TIBOR DERERY
Pan A.G. w X.
Rozdział pierwszy
W ostatnim dniu podróży, nim dojechali do końcowej stacji
pociąg był już niemal zupełnie pusty. Od południa wcale się już
nie zatrzymywał; kiedy A. G. pod wieczór, na kilka godzin prze
celem podróży, jeszcze raz przeszedł wzdłuż wszystkie wagony
w źle oświetlonym, zakurzonym przedziale wypatrzył jednego
chudego starca o wyglądzie wieśniaka i dalej, w ostatnim, naj-
bardziej trzęsącym wagonie, starą kobietę, która dla osłony przed
kurzem okryła sobie twarz dużą niebieską chustką. Parowóz ciągną
już tylko sześć niewielkich wagonów wycofanych z głównych linii
porządnie nadwerężonych: zniszczone ławki, oblepione brudem
żarówki, powybijane szyby w oknach. Ściemniło się wcześniej
niżby na to wskazywała pora roku. Nad okolicą rozciągało sic
pokryte chmurami niebo o zimnym ołowianym blasku, które budziło
smutek i przyspieszało zapadanie zmroku. Do końcowe
stacji dojechali nocą.
Troje podróżnych spędziło noc na ławach poczekalni. O świcie
w odległości kilku kilometrów od stacji, wyrósł górski grzbiet
o wysokości ośmiuset lub tysiąca metrów; po drugiej stronie budynku,
naprzeciwko, pod wciąż jeszcze szarym niebem, rozciągała
się aż po horyzont nieruchoma, milcząca równina. A. G. przechadzał
się wzdłuż toru czekając, aż się zjawi zawiadowca stacji.
Pusty pociąg stał jeszcze przed budynkiem stacyjnym. W sporej
odległości, na piaszczystej drodze wiodącej w kierunku gór A. G.
dostrzegł na zakręcie starego wieśniaka i kobietę, człapiących
gęsiego, każde z białym tłumokiem w ręku; za każdym stawianym
krokiem unosiły się za nimi obłoczki pyłu. Odchodząc żadne z nich
nie pożegnało się z A.G. Było zimno, od równiny wiał jednostajny,
cichy, przenikliwy wiatr.
Było już późno, kiedy zawiadowca stacji przeszedł ze swego
mieszkania do dyżurki ruchu. A. G. zapytał, jak się stąd dostać
do X. Zawiadowca popatrzył na niego, ale nic nie odpowiedział.
A. G. powtórzył pytanie.
— Do X?— zapytał zawiadowca. — To trudna sprawa. Nie
ma w tamtą stronę żadnej komunikacji, może pan tylko pójść
piechotą.
— Jak to daleko stąd?
— Dobrze maszerując dotrze pan w dwa tygodnie — wyjaśnił
kolejarz. — Tylko że po drodze nie dostanie pan nic do jedzenia.
W tych stronach mało jest osiedli, i to leżą daleko od szlaku. A gdzie
pan będzie spędzał noce? Pod gołym niebem?
W ciągu przedpołudnia zawiadowca przyprowadził człowieka,
który się podjął dowieźć A. G. wozem do miejsca, skąd będzie
już tylko trzy dni drogi do X. Dalej nie może dojechać, gdyż musi
wrócić do miejsca pracy. Był to maszynista obsługujący parowóz
pociągu. Wczoraj przyjechał, a w drogę powrotna wyrusza za
dziesięć dni. Obiecał też zdobyć nieco żywności. Był to małomówny,
ponury mężczyzna, który najwidoczniej wbrew chęci,
a tylko dla zabicia nudy podjął się tej jazdy. Wyruszyli późnym
popołudniem dwukółką zaprzężoną w niedużego siwego osła,
którego sierść upstrzona była wyliniałymi do samej skóry plamami.
Pod kozłem leżało pół worka kartofli, a bagaż A. G. — zielony
plecak i neseser z cielęcej skóry — został wsunięty pod siedzenie.
Ruszyli od budynku stacyjnego prosto na rozległą równinę, której
piaszczysty grunt porastała ostra jak brzytwa wysoka szara trawa
stepowa, tworząc rzadko tkany dywan z kapryśnie narysowanymi
nieregularnymi wzorami sterczących nad trawą gęstych burych zarośli.
— Nie ma drogi? — zapytał A. G.
— Nie ma — odpowiedział maszynista. — Zarosły ją chwasty.
— Nikt tędy nie jeździ?
Tamten spojrzał na swego pasażera i mruknął.
— Po co by jechali?
— Bardzo proszę, niech mi pan odpowie — nalegał A. G.
— Jużem odpowiedział, tylko mnie pan nie zrozumiał. Jak nie
ma po co jechać, to ludzie nie jeżdżą.
Nad równiną przesuwała się warstwa zbitych chmur o jednolitym
szarym odcieniu, bez najmniejszego odblasku wskazującego
kierunek. Już podczas długiej jazdy koleją A. G. był jak przytłoczony
zakrzepłym niebem, którego masa, podobna do kwaśnego
mleka, od góry wsysała słoneczne promienie, rzygając pod siebie
brudnym światłem; czy ten obraz stale mu już będzie towarzyszył?
— Jak się pan orientuje, jeżeli nie ma drogi?
— Trzeba jechać prosto przed siebie ku zachodowi, panie —
odparł maszynista. — Nie można zabłądzić. Słońce wstaje góry.
Wbrew swej naturze A. G. był zirytowany.
— A co będzie, jak jutro stracimy górę z oczu?
Od wyruszenia ze stacji A. G. nie dostrzegł nawet ptaka, zien
też nie zdradzała obecności żadnego żywego stworzenia: nigd
owada, jaszczurki czy glisty. Trawa kładła się pod ciężarem k
ale było jasne, że za godzinę lub dwie wyprostuje się i znowu będ
falowała w podmuchu zimnego zachodniego wiatru. Miejsca
drogę zagradzały gęste kolczaste zarośla, które musieli wymiji
gdyż niepodobna było przez nie się przebić. Nieraz dobre i
godziny jechali z wiatrem wiejącym z boku. Pozbawiona wszelki
orientacyjnych punktów trawiasta płaszczyzna dawała jadącj
równie mało wskazówek, co otwarte morze.
— Mam kompas — powiedział maszynista — ale wcale r
jest potrzebny, gdyż wystarczy jechać cały czas pod wiatr.
— A jak wiatr ustanie?
— Nie ustanie.
— Nawet w nocy?
Miast odpowiedzi mężczyzna wzruszył tylko ramionami. Nie
widoczniej był niezadowolony, że on, maszynista, musi teraz p
ganiać osła. A. G. rozumiał jego rozgoryczenie. Wyliniałe stwórz
nie zdawało się być jeszcze starsze od sześciokołowego parowozu
T-110, który dowlókł pociąg do końcowej stacji; osioł szedł prze
ważnie stępa i dopiero natarczywe gwizdanie skłaniało zwierzę
do powolnego kłusa, który niebawem znowu przechodził w zwolniony krok, i
maszynista musiał znów sięgać do gwizdka. Od rana do
późnego wieczoru rozlegało się na bezkresnej wietrznej równin
przenikliwe, irytujące gwizdanie, jedyny głos słyszany przez A. C
poza cichym szelestem trawy i suchym szuraniem poruszanych
wiatrem zarośli. Maszynista nie odzywał się. Koła zapadały się
po osie w piach i czasem któreś skrzypnęło, a jadący musieli zeskakiwać z
kozła, żeby unieruchomiony pojazd wydobyć z lei irgi
wtedy maszynista ciągnął osła, A. G. natomiast pchał dwukółkę
Jeden jedyny raz zaczął padać deszcz, ale ustał. Innym razem zaprzęg przez
kilka minut rzucił na ziemię wyraźny cień, ale po chwili zrobiło się jeszcze
ciemniej.
Czwartego dnia koło południa osioł zatrzymał się, zadarł łeb
i zaczął ryczeć. Miało się wrażenie, że będzie wymiotował, z pod
niesionym ku niebu łbem i załzawionymi ślepiami wyglądał jak
śmiertelnie przerażone dziecko, które pierwszy raz w życiu wymiotuje i nie
wie, co się z nim dzieje. Wydawany przez zwierzę
głos, rozpoczęty niskim charczeniem, przechodził w coraz wyższy
i jaśniejszy ton, kończąc niemal piskiem; za każdym nowym wrzaskiem
głos się wzmagał i brzmiał bardziej rozpaczliwie. Miało się
wrażenie, że przy następnym ryku wnętrzności osła rozedrą się
i wypłyną przez rozdziawiony pysk. Poszarpane na strzępy płuca,
serce i kiszki zwierzęcia wydzierały się głosem. Napięta szyja, falujący
kurczowo brzuch i zadarty, drgający łeb stwarzały obraz
najwyższej zwierzęcej rozpaczy; chrypliwie-piskliwe charczenie
zdawało się prosto z genitaliów trafiać do gardła, wypychać ozór
i napinać przekrwione nozdrza. Sam Bóg ulitowałby się nad zwierzęciem,
gdyby je usłyszał. Maszynista stał nieruchomo z opuszczoną
głową obok osła.
— Dalej już nie pojadę, panie — odezwał się po dłuższej
chwili.
— Jak pan to rozumie? — zapytał A. G.
