alien231

  • Dokumenty8 928
  • Odsłony430 031
  • Obserwuję270
  • Rozmiar dokumentów21.6 GB
  • Ilość pobrań356 050

Sheckley Robert - Podróż w przyszłość

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :928.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Sheckley Robert - Podróż w przyszłość.pdf

alien231 EBooki S SH. SHECKLEY ROBERT.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 30 osób, 34 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 93 stron)

Robert Sheckley Podróż w przyszłość Tytuł oryginału Journey Beyond Tomorrow Przekład Marta Koźbiał Dla Zivy, Ruth Barnes, a zwłaszcza dla Billa Barnesa Wprowadzenie Bajkowy świat Joenesa znajduje się przeszło tysiąc lat za nami, w odległej i mglistej przeszłości. Wiadomo, że Podróż Joenesa zaczęła się około roku 2000 starej ery, zakończyła natomiast w pierwszych latach nowej ery. Wiadomo również, że przypadła na okres znany ze znacznego rozwoju cywilizacyjnego: w XXI wieku światło dzienne ujrzały cuda mechaniki, o jakich współczesnym nigdy się nie śniło. Nawet dziś większość z nas miała okazję poznać znaczenie słów „pocisk zdalnie sterowany” czy „bomba atomowa”. Fragmenty tych fan- tastycznych tworów można oglądać w muzeach. Znacznie mniejszą wiedzę posiadamy na temat obyczajów ówczesnych ludzi. Aby dowiedzieć się czegokolwiek o religii i zasadach moralnych tamtych czasów, musimy sięgnąć do Podróży Joenesa. Poza wszelką wątpliwością pozostaje fakt, że postać Joenesa jest autentyczna, nie można natomiast przesądzać o autentyczności opowieści snutych na jego temat. Niektóre z nich przypominają raczej przypowieści. Jednak nawet te, które traktuje się alegorycznie, do- brze oddają ducha tamtych czasów. Nasza książka jest zbiorem opowieści o Podróży Joenesa oraz o cudownym i tragic- znym wieku XXI. Kilka z nich zostało spisanych, ale większość dotarła do nas przekazywana ustnie z pokolenia na pokolenie. Poza tą książką jedyne podsumowanie Podróży stanowią opublikowane ostatnio Opow- ieści z Fidżi, gdzie, z oczywistych powodów, osoba Joenesa schodzi na dalszy plan i gdzie na plan pierwszy wybija się postać jego przyjaciela Luma. Takie ujęcie nietrafnie oddaje nastrój Podróży i zafałszowuje fakty. Z tego poodu poczuliśmy potrzebę wydania poniższej pozycji, tak by całość opowieści o Podróży została zapisana i przechowana dla przyszłych pokoleń. Ten tom zawiera wszystkie spisane utwory o Joenesie pochodzące z XXI wieku. Nies- tety, są one nieliczne i nie zachowały się do naszych czasów w całości. Obejmują tylko dwie historie: „Lum spotyka Jonesa” i „Jak Lum wstąpił do wojska”, obie z „Księgi Fidżi” (wy- danie kanoniczne). Reszta opowiadań pochodzi z tradycji ustnej, wywodzącej się od Joenesa lub jego towarzyszy. Poniższy zbiór zawiera słowa najsławniejszych gawędziarzy, bez ujednolicania różnych punktów widzenia, tuszowania sympatii, zasad moralnych, poprawiania stylów, usuwania komentarzy itp. Pragniemy podziękować wszystkim gawędziarzom: Ma’aoa z Samoa Maubingi z Tahiti

Paaui z Fidżi Pelui z Wyspy Wielkanocnej Teleu z Huahine za łaskawe zezwolenie, na przelanie ich słów na papier. Wykorzystaliśmy te opowiadania lub grupy opowiadań, którymi powyższe osoby szczególnie zasłynęły. Nazwiska autorów znajdują się na początku każdej opowieści. Prag- niemy jednocześnie przeprosić wielu wybitnych gawędziarzy za to, że ich słów nie mogliśmy przytoczyć w niniejszym opracowaniu. Zostaną one umieszczone w zbiorze Variorum. Dla wygody odbiorcy historie zostały ułożone w kolejności, zebrane w rozdziały: każda z nich stanowi całość. Ale równocześnie przestrzegamy czytelnika, by nie spodziewał się konsekwentnej i uporządkowanej narracji. Niektóre części są długie, inne krótkie, jedne proste, inne skomplikowane — zależnie od nastroju i charakteru poszczególnych gawędzi- arzy. Wydawca mógł oczywiście w odpowiednim miejscu coś dodać lub ująć, tak by wyrównać długość historii i narzucić całości jednolity styl. Uznał jednak, że najlepiej będzie pozostawić opowieści takimi, jakie są, aby przedstawić czytelnikowi kompletny obraz Po- dróży. To wydawało się najbardziej uczciwe wobec gawędziarzy i zarazem było jedynym sposobem, by opowiedzieć całą prawdę o Joenesie, ludziach, których spotkał, i dziwnym świecie, po którym podróżował. Wydawca słowo po słowie spisał opowieści gawędziarzy i skopiował zapisane frag- menty, nie dodając niczego od siebie. Jedyne uwagi jego autorstwa umieszczono w dwóch ostatnich rozdziałach książki; opowiadają one o zakończeniu Podróży. A teraz, Czytelniku, zapraszamy Cię do spotkania Joenesa i do wzięcia udziału w jego podróży obejmującej ostatnie lata trwania starego i pierwsze nowego świata. I. Jeenes rozpoczyna swoja, podróż (Opowiedziane przez Maubingi z Tahiti) Kiedy bohater tej opowieści miał dwadzieścia pięć lat, w jego życiu miało miejsce niezwykle ważne wydarzenie. Jednak żeby wyjaśnić znaczenie tego wydarzenia, musimy powiedzieć najpierw kilka słów o naszym bohaterze, o miejscu i warunkach, w jakich żył, to bowiem pozwoli nam zrozumieć jego samego. Od tego więc zaczniemy, a potem postaramy się jak najszybciej przejść do sedna opowieści. Nasz bohater, Joenes, mieszkał na małej wyspie–atolu na Oceanie Spokojnym, ponad trzysta kilometrów na wschód od Haiti. Wyspa nosiła nazwę Manituatua i mierzyła niewiele więcej niż trzy kilometry wzdłuż i kilkaset metrów wszerz. Otoczona była pierścieniem rafy koralowej, za którą rozlewały się błękitne wody Pacyfiku. Na tę wyspę rodzice Joenesa przybyli po to, aby zarządzać sprzętem zaopatrującym w prąd całą wschodnią Polinezję. Po śmierci matki ojciec pracował samotnie, a kiedy i on zmarł, Pacyficzna Kompania Energetyczna poprosiła Joenesa o zajęcie jego miejsca i Joenes przyjął tę propozycję. Według wszelkiego prawdopodobieństwa Joenes był wysokim, dobrze zbudowanym młodym człowiekiem o miłej twarzy i nienagannych manierach. Jako niezmordowany czytelnik znajdował wielką przyjemność w zgłębianiu bogatej biblioteki ojca. Romantyzm i głęboka wrażliwość skłaniały go do rozważań nad prawdą, lojalnością, miłością, obowiąz- kiem, przeznaczeniem, przypadkiem i temu podobnymi pojęciami. Ze względu na taki, a nie inny charakter Joenes zwykł uważać cnoty za obowiązek i lubił myśleć o nich w ich najszlachetniejszej postaci.

Mieszkańcy Manituatua, Polinezyjczycy z Tahiti, nie potrafili go zrozumieć. Chętnie przyznawali, że cnota to rzecz dobra, co nie przeszkadzało im wchodzić na drogę występku dla własnej korzyści lub wygody. Mimo że Joenes gardził takim zachowaniem, nie mógł jed- nak nie docenić pogody ducha, hojności i otwartości Manituatuańczyków. Ci bowiem, cho- ciaż rzadko zastanawiali się nad cnotami, a jeszcze rzadziej wprowadzali je w czyn, w jakiś sposób wiedli przyjemne i godne życie. Joenes, którego gorący temperament sprzeciwiał się umiarkowaniu, nie od razu przyjął te zasady. Jednak z biegiem czasu coraz bardziej im ulegał. Niektórzy twierdzą, że to właśnie sposób bycia, który przejął od Manituatuańczyków, pozwolił mu potem utrzymać się przy życiu. Ale tego wszystkiego można się tylko domyślać, żadnej pewności mieć nie można. Dla nas liczy się przede wszystkim pewne szczególne wydarzenie w życiu dwudziestopięciolet- niego Joenesa. Rzecz miała miejsce w centralnym biurze Pacyficznej Kompanii Energetycznej, znajdującym się w San Francisco, na zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Tutaj właśnie, wokół kolistego stołu z błyszczącego teku, zgromadzili się brzuchaci jegomoście, ubrani w koszule z krawatem i garnitury. W rękach tych Ludzi Okrągłego Stołu, jak ich na- zywano, spoczywały losy wielu osób. Przewodniczącym zarządu był Artur Pendragon, człowiek, który choć swoje stanowisko odziedziczył, zmuszony był jednak stoczyć ciężką walkę, zanim dostał to, co mu się należało. Kiedy wreszcie dopiął swego, zwolnił wszystkich członków zarządu i na ich miejsce powołał własnych ludzi. Obecnie w skład zarządu wchodzili: wyjątkowo bogaty Bill Lancelot, znany z działalności charytatywnej Richard Ga- lahad, wpływowy Austin Modred i inni. Panowie ci, których imperium finansowe ostatnio przechodziło kryzys, przegłosowali właśnie konsolidację posiadanych dóbr i natychmiastową sprzedaż nieprzynoszących zysku holdingów. Decyzja ta, prosta jak się zdawało, pociągnęła za sobą daleko idące konsek- wencje. Na odległej Manituatua Joenes otrzymał informację od zarządu o zaprzestaniu pracy generatora mocy dla wschodniej Polinezji. W ten sposób Joenes stracił pracę. Mało tego, utracił także sens życia. Przez tydzień intensywnie zastanawiał się nad swoją przyszłością. Polinezyjscy przyjaciele gorąco zachęcali go, żeby został na Matlituatua lub, jeśli woli, udał się na jedną z większych wysp — Huahine, Bora Bora czy Tahiti. Joenes wysłuchał ich rady, po czym zaszył się w odludnym miejscu, by wszystko przemyśleć. Powrócił po trzech dniach i oznajmił oczekującym przyjaciołom, że wybiera się do Ameryki, kraju swych rodziców, chce bowiem na własne oczy zobaczyć cuda, o których czytał, i przekonać się, czy tam znajduje się jego przeznaczenie. Gdyby się miało okazać, że tak nie jest, powróci do swych polinezyjskich braci z ot- wartym sercem i umysłem, by pełnić obowiązki, jakie zechcą na niego nałożyć. Usłyszawszy te słowa, przyjaciele popadli w konsternację. Wszyscy wiedzieli, że Am- eryka była jeszcze bardziej niebezpieczna niż nieprzewidywalny ocean. Amerykanów zaś uważano za czarnoksiężników, którzy rzucają urok, zdolny postawić na głowie do- tychczasowy sposób myślenia człowieka. Wydaje się niemożliwe, żeby komuś mogły się znudzić koralowe plaże, laguny, palmy, czółna i temu podobne rzeczy, a przecież takie wy- padki się zdarzały. Zdarzało się, że Polinezyjczycy, którzy podróżowali do Ameryki, ulegli

