każdy, słuchałam radia lub uczestniczyłam w kółku gazetowym — braki w poligrafii rodziły konieczność wspólnego kupowania gazet i periodyków przez całe grupy i puszczania w obieg wśród ich członków — odczuwałam, tak jak każdy, od razu potrzebę wiadomości, rzeczywistych wiadomości ze źródeł, którymi byli ludzie na ulicach, w barach, pubach i herbaciarniach. Byli oni wszędzie, w całym mieście, przemieszczali się z miejsca na miejsce, z pubu do herbaciarni, do baru, pod sklepy, które jeszcze sprzedawały telewizory. Ludzie ci byli jak dodatkowy organ wyrastający na oficjalnych organach informacyjnych: coraz to nowe grupy, pary lub jednostki nieustannie się włączały, stały słuchając, uczestnicząc, przekazując, co same usłyszały — wiadomości były czymś w rodzaju waluty — i w zamian za pogłoski i plotki dając pogłoski i plotki. Potem ruszaliśmy dalej i przystawaliśmy, szliśmy i znowu przystawali, tak jakby sam ruch mógł uśmierzyć trwały niepokój, który wszyscy odczuwaliśmy. Wieści w ten sposób zebrane były powszechnym udziałem na parę dni lub tygodni, zanim zaczęły oficjalne życie w środkach przekazu. Oczywiście, często były nieścisłe. W owym czasie jednak wszędzie doniesienia były nieścisłe. Celem 70 ludzi, którzy krążyli nieustannie, węsząc za nowościami, zbierając informacje, było wydobycie z pogłosek ziarna prawdy, które prawie zawsze w nich tkwiło. Czuliśmy, że musimy posiąść to cenne ziarnko: to była nasza powinność, nasze prawo. Uzyskanie go zwiększało nasze poczucie bezpieczeństwa i tożsamości. Nieuzyskanie go lub niewystarczające uzyskanie sprawiało, że czuliśmy się odsunięci na bok, i napełniało nas to lękiem.
Tak to wówczas widzieliśmy. Teraz jednak pojmuję to inaczej: istotą naszych poczynań było mówienie. Mówiliśmy. Mówiliśmy tak samo jak owi ludzie nad nami, którzy spędzali życie na wiecznych i niekończących się naradach, mówiąc o tym, co się dzieje, co się powinno dziać, co mieli lubą nadzieję spowodować — ale oczywiście nie powodowali. Nazywaliśmy ich gadaczami... a sami spędzaliśmy wiele godzin dziennie na gadaniu i słuchaniu gadania. Zwykle chcieliśmy wiedzieć, co się dzieje na terenach wschodnich i południowych — określanych jako „tam" i „tamten region" — bo wiedzieliśmy, że to, co się tam dzieje, prędzej czy później dotknie i nas. Musieliśmy wiedzieć, jakie gangi nadchodzą lub o jakich się mówi, że nadchodzą — gangi, które, jak już mówiłam, nie składały się już tylko z „dzieciaków" czy „małolatów", ale z ludzi w najrozmaitszym wieku, stawały się jakby plemionami, nowy- 71 mi jednostkami społecznymi. Musieliśmy wiedzieć, jakie niedobory mogą nadejść, a jakie mogą ustąpić, czy sąsiednie przedmieście zdecydowało się dać sobie spokój z gazem, elektrycznością i ropą i postawić na świeczkę oraz własną pomysłowość, czy odkryto jakieś nowe wysypisko śmieci, a jeśli tak, to czy zwykli ludzie mogą się dostać do jego skarbów, gdzie są sklepy sprzedające skórę, stare koce, owoce róży na syropy witaminowe, nadające się do ponownego użycia plastikowe przedmioty, rzeczy z metalu, jak sita czy rondle, lub cokolwiek innego, co mógłby podrzucić miniony czas obfitości. Oczywiście, takie kombinacje, łatanie dziur i robienie czegoś z niczego zaczęło towarzyszyć naszemu codziennemu życiu, obfitości, marnotrawstwu i obżarstwu już bardzo wcześnie, na długo przed okresem, o którym teraz piszę. Wszyscy byliśmy fachowcami w robieniu czegoś wielkiego z bardzo małego już wtedy, gdy jeszcze mieliśmy wszystkiego w bród, a ogłoszenia ciągle jeszcze pobudzały nas do wydawania, używania i wyrzucania. Czasami zostawiałam Emily — pełna trwogi, że coś mogłoby się stać pod moją nieobecność, ale przekonana, że rzecz jest warta