Robert Sheckley
Zwichrowany świat
Tytuł oryginału Mindswap
Przełożył Radosław Januszewski
1
Marvin Flynn przeczytał w dziale ogłoszeń „Gazety Stanhopskiej” następujący anons:
Dżentelmen z Marsa, lat 43, spokojny, ostrożny i kulturalny, wymieni ciało z podobnie
usposobionym dżentelmenem z Ziemi. 1 sierpnia — 1 września. Wymiana referencji. Gwarancja
brokerska.
To pospolite ogłoszenie wystarczyło, by Flynnowi zaczęło mocniej bić serce. Wymienić ciało z
Marsjaninem… Pomysł był fascynujący, ale jednocześnie odstręczał. W końcu, kto by chciał, by
jakiś stary marsjański piaskożerca usadowił mu się w głowie, poruszał kończynami, patrzył jego
oczami, słuchał jego uszami. Ale w zamian za te nieprzyjemności, on, Marvin, będzie mógł
zobaczyć Marsa tak, jak powinno się go oglądać: oczami tubylca.
Niektórzy kolekcjonują malarstwo, inni książki, jeszcze inni — kobiety. Marviri Flynn chciał
osiągnąć istotę tego wszystkiego podróżując. Ale jego pasja pozostawała żałośnie nie spełniona.
Urodził się i wychował w Stanhope, koło Nowego Jorku. Geograficznie miasteczko było odległe
od metropolii o trzysta mil. Ale duchowo i emocjonalnie oba miasta dzieliła przepaść stulecia.
Stanhope było sympatyczną rolniczą gminą u stóp wzgórz Adirondacks, przepasaną sadami i
nakrapianą brązowymi stadkami krów pasących się na rozległych zielonych łąkach. Stanhope
trzymało się starych obyczajów. Przyjazne, ale nieco zadzierżyste miasteczko utrzymywało
dystans względem bieżącej na południu betonowej pustyni. Metro pod Siódmą Aleją przeryło się
aż do Kingston, ale ani centymetra dalej. Gigantyczne autostrady gęsto oplatały krajobraz
granatowymi mackami, ale nie dały sobie rady z wysadzaną wiązami stanhopską ulicą Główną.
Inne gminy utrzymywały wyrzutnie, Stanhope trwało przy swoim przestarzałym pasie startowym
dla odrzutowców i zadowalało się trzema połączeniami w tygodniu. Często, w nocy, leżąc w łóżku,
Marvin przysłuchiwał się samotnemu zawodzeniu odrzutowego liniowca — wzruszającemu
głosowi odchodzącej w przeszłość wiejskiej Ameryki.
Stanhope było zadowolone z siebie, a reszta świata wydawała się zadowolona ze Stanhope i
pozwalała mieścinie śnić romantyczny sen o mniej zabieganym stuleciu. Jedyną osobą, której ten
układ nie odpowiadał, był Marvin Flynn.
Jeździł na pospolite wycieczki i oglądał zwyczajne rzeczy. Jak każdy, spędzał weekendy w
stolicach Europy. W aparacie nurkowym zwiedzał zatopione miasto Miami, gapił się z helikoptera
na wiszące ogrody Londynu i modlił się w świątyni Bahai, w Hajfie. Gdy miał dłuższy urlop,
wybierał się na wycieczkę w poprzek Ziemi, buszował w dolnych warstwach lasu deszczowego
Ituri, przeprawiał się na wielbłądzie przez Sinkiang i spędził nawet kilka tygodni w Lhassie,
artystycznej stolicy świata. Były to wszystko przedsięwzięcia typowe dla jego wieku i pozycji.
Ale te wycieczki były dla niego bez znaczenia. Ot, zwyczajne oferty turystyczne, coś, co robił
każdy pospolity urlopowicz. Zamiast cieszyć się z tego, co ma, Flynn narzekał na to, czego los mu
odmówił. Chciał naprawdę podróżować. A to znaczyło wyprawić się poza Ziemię.
Jak dotąd nie dotarł nawet na Księżyc, choć nie wymagało to specjalnego zachodu.
Wszystko rozbijało się o pieniądze. Podróże międzygwiezdne były drogie, przeznaczone dla
bogaczy, urzędników lub kolonistów. Pozostawały poza zasięgiem przeciętnego człowieka. Chyba
że zażyczyłby sobie skorzystać z dobrodziejstw podmiany umysłów.
Flynn, ze swym wrodzonym małomiasteczkowym konserwatyzmem, nie decydował się na
pojęcie tego logicznego, lecz burzącego dotychczasowy porządek rzeczy kroku. Aż do tej pory.
Marvin próbował pogodzić się ze swą pozycją w życiu i niezgorszymi możliwościami, jakie
dawała. Był w końcu wolny, niegłupi, miał trzydzieści jeden lat (właściwie trochę więcej). Był
mężczyzną przystojnym, wysokim, o szerokich barach. Miał łagodne brązowe oczy, nosił
przystrzyżony czarny wąsik. Na dodatek był zdrowy, inteligentny, dobrze robił koktajle. Nie był
obojętny płci przeciwnej. Otrzymał zwyczajne wykształcenie: szkoła podstawowa, dwanaście lat
college’u i cztery lata studiów podyplomowych. Był dobrze przygotowany do swojej pracy w
korporacji Reycka–Petersa. Fluoroskopował tam plastykowe zabawki, poddając je badaniom na
wstrząs. Szukał mikrorys, porów, zmęczonych fragmentów materiału i temu podobnych. Zapewne
nie było to zajęcie najważniejsze na świecie, ale przecież nie wszyscy możemy być królami albo
pilotami kosmicznymi. Była to z pewnością praca odpowiedzialna, szczególnie jeśli doceni się
znaczenie zabawek i misję ulżenia dziecięcym frustracjom.
Marvin wiedział to wszystko, a mimo to nie był zadowolony. Na próżno chodził do okolicznego
Doradcy. Ten miły człowiek starał się mu pomóc, stosując Analizę Sytuacyjną, ale Marvin na to
nie reagował. Chciał podróżować, odmawiał uczciwego przyjrzenia się ukrytym implikacjom
swojej pasji i nie przyjmował żadnych namiastek.
A teraz, czytając pospolity, a jednak wstrząsający anons, tak podobny do tysięcy innych, a przy
tym jedyny w swoim rodzaju (bo właśnie on go teraz czytał), Marvin poczuł dziwne łaskotanie w
gardle. Podmienić ciało z Marsjaninem… zobaczyć Marsa, odwiedzić pieczary Króla Piasku,
podróżować przez dźwiękowe wspaniałości Akustyki, wsłuchiwać się w chromatyczne piaski
Wielkiego Morza Suszy…
Marzył już wcześniej, ale tym razem było inaczej. To dziwne uczucie w gardle wyraźnie
wpływało na dojrzewanie decyzji. Marvin, rozsądnie, nie przyspieszał tego procesu. Włożył
płaszcz i poszedł do śródmieścia, do „Stanhopskiej Apteki”.
2
Tak jak się spodziewał, jego najlepszy przyjaciel, Billy Hake, siedział na stołku barowym przy
saturatorze z wodą sodową i popijał łagodny halucynogen znany jako LSD frappe.
— Siema z rana, proszę pana — pozdrowił go Hake używając popularnego żargonu.
— Cześć trzy razy, Esterhazy — Marvin użył obowiązującej w takich wypadkach odpowiedzi.
— Du koomen ta de la klipje? — zapytał Billy. Łamany dialekt afrikaans z domieszką
hiszpańskiego był najnowszą sensacją sezonu.
— Ja, Mijnheer — odpowiedział ze znużeniem Marvin. Nie był w nastroju do dowcipnych
ripost.