Maszynista wbił wzrok w ziemię.
— Nie mogę dalej jechać — powtórzył.
— Czy dojechaliśmy do miejsca, tak jak się umówiliśmy?
— Niestety nie, panie — odpowiedział tamten z widocznym
zdenerwowaniem.
— Nie chce pan dalej jechać? — dopytywał się A. G.
Miast odpowiedzi mężczyzna podszedł do dwukółki, wystawił
plecak i neseser na ziemię, po czym podszedł do osła, chwycił uzdę
tuż przy pysku i powoli zawrócił zaprzęg. Zwierzę natychmiast
umilkło. A. G. zsiadł z kozła.
— Gadaj pan! — zawołał zirytowany.
Żyły na skroniach maszynisty nabrzmiały.
— Nie mam o czym mówić, panie. Dalej nie pojedziemy.
— Jak daleko jest stąd do X?
— Osiem dni marszu.
— Nie dotrzymał pan umowy — stwierdził A. G.
Maszynista wsiadł na dwukółkę.
— Może pan ze mną wrócić, jeśli pan chce. A jak nie, to proszę
zapłacić połowę umówionej sumy.
Krajobraz wciąż się nie zmieniał, z monotonną sumiennością
wyrzucał z siebie nieruchome płachty szarości. Wiatr nie ustawał,
nawet nocą potrząsał drobnolistnymi, kolczastymi gałęźmi krzaków;
nie można było zmylić drogi, chyba żeby powietrzne prądy
podstępnie zmieniły kierunek. A. G. nie był jednak w stanie tego
sprawdzić, gdyż o świcie warstwa gęstych chmur rozjaśniła się
jednocześnie z czterech stron, tak że nic nie rzucało cienia. Ogolił
się i ruszył dalej. Po trzech dniach forsownego marszu wyrzucił
ciężką skórzaną walizkę, przerzuciwszy komplet bielizny, kilka
chusteczek i zapasowe skarpetki do plecaka. Przegub prawej ręki
boleśnie mu nabrzmiał. Jadł niewiele, na pozostały szmat drogi
zostało mu kilka małych puszek wołowiny z grochem oraz dwie
i pół tabliczki czekolady.
Wygląd równiny powoli się zmieniał. Najpierw stopa wędrowca
zahaczyła o zardzewiały drut, który się wyczołgał spod zarośli.
Trawa i zarośla zrzedły. Pod butem A. G. zgrzytnął kawał zardzewiałej
blachy, pod krzakiem wypatrzył dziurawy kociołek.
Koło południa szarozielony step wyraźnie zmienił barwę, tu i ówdzie
wyrastały rdzawoczerwone plamy, wciąż w sporej od siebie
odległości, ale stopniowo zagęszczały się. Były to stosy bezładnie
porzuconych zwojów drutu kolczastego i poplątanych, czołgających
się jak węże metalowych taśm i kabli różnej grubości, tak
pordzewiałych, że rdza nawet grunt dokoła zafarbowała, a trawa
marniała w ich niezdrowym sąsiedztwie. A. G. musiał obchodzić
te zwaliska, gdyż przejście przez splątane druty było niemożliwością.
Ta zbieranina żelaznych odpadków, podobna do składnicy złomu,
tak się wkrótce zagęściła, że między stosami żelastwa powstały
tylko przejścia szerokie na kilkaset kroków, a nie chcąc stracić
właściwego kierunku, A. G. musiał już po południu zdecydować
się na pokonywanie przeszkód na przełaj. Chociaż stąpał możliwie
ostrożnie, druty czepiały się to z prawej, to z lewej strony, rozdzierały mu
spodnie albo też wyskakiwały spod stóp i uderzały go w twarz. Tempo marszu
spadło do jednej czwartej.
Nazajutrz droga nieco się poprawiła, wśród drutu kolczastego
i kabli walały się inne żelazne odpadki, które miejscami wyrównywały
drogę i ułatwiały posuwanie się naprzód. Znajdowały się tam
potrzaskane rury wodociągowe, rury bergmanowskie, teowce,
grzejniki centralnego ogrzewania. Ciągnęło się to na przestrzeni
wielu kilometrów w każdą stronę i kilkakrotne usiłowania A. G.,
żeby zboczywszy w lewo lub w prawo znaleźć się znowu na trawiastej
równinie — okazały się bezskuteczne. W jakimś miejscu
stąpając po rurze o znacznej średnicy ześliznął się, noga wpadła
w szparę między rurę i żelazną belkę, tak że mu kostka spuchła.
Szare, porosłe trawą plamy niemal zupełnie zniknęły, jak daleko
tylko sięgał wzrokiem, widział same zardzewiałe żelazne odpadki
pokrywające ziemię. W powietrzu unosiła się jakby rozpylona
rdza niesiona wiatrem, ołowiane dzienne światło zdawało się nieco
bardziej przyćmione, przykry zapach utleniającego się żelastwa
zupełnie wyparł szorstką, suchą woń trawy i zarośli. Do południa
A.G. znowu dotarł do terenu zawalonego drutami, których stosy sięgały mu
kolan i tak utrudniały posuwanie się, że do zapadnięcia
nocy zdołał przejść najwyżej trzy lub cztery mile. Noc spędził
w wielkiej rurze, która go jako tako chroniła od wiatru.
Wciąż jeszcze nie spotkał człowieka. Teren zarzucony starym
żelastwem sięgał ze wszystkich stron po horyzont. Nad wszystkim
panowała martwa cisza, którą zakłócał tylko zdyszany oddech A. G.
i czasem metaliczny zgrzyt uderzających o siebie drutów. Taśmy
i przewody tak gęsto były poplątane, że nie można było przez nie
dostrzec ziemi, tylko wiatr od czasu do czasu porywał garść piachu
spod narzuconych zwojów, ale i ten rozpływał się zaraz niczym
para w gęstym, ściekającym z nieba szarym świetle. Dopiero pod
wieczór droga stała się znów nieco łatwiejsza, kiedy odpadki drutu
przerzedziły się, a wśród nich — najpierw pojedynczo, potem
układając się w stosy sięgające ludzkiego wzrostu — pojawiły się
zużyte naczynia kuchenne, dziurawe garnki, patelnie, wypalone
blachy do ciast, olbrzymie popękane kotły, potem coraz więcej
zużytych i połamanych części maszyn, koła napędowe, osie, kotły
maszyn parowych, dźwignie o różnej grubości i długości, wyciągi
korbowe, koła zębate, walce. Same koła zębate ciągnęły się na
przestrzeni, której przebycie kosztowało A.G. cały dzień; żadnego
innego złomu tutaj nie było. Któregoś dnia, po kilku godzinach
marszu, wydało się A.G., że jego męki wkrótce się skończą. Patrząc
przez lornetkę, dostrzegł w odległości jakich dziesięciu kilometrów
granicę rdzawobrunatnej barwy żelastwa, poza którą
ciągnęła się równa przestrzeń koloru jasnoszarego, miejscami
przechodzącego w lśniącą białość. Miał wrażenie, że jest to ogromna
powierzchnia wody, jakby wielkie jezioro dochodzące do horyzontu.
Mylił się jednak. Były to znów odpadki chromowanych
lub niklowanych nie rdzewiejących części maszyn, urządzeń i narzędzi
o nieznanym przeznaczeniu, które pokrywały niezmierzoną
przestrzeń tak przed wędrowcem, jak też po lewej i prawej stronie.
Po dwóch dniach marszu dotarł do nowego śmietniska starego rdzewiejącego
żelastwa. Tym razem przeważały bezładnie porzucone
płyty różnej grubości i o różnych wymiarach. Posuwanie się było
tu łatwiejsze. Pod grubymi podeszwami butów A.G. płyty wesoło
dźwięczały, zgrzytały i skrzypiały zsuwając się jedna na drugą,
ożywiając niemą ciszę odgłosem żywego rytmu ludzkich kroków.