zachodu — by odbyć podróż na sporą odległość od miasta, do wsi, farm, innych miast. Mogło to zająć ze dwa albo trzy dni, bo pociągi i autobusy kursowały rzadko i dowolnie, a samochody, używane prawie wyłącznie przez ka 72 dry urzędnicze, niechętnie podwoziły podróżnych, bo klasa urzędnicza obawiała się zwykłych ludzi. Tak większość, wędrowałam pieszo, odkrywszy na nowo użyteczność własnych nóg. Pewnego dnia wróciłam do domu i do Emily, przywożąc kilka skór owczych. Inne rzeczy także __poukładałam je w szafach i różnych schowkach z artykułami wszelkiego rodzaju do wykorzystania w przyszłości i w trudnych na razie do przewidzenia okolicznościach — ale ważne były właśnie skóry, gdyż przenosiły Emily na nowy etap jej rozwoju. Początkowo udawała, że ich nie dostrzega. Potem zobaczyłam, jak stoi przed wysokim lustrem w holu, czy też przedpokoju, i upina je na sobie. Chciała chyba uczynić się księżniczką dzikusów, ale kiedy stwierdziła, że ja zauważyłam i zainteresowałam się, powróciła na swoje miejsce na sofie obok Hugona, powróciła do swoich marzeń przekreślających czas, w którym właśnie żyliśmy. A jednak sądzę, że zaintrygowała ją sprawa przetrwania, jego podstaw, sposobów i drobnych wynalazków. Pamiętam, że to właśnie wtedy odkryła przyjemność w przygotowywaniu kluseczek z sosem przy użyciu wyłącznie paru główek starej cebuli, zwiędłych ziemniaków i odrobiny ziół, a podała to po królewsku przybrane, jak w najlepszej restauracji. Polubiła targ, na którym umiała wytropić rzeczy, jakie mnie nigdy nie przy-szłyby do głowy. Cieszyło ją — choć mnie zawsze 73 irytowało i nieuchronnie przywoływało na myśl prostotę i wygodę przeszłości — rozpalanie ogniska do zagotowania wody na mycie i gotowanie. Wyrzucała mi, że używam drewna opałowego ze swoich zapasów,* i uparła się, że pobiegnie do jakiegoś opuszczonego budynku i przyniesie trochę desek ze starych boazerii i innych takich rzeczy, które potem zręcznie porąbała siekierą na dywanie, chroniąc go za pomocą starych szmat od jeszcze większego zniszczenia niż to, jakiego dotychczas doznał. Tak, była bardzo zręczna i to wyjaśnia wszystko, jeśli chodzi o jej doświadczenia z okresu przed przybyciem do mnie. Wiedziała, że obserwuję i wyciągam wnioski, i
to odsyłało ją z powrotem na sofę, bo jej potrzeba bycia tajemniczą, niezrozumianą i niezde- maskowaną była, nawet teraz, silniejsza niż cokolwiek. Mnie jednak obserwacja jej talentów i możliwości przynosiła pociechę, a noszony przeze mnie ciężar przeczuć na temat jej przyszłości zmalał: jak to ociężałe, rozmarzone, niepewne siebie dziecko, tak zamknięte w sobie, w wyobraźni, w przeszłości, przetrwa to, co wszyscy musimy przetrwać? I zaczęłam sobie uświadamiać, jak mroczne były te przeczucia, jak czuwałam nad nią i martwiłam się o nią, jak silny był mój lęk, kiedy wychodziła do pustych budynków i na opuszczone parcele. — Dlaczego uważasz, że nie dam sobie rady? — wołała w szale złości, choć oczywiście jako 74 Emiby, a więc osoba, która ma się podobać i uspokajać, uśmiechała się i usiłowała ukryć złość: prawdziwą irytację, prawdziwe uczucia musi ukrywać i zasłaniać, podczas gdy udawaną złość i dąsy, niezbędne gry nastolatki, są na pokaz nieustannie. Byłam obecnie wdzięczna zwierzęciu, że tu mieszka. Hugon nie był istotą (już miałam rzec „osobą"!) kłopotliwą i z powodzeniem mógł u mnie przebywać. Nie sypiał chyba zbyt wiele: czuwał. Myślę, że tak właśnie pojmował swoją rolę: miał czuwać nad nią. Wolał, żeby Emily go karmiła, ale jadł i wtedy, gdy to ja stawiałam przed nim miskę. Chciał być jej jedynym przyjacielem i jedyną miłością, ale był dla mnie grzeczny — obawiam się, że tylko tym słowem można to określić. Wyczekiwał chwili