alien231

  • Dokumenty8 928
  • Odsłony426 797
  • Obserwuję268
  • Rozmiar dokumentów21.6 GB
  • Ilość pobrań354 859

Riordan Rick - 39 wskazówek 01 - Labirynt kości

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :880.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Riordan Rick - 39 wskazówek 01 - Labirynt kości.pdf

alien231 EBooki R RIORDAN RICK.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 221 osób, 107 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 139 stron)

Rick Riordan Labirynt kości 39 wskazówek tom 1

Grace Cahill zmieniła testament pięć minut przed swoją śmiercią. Prawnik podał jej nową wersję dokumentu, który od siedmiu lat stanowił najlepiej strzeżony sekret Grace. William McIntyre nigdy nie był tak do końca pewien, czy staruszka okaże się na tyle szalona, by zrobić z niego użytek. - Czy jest pani pewna, madame? - zapytał. Grace spojrzała na rozświetlone łąki swojej posiadłości, rozciągające się za okienną szybą. Kot Saladin, tak jak przez cały czas trwania choroby swej pani, leżał przy jej boku, lecz dzisiaj nawet on nie był w stanie podnieść jej na duchu. Za moment miała zamiar puścić w ruch machinę wydarzeń, które mogły oznaczać początek końca ludzkiej cywilizacji. - Tak, Williamie. - Każdy oddech sprawiał jej ból. - Jestem pewna. William złamał pieczęć na brązowej skórzanej teczce. Był wysokim, kościstym mężczyzną, ze spiczastym jak wskazówka zegara słonecznego nosem, który zawsze rzucał cień na część jego twarzy. Przez połowę życia Grace pełnił rolę doradcy i jej najbliższego powiernika. W ciągu tych lat dzielili się wieloma sekretami, jednak żaden z nich nie był tak groźny jak ten. Przytrzymał dokument przed oczami staruszki. Jej ciałem wstrząsnął atak kaszlu. Saladin zamiauczał z obawą. Kiedy kasłanie ustało, William pomógł Grace wziąć do ręki pióro. Po chwili na papierze pojawił się nakreślony jej wątłą dłonią podpis. - Są tacy młodzi - zauważył płaczliwie William. - Gdyby tylko ich rodzice... - Ale tak się nie stało - przerwała mu gorzko Grace. - Teraz muszą poradzić sobie sami. Są naszą jedyną nadzieją. - Jeśli im się nie uda... - Wówczas pięćset lat pracy pójdzie na marne. Wszystko legnie w gruzach. Rodzina, cały świat, wszystko. William przytaknął z grobową miną i wyjął teczkę z rąk kobiety. Grace opadła na poduszki, głaszcząc resztką sił srebrzyste futerko Saladina. Widok za oknem sprawił, że posmutniała. Ten dzień był zbyt zachwycający, by umierać. Pragnęła po raz ostatni wybrać się z dziećmi na piknik. Pragnęła być znowu młoda i silna. Pragnęła podróżować po świecie. Jednak wzrok już ją zawodził, a płuca niedomagały. Zacisnęła palce na nefrytowym naszyjniku - talizmanie, który przed wieloma laty znalazła w Chinach i który zawsze przynosił jej szczęście. Towarzyszył jej już nieraz podczas bliskich spotkań ze śmiercią, w momentach gdy była od niej zaledwie o włos. Jednak wiedziała, że tym razem talizman jej nie pomoże.

Ze wszystkich sił starała się przygotować na ten dzień, a jednak tylu spraw nie zdążyła załatwić... O tylu rzeczach nie powiedziała dzieciom. - Będzie im musiała wystarczyć wiedza, którą mają - wyszeptała i na zawsze zamknęła oczy. Kiedy William Mclntyre upewnił się, że Grace odeszła, podszedł do okna i zaciągnął kotary Wolał, żeby w pokoju panowała ciemność. Wydawało mu się, że wówczas łatwiej mu będzie zrobić to, co planował. Drzwi za jego plecami otworzyły się. Kot Grace syknął i wślizgnął się pod łóżko. William wpatrywał się w podpis na nowym testamencie Grace, który właśnie stał się najważniejszym dokumentem w dziejach rodziny Cahillów. - No i? - rozległ się szorstki głos gdzieś za nim. Mclntyre odwrócił się. W drzwiach stał mężczyzna ubrany w smoliście czarny garnitur. Jego twarz skrywał cień. - Już czas - odparł William. - Dopilnuj, żeby niczego nie podejrzewali. Nie mógł tego stwierdzić na pewno, lecz wydawało mu się, że człowiek w czerni uśmiechnął się. - Nie martw się. Nie będą mieli pojęcia, co się święci. Dan Cahill uważał, że ma najbardziej irytującą siostrę na świecie, i to jeszcze zanim puściła z dymem dwa miliony dolarów. Wszystko zaczęło się z chwilą, gdy wybrali się na pogrzeb babci. W skrytości ducha Dan czuł się podekscytowany, ponieważ miał nadzieję, że kiedy wszyscy już sobie pójdą, zrobi odbitkę napisu na płycie nagrobnej. Grace na pewno nie miałaby nic przeciwko temu - zawsze była pierwszorzędną babcią. Dan uwielbiał kolekcjonować różne drobiazgi. Zbierał karty baseballowe, autografy słynnych przestępców, broń z czasów wojny secesyjnej i unikatowe monety. Miał też wszystkie - dokładnie dwanaście - formy z gipsu ortopedycznego, które od czasów przedszkolnych regularnie usztywniały jego kończyny po różnych niefortunnych zdarzeniach. Ostatnio jednak najbardziej lubił kolekcjonować odbitki napisów nagrobnych wykonane węglem drzewnym. Miał już kilka niesamowitych okazów, wśród nich jego ulubiony: PRUELLAGOODE 1891-1929 UMARŁAM. WYPIJMY ZA TO. Dan myślał, że jeśli będzie miał w swojej kolekcji rysunek z napisem nagrobnym babci Grace, to będzie trochę tak, jakby wcale nie odeszła. Przez całą drogę z Bostonu do Bristol County, gdzie miała odbyć się uroczystość żałobna, jego cioteczna babcia Beatrice prowadziła niczym ślamazarna lunatyczka. Jechała z

prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę, mimo że podróżowali autostradą, i bezustannie zmieniała pas ruchu, przez co pozostali kierowcy trąbili, robili gwałtowne uniki, a jeśli nie zdążyli, wpadali na barierki. Tymczasem ciotka Beatrice nie przestawała zaciskać na kierownicy upierścienionych palców. Jej pomarszczona twarz była upstrzona intensywnym różem, a usta pociągnięte czerwoną szminką. Przy takim zestawieniu kolorów jej włosy sprawiały wrażenie jeszcze bardziej błękitnych. Dan był niemal pewien, że kierowców, którzy ich mijali, będą dręczyły koszmary z podstarzałym klaunem w roli głównej. - Amy! - wrzasnęła Beatrice, kiedy kolejny samochód został zmuszony do zjazdu ze swojego pasa, po tym jak zajechała mu drogę. - Przestań czytać w samochodzie! To niebezpieczne! - Ależ ciociu Beatrice... - Zamknij książkę, młoda damo! Dziewczyna jak zwykle zrobiła to, co jej kazano. Nigdy nie przeciwstawiała się dorosłym. Amy miała długie rudawobrązowe włosy, a Dan był ciemnym blondynem, dzięki czemu łatwiej mu było wyobrazić sobie, że jego siostra to tylko niespokrewniona z nim oszustka. Niestety, ich oczy miały dokładnie ten sam kolor - babcia mawiała, że są zielone jak nefryt. Amy była trzy lata starsza i piętnaście centymetrów wyższa od Dana i ani na moment nie pozwalała mu o tym zapomnieć - jakby bycie czternastolatką stanowiło powód do dumy. Zwykle ubierała się w dżinsy i stare podkoszulki, ponieważ nie lubiła, gdy ludzie zwracali na nią uwagę, ale dziś miała na sobie czarną sukienkę, która upodobniała ją nieco do wampirzycy. Dan miał nadzieję, że jej strój jest równie niewygodny jak głupi garnitur i krawat, które sam był zmuszony włożyć. Ciotka Beatrice wpadła w szał, kiedy chciał wybrać się na pogrzeb przebrany za wojownika ninja. Grace na pewno by to nie przeszkadzało, gdyby tylko wiedziała, że jej wnuczek właśnie w takim stroju czuje się dobrze - ale ciotka Beatrice nie była taka jak babcia Grace. Dan czasami zastanawiał się, jak to możliwe, że w ogóle były siostrami. - Przypomnijcie mi, żebym zwolniła waszą opiekunkę, kiedy tylko wrócimy do Bostonu - wymamrotała pod nosem Beatrice. - Oboje jesteście rozpuszczeni jak dziadowskie bicze. - Nellie jest miła! - zaprotestował Dan. - Akurat! Prawie pozwoliła wam spalić sąsiedni budynek! - No właśnie!