złemu urokowi i już nie wrócili. Jeden odwiedził nawet legendarną Madison Avenue, ale nie wiadomo, co tam znalazł, bo nigdy już nie przemówił. Mimo to Joenes obstawał przy swoim. Joenes był zaręczony z manituatuańską dziewczyną o złotej skórze, czarnych włosach i kształtnej figurze, dorównującą umysłem mężczyznom. Na imię jej było Tondelayo. Przed odjazdem Joenes zaproponował, że pośle po nią, gdy tylko jego sytuacja jakoś się ustabili- zuje, gdy zaś mu się nie powiedzie, wróci do niej. Ten pomysł nie spodobał się dziewczynie, toteż zwróciła się do narzeczonego w lokalnym narzeczu: — Hej, głupi chłopaku, chcesz do Amerika? Może tam więcej kokosów? Większa plaża? Lepsza ryba? O, nie! Myślisz może: lepsze bara–bara, co? Ja ci mówię, że nie. O wiele lepiej zostań ze mną. Powiedziałam! W ten sposób śliczna Tondelayo próbowała przemówić Joenesowi do rozsądku. On jednak odparł: — Myślisz, że jestem szczęśliwy, pozostawiając tu Ciebie, ucieleśnienie moich myśli i pragnień? Nie, najdroższa, tak nie jest! Ten wyjazd napełnia mnie obawą. Nie wiem, co mnie czeka w zimnym kraju na wschodzie. Wiem tylko, że mężczyzna musi szukać swego losu i szczęścia aż do samej śmierci, jeśli zajdzie potrzeba. Dopiero kiedy poznam i zrozumiem świat, który znam jedynie ze słów rodziców i z książek, będę mógł wrócić i żyć tu, na wys- pach. Śliczna Tondelayo wysłuchała wszystkiego i przemyślała to starannie, po czym to wys- piarskie dziewczę zwróciło się do Joenesa zgodnie z prostą filozofią, od niepamiętnych czasów przekazywaną córkom przez matki: — Oj wy, biali chłopcy, wszyscy tacy sami. Najpierw bara—bara i wszystko w porządku. Potem chcecie do Amerika szukać białej dziewczyny i tam bara—bara. Tak myślę! A jednak palma rośnie, rafa koralowa otacza wyspę, a człowiek musi umrzeć. Joenes mógł tylko chylić czoło przed odwieczną mądrością wyspiarskiej dziewczyny, ale jego decyzja nie uległa zmianie. Wiedział, że jego przeznaczeniem jest ujrzeć kraj, skąd przybyli rodzice, i przyjąć wszystko, cokolwiek los mu ześle. Ucałował Tondelayo, która rozpłakała się, widząc, że jej słowa nie poruszyły narzeczonego. Zamożniejsi sąsiedzi wydali ucztę pożegnalną na cześć Joenesa, gdzie podawano wys- piarskie przysmaki, takie jak wołowina w puszkach czy konserwowy ananas. Kiedy do wyspy przybił szkuner z cotygodniową dostawą rumu, ze smutkiem pożegnali ukochanego przyjaciela. I tak Joenes wyruszył w podróż przez Huahine, Bora Bora, Tahiti i Hawaje, by dotrzeć w końcu do miasta San Francisco na zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Towarzyszyła mu w tej podróży słodka muzyka polinezyjskich wysp. 2. Lum spotyka Joenesa (Słowa Luma spisane w Księdze Fidżi, wydanie kanoniczne) Cóż, wiecie, jak to bywa. Alkohol się kończy, panienka odchodzi i wiadomo, gdzie się nagle znajdujesz. Zaszedłem więc do doków, żeby zaczekać na statek z cotygodniową do- stawą pejotlu. Nic tam nie robiłem, tylko stałem i gapiłem się na ludzi, okręty, Golden Gate, wiecie, o co chodzi. Skończyłem właśnie jeść kanapkę z prawdziwego pumpernikla z wło- skim salami i ze świadomością, że zaraz przywiozą pejotl, właściwie nie czułem się najgor- zej. Chodzi o to, że czasami nie czujesz się tak źle, kiedy sterczysz, gapiąc się na wszystkich i wszystko, nawet jeśli dziewczyna odeszła.

Właśnie przypłynęła łódź, nie wiadomo skąd, i ten facet zszedł na brzeg. Był wysoki, szczupły, z autentyczną opalenizną, szeroki w barach. Nosił płócienną koszulę, wyświechtane spodnie i nie miał butów. Więc pomyślałem, że jest w porządku. To znaczy wyglądał w porządku. Podszedłem do niego i spytałem, czyjego statek przywiózł towar. Gość spojrzał na mnie i powiedział: — Mam na imię Joenes. Jestem tutaj obcy. Więc już wiedziałem, że nie był z nimi. Dlatego odwróciłem wzrok, a on zapytał: — Nie wiesz, gdzie mógłbym znaleźć jakąś pracę? Jestem nowy w Ameryce. Chcę ją poznać, zobaczyć, co ma mi do zaoferowania i co ja mam dla niej. Spojrzałem na niego znowu. Teraz już nic nie wiedziałem. To znaczy nie wyglądało na to, żeby był z nimi. Z drugiej jednak strony nie każdy wyglądał wtedy jak bitnik. Czasami taki drobiazg, jeśli właściwie go wykorzystasz, może ci umożliwić wstęp nawet do Herbaci- arni w Chmurach prowadzonej przez Wielkiego Dealera. Może bawił się w zen, choć wy- glądał jak prostak. Jezus był prostakiem. Ale on do nich należał i wszyscy bylibyśmy za nim, gdyby tylko naiwniacy zostawili go w spokoju. Powiedziałem więc do tego Joenesa: — Chcesz pracy? A co mógłbyś robić? — Umiem obsługiwać transformator elektryczny — powiedział. — Niezły jesteś — odparłem. — I umiem grać na gitarze — dodał. — Człowieku — powiedziałem — od tego trzeba było zacząć. Znam bar cappuccino, gdzie możesz zagrać i zebrać trochę napiwków od naiwniaków. Na razie masz za co żyć. Ten Joenes prawie nie mówił po angielsku, więc musiałem mu wszystko dokładnie wyłożyć. Ale szybko chwycił to o scenie gitarowej i naiwniakach. Zaproponowałem mu, żeby się zatrzymał u mnie — skoro moja panienka odeszła, to dlaczego by nie — ten się tylko uśmiechnął i zgodził się od razu. Potem spytał, jak tu u nas jest i jakie tu mamy rozry- wki. Brzmiało to w porządku, chociaż był obcy. Powiedziałem mu, że panienki się znajdą, a jeśli chodzi o rozrywki, niech się trzyma blisko mnie, to zobaczymy. Zgodził się, więc poszliśmy do mnie. Dałem mu kanapkę z razowym chlebem i plasterkiem sera szwajcar- skiego ze Szwajcarii, a nie z Wisconsin. Musiałem mu pożyczyć własną gitarę, bo swoją, jak twierdził, zostawił na wyspie, gdziekolwiek by ona była. Tej nocy graliśmy w kafejce. Joenes był królem tej nocy. Zawdzięczał to piosenkom, których nikt nie rozumiał i których melodie przypominały znane standardy. Turystom to pasowało i w ten sposób Joenes zebrał osiem dolców trzydzieści centów, co wystarczyło na pokaźny bochen rosyjskiego chleba, i nie mówcie mi o braku patriotyzmu. Poza tym ta panienka od razu na niego poleciała, bo Joenes właśnie taki był. To znaczy wy- soki, potężny w ramionach, z jasnymi włosami lśniącymi, jakby świecił w nich słońce. Gościowi takiemu jak ja gorzej się wiedzie. Bo chociaż mam forsę, to jestem mały i chudy, więc czasem muszę się nieźle napocić. Tymczasem Joenes działał jak magnes. Zainteresowali się nim nawet ludzie w czarnych oku- larach. Pytali, czy próbował kiedyś wody sodowej, ale odciągnąłem go, bo przynieśli pejotl. A po co wymieniać bolącą głowę na chory żołądek? Więc razem z Joenesem, jego panienką, której na imię było Deirdre Feinstein, i jeszcze jedną, którą tamta skołowała dla mnie, wróciliśmy do mojej chaty. Pokazałem Joenesowi, jak obrabiać pejotl i wszyscy wzięliśmy się do roboty. To znaczy my się wzięliśmy, bo Joenes zapalił się jak tysiącwatowa żarówka. I chociaż ostrzegałem go przed glinami patrolującymi ulice San Francisco w poszukiwaniu kogoś choć odrobinę podejrzanego, żeby wykorzystać

swoją piękną, nową, kalifornijską pakę, on uparł się, że wlezie na łóżko i wygłosi mowę. To była całkiem ładna pogadanka, bo ten barczysty, roześmiany chłopak z daleka naprawdę nieźle się wstawił jak na pierwszy raz. Leciało to mniej więcej tak: — Moi przyjaciele! Przybyłem do was z ekspedycją z odległego lądu, pokrytego pi- askiem, porośniętego palmami. Czuję się niezmiernie szczęśliwy, jako że już pierwszej nocy zabrano mnie do waszego przywódcy, Króla Pejotl — zostałem wywyższony, a nie poniżony — i pokazano mi olśniewające cuda. Nie umiem znaleźć słów wdzięczności, by podziękować mojemu drogiemu towarzyszowi Lumowi za te błogosławieństwa. A tobie, słodka Deirdre Feinstein, moja nowa miłości, powiem, że czuję, jak rozpala się we mnie płomień. Ty zaś, dziewczyno Luma, której imienia, niestety, nie pamiętam, kocham cię jak brat, kazirodczo, a jednak z niewinnością zdradzoną z samorodnej niewinności. I jeszcze… Cóż, trzeba przyznać, że głos Joenesa nie należał do najsłabszych. Prawdę mówiąc, przypominał ryk lwa morskiego w okresie godowym, którego to dźwięku nie można nie usłyszeć. Tego było już za wiele dla sąsiadów na górze, ramoli, którzy wstają o ósmej rano, by od razu zabrać się do pracy. Zaczęli walić w sufit i poinformowali nas, że zrobiliśmy właśnie o jedną balangę za dużo i że zadzwonili po policję — mieli na myśli gliny. Joenes i dziewczyny nieco spuścili z tonu, ale ja szczycę się tym, że zachowuję zimną krew w każdej sytuacji, bez względu na to, co zalega mi w płucach czy krąży w żyłach. Chciałem spuścić resztę pejotlu, ale Deirdre, która jest już tak uzależniona, że aż strach, uparła się, żeby zabrać ze sobą resztę, bo, jak twierdziła, tak z pewnością będzie bezpiec- zniej. Wyprowadziłem wszystkich z mieszkania, łącznie z Joenesem, ściskającym w opalonej garści moją gitarę. Wychodziliśmy jak gdyby nigdy nic, bo już nadjechał wóz pełen glin. Ostrzegałem, żeby szli gęsiego jak żołnierze, bo nie można robić przekrętów, gdy się szmugluje prochy. Ale nie miałem pojęcia, jak bardzo wstawiona była Deirdre. Kiedy tak szliśmy, zbliżyli się do nas gliniarze i obrzucili nas tym szczególnym spojrzeniem.. Nie zatrzymaliśmy się, a wtedy oni zaczęli robić uwagi na temat bitników, braku moralności i tym podobne. Chciałem, żebyśmy szli dalej, ale Deirdre była uparta. Od- wróciła się do gliniarzy i wygarnęła im, co o nich myśli. To bardzo nierozsądne ze strony osoby o takim słownictwie i tak bogatej wyobraźni jak Deirdre. Szef gliniarzy, sierżant, powiedział: — W porządku, siostrzyczko, pójdziesz z nami. Zgarniamy cię, kapujesz? Pociągnęli biedną Deirdre, która wyrywała się i kopała, w stronę radiowozu. Widz- iałem, jak twarz Joenesa powoli wykrzywia grymas nienawiści. Bałem się kłopotów, bo naszprycowany pejotlem Joenes kochał Deirdre. Kochał wszystkich oprócz glin. — Nic nie rób, człowieku — powiedziałem mu. — Wszystko samo się ułoży. Jeśli Deirdre nie da sobie spokoju, to trudno. Wiesz, ona zawsze walczy z glinami, odkąd przy- jechała z Nowego Jorku, żeby studiować zen, i zawsze ją zgarniają. To żaden problem, zwłaszcza że jej ojcem jest Sean Feinstein, który ma wszystko, co ci tylko przyjdzie do głowy. Gliny poczekają, aż Deirdre wytrzeźwieje, i zaraz ją wypuszczą. Więc nic nie rób, człowieku. Nie oglądaj się nawet, bo twoim ojcem nie jest Sean Feinstein ani żaden inny wielki gość. W ten sposób próbowałem uspokoić Joenesa i przemówić mu do rozsądku. Ale on za- trzymał się — wspaniała sylwetka w świetle lamp — z dłonią zaciśniętą na mojej gitarze, odwrócił się i już nie widział nic oprócz glin. — Chcesz czegoś, chłopcze? — spytał sierżant.