wieczornego spaceru, na który wyprowadzało się go na ciężkim łańcuchu, i był rozczarowany, kiedy Emily nie mogła z nim pójść, ale posłusznie wychodził ze mną. Żywił się paskudztwami, które sprzedawano jako jedzenie dla psów, ale wolał resztki z naszych talerzy i wyraźnie to okazywał. Wiele nie zostawało: Emily jadła i jadła, a swoje małe koszule nosiła teraz wyłożone na pękające w szwach spodnie. Stała, gapiąc się na siebie przed lustrem, a jej szczęki poruszały się wypełnione słodyczami lub chlebem. Nie mówiłam nic, byłam zdecydowana nic nie mów^ć, nawet kiedy mnie prowokowała słowami: „Dobrze mi z taką tuszą, 75 prawda?", albo: „Lepiej bym wyglądała, jadając na przyjęciach". Cokolwiek jednak mówiła, jakkolwiek żartowała, to nadal jadła. Leżała na podłodze, dłoń mechanicznie kierowała do ust chleb, ciastko, sałatkę ziemniaczaną, ciasteczka owocowe, podczas gdy wzrok przebiegał linijki druku jakiejś starej książki, którą sobie przyniosła, ale którą zaraz odłoży i będzie patrzeć przed siebie rozjarzonym wzrokiem. Całymi godzinami. Dzień za dniem. Czasami zrywała się, żeby sobie zrobić coś do picia, podawała też i mnie, po czym o mnie zapominała. Jej usta były zawsze w ruchu, żując, kosztując, zajęte stale sobą, i wydawało się, że cała jest ustami, a wszystko inne w niej jest im podporządkowane; wydawało się nawet, że jej postrzeganie wyrazów oczami było pewną formą posiłku, a marzenia zjadaniem materiałów na odzież, które rozdymały ją tak samo jak żywność. A potem to wszystko nagle przeszło. Oczywiście, wtedy nie wydawało się to czymś nagłym. Dopiero teraz, kiedy się spogląda wstecz, wszystko jest takie oczywiste, a nawet, obawiam się, banalne i naturalne, tak bowiem wszystko, co nieuniknione, jawi się — w retrospekcji. Część młodzieży z naszych bloków zaczęła spędzać czas na przeciwległym trotuarze i opuszczonej parceli, pod nadpalonymi drzewami. Wspólny tej grupie był udział w minionej chwale i przygodac 76 wSpomnieniach czasu, gdy wędrujące plemiona паШу tu °gniska i ucztowały. Młodzi pokazywali sobie poczerniałe miejsca na trotuarze, opowiadali po wielekroć wydarzenia z tego eposu. Najpierw było ich dwóch lub trzech, potem sześciu, potem... Emily porzuciła swoje marzenia i obserwowała ich. 2 jej twarzy można było jednak wyczytać wyłącznie lekceważenie. Było mi żal tych hałaśliwych młodych chłopców, którzy tak rozpaczliwie pragnęli, by ich zauważono i oglądano, a którzy byli tak bezradni i nieapetyczni w swych niezgrabnych ciałach; było mi żal Emily, grubej dziewczynki wyglądającej przez okno, przebranej królewny. Dziwowałam się, że tak niewiele czasu, parę lat, przemieni te poczwary w piękności. Ale myliłam się: czas wtedy tak pędził, że nie trzeba już było lat... pewnego wieczoru Emily wyszła leniwym krokiem z domu i stanęła przed budynkiem, wyglądała jak ironia losu, a jej ciało prosiło i żądało. Chłopcy zignorowali ją. Potem
zrobili parę uwag na temat jej figury. Emily cofnęła się do środka, przesiedziała zamyślona parę godzin w rogu swojej sofy — i przestała jeść. Szybko traciła na wadze. Żywiła się herbatkami ziołowymi i wywarem z drożdży. Obserwowałam teraz proces odwrotny, kształt wyłaniał się wyraźny i pełny, gdy topniała wokół niego okładzina tłuszczu. Zaczęłam protestować: 71 — Musisz coś jeść, powinnaś zastosować odpowiednią dietę. Ale ona mnie nie słyszała- Byłam daleko od jej potrzeby przypodobania się bohaterom z chodnika... niewielu ich zresztą było w tym czasie, kiedy dni stawały się dłuższe, a wiosna uzdrawiała okaleczone drzewa. Obserwowałyśmy, choć ja nadal tego sobie nie uświadamiałam, narodziny gangu, bandy, plemienia. Dobrze byłoby dziś powiedzieć, że zdawałam sobie sprawę z