Co kilka tygodni Beatrice zwalniała ich kolejną opiekunkę i zatrudniała nową. Na szczęście ciotka nie mieszkała z nimi, lecz w domu po drugiej stronie miasta, do którego dzieci nie miały wstępu, więc czasami dowiadywała się o ich wybrykach z kilkudniowym opóźnieniem. Nellie wytrzymała najdłużej z ich dotychczasowych opiekunek. Dan lubił ją głównie za to, że piekła przepyszne gofry i że zwykle maksymalnie podkręcała głośność w swoim iPodzie, ryzykując uszkodzenie bębenków. Właśnie dzięki temu nie usłyszała nic, gdy jego kolekcja rakiet butelkowych wystrzeliła w powietrze, bombardując budynek po przeciwnej stronie ulicy. Kiedy Beatrice zwolni Nellie, Danowi będzie jej brakowało. Ciotka Beatrice nie przestawała kurczowo ściskać kierownicy i mamrotać pod nosem czegoś o rozpuszczonych bachorach, a Amy dyskretnie wróciła do lektury swojej opasłej książki. Przez ostatnie dwa dni, odkąd dowiedzieli się o śmierci Grace, Amy czytała jeszcze więcej niż zwykle. Dan rozumiał, że to jej sposób na ucieczkę od problemu, ale jednocześnie nienawidził tego, bo tym samym odsuwała się od niego. - Co czytasz tym razem? - zaczepił siostrę. - Rozprawę o klamkach w średniowiecznej Europie? A może Ręczniki na przestrzeni wieków. Amy zmarszczyła twarz w okropnym - okropniejszym niż zwykle - grymasie. - Nie twoja sprawa, lamusie. - Nie możesz nazywać wojownika ninja lamusem. Splamiłaś honor naszej rodziny. Teraz musisz popełnić seppuku. Amy przewróciła tylko oczami. Po kolejnych kilku milach krajobraz za oknem zmienił się z miejskiego w wiejski i wreszcie zaczął przypominać okolicę Grace. Chociaż Dan obiecał sobie, że się nie rozklei, poczuł, jak zaczyna ogarniać go smutek. Grace była najlepszą babcią na świecie. Traktowała jego i Amy jak normalnych ludzi, a nie jak dzieci. Dlatego właśnie nalegała, żeby zwracali się do niej po prostu Grace, zamiast określać ją babcią, babunią, bunią czy innym, równie idiotycznym słowem. Była jedną z nielicznych osób, które kiedykolwiek naprawdę się o nich troszczyły. A teraz Grace nie żyła, a oni jechali na jej pogrzeb, na którym spotkają się z bandą krewnych, którzy nigdy nie byli dla nich mili... Cmentarz rodzinny znajdował się u podnóża wzniesienia, na którym wybudowano posiadłość. Dan uznał za idiotyczny pomysł wynajęcia karawanu po to, by przewieźć ciało Grace ledwie sto metrów w dół podjazdu. Równie dobrze mogli przyczepić do trumny kółeczka, jak te przy walizkach.

Na niebie zbierały się chmury zwiastujące letnią burzę. Stojąca na szczycie wzgórza rodzinna posiadłość wyglądała smutno i posępnie niczym opuszczony, stary zamek. Dan zawsze uwielbiał to miejsce, z jego nieskończoną liczbą pokoi, kominów i witraży w oknach, ale rodzinny cmentarz podobał mu się jeszcze bardziej. Znajdowało się tu kilkanaście rozpadających się nagrobków, rozrzuconych po zielonej łące w pobliżu niewielkiego stawu. Niektóre z nich były tak stare, że nie można było odczytać napisu na płycie. Podczas weekendowych wizyt Dana i Amy Grace często zabierała ich na łąkę. Razem z Amy spędzały popołudnie na piknikowym kocu, pogrążone w lekturze czy rozmowie, podczas gdy on eksplorował nagrobki, lasy i okolice stawu. Dość tych wspomnień - upomniał się w myślach Dan. Robisz się sentymentalny. - Ilu tu ludzi - wymamrotała Amy, kiedy szli w dół podjazdu. - Chyba nie zaczniesz panikować, co? Amy nerwowo miętoliła kołnierzyk sukienki. - Ja nie... Ja nie panikuję, tylko... - Tylko nie cierpisz tłumów - dokończył wszechwiedzącym tonem Dan. - Ale przecież wiedziałaś, że będzie tu masa ludzi. Każdej zimy, odkąd pamiętał, Grace zapraszała rozrzuconych po całym świecie krewnych na tygodniowe wakacje. Posiadłość zapełniała się wówczas Cahillami z Chin, Wielkiej Brytanii, RPA i Wenezueli. Większość z nich nawet nie nosiła rodowego nazwiska, ale Grace zapewniała, że wszyscy są ze sobą spokrewnieni. Opowiadała im o kuzynach drugiego i trzeciego stopnia tak długo, póki mózg Dana nie zaczynał parować. Jego siostra najczęściej uciekała wtedy z Saladinem do biblioteki. - Wiem - powiedziała Amy - ale... spójrz tylko na nich wszystkich. Dan wiedział, co jego siostra ma na myśli: na cmentarzu tłoczyło się jakieś czterysta osób. - Wszystkim zależy na jej majątku - oświadczył. - Dan! - No co? Przecież to prawda. Właśnie mieli dołączyć do procesji, kiedy znienacka nogi Dana uniosły się w górę, a głowa powędrowała w dół. - Hej! - krzyknął. - Zobaczcie - rozległ się dziewczęcy głos. - Złapałyśmy szczura! Choć Dan nie najlepiej widział ze swojej nowej pozycji, natychmiast rozpoznał siostry Holt - Madison i Reagan - które stały po obu jego stronach i trzymały go za kostki.

Bliźniaczki miały podobne dresy, blond mysie ogonki i wymalowane na twarzach złośliwe uśmieszki. Miały tylko jedenaście lat, tyle samo co Dan, ale unieruchomienie go w miejscu nie sprawiało im najmniejszego problemu. Dan dostrzegł za ich plecami więcej dresów, co oznaczało, że towarzyszyła im reszta klanu Holtów, a także plączący się pod nogami, donośnie szczekający pitbullterier imieniem Arnold. - Wrzućmy go do jeziora - zaproponowała Madison. - Wolałabym wrzucić go w krzaki! - odparła Reagan. - Nigdy nie robimy tego, co ja chcę! Hamilton, ich starszy brat, śmiał się jak głupi do sera. Stojący tuż obok niego rodzice: ojciec - Eisenhower Holt i matka - MaryTodd również szczerzyli zęby, jakby doskonale się bawili. - Spokojnie, dziewczynki - odezwał się Eisenhower. - Nie możemy tak po prostu rzucać ludźmi na pogrzebie. To przecież radosna uroczystość! - Amy! - zawołał Dan. - Może byś mi pomogła? Twarz jego starszej siostry zbladła gwałtownie. Dziewczynka wymamrotała pod nosem: - Puppuppuś... Dan westchnął zniecierpliwiony. - Amy usiłuje powiedzieć, żebyście mnie PUŚCIŁY! Madison i Reagan posłuchały go, bardzo dosłownie i Dan upadł, uderzając głową o ziemię. - Au! - zawył. - MMMadison! - zaprotestowała Amy. - Słusłusłucham? - przedrzeźniła ją bliźniaczka. - Wygląda na to, dziwaczko, że te wszystkie książki zmieniły twój mózg w marmoladę. - Gdyby powiedział to ktoś inny, Dan natychmiast by się zrewanżował, ale wiedział, że z Holtami lepiej nie zadzierać. Nawet bliźniaczki, chociaż najmłodsze z całej piątki, mogły przerobić go na miazgę. Cala rodzina Holtów była zdecydowanie zbyt muskularna. Mieli nabite ramiona, grube karki i twarze przypominające figurki G.I. Joe. Nawet mama, MaryTodd, wyglądała na kogoś, kto powinien się golić i palić cygara. - Mam nadzieję, ofermy, że dobrze zapamiętaliście posiadłość - powiedziała Madison - bo teraz, gdy ta stara wiedźma wreszcie kopnęła w kalendarz, nigdy więcej nie zostaniecie tutaj zaproszeni. Arnold zawtórował jej szczeknięciem.