Dziesiątego czy jedenastego dnia wędrówki A. G. dostrzegł
pierwsze zardzewiałe działo, którego stercząca w górę potężna lufa
nieruchomo wpatrywała się w przyćmione niebo. Przez kilka następnych dni
wędrował wśród porzuconych luf armatnich, przewróconych czołgów i
wagonów kolejowych leżących kołami góry. Według jego oceny znajdowały się
tu dziesiątki tysięcy przeważnie całych i tylko przez czas nadgryzionych
wagon kolejowych oraz nie mniejsza ilość samolotów i samochodów
To cmentarzysko olbrzymim pierścieniem otaczało bezpośrednio
sąsiedztwo miasta X. Osłabiony niedostatecznym pożywieni
A. G. na tym ostatnim odcinku drogi przebywał dziennie najwyżej
cztery lub pięć mil; musiał balansować na lufach armatnich, pi
ciskać się między czołgami, wdrapywać się na spiętrzone wagi
kolejowe i zsuwać się po drugiej stronie, gdyż pojazdy tak
rozległymi zwaliskami tarasowały drogę ku zachodowi, że omijają
ich trwałoby cztery lub pięć razy dłużej. Stopy miał straszliwie
obolałe, dłonie starte do krwi i bał się, że od skaleczeń zardzewiałym
żelastwem może nastąpić zakażenie. Niestety rękawiczki zostawił
w walizce, którą porzucił jeszcze na początku pieszej wędrówki
Tymczasem rozpadał się deszcz i posuwanie się po wilgotnym
żelastwie, po stopniach i buforach wagonów, po walających
na ziemi kołach, rurach i osiach było jeszcze bardziej utrudnił
Człowieka nigdzie jeszcze nie dostrzegł, ani też żadnego śladu
to żywego, czy martwego zwierzęcia. Pierwszy dom, który
baczył pewnego ranka w sporej odległości, o ile mógł się zorientować
poprzez gęste, parne powietrze, stał w zupełnym odosobni
po jego lewej ręce; na oko dzieliła go od tego domu godzina di
miał chyba z osiem pięter, wyglądał jak czynszowa kamienica
A. G. skierował tam kroki. Dom był nie zamieszkany, dach
zawalił, jedna ściana popękała. W powodzi starego żelastwa
stał, jak opuszczona ślepa latarnia morska pośród oceanu,
piętrzył się pod ścianami aż do otworów okiennych pierwszego
piętra. Za tym domem w znacznych od niego odległościach
inne budynki po dwa lub trzy blisko siebie, ale te grupy doi
stały o pół godziny lub godzinę drogi od siebie; te także rozpadły
się w gruzy, a że ziemia dokoła była zarzucona złomem, mi
nie obrastały dzikie pnącza, które zwykle bujnie się pienią na
szczonych wiejskich domostwach. Te domy musieli opuścić
mieszkańcy przed kilkoma dziesiątkami lat, wewnętrzne ściany
też były ze wszystkiego odarte, nigdzie śladu tapety, potrzaskane
rury sterczały lub zwisały z otworów w murach, przez ot
i popękane ściany widać było przegniłe do samego dołu ł
zapadnięte łóżko, to przewrócony kulawy stół, to znów krzesło
cudem wiszące nad dziurą w podłodze albo pusta rama krzywo
uczepiona ściany.
Droga była teraz nieco łatwiejsza: opodal budynków biegł
nasyp kolejowy, na który nie zdołało się wdrapać porzucone z obu
stron stare żelastwo. Co prawda szyny obu torów i nawet pod-
kłady były jakby wyrwane za pomocą maszyn, mimo to łatwiej
było się przedostać przez pogięte zardzewiałe szyny i bezładnie
rzucone dębowe kloce podkładów, niż brodzić w grubej warstwie
różnorakiego złomu, pokrywającego całą powierzchnię równiny.
Miasto musiało już być niedaleko. Rozwalone budynki stały coraz
bliżej siebie, miejscami po obu stronach torów tworzyły równe
szeregi i spoglądały pustymi oknami nad nasypem. Pogoda nie
zmieniła się, deszcz wciąż padał, chwilami tylko ustawał, żeby po
niedługim czasie znów siąpić.
Ogólnie biorąc bezpośrednie sąsiedztwo X tak wyglądało, jak
zewnętrzne dzielnice wielkich miast europejskich, jak owe rzadko
zabudowane dalekie przedmieścia, które podróżnym przybywającym
pociągami pierwsze sygnalizują zbliżanie się do miasta,
chociaż niejednokrotnie pociąg pośpieszny musi jechać jeszcze
godzinę lub dwie, nim znużony podróżny znajdzie się na którymś
z centralnych dworców. Po owych najdalszych dzielnicach następują
znowu rozległe, nie zabudowane tereny, dalej wyrastają
zgrupowania fabryczne i znowu domy mieszkalne tuż przy torze
kolejowym, różne osiedla urzędnicze i robotnicze przebiegają za
gęstym dymem parowozu, w znacznej odległości wynurzają się
tu i tam drapacze chmur czy wieżowce, aż wreszcie ostry stukot
kół na szynach zdradza, że pociąg znowu mija gęstą zabudowę.
Na murach kamienic i w wolnych przestrzeniach widnieją olbrzymie
reklamy, tu i ówdzie można przez okna zajrzeć do mieszkań,
na ślepych torach widać odstawione puste wagony towarowe i osobowe.
Ale to są wciąż przedmieścia, które tylko zapowiadają daleko
jeszcze leżące miasto. X było zbudowane według identycznego
modelu, lecz A.G. kosztowało dalsze trzy dni forsownego marszu,
nim dotarł do zamieszkanych dzielnic. Zewnętrzny pierścień okalający
miasto leżał całkowicie w gruzach. Dawne zabudowania
fabryczne można było co prawda odróżnić od domów mieszkalnych,
podobnie jak dawały się rozpoznać tuż za przewróconymi i rozbitymi
wagonami budynki stacyjne, wieże dyspozytorni i budki
wagonu. Widok był niesłychanie monotonny, a ogólne wrażenie
deprymujące. Idąc A.G. często ziewał. Wśród ruin świszczał
tylko wiatr, żaden inny głos się 'nie rozlegał. Obraz zniszczenia
nie był przerażający, tylko nudny, niczym nie urozmaicony. Człowiek
czuł się jak na cmentarzu: ogarniała go senność i tracił humor.
Irytującej monotonii rozpadu nie łagodziło nawet to, że
domy nie jednocześnie uległy zniszczeniu, lecz proces ten trwał
wiele lat, a może nawet wiele dziesięcioleci; framugi okien bez
szyb i rozbite bramy świadczyły, że mieszkańcy niektórych budynków
opuścili je przed zaledwie pięcioma czy dziesięcioma laty;
w innych natomiast dachy i stropy się zawaliły i zewnętrzne mury
okalały tylko gruzy sięgające pierwszego piętra. Widoczne było,
że zniszczenie nie było wynikiem wojny czy zamierzonego gwałtu,
albo też klęski żywiołowej, lecz tylko ludzkiego zaniedbania. Chociaż
A.G. był człowiekiem zrównoważonym, na tym ostatnim
odcinku drogi ogarnęła go nerwowość.
Po dalszych trzech dniach drogi dotarł wreszcie do miasta.
Ulice się zwęziły, ale między zwalonymi domami, tam gdzie przejście
było wolne od gruzów, tu i ówdzie wyłaniały się płaty brukowanej
lub wykładanej płytami jezdni, miejscami zardzewiałe
szyny kolejki miejskiej wiły się wzdłuż krętych uliczek. Żelazne
słupy ulicznych latarni były przeważnie powywracane, ale niektóre
przymocowane do murów lampy trzymały się. Zwaliska gruzów
tarasowały miejscami wąskie uliczki do wysokości pierwszego
piętra; kilka razy, nie chcąc lub nie mogąc pokonać przeszkody,
gdyż nawet na czworakach ledwie mógł się wdrapać na jej szczyt,
A.G. był zmuszony do okrążania gruzów, co go parę razy doprowadziło
do punktu wyjściowego. Tu i ówdzie, przed stosunkowo
mało zniszczonymi domami, bruk był z jakiegoś powodu zerwany,
a w głębi rowów widać było grube rury kanalizacyjne i splątane
kable. Poruszanie się nie było całkiem bezpieczne, gdyż w pewnym
momencie tuż za plecami A.G. runął mur wznosząc wielopiętrowy
obłok pyłu.
Dochodziło południe, kiedy w głuchej ciszy zakłóconej najwyżej
stuknięciem spadającej cegły lub szelestem zsuwającego
się żwiru A.G. usłyszał pierwszy coś znaczący odgłos. Uszy jego,
podobne do gardła człowieka umierającego z pragnienia, tak łapczywie
chwytały ten pierwszy znak życia, że mimo woli przystanął
i wstrzymał oddech. Z którejś z sąsiednich ulic doszedł go zgrzyt
kół jakiegoś środka lokomocji miejskiej, mógł to być tramwaj albo
kolejka wąskotorowa, która wbiegała na jakiś ostry zakręt. Po niedługiej
chwili usłyszał astmatyczne sapanie małego parowozu,
ale wszystko nagle ustało wchłonięte przez wysokie bloki mieszkalne.
Niewiele później A.G. spostrzegł wśród gruzów pierwszego
człowieka. Był to tęgi mężczyzna w średnim wieku, gładko ogolony,
w okularach, z głową nakrytą sukienną czapką z klapami
na uszy. Wsparty na łokciach wyglądał z okna czwartego piętra
na pół zrujnowanego domu i bacznie się wpatrywał w A.G. Ten
poczuł na karku świdrujące spojrzenie i podniósł wzrok; kiedy
się ich oczy spotkały, mężczyzna życzliwie się uśmiechnął i z radosnym
okrzykiem śpiesznie odszedł od okna. Wszystkie budynki
w pobliżu rozsypywały się w gruzy, sama ulica na tym odcinku
była trudna do przebycia, a widoczne dalej domy, także zniszczone,
choć częściowo nadające się do zamieszkania, wydawały się również
całkiem opuszczone.
A.G. sądząc że mężczyzna odszedł od okna z zamiarem zejścia
na dół, przysiadł na jakiejś żelaznej belce i dłuższy czas czekał.
Brama się jednak nie otworzyła, więc ruszył w dalszą drogę.
Rozdział drugi
A.G. dobrze znał Londyn, ale X wydawało się rozleglejsze.