— Zabierzcie łapy od tej młodej damy! — odezwał się Joenes. — Ta ćpunka, którą nazywasz młodą damą — odparł gliniarz — pogwałciła paragraf czterysta trzydziesty pierwszy, punkt trzeci kodeksu karnego miasta San Francisco. Propo- nuję, żebyś zajął się własnymi sprawami, młodzieńcze, i przestał po dwunastej w nocy brzdąkać na ukulele po ulicach. W pewnym sensie gliniarz zachował się uprzejmie. I wtedy Joenes wygłosił piękną mowę, której wprawdzie dokładnie nie powtórzę, ale chodziło w niej o to, że prawo jest ustanawiane przez człowieka, więc musi brać pod uwagę jego złą naturę, i że prawdziwa moralność polega na przestrzeganiu nakazów własnej oświe- conej duszy. — Mały komunista, co? — zakpił sierżant i Joenes w okamgnieniu został wciągnięty do radiowozu. Cóż, Deirdre została oczywiście zwolniona następnego ranka dzięki wstawiennictwu ojca, a może także dzięki swoim wdziękom, o których głośno w San Francisco. Inaczej z Joenesem. Chociaż szukaliśmy go wszędzie, nawet w tak odległym miejscu jak Berkeley, nigdzie nie natrafiliśmy na jego ślad. Ani śladu, mówię wam! Co się stało z tym trubadurem o jasnych włosach, lśniących, jakby świeciło w nich słońce, i o gorącym sercu? Gdzie się podział z moją gitarą (auten- tyczną Tatay) i drugą, najlepszą, parą sandałów? Przypuszczam, że tylko gliny to wiedzą i nie zamierzają tego zdradzić. Ale wciąż go pamiętam — słodkiego śpiewaka, który u wrót piekieł obejrzał się na swą Eurydykę i dlatego musiał cierpieć jak Orfeusz o słowiczym gło- sie. To znaczy, to było trochę inaczej. W każdym razie, kto wie, w jak odległych krajach podziewają się teraz Joenes i moja gitara? 3. Komisja kongresowa (Opowiedziane przez Ma’aoa z Samoa) Joenes nie mógł wiedzieć, że komisja amerykańskiego Senatu prowadziła dochodzenie w San Francisco. Ale policja wiedziała o tym. Funkcjonariusze czuli, że Joenes stanowi wymarzony materiał na świadka, zabrali go więc z więzienia i przyprowadzili do sali, gdzie komisja zebrała się na posiedzenie. Zgromadzeniu przewodniczył senator George W. Pelops, który na wstępie zapytał Joe- nesa, co ma na swoją obronę. — Nic złego nie zrobiłem — odrzekł Joenes. — Czy — zapytał Pelops — ktokolwiek oskarżył pana o zrobienie czegokolwiek? Czyja pana oskarżyłem? Albo któryś z moich szanownych kolegów? Jeśli tak, chciałbym tu i teraz o tym usłyszeć. — Nie, proszę pana — odparł Joenes. — Pomyślałem tylko… — Myśli nie mają wartości dowodowej — przerwał mu Pelops, po czym podrapał się po łysej czaszce, poprawił okulary i, gapiąc się w kamerę telewizyjną, rzekł: — Ten człowiek, jak sam przyznaje, nie został oskarżony ani o złamanie prawa, ani o naruszenie przepisów. Poprosiliśmy go jedynie, co jest naszym przywilejem i obowiązkiem, by się wypowiedział. Jednak jego słowa zdradzają nieczyste sumienie. Panowie, sądzę, że powinniśmy kontynuować dochodzenie. — Żądam adwokata — odezwał się Joenes. — Nie może mieć pan adwokata — odparł na to Pelops — ponieważ zeznaje pan przed komisją kongresową, która jedynie ustala fakty, nie stawia zaś w stan oskarżenia. Ale nie

omieszkamy odnotować pańskiej prośby. Chciałbym dowiedzieć się, po co w ogóle niewin- nemu człowiekowi adwokat? Joenes, który przeczytał wiele książek na Manituatua, wymamrotał coś na temat swoich praw i prawa w ogóle, na co Pelops odparł, że Kongres zarówno ustanawia prawo, jak i stoi na jego straży. Dlatego nie ma się czego obawiać, jeżeli pytany będzie odpowiadał uczciwie. Joenes wziął sobie te słowa do serca i obiecał zastosować się do zaleceń. — Zazwyczaj — rzekł Pelops — nie musimy specjalnie prosić o prawdomówność. Zostawmy jednak tę kwestię. Proszę powiedzieć, panie Joenes, czy wierzy pan w treść przemówienia, które wygłosił pan wczorajszej nocy na ulicy San Francisco. — Nie pamiętam żadnego przemówienia — odparł Joenes. — Odmawia pan odpowiedzi na pytanie? — Nie mogę na nie odpowiedzieć. Nic nie pamiętam. Chyba byłem pod wpływem nar- kotyków. — A czy pamięta pan, z kim przebywał ostatniej nocy? — Wydaje mi się, że z człowiekiem o imieniu Lum i dziewczyną o imieniu Deirdre… — Nie potrzebujemy ich nazwisk — przerwał sucho Pelops. — Pytamy tylko o to, czy pamięta pan, z kim był, a pan powiedział, że pamięta. Chciałbym zauważyć, panie Joenes, że bardzo wygodnie jest pamiętać jedne fakty, a zapominać o innych, mimo że wszystkie zdar- zenia miały miejsce w ciągu tych samych dwudziestu czterech godzin! — To nie były fakty — powiedział Joenes — to byli ludzie. — Komisja nie wymaga od pana poczucia humoru — rzekł Pelops surowo. — Ostrze- gam, że zarówno drwiące czy wymijające odpowiedzi, jak i zupełny ich brak mogą zostać potraktowane jako obraza Kongresu, to zaś stanowi przestępstwo federalne, za które grozi kara do roku więzienia. — Nie miałem nic złego na myśli — szybko usprawiedliwił się Joenes. — Doskonale, panie Joenes, kontynuujmy więc. Czy zaprzecza pan, że przemawiał ostatniej nocy? — Nie, proszę pana, nie zaprzeczam. — A czy zaprzecza pan, że treść pańskiego przemówienia dotyczyła tak zwanego obowiązku, wedle którego każdy powinien dążyć do obalenia legalnie ustanowionego prawa tego kraju? Innymi słowy, czy zaprzecza pan, że podjudzał do buntu tych nieprawomyślnych obywateli, którzy byli gotowi dać posłuch wrogim podszeptom? Albo żeby powiedzieć już całkiem wprost, czy nawoływał pan do obalenia siłą rządu, który stoi na straży prawa? Czy może pan zaprzeczyć, że treść pańskiego przemówienia stanowiła pogwałcenie praw przeka- zanych nam przez Ojców Założycieli? Dają one takim jak pan wolność słowa, której z pewnością nie ma w Związku Radzieckim. Czy ośmieli się pan zaprzeczyć, że pańskie słowa, pod maską niewinnej buńczuczności, stanowiły część spisku, którego celem było wywołanie zamieszek, usprawiedliwiających zewnętrzną interwencję? I że pańskie poczynania znalazły poparcie, jeśli nie był to ich wyraźny nakaz, wśród konkretnych osób z Departamentu Stanu? I wreszcie, że przemówienie, które wygłosił pan — rzekomo — pod wpływem narkotyków, zostało w istocie podyktowane domniemanym prawem do działań wywrotowych w demok- racji. Sądził pan, że jej zdolność do brania odwetu jest paraliżowana przez Konstytucję i Kartę Praw Człowieka. Tymczasem celem tych dokumentów nie jest — jak się panu wydaje — pomaganie przestępcom, lecz obrona swobód obywatelskich przed takimi jak pan bezbożnymi najemnikami. Proszę o prostą odpowiedź: tak czy nie. — Cóż — zaczął Joenes — chciałbym sprostować…

— Pytanie, panie Joenes — przerwał Pelops lodowatym głosem. — Będzie pan łaskaw odpowiedzieć tak lub nie. Joenes z całych sił próbował sobie przypomnieć wszystko, co wyczytał na temat histo- rii Ameryki jeszcze na wyspie. Po chwili rzekł: — To oszczerstwo! — Proszę odpowiedzieć na pytanie, panie Joenes — obstawał przy swoim Pelops. — Chciałbym się powołać na moje konstytucyjne prawa, a dokładniej na Pierwszą i Piąta Poprawkę — odrzekł Joenes — i z całym szacunkiem odmawiam odpowiedzi. Pelops uśmiechnął się krzywo. — Nie może pan tego uczynić, panie Joenes, bowiem Konstytucja, której się pan tak kurczowo trzyma, została znowelizowana, a raczej uaktualniona przez tych z nas, którzy pragną uchronić ją przed zmianami i profanacją. Poprawki, o których pan wspomniał, panie Joenes — choć może raczej powinienem powiedzieć: towarzyszu Joenes — nie pozwalają panu milczeć z powodów, które każdy sędzia Sądu Najwyższego wyliczy panu, jeśli go pan o to poprosi! Na tak druzgoczącą ripostę nie było odpowiedzi. Nawet obecni reporterzy, przyzwycza- jeni do ostrych politycznych polemik, byli poruszeni. Joenes najpierw się zaczerwienił, po- tem zaś zbladł jak ściana. Już otwierał usta, by powiedzieć cokolwiek, nic bowiem błyskotli- wego nie przychodziło mu do głowy, gdy powstrzymała go interwencja jednego z członków komisji, senatora Trellida. — Przepraszam pana — odezwał się senator — i wszystkich zebranych, chciałbym powiedzieć jedną rzecz i proszę, żeby to, co powiem, zostało nagrane. Czasem człowiek musi przemówić, bez względu na to, jak bolesne jest to dla niego, i bez względu na to, jaką szkodę polityczną czy materialną może mu to wyrządzić. Jest jednak obowiązkiem człowieka takiego jak ja przemówić wtedy, kiedy musi, bez względu na konsekwencje, nawet jeżeli to, co ma do powiedzenia, sprzeciwia się opinii publicznej. Jestem starym człowiekiem i wiele w życiu doświadczyłem, wiele widziałem. Może popełniam głupstwo, ale muszę powiedzieć, że jestem nieprzejednanym wrogiem niesprawiedliwości. W przeciwieństwie do niektórych nie potrafię przebaczyć masakry Węgrów, bezprawnego zajęcia Chin ani komunizacji Kuby. Jes- tem stary, nazywają mnie konserwatystą, cóż z tego. Ja naprawdę nie mogę o tym zapomnieć. Nie dbam o to, jak mnie kto nazwie, ale mam nadzieję, że nie dożyję dnia, kiedy sowiecka armia wkroczy do Waszyngtonu. Dlatego kieruję swoje słowa przeciw temu człowiekowi, towarzyszowi Jońskiemu, nie jako senator, ale jako człowiek, który spędził dzieciństwo wśród górzystego krajobrazu na wschód od Sour Mountain, który łowił ryby i polował w leśnych ostępach, który powoli uświadamiał sobie, czym jest dla niego Ameryka, którego ziomkowie wysłali do Kongresu, by reprezentował ich i ich bliskich, i który teraz czuje się w obowiązku złożyć tę deklarację lojalności. Z tego i tylko z tego powodu zwracam się do was teraz słowami Biblii: „Zło jest złem!”. Ludzie wyrachowani mogą się z tego śmiać, ale tak właśnie jest i ja w to wierzę. Członkowie komisji odpowiedzieli na słowa starego senatora gorącym aplauzem. Cho- ciaż słyszeli je już wiele razy, po raz kolejny ulegli głębokiej emocji. Pelops, którego wargi były blade jak papier, zwrócił się do Joenesa. — Towarzyszu — zaczął z ironią w głosie — czy jesteście obecnie członkiem partii komunistycznej? — Nie jestem! — odpowiedział Joenes płaczliwie.