Dan rozejrzał się w poszukiwaniu Beatrice, ale jak zwykle nie było jej nigdzie w pobliżu. Pewnie poszła porozmawiać z innymi staruszkami. - Grace nie była wiedźmą - oświadczył. - I to MY odziedziczymy po niej posiadłość. Hamilton wybuchnął śmiechem. - Taa, jasne! - Jego włosy sterczały na środku głowy jak płetwa rekina. - Zaczekaj na odczytanie testamentu, karzełku. Osobiście wyniosę cię stąd na kopach! - W porządku, drużyno - odezwał się ich ojciec. - Dość tego. Formuj szyk! Holtowie ustawili się w szeregu, po czym równym krokiem pobiegli w kierunku cmentarza, roztrącając wszystkich, którzy stanęli na ich drodze. Towarzyszący im Arnold kłapał zębami w powietrzu na prawo i lewo. - Wszystko w porządku? - zapytała Amy, dręczona poczuciem winy. Dan kiwnął głową. Był trochę zły na siostrę, że mu nie pomogła, ale nie było sensu się skarżyć. W towarzystwie innych ludzi Amy zawsze zapominała języka w ustach. - Ależ ja nie cierpię tych Holtów - syknął. - Wygląda na to, że mamy teraz większe problemy. - Amy ruchem głowy wskazała cmentarz i w tej samej chwili serce podskoczyło Danowi do gardła. - Kobry - wymamrotał. - Nad grobem Grace stali łan i Natalie Kabra, pogrążeni w rozmowie z pastorem. Wyglądali jak para aniołków. Mieli na sobie żałobne stroje od najlepszego projektanta, które doskonale współgrały z kolorem ich jedwabistych, czarnych włosów i skórą barwy cynamonu. Mogliby z powodzeniem pracować jako dziecięcy top modele. - Nie będą próbować żadnych sztuczek podczas pogrzebu - powiedział z nadzieją w głosie. - Są tutaj ze względu na pieniądze Grace, podobnie jak reszta rodziny. Ale ich nie dostaną. Amy zmarszczyła brwi. - Dan... czy naprawdę wierzysz w to, że odziedziczymy posiadłość? - Oczywiście! Wiesz, że oboje byliśmy ulubieńcami Grace. Spędziliśmy z nią więcej czasu niż ktokolwiek inny. Amy westchnęła, a Dan znów poczuł się tak, jakby był za mały, by cokolwiek zrozumieć. Nie cierpiał, kiedy tak robiła. - Chodźmy - powiedziała. - Miejmy to już za sobą. - A później wmieszali się w tłum. Dan niewiele zapamiętał z ceremonii pogrzebowej. Pastor mówił coś na temat prochów. Później opuszczono trumnę do ziemi. Każdy z obecnych sypnął garść piachu na wieko. Dan odniósł wrażenie, że ta część ceremonii za bardzo podoba się niektórym z żałobników, szczególnie łanowi i Natalie.

Rozpoznał jeszcze kilku krewnych: Alistaira Oh, starszego Koreańczyka, chodzącego o lasce z rękojeścią zwieńczoną diamentem i zawsze nalegającego, by nazywali go wujkiem, Rosjankę Irinę Spasky, z tikiem nerwowym w jednym oku, przez który przezywano ją Blinky, trojaczki Starlingów - Neda, Teda i Sinead, przypominające reperzentantów drużyny hokeja na trawie którejś z prestiżowych uczelni. Na pogrzebie pojawił się nawet ten dzieciak z telewizji - Jonah Wizard. Choć trzymał się na uboczu, wiele osób ustawiło się w kolejce, żeby z nim porozmawiać, a grupka dziewcząt nawet zrobiła sobie z nim zdjęcie. Był ubrany dokładnie tak samo jak w programie telewizyjnym: miał na sobie mnóstwo srebrnych łańcuchów i bransoletek, porwane dżinsy i czarną obcisłą koszulkę (która nie za bardzo miała co obciskać). Tuż za nim stał starszy ciemnoskóry mężczyzna w eleganckim garniturze, prawdopodobnie ojciec Jonaha, naciskający bez przerwy klawiaturę swojego BlackBerry. Dan słyszał o tym, że Jonah Wizard jest spokrewniony z Cahillami, ale nigdy wcześniej nie widział go na żywo. Zastanawiał się, czy powinien poprosić go o autograf do swojej kolekcji. Po mszy na ambonę wszedł mężczyzna w ciemnoszarym garniturze. Jego twarz wydała się Danowi dziwnie znajoma. Mężczyzna miał długi, spiczasty nos i pokaźną łysinę. Przypominał sępa. - Dziękuję wszystkim za przybycie - powiedział grobowym głosem. - Nazywam się William Mclntyre i jestem prawnikiem oraz egzekutorem madame Cahill. - Egzekutorem? - zwrócił się Dan szeptem do siostry. - A więc to on ją zabił? - Nie, głuptasie - odpowiedziała Amy równie przyciszonym głosem. - To znaczy, że jest wykonawcą jej testamentu. - Jeśli zajrzą państwo do swoich programów - kontynuował William Mclntyre - niektórzy z was powinni znaleźć w nich złote zaproszenie. Z tłumu dobiegł pełen podekscytowania szmer - czterysta osób zaczęło niecierpliwie kartkować swoje programy. Po chwili rozległy się skargi i przekleństwa - programy w większości były puste. Dan przejrzał swój program. Między stronicami znajdowała się karta ze złotym brzegiem, a na niej napis: - Wiedziałem! - krzyknął Dan. - Zapewniam państwa - pan Mclntyre musiał przekrzykiwać tłum - że zaproszenia nie były przyznawane losowo! Przepraszam tych, którzy zostali wykluczeni z odczytania testamentu. Grace Cahill nie miała zamiaru nikogo urazić. Ze wszystkich członków klanu Cahillów wybrano tylko garstkę najodpowiedniejszych osób. Tłum zaczął pokrzykiwać i wykłócać się. Wreszcie Dan nie wytrzymał i głośno zapytał:

- Najodpowiedniejszych do czego? - W twoim przypadku, Dan - mruknął stojący tuż za jego plecami łan Kabra - do roli amerykańskiego frajera. Jego siostra, Natalie, zachichotała. Ściskała w dłoni zaproszenie i wyglądała na bardzo zadowoloną. Dan miał ochotę kopnąć lana w czułe miejsce, ale mężczyzna w szarym garniturze odparł: - Do roli spadkobierców Grace Cahill. A teraz proszę wszystkich posiadaczy zaproszeń, by udali się do Sali Reprezentacyjnej. Ludzie jak na komendę rzucili się w kierunku domu. Natalie Kabra puściła oczko do Dana. - Ciao, kuzynie. Czas odebrać naszą fortunę. - Później odwróciła się na pięcie i razem z bratem ruszyła w górę podjazdu. - Nie przejmuj się nimi, Dan - powiedziała Amy. - Może miałeś rację i naprawdę coś odziedziczymy? Dan zmarszczył brwi. Skoro zaproszenie stanowiło powód do radości, to skąd ta grobowa mina prawnika? I dlaczego Grace uwzględniła w swoim testamencie rodzeństwo Kabra? Mijając próg posiadłości, Dan spojrzał w górę na rodowy herb wiszący nad drzwiami: ozdobne „C”, otoczone czterema mniejszymi obrazkami, przedstawiającymi smoka, niedźwiedzia, wilka i parę węży oplatających miecz. Ten herb zawsze fascynował Dana, chociaż chłopiec nie rozumiał symboliki poszczególnych elementów. Zwierzęta zdawały się wlepiać w niego wzrok, jakby miały zamiar go zaatakować. Idąc razem z tłumem, zastanawiał się, skąd w nich tyle złości. Sala Reprezentacyjna przypominała rozmiarem boisko do koszykówki. Pełno w niej było zbroi, ściany obwieszono mieczami, a okna sprawiały wrażenie, jakby w każdej chwili miał przez nie wlecieć Batman. William Mclntyre stał przy stole i przyglądał się zajmującym miejsca gościom. Za jego plecami rozłożony był ekran projekcyjny. W sali znajdowało się około czterdziestu osób, w tym rodzina Holtów i rodzeństwo Kabra oraz ciotka Beatrice, która wyglądała na bardzo zdegustowaną tym, że musi tu być - a może raczej faktem zaproszenia na odczytanie testamentu kogokolwiek poza nią? Pan Mclntyre uniósł rękę, uciszając zgromadzonych. Wyciągnął dokument z brązowej skórzanej teczki, poprawił okulary i zaczął czytać:

- „Ja, Grace Cahill, zdrowa na ciele i umyśle, pragnę podzielić cały swój majątek pomiędzy tych, którzy podejmą się wyzwania, jak również tych, którzy tego nie zrobią”. - Heeej - przerwał mu Eisenhower Holt. - Jakiego wyzwania? Co to ma znaczyć? - Właśnie do tego zmierzam, sir. - Pan Mclntyre odchrząknął i zaczął czytać dalej: - „Zostaliście wybrani jako osoby mające największą szansę, by odnieść sukces w najpotężniejszym i najbardziej niebezpiecznym przedsięwzięciu wszechczasów - wyprawie o ogromnym znaczeniu nie tylko dla rodziny Cahillów, ale dla losów całej ludzkości”. Salę wypełnił szum uwag, pytań i komentarzy czterdziestu zdezorientowanych osób. - Niebezpieczne przedsięwzięcie?! - wykrzyknęła kuzynka Ingrid. - O czym on mówi? - Myślałem, że chodzi o pieniądze - wtórował jej wujek Jose. - Wyprawa? Za kogo ona nas ma? Jesteśmy Cahillami, a nie jakimiś poszukiwaczami przygód! Dan zauważył, jak łan i Natalie Kabra wymieniają spojrzenia. Irina Spasky szepnęła coś do ucha Alistairowi Oh. Pozostali wyglądali na równie zaskoczonych co Dan. - Panie i panowie! - odezwał się Mclntyre. - Jeśli zechcecie spojrzeć na ekran, może madame Cahill zdoła wyjaśnić wam to wszystko lepiej niż ja. Serce podskoczyło Danowi do gardła. O czym on mówił? Nagle włączono zawieszony pod sufitem projektor i na ekranie pojawiła się postać Grace. W jednej sekundzie wszystkie głosy ucichły. Madame Cahill siedziała na łóżku z Saladinem na kolanach. Miała na sobie czarną sukienkę, jakby była żałobnikiem na własnym pogrzebie, lecz sprawiała wrażenie zdrowszej niż wtedy, gdy Dan widział ją po raz ostatni. Jej policzki były zaróżowione, a twarz i ramiona nie wyglądały tak mizernie. Film musiał zostać nakręcony wiele miesięcy temu, zanim rak uczynił spustoszenie w jej organizmie. Dan poczuł ucisk w gardle. Miał ochotę krzyknąć: „Grace, to ja, Dan!”, choć wiedział, że ma przed oczami tylko jej obraz. Kiedy spojrzał na siostrę, dostrzegł spływającą po jej policzku łzę. - Drodzy Cahillowie - rozbrzmiał głos Grace. - Skoro to oglądacie, to znaczy, że umarłam i zdecydowałam się skorzystać z alternatywnej wersji mojego testamentu. Na pewno kłócicie się teraz między sobą i zamęczacie biednego pana Mclntyrea mnóstwem pytań. - Uśmiechnęła się kwaśno. - Zawsze byliście uparciuchami, ale przynajmniej raz zamknijcie buzie i wysłuchajcie tego, co mam wam do powiedzenia. - Zaraz, zaraz... - zaprotestował Eisenhower Holt, jednak natychmiast został uciszony przez żonę.

- Zapewniam was - kontynuowała Grace - że konkurs, o którym usłyszeliście, to nie żart, lecz coś śmiertelnie poważnego. Większość z was wie, że należy do rodu Cahillów, lecz wielu nie zdaje sobie sprawy z tego, jak ważna jest nasza rodzina. Możecie mi jednak wierzyć, że żaden inny ród nie odegrał równie istotnej roli w dziejach ludzkości co właśnie Cahillowie. W sali ponownie rozległy się pełne zdumienia okrzyki. Irina Spasky podniosła się z krzesła i zawołała: - Uciszcie się! Chcę jej wysłuchać! - Drodzy krewni - ciągnęła Grace - stoicie u progu największego z możliwych wyzwań. Każdy z was ma wystarczający potencjał, by zwyciężyć. Część pewnie zdecyduje się na stworzenie kilkuosobowej drużyny, żeby zwiększyć swoje szanse, inni będą woleli przystąpić do tego zadania samodzielnie. Obawiam się jednak, że większość w ogóle się go nie podejmie i ucieknie stąd z podkulonym ogonem. Zaznaczam: tylko jedna drużyna zwycięży, a każde z was będzie musiało poświęcić swoją część spadku, by wejść do gry. - Podniosła do kamery kopertę, zapieczętowaną czerwonym woskiem. Jej oczy były przenikliwe i zimne jak stal. - Gdy już to zrobi, otrzyma pierwszą spośród trzydziestu dziewięciu wskazówek. Zaprowadzą was one do sekretu, który - o ile go poznacie - uczyni z was najpotężniejszych, najbardziej wpływowych ludzi na świecie. W ten sposób dopełni się los rodziny Cahillów. A teraz proszę was wszystkich o uważne wysłuchanie pana Mclntyre’a, który wytłumaczy wam zasady. Zastanówcie się dobrze, zanim podejmiecie decyzję. - Grace wpatrywała się prosto w obiektyw kamery. Dan tak bardzo pragnął, by zwróciła się tylko do nich, powiedziała coś w rodzaju: „Brakuje mi was, Danie i Amy. Nikt poza wami się dla mnie nie liczy.” Zamiast tego Grace zakończyła słowami: - Liczę na was wszystkich. Powodzenia i żegnajcie. Ekran zgasł. Amy ścisnęła dłoń brata drżącymi palcami. Dan poczuł się tak, jakby stracili Grace po raz drugi. Nagle salę ponownie wypełnił gwar. - Najważniejsza rodzina w dziejach ludzkości?! - wykrzyknęła kuzynka Ingrid. - Czy ona oszalała? - Uparciuchy?! - wrzasnął Eisenhower Holt. - Czy ona nazwała nas uparciuchami? - Williamie! - Głos Alistaira Oh górował nad pozostałymi. - Jedną chwileczkę! Na tej sali znajdują się osoby, których nie rozpoznaję, ludzie, którzy wcale nie muszą należeć do rodziny. Skąd mamy mieć pewność...