Szedł cały dzień i połowę nocy, ale wśród pustych i przeważnie
zrujnowanych domów dopiero nazajutrz przed południem dotarł
do zamieszkanej dzielnicy. O ile można się było zorientować z charakteru
ulic, było to także przedmieście z wąskimi ulicami, brudnymi
czynszowymi kamienicami wśród niezliczonych domów rozpadających
się w gruzy i małą ilością sklepów, których większość
była pusta i straszyła opuszczonymi żaluzjami. Tam gdzie na wystawie
leżały jakieś towary, były to tandetne, brzydkie wyroby,
pokryte warstwą szarego kurzu. W wielu miejscach nawierzchnia
ulicy była uszkodzona, gdzie indziej ledwie przeglądała spod stosów
śmieci. Rozpoczęte i z jakiegoś powodu przerwane roboty
kanalizacyjno-wodociągowe zagradzały przejście wykopanymi rowami
i pryzmami kamieni. Jezdnią także szli piesi: robiło to wrażenie
strajku pracowników komunikacji miejskiej. Owego pierwszego
dnia A.G. nie dostrzegł żadnego pojazdu. Nie ukazał się
nigdzie ów tramwaj czy kolejka, której odgłosy wpadły mu w ucho
poprzedniego dnia, odkrył tylko jej szyny w bardzo wąskim zaułku,
z którego ostro skręcały w powrotnym kierunku równoległą uliczką,
i to nie po jezdni, lecz z obu stron po chodnikach, tuż przy murach.
A.G. chętnie by dojechał do śródmieścia, ale choć szedł
bardzo długo, nie napotkał żadnego środka lokomocji miejskiej
ani też taksówki lub dorożki. Nigdzie też nie dostrzegł restauracji,
gdzie mógłby zaspokoić dręczący go głód.
Chociaż było zimno, wszyscy — także kobiety — chodzili
bez płaszczy, w zniszczonych, a często nawet podartych ubraniach
i z gołą głową. Ludzie sunęli wolnym krokiem, bez pośpiechu,
A.G. nie spotkał nikogo, kto by się śpieszył. Wśród przechodniów
rozlegały się głośne, wesołe chichoty, tworzyły się od razu grupy
gapiów otaczające roześmiane towarzystwo, ludzie chwilę stali,
po czym odchodzili uśmiechnięci. Wbrew nędznemu ubraniu
i otaczającemu ich ponuremu widokowi zniszczenia, twarze prze
chodniów były raczej pogodne, nawet wesołe: robili wrażenie beztroskiego
rozbawionego tłumu, który w wolną niedzielę obnosi
swój dobry humor wśród rozpadających się w gruzy domów i czynszowych
bloków, jakby się zebrali na zielonej polanie w miejscu
wycieczkowym, żeby zapomnieć o codziennych kłopotach. Za
gładkimi czołami nie było żadnych ukrytych myśli. A.G. zagadnął
młodego człowieka pytając, gdzie mógłby znaleźć jakiś środek
lokomocji. Zaczepiony jasnym spojrzeniem ogarnął przybyłego,
po czym z ujmującym uśmiechem i błyskiem w oku klepnął się
w udo.
A.G. sądził, że tamten nie zrozumiał pytania.
— Szukam jakiegokolwiek pojazdu, który by mnie zawiózł
do śródmieścia — powtórzył.
Młody człowiek wybuchnął szczerym, dziecinnym śmiechem
i palcem wskazał nogi swego rozmówcy.
— One pana tam doniosą — powiedział.
A.G. mimo woli się uśmiechnął.
— Jestem zmęczony. Czy nie ma w pobliżu postoju taksówek?
— Może jest, to niewykluczone — odpowiedział młody człowiek.
— A gdzie?
Tamten wciąż się uśmiechał.
— Tego nie można wiedzieć z całą pewnością, panie.
A.G. popatrzył na niego.
— W ubiegłym tygodniu widziałem w pobliżu postój taksówek,
ale wątpię, by się tam jeszcze znajdował...
— Przypuszcza pan, że został zlikwidowany? — zapytał A.G.
Młody człowiek wzruszył ramionami.
— Chyba to pana nie dziwi, że nie mogę dać stanowczej odpowiedzi.
Może postój jeszcze jest, a może został zniesiony. Tak
czy owak nie warto go szukać. Stracilibyśmy kilka godzin na sprawdzenie,
czy go zlikwidowano. Zresztą taksówki nie stoją na postojach.
— W porządku — odparł A.G. — A gdzie jest najbliższy przystanek
tramwajowy?
— Tutaj w pobliżu, panie — odpowiedział młody człowiek
z ożywieniem.
A.G. znów na niego popatrzył.
— Proszę, niech mi pan wytłumaczy, jak tam dojść.
— Chętnie bym pana tam zaprowadził — odparł tamten — bo
sam na pewno pan nie trafi. Pytanie tylko, czy dzisiaj tramwaj
tam się zatrzyma. A właściwie mówiąc nie jest to tramwaj, tylko
kolejka z parową lokomotywą.
— Czy się zatrzyma?
— To niepewna sprawa — mówił dalej młody człowiek. — Zresztą
nawet gdyby miała przystanąć, to być może przystanek przeniesiono
w inne miejsce i musielibyśmy go długie godziny szukać.
A.G. był tak wyczerpany, że zaczynał tracić cierpliwość. Wydawało
mu się, że rozmówca sobie z niego kpi.
— A zatem? — rzucił pytanie.
— Chętnie będę panu towarzyszył — odpowiedział tamten. —
Może po drodze natrafimy na przystanek. Radziłbym jednak,
by się pan nie łudził. Może być i tak, że kolejka wcale dzisiaj nie
jeździ i jeśli znajdziemy przystanek, próżno będziemy czekać.
— Dziękuję — powiedział A.G. i odwróciwszy się plecami
do młodego człowieka ruszył przed siebie.
Przy wąskich, zaniedbanych uliczkach dostrzegał teraz więcej
domów w dobrym stanie, były nawet takie, które postawiono
najwyżej przed kilku laty i tylko najwyższe piętra pozostały nie
zamieszkane, gdyż nie położono ciachu i spróchniałe wiązania częściowo
się zapadły. A.G. zauważył też sporo domów, których budowę
przerwano: murarze podciągnęli je do samej góry, ale dachu
nie położono. I tu ludzie mieszkali na niższych kondygnacjach.
W tej centralnej części miasta głód mieszkaniowy musiał bardzo
ludziom dokuczać, gdyż każdy zakamarek był zajęty, a ulicami
przewalał się zwarty tłum. Ale i tu nie można było dostrzec żadnego
pojazdu. Luźne kamienie bruku kiwały się pod stopami
przechodniów, ze szpar wyciskało się błoto i śmierdziało rozkładającymi
się śmieciami. Mimo przenikliwego chłodu i wilgoci
niemal wszyscy mężczyźni chodzili w samych kurtkach lub marynarkach,
a kobiety w zarzuconych na ramiona lekkich chustkach.
Chociaż wyblakłe twarze i skurczone ramiona wskazywały, że
marzną, nie zakłócało to ich beztroski i wesołości. Kiedy zaczął
siąpić powolny, drobny deszcz, nikt nie przyspieszył kroku, a sto-
jące wszędzie wesołe gromadki ocierały sobie wilgotne twarze
spokojnie dalej rozmawiały. Deszcz nie rozrzedzał ołowianej
warstwy chmur, która była jak ciemna szyba zasłaniająca dalekie
źródła światła i rozpraszająca jednolicie szary odblask, aby nim
spryskać wzdrygającą się ziemię. Ta gra kolorów była wynikiem
kompromisu: nie światło i nie ciemność. A.G. przystanął przed
ogromną halą, której budowy nie ukończono: postawiono dwie
boczne ściany, na których wspierał się szklany dach w kształcie
kopuły, całe zaś wnętrze ziało pustką, bez ścian działowych i stropów;
na rusztowaniach, których część zdążyła runąć, nikt nie pracował.
Z potężnej hali, niczym z tunelu, wiało zimno i wilgoć.
Z plecami opartymi o jakiś dom A.G. przez dłuższą chwilę
przyglądał się budowli, potem ruszył wolnym krokiem dalej. Widocznie
dochodził do centrum miasta, gdyż ulice były tu szersze,
bruk w lepszym stanie i bardziej nadający się do chodzenia. Ledwie
mógł się utrzymać na nogach, więc zagadnął jakiegoś przechodnia
pytając, gdzie znajduje się najbliższy hotel.
Hotel? — powtórzył przyjaźnie tamten, lecz z wyraźnym
zdumieniem.
— Jeśli wolno zapytać, po co szuka pan hotelu?
W pierwszej chwili A.G. nie wiedział, co odpowiedzieć.
Jestem tu obcy, nie mam gdzie spać — powiedział wreszcie.
Mężczyzna popatrzył na niego.
— Uczyni mi pan zaszczyt zgadzając się być gościem w moim
skromnym, lecz miłym mieszkaniu.
A.G. milczał.
— Powiedziałem, żeby się pan zechciał do mnie pofatygować —
powtórzył tamten głośniej, jakby w obawie, że A.G. jest przy-
głuchy i nie zrozumiał go. — Mieszkam w pobliżu, zaledwie o godzinę
drogi stąd.
— Ma pan pokój do wynajęcia? — dopytywał się A.G.
Mężczyzna roześmiał się.