rzeczy, które się wokół mnie działy. Uważam jednak, że byłam ślepa. Czyż wszystko nie bierze się z pędu do naśladownictwa, który żywi się pragnieniem upodobnienia do innych? Wszystkie procesy społeczne na tym się opierają, rozwój każdej jednostki. Z pewnych powodów jakbyśmy się umówili co do ignorowania tego faktu, nawet gdy najbardziej naiwny mieliśmy w nim udział. Panowało swego rodzaju ciche porozumienie co do wiary, że ludzie — dzieci, dorośli, wszyscy — rozwijają się przez nabywanie własnych zwyczajów i uzyskiwanie własnych porcji wiedzy, tak jak przy wybieraniu rzeczy zza lady: „Tak, wezmę tę", albo: „Nie, tej nie chcę". W rzeczywistości jednak ludzie rozwijają się na dobre lub na złe przez połykanie w całości innych ludzi, atmosfery, wydarzeń, miejsc — rozwijają się przez podziw. Często oczywiście nieświadomie. Jesteśmy tym, z kim trzymamy. 78 Tuż przed sobą, na owym trotuarze, mogłam tygodniami i miesiącami obserwować jak w laboratorium lub jak wedle podręcznikowego opisu powstanie, rozwój i rozkwit nowej jednostki społecznej. Ale nie robiłam tego, bo zajmowała mnie Emily, moja troska o nią. Tamte procesy toczyły się, ja je obserwowałam, ale szczegóły mi umykały; zajmowały mnie skutki, kwestia, jak to czy owo zdarzenie odbije się na Emily. Dopiero dziś, spoglądając wstecz, widzę, jaką okazję przepuściłam. Emily nie była jedyną młodą dziewczyną, która przygotowywała się do zajęcia swego miejsca pośród kobiet. Na przykład Janet White: zanim rodzice jej zabronili, Janet zwykła przechodzić z kilkanaście razy przed naszymi oknami koło szydzących z niej chłopców. Był taki okres, kiedy chłopcy i dziewczęta stali po przeciwnych stronach ulicy jak wrogie oddziały, docinając sobie i obrażając się nawzajem. Potem dało się zauważyć, że intensywność szyderstw osłabła, częściej stali w milczeniu lub cicho rozmawiali między sobą, zawsze obserwując przeciwną grupę, ale udając zarazem, że tego nie robią. Emily przypomniała sobie o owczych skórach. Znów zaczęła się w nie przystrajać, upinała je na sobie, obnosiła się w nich z rozpuszczonymi włosami. W końcu powiedziała do mnie: 79 — Znalazłam tu maszynę do szycia. Mogę z niej skorzystać? — Oczywiście. Ale czy nie wolałabyś raczej kupić sobie ubrania? Ta maszyna jest taka stara. Ma chyba ze trzydzieści pięć lat. — Działa. Pieniądze, które jej dałam, leżały nadal w szufladzie. Wyjęła je teraz i szybko, niemal w tajemnicy, poszła pięć czy sześć mil do centrum miasta, gdzie znajdowały się wielkie sklepy z artykułami dla klasy urzędniczej i dla tych, którzy mogli sobie na nie pozwolić. W zasadzie jedna i ta sama grupa ludzi. Wróciła z porządnym suknem sprzed kryzysu. Przyniosła też nici, metr krawiecki i nożyczki. Odwiedziła kilka sklepów i targów rzeczy używanych i teraz podłogę jej pokoju zalegały łupy, zdobycze z wyprawy. Zawołała przez okno Janet White, która stała na chodniku (wcześniej, rzecz jasna, zapytała mnie grzecznie o pozwolenie), i oto dwie nimfy wcisnęły się do maleńkiego
pokoiku, gdzie zaczęły trajkotać, spierać się i przystrajać tak i owak przed wysokim lustrem — a rytuał ten powtórzył się, gdy Janet White też ruszyła zdobywać materiał i starą odzież... powtórzył się w pokoju Janet w głębi korytarza. I to spowodowało, że zabroniono jej włóczenia się po ulicy, zażywania przyjemności plemienia, a także ostrzeżono ją przed przyjaźnią z Emily. Bo Janet przeznaczony był inny los. Prawdę mówiąc, 80 nje wiedziałam, jak wysoką pozycję w kręgach administracji zajmują państwo White, ale w owym czasie nie byli oni jedyną na wpół ukrytą rodziną oficjeli, żyjącą cicho, a/v zwykłym mieszkaniu, na pozór tak jak wszyscy, ale z dostępem do żywności, rozmaitych