- Każdy, kto znajduje się w tym pokoju, należy do rodu Cahillów - odparł pan Mclntyre. - To, jakie nosi nazwisko, nie ma znaczenia. W żyłach wszystkich zgromadzonych tu osób płynie krew Cahillów. - Nawet w pańskich? - zapytała Natalie Kabra ze swoim jedwabistym brytyjskim akcentem. Twarz starszego prawnika pokryła się rumieńcem. - To akurat nie ma większego znaczenia, panienko. A teraz, jeśli pozwolicie mi państwo dokończyć... - A o co chodzi z poświęceniem naszej części spadku? - odezwała się ciotka Beatrice, nie kryjąc rozczarowania. - Gdzie są pieniądze? To jakaś kompletna bzdura, zresztą bardzo w stylu mojej siostry! - Madame - zwrócił się do niej pan Mclntyre - może pani zrezygnować z wzięcia udziału w grze, wówczas otrzyma pani to, co znajduje się pod pani krzesłem. Jak na komendę czterdziestka osób zajrzała pod krzesła. Eisenhower Holt był tak niecierpliwy, że podniósł je razem z siedzącą na nim Reagan. Dan również sprawdził krzesło i odkrył, że znajduje się pod nim przyklejona do drewnianego siedziska koperta. W środku znalazł zielony skrawek papieru z kilkoma cyframi i napisem: KRÓLEWSKI BANK SZKOCJI. Amy, tak jak i reszta Cahillów, wyciągnęła spod swojego krzesła podobną kopertę. - Trzymają państwo w rękach czeki - wyjaśnił pan Mclntyre - które będą mogły zostać zrealizowane dopiero w momencie rezygnacji z udziału w grze. Jeśli tak właśnie państwo postanowią, każda z osób obecnych na tej sali będzie ją mogła opuścić z czekiem na milion dolarów i nigdy więcej nie myśleć o Grace Cahill i jej ostatniej woli. Możecie też państwo... wybrać wskazówkę - pojedynczą wskazówkę, która będzie waszym jedynym spadkiem. Żadnych pieniędzy, żadnych bogactw, tylko wskazówka, która może doprowadzić jedno z was do największego skarbu na świecie i dać mu niewyobrażalną potęgę... - Dan odniósł wrażenie, że oczy Williama skierowane są dokładnie w jego stronę. - Lecz równie dobrze może go zabić. Milion dolarów czy wskazówka? Mają państwo pięć minut na podjęcie decyzji. ROZDZIAŁ I Amy Cahill uważała, że ma najbardziej irytującego młodszego brata na świecie, i to jeszcze zanim prawie przez niego zginęła. Wszystko zaczęło się wtedy, gdy pan Mclntyre odczytał ostatnią wolę ich babci i pokazał im nagranie video. Nie mogła otrząsnąć się z szoku. Właśnie trzymała w dłoni zielony kawałek papieru wart milion dolarów. Wyzwanie? Niebezpieczny sekret? Co tu się działo? Wlepiła wzrok w

ciemny ekran projekcyjny. Nie mogła uwierzyć w to, że jej babcia zdobyła się na coś podobnego. Sądząc po wyglądzie Grace, film nagrano wiele miesięcy temu. Jej widok zabolał Amy bardziej niż świeża rana posypana solą. Jak to możliwe, że Grace planowała coś tak wielkiego i nie zdradziła się przed nimi nawet słowem? Amy ani przez moment nie spodziewała się dużego spadku. Chciała tylko mieć po babci jakąś pamiątkę - może coś z jej pięknej kolekcji biżuterii? A teraz to... Czuła się kompletnie zdezorientowana. Zachowanie Dana, podskakującego na krześle, jakby pilnie musiał iść do toalety, wcale jej nie pomagało. - Milion dolarów! - zapiszczał. - Mógłbym sobie za to kupić karty baseballowe z wizerunkami Mickeya Mantlea i Babea Rutha! - Dan... - syknęła Amy. Dan miał przekrzywiony krawat, szeroki uśmiech na twarzy i bliznę pod okiem, pamiątkę po tym, jak w wieku siedmiu lat, bawiąc się w komandosa, upadł na swój plastikowy karabin maszynowy model AK-47. Taki był z niego diabeł wcielony. Amy zazdrościła mu jednego: beztroski. Sprawiał wrażenie, jakby nic sobie nie robił z obecności tych wszystkich ludzi. Ona sama nienawidziła tłumów. Wydawało jej się, że wszyscy na nią patrzą i tylko czekają, aż zrobi coś idiotycznego. Czasami nawiedzał ją koszmar: znajdowała się w głębokim dole, a wszyscy jej znajomi spoglądali na nią z góry, zrywając boki ze śmiechu. Z całych sił starała się wydostać na powierzchnię, lecz nigdy jej się to nie udawało. Teraz najchętniej uciekłaby do babcinej biblioteki i zaszyła się w niej z dobrą książką. Chciałaby odszukać Saladina, egipskiego mau Grace, i przytulić się do niego. Tylko że Grace nie żyła, a jej biedny kot... Amy nie miała pojęcia, gdzie się teraz podziewał. Zamrugała odruchowo, powstrzymując łzy na wspomnienie ostatniego spotkania z babcią. Kiedyś będę z ciebie dumna - powiedziała do niej pewnego dnia Grace. Siedziały na jej wielkim, wspartym na czterech kolumnach łóżku. Saladin leżał między nimi i mruczał. Grace pokazywała wnuczce ręcznie rysowaną mapę Afryki i opowiadała o przygodach, które przeżyła jako młoda podróżniczka. Była szczupła i krucha, lecz ogień w jej oczach palił się jeszcze żywiej niż zwykle. W świetle słonecznym jej włosy wyglądały jak utkane z czystego srebra. Przeżyłam wiele przygód, kochanie. Wszystkie one zbledną jednak w porównaniu z twoimi.

Amy chciało się płakać. Jak w ogóle Grace mogła pomyśleć, że jej wnuczka przeżyje w swoim życiu ciekawe przygody, skoro każdego ranka z trudem zbierała się na odwagę, by pójść do szkoły? - Będę sobie mógł kupić miecz wojownika ninja - nie przestawał paplać Dan. - Albo szablę z wojny secesyjnej! - Dan, zamknij się - powiedziała. - To poważna sprawa. - Ale te pieniądze... - Wiem - przerwała mu. - Ale jeśli przyjmiemy ten czek, to pieniądze i tak będziemy musieli przeznaczyć na opłacenie studiów i tym podobne rzeczy. Wiesz, jaka jest ciotka Beatrice. Dan skrzywił się, jakby zupełnie wyleciało mu to z głowy. Doskonale wiedział, że Beatrice opiekowała się nimi wyłącznie przez wzgląd na Grace. Amy zawsze żałowała, że to nie Grace adoptowała ich po śmierci rodziców. Ich powodów, których im nigdy nie wyjaśniła, uparła się, żeby ich prawną opiekunką została właśnie ciotka. Przez ostatnie siedem lat Amy i Dan byli zdani na jej łaskę i mieszkali w maleńkim mieszkaniu razem ze zmieniającymi się raz po raz opiekunkami. Beatrice płaciła za to wszystko, ale poza tym skąpiła, na czym tylko się dało. Amy i Dan mieli co jeść i co pół roku otrzymywali nowy komplet ubrań, ale nic ponadto. Nie dostawali żadnych prezentów urodzinowych, pieniędzy na drobne przyjemności i ani centa kieszonkowego. Chodzili do zwykłej publicznej szkoły, a Amy nigdy nie miała pieniędzy na zakup książek. Korzystała z biblioteki lub przesiadywała w księgarni z używanymi książkami, której pracowników znała. Dan zarabiał na handlu kartami kolekcjonerskimi, ale nie były to duże kwoty. Przez siedem lat, od poniedziałku do piątku, Amy miała żal do Grace o to, że nie ona ich wychowywała, lecz w żaden z weekendów nie potrafiła się na nią gniewać. Kiedy odwiedzali Grace w rodzinnej posiadłości, poświęcała im całą swoją uwagę i traktowała ich niczym dwie najważniejsze osoby na świecie. Za każdym razem, kiedy Amy zbierała się na odwagę i pytała Grace, dlaczego nie mogą zamieszkać z nią, ich babcia odpowiadała: Istnieją ważne powody, kochanie. Pewnego dnia to zrozumiesz. A teraz Grace nie żyła. Amy nie wiedziała, jaką decyzję podejmie Beatrice, ale im zdecydowanie przydałyby się pieniądze. Wreszcie zyskaliby odrobinę niezależności. Może byłoby ich stać na większe mieszkanie, mogliby kupować książki, kiedy przyjdzie im na to ochota, a może nawet pójść na studia. Amy marzyła o Harvardzie. Chciała studiować historię i archeologię. Mama byłaby z niej dumna. Przynajmniej Amy miała taką nadzieję.

Tak niewiele wiedziała o swoich rodzicach. Nie miała nawet pojęcia, dlaczego ona i Dan nosili panieńskie nazwisko matki - Cahill - skoro ich ojciec nazywał się Trent. Pewnego razu zapytała o to Grace, lecz ona tylko się uśmiechnęła. Wasi rodzice sobie tego życzyli - powiedziała, ale upór, jaki usłyszała w jej głosie, dał Amy do myślenia i wzbudził podejrzenie, czy wybór nazwiska nie był tak naprawdę pomysłem Grace. Dziewczyna z trudem przypominała sobie twarz matki lub jakikolwiek szczegół sprzed tamtej strasznej nocy, kiedy rodzice zginęli. O tym zdarzeniu starała się w ogóle nie myśleć. - W porządku - odparł Dan. - W takim razie wydam swój milion na moją kolekcję, a ty wykorzystasz swoje pieniądze na opłacenie studiów. I wszyscy będą zadowoleni. Amy z każdą chwilą czuła się gorzej. W całym pomieszczeniu aż wrzało od kłótni. Holtowie wyglądali tak, jakby szykowali się na wojnę. Sinead Starling przytrzymywała swoich braci, Neda i Teda, żeby się wzajemnie nie podusili. Irina Spasky niczym serię z karabinu maszynowego wystrzeliwała z ust rosyjskie słowa w stronę Jonaha Wizarda i jego ojca, lecz ze sposobu, w jaki na nią patrzyli, można było wywnioskować, że nie znali rosyjskiego. Salę Reprezentacyjną wypełniły rozwścieczone głosy. Wyglądało to tak, jakby rozrywali Grace na strzępy, kłócąc się o jej fortunę i nie zważając na to, że dopiero co zmarła. Nagle Amy tuż za plecami usłyszała głos: - Oczywiście nie zamierzacie podjąć wyzwania. - To był łan Kabra, a wraz z nim jego irytująca siostra Natalie. Żołądek Amy, wbrew jej woli, fiknął koziołka na widok lana, który był bardzo przystojny. Miał zachwycającą, ciemną karnację, oczy barwy bursztynu i idealny uśmiech. Był rówieśnikiem Amy, ale dziś ubrał się jak dorosły: w jedwabny garnitur i krawat. Pachniał też ładnie, goździkami. Dziewczyna skarciła się za to, że zwróciła uwagę na ten szczegół. - Byłoby mi przykro, gdyby coś ci się stało - dodał miękko. - Poza tym potrzebujesz tych pieniędzy. Natalie przyłożyła rękę do ust z udawanym zdziwieniem. W swojej satynowej sukience i ze spływającymi na jedno ramię pięknymi czarnymi włosami wyglądała jak lalka naturalnych rozmiarów. - Masz rację, lanie! Oni są przecież biedni. Ciągle o tym zapominam. To dziwne, że jesteśmy spokrewnieni, prawda? Amy poczuła, jak na jej policzki wypływa rumieniec. Chciała jej się zrewanżować czymś równie złośliwym, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu.

- Doprawdy? - wtrącił się Dan. - Cóż, może więc wcale nie jesteśmy spokrewnieni?! Może jesteście przybyszami z innej galaktyki, bo normalne dzieciaki nie ubierają się jak bankierzy i nie rozbijają się po świecie prywatnym odrzutowcem swojego tatusia. Ian uśmiechnął się. - Źle mnie zrozumiałeś, drogi kuzynie. Cieszymy się waszym szczęściem i chcemy, żebyście wzięli pieniądze, świetnie się za nie bawili i nigdy więcej nie zaprzątali sobie głowy myśleniem o nas. - GGGrace - zaczęła Amy, rozzłoszczona tym, że głos odmawia jej posłuszeństwa. - GGrace chciałaby... - Żebyście ryzykowali własnym życiem? - dokończył za nią Ian. - Skąd wiesz? Czyżby powiedziała wam o konkursie, jaki dla nas zaplanowała? - Dan i Amy nie odezwali się słowem. - Rozumiem - ciągnął łan. - Myśl, że pomimo iż byliście jej ulubieńcami i nawet wam nie uchyliła rąbka tajemnicy, musi być okropna. A może wcale nie byliście dla niej tak ważni, jak wam się wydawało? - Daj spokój, lanie - wtrąciła Natalie. - Może Grace po prostu zdawała sobie sprawę z tego, że sobie nie poradzą? Ta misja zapowiada się bardzo niebezpiecznie. - Posłała Amy współczujący uśmiech. - Nie chcielibyśmy, żeby twoja śmierć była zbyt bolesna, prawda? W żadnym razie! Po chwili rodzeństwo zniknęło w tłumie. - W żadnym razie - przedrzeźnił ją Dan. - Ale z nich ofermy. Jedna połowa Amy chciała dogonić tych zarozumialców i zdzielić ich krzesłem, lecz druga najchętniej schowałaby się do mysiej dziury. Miała wielką ochotę utrzeć im nosa, ale nie była w stanie nawet się do nich odezwać. - A jednak zamierzają podjąć wyzwanie - mruknęła. - Nic dziwnego - odparł Dan. - Kolejne dwa miliony dolarów - co to dla nich? Mogą sobie pozwolić na zrezygnowanie ze spadku. - Grozili nam. Nie chcą, żebyśmy wzięli udział w grze. - A może to ich wkrótce spotka bolesna śmierć? - zastanawiał się głośno Dan. - Swoją drogą, ciekawe, co to za skarb. - A jakie to ma znaczenie? - zapytała gorzko Amy. - I tak nie mamy dość pieniędzy, żeby go poszukać. Ledwie starcza nam na bilety autobusowe. Jednak nie przestawała się zastanawiać. Grace podróżowała po całym świecie. Skarb mógł się okazać zaginionym egipskim grobowcem lub... skrzynią piratów pełną złota. Pan Mclntyre powiedział, że nagroda uczyni zwycięzców najbardziej wpływowymi osobami na

świecie. Jaki przedmiot mógł dokonać czegoś podobnego? I dlaczego prowadziło do niego akurat trzydzieści dziewięć wskazówek? Ciekawość wprost ją zżerała. Amy uwielbiała zagadki. Kiedy była młodsza, wyobrażała sobie, że jej matka żyje i podróżują razem w miejsca archeologicznych wykopalisk. Czasami zabierała na te wyprawy również Grace i we trójkę odkrywały tajemnice świata. Tyle że wtedy to było na niby. - Wielka szkoda - burknął Dan. - Chętnie starłbym Kobrom te uśmieszki z twarzy... Właśnie w tym momencie dopadła ich ciotka Beatrice, potrząsając oboje jednocześnie za ramiona. Jej twarz była wykrzywiona gniewem, a oddech cuchnął kulkami na mole. - Ani mi się ważcie zrobić coś głupiego! Mam zamiar wziąć swój milion dolarów, a wy zrobicie dokładnie to samo! Bez obaw, umieszczę te pieniądze bezpiecznie na koncie, dopóki nie staniecie się pełnoletni. Będę korzystać wyłącznie z odsetek. W zamian nadal pozwolę wam przebywać pod moją opieką. - POZWOLISZ nam przebywać pod swoją opieką?! POZWOLISZ nam oddać sobie nasze dwa miliony dolarów?! - Amy aż trzęsła się z gniewu, choć sama nie mogła uwierzyć, że się na to zdobyła. Zwykle w obecności Beatrice strach odbierał jej mowę. Nawet Dan był pod wrażeniem. - Nie zapominaj się, młoda damo! - ostrzegła ją Beatrice. - Lepiej róbcie, co wam mówię, bo inaczej... - Bo inaczej co? - zapytał z miną niewiniątka Dan. Twarz Beatrice pokryła się szkarłatem. - Bo inaczej, ty mały zarozumialcze, wyrzeknę się was i zostawię na pastwę opieki społecznej. Będziecie parą sierot bez grosza przy duszy, a ja dopilnuję, żeby żaden Cahill nie wyciągnął do was pomocnej dłoni! Ta cała bajeczka to jakiś absurd. Weźmiecie pieniądze i zapomnicie o tym idiotycznym pomyśle znalezienia... - Gwałtownie przerwała. - Znalezienia czego? - zapytał Dan. - Nie twoja sprawa. - Ciotka Beatrice wyglądała na przerażoną. - Dokonajcie właściwego wyboru albo nigdy więcej To powiedziawszy, odmaszerowała. Amy spojrzała na Dana, lecz nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, pan Mclntyre poruszył dzwoneczkiem. Sprzeczki i spory w Sali Reprezentacyjnej powoli cichły, a goście zajmowali swoje miejsca. - Już czas - powiedział. - Muszę państwa ostrzec, że z podjętej decyzji nie będzie się można wycofać. Nie wolno zmienić zdania.

- Zaczekaj chwilę, Williamie - przerwał mu Alistair Oh. - To niesprawiedliwe. Prawie nic nie powiedziano nam na temat tego wyzwania. Skąd mamy wiedzieć, czy nagroda jest warta ryzyka? Pan Mclntyre zacisnął usta. - Nie mogę zdradzić zbyt wielu szczegółów, sir. Zdaje pan sobie sprawę z tego, iż ród Cahillów jest bardzo liczny... i stary. Ma wiele gałęzi. Niektórzy z was aż do dziś nie wiedzieli nawet, że do niego należą, ale jak powiedziała madame Grace, ta rodzina odegrała kluczową rolę w kształtowaniu ludzkiej cywilizacji. Należały do niej niektóre z najważniejszych postaci w historii. Salę wypełnił szmer podekscytowania. Myśli w głowie Amy galopowały. Zawsze wiedziała, że Cahillowie byli ważni, a wielu z nich - bardzo bogatych. Mieszkali na całym świecie. Ale kształtowanie ludzkiej cywilizacji? Nie była pewna, co pan Mclntyre chciał przez to powiedzieć. - Historyczne postacie? - zawołał pan Holt. - Na przykład kto? Pan Mclntyre odchrząknął. - Próżno byłoby szukać postaci kluczowej dla minionych kilku wieków, która nie należałaby do tej rodziny. - Abraham Lincoln! - wykrzyknęła kuzynka Ingrid. - Eleanor Roosevelt! - Tak - odparł krótko pan Mclntyre. - I tak. W sali zaległa cisza. - Harry Houdini! - wrzasnęła Madison Holt. - Lewis i Clark! - zawtórowała jej siostra Reagan. - Trzy razy tak - powiedział pan Mclntyre. - Chyba pan żartuje?! - krzyknął pan Holt. - To niemożliwe! - Zgadzam się! - wtrącił wujek Jose. - Nabiera nas pan, panie Mclntyre. - Mówię zupełnie poważnie - zapewnił go stary prawnik. - Ale wszystkie dotychczasowe dokonania Cahillów są niczym w porównaniu z wyzwaniem, jakie stoi przed wami. Nadszedł czas, byście poznali ich największy sekret i stali się najpotężniejszymi członkami rodu w jego historii - lub polegli, usiłując tego dokonać. - Amy poczuła w żołądku coś zimnego i ciężkiego, jakby połknęła kulę armatnią. Jak to możliwe, że była spokrewniona z tymi wszystkimi znanymi ludźmi? Jak Grace mogła pomyśleć, że Amy stanie się kimś potężniejszym od niej, skoro na samą myśl o takim wyzwaniu ogarniało ją zdenerwowanie? Nigdy w życiu nie zdobędzie się na udział w tak niebezpiecznej wyprawie. Lecz jeśli tego nie zrobią... Przypomniała sobie słowa Beatrice. Ciotka na pewno znajdzie sposób, by wykraść

im pieniądze, a Amy nie będzie potrafiła się jej przeciwstawić. Wrócą do swojego ponurego mieszkanka i w ich życiu nic się zmieni poza tym, że nie będzie w nim już Grace. Przestaną z utęsknieniem wyczekiwać weekendowych wycieczek. Nie będą mieli żadnej pamiątki po ukochanej babci. Amy nie wierzyła, że może spotkać ich coś gorszego od śmierci rodziców, ale to było gorsze. Ona i Dan zostali teraz zupełnie sami. Jedynym pocieszeniem w tej sytuacji była szalona myśl, że należą do znakomitego rodu z tradycjami... Są uczestnikami jakiegoś tajemniczego wyścigu. Amy poczuła, jak zaczynają jej się pocić dłonie. - Przystąpienie do poszukiwań - ciągnął pan Mclntyre - jest jedyną drogą wiodącą do skarbu, lecz tylko jedno z was może go zdobyć. Jedna osoba - jego wzrok prześlizgnął się po twarzy Amy - lub drużyna odnajdzie skarb. Nie mogę powiedzieć nic więcej. Sam nie wiem, dokąd zaprowadzą poszukiwania. Mogę państwu wskazać tylko początek ścieżki, obserwować wasze postępy i dawać drobne wskazówki. Kto chciałby zacząć? Ciotka Beatrice pierwsza podniosła się z miejsca. - To jakieś wariactwo. Każdemu, kto weźmie udział w tej idiotycznej grze, najwyraźniej brakuje piątej klepki. Biorę pieniądze! Pan Mclntyre skinął głową. - Jak pani sobie życzy. Kiedy tylko opuści pani pokój, cyfry znajdujące się na pani czeku zostaną aktywowane. W każdej chwili będzie pani mogła wypłacić pieniądze z Królewskiego Banku Szkocji. Kto następny? Jeszcze kilka osób wstało i wybrało pieniądze: wujek José, kuzynka Ingrid oraz parę innych, których Amy nie znała. Każde z nich zabrało zielony skrawek papieru i w jednej chwili stało się milionerem. Później wstał Ian Kabra, a chwilę po nim jego siostra Natalie. - Podejmujemy wyzwanie - oznajmił łan. - Będziemy działać jako dwuosobowa drużyna. Poprosimy o wskazówkę. - Doskonale - powiedział pan Mclntyre. - Proszę o wasze czeki. - Ian i Natalie zbliżyli się do stołu. Mclntyre wyjął srebrną zapalniczkę i spalił czeki warte w sumie dwa miliony dolarów. W zamian wręczył rodzeństwu kopertę, zapieczętowaną czerwonym woskiem. - Oto wasza pierwsza wskazówka. Nie wolno wam jej czytać, dopóki na to nie zezwolę. lanie i Natalie, będziecie Pierwszą Drużyną. - Hej! - sprzeciwił się pan Holt. - Cała nasza rodzina również podejmie wyzwanie i to my chcemy być Pierwszą Drużyną! - My zawsze jesteśmy numerem jeden! - zaczęło zawodzić młodsze pokolenie Holtów, wspierane poszczekiwaniem podskakującego obok nich Arnolda.

Pan Mclntyre uniósł dłoń, uciszając ich. - Znakomicie, panie Holt. Poproszę o czeki. Będziecie Drużyną... hm, również będziecie drużyną. Holtowie bez mrugnięcia okiem dokonali wymiany: czeki warte pięć milionów dolarów za kopertę ze wskazówką. Wracając na swoje miejsce, Reagan z premedytacją szturchnęła Amy. - Cierpienie uszlachetnia, fajtłapo! Następną osobą, która podniosła się z miejsca, był Alistair Oh. - A niech wam będzie. Nie potrafię się oprzeć porządnej łamigłówce. Od tej pory może mnie pan nazywać Drużyną Trzecią. Następne były trojaczki Starlingów. Odłożyły swoje czeki na stół i kolejne trzy miliony dolarów poszły z dymem. - Da - oznajmiła Irina Spasky. - Ja również wezmę udział w tej grze. Działam sama. - Hej, joł, zaczekajcie na mnie! - Jonah Wizard ruszył przed siebie krokiem ulicznego zabijaki, znanym wszystkim widzom jego programu Kto chce zostać gangsterem? Wyglądało to śmiesznie, zważywszy na to, że miał na koncie jakiś miliard dolarów i mieszkał w Beverly Hills. - Mnie też to kręci - powiedział, kładąc czek na stół. - Dawaj wskazówkę, ziom. - Chcielibyśmy sfilmować całe zmagania - wtrącił jego ojciec. - Wykluczone - odparł pan Mclntyre. - To będzie świetnie wyglądało w telewizji - ciągnął ojciec Jonaha. - Mógłbym porozmawiać ze studiami filmowymi o podziale zysków z... - Nie - powtórzył stanowczo prawnik. - Ta gra nie ma nic wspólnego z rozrywką, sir. To sprawa życia i śmierci. - Rozejrzał się po sali i skupił wzrok na Amy. - Kto jeszcze? - zawołał. - Nadszedł czas podjęcia decyzji. Amy zorientowała się, że ona i Dan są ostatnimi niezdecydowanymi. Większość wybrała pieniądze. Sześć drużyn podjęło wyzwanie - wszyscy zawodnicy byli starsi, bogatsi i zdawali się mieć większe szanse na zwycięstwo niż oni. Ciotka Beatrice posłała rodzeństwu ostrzegawcze spojrzenie, łan uśmiechał się z wyższością. Może wcale nie byliście dla niej tak ważni, jak wam się wydawało? Może Grace po prostu zdawała sobie sprawę z tego, że sobie nie poradzą? Słowa lana i Natalie wciąż pobrzmiewały w głowie Amy. Jej twarz zapłonęła ze wstydu. A może mieli rację? Kiedy Holtowie wywrócili jej brata do góry nogami, nie obroniła go. Kiedy łan i Natalie ją obrażali, stała przed nimi z językiem zawiązanym na supeł. Jak miałaby poradzić sobie podczas niebezpiecznej wyprawy?

Po chwili jednak w jej głowie rozległ się inny głos: Kiedyś będę z ciebie dumna, Amy - i wtedy zrozumiała: Grace mówiła właśnie o tym. To była przygoda, w której Amy miała wziąć udział. Jeśli tego nie zrobi, równie dobrze może się schować do mysiej dziury i nigdy już z niej nie wychodzić. Spojrzała na brata. Mimo że strasznie ją irytował, zawsze potrafili się porozumiewać bez słów. To nie była telepatia, po prostu Amy umiała wyczytać z twarzy Dana, o czym w danej chwili myślał. To dużo pieniędzy - rozważał Dan. Masa niesamowitych kart baseballowych. Rodzice chcieliby, żebyśmy spróbowali - odparła w myślach Amy. Podobnie jak Grace. Tak, ale Babe Ruth i Mickey Mantle... Ian i Natalie będą wściekli - podjudzała go Amy. A ciotka Beatrice pewnie eksploduje ze złości. Na twarzy Dana pojawił się uśmiech. Babe Ruth chyba może poczekać. Amy wzięła jego czek i ramię w ramię podeszli do biurka. Sięgnęła po zapalniczkę pana Mclntyre’a. - Wchodzimy do gry - powiedziała i puściła z dymem dwa miliony dolarów. Danowi zakręciło się w głowie, tak jak wtedy, gdy zjadł naraz dwadzieścia paczek Skittlesów. Nie mógł uwierzyć w to, że wyrzucili w błoto tyle pieniędzy. Od małego marzył o zrobieniu rzeczy, z której jego rodzice byliby dumni. Oczywiście wiedział, że nie żyją. Ledwie ich pamiętał, a mimo to myślał, że jeśli uda mu się dokonać czegoś naprawdę niezwykłego - lepszego nawet od zebrania fantastycznej kolekcji kart baseballowych czy zostania mistrzem ninja - to jego rodzice się o tym dowiedzą i będą z niego dumni. A zostanie najwybitniejszym przedstawicielem rodu Cahillów byłoby czymś naprawdę niezwykłym. Poza tym podobała mu się wizja zdobycia skarbu. Pewnym bonusem był też widok ciotki Beatrice, która usłyszawszy o ich decyzji, poczerwieniała z gniewu, po czym wyparowała z pokoju, z całych sił trzaskając drzwiami. Sala Reprezentacyjna opustoszała. Zostali w niej tylko członkowie siedmiu drużyn i pan Mclntyre. Po pełnej napięcia chwili ciszy stary prawnik powiedział: - Możecie państwo otworzyć koperty. Czarnym pismem na kremowym papierze wykaligrafowano wskazówkę: - To wszystko? - zapiszczała cienko MaryTodd Holt. - Nie dostaniemy nic więcej?

- Czternaście słów - wymamrotał Eisenhower Holt. - Wychodzi po... - Zaczął liczyć na palcach. - Ponad trzysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów za słowo - podpowiedział mu Alistair Oh - skoro wasza rodzina zrezygnowała z pięciu milionów dolarów. Ja zrobiłem lepszy interes. Za każde słowo zapłaciłem niewiele ponad siedemdziesiąt jeden tysięcy. - To bez sensu! - oburzyła się Madison Holt. - Potrzebujemy więcej wskazówek! - Richard S. - myślał na głos łan. - Któż to może być? - Spojrzał na swoją siostrę z porozumiewawczym uśmieszkiem, jakby dzielili wspólny sekret. Dan miał ochotę go kopnąć. - Zaczekajcie chwilę - rzucił gniewnie ojciec Jonaha Wizarda. - Czy wszyscy dostali tę samą wskazówkę? Mój syn domaga się czegoś specjalnego. Ma to zapewnione w każdym kontrakcie. - Trzydzieści dziewięć wskazówek - odezwał się pan Mclntyre - to kamienie milowe, które doprowadzą państwa do celu. Są takie same dla każdej z drużyn. Tylko pierwsza z nich, ta, którą właśnie otrzymaliście, będzie tak łatwa do rozszyfrowania. - Łatwa? - Alistair Oh uniósł brwi w zdumieniu. - Aż strach pomyśleć, jak będą wyglądały te trudne. - Jednakże - kontynuował pan Mclntyre - do rozwiązania każdej zagadki prowadzi wiele dróg. Wszędzie możecie szukać ukrytych podpowiedzi i sekretnych informacji - wskazówek niezbędnych do odnalezienia kolejnych wskazówek, jeśli można tak powiedzieć. - Zaczyna mnie boleć głowa - jęknęła Sinead Starling. - Sami musicie zdecydować, jak się do tego zabrać. I pamiętajcie: wszyscy zmierzacie do jednego celu, lecz osiągnie go tylko jedna drużyna. Kluczem do zwycięstwa jest szybkość. Irina Spasky schowała swoją wskazówkę do koperty, kopertę włożyła do torebki i wyszła bez słowa. Alistair Oh zmarszczył brwi. - Wygląda na to, że kuzynka Irina wpadła na jakiś pomysł. Trojaczki Starlingów zamyśliły się nad czymś, a później - jakby doznały zbiorowego olśnienia - gwałtownie zerwały się z miejsc, przewracając swoje krzesła, i biegiem opuściły salę. Ojciec Jonaha Wizarda odciągnął syna na bok. Przez chwilę toczyli żarliwą dyskusję, w czasie której mężczyzna bez przerwy wstukiwał coś do swojego BlackBerry. - Musimy spadać - odezwał się w końcu Jonah. - Do zobaczenia, ofermy. Tym sposobem już trzy drużyny znalazły się za drzwiami, a Dan nadal nie miał pojęcia, jaki może być sens wskazówki.

- No cóż. - Ian Kabra powoli podniósł się z krzesła, jakby nigdzie mu się nie spieszyło. - Jesteś gotowa, siostrzyczko? - Żeby wystrychnąć na dudka naszych amerykańskich kuzynów? - zapytała z uśmiechem Natalie. - Zawsze. Dan usiłował podstawić im nogę, lecz ominęli ją obojętnie, nie zatrzymując się nawet na chwilę. - Wszystko jasne! - wykrzyknął pan Holt. - Drużyno, formuj szyk! Klan Holtów zerwał się na równe nogi. Arnold bez przerwy szczekał i podskakiwał. - Dokąd idziemy, tato? - zapytał Hamilton. - Jeszcze nie wiem, ale reszta się stąd zmywa, więc biegniemy za nimi! Kiedy i oni wymaszerowali, w Sali Reprezentacyjnej pozostali tylko Amy, Dan, Alistair Oh oraz pan Mclntyre. - A niech mnie - westchnął Alistair. Czarny garnitur i srebrny fular upodabniały go do lokaja. Lokaja, który ma coś do ukrycia. Jego oczy zdawały się uśmiechać nawet wtedy, gdy reszta twarzy była poważna. - Chyba wybiorę się na mały spacer po posiadłości i wszystko sobie przemyślę. Dana ucieszyły jego słowa. Alistair sprawiał wrażenie najmilszego ze wszystkich zawodników, lecz mimo to stanowił dla nich konkurencję. Chłopiec ponownie wlepił wzrok w tekst wskazówki, bardziej sfrustrowany niż kiedykolwiek dotąd. - Ranna zorza... Wrota wiedzy... Richard S. Nic z tego nie rozumiem. - Nie mogę wam pomóc w rozszyfrowaniu wskazówki - powiedział pan Mclntyre z ledwie dostrzegalnym uśmiechem - ale babcia byłaby z was dumna, wiedząc, że podjęliście wyzwanie. Amy pokręciła głową. - Nie mamy szans, prawda? Rodzeństwo Kabra i Starlingowie są bogaci. Jonah Wizard sławny. Holtowie to napompowane sterydami potwory. Alistair i Irina sprawiają wrażenie... sama nie wiem, takich światowych, podczas gdy Dan i ja... - Macie inne zalety - dokończył pan Mclntyre. - O czym wkrótce na pewno sami się przekonacie. Dan jeszcze raz przeczytał wskazówkę. Myślał o kartach baseballowych, listach i autografach. - Mamy znaleźć jakiegoś Richarda - powiedział. - Ale dlaczego zamiast całego jego nazwiska jest tylko litera S?