— Może pan być spokojny. Jeśli pan nie ma gdzie spać, to
nawet łóżko mogę panu dać.
— Nawet łóżko? — powtórzył A.G. — Dziękuję panu bardzo.
Ale chciałbym pozostać w X dłuższy czas.
— Może pan u mnie mieszkać tak długo, jak tylko pan zechce
— odparł mężczyzna. — Choćby do dnia pańskiej szanownej
śmierci, niezależnie od tego, jak długo każe na siebie czekać.
A.G. jeszcze raz bacznie mu się przyjrzał: była to otwarta,
sympatyczna twarz, malowała się na niej życzliwość i chęć dopomożenia
TIBOR DERERY Pan A.G. w X. Rozdział pierwszy W ostatnim dniu podróży, nim dojechali do końcowej stacji pociąg był już niemal zupełnie pusty. Od południa wcale się już nie zatrzymywał; kiedy A. G. pod wieczór, na kilka godzin prze celem podróży, jeszcze raz przeszedł wzdłuż wszystkie wagony w źle oświetlonym, zakurzonym przedziale wypatrzył jednego chudego starca o wyglądzie wieśniaka i dalej, w ostatnim, naj- bardziej trzęsącym wagonie, starą kobietę, która dla osłony przed kurzem okryła sobie twarz dużą niebieską chustką. Parowóz ciągną już tylko sześć niewielkich wagonów wycofanych z głównych linii porządnie nadwerężonych: zniszczone ławki, oblepione brudem żarówki, powybijane szyby w oknach. Ściemniło się wcześniej niżby na to wskazywała pora roku. Nad okolicą rozciągało sic pokryte chmurami niebo o zimnym ołowianym blasku, które budziło smutek i przyspieszało zapadanie zmroku. Do końcowe stacji dojechali nocą. Troje podróżnych spędziło noc na ławach poczekalni. O świcie w odległości kilku kilometrów od stacji, wyrósł górski grzbiet o wysokości ośmiuset lub tysiąca metrów; po drugiej stronie budynku, naprzeciwko, pod wciąż jeszcze szarym niebem, rozciągała się aż po horyzont nieruchoma, milcząca równina. A. G. przechadzał
się wzdłuż toru czekając, aż się zjawi zawiadowca stacji. Pusty pociąg stał jeszcze przed budynkiem stacyjnym. W sporej odległości, na piaszczystej drodze wiodącej w kierunku gór A. G. dostrzegł na zakręcie starego wieśniaka i kobietę, człapiących gęsiego, każde z białym tłumokiem w ręku; za każdym stawianym krokiem unosiły się za nimi obłoczki pyłu. Odchodząc żadne z nich nie pożegnało się z A.G. Było zimno, od równiny wiał jednostajny, cichy, przenikliwy wiatr. Było już późno, kiedy zawiadowca stacji przeszedł ze swego mieszkania do dyżurki ruchu. A. G. zapytał, jak się stąd dostać do X. Zawiadowca popatrzył na niego, ale nic nie odpowiedział. A. G. powtórzył pytanie.
— Do X?— zapytał zawiadowca. — To trudna sprawa. Nie ma w tamtą stronę żadnej komunikacji, może pan tylko pójść piechotą. — Jak to daleko stąd? — Dobrze maszerując dotrze pan w dwa tygodnie — wyjaśnił kolejarz. — Tylko że po drodze nie dostanie pan nic do jedzenia. W tych stronach mało jest osiedli, i to leżą daleko od szlaku. A gdzie pan będzie spędzał noce? Pod gołym niebem? W ciągu przedpołudnia zawiadowca przyprowadził człowieka, który się podjął dowieźć A. G. wozem do miejsca, skąd będzie już tylko trzy dni drogi do X. Dalej nie może dojechać, gdyż musi wrócić do miejsca pracy. Był to maszynista obsługujący parowóz pociągu. Wczoraj przyjechał, a w drogę powrotna wyrusza za dziesięć dni. Obiecał też zdobyć nieco żywności. Był to małomówny, ponury mężczyzna, który najwidoczniej wbrew chęci, a tylko dla zabicia nudy podjął się tej jazdy. Wyruszyli późnym popołudniem dwukółką zaprzężoną w niedużego siwego osła, którego sierść upstrzona była wyliniałymi do samej skóry plamami. Pod kozłem leżało pół worka kartofli, a bagaż A. G. — zielony plecak i neseser z cielęcej skóry — został wsunięty pod siedzenie. Ruszyli od budynku stacyjnego prosto na rozległą równinę, której piaszczysty grunt porastała ostra jak brzytwa wysoka szara trawa stepowa, tworząc rzadko tkany dywan z kapryśnie narysowanymi nieregularnymi wzorami sterczących nad trawą gęstych burych zarośli. — Nie ma drogi? — zapytał A. G. — Nie ma — odpowiedział maszynista. — Zarosły ją chwasty. — Nikt tędy nie jeździ? Tamten spojrzał na swego pasażera i mruknął. — Po co by jechali? — Bardzo proszę, niech mi pan odpowie — nalegał A. G. — Jużem odpowiedział, tylko mnie pan nie zrozumiał. Jak nie ma po co jechać, to ludzie nie jeżdżą. Nad równiną przesuwała się warstwa zbitych chmur o jednolitym szarym odcieniu, bez najmniejszego odblasku wskazującego kierunek. Już podczas długiej jazdy koleją A. G. był jak przytłoczony zakrzepłym niebem, którego masa, podobna do kwaśnego
mleka, od góry wsysała słoneczne promienie, rzygając pod siebie brudnym światłem; czy ten obraz stale mu już będzie towarzyszył? — Jak się pan orientuje, jeżeli nie ma drogi? — Trzeba jechać prosto przed siebie ku zachodowi, panie —
odparł maszynista. — Nie można zabłądzić. Słońce wstaje góry. Wbrew swej naturze A. G. był zirytowany. — A co będzie, jak jutro stracimy górę z oczu? Od wyruszenia ze stacji A. G. nie dostrzegł nawet ptaka, zien też nie zdradzała obecności żadnego żywego stworzenia: nigd owada, jaszczurki czy glisty. Trawa kładła się pod ciężarem k ale było jasne, że za godzinę lub dwie wyprostuje się i znowu będ falowała w podmuchu zimnego zachodniego wiatru. Miejsca drogę zagradzały gęste kolczaste zarośla, które musieli wymiji gdyż niepodobna było przez nie się przebić. Nieraz dobre i godziny jechali z wiatrem wiejącym z boku. Pozbawiona wszelki orientacyjnych punktów trawiasta płaszczyzna dawała jadącj równie mało wskazówek, co otwarte morze. — Mam kompas — powiedział maszynista — ale wcale r jest potrzebny, gdyż wystarczy jechać cały czas pod wiatr. — A jak wiatr ustanie? — Nie ustanie. — Nawet w nocy? Miast odpowiedzi mężczyzna wzruszył tylko ramionami. Nie widoczniej był niezadowolony, że on, maszynista, musi teraz p ganiać osła. A. G. rozumiał jego rozgoryczenie. Wyliniałe stwórz nie zdawało się być jeszcze starsze od sześciokołowego parowozu T-110, który dowlókł pociąg do końcowej stacji; osioł szedł prze ważnie stępa i dopiero natarczywe gwizdanie skłaniało zwierzę do powolnego kłusa, który niebawem znowu przechodził w zwolniony krok, i maszynista musiał znów sięgać do gwizdka. Od rana do późnego wieczoru rozlegało się na bezkresnej wietrznej równin przenikliwe, irytujące gwizdanie, jedyny głos słyszany przez A. C poza cichym szelestem trawy i suchym szuraniem poruszanych wiatrem zarośli. Maszynista nie odzywał się. Koła zapadały się po osie w piach i czasem któreś skrzypnęło, a jadący musieli zeskakiwać z kozła, żeby unieruchomiony pojazd wydobyć z lei irgi wtedy maszynista ciągnął osła, A. G. natomiast pchał dwukółkę Jeden jedyny raz zaczął padać deszcz, ale ustał. Innym razem zaprzęg przez kilka minut rzucił na ziemię wyraźny cień, ale po chwili zrobiło się jeszcze ciemniej.