Billy uchwycił tę oznakę złego humoru. Podniósł kpiarsko brew, złożył egzemplarz komiksu z
prozą Jamesa Joysa, po czym wetknął w usta bezdymnego papierosa, zgryzł końcówkę, by uwolnić
aromatyczny zielony wapor, i zapytał:
— Co się smucisz? — Pytanie wypowiedziane było tonem ironicznym, ale najwyraźniej w
dobrej intencji. Marvin przysiadł się do Billa. Z ciężkim sercem, ale nie chcąc ujawniać swojej
rozterki lekkomyślnemu przyjacielowi, podniósł do góry obie ręce i rozpoczął przemawiać
językiem znaków Indian Wielkich Równin. Podobnie jak wielu młodych inteligentów pozostawał
ciągle pod wpływem ubiegłorocznego kinowego przeboju „Rozmówek Dakota” z Bjornem
Rakradishem w roli Szalonego Konia i Milovarem Slavovivowitzem jako Czerwona Chmura. W
filmie tym używano wyłącznie mowy gestów.
Marvin z ironiczną powagą wykonał gesty: „złamanego serca”, „zbłąkanego konia”, „słońca,
które nie świeci” i „księżyca, który nie może wzejść”.
Przerwał mu pan Bigelow, właściciel apteki. Był to mężczyzna w średnim wieku, miał
siedemdziesiąt cztery lata, łysinkę i mały, ale widoczny brzuszek. Mimo to zachowywał się jak
młodzieniaszek. Teraz zwrócił się do Marvina:
— No, Mijnheer, querenzje tomar la klopje immensa de la cabeza vefrouvens in forma de ein
skoboldash sundae?
To była typowa dla pana Bigelowa i innych z jego pokolenia przesada w użyciu młodzieżowego
slangu. Tracił on wtedy cały komizm, stając się w niezamierzony sposób żałosny.
— Schnell — osadził go Marvin z bezmyślnym okrucieństwem młodości.
— Oczywiście — powiedział pan Bigelow i zirytowany oddalił się drobnym kroczkiem,
naśladowanym z przedstawienia „Udawanie życia”.
Billy spostrzegł, że jego przyjaciela coś gryzie. Wprawiło go to w zakłopotanie. Ukończył już
trzydzieści cztery lata, czyli był o rok z kawałkiem starszy od Marvina, i był już nieomal
mężczyzną. Miał dobrą pracę jako brygadzista przy linii produkcyjnej nr 23 w fabryce pudełek
Petersona. Wciąż trzymał się młodzieżowych obyczajów, ale wiedział już, że wiek obarcza go
pewnymi obowiązkami. Przełamał więc obawy i zapytał klarem:
— Marvin, co jest grane?
Marvin wzruszył ramionami, skrzywił usta i zabębnił bezmyślnie palcami.
— Oiga, hombre, ein Kleinnachtmusik es demasiado, nicht wahr? Samej Todt ty ruve
dotykać… — odpowiedział.
— Wyjaśnij to — zażądał Billy ze spokojną godnością wykraczającą zdecydowanie ponad jego
wiek.
— Przepraszam — odparł klarem Marvin. — To po prostu… och, Billy, ja naprawdę tak
cholernie chcę podróżować!
Billy skinął głową. Był świadom obsesji przyjaciela.
— Pewnie, ja też.
— Ale nie aż tak. Billy, to mnie pali.
Przybył jego skoboldash sundae. Marvin zignorował go i otworzył serce przed swym
najlepszym przyjacielem.
— Mira, Billy, to mnie naprawdę dopadło. Myślę o Marsie i o Wenus, i o takich naprawdę
odległych miejscach jak Aldebaran, Antares i… Chciałem powiedzieć, psiakrew, ja naprawdę nie
mogę przestać myśleć o tym wszystkim. Na przykład taki Mówiący Ocean na Procjonie IV albo
hominidy tripartrite z Allui II. I to jest tak, że ja po prostu umrę, jeśli naprawdę na własne oczy tego
nie zobaczę.
— Pewnie — odpowiedział przyjaciel. — Ja też chciałbym to zobaczyć.
— Nie, ty niczego nie rozumiesz. Nie o to chodzi, żeby to tylko obejrzeć. To jest… to jest jak…
To jest gorsze. Rzecz w tym, że nie chcę do końca dni swoich mieszkać w Stanhope, nawet jeśli tu
jest wesoło, a ja mam dobrą pracę i chodzę na randki z jakąś naprawdę guapa dziewczyną. Nie
mogę tak po prostu ożenić się, wychowywać dzieci i… Musi być coś więcej!
Potem Marvin wpadł w młodzieńczy bełkot. Jednak coś z jego uczuć przebijało się przez dziki
potok słów i przyjaciel pokiwał głową ze zrozumieniem.
— Marvin — powiedział łagodnie — rozumiem cię piąte przez dziesiąte, jak babcię kocham.
Ale, kurczę, nawet podróże międzyplanetarne kosztują fortunę. A te międzygwiezdne banialuki są
po prostu nie dla nas.
— Wszystko jest dla nas — powiedział Marvin — jeśli zastosuje się Podmianę.
— Marvin! Nie mówisz tego poważnie! — Przyjaciel był zbyt wstrząśnięty, by zachować
spokój.
— Mogę! — odparł Marvin. — I, Christo malherido, zrobię to!
Teraz obaj byli wstrząśnięci. Marvin rzadko kiedy klął i jego przyjaciel pojął, jak wielka
musiała być jego rozterka, skoro użył takiego wyrażenia, choćby i zakodowanego. A Marvin, gdy
już powiedział, co powiedział, pojął, jak niezłomne jest jego postanowienie i stwierdził, że
rozważenie następnego kroku nie jest już tak przerażające.
— Ależ nie możesz tego zrobić — powiedział Billy. — Podmiana umysłów jest… no, brudna!
— Brudny jest ten, kto ma brudne myśli, Cabron.
— Teraz poważnie. Chyba nie chcesz mieć w głowie jakiegoś marsjańskiego piaskożreja? Żeby
poruszał twoimi rękami i nogami, patrzył przez twoje oczy, dotykał cię, a może nawet…
Zanim zdążył dokończyć, Marvin przerwał mu.
— Mira, recuerda que będę w jego ciele tam, na Marsie, więc on będzie się czuł tak samo
zakłopotany.
— Marsjanie nie znają poczucia zakłopotania — powiedział Billy.
— To nieprawda — zaprzeczył Marvin. Chociaż młodszy, był pod wieloma względami
dojrzalszy od przyjaciela. Zaliczał się do najzdolniejszych studentów wydziału międzygwiezdnej
etyki porównawczej. A jego ogromna chęć podróżowania czyniła go mniej prowincjonalnym. Był
zatem bardziej przygotowany na przyjęcie punktu widzenia innych istot niż jego przyjaciel. Od
dwunastego roku życia, gdy tylko nauczył się porządnie czytać, Marvin studiował zwyczaje i
obyczaje wielu różnych gatunków zamieszkujących Galaktykę. Zawsze starał się spojrzeć na nie
ich oczami i rozumieć ich motywacje na tle ich własnej, niepowtarzalnej psychiki, co więcej, z
empatii projektywnej otrzymał dziewięćdziesiąt pięć punktów. Potencjalnie mógł nawiązywać
kontakty pozaziemskie. Krótko mówiąc, jak na młodzieńca, który całe swoje życie spędził w
małym miasteczku, na zalanej betonem ziemskiej prowincji, był doskonale przygotowany do
podróżowania.
Tego popołudnia, kiedy znalazł się sam na swoim poddaszu, Marvin otworzył encyklopedię.