towarów, odzieży, środków transportu dla większości nieosiągalnych. Emily najwyraźniej nie przejmowała się tym, że Janet się jej wyrzekła. Przez następnych kilka tygodni była tak zajęta sobą, jak wówczas, gdy jadła, marzyła i żyła gnuśnie; teraz jednak tryskała energią i była dla siebie surowa, przynajmniej co do jedzenia. A ja obserwowałam. Obserwowałam nieustannie, bo nigdy jeszcze nie widziałam czegoś takiego w takim natężeniu. Chociaż bowiem Emily przy tych nowych zajęciach zanurzyła się w sobie tak samo jak wtedy, gdy leniła się i marzyła, jednak teraz to, za co się uważała, dawało się przynajmniej dostrzec, przedstawiało mi się w postaci jej fantastycznych strojów. Jej pierwszy autoportret... wygrzebała jakąś starą sukienkę, białą, we wzór z gałązek różowych kwiatów. Niektóre części były poplamione i poprzeciera-ne. Wycięła je. Dodawała i usuwała kawałki koronki i tiulu, koraliki, szarfy, tak że powstawał kalejdoskopowy strój, zmieniający się wedle jej potrzeb. Najczęściej była to suknia ślubna. Potem sukienka młodej dziewczyny ■— owa dwuznaczna deklara- 81 cja naiwności, częściej tworzona przez kogoś dojrzalszego niż właścicielka sukni, przez oko, które uważa, że wiotkość pewnych typów dziewczęcych strojów daje wyraz przejściowej postaci tego ciała. Była to też koszula nocna, gdy nakładała ten przezroczysty strój na nagie ciało. Była to suknia wieczorowa, czasami nawet bez świadomego zamiaru, bowiem ta twardość Emily, czujność jej wzroku odbierała niewinność wszystkiemu, co nosiła, tak iż mogła mieć kwiaty w dłoni i we włosach, niczym jakaś nowa Primavera, a mimo to otaczała ją aura kobiety, która określiła sobie dokładnie, ile jej ciała ukaże strój na wieczorne party. Ta suknia była dla mnie dużym przeżyciem. Przeraziła mnie. To znowu kwestia mojej bezradności wobec Emily. Uważałam, że gotowa jest wyjść w tym stroju na dwór. Teraz sądzę, że się myliłam: starsi mają skłonność do niedostrzegania — zapomnieli już! — tej skrytej w młodym stworzeniu osoby, najsilniejszej spośród postaci zamieszkujących dorastające ciało, tego ja, które poucza, wybiera przeżycia — i chroni. A poza tym widok tego dzieła wówczas, w okresie takiego zdziczenia i anarchii, widok tego archetypu dziewczęcej sukni — a raczej tego zbioru archetypów — świadomość, że to dziecko, to dziewczątko wyszperało materiały swoich marzeń w stertach śmieci naszej starej cywilizacji, znalazło je, popracowało nad nimi i wbrew wszystkiemu 82 irzeczywistniło swój obraz siebie... tak stary, tak niezniszczalny i tak nieistotny — wszystko to przekraczało moje siły i wycofałam się ze sceny, zdecydowana nic nie mówić, niczego nie okazywać, niczego nie zdradzać. I całe szczęście, że tak postanowiłam. Nosiła ten strój po mieszkaniu, naga dziewczyna ledwo tylko osłonięta; nosiła go ostentacyjnie, wstydliwie, odważnie, lękliwie; „wypró-bowywała" nie tyle sukienkę, co swój autoportret, a mnie mogło z powodzeniem przy tym nie być, nie zauważała mnie. Cóż, potrzeba prywatności nauczyła nas kryć się we wnętrzu swej samotni, wszyscy umieliśmy być z innymi, nie będąc z nimi zarazem. Nie wiedziałam naprawdę, czy śmiać się, czy płakać; próbowałam po trosze jednego i drugiego, oczywiście, kiedy mnie nie widziała. Była taka zabawna, a zarazem taka dzielna i pomysłowa. To jej proste, uczciwe, jasnobrązowe spojrzenie — oczy dobrego angielskiego towarzysza, twarde, osądzające, czujne! Te jej próby nakładania makijażu na świeżą, małą twarz, tęskniącą gdzieś za zasłonami haremu, ciało zastygające w „uwodzicielskich" pozach. Sukienka opętała ją na parę tygodni. Potem pewnego dnia wzięła nożyczki i niecierpliwym gestem złośliwej satysfakcji odcięła dół: coś się nie sprawdziło, a