Czwartego dnia koło południa osioł zatrzymał się, zadarł łeb i zaczął ryczeć. Miało się wrażenie, że będzie wymiotował, z pod niesionym ku niebu łbem i załzawionymi ślepiami wyglądał jak śmiertelnie przerażone dziecko, które pierwszy raz w życiu wymiotuje i nie wie, co się z nim dzieje. Wydawany przez zwierzę głos, rozpoczęty niskim charczeniem, przechodził w coraz wyższy i jaśniejszy ton, kończąc niemal piskiem; za każdym nowym wrzaskiem głos się wzmagał i brzmiał bardziej rozpaczliwie. Miało się wrażenie, że przy następnym ryku wnętrzności osła rozedrą się i wypłyną przez rozdziawiony pysk. Poszarpane na strzępy płuca, serce i kiszki zwierzęcia wydzierały się głosem. Napięta szyja, falujący kurczowo brzuch i zadarty, drgający łeb stwarzały obraz najwyższej zwierzęcej rozpaczy; chrypliwie-piskliwe charczenie zdawało się prosto z genitaliów trafiać do gardła, wypychać ozór i napinać przekrwione nozdrza. Sam Bóg ulitowałby się nad zwierzęciem, gdyby je usłyszał. Maszynista stał nieruchomo z opuszczoną głową obok osła. — Dalej już nie pojadę, panie — odezwał się po dłuższej chwili. — Jak pan to rozumie? — zapytał A. G. Maszynista wbił wzrok w ziemię. — Nie mogę dalej jechać — powtórzył. — Czy dojechaliśmy do miejsca, tak jak się umówiliśmy? — Niestety nie, panie — odpowiedział tamten z widocznym zdenerwowaniem. — Nie chce pan dalej jechać? — dopytywał się A. G. Miast odpowiedzi mężczyzna podszedł do dwukółki, wystawił plecak i neseser na ziemię, po czym podszedł do osła, chwycił uzdę tuż przy pysku i powoli zawrócił zaprzęg. Zwierzę natychmiast umilkło. A. G. zsiadł z kozła. — Gadaj pan! — zawołał zirytowany. Żyły na skroniach maszynisty nabrzmiały. — Nie mam o czym mówić, panie. Dalej nie pojedziemy. — Jak daleko jest stąd do X? — Osiem dni marszu. — Nie dotrzymał pan umowy — stwierdził A. G.
Maszynista wsiadł na dwukółkę. — Może pan ze mną wrócić, jeśli pan chce. A jak nie, to proszę zapłacić połowę umówionej sumy. Krajobraz wciąż się nie zmieniał, z monotonną sumiennością wyrzucał z siebie nieruchome płachty szarości. Wiatr nie ustawał, nawet nocą potrząsał drobnolistnymi, kolczastymi gałęźmi krzaków; nie można było zmylić drogi, chyba żeby powietrzne prądy podstępnie zmieniły kierunek. A. G. nie był jednak w stanie tego sprawdzić, gdyż o świcie warstwa gęstych chmur rozjaśniła się
jednocześnie z czterech stron, tak że nic nie rzucało cienia. Ogolił się i ruszył dalej. Po trzech dniach forsownego marszu wyrzucił ciężką skórzaną walizkę, przerzuciwszy komplet bielizny, kilka chusteczek i zapasowe skarpetki do plecaka. Przegub prawej ręki boleśnie mu nabrzmiał. Jadł niewiele, na pozostały szmat drogi zostało mu kilka małych puszek wołowiny z grochem oraz dwie i pół tabliczki czekolady. Wygląd równiny powoli się zmieniał. Najpierw stopa wędrowca zahaczyła o zardzewiały drut, który się wyczołgał spod zarośli. Trawa i zarośla zrzedły. Pod butem A. G. zgrzytnął kawał zardzewiałej blachy, pod krzakiem wypatrzył dziurawy kociołek. Koło południa szarozielony step wyraźnie zmienił barwę, tu i ówdzie wyrastały rdzawoczerwone plamy, wciąż w sporej od siebie odległości, ale stopniowo zagęszczały się. Były to stosy bezładnie porzuconych zwojów drutu kolczastego i poplątanych, czołgających się jak węże metalowych taśm i kabli różnej grubości, tak pordzewiałych, że rdza nawet grunt dokoła zafarbowała, a trawa marniała w ich niezdrowym sąsiedztwie. A. G. musiał obchodzić te zwaliska, gdyż przejście przez splątane druty było niemożliwością. Ta zbieranina żelaznych odpadków, podobna do składnicy złomu, tak się wkrótce zagęściła, że między stosami żelastwa powstały tylko przejścia szerokie na kilkaset kroków, a nie chcąc stracić właściwego kierunku, A. G. musiał już po południu zdecydować się na pokonywanie przeszkód na przełaj. Chociaż stąpał możliwie ostrożnie, druty czepiały się to z prawej, to z lewej strony, rozdzierały mu spodnie albo też wyskakiwały spod stóp i uderzały go w twarz. Tempo marszu spadło do jednej czwartej. Nazajutrz droga nieco się poprawiła, wśród drutu kolczastego i kabli walały się inne żelazne odpadki, które miejscami wyrównywały drogę i ułatwiały posuwanie się naprzód. Znajdowały się tam potrzaskane rury wodociągowe, rury bergmanowskie, teowce, grzejniki centralnego ogrzewania. Ciągnęło się to na przestrzeni wielu kilometrów w każdą stronę i kilkakrotne usiłowania A. G., żeby zboczywszy w lewo lub w prawo znaleźć się znowu na trawiastej równinie — okazały się bezskuteczne. W jakimś miejscu stąpając po rurze o znacznej średnicy ześliznął się, noga wpadła
w szparę między rurę i żelazną belkę, tak że mu kostka spuchła. Szare, porosłe trawą plamy niemal zupełnie zniknęły, jak daleko tylko sięgał wzrokiem, widział same zardzewiałe żelazne odpadki pokrywające ziemię. W powietrzu unosiła się jakby rozpylona rdza niesiona wiatrem, ołowiane dzienne światło zdawało się nieco
bardziej przyćmione, przykry zapach utleniającego się żelastwa zupełnie wyparł szorstką, suchą woń trawy i zarośli. Do południa A.G. znowu dotarł do terenu zawalonego drutami, których stosy sięgały mu kolan i tak utrudniały posuwanie się, że do zapadnięcia nocy zdołał przejść najwyżej trzy lub cztery mile. Noc spędził w wielkiej rurze, która go jako tako chroniła od wiatru. Wciąż jeszcze nie spotkał człowieka. Teren zarzucony starym żelastwem sięgał ze wszystkich stron po horyzont. Nad wszystkim panowała martwa cisza, którą zakłócał tylko zdyszany oddech A. G. i czasem metaliczny zgrzyt uderzających o siebie drutów. Taśmy i przewody tak gęsto były poplątane, że nie można było przez nie dostrzec ziemi, tylko wiatr od czasu do czasu porywał garść piachu spod narzuconych zwojów, ale i ten rozpływał się zaraz niczym para w gęstym, ściekającym z nieba szarym świetle. Dopiero pod wieczór droga stała się znów nieco łatwiejsza, kiedy odpadki drutu przerzedziły się, a wśród nich — najpierw pojedynczo, potem układając się w stosy sięgające ludzkiego wzrostu — pojawiły się zużyte naczynia kuchenne, dziurawe garnki, patelnie, wypalone blachy do ciast, olbrzymie popękane kotły, potem coraz więcej zużytych i połamanych części maszyn, koła napędowe, osie, kotły maszyn parowych, dźwignie o różnej grubości i długości, wyciągi korbowe, koła zębate, walce. Same koła zębate ciągnęły się na przestrzeni, której przebycie kosztowało A.G. cały dzień; żadnego innego złomu tutaj nie było. Któregoś dnia, po kilku godzinach marszu, wydało się A.G., że jego męki wkrótce się skończą. Patrząc przez lornetkę, dostrzegł w odległości jakich dziesięciu kilometrów granicę rdzawobrunatnej barwy żelastwa, poza którą ciągnęła się równa przestrzeń koloru jasnoszarego, miejscami przechodzącego w lśniącą białość. Miał wrażenie, że jest to ogromna powierzchnia wody, jakby wielkie jezioro dochodzące do horyzontu. Mylił się jednak. Były to znów odpadki chromowanych lub niklowanych nie rdzewiejących części maszyn, urządzeń i narzędzi o nieznanym przeznaczeniu, które pokrywały niezmierzoną przestrzeń tak przed wędrowcem, jak też po lewej i prawej stronie. Po dwóch dniach marszu dotarł do nowego śmietniska starego rdzewiejącego żelastwa. Tym razem przeważały bezładnie porzucone płyty różnej grubości i o różnych wymiarach. Posuwanie się było
tu łatwiejsze. Pod grubymi podeszwami butów A.G. płyty wesoło dźwięczały, zgrzytały i skrzypiały zsuwając się jedna na drugą, ożywiając niemą ciszę odgłosem żywego rytmu ludzkich kroków. Dziesiątego czy jedenastego dnia wędrówki A. G. dostrzegł