Była ona jego towarzyszem i przyjacielem, odkąd rodzice kupili mu ją, gdy miał dziewięć lat.
Nastawił teraz poziom rozumienia na „prosty”, skaning na „szybki”, wklepał pytania i rozsiadł się
patrząc, jak migoczą czerwone i zielone światełka.
— Hej, ludkowie — powiedział magnetofon słodkim, entuzjastycznym głosem. — Dzisiaj
porozmawiamy o podmianie umysłów!
Tu nastąpił wstęp historyczny, który Marvin zignorował. Skupił na powrót uwagę, gdy usłyszał,
jak magnetofon mówi:
— Uznajmy więc, że umysł jest rodzajem bytu elektronowego albo nawet podelektronowego.
Pamiętacie chyba z naszej poprzedniej opowiastki, że umysł uważany jest za projekcję procesów
naszego organizmu, która rozwinęła się w pseudoniezależny byt. Wiecie przecież, co to znaczy,
chłopaki i dziewczyny? To jest tak, jakbyście mieli w głowie małego człowieczka, ale
niekompletnego — magnetofon roześmiał się skromnie ze swego żarciku i kontynuował:
No i co my mamy z tego całego bigosu? No cóż, dzieciaki, powstała tu swego rodzaju symbioza
miedzy umysłem a ciałem, chociaż pan Umysł ma skłonności do pasożytnictwa. Mimo to każdy z
tych bytów może, teoretycznie, obyć się bez drugiego. A przynajmniej tak twierdzą Mądre Głowy.
Marvin przyśpieszył taśmę.
— A teraz, jeśli chodzi o projekcję umysłu… No cóż, ludziska, pomyślcie tylko, że rzucacie
piłkę… mentalne w fizyczne i vice versa. W końcu jedno jest formą drugiego, dokładnie tak, jak
materia i energia. Oczywiście, musimy jeszcze to i owo odkryć… Nasza wiedza na ten temat jest
tylko pragmatyczna. Rozważmy przez chwilę koncepcję reformy aglutynacyjnej Van Voorhesa i
teorię relatywnych absolutów Uniwersytetu w Lagos. Owe teorie stawiają więcej pytań, niż dają
odpowiedzi…
…a całość funkcjonuje dzięki cokolwiek zaskakującemu brakowi odporności.
Właściwa praktyka podmiany ciał wykorzystuje techniki mechaniczno–hipnotyczne, w rodzaju
indukowanej relaksacji i precyzyjnej fiksacji. Używa też umysłowej substancji pozytywnej, takiej
jak wiliamit, w charakterze intensyfikującej ogniskowej promienia. Programowanie wspierające…
Kiedy już opanujesz Podmianę, możesz się obyć bez pomocy technicznych. Jako ogniskowe
zazwyczaj używa się wzroku…
Marvin wyłączył encyklopedię i pomyślał o kosmosie, o wielu planetach i o ich egzotycznych
mieszkańcach. Myślał o podmianie umysłów i o tym, że: „Jutro mógłbym być na Marsie. Jutro
mógłbym być Marsjaninem…”
Uwiodła go ta przedziwna alchemia podejmowania decyzji. Bez wahania spakował lekką
walizkę, zostawił liścik do rodziców i złapał liniowca do Nowego Jorku.
3
W Nowym Jorku Marvin poszedł od razu do firmy podnajmu ciał Otisa, Blandersa i Klenta.
Odesłano go do biura pana Blandersa, jednego ze wspólników. Był to wysoki, atletycznie
zbudowany mężczyzna w kwiecie swoich sześćdziesięciu trzech lat. Marvin wyjaśnił mu cel
swego przybycia.
— Mówi pan oczywiście o naszym ogłoszeniu z ostatniego piątku — stwierdził pan Blanders.
— Marsjański dżentelmen nazywa się Ze Kraggash i jest bardzo gorąco polecany przez rektorów
Uniwersytetu Wschodniego Skernu.
— Jak on wygląda? — zapytał Marvin.
— Niech pan sam zobaczy.
Blanders pokazał Marvinowi fotografię istoty o baryłkowatej klatce piersiowej, cienkich
nogach, nieco grubszych ramionach i małej głowie zaopatrzonej w niezwykle długi nos. Zdjęcie
przedstawiało Kraggasha, jak stoi po kolana w błocie i macha do kogoś. U dołu wydrukowany był
napis: „Pamiątka z Błotnego Raju — całorocznego kurortu marsjańskiego. Najwilgotniejsze
przyjemności na planecie!”
— Sympatyczny chłop — skomentował Blanders.
Marvin przytaknął, chociaż Kraggash wyglądał w jego oczach jak każdy inny Marsjanin.
— Mieszka — kontynuował Blanders — w Wagomstamk, na skraju Znikającej Pustyni, na
Nowym Południowym Marsie. To niezwykle popularne tereny turystyczne, jak panu zapewne
wiadomo. Podobnie jak pan, Kraggash uwielbia podróże i chce znaleźć odpowiednie dla niego
ciało. Wybór pozostawił nam. Uczynił jedynie zastrzeżenie dotyczące zdrowia psychicznego i
fizycznego.
— No cóż — powiedział Marvin. — Nie chcę się chwalić, ale zawsze uważano mnie za okaz
zdrowia.
— Widzę to na pierwszy rzut oka — powiedział Blanders. — To tylko przeczucie, może
intuicja, ale przywykłem ufać swoim przeczuciom w ciągu trzydziestu lat pracy z klientami.
Wyłącznie na ich podstawie odrzuciłem trzech starających się o tę właśnie Podmianę.
Pan Blanders zdawał się tak dumny z tego faktu, że Marvin poczuł się zobowiązany, by zapytać:
— Doprawdy?
— Z całą pewnością. Nie ma pan pojęcia, jak często muszę wykrywać i eliminować rozmaite
niebezpieczeństwa. Neurotycy szukający brudnych i nielegalnych podniet; przestępcy, którzy
pragną wydostać się poza zasięg lokalnego prawa, ludzie ze zwichrowaną osobowością, którzy
chcą uciec od swojej chorej psychiki. I wiele innych przypadków. Nieomylnie odrzucam je
wszystkie.
— Mam nadzieję, że nie mieszczę się w żadnej z tych kategorii — powiedział Marvin z nieco
zakłopotanym uśmiechem.
— Z miejsca mogę powiedzieć, że nie — odrzekł Blanders. — Oceniam pana jako całkowicie
normalnego młodego człowieka, nieomal wybryk normalności, gdyby to było możliwe. Złapał pan
bakcyla podróżowania, co bardzo pasuje do pańskiego wieku i jest spokrewnione z pasją
zakochiwania się albo z toczeniem idealistycznych batalii, albo rozczarowywaniem się do świata,
albo inną pozą młodości. Bardzo szczęśliwie się złożyło, że ze względu na wrodzony rozsądek,
albo szczęście, przyszedł pan do nas — do najstarszej i najbardziej odpowiedzialnej firmy
brokerskiej w biznesie Podmiany. A nie do naszej pozbawionej skrupułów konkurencji, albo, co
byłoby najgorsze, na Otwarty Rynek.
Marvin niewiele wiedział o Otwartym Rynku, ale o nic nie zapytał, nie chcąc zdradzać swojej
ignorancji.
— A więc — rzekł pan Blanders — zanim spełnimy pańskie marzenie, musimy uczynić zadość
pewnym formalnościom.
— Formalnościom? — zapytał Marvin.