— W takim razie — ciągnął Pelops — kim byli pańscy współtowarzysze w czasie, gdy był pan jej członkiem? — Nie miałem żadnych współtowarzyszy. To znaczy… — Wiemy doskonale, co to znaczy — przerwał mu Pelops. — Skoro nie chce pan po- dać personaliów swoich współtowarzyszy–zdrajców, to może wyjawi nam pan lokalizację swojej komórki? Tak czy nie? Niech mi pan powie, towarzyszu Joński, czy mówi coś panu nazwisko Ronald Black? Albo prościej: kiedy po raz ostatni widział pan Ronalda Blacka? — Nigdy go nie spotkałem — odparł Joenes. — Nigdy? To niebezpieczne słowo, panie Joenes. Chce mi pan wmówić, że nie mógł pan spotkać Ronalda Blacka, zwyczajnie minąć go w tłumie albo siedzieć w tym samym ki- nie co on? Wątpię, czy jakikolwiek obywatel Ameryki mógłby z taką pewnością stwierdzić, że nigdy nie spotkał Ronalda Blacka. Czy chce pan, żeby pana twierdzenie zostało zarejes- trowane? — Cóż, mogłem spotkać go w tłumie. To znaczy mogłem znaleźć się w tym samym tłumie co on, choć nie jestem pewien… — Ale dopuszcza pan taką możliwość? — Chyba tak. — Świetnie — rzekł Pelops. — W końcu do czegoś dochodzimy. Teraz pytam pana, gdzie spotkał pan Blacka, o czym rozmawialiście, jakie papiery panu dał i komu je pan przekazał. — Nigdy nie spotkałem Arnolda Blacka! — wyjęczał Joenes. — Znaliśmy go zawsze jako Ronalda Blacka — powiedział Pelops — ale chętnie poznamy jego pseudonim. Proszę zauważyć, że sam pan dopuścił możliwość współpracy z tym człowiekiem. W świetle pańskiego przyznania się do aktywności partyjnej, ta możliwość może być uznana za prawdopodobieństwo graniczące z pewnością. Co więcej, sam pan podał nam imię, pod którym Ronald Black znany jest w partii, imię, o którym dotąd nie słyszeliśmy. Sądzę, że to wystarczy. — Proszę posłuchać — odezwał się Joenes — nie znam żadnego Blacka ani nie wiem, co zrobił. — Ronaldowi Blackowi — odezwał się Pelops ponurym głosem — udowodniono kradzież planów nowego luksusowego kabrioletu Studebaker Roadclinger Super V–12 i sprzedanie tych planów agentowi Związku Radzieckiego. Zgodnie z prawem skazano go po sprawiedliwym procesie. Nieco później zdemaskowano i skazano trzydziestu jeden jego wspólników. Pan, towarzyszu Joński, jest wspólnikiem numer trzydzieści dwa, agentem z największej siatki szpiegowskiej, jaką kiedykolwiek wykryliśmy. Joenes chciał coś powiedzieć, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu, trzęsąc się ze stra- chu. — Komisja, przed którą pan odpowiada — podsumował Pelops — nie dysponuje władzą sądowniczą, została powołana jedynie w celach śledczych. To być może wstyd, ale litera prawa musi być przestrzegana. Dlatego teraz przekazujemy tajnego agenta Jońskiego Prokuratorowi Generalnemu, aby został sprawiedliwie osądzony i poniósł karę odpowiednią dla kogoś, kto sam przyznał się do zdrady i kto zasługuje jedynie na śmierć. Zamykam po- siedzenie. W ten sposób Joenes został niezwłocznie przekazany komórce karnej rządu, którą reprezentował Prokurator Generalny. 4. O tym, jak Joenesowi wymierzono sprawiedliwość

(Opowiedziane przez Pelui z Wyspy Wielkanocnej) Prokurator Generalny, któremu przekazano Joenesa, był wysokim mężczyzną o jas- trzębiej twarzy, przymrużonych oczach i bladych wargach. Jego twarz wyglądała jak wykuta z żelaza. Przygarbiony, gardzący wszystkim, szokujący otoczenie aksamitnym płaszczem i wymiętym kołnierzykiem Prokurator Generalny stanowił ucieleśnienie swojego strasznego urzędu. Jako że pracował w sekcji karnej rządu, jego zadaniem było brać odwet na każdym, kto wpadł mu w ręce, używając przy tym wszelkich dostępnych środków. Prokurator Generalny urzędował w Waszyngtonie. Był jednak obywatelem Aten (stan Nowy Jork) i, w młodości, znajomym Arystotelesa oraz Alcybiadesa, których pisma stanowiły esencję amerykańskiego ducha. Ateny były jednym z miast starożytnej Hellady, od której bierze początek amerykańska cywilizacja. Blisko Aten leżała Sparta, potęga militarna przewodząca lacedemońskim mias- tom stanu Nowy Jork. Jońskie Ateny i dorycka Sparta prowadziły między sobą wyniszczającą wojnę i w końcu utraciły niezależność na rzecz Ameryki. Wciąż jednak cieszyły się dużymi wpływami politycznymi w Ameryce, zwłaszcza że w Waszyngtonie znajdowała się główna siedziba helleńskiej władzy. Z początku sprawa Joenesa wydawała się prosta. Nie miał on ważnych przyjaciół ani politycznych popleczników, toteż zdawało się, że bez przeszkód uda się odpłacić mu pięknym za nadobne. Prokurator Generalny zaplanował, że udzieli się Joenesowi każdej prawnej porady, jakiej będzie potrzebował, po czym osądzą go panowie z osławionej Izby Gwiaździstej. W ten sposób przestrzegać się będzie litery prawa, choć oczywiście wyrok został już z góry przesądzony. Dbający o konwenanse sędziowie przysięgli z Izby Gwiaździs- tej, bez reszty oddani tępieniu najdrobniejszych przejawów zła, jeszcze nigdy nie wydali werdyktu innego niż „winny”. Po ogłoszeniu wyroku Prokurator Generalny planował wysłać Joenesa na krzesło elek- tryczne w Delfach, zyskując w ten sposób uznanie w oczach bogów i obywateli. Taki był jego plan. Ale dalsze śledztwo wykazało, że ojciec Joenesa był Dorem z Mechanicsville w stanie Nowym Jork i piastował wśród tamtej społeczności urząd sędziego, matka zaś była Jonką z Miami, ateńskiej kolonii wysuniętej daleko w głąb terytorium barbarzyńskiego. Z tej przyczyny pewni wpływowi Hellenowie domagali się łaski dla błądzącego syna szanow- anych rodziców przez wzgląd na jedność helleńską; mniejszość helleńska stanowiła siłę liczącą się politycznie w Ameryce. Prokurator Generalny, sam pochodzący z Aten, uznał, że najlepiej będzie przychylić się do tych próśb. Rozwiązał więc posiedzenie Izby Gwiaździstej i wysłał Joenesa do wielkiej Wyroczni w Sperry. To posunięcie spotkało się z aprobatą, jako że Wyrocznia w Sperry, podobnie jak te w Genmotor i Genelectric, była znana z niezwykle sprawiedliwego i bezstronnego osądu ludzi i ich czynów. W rzeczywistości wyrocznie wydawały tak trafne wyroki, że zastąpiono nimi już wiele zwykłych sądów. Joenesa zawieziono do Sperry i polecono stanąć przed Wyrocznią, która była wielką, niezwykle skomplikowaną maszyną liczącą z panelem sterowania oraz ołtarzem obsługi- wanym przez licznych kapłanów. Zostali oni wykastrowani tak, by myśleć tylko na sposób maszyny. Najważniejszy kapłan został też oślepiony, aby oglądać pątników wyłącznie oczami Wyroczni.

Kiedy główny kapłan wszedł, Joenes padł przed nim na kolana, ale ów podniósł go i powiedział: — Nie bój się, mój synu. Śmierć jest przeznaczeniem każdego człowieka, a bezustanna, mozolna praca to warunek efemerycznego trwania zmysłów. Powiedz mi, czy masz przy so- bie jakieś pieniądze. — Mam osiem dolarów i trzydzieści centów — odparł Joenes. — Czemu o to pytasz, ojcze? — Ponieważ zazwyczaj przychodzący z prośbą wyjaśnił kapłan — składają do- browolną ofiarę pieniężną na rzecz Wyroczni. Ale jeśli nie masz pieniędzy, równie mile widziane są zapisy ruchomości, obligacje, papiery wartościowe lub inne cenne przedmioty. — Nie mam nic takiego — odparł smutno Joenes. — Nie posiadasz gruntów w Polinezji? — spytał kapłan. — Nie — rzekł Joenes. — Moi rodzice mieli ziemię, którą dał im rząd, ale teraz zosta- nie mu ona zwrócona. Nie mam żadnej innej własności. W Polinezji nie dba się o takie rzeczy. — W takim razie nie masz nic? — spytał kapłan wyraźnie zmartwiony. — Nic prócz ośmiu dolarów i trzydziestu centów — powiedział Joenes. — I gitary, która nie należy do mnie, lecz do człowieka o imieniu Lum, mieszkańca odległej Kalifornii. Tylko czy te rzeczy są naprawdę niezbędne, ojcze? — Oczywiście, że nie — odparł kapłan. — Jednakże nawet cybernetycy muszą z cze- goś żyć i hojność ze strony przybysza jest mile widziana, szczególnie gdy przychodzi prosić nas, żebyśmy zinterpretowali słowa Wyroczni. Niektórzy ojcowie sądzą również, że człowiek bez grosza przy duszy nie zatroszczył się o zgromadzenie pieniędzy dla Wyroczni na wy- padek, gdyby go dosięgnął gniew boży, a co za tym idzie człowiekowi temu brak pobożności. W każdym razie ja tak nie uważam. Możemy więc bez przeszkód przedstawić twoją sprawę i poprosić o jej osądzenie. Kapłan wziął orzeczenie Prokuratora Generalnego oraz mowę obrończą Joenesa i przełożył oba dokumenty na tajny język, którym Wyrocznia porozumiewała się z człow- iekiem. Po chwili nadeszła następująca odpowiedź: PODNIEŚ TO DO DZIESIĄTEJ POTĘGI, ODEJMIJ PIERWIASTEK KWADRA- TOWY Z MINUS JEDEN. NIE ZAPOMNIJ PODPISAĆ, BO CZŁOWIEK POTRZEBUJE ROZRYWKI. DODAJ ZMIENNĄ X, ŻEBY SOBIE POFOLGOWAĆ. W KOŃCU WYJDZIE ZERO I WIĘCEJ MNIE NIE POTRZEBUJESZ. Po odebraniu komunikatu, kapłani zgromadzili się, by zinterpretować słowa Wyroczni. Oto jak wyglądała ich wykładnia: PODNIEŚ TO oznacza: „napraw zło”. DO DZIESIĄTEJ POTĘGI oznacza stopień i liczbę lat, które pątnik musi pokutować, aby naprawić wyrządzone zło; w tym wypadku dziesięć lat. PIERWIASTEK KWADRATOWY Z MINUS JEDEN, jako liczba fikcyjna, symboli- zuje fikcyjny stan łaski. Jednak może być ona pomocna, bowiem oznacza również szansę proszącego na potęgę i sławę. Dlatego uprzedni dziesięcioletni wyrok zostaje zawieszony. ZMIENNA X symbolizuje wcielone siły ziemi, wśród których pokutnik będzie musiał zamieszkać i które objawią mu wszelkie okropieństwa świata.

PODPIS oznacza samą boginię, chroniącą proszącego przed okrucieństwem sił ziem- skich i obiecującą mu zmysłowe przyjemności. W KOŃCU WYJDZIE ZERO oznacza, że rachunek między boską sprawiedliwością a pokutnikiem został wyrównany. WIĘCEJ MNIE NIE POTRZEBUJESZ oznacza, że proszący nigdy więcej nie może zwrócić się do tej ani żadnej innej wyroczni, ponieważ dowiedział się już wszystkiego. W ten sposób Joenes dostał dziesięcioletni wyrok w zawieszeniu. Prokurator Gener- alny, nie mogąc się sprzeciwić decyzji Wyroczni, puścił go wolno. I tak Joenes mógł kontynuować podróż przez Amerykę, wlokąc za sobą przekleństwo, obietnice Wyroczni i dziesięcioletni wyrok w zawieszeniu. Opuścił czym prędzej Sperry i udał się pociągiem do ogromnego miasta Nowy Jork. To, co tam robił, i co mu się przy- darzyło, będzie tematem kolejnej opowieści. 5. O Joenesie, Wattsie i policjancie (Opowiedziane przez Ma’aoa z Samoa) Joenes nigdy dotąd nie widział niczego, co by przypominało Nowy Jork. Nieustanny pośpiech i bieganina tak wielkiej liczby ludzi dziwiły go, budziły też ciekawość i ekscytację. Szalone życie miasta nie osłabło z nastaniem nocy. Joenes mógł obserwować spragnionych uciech nowojorczyków spieszących do nocnych klubów i dyskotek. W mieście nie brakowało też bardziej kulturalnych rozrywek: wiele osób nie pozostawało obojętnych na uroki sztuki filmowej. Późną nocą życie miasta nieco zwolniło tempo. Joenes widział wielu starszych i kilku młodych ludzi siedzących apatycznie na ławkach lub stojących u wylotu metra. Ich twarze nie wyrażały niczego, a kiedy się do nich zwracał, bełkotali coś niezrozumiale. Ci nietypowi nowojorczycy niepokoili go, dlatego ucieszył się, gdy w końcu nadszedł ranek. Z pierwszym brzaskiem znów zaczął się oszalały pęd tłumu. Ludzie potrącali się i popychali, próbując dotrzeć nie wiadomo gdzie. Joenes chciał poznać przyczynę tak wielkiego poruszenia, wybrał więc przypadkowego człowieka z tłumu i zatrzymał go. — Przepraszam pana — zwrócił się do niego — czy mógłby poświęcić pan odrobinę swojego cennego czasu i wytłumaczyć obcemu przybyszowi przyczynę tego niezwykłego poruszenia, które dostrzegam wszędzie wokoło? — O co chodzi? Nienormalny pan jesteś, czy co? — odparł tamten, po czym oddalił się pośpiesznie. Za to następny przechodzień, którego zatrzymał Joenes, zastanowił się starannie nad pytaniem i rzekł: — Nazywa to pan poruszeniem? — Tak to wygląda — odparł Joenes, spoglądając na tłum bezustannie kłębiący się wokoło. — A tak w ogóle, to mam na imię Joenes. — A ja Watts — rzekł tamten. — Jeśli zaś idzie o twoje pytanie, Joenes, powiem ci, że to, co widzisz, to nie poruszenie. To panika. — Dlaczego mieliby panikować? — zapytał Joenes. — Mówiąc w skrócie — odparł Watts — boją się, że jeżeli przestaną się śpieszyć i roz- pychać, ktoś uzna” ich za martwych. To bardzo niebezpiecznie zostać uznanym za martwego. Mogą cię przecież zwolnić z pracy, zlikwidować konta, podnieść czynsz i wpędzić do grobu.