pierwsze zardzewiałe działo, którego stercząca w górę potężna lufa nieruchomo wpatrywała się w przyćmione niebo. Przez kilka następnych dni wędrował wśród porzuconych luf armatnich, przewróconych czołgów i wagonów kolejowych leżących kołami góry. Według jego oceny znajdowały się tu dziesiątki tysięcy przeważnie całych i tylko przez czas nadgryzionych wagon kolejowych oraz nie mniejsza ilość samolotów i samochodów To cmentarzysko olbrzymim pierścieniem otaczało bezpośrednio sąsiedztwo miasta X. Osłabiony niedostatecznym pożywieni A. G. na tym ostatnim odcinku drogi przebywał dziennie najwyżej cztery lub pięć mil; musiał balansować na lufach armatnich, pi ciskać się między czołgami, wdrapywać się na spiętrzone wagi kolejowe i zsuwać się po drugiej stronie, gdyż pojazdy tak rozległymi zwaliskami tarasowały drogę ku zachodowi, że omijają ich trwałoby cztery lub pięć razy dłużej. Stopy miał straszliwie obolałe, dłonie starte do krwi i bał się, że od skaleczeń zardzewiałym żelastwem może nastąpić zakażenie. Niestety rękawiczki zostawił w walizce, którą porzucił jeszcze na początku pieszej wędrówki Tymczasem rozpadał się deszcz i posuwanie się po wilgotnym żelastwie, po stopniach i buforach wagonów, po walających na ziemi kołach, rurach i osiach było jeszcze bardziej utrudnił Człowieka nigdzie jeszcze nie dostrzegł, ani też żadnego śladu to żywego, czy martwego zwierzęcia. Pierwszy dom, który baczył pewnego ranka w sporej odległości, o ile mógł się zorientować poprzez gęste, parne powietrze, stał w zupełnym odosobni po jego lewej ręce; na oko dzieliła go od tego domu godzina di miał chyba z osiem pięter, wyglądał jak czynszowa kamienica A. G. skierował tam kroki. Dom był nie zamieszkany, dach zawalił, jedna ściana popękała. W powodzi starego żelastwa stał, jak opuszczona ślepa latarnia morska pośród oceanu, piętrzył się pod ścianami aż do otworów okiennych pierwszego piętra. Za tym domem w znacznych od niego odległościach inne budynki po dwa lub trzy blisko siebie, ale te grupy doi stały o pół godziny lub godzinę drogi od siebie; te także rozpadły się w gruzy, a że ziemia dokoła była zarzucona złomem, mi nie obrastały dzikie pnącza, które zwykle bujnie się pienią na szczonych wiejskich domostwach. Te domy musieli opuścić
mieszkańcy przed kilkoma dziesiątkami lat, wewnętrzne ściany też były ze wszystkiego odarte, nigdzie śladu tapety, potrzaskane rury sterczały lub zwisały z otworów w murach, przez ot i popękane ściany widać było przegniłe do samego dołu ł
zapadnięte łóżko, to przewrócony kulawy stół, to znów krzesło cudem wiszące nad dziurą w podłodze albo pusta rama krzywo uczepiona ściany. Droga była teraz nieco łatwiejsza: opodal budynków biegł nasyp kolejowy, na który nie zdołało się wdrapać porzucone z obu stron stare żelastwo. Co prawda szyny obu torów i nawet pod- kłady były jakby wyrwane za pomocą maszyn, mimo to łatwiej było się przedostać przez pogięte zardzewiałe szyny i bezładnie rzucone dębowe kloce podkładów, niż brodzić w grubej warstwie różnorakiego złomu, pokrywającego całą powierzchnię równiny. Miasto musiało już być niedaleko. Rozwalone budynki stały coraz bliżej siebie, miejscami po obu stronach torów tworzyły równe szeregi i spoglądały pustymi oknami nad nasypem. Pogoda nie zmieniła się, deszcz wciąż padał, chwilami tylko ustawał, żeby po niedługim czasie znów siąpić. Ogólnie biorąc bezpośrednie sąsiedztwo X tak wyglądało, jak zewnętrzne dzielnice wielkich miast europejskich, jak owe rzadko zabudowane dalekie przedmieścia, które podróżnym przybywającym pociągami pierwsze sygnalizują zbliżanie się do miasta, chociaż niejednokrotnie pociąg pośpieszny musi jechać jeszcze godzinę lub dwie, nim znużony podróżny znajdzie się na którymś z centralnych dworców. Po owych najdalszych dzielnicach następują znowu rozległe, nie zabudowane tereny, dalej wyrastają zgrupowania fabryczne i znowu domy mieszkalne tuż przy torze kolejowym, różne osiedla urzędnicze i robotnicze przebiegają za gęstym dymem parowozu, w znacznej odległości wynurzają się tu i tam drapacze chmur czy wieżowce, aż wreszcie ostry stukot kół na szynach zdradza, że pociąg znowu mija gęstą zabudowę. Na murach kamienic i w wolnych przestrzeniach widnieją olbrzymie reklamy, tu i ówdzie można przez okna zajrzeć do mieszkań, na ślepych torach widać odstawione puste wagony towarowe i osobowe. Ale to są wciąż przedmieścia, które tylko zapowiadają daleko jeszcze leżące miasto. X było zbudowane według identycznego modelu, lecz A.G. kosztowało dalsze trzy dni forsownego marszu, nim dotarł do zamieszkanych dzielnic. Zewnętrzny pierścień okalający miasto leżał całkowicie w gruzach. Dawne zabudowania fabryczne można było co prawda odróżnić od domów mieszkalnych,
podobnie jak dawały się rozpoznać tuż za przewróconymi i rozbitymi wagonami budynki stacyjne, wieże dyspozytorni i budki
wagonu. Widok był niesłychanie monotonny, a ogólne wrażenie deprymujące. Idąc A.G. często ziewał. Wśród ruin świszczał tylko wiatr, żaden inny głos się 'nie rozlegał. Obraz zniszczenia nie był przerażający, tylko nudny, niczym nie urozmaicony. Człowiek czuł się jak na cmentarzu: ogarniała go senność i tracił humor. Irytującej monotonii rozpadu nie łagodziło nawet to, że domy nie jednocześnie uległy zniszczeniu, lecz proces ten trwał wiele lat, a może nawet wiele dziesięcioleci; framugi okien bez szyb i rozbite bramy świadczyły, że mieszkańcy niektórych budynków opuścili je przed zaledwie pięcioma czy dziesięcioma laty; w innych natomiast dachy i stropy się zawaliły i zewnętrzne mury okalały tylko gruzy sięgające pierwszego piętra. Widoczne było, że zniszczenie nie było wynikiem wojny czy zamierzonego gwałtu, albo też klęski żywiołowej, lecz tylko ludzkiego zaniedbania. Chociaż A.G. był człowiekiem zrównoważonym, na tym ostatnim odcinku drogi ogarnęła go nerwowość. Po dalszych trzech dniach drogi dotarł wreszcie do miasta. Ulice się zwęziły, ale między zwalonymi domami, tam gdzie przejście było wolne od gruzów, tu i ówdzie wyłaniały się płaty brukowanej lub wykładanej płytami jezdni, miejscami zardzewiałe szyny kolejki miejskiej wiły się wzdłuż krętych uliczek. Żelazne słupy ulicznych latarni były przeważnie powywracane, ale niektóre przymocowane do murów lampy trzymały się. Zwaliska gruzów tarasowały miejscami wąskie uliczki do wysokości pierwszego piętra; kilka razy, nie chcąc lub nie mogąc pokonać przeszkody, gdyż nawet na czworakach ledwie mógł się wdrapać na jej szczyt, A.G. był zmuszony do okrążania gruzów, co go parę razy doprowadziło do punktu wyjściowego. Tu i ówdzie, przed stosunkowo mało zniszczonymi domami, bruk był z jakiegoś powodu zerwany, a w głębi rowów widać było grube rury kanalizacyjne i splątane kable. Poruszanie się nie było całkiem bezpieczne, gdyż w pewnym momencie tuż za plecami A.G. runął mur wznosząc wielopiętrowy obłok pyłu. Dochodziło południe, kiedy w głuchej ciszy zakłóconej najwyżej stuknięciem spadającej cegły lub szelestem zsuwającego się żwiru A.G. usłyszał pierwszy coś znaczący odgłos. Uszy jego,
podobne do gardła człowieka umierającego z pragnienia, tak łapczywie chwytały ten pierwszy znak życia, że mimo woli przystanął i wstrzymał oddech. Z którejś z sąsiednich ulic doszedł go zgrzyt kół jakiegoś środka lokomocji miejskiej, mógł to być tramwaj albo
kolejka wąskotorowa, która wbiegała na jakiś ostry zakręt. Po niedługiej chwili usłyszał astmatyczne sapanie małego parowozu, ale wszystko nagle ustało wchłonięte przez wysokie bloki mieszkalne. Niewiele później A.G. spostrzegł wśród gruzów pierwszego człowieka. Był to tęgi mężczyzna w średnim wieku, gładko ogolony, w okularach, z głową nakrytą sukienną czapką z klapami na uszy. Wsparty na łokciach wyglądał z okna czwartego piętra na pół zrujnowanego domu i bacznie się wpatrywał w A.G. Ten poczuł na karku świdrujące spojrzenie i podniósł wzrok; kiedy się ich oczy spotkały, mężczyzna życzliwie się uśmiechnął i z radosnym okrzykiem śpiesznie odszedł od okna. Wszystkie budynki w pobliżu rozsypywały się w gruzy, sama ulica na tym odcinku była trudna do przebycia, a widoczne dalej domy, także zniszczone, choć częściowo nadające się do zamieszkania, wydawały się również całkiem opuszczone. A.G. sądząc że mężczyzna odszedł od okna z zamiarem zejścia na dół, przysiadł na jakiejś żelaznej belce i dłuższy czas czekał. Brama się jednak nie otworzyła, więc ruszył w dalszą drogę.