— Ależ oczywiście. Najpierw musi się pan poddać kompleksowym badaniom, które pozwolą
ocenić stan pańskiego umysłu, organizmu i pańskiej moralności. To jest niezbędne, gdyż ciała
podmieniane są na zasadach równości. Nie byłby pan szczęśliwy, gdyby utknął pan w ciele
Marsjanina cierpiącego na zarazę piaskową albo syndrom tunelowy. Tak samo jak on cierpiałby,
gdyby stwierdził, że ma pan krzywicę albo paranoję. Zgodnie z umową frachtu musimy dążyć do
uzyskania możliwie najpełniejszej wiedzy o zdrowiu i stanie umysłu podmieńców oraz
zawiadamiać ich o wszelkich niezgodnościach między stanem faktycznym a zgłaszanym.
— Rozumiem — powiedział Marvin. — A co dzieje się potem?
— Potem pan i dżentelmen z Marsa podpisujecie Klauzulę Szkód Wzajemnych. Stwierdza ona,
że jakakolwiek szkoda uczyniona goszczącemu pana ciału dokonana przez działanie bądź
zaniechanie, włączając działania siły wyższej, będzie: po pierwsze, zrekompensowana według
stawek ustalonych przez konwencję międzygwiezdną; po drugie, naniesiona wedle zasad
wzajemności na pańskie własne ciało, jak nakazuje lex talionis.
— Że jak, proszę?
— Oko za oko, ząb za ząb — wyjaśnił pan Blanders. — To doprawdy proste. Powiedzmy, że
pan, w ciele Marsjanina, łamie nogę ostatniego dnia najmu. Odczuwa pan oczywiście ból, ale nie
cierpi pan konsekwencji, których unika pan poprzez powrót do własnego, nie uszkodzonego
korpusu. W tym nie ma równości. Dlaczego miałby pan uniknąć następstw pańskiego wypadku?
Dlaczego ktoś miałby je odcierpieć za pana? Tak więc, w interesie sprawiedliwości, prawo
międzygwiezdne wymaga, by po objęciu przez pana w posiadanie własnego ciała pańska noga
została złamana w tak naukowy i bezbolesny sposób, jak tylko jest to możliwe.
— Nawet jeśli to pierwsze złamanie było wynikiem wypadku?
— Zwłaszcza wtedy, jeśli był to wypadek. Zauważyliśmy, że Klauzula Szkód Wzajemnych
zmniejszyła znacząco liczbę takich wypadków.
— Zaczyna to brzmieć ryzykownie.
— Każde działanie związane jest z pewną dozą ryzyka — powiedział pan Blanders. — Ale
niebezpieczeństwa, które łączą się z Podmianą, są, statystycznie rzecz biorąc, nieistotne.
Zakładając oczywiście, że będzie się pan trzymał z daleka od Zwichrowanych Światów.
— Niewiele wiem o tych Zwichrowanych Światach — przyznał Marvin.
— Nie ma takich, którzy wiele by o nich wiedzieli — odparł Blanders. — Dlatego powinien pan
trzymać się od nich z daleka. To brzmi racjonalnie, nieprawdaż?
— Myślę, że tak. Co tam mamy jeszcze?
— Nic wartego uwagi. Tylko papierkową robotę. Zrzeczenie się specjalnych praw i
immunitetów. Tego rodzaju sprawy. I oczywiście, muszę panu udzielić standardowego ostrzeżenia
przed deformacją metaforyczną.
— W porządku — rzekł Marvin — chętnie tego wysłucham.
— Właśnie to powiedziałem — odrzekł Blanders — ale chętnie powtórzę. Proszę uważać na
deformację metaforyczną.
— Z miłą chęcią, ale nie wiem, co to jest.
— To naprawdę całkiem proste. Może pan to uznać za formę koniunkturalnego szaleństwa.
Widzi pan, nasza zdolność do przyswajania niezwykłego i nieznanego jest ograniczona. Te granice
można szybko osiągnąć i przekroczyć, gdy podróżuje się na obce planety. Doświadczamy zbyt
wiele nowego. Staje się ono nie do zniesienia i umysł szuka ulgi w ochronnym procesie szukania
analogii. Analogia upewnia nas, że „to” jest jak „tamto”, buduje most pomiędzy znanym —
akceptowanym, a nieznanym — nieakceptowanym. Przyczepia jedno do drugiego nasycając
nieznośne niewiadome tak pożądaną familiarnością. Niemniej pod ciągłym i nieprzerwanym
naporem nieznanego, nawet zdolność do znajdowania analogii może zostać zakłócona. Nie radząc
sobie z powodzią informacji, podmiot pada ofiarą analogizacji percepcyjnej. Ten właśnie stan
nazywamy deformacją metaforyczną. Proces ów nazywany bywa również „panszaizmem”. Czy to
jasne?
— Nie — odparł Marvin. — Skąd ta nazwa — panszaizm?
— To się tłumaczy samo przez się. Don Kichot myśli, że wiatrak jest olbrzymem, podczas gdy
Sancho Pansa skłonny jest mniemać, że to olbrzym jest wiatrakiem. Kichotyzm mógłby być
definiowany jako przyjmowanie rzeczy codziennych, pospolitych za rzadkie i niezwykłe.
Odwrotnością tego jest panszaizm, który pojmuje rzeczy niezwykłe jako element codzienności.
— Czy chodzi panu o to — zapytał Marvin — że mogę patrząc na mieszkańca Altaira sądzić, iż
jest to krowa?
— Otóż to. Sprawa staje się prosta, jeśli się o niej pamięta. A teraz podpisze pan tu, i jeszcze tu,
i możemy zacząć testy.
Potem było wiele badań i nieskończona seria pytań. Flynna analizowano i rozpatrywano,
oślepiano nagłymi błyskami, zaskakiwano nagłym hałasem lub podsuwano mu pod nos dziwne
zapachy.
Przeszedł przez wszystkie próby śpiewająco. Kilka godzin później zabrano go do komory
transferowej i posadzono na fotelu, który niepokojąco przypominał stare krzesło elektryczne.
Technicy zwyczajowo robili sobie żarty w stylu: „Jak się pan obudzi, będzie pan jak nowy”.
Błysnęły światła. Marvinowi coraz bardziej i bardziej ciążyły powieki.
Był podniecony nieuchronną bliskością podróży, ale nieznajomość świata poza Stanhope
przerażała go. A skądinąd, co to był ten Otwarty Rynek? Gdzie był ten Zwichrowany Świat i
dlaczego miał go unikać? I wreszcie, jak dalece niebezpieczna jest deformacja metaforyczna, jak
często się zdarza i ile jej przypadków daje się wyleczyć?
Wkrótce znajdzie odpowiedź na te pytania, i na wiele innych, których sobie nie zadał. Światła
raziły go w oczy, więc zamknął je na moment. Gdy je znów otworzył, wszystko się zmieniło.
4
Mimo dwunożności, Marsjanin jest jedną z najbardziej niezwykłych istot w Galaktyce. Z
punktu widzenia narządów zmysłów Kveesowie z Aldebarana, mimo swych podwójnych mózgów
i kończyn specjalnego zastosowania, są nam bliżsi. Toteż bezpośrednia przeprowadzka w ciało
Marsjanina, nie poprzedzona okresem inicjacyjnym, jest szokująca. Ale i tak żadna forma
dostosowania nie jest tu możliwa.
Marvin Flynn znalazł się w ładnie umeblowanym pokoju. Było tu pojedyncze okno. Marvin
odruchowo popatrzył niemarsjańskim okiem na marsjański krajobraz.
Zamknął oczy, bo zobaczył tylko przerażający bezład. Pomimo szczepień owładnął nim szok
kulturowy wywołujący odruch wymiotny… Musiał stać w bezruchu, póki sensacja nie ustąpiła.