Joenes nie wierzył własnym uszom. — Bez przesady, Watts — zaoponował — ci ludzie nie wyglądają na martwych. Tak naprawdę oni nie są martwi, prawda? — Zawsze przesadzam — odparł Watts. — Jednak ponieważ jesteś tu obcy, postaram ci się wytłumaczyć nieco szerzej. Przede wszystkim śmierć jest wyłącznie kwestią terminologii. Kiedyś jej definicja była prosta: byłeś martwy, jeśli nie poruszałeś się przez dłuższy czas. Tymczasem teraz naukowcy dokładnie przeanalizowali tę przestarzałą definicję i po prze- prowadzeniu poważnych badań odkryli, że możesz być martwy pod wieloma ważnymi względami, a jednak wciąż poruszać się i rozmawiać. — Pod jakimi względami? — zapytał Joenes. — Przede wszystkim — rzekł Watts — chodzące trupy charakteryzują się prawie całkowitym brakiem emocji. Czują tylko gniew i strach, chociaż czasem udają inne uczucia. Są przy tym tak nieudolne jak szympans, który udaje, że czyta książkę. Poza tym przypomi- nają roboty, bo ich działaniu towarzyszy zatrzymanie wyższych procesów myślowych. Często też można zaobserwować wśród nich pęd do pobożności: przypominają wówczas kurczaki rzucające się konwulsyjnie po odcięciu głowy. Dlatego wiele z nich wałęsa się wokół kościołów, gdzie niektóre próbują się nawet modlić. Inne znajduje się na ławkach w parku albo u wejścia do metra… — Aha — przerwał Joenes — kiedy chodziłem po mieście późno w nocy, widziałem takich ludzi. — No właśnie — rzekł Watts. — Ci już nawet nie udają, że nie są martwi. Ale inni naśladują życie z wzruszającą gorliwością w nadziei, że pozostaną niezauważeni. Odkrywa się ich zwykle, bo przesadzają — albo za dużo gadają, albo śmieją się zbyt głośno. — Nie miałem pojęcia o tym wszystkim — powiedział Joenes. — To tragiczny problem — ciągnął Watts. — Władze robią wszystko, żeby sobie z nim poradzić, ale przybrał już monstrualne rozmiary. Z wielką ochotą wymieniłbym również inne cechy chodzących trupów, bo widzę, że bardzo by to cię zainteresowało, ale niestety, nad- chodzi policjant, więc lepiej już sobie pójdę. To powiedziawszy, Watts rzucił się naprzód, wtapiając się w tłum. Policjant ruszył w pogoń, ale szybko zrezygnował i zawrócił ku Joenesowi. — A niech to — zdenerwował się policjant. — Znowu go zgubiłem. — To przestępca? — zapytał Joenes. — Najsprytniejszy złodziej klejnotów w okolicy — odparł policjant, pocierając masy- wne, czerwone czoło. — Lubi udawać bitnika. — Opowiadał mi o chodzących trupach — powiedział Joenes. — Ciągle wymyśla podobne historie — wyjaśnił policjant. — To notoryczny kłamca. Wariat. I do tego bardzo niebezpieczny. Zwłaszcza że nie nosi przy sobie broni. Już trzy razy go prawie miałem. Wołam — w imieniu prawa — żeby się zatrzymał, dokładnie tak, jak jest w podręczniku, a kiedy tego nie robi, strzelam do niego. Zabiłem już ośmiu przypadkowych przechodniów. W ten sposób nigdy nie zostanę sierżantem. No i każą mi płacić za wystrze- lone kule. — Ale jeżeli Watts nie nosi broni… — zaczął Joenes i urwał, bo spostrzegł, że na twarzy policjanta pojawił się posępny wyraz, ręka zaś sięgnęła do kabury. — To znaczy — wyjaśnił szybko — chciałem się tylko dowiedzieć, czy jest coś w tym, co Watts mówił o tych chodzących trupach.

— A skąd! To tylko bitnikowskie fantazje. Nie mówiłem ci, że to złodziej? — Zapomniałem — powiedział Joenes. — Lepiej nie zapominaj. Jestem wprawdzie tylko prostym człowiekiem, ale wkurza mnie facet taki jak Watts. Wykonuję swoje obowiązki zgodnie z tym, co mówi podręcznik, a wieczorem spokojnie wracam do domu i oglądam telewizję. Oprócz piątków, bo wtedy gram w kręgle. Czy to znaczy, że jestem robotem, jak twierdzi Watts? — Oczywiście, że nie — przyznał Joenes. — Ten facet — ciągnął policjant — mówi o ludziach pozbawionych uczuć. Może nie jestem psychologiem, ale to jedno wiem, że coś czuję. Kiedy trzymam w ręku pistolet, czuję się dobrze. Czy to znaczy, że jestem pozbawiony emocji? Powiem więcej. Wychowałem się w biednej dzielnicy. Jako dzieciak należałem do gangu. Wszyscy mieliśmy automaty i ciężkie noże i zabawialiśmy się w napady z bronią w ręku, morderstwa i gwałty. Czy to wygląda na brak emocji? I pewnie zostałbym recydywistą, gdybym pewnego razu nie spotkał księdza. Nie był ważniakiem, był taki jak my. Wiedział, że tylko tak do nas dotrze. Chodził z nami na rozróby i nieraz widziałem, jak nieźle kogoś po- ciął niewielkim nożem sprężynowym, który zawsze ze sobą nosił. Był równy i dlatego go zaakceptowaliśmy. Ale był także księdzem. Ponieważ wiedziałem, że to równy gość, zgodziłem się z nim pogadać. Wyjaśnił mi, że marnuję życie. — Musiał być wspaniałym człowiekiem — zauważył Joenes. — Był święty — potwierdził policjant w zadumie. — To był prawdziwy święty, bo choć robił wszystko to, co my, to jednak w głębi duszy był dobrym człowiekiem i wciąż powtarzał nam, że powinniśmy zerwać z dotychczasowym życiem. — Spojrzał w oczy Joe- nesowi. — Przez tego człowieka zostałem gliną. Ja, o którym wszyscy myśleli, że skończy na krześle elektrycznym! I ten Watts ma czelność opowiadać o chodzących trupach. Zostałem gliną i dobrze wypełniam swe obowiązki bez względu na zawszonych bandziorów w rodzaju Wattsa. Zabiłem na służbie ośmiu kryminalistów i zdobyłem trzy odznaki. Zabiłem też dwadzieścia siedem przypadkowych osób, które nie zeszły mi z drogi na czas. Jest mi przykro, ale znam swoje obowiązki i nie mogę pozwolić, żeby ktoś wchodził mi w drogę, kiedy gonię przestępcę. No i bez względu na to, co piszą gazety, nigdy nie wziąłem łapówki, nawet za złe parkowanie. — Ręka policjanta zacisnęła się kurczowo na kolbie rewolweru, gdy to mówił. — Wlepiłbym mandat samemu Jezusowi Chrystusowi i nawet wszyscy święci by mnie nie przekupili. Co ty na to? — Myślę, że bardzo poważnie traktuje pan swoją służbę — powiedział Joenes os- trożnie. — Masz rację. Poza tym mam piękną żonę i trójkę cudownych dzieci. Nauczyłem je posługiwać się rewolwerem. Dla mojej rodziny zrobię wszystko. I taki Watts myśli, że wie coś o emocjach! Chryste, te złotouste sukinsyny doprowadzają mnie do szału. Dobrze, że jes- tem człowiekiem wierzącym. — Z pewnością — przytaknął Joenes. — Wciąż co tydzień odwiedzam tego księdza, który wyciągnął mnie z gangu. Dalej pracuje z dzieciakami, bo jest oddany sprawie. Ponieważ jest już za stary, żeby używać noża, więc teraz zastępuje go automatem, a czasem łańcuchem rowerowym. Ten człowiek zrobił więcej dla praworządności niż wszyst- kie ośrodki resocjalizacyjne dla młodzieży w mieście. Czasem mu pomagam. Razem wy- ciągnęliśmy z bagna czternastu chłopaków, którzy znajdowali się na najlepszej drodze, żeby

stać się zatwardziałymi przestępcami. Wielu z nich jest teraz szanowanymi biznesmenami, a sześciu wstąpiło do policji. Kiedy widzę tego starca, naprawdę czuję człowiekiem religijnym. — To wspaniale — powiedział cicho Joenes, cofając się powoli, gdyż policjant wy- ciągnął rewolwer i zaczął się nim nerwowo bawić. — Nie ma w tym kraju zła, którego nie dałoby się wyplenić dobrocią serca i zdrowym podejściem — ciągnął policjant, zgrzytając zębami. — Dobro zawsze w końcu zwycięża. I zawsze tak będzie, póki są na tym świecie ludzie o dobrych sercach. Więcej prawa mieści się w koniuszku mojej pałki niż we wszystkich starych i spleśniałych kodeksach. Zamykamy przestępców, a sędziowie ich wypuszczają. Niezły interes, co? Ale my, gliniarze, jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Uważamy, że jedna złamana ręka warta jest spędzenia jednego roku w pace, więc sami wymierzamy sprawiedliwość. W tym momencie policjant wyciągnął pałkę. Z pałką w jednej ręce i z rewolwerem w drugiej spojrzał ostro na Joenesa. Joenes zrozumiał, że policjant czuje potrzebę, by wymierzyć komuś sprawiedliwość i zaprowadzić porządek. Stał więc nieruchomo i miał słabą nadzieję, że człowiek który właśnie zbliżał się do niego z błyszczącymi oczami, nie zabije go ani nie połamie mu kości. W ostatniej chwili Joenesa ocalił przechodzień, który, nieprzytomny z powodu żaru lejącego się z nieba, zszedł z krawężnika na ulicę, zanim zapaliło się zielone światło. Po- licjant okręcił się na pięcie, oddał dwa strzały ostrzegawcze i ruszył w kierunku przechodnia. Joenes czym prędzej oddalił się w przeciwną stronę. Szedł bez przerwy na północ, aż do krańców miasta. 6. Joenesi trzej kierowcy ciężarówki (Ta historia, zawierająca opowieści trzech kierowców, została przekazana nam przez Teleu z Huahine) Kiedy Joenes wędrował autostradą na północ, obok niego zatrzymała się ciężarówka. Trzech siedzących w niej mężczyzn zaproponowało, że podwiezie go do końca ich trasy. Uszczęśliwiony Joenes wsiadł do samochodu, dziękując serdecznie trzem kierowcom. Od- powiedzieli, że cała przyjemność leży po ich stronie, gdyż nawet we trzech kierowcy ciężarówek źle znoszą samotność i dlatego chętnie rozmawiają z obcymi, chętnie również słuchają ich przygód. Poprosili więc Joenesa, aby opowiedział im, co mu się przytrafiło, odkąd opuścił dom rodzinny. Joenes zaczął od tego, że pochodzi z odległej wyspy, skąd przybył do San Francisco. Tam został aresztowany, przesłuchany przez komisję kongresową, osądzony przez Wyrocznię i skazany na dziesięć lat w zawieszeniu. Potem udał się do Nowego Jorku, gdzie omal nie został zabity przez policjanta. Nie wiodło mu się najlepiej, odkąd opuścił wyspę. Dlatego — zakończył — uważa się za pechowca. — Panie Joenes — powiedział pierwszy kierowca — rzeczywiście spotkało pana wiele nieszczęść. Ale to ja jestem najbardziej nieszczęśliwym z ludzi. Utraciłem rzecz cenniejszą niż złoto i tę stratę opłakuję codziennie na nowo. Joenes poprosił kierowcę, żeby opowiedział swoją historię. Oto opowieść pierwszego kierowcy. Opowieść uczonego kierowcy