Rozdział drugi A.G. dobrze znał Londyn, ale X wydawało się rozleglejsze. Szedł cały dzień i połowę nocy, ale wśród pustych i przeważnie zrujnowanych domów dopiero nazajutrz przed południem dotarł do zamieszkanej dzielnicy. O ile można się było zorientować z charakteru ulic, było to także przedmieście z wąskimi ulicami, brudnymi czynszowymi kamienicami wśród niezliczonych domów rozpadających się w gruzy i małą ilością sklepów, których większość była pusta i straszyła opuszczonymi żaluzjami. Tam gdzie na wystawie leżały jakieś towary, były to tandetne, brzydkie wyroby, pokryte warstwą szarego kurzu. W wielu miejscach nawierzchnia ulicy była uszkodzona, gdzie indziej ledwie przeglądała spod stosów śmieci. Rozpoczęte i z jakiegoś powodu przerwane roboty kanalizacyjno-wodociągowe zagradzały przejście wykopanymi rowami i pryzmami kamieni. Jezdnią także szli piesi: robiło to wrażenie strajku pracowników komunikacji miejskiej. Owego pierwszego dnia A.G. nie dostrzegł żadnego pojazdu. Nie ukazał się nigdzie ów tramwaj czy kolejka, której odgłosy wpadły mu w ucho poprzedniego dnia, odkrył tylko jej szyny w bardzo wąskim zaułku, z którego ostro skręcały w powrotnym kierunku równoległą uliczką, i to nie po jezdni, lecz z obu stron po chodnikach, tuż przy murach. A.G. chętnie by dojechał do śródmieścia, ale choć szedł bardzo długo, nie napotkał żadnego środka lokomocji miejskiej ani też taksówki lub dorożki. Nigdzie też nie dostrzegł restauracji, gdzie mógłby zaspokoić dręczący go głód. Chociaż było zimno, wszyscy — także kobiety — chodzili bez płaszczy, w zniszczonych, a często nawet podartych ubraniach i z gołą głową. Ludzie sunęli wolnym krokiem, bez pośpiechu, A.G. nie spotkał nikogo, kto by się śpieszył. Wśród przechodniów rozlegały się głośne, wesołe chichoty, tworzyły się od razu grupy gapiów otaczające roześmiane towarzystwo, ludzie chwilę stali, po czym odchodzili uśmiechnięci. Wbrew nędznemu ubraniu i otaczającemu ich ponuremu widokowi zniszczenia, twarze prze
chodniów były raczej pogodne, nawet wesołe: robili wrażenie beztroskiego rozbawionego tłumu, który w wolną niedzielę obnosi swój dobry humor wśród rozpadających się w gruzy domów i czynszowych bloków, jakby się zebrali na zielonej polanie w miejscu wycieczkowym, żeby zapomnieć o codziennych kłopotach. Za gładkimi czołami nie było żadnych ukrytych myśli. A.G. zagadnął młodego człowieka pytając, gdzie mógłby znaleźć jakiś środek lokomocji. Zaczepiony jasnym spojrzeniem ogarnął przybyłego, po czym z ujmującym uśmiechem i błyskiem w oku klepnął się w udo. A.G. sądził, że tamten nie zrozumiał pytania. — Szukam jakiegokolwiek pojazdu, który by mnie zawiózł do śródmieścia — powtórzył. Młody człowiek wybuchnął szczerym, dziecinnym śmiechem i palcem wskazał nogi swego rozmówcy. — One pana tam doniosą — powiedział. A.G. mimo woli się uśmiechnął. — Jestem zmęczony. Czy nie ma w pobliżu postoju taksówek? — Może jest, to niewykluczone — odpowiedział młody człowiek. — A gdzie? Tamten wciąż się uśmiechał. — Tego nie można wiedzieć z całą pewnością, panie. A.G. popatrzył na niego. — W ubiegłym tygodniu widziałem w pobliżu postój taksówek, ale wątpię, by się tam jeszcze znajdował... — Przypuszcza pan, że został zlikwidowany? — zapytał A.G. Młody człowiek wzruszył ramionami. — Chyba to pana nie dziwi, że nie mogę dać stanowczej odpowiedzi. Może postój jeszcze jest, a może został zniesiony. Tak czy owak nie warto go szukać. Stracilibyśmy kilka godzin na sprawdzenie, czy go zlikwidowano. Zresztą taksówki nie stoją na postojach. — W porządku — odparł A.G. — A gdzie jest najbliższy przystanek tramwajowy? — Tutaj w pobliżu, panie — odpowiedział młody człowiek z ożywieniem. A.G. znów na niego popatrzył.
— Proszę, niech mi pan wytłumaczy, jak tam dojść. — Chętnie bym pana tam zaprowadził — odparł tamten — bo sam na pewno pan nie trafi. Pytanie tylko, czy dzisiaj tramwaj
tam się zatrzyma. A właściwie mówiąc nie jest to tramwaj, tylko kolejka z parową lokomotywą. — Czy się zatrzyma? — To niepewna sprawa — mówił dalej młody człowiek. — Zresztą nawet gdyby miała przystanąć, to być może przystanek przeniesiono w inne miejsce i musielibyśmy go długie godziny szukać. A.G. był tak wyczerpany, że zaczynał tracić cierpliwość. Wydawało mu się, że rozmówca sobie z niego kpi. — A zatem? — rzucił pytanie. — Chętnie będę panu towarzyszył — odpowiedział tamten. — Może po drodze natrafimy na przystanek. Radziłbym jednak, by się pan nie łudził. Może być i tak, że kolejka wcale dzisiaj nie jeździ i jeśli znajdziemy przystanek, próżno będziemy czekać. — Dziękuję — powiedział A.G. i odwróciwszy się plecami do młodego człowieka ruszył przed siebie. Przy wąskich, zaniedbanych uliczkach dostrzegał teraz więcej domów w dobrym stanie, były nawet takie, które postawiono najwyżej przed kilku laty i tylko najwyższe piętra pozostały nie zamieszkane, gdyż nie położono ciachu i spróchniałe wiązania częściowo się zapadły. A.G. zauważył też sporo domów, których budowę przerwano: murarze podciągnęli je do samej góry, ale dachu nie położono. I tu ludzie mieszkali na niższych kondygnacjach. W tej centralnej części miasta głód mieszkaniowy musiał bardzo ludziom dokuczać, gdyż każdy zakamarek był zajęty, a ulicami przewalał się zwarty tłum. Ale i tu nie można było dostrzec żadnego pojazdu. Luźne kamienie bruku kiwały się pod stopami przechodniów, ze szpar wyciskało się błoto i śmierdziało rozkładającymi się śmieciami. Mimo przenikliwego chłodu i wilgoci niemal wszyscy mężczyźni chodzili w samych kurtkach lub marynarkach, a kobiety w zarzuconych na ramiona lekkich chustkach. Chociaż wyblakłe twarze i skurczone ramiona wskazywały, że marzną, nie zakłócało to ich beztroski i wesołości. Kiedy zaczął siąpić powolny, drobny deszcz, nikt nie przyspieszył kroku, a sto- jące wszędzie wesołe gromadki ocierały sobie wilgotne twarze spokojnie dalej rozmawiały. Deszcz nie rozrzedzał ołowianej
warstwy chmur, która była jak ciemna szyba zasłaniająca dalekie źródła światła i rozpraszająca jednolicie szary odblask, aby nim spryskać wzdrygającą się ziemię. Ta gra kolorów była wynikiem kompromisu: nie światło i nie ciemność. A.G. przystanął przed ogromną halą, której budowy nie ukończono: postawiono dwie boczne ściany, na których wspierał się szklany dach w kształcie
kopuły, całe zaś wnętrze ziało pustką, bez ścian działowych i stropów; na rusztowaniach, których część zdążyła runąć, nikt nie pracował. Z potężnej hali, niczym z tunelu, wiało zimno i wilgoć. Z plecami opartymi o jakiś dom A.G. przez dłuższą chwilę przyglądał się budowli, potem ruszył wolnym krokiem dalej. Widocznie dochodził do centrum miasta, gdyż ulice były tu szersze, bruk w lepszym stanie i bardziej nadający się do chodzenia. Ledwie mógł się utrzymać na nogach, więc zagadnął jakiegoś przechodnia pytając, gdzie znajduje się najbliższy hotel. Hotel? — powtórzył przyjaźnie tamten, lecz z wyraźnym zdumieniem. — Jeśli wolno zapytać, po co szuka pan hotelu? W pierwszej chwili A.G. nie wiedział, co odpowiedzieć. Jestem tu obcy, nie mam gdzie spać — powiedział wreszcie. Mężczyzna popatrzył na niego. — Uczyni mi pan zaszczyt zgadzając się być gościem w moim skromnym, lecz miłym mieszkaniu. A.G. milczał. — Powiedziałem, żeby się pan zechciał do mnie pofatygować — powtórzył tamten głośniej, jakby w obawie, że A.G. jest przy- głuchy i nie zrozumiał go. — Mieszkam w pobliżu, zaledwie o godzinę drogi stąd. — Ma pan pokój do wynajęcia? — dopytywał się A.G. Mężczyzna roześmiał się. — Może pan być spokojny. Jeśli pan nie ma gdzie spać, to nawet łóżko mogę panu dać. — Nawet łóżko? — powtórzył A.G. — Dziękuję panu bardzo. Ale chciałbym pozostać w X dłuższy czas. — Może pan u mnie mieszkać tak długo, jak tylko pan zechce — odparł mężczyzna. — Choćby do dnia pańskiej szanownej śmierci, niezależnie od tego, jak długo każe na siebie czekać. A.G. jeszcze raz bacznie mu się przyjrzał: była to otwarta, sympatyczna twarz, malowała się na niej życzliwość i chęć dopomożenia