Potem, ostrożnie, otworzył oczy i spojrzał jeszcze raz.
Dostrzegł niskie i płaskie piaskowe wydmy. Składały się na nie setki różnych odcieni szarości.
Srebrnoniebieski niesiony wiatrem tuman zmagał się z brązowymi kłębami kurzawy
nadciągającymi z przeciwnej strony. Niebo było czerwone. Widać było wiele, nie dających się
opisać, barw podczerwieni. Flynn widział wszędzie pajęczaste linie widma. Ziemia i niebo
prezentowały się w kilkunastu kolorach. Niektóre z nich się dopełniały, ale większość nie
harmonizowała ze sobą nawzajem. Przyroda na Marsie miała barwę chaosu.
Marvin zauważył, że ma w ręku okulary. Włożył je i wściekły jazgot kolorów zmniejszył się
natychmiast do znośnych rozmiarów. Mijało otępienie spowodowane wstrząsem. Zaczął zauważać
inne rzeczy.
Najpierw dotarło doń głębokie buczenie w uszach, a w tle szybki grzechot, jak rytm werbla.
Marvin rozejrzał się, by znaleźć źródło hałasu, ale nie zobaczył nic poza ziemią i niebem. Wsłuchał
się uważniej i stwierdził, że dźwięki te dochodzą z jego własnej klatki piersiowej. To były płuca i
serce. Z tymi odgłosami żyli Marsjanie.
Teraz Marvin był w stanie obejrzeć się dokładnie. Popatrzył na długie, wrzecionowate nogi. Nie
miały stawów kolanowych. Zamiast nich były sworznie w kostce, łydce, udzie i biodrze.
Przespacerował się podziwiając płynność ruchów. Ramiona miał nieco grubsze od nóg. Jego
dłonie miały podwójne stawy nadgarstkowe, trzy palce i dwa przeciwstawne kciuki. Mógł je
zginać i wykręcać w zadziwiający sposób.
Ubrany był w czarne szorty i białą bluzę. Aż zdumiała go naturalność tego wszystkiego.
A jednak nie było w tym nic zaskakującego. Podmiana umysłów była możliwa dzięki zdolności
istot inteligentnych do przystosowywania się do nowego środowiska. Ciało Marsjanina, mimo
znacznych różnic w morfologii i w budowie zmysłów, było łatwiejsze do opanowania niż inne,
bardziej perwersyjne twory Natury.
Flynn rozmyślał o tym, gdy usłyszał, jak za nim otwierają się drzwi. Odwrócił się i zobaczył
przed sobą Marsjanina ubranego w urzędniczy mundur w zielone i szare paski. Marsjanin odwrócił
stopy w geście powitania, a Marvin szybko odpowiedział w ten sam sposób. Jednym z tytułów do
chwały techniki podmiany umysłów była „automatyczna edukacja”. Albo, mówiąc zabawnym
żargonem specjalistów: „Kiedy obejmujesz w posiadanie dom, czynisz użytek z mebli”. Te meble
to, rzecz jasna, podstawowa wiedza zawarta w mózgu gospodarza, wiedza dotycząca języka,
zwyczajów, obyczajów i moralności, ogólnej informacji o miejscu zamieszkania i tak dalej. Była to
podstawowa wiedza o środowisku, generalna i bezosobowa, pożyteczna w charakterze
przewodnika, ale niekoniecznie godna zaufania. Osobiste wspomnienia, upodobania, niechęci
były, z nielicznymi wyjątkami, niedostępne dla lokatora albo dostępne tylko przy sporym wysiłku
umysłowym. W tym obszarze pojawiło się coś w rodzaju reakcji immunologicznej, która dozwala
tylko na tak ogólny i powierzchowny kontakt między oddzielnymi osobowościami.
— Łagodnego wiatru — powiedział Marsjanin posługując się klasyczną, staromarsjańską
formułą powitalną
— I bezchmurnego nieba — odparł Flynn i z irytacją stwierdził, że goszczące go ciało z lekka
sepleni.
— Jestem Meenglo Orichichich z Biura Turystyki. Witamy na Marsie, panie Flynn.
— Dziękuję. Strasznie fajnie, że tu jestem. Wie pan, to moja pierwsza Podmiana.
— Wiem — powiedział Orichichich. Splunął na podłogę na znak zdenerwowania i rozgiął
kciuki. Z korytarza dobiegły basowe głosy. — A więc — powiedział Orichichich — biorąc pod
uwagę pański pobyt na Marsie…
— Chcę zobaczyć pieczarę Króla Piasku — powiedział Flynn. — I oczywiście, Mówiący
Ocean.
— Doskonały wybór — odparł urzędnik. — Ale najpierw czeka nas kilka drobnych
formalności.
— Formalności?
— Nic trudnego — rzekł Orichichich wykręcając nos w marsjańskim uśmiechu. — Czy
zechciałby pan rzucić okiem na te papiery i zidentyfikować je?
Flynn wziął podane mu dokumenty i przejrzał je. Były to repliki formularzy, które podpisał na
Ziemi. Przeczytał je i stwierdził, że wszystkie dane się zgadzają.
— To są papiery, które podpisałem na Ziemi — powiedział.
Hałas na korytarzu nasilił się. Marvin mógł rozróżnić słowa: „Sparzony jajonosiec, odmrożonej
kłody syn! Zdegenerowany żwirolasta!”
Były to, doprawdy, bardzo mocne obelgi.
Marvin podniósł ze zdziwieniem nos.
— Nieporozumienie, bałagan — pośpieszył z wyjaśnieniami urzędnik. — To jedno z tych
nieprzewidzianych wydarzeń, które mogą się przydarzyć najlepiej nawet prowadzonemu
państwowemu biuru usług turystycznych. Ale jestem całkowicie przekonany, że wyjaśnimy to w
pięć łyków rapi, jeśli nie wcześniej. Pozwoli pan, że zapytam…
Z korytarza dobiegł odgłos szamotaniny. Potem do pokoju wpadł Marsjanin. Na jego ramieniu
wisiał kurczowo uczepiony urzędnik, starający się go zatrzymać.
Marsjanin, który wparował do pokoju, był bardzo stary, co można było poznać po lekkiej
fluorescencji jego skóry. Ramiona mu drżały, gdy oburącz wskazał Marvina Flynna.
— Tutaj! — krzyczał. — Tu ono jest. I, na pniaki, chcę je teraz dostać!
— Szanowny panie — powiedział Marvin. — Nie przywykłem, by mówiono o mnie per „ono”.
— Nie mówię do pana — odparł stary Marsjanin. — Nie wiem, kim pan jest, i nie obchodzi
mnie to. Mówię do zajmowanego przez pana ciała!
— O co panu chodzi? — zapytał Flynn.
— Ten dżentelmen — odpowiedział urzędnik — utrzymuje, że zajmuje pan ciało, które należy
do niego — tu splunął dwukrotnie na podłogę. — To, oczywiście, nieporozumienie i zaraz to
wyjaśnimy…
— Nieporozumienie!? — zawył stary Marsjanin. — To wyjątkowe oszustwo!
— Proszę pana — powiedział Marvin z chłodną wyniosłością. — Głęboko się pan myli albo
rzuca pan oszczerstwa dla powodów, których nie mam nawet zamiaru rozumieć. To ciało zostało
przeze mnie wynajęte zgodnie z prawem i zasadami kupieckiej rzetelności.
— Łuskowata ropucho! — krzyknął starzec. — Puśćcie mnie do niego! — bez przekonania
spróbował się wyrwać.
Nagle w drzwiach pojawiła się imponująca, ubrana na biało postać. W pokoju zapadła cisza, a
spojrzenia wszystkich skierowały się na wzbudzającego powszechny szacunek i strach
reprezentanta południowomarsjańskiej policji pustynnej.