Nazywam się Adolphus Proponus i jestem Szwedem. Od dzieciństwa uwielbiałem naukę. Nie kochałem nauki dla niej samej, ale dlatego, że wierzyłem w to, iż służy ona dobru ludzkości. Wierzyłem, że nauka wydobędzie ludzkość z głębin okrucieństwa i poprowadzi ku pokojowi i szczęściu. Mimo całego zła, które czyni człowiek, nawet mimo że mój kraj, sam neutralny, dostarczał broń walczącym państwom, wciąż wierzyłem w dobroć i dojrzałość rasy ludzkiej i w jej oswobodzenie przez naukę. Dzięki humanistycznemu instynktowi i skłonności do nauki zostałem lekarzem. Popro- siłem o pracę Komisję Zdrowia Narodów Zjednoczonych, ponieważ chciałem dostać się w najodleglejsze, najnędzniejsze miejsce na ziemi. Nie dla mnie była spokojna praktyka w sen- nym szwedzkim miasteczku. Chciałem się rzucić w wir walki przeciw chorobom w imię szczęścia ludzkości. Wysłano mnie na wybrzeże Afryki Zachodniej. Miałem być jedynym lekarzem na obszarze większym niż Europa. Pojechałem tam na miejsce doktora Durra, Szwajcara, który zmarł od ukąszenia żmii rogatej. Niewątpliwie obszar ten potrzebował dobrego lekarza, bo panoszyły się tam rozmaite choroby. Wiele z nich znałem z książek, inne były dla mnie nowe. Te ostatnie, jak się dow- iedziałem, zostały na tym terenie zaszczepione celowo, zgodnie z planem neutralizacji Afryki. Nie wiem, czyja to była decyzja, ale ktoś życzył sobie rzeczywiście neutralnej Afryki, takiej, która nie mogłaby popierać ani Wschodu ani Zachodu. Dlatego zaszczepiono tam za- razki i pewne rośliny wyhodowane w laboratoriach, które przyczyniły się do jeszcze większego zagęszczenia puszczy. Wszystko to skutecznie odciągało tubylców od polityki — cały czas musieli walczyć o przeżycie. Te zabiegi przyczyniły się również do zagłady setek milionów oddziałów żołnierzy Zachodu zaangażowanych w wojnę przeciw partyzantom Wschodu. Ci ostatni także ulegli zagładzie. Zniszczono ponadto wiele gatunków zwierząt, inne w tym czasie gwałtownie się rozmnożyły. I tak na przykład populacja szczurów prosperowała znakomicie, zwiększyła się liczba wszelkiego rodzaju węży. Wśród owadów wzrosły populacje much i moskitów, wśród ptaków ponad miarę zwiększyła się liczba sępów. Nie miałem o tym wcześniej pojęcia, bo doniesienia o takich rzeczach ignoruje się w krajach demokratycznych, a w państwach totalitarnych nie wolno o nich mówić. Zobaczyłem ten horror dopiero w Afryce. Dowiedziałem się również, że podobna sytuacja panuje w tropi- kalnych rejonach Azji, Ameryki Środkowej i Indii. Wszystkie te miejsca, czy to przez przy- padek, czy celowo, stały się naprawdę neutralne, bo mieszkańcy zaangażowani byli bez reszty w desperacką walkę o przetrwanie. Jako lekarza smuciły mnie liczne choroby — zarówno stare, jak i nowe. Przychodziły z dżungli, która rozrastała się dzięki działaniom człowieka. Jej wzrost był naprawdę fantastyc- zny i dlatego równie fantastyczny był jej rozkład: wszelkiego rodzaju zarazki namnażały się i rozprzestrzeniały w tak sprzyjających warunkach. Jako człowieka smuciła mnie przewrotność, z jaką wykorzystano naukę. Jednak wciąż w nią wierzyłem. Wytłumaczyłem sobie, że ludzie o ciasnych horyzontach uczynili wiele zła na świecie, ale ludzie humanitarni za pomocą nauki przywrócą porządek. Zabrałem się do pracy ochoczo, popierany przez innych humanitarnych ludzi na świe- cie. Odwiedziłem wszystkie plemiona na moim terenie, lecząc choroby dostępnymi lekami. Odnosiłem imponujące sukcesy.

Wówczas jednak mnożące się drobnoustroje zaczęły uodparniać się na moje lekarstwa. Rozpoczęła się nowa epidemia. Członkowie plemion, mimo że bardzo odporni, niezwykle cierpieli. Posłałem po nowe leki. Przysłano mi je i pokonałem epidemię. Jednak część zaraz- ków przetrwała i choroba rozprzestrzeniła się na nowo. Jeszcze raz poprosiłem o nowe leki, ponownie mi je przysłano, znowu rzuciłem się do walki z chorobą i wyszedłem z niej zwy- cięsko. Tylko że pewna liczba zarazków znów oparła się moim specyfikom. To były mutanty: przekonałem się, że w odpowiednim środowisku zarazki przybierały nowe, zjadliwe formy, zanim człowiek zdołał odkryć nowe lekarstwo. Odkryłem, że w sytuacji stresowej zarazki zachowywały się jak ludzie. Wykazywały zdumiewającą wolę przetrwania. Zatem im usilniej próbowano je zwalczyć, tym szybciej i gwałtowniej rozmnażały się, imitowały, uodparniały, by w końcu znowu uderzyć. Podo- bieństwo było niesamowite, wprost niewyobrażalne. Pracowałem wtedy niezwykle intensywnie, dwanaście do osiemnastu godzin na dobę, próbując ocalić biedny, cierpliwy i cierpiący lud, ale choroby wyprzedziły moje najnowsze leki, w pewnym sensie wygrały i uderzyły z niewiarygodną siłą. Byłem zdesperowany, bo wciąż nie było leków zdolnych je pokonać. Wtedy odkryłem, że zarazki, mutując w obronie przed nowymi lekami, ponownie stra- ciły odporność na stare. W wielkiej euforii jeszcze raz sięgnąłem po stare leki. Odkąd przybyłem do Afryki, zwalczyłem aż dziesięć większych epidemii. Teraz zaczy- nałem wojnę z jedenastą i wiedziałem, że zarazki wycofają się przed moim atakiem, rozmnożą się, zmutują i uderzą ponownie, pozostawiając mnie na polu walki z kolejną, dwunastą epidemią, a potem z trzynastą i tak dalej. Oto do czego doprowadziła mnie naukowa i humanitarna gorliwość. Byłem pijany pracą i na wpół żywy. Nie miałem czasu myśleć o czymkolwiek poza aktualnym problemem. Wtedy tubylcy wzięli sprawę w swoje ręce. Ci ludzie posiedli bardzo niewielki zasób wiedzy i dostrzegali tylko wielkie epidemie, takie, które czyniły wśród nich spustoszenie. Widzieli we mnie złego szamana, którego fiolki rzekomych leków zawierały w rzeczywis- tości preparat z chorób dziesiątkujących ich społeczność. Zwrócili się więc do własnych szamanów, którzy leczyli chorych bezużytecznymi papkami z błota, posługiwali się narzędz- iami z kości, a winę za epidemie zrzucili na mnie. Nawet matki dzieci, które ocaliłem, zwróciły się teraz przeciwko mnie. Twierdziły, że ich dzieci i tak pomarły, choć z głodu, nie od choroby. W końcu mężczyźni z wioski zebrali się, by mnie zabić. Zrobiliby to bez wątpienia, gdyby nie ocalili mnie ci szamani, których — jak na ironię — uważałem za najbardziej mi wrogich. Wyjaśnili oni swoim współplemieńcom, że gdyby mnie zabili, spotkałoby ich jeszcze większe nieszczęście. Dlatego też ludzie z wioski nie skrzywdzili mnie, szamani zaś szczerzyli do mnie zęby w uśmiechu, bo uważali mnie za kolegę po fachu. Ponieważ jednak wciąż nie zamierzałem porzucić pracy wśród tubylców, tubylcy porzucili mnie. Przenieśli się w głąb lądu, na opuszczone bagna, gdzie jedzenia było mało, za to chorób w bród. Nie mogłem udać się za nimi, bowiem bagna znajdowały się poza moim terenem. Urzędował tam inny lekarz, także Szwed, który nie rozdawał leków — pigułek, zastrzyków, niczego — za to upijał się codziennie. Żył w dżungli od dwudziestu lat i twierdził, że wie, co jest najlepsze.

Kiedy zostałem zupełnie sam, załamałem się. Odwołano mnie do Szwecji i tam prze- myślałem wszystko, co się zdarzyło. Doszedłem do wniosku, że tubylcy i ich szamani, których uważałem za upartych i krnąbrnych, wykazali się w zasadzie pewną dozą rozsądku. Uciekli od mojej nauki i humanitaryzmu, które nie zmieniły ich losu ani na jotę. Wręcz przeciwnie, moja nauka przyniosła im tylko ból i cierpienie, a mój humanitaryzm oznaczał zagładę innych istot dla ich dobra, zatem zachwiał równowagę sił na Ziemi. Kiedy zdałem sobie z tego wszystkiego sprawę, opuściłem mój kraj oraz Europę i przy- jechałem tutaj. Teraz jestem kierowcą ciężarówki. Dziś, gdy ktoś z zachwytem mówi mi o nauce, humanitaryzmie i cudach uzdrawiania, patrzę na niego, jakby był nie w pełni władz umysłowych. W ten właśnie sposób utraciłem wiarę w naukę, rzecz cenniejszą niż złoto. Stratę tę opłakuję codziennie na nowo. Kiedy historia dobiegła końca, odezwał się drugi kierowca: — Nikt nie zaprzecza, że spotkało pana wiele nieszczęść, panie Joenes. Są one jednak mniejsze niż te, o których opowiedział mój przyjaciel. Z kolei nieszczęścia mojego przyja- ciela są mniejsze od tych, które mnie dotknęły. To ja jestem najbardziej nieszczęsnym człow- iekiem, bowiem utraciłem coś cenniejszego niż złoto i stratę tę opłakuje codziennie na nowo. Joenes poprosił kierowcę, by opowiedział swoją historię. Oto ona. Historia uczciwego kierowcy Nazywam się Ramon Delgado, pochodzę z Meksyku. Zawsze szczyciłem się tym, że jestem uczciwym człowiekiem. Byłem uczciwy, bo takie było prawo mojego kraju, us- tanowione przez mężów, którzy wywiedli je z powszechnie przyjętych zasad i wzmocnili sys- temem penitencjarnym po to, by wszyscy ludzie — nie tylko ci dobrej woli — tego prawa przestrzegali. Wydawało mi się to słuszne, bo kochałem sprawiedliwość i wierzyłem w nią, a co za tym idzie wierzyłem także w prawo, które z niej brało początek, i w system kar, który wy- muszał jego przestrzeganie. Uważałem, że wymiar sprawiedliwości jest nie tylko dobry, ale wręcz niezbędny. Sądziłem, że tędy właśnie wiedzie jedyna droga od tyranii do wolności i ludzkiej godności. Przez wiele lat pracowałem w rodzinnej wiosce, oszczędzałem pieniądze i wiodłem uc- zciwe życie. Pewnego dnia zaoferowano mi pracę w stolicy. Bardzo się ucieszyłem, bo od dawna pragnąłem ujrzeć to miasto, z którego bierze początek sprawiedliwość w moim kraju. Wydałem wszystkie oszczędności, aby kupić używany samochód, i pojechałem do stolicy. Zaparkowałem przed sklepem moich nowych pracodawców. Stał tam parkomat, więc wszedłem do sklepu po peso. Gdy wróciłem do samochodu, zostałem aresztowany. Doprowadzono mnie przed oblicze sędziego, który oskarżył mnie o nielegalne parkow- anie, drobną kradzież, włóczęgostwo, opór przy aresztowaniu i naruszenie porządku public- znego i uznał za winnego tych wszystkich wykroczeń. Nielegalnego parkowania — bo nie wrzuciłem monety do parkomatu. Drobnej kradzieży — bo wziąłem peso z kasy moich pra- codawców. Włóczęgostwa — bo miałem wszystkiego tylko jedno peso. Oporu przy aresz- towaniu — bo dyskutowałem z policjantem. W końcu naruszenia porządku publicznego — bo rozpłakałem się, kiedy zabierano mnie do więzienia.

Od strony formalnej wszystko to było prawdą, toteż tego, że uznano mnie za winnego, nie uważałem za omyłkę sprawiedliwości. Podziwiałem nawet gorliwość sędziego. Nie narzekałem też, kiedy skazał mnie na dzi- esięć lat więzienia. Wprawdzie kara wydawała mi się surowa, lecz wiedziałem, że prawo musi dysponować srogim i bezwzględnym systemem kar. Zostałem wysłany do Federalnego Zakładu Karnego w Morelos. Wiedziałem, że dobrze mi zrobi, jeśli zobaczę miejsce, gdzie odsiaduje się wyrok, i w ten sposób dowiem się, jak smakują gorzkie owoce nieuczciwości. Gdy przybyłem do zakładu, ujrzałem tłum ludzi kryjących się w pobliskiej puszczy. Nie zwróciłem na nich uwagi, bo strażnik przy wejściu czytał właśnie moje papiery. Przestu- diowawszy je dokładnie, otworzył bramę. Kiedy brama się otwarła, ujrzałem ze zdumieniem, jak tłum wychodzi z ukrycia i rusza w jej stronę, torując sobie drogę do więzienia. Liczni strażnicy próbowali zatrzymać naci- erających, mimo to kilku udało się wedrzeć do zakładu, zanim jeden ze strażników zdołał w końcu zamknąć bramę. — Czy to możliwe — zapytałem go — żeby ci ludzie z własnej woli chcieli się dostać do więzienia? — Najwyraźniej chcieli — odparł. — Zawsze myślałem, że więzienia są raczej po to, żeby trzymać w nich ludzi, a nie trzymać ludzi z dala od nich — powiedziałem. — Kiedyś tak było — rzekł strażnik — ale w dzisiejszych czasach, gdy w naszym kraju pełno jest obcych i panuje głód, ludzie włamują się do więzienia tylko po to, żeby mieć zapewnione trzy posiłki dziennie. Nic nie możemy na to poradzić. Włamując się do więzi- enia, stają się przestępcami i musimy pozwolić im zostać. — Co za wstyd! — powiedziałem. — Tylko co tu mają do rzeczy obcokrajowcy? — To od nich zaczęły się wszystkie kłopoty — wyjaśnił strażnik. — W ich ojczystych krajach panuje głód, a ponieważ wiedzą, że my tu, w Meksyku, mamy najlepsze więzienia na świecie, więc pokonują ogromne odległości, żeby włamywać się do naszych więzień, zwłaszcza że nie mogą włamać się do własnych. Tylko że ja myślę, że obcokrajowcy nie są ani lepsi, ani gorsi od naszych, którzy robią to samo. — Jeśli tak sprawy stoją — zapytałem — to w jaki sposób rząd może egzekwować prawo? — Tylko dzięki utrzymywaniu prawdy w tajemnicy — odparł strażnik. — Pewnego dnia będziemy mogli pobudować zakłady karne dla praworządnych obywateli, natomiast przestępcy zostaną na zewnątrz. Do tego czasu wszystko musi pozostać w sekrecie. W ten sposób większość społec- zeństwa wciąż wierzy, że powinna się obawiać kary. Strażnik odstawił mnie do biura Oddziału Przedterminowego Zwolnienia. Tam jakiś człowiek zapytał, jak mi się podoba więzienne życie. Odpowiedziałem, że jeszcze nie zdążyłem się rozejrzeć. — Cóż — rzekł tamten — twoje zachowanie, odkąd się tu dostałeś, było wzorowe. Naszą zasadą jest naprawa, nie rewanż. Czy chciałbyś zatem natychmiastowy parol? Bałem się źle odpowiedzieć, więc odrzekłem, że nie jestem jeszcze pewien. — Nie spiesz się — powiedział tamten. — Wróć tutaj, kiedy tylko zechcesz zostać zwolniony.

Potem poszedłem do mojej celi. Siedziało w niej dwóch Meksykanów i trzech obcok- rajowców. Jeden z nich był Amerykaninem, pozostałych dwóch Francuzami. Amerykanin spytał, czy zgodziłem się na parol. Odpowiedziałem, że jeszcze nie. — Cholernie sprytnie jak na początkującego! — wykrzyknął Amerykanin, któremu na imię było Otis. — Niektórzy nowi skazańcy się nie znają. Godzą się na parol i zanim się spostrzegą, są już na zewnątrz. — Czy to źle? — spytałem. — Bardzo źle — wyjaśnił Otis. — Jeśli zgodzisz się na parol, nie masz szansy wrócić do więzienia. Bez względu na to, co zrobisz, sędzia odnotuje tylko, że pogwałciłeś warunki parolu i ostrzeże cię, żebyś tego więcej nie robił. I rzeczywiście jest szansa, że tego już nie zrobisz, bo gliniarze łamią ci obie ręce. — Otis ma rację — odezwał się jeden z Francuzów. — Zgoda na parol to bardzo nie- bezpieczna rzecz, ja zaś jestem tego żywym przykładem. Nazywam się Edmond Dantes. Wiele lat temu skazano mnie na odsiadkę tutaj i zaoferowano parol. Z ignorancją właściwą młodości przyjąłem go, ale potem, na zewnątrz, zorientowałem się, że wszyscy moi przyja- ciele zostali w więzieniu, podobnie jak moja kolekcja książek i nagrań. W młodzieńczym za- pale zostawiłem tu również ukochaną, Trustee 43422231. Zbyt późno zrozumiałem, że więzi- enie było całym moim życiem i że na zawsze zostałem odcięty od ciepła i bezpieczeństwa, jakie dają te granitowe ściany. — I co zrobiłeś? — zapytałem. — Wciąż myślałem, że przestępstwo przyniesie owoce — mówił Dantes smutnym głosem — zabiłem więc człowieka. Ale sędzia tylko przedłużył okres parolu, a policja poła- mała mi wszystkie palce u prawej dłoni. Kiedy już palce powoli się zrastały, wpadłem na pomysł, jak dostać się z powrotem do więzienia. — To musiało być niezwykle trudne — zauważyłem. — Wymagało ogromnej cierpliwości — przytaknął Dantes. — Kolejnych dwadzieścia lat życia spędziłem, próbując się włamać do zakładu. Inni więźniowie siedzieli w milczeniu. Stary Dantes ciągnął: — Ochrona była wtedy bardzo skuteczna i nie do pomyślenia było przedarcie się przez bramę, jak to się zdarzyło dziś. Zacząłem więc bez niczyjej pomocy drążyć tunel pod budynkiem. Trzy razy natykałem się na lity granit i musiałem zaczynać od początku. Jednego razu prawie dokopałem się do wewnętrznego podwórza, ale strażnicy odkryli mnie i zmusili do odwrotu. Innym razem próbowałem dostać się do więzienia, skacząc z samolotu na spado- chronie, ale nagły podmuch wiatru zniósł mnie na bok. Od tego czasu samolotom nie wolno latać nad zakładem. W ten sposób przyczyniłem się do wprowadzenia pewnych reform. — A jak w końcu dostałeś się do środka? — spytałem. Starzec uśmiechnął się ponuro. — Po wielu bezowocnych latach przyszedł mi wreszcie do głowy pomysł. Nie mogłem wprawdzie uwierzyć, żeby tak prosty plan mógł się powieść tam, gdzie zawiodły po- mysłowość i odwaga, jednak spróbowałem. Wróciłem do więzienia w przebraniu specjalnego śledczego. Na początku strażnicy nie chcieli mnie wpuścić, ale powiedziałem im, że rząd planuje wprowadzenie reformy, która zrówna prawa strażników i więźniów. Wpuścili mnie więc, a wtedy wyjawiłem im, kim jestem. Musieli pozwolić mi zostać i nawet przyszedł jakiś człowiek, żeby spisać moją historię. Mam nadzieję, że zapisał ją wiernie. Od tamtego czasu strażnicy podjęli oczywiście odpowiednie kroki, żeby uniemożliwić innym powtórzenie mojego wyczynu. Jednak głęboko wierzę, że odważni ludzie zawsze

pokonają przeszkody, które stawia na ich drodze społeczeństwo. Jeśli zaś będą dostatecznie wytrwali, być może uda im się nawet włamać do więzienia. Kiedy stary Dantes skończył, dłuższą chwilę wszyscy więźniowie siedzieli w milc- zeniu. W końcu spytałem: — Czy twoja ukochana była jeszcze, kiedy wróciłeś? Starzec spuścił wzrok i łza potoczyła się po jego policzku. — Trustee 43422231 zmarła na marskość wątroby trzy lata wcześniej. Teraz spędzam czas na modlitwie i kontemplacji. Tragiczna historia o odwadze, determinacji i nieszczęśliwej miłości opowiedziana przez starca odebrała nam dobry humor. W ciszy spożyliśmy popołudniowy posiłek i nikomu nastrój nie poprawił się przez wiele godzin. Tak intensywnie rozmyślałem nad całą tą sprawą ludzi chcących żyć w więzieniu, że aż mnie rozbolała głowa. Im dłużej o tym myślałem, tym bardziej mi się to wydawało dziwne. Dlatego też bardzo nieśmiało spytałem moich towarzyszy, czy wolność nie jest rzeczą ważną i czy nigdy nie tęsknili za miastami i ulicami za murem albo za łąkami czy lasem. — Wolność? — rzekł mi Otis. — Ta, o której mówisz, to tylko złuda. Miasta, o których wspominałeś, to siedliska okrucieństwa, niepewności i strachu. Ich ulice to ślepe zaułki, gdzie czai się śmierć. — Jeśli zaś idzie o kwitnące łąki i lasy, te są nawet jeszcze gorsze — zwrócił się do mnie drugi z Francuzów. — Mam na imię Rousseau. Kiedy byłem młody i nic jeszcze nie wiedziałem o życiu, napisałem wiele głupich książek wychwalających naturę i miejsce, które przypadło człowiekowi w łańcuchu stworzeń. Jako człowiek dojrzały opuściłem potajemnie kraj, by wędrować na łonie tej natury, o której wypowiadałem się z takim przekonaniem. Od- kryłem wówczas, jak straszna jest natura i jak bardzo nienawidzi człowieka. Zobaczyłem, że porośnięte kwiatami zielone łąki utrudniają człowiekowi chodzenie i są dla jego stóp gorsze od najpodlejszego chodnika. Zrozumiałem, że rośliny, które uprawia człowiek, to nieszczęsne hybrydy: jedynie dzięki jego trosce mogą utrzymać się przy życiu. W lesie przekonałem się, że drzewa porozumiewają się tylko ze sobą i że każde stworzenie ucieka przede mną. Nauczyłem się, że piękne jeziora, które cieszą oko, otaczają cierniste za- rośla i zdradliwe bagna. Gdy zaś już się przez nie przedrzesz, okazuje się, że woda w jeziorze jest brunatna od brudu. Natura zsyła ponadto deszcz i suszę, upał i ziąb i rozmyślnie sprawia, żeby od deszczu owego zgniły, a od suszy uschły rośliny, żeby w upał człowiek nabawił się poparzeń, a gdy jest zimno — odmrożeń. To tylko drobiazgi w porównaniu z gniewem morza, zimną obojętnością gór, zdradliwością bagien, okrucieństwem pustyni czy okrop- ieństwami dżungli. Zauważyłem, że natura w nienawiści do człowieka sprawiła, że większość powierzchni Ziemi pokryta jest przez morza, góry, bagna, pustynie i dżunglę, że nie wspomnę już o trzęsieniach ziemi, tornadach, gwałtownych przypływach i tym podob- nych zjawiskach. Jedyną ucieczkę od tych potworności człowiek może znaleźć w mieście, ponieważ tam jest w pewnym stopniu odcięty od natury, miejscem zaś najbardziej oddalonym od natury jest oczywiście więzienie. Do takiej konkluzji doszedłem po wielu latach studiów. Z tego też powodu nie przyznaję się do autorstwa słów napisanych w młodości i żyję szczęśliwie tutaj, gdzie nie widuję nigdy nic zielonego. To powiedziawszy, Rousseau odwrócił się, by kontemplować stalową ścianę. — Widzisz, Delgado — odezwał się Otis — jedyna wolność to ta tutaj, w więzieniu. Nie mogłem się z tym zgodzić, toteż zauważyłem, że fakt, iż jesteśmy tu zamknięci, wydaje się kłócić z pojęciem wolności.