— Panowie — odezwał się policjant. — Nie ma potrzeby, by się wzajemnie obwiniać.
Pójdziemy teraz wszyscy na komisariat, a tam, z pomocą fulszymskiego telepaty, dojdziemy
prawdy i motywów, które się za nią kryją — policjant zawiesił znacząco głos, popatrzył znacząco
w twarz każdego z obecnych, przełknął ślinę, by okazać najwyższe opanowanie, i dodał: —
Obiecuję wam to.
Bez dalszego zamieszania policjant, starzec, urzędnik i Marvin Flynn pomaszerowali na
komisariat. Szli w ciszy, dzieląc nastrój towarzyszący każdemu aresztowaniu. Obiegowy truizm
całej cywilizowanej Galaktyki głosi, że jeśli udajesz się na policję, twoje kłopoty zaczynają się
naprawdę.
5.
Na komisariacie Marvina Flynna i pozostałych zaprowadzono do ciemnej, wilgotnej komory, w
której mieszkał fulszymski telepata. Ta trójnożna istota, jak wszyscy jej rodacy z planety Fulszym,
miała wybitnie rozwinięty szósty zmysł telepatii, zapewne jako rekompensatę za przyćmienie
pozostałych pięciu.
— No, dobrze — powiedział telepata, gdy wszyscy już stanęli przed nim. — Wystąp, bratku, i
mów, co masz do powiedzenia — wskazał srogo na policjanta.
— Proszę pana — odparł zmieszany policjant — tak się składa, że jestem policjantem.
— A to ciekawe, ale nie widzę niczego, co byłoby związane z twoją winą lub niewinnością.
— Ale ja nawet nie jestem oskarżony o popełnienie przestępstwa — tłumaczył się policjant.
Telepata zamyślił się przez chwilę.
— Myślę, że rozumiem… To ci dwaj są oskarżeni, prawda?
— Zgadza się — odparł policjant.
— Proszę przyjąć moje przeprosiny. Pańska aura poczucia winy doprowadziła mnie do
przedwczesnej identyfikacji.
— Wina? — zapytał policjant. — Ja? — Mówił spokojnym głosem, ale na skórze wystąpiły mu
pomarańczowe prążki zdradzające zaniepokojenie.
— Tak, ty — odpowiedział telepata. — Nie powinieneś się dziwić. Kradzież to sprawa, z
powodu której wstydzi się większość inteligentnych stworzeń.
— Chwileczkę! — krzyknął policjant. — Nie popełniłem żadnej kradzieży!
Telepata zamknął oczy i pogrążył się w introspekcji. W końcu rzekł:
— Zgadza się. Chciałem powiedzieć, że dopiero popełnisz kradzież.
— Jasnowidzenie nie jest dopuszczane jako dowód przed sądem — warknął policjant. — A
ponadto, odczytywanie przyszłości jest złamaniem prawa do wolnej woli.
— To prawda — zmartwił się telepata. — Przepraszam.
— Już dobrze — udobruchał się policjant. — To kiedy mam popełnić tę mniemaną kradzież?
— Za sześć miesięcy od tej chwili.
— Czy zostanę aresztowany?
— Nie. Uciekniesz z tej planety i udasz się w miejsce, gdzie nie obowiązuje umowa
ekstradycyjna.
— Hmmm, ciekawe — powiedział policjant. — Mógłbyś mi powiedzieć, czy… Ale o tym
porozmawiamy później. Teraz musisz wysłuchać opowiadań tych dwóch mężczyzn i stwierdzić
ich winę lub niewinność.
Telepata popatrzył na Marvina, potrząsnął pod jego adresem odnóżem pływnym i odezwał się:
— Możesz zaczynać.
Marvin opowiedział swoją historię, poczynając od momentu, kiedy po raz pierwszy przeczytał
ogłoszenie. Nie opuścił niczego.
— Dziękuję — powiedział telepata, kiedy Flynn już skończył. — A teraz, proszę pana, pańskie
opowiadanie — zwrócił się do starego Marsjanina. Starzec odchrząknął, podrapał się w odwłok,
splunął ze dwa razy i rozpoczął:
OPOWIADANIE AIGELERA THRUSA
Nawet nie wiem, od czego zacząć. Więc myślę, że najlepiej będzie, jeśli się przedstawię.
Nazywam się Aigeler Thrus, należę do rodzaju nemuktiańskich adwentystów, pracuję we własnym
sklepie odzieżowym na planecie Achelses V. Cóż, to mały interesik i nie najlepszy do tego. Mój
sklepik jest w Lambersie, na Południowej Czapie Polarnej, no i cały dzień sprzedaję ubrania
napływowym robotnikom z Wenus. To są duże, zielone, włochate chłopiska, bardzo głupie i skore
do bójki, ale ja nie mam wobec nich uprzedzeń.
W moim fachu człowiek lubi pofilozofować i chociaż nie jestem bogaty, to — dzięki Bogu —
jestem przynajmniej zdrowy i moja żona Allura też jest zdrowa, jeśli nie liczyć drobnej fibrozy
macek. No i mam dwóch dorosłych synów. Jeden jest doktorem w Sidneport, a drugi jest treserem
Klanntów. No i mam jeszcze córkę. Ona jest zamężna, no więc mam oczywiście i zięcia.
Temu swojemu zięciowi to ja nigdy nie ufałem, bo to strojniś i ma ze dwadzieścia żabotów,
chociaż jego żona, a moja córka, nie ma nawet pasującego zestawu drapaczek. Ale na to nie da
rady. Jak sobie wyryła jamę, tak się w nią wczołga. Ale mówię: jak kto tak bardzo lubi się stroić i
używa dziwacznie pachnących smarów do stawów i innych zbytków, a to wszystko za dochody
sprzedawcy wilgoci, bo on mówi, że jest inżynierem hydrosensoryki, to można się trochę dziwić.
No i on zawsze się starał wyskrobać trochę dodatkowych zarobków na boku, robiąc różne
idiotyczne przedsięwzięcia. Musiałem je finansować z moich z trudem odłożonych oszczędności,
które mam ze sprzedaży ciuchów dla tych wielkich, zielonych chłopów. W ubiegłym roku zabrał
się do tej nowinki, podwórkowej maszynki do robienia chmur. A ja mu mówiłem, komu to
potrzebne? Ale żona nalegała, żebym mu dopomógł, no a on jak zwykle zbankrutował. A potem,
po roku, miał nowy plan i tym razem była to opalizująca wełna syntetyczna drugiej jakości z Vegi
II. Znalazł jakoś partię tego w Heligoport i chciał, żebym to kupił.
Powiedziałem mu: Patrz, co moi klienci, te wenusjańskie gbury, sądzą o fikuśnej odzieży. Są
szczęśliwi, kiedy mogą sobie pozwolić na parę szortów z diagonalu i może szatę od święta. Ale
mój zięć ma na wszystko gotową odpowiedź i powiedział mi: Patrz, tato, przeprowadziłem studia
wenusjańskich zwyczajów i obyczajów ludowych, czy nie? Ja to widzę tak: mamy tu tych ludzi
prosto z dzikiej głuszy razem z ich upodobaniem do tańców rytualnych i jaskrawych kolorów.
Takie są fakty, a może nie?
Krótko mówiąc, dałem się namówić na ten interes wbrew moim przekonaniom. Rzecz jasna,
musiałem zobaczyć ten kolorowy towar drugiej jakości na własne oczy. Nie zaufałbym zdaniu
mojego zięcia, nawet gdyby chodziło o zwitek gazy opatrunkowej. Ale to oznaczało podróż przez
pół Galaktyki do Heligoportu na Marsie. Więc zacząłem czynić przygotowania.
Nikt nie chciał się ze mną podmienić. Nie mogę mieć o to do nikogo pretensji, bo też nikt nigdy
nie wybiera się na planetę taką jak Achelses V, chyba że jest imigrantem z Wenus i nie ma wyboru.
Ale znalazłem to ogłoszenie od tego Marsjanina, Ze Kraggasha, który chciał podnająć ciało, bo
oddawał umysł do chłodni na dłuższy wypoczynek. To było cholernie drogie, ale co miałem
zrobić? Wyciągnąłem trochę pieniędzy z podnajmu własnego ciała przyjacielowi, który był łowcą
kwarenców, póki go nie dopadła dyskomiotoza mięśni. No i poszedłem do biura podmian i dałem
się przesłać na Marsa.
No i wyobraźcie sobie, jaki to był dla mnie wstrząs, kiedy się okazało, że nikt na mnie nie czeka!
Wszyscy biegali w kółko i starali się dowiedzieć, co się stało z moim ciałem — gospodarzem.
Nawet próbowali mnie odesłać na Achelsesa V, ale nie mogli, bo przyjaciel już wybrał się na
polowanie na kwarence w moim własnym ciele.
Wreszcie znaleźli dla mnie coś u wynajmowaczy ciał. Pozwolili mi na korzystanie z ich usług
najwyżej przez dwanaście godzin, bo dłuższe terminy mają już zajęte na całe lato. A to ciało jest
już stare i zniszczone, sami zresztą widzicie, a do tego cholernie drogie.
Więc zacząłem poszukiwania na własną rękę. No i znalazłem tego turystę z Ziemi,
przechadzającego się jak jaki książę w ciele, za które ja zapłaciłem i które, według kontraktu,
powinienem teraz zajmować.
To nie tylko niesprawiedliwe, to bardzo mi szkodzi na zdrowie! I to już cała historia.
Telepata poszedł do innej komory, by rozważyć decyzję. Wrócił w niecałe pół godziny i
przemówił jak następuje:
— Obaj w dobrej wierze wynajęliście, podmieniliście lub zajęliście w inny sposób ciało Ze
Kraggasha. Zostało ono zaoferowane przez jego właściciela, wymienionego Ze Kraggasha
każdemu z was. W ten sposób akt sprzedaży pogwałcił wszelkie przepisy dotyczące tej dziedziny
prawa. Działanie Ze Kraggasha wyczerpuje znamiona przestępstwa zarówno w wykonaniu, jak i w
intencji. Spowodowałem wysłanie na Ziemię wiadomości z żądaniem natychmiastowego
aresztowania mienionego Ze Kraggasha i osadzenia go w izbie zatrzymań do czasu, aż będzie
możliwe dokonanie ekstradycji.
Obaj dokonaliście transakcji w dobrej wierze. Niemniej jednak pierwotna, wcześniejsza umowa
zawarta została, jak na to wskazują dokumenty, przez pana Aigelera Thrusa, który ma
pierwszeństwo przed panem Marvinem Flynnem. Wyprzedza go o trzydzieści osiem godzin.
Zatem panu Thrusowi, jako Pierwszemu Nabywcy, przyznaje się prawo do sprawowania opieki
nad ciałem. Pana Flynna zaś zobowiązuje się do przerwania i zaprzestania nieprawnego
użytkowania i podporządkowania się Nocie Dyspozycyjnej, którą niniejszym mu wręczam, a która
musi zostać zastosowana w sześć godzin standardowego czasu Greenwich.
Telepata wręczył dokument Marvinowi, który przyjął go z niechęcią i rezygnacją.
— Myślę — powiedział — że najlepiej będzie, jeśli wrócę do własnego ciała na Ziemię.
— To byłoby najrozsądniejsze postępowaniE–Stwierdził telepata. — Niestety, chwilowo nie
jest to możliwe.
— Niemożliwe? Dlaczego?
— Ponieważ, zgodnie z tym, co twierdzą władze ziemskie, od których właśnie uzyskałem
telepatyczną odpowiedź, pańskiego ciała, poruszanego przez umysł Ze Kraggasha, nigdzie nie
można znaleźć. Dochodzenie wstępne wskazuje, że Ze Kraggash uciekł z planety, zabierając
pańskie ciało i pieniądze pana Aigelera.
Minęła chwila, zanim ta wiadomość dotarła do Marvina Flynna i zanim zdał on sobie sprawę z
konsekwencji tego, co się stało. Był rozbitkiem na Marsie, w obcym ciele, które będzie musiał
opuścić. Za sześć godzin stanie się umysłem bez ciała, za to z niewielkimi szansami na znalezienie
nowego.
Umysły nie mogą istnieć bez ciał. Powoli Marvin Flynn zaczął pojmować, że stoi w obliczu
nieuchronnej śmierci.
6
Marvin nie desperował. Wpadł we wściekłość, a to była znacznie zdrowsza emocja, choć
równie mało produktywna. Zamiast robić z siebie durnia i płakać w sali sądu, szedł jak burza
korytarzami gmachu federalnego domagając się, by grać z nim fair, albo przynajmniej, by dać mu
jakiś cholerny substytut.
Młodzieniec zatracił poczucie umiaru. Kilku adwokatów na próżno mu tłumaczyło, że gdyby
sprawiedliwość naprawdę istniała, nie byłoby potrzebne prawo ani prawnicy. Jeden z
najszlachetniejszych wynalazków istot rozumnych popadłby w zapomnienie, a cała grupa
zawodowa straciłaby pracę. Bo kwintesencją prawa jest jego gwałcenie i naruszanie, co z kolei
stanowi dowód i uzasadnienie dla konieczności istnienia prawa i samej idei sprawiedliwości.
Ten światły wywód nie ukoił wściekłości Marvina, który w miarę upływu czasu w coraz
mniejszym stopniu reagował na racjonalne argumenty. Oddech świszczał mu w krtani, gdy
wyrykiwał obelgi pod adresem marsjańskiego wymiaru sprawiedliwości. Jego zachowanie uznano
za haniebne i tolerowano je tylko dlatego, że był młody i niedoświadczony.
Tak więc wściekłość nie dała rezultatów, a nawet Marvin nie osiągnął dzięki niej katharsis.
Zwróciło mu na to uwagę kilku urzędników sądowych. Za życzliwość zostali bezlitośnie zrugani.
Marvin nie wiedział, jak nieprzyjemne wrażenie wywierał na innych. Po jakimś czasie jego
gniew sam się wypalił. Pozostał po nim osad ponurej nienawiści.
W tym nastroju dotarł do drzwi z napisem „Śledztwa i zatrzymania. Wydział międzygwiezdny”.
— Aha! — mruknął Marvin i wszedł do biura.
Znalazł się w małym pokoju, jakby żywcem wyjętym ze stronic starej powieści historycznej.
Pod ścianami stały dostojne szeregi starych, ale jeszcze sprawnych kalkulatorów elektronicznych,
a pod drzwiami ulokowano wczesny model drukarki myśli. Fotele o ostrych kształtach, z
pastelową wyściółką z plastyku, kojarzyły się ze starymi dobrymi czasami. Pokojowi niewiele
brakowało, żeby stał się doskonałą repliką scenki ze stronic Sheckleya albo innego wczesnego
poety Ery Transmisji.
Na krześle siedział Marsjanin w średnim wieku i rzucał strzałki do tarczy wymodelowanej na
kształt kobiecych pośladków.
Odwrócił się gwałtownie, gdy Marvin wszedł.