— Wszyscy jesteśmy uwięzieni na Ziemi — odparł na to stary Dantes — tylko niek- tórzy mają do dyspozycji więcej miejsca, inni mniej. Poza tym wszyscy jesteśmy na wieki zamknięci w nas samych. Wszystko jest więzi- eniem, a to miejsce tutaj jest najlepszym z więzień. Otis zbeształ mnie za niewdzięczność. — Słyszałeś, co mówili strażnicy — rzekł. — Gdyby wieść o naszym szczęściu rozn- iosła się po kraju, każdy walczyłby o to, żeby się tu dostać. Powinieneś się cieszyć, że jesteś tutaj i że tylko niewiele osób wie o tym cudownym miejscu. — Ale sytuacja się zmienia — odezwał się Meksykanin. — Chociaż rząd ukrywa fakty i nadal straszy obywateli perspektywą pobytu w więzieniu, ludzie zaczynają domyślać się prawdy. — To stawia rząd w okropnym położeniu — odezwał się drugi Meksykanin. — Wciąż nie wymyślono nic w zamian, chociaż przez pewien czas zamierzano za wszystkie przestęp- stwa skazywać na śmierć. Zarzucono ten pomysł, bo fatalnie odbił się na militarnej i prze- mysłowej potędze kraju. Sądy nadal muszą więc skazywać ludzi na więzienie — jedyne miejsce, w którym chcą przebywać! Wszyscy więźniowie śmiali się z tego, bowiem jako przestępcy uwielbiali wprost przewrotność sprawiedliwości. To zaś wydawało mi się największą przewrotnością ze wszystkich: popełnić przestępstwo przeciw dobru publicznemu i dzięki temu zyskać szczęście i bezpieczeństwo. Czułem się jak w koszmarnym śnie, nie starczało już bowiem argumentów, aby dalej dyskutować z tymi ludźmi. W końcu, zdesperowany, odezwałem się płaczliwie: — Możecie być wolni i żyć w najlepszym miejscu na świecie… ale nie macie kobiet. Więźniowie zachichotali nerwowo, jakbym powiedział coś niezbyt stosownego, Otis jednak odparł spokojnie: — To prawda, nie mamy kobiet, ale to nie ma większego znaczenia. — Nie ma znaczenia? — powtórzyłem jak echo. — Zdecydowanie — rzekł Otis. — Niektórzy mogą się na początku czuć nie najlepiej z tego powodu, lecz w końcu każdy przystosowuje się do otoczenia. Tak naprawdę to kobietom wydaje się, że są niezastąpione. My, mężczyźni, wiemy że tak nie jest. Mieszkańcy celi entuzjastycznie wyrazili swoje poparcie. — Prawdziwy mężczyzna — ciągnął Otis — potrzebuje jedynie towarzystwa innych mężczyzn. Gdyby był tutaj Butch, wyjaśniłby ci to wszystko lepiej. Tylko że Butch jest w szpitalu, cierpi bowiem — co nas, jego przyjaciół i wielbicieli niezwykle martwi — na prze- puklinę. W każdym razie on by ci wyjaśnił, że każdy rodzaj społecznej egzystencji wymaga pewnych kompromisów. Jeśli są one bardzo poważne, nazywamy to tyranią, jeśli mniej, jak ta banalna sprawa kobiet, nazywamy to wolnością. Pamiętaj, Delgado, że nie możesz spodziewać się doskonałości. Nie próbowałem dalej dyskutować. Powiedziałem tylko, że chcę jak najszybciej opuścić więzienie. — Mogę załatwić ci ucieczkę dziś wieczorem — odrzekł na to Otis. — To nawet lepiej, że odchodzisz. Życie więzienne nie jest dla tych, którzy go nie akceptują. Tego wieczoru, kiedy światła przygasły, Otis podniósł jeden z granitowych bloków w podłodze celi. Pod nim znajdowało się wejście do tunelu. Na powierzchnię wyszedłem aż na ulicy, oszołomiony i zdezorientowany.

Przez wiele dni myślałem o tym, co mi się przydarzyło. W końcu zrozumiałem, że moja uczciwość była zwykłą głupotą, opierała się bowiem na ignorancji i błędnym rozumieniu praw rządzących światem. Nie mogła istnieć uczciwość, gdyż nie było prawa, które by ją sankcjonowało. Prawo poniosło klęskę i ani system kar, ani dobra wola nie mogły tego zmienić. Poniosło klęskę, ponieważ człowiek źle pojmował sprawiedliwość. Nie ma zatem czegoś takiego jak sprawiedliwość ani niczego w tym rodzaju. Jednak jeszcze gorsza była świadomość, że bez sprawiedliwości nie może istnieć wol- ność ani ludzka godność; mogą istnieć jedynie złudzenia takie jak te, które żywili moi współtowarzysze z więziennej celi. W ten sposób straciłem wiarę w uczciwość, cenniejszą dla mnie niż złoto i stratę tę opłakuję codziennie na nowo. Kiedy historia dobiegła końca, odezwał się trzeci kierowca: — Nikt nie zaprzeczy, że spotkało pana wiele nieszczęść, panie Joenes. Jednakże ni- eszczęścia te są mniejsze niż te, o których opowiedzieli panu moi przyjaciele. Z kolei ich ni- eszczęścia są mniejsze od moich. Ja jestem najbardziej nieszczęśliwym z ludzi, gdyż utra- ciłem rzecz cenniejszą niż złoto i wartą więcej niż nauka i sprawiedliwość razem wzięte. Jej stratę opłakuję codziennie na nowo. Joenes poprosił, by kierowca opowiedział swoją historię. Oto ona. Historia religijnego kierowcy Nazywam się Hans Schmidt i pochodzę z Niemiec. Jako młody człowiek poznałem ok- rucieństwa przeszłości i zasmuciły mnie one. Potem poznałem teraźniejszość. Podróżowałem po Europie i wszędzie widziałem tylko broń i fortyfikacje ciągnące się od wschodniej granicy Niemiec do wybrzeży Normandii, od Morza Północnego po Śródziemne. Niezliczone kilometry umocnień zajęły miejsce wiosek i lasów. Wszystkie starannie zakamuflowane, obliczone na pokonanie Rosjan i wschodniej Eu- ropy, gdyby kiedyś chcieli zaatakować. Zasmuciło mnie to, gdyż zrozumiałem, że teraźniejszość nie różni się niczym od przeszłości: przygotowuje się na okrucieństwo i wojnę. Nigdy nie wierzyłem w naukę. Nawet bez doświadczeń mojego szwedzkiego przyja- ciela wiedziałem, że nauka przynosi światu jedynie szkodę. Nie wierzyłem również w ludzką sprawiedliwość, prawo, wolność czy godność. Nawet bez tego, co spotkało mojego meksykańskiego przyjaciela, wiedziałem, że ludzkie pojęcie o sprawiedliwości i wszystkim, co się z nią wiąże, jest błędne. Nigdy nie wątpiłem w to, że człowiek jest istotą wyjątkową i zajmuje szczególne miejsce we wszechświecie, ale czułem, że o własnych siłach nigdy nie pokona złych skłonności własnej natury. Dlatego też zwróciłem się ku sile większej niż istota ludzka: całym sercem zwróciłem się ku religii. Tylko w niej człowiek mógł znaleźć ratunek, jedynie ona zapewnia mu godność i wol- ność. W religii mógł odnaleźć to, o czym marzyła nauka i humanizm. I chociaż człowiek wierzący może nie być doskonały, to ten, którego czci, doskonały być musi. W to w każdym razie wtedy wierzyłem. Nie odwoływałem się do żadnej konkretnej religii, lecz studiowałem wszystkie systemy, a każdy z nich prowadził do owej Istoty wyższej niż człowiek. Rozdałem pieniądze biednym i zaopatrzony w kij oraz plecak błąkałem się po Europie. Cały czas sta- rałem się kontemplować Doskonałego, tak jak to nakazują wszystkie religie ziemi.

Pewnego dnia przybyłem do jaskini położonej wysoko w Pirenejach. Byłem bardzo zmęczony, więc wszedłem do środka, żeby odpocząć. Zastałem tam mnóstwo ludzi. Część z nich była ubrana na czarno, inni nosili bogato zdobione stroje. Pomiędzy nimi siedziała ropu- cha wielkości człowieka z ogromnym kamieniem pośrodku czoła. Spojrzałem na ropuchę, potem na resztę zgromadzonych i padłem na kolana, zrozu- miałem bowiem, że nie mam do czynienia z ludźmi. Wówczas mężczyzna ubrany jak duchowny zwrócił się do mnie: — Zapraszamy bliżej, panie Schmidt. Mieliśmy nadzieję, że nas pan odwiedzi. Podniosłem się z klęczek i podszedłem. — Nazywają mnie Ojcem Arianinem — rzekł duchowny. — Chciałbym panu przed- stawić mojego znakomitego kolegę, pana Szatana. Ropucha skinęła głową i wyciągnęła płetwiastą kończynę, którą uścisnąłem. — Pan Szatan i ja — odezwał się duchowny — wraz ze wszystkimi tu zebranymi, reprezentujemy jedynie prawdziwe Zgromadzenie Zjednoczonych Kościołów Ziemi. Od dawna naszą uwagę zwróciła pańska pobożność, panie Schmidt, i dlatego postanowiliśmy udzielić panu odpowiedzi na wszystkie pytania, które zechce pan zadać. Byłem niezwykle zdziwiony i równocześnie wdzięczny, że ten cud zdarzył się właśnie mnie. Pierwsze pytanie skierowałem do ropuchy: — Czy naprawdę jest pan Szatanem, Księciem Zła? — Ależ oczywiście — odpowiedziała ropucha. — Musi pan zrozumieć, panie Schmidt, że zło jest konieczne, aby mogło istnieć dobro. Żadna właściwość nie może istnieć bez swego przeciwieństwa. Tylko pod takim warunkiem przyjąłem tę pracę. Słyszał pan może, że jestem zły z natury? Nic dalszego od prawdy. Nie można osądzić charakteru prawnika po sprawach, które prowadzi w sądzie. Podobnie jest ze mną. Jestem tylko adwokatem zła i jak każdy dobry prawnik próbuję zagwarantować pełnię praw i przywilejów moim klientom. Jednak święcie wierzę, że sam nie jestem zły. Gdyby tak było, któż powierzyłby mi tak delikatne i ważne zadanie? Byłem zadowolony z odpowiedzi Szatana, bo zło zawsze mnie intrygowało. — Czy byłoby nietaktem zapytać — odezwałem się — co przedstawiciele dobra i zła robią tutaj, w tej tajemnej jaskini? — To nie byłby nietakt — odparł Szatan — ponieważ wszyscy tu jesteśmy teologami i uwielbiamy odpowiadać na pytania. Mieliśmy nadzieję, że zada pan to pytanie. Liczę, że nie będzie pan miał nic przeciwko, jeśli odpowiem jako teolog? — Oczywiście, że nie — odrzekłem. — Świetnie — powiedział Szatan. — W takim razie pozwoli pan, że najpierw postawię pewną tezę, potem udowodnię ją i w ten sposób odpowiem na pańskie pytanie, zgoda? Oto moja teza: wszystko, co żyje, posiada swój punkt widzenia i całą egzystencję próbuje oglądać przez jego pryzmat. Taki obserwator, ponieważ zna tylko siebie, uważa się za wiecznego i niezmiennego. Twierdzi przy tym, że jego położenie umożliwia mu jedynie słuszne spojrzenie na otaczające go przedmioty i ich własności. Abym mógł tego dowieść, niech mi pan pozwoli wziąć za przykład orła. Widzi on tylko orli świat. Wszystkie rzeczy w obrębie tego świata są przeciw orłu lub za nim. Wszystkie rzeczy orzeł osądza z punktu widzenia ich przydatności: mogą stanowić zagrożenie, źródło pożywienia lub budulec na gniazdo. Wszystkie rzeczy posiadają dla orła pewną „orłowatość”. Nawet martwe skały stają się śladami wspomnień minionych orlich wyczynów. To jedynie mój własny skromny dowód na wszechmoc punktu widzenia, panie Schmidt, i mam nadzieję, że trafił panu do przekonania.