— Najwyższy czas. Spodziewałem się ciebie — oznajmił.
— Naprawdę? — spytał Marvin.
— Nie naprawdę. Ale pomyślałem, że to będzie dobre wejście i stworzy atmosferę wzajemnego
zaufania.
— Więc dlaczego zniszczyłeś ją mówiąc mi o tym? Marsjanin wzruszył ramionami i
powiedział:
— Zrozum, nikt nie jest doskonały. Ja jestem tylko zwyczajnym, ciężko pracującym
detektywem. Nazywam się Urf Urdorf. Siadaj. Myślę, że mamy poszlaki w sprawie twojego
zaginionego futra.
— Jakiego futra? — spytał Marvin.
— To ty nie jesteś panią Ripper de Lowe, transwestytą, którego obrabowano zeszłej nocy w
hotelu „Czerwone Piaski”?
— Z pewnością nie. Nazywam się Marvin Flynn i straciłem ciało.
— Oczywiście, oczywiście — powiedział detektyw Urdorf, potakując gorliwie. — Rozpatrzmy
to punkt po punkcie. Czy nie pamięta pan przypadkiem, gdzie pan był, gdy stwierdził pan, że
zginęło panu ciało? Czy może któryś z pańskich przyjaciół zabrał je dla żartu? Albo pan je gdzieś
zostawił i nie może znaleźć, albo wysłał je pan na wakacje?
— Ja niezupełnie je zgubiłem — powiedział Marvin. — Ono zostało skradzione.
— Trzeba było od razu tak mówić. To stawia sprawę w innym świetle. Jestem tylko
detektywem. Nigdy nie twierdziłem, że umiem czytać w myślach.
— Tak mi przykro — sumitował się Marvin.
— Mi też jest przykro — powiedział detektyw Urdorf. — A co do pańskiego ciała. To musiał
być nieprzyjemny szok.
— Tak było.
— Mogę zrozumieć, jak pan się czuł.
— Dziękuję — powiedział Marvin.
Przez kilka minut siedzieli w pełnym współczucia milczeniu. Pierwszy odezwał się Marvin:
— No i co?
— Słucham? — zapytał detektyw.
— Powiedziałem: „no i co”?
— Och, przepraszam. Nie usłyszałem pana za pierwszym razem.
— W porządku.
— Dziękuję.
— Ależ nic się nie stało.
Znów zapadła cisza. Potem Marvin zapytał „no i co” po raz wtóry, a Urdorf odpowiedział
„słucham?”
— Chcę mieć je z powrotem.
— Co?
— Moje ciało.
— Że co? A, tak, pańskie ciało. Hmm, pewnie, że pan chce je mieć z powrotem — powiedział
detektyw z uprzejmym uśmiechem. — Ale, oczywiście, to nie takie proste. Nieprawdaż?
— Nie wiem — odrzekł Marvin.
— Nie przypuszczam, żeby pan wiedział. Ale mogę pana zapewnić, że to nie takie proste.
— Rozumiem — powiedział Marvin.
— Mam nadzieję, że pan rozumie — powiedział Urdorf i zapadł w milczenie. Trwało ono w
przybliżeniu dwadzieścia pięć sekund, z błędem zawierającym się w granicach jednej do dwóch
sekund. Potem cierpliwość Marvina się skończyła.
— Do cholery! — wrzasnął. — Czy masz zamiar coś zrobić, żeby znaleźć moje ciało, czy też
będziesz siedział na swojej cholernej tłustej dupie i gadał bez sensu?!
— Oczywiście, że mam zamiar znaleźć twoje ciało — powiedział detektyw. — A w każdym
razie mam zamiar spróbować. I nie ma powodu do obrażania mnie. W końcu nie jestem maszyną
zaprogramowaną do prowadzenia konwersacji. Jestem bytem myślącym, tak jak i ty. Mam swoje
nadzieje i obawy, a mówiąc ściślej, mam swój własny sposób przeprowadzania wywiadu. Może ci
się wydać nieefektywny, ale ja uważam go za nad wyraz przydatny.
— Doprawdy? — zapytał Marvin już spokojniejszym tonem.
— Tak, doprawdy — odparł detektyw. W jego łagodnym głosie nie było nawet nutki urazy.
Już, już miało zapaść milczenie, więc Marvin zapytał:
— Jak pan myśli, jaką mamy szansę na odnalezienie mojego ciała?
— Wspaniałą — odrzekł detektyw Urdorf. — W głębokim przekonaniu mojej firmy, wkrótce
odnajdziemy pańskie ciało. W rzeczy samej, myślę, że mogę się posunąć do stwierdzenia, iż jestem
pewien sukcesu. Opieram to stwierdzenie nie na pańskim partykularnym przypadku, o którym
wiem bardzo niewiele, lecz na odnośnej statystyce.
— Czy statystyka przemawia za nami? — zapytał Marvin.
— Z największą pewnością, tak. Proszę rozważyć: jestem wyszkolonym detektywem,
zapoznanym z wszelkimi nowymi metodami i mającym najwyższą efektywność kategorii AA —
A. Lecz mimo to przez pierwsze pięć lat służby nie rozwiązałem ani jednej sprawy.
— Ani jednej?
— Ani jednej — odpowiedział Urdorf z całkowitą pewnością siebie. — Interesujące,
nieprawdaż?
— O tak, myślę, że tak — rzekł Marvin. — Ale to znaczy…?
— To znaczy, że ten najdziwniejszy ciąg pecha, o którym słyszałem, musi się wedle prawideł
statystyki wreszcie skończyć.
Marvin był zażenowany, co w ciele Marsjanina stało się uczuciem niezwykłym.
— Ale, przyjmijmy, że pański pech się nie skończy? — zapytał.
— Nie powinien pan być przesądny — odparł detektyw. — Rachunek prawdopodobieństwa
świadczy za mną. Powinna pana przekonać nawet najbardziej pobieżna analiza sytuacji. Nie byłem
w stanie rozwiązać 158 spraw z rzędu. Pan jest moją 159 sprawą. Co pan by obstawiał, gdyby pan
był hazardzistą?
— Stawiałbym na przegraną.
— Ja też — zgodził się detektyw z przepraszającym uśmieszkiem. — Ale obaj popełnilibyśmy
błąd. Zakładalibyśmy się na podstawie naszych emocji, a nie intelektualnej kalkulacji — Urdorf
rozmarzony spojrzał w sufit. — Sto pięćdziesiąt osiem porażek! Cóż za fantastyczny rekord,
niewiarygodny rekord, szczególnie jeśli przyjmie pan, że jestem nieprzekupny, mam dobrą wolę i
umiejętności. Sto pięćdziesiąt osiem! Taki ciąg po prostu musi się skończyć! Mogę po prostu
siedzieć tu, w pokoju, i nic nie robić, a przestępca sam znajdzie do mnie drogę. Do tego stopnia
rachunek prawdopodobieństwa jest po mojej stronie.
— Tak, proszę pana — uprzejmie zgodził się Marvin. — Ale mam nadzieję, że nie będzie pan
wypróbowywał tak szczególnej metody.
— Nie, nie, oczywiście, że nie — powiedział Urdorf. — Byłoby to ciekawe, ale niektórzy
mogliby tego nie zrozumieć. Nie, będę prowadził pańską sprawę aktywnie, szczególnie dlatego, że
jest to przestępstwo na tle seksualnym, a takimi sprawami bardzo się interesuję.
— Przepraszam? — zapytał Marvin.
— Naprawdę nie ma potrzeby przepraszać — zapewnił go detektyw. — Nie należy się czuć
skrępowanym albo winnym tylko dlatego, że padło się ofiarą przestępstwa na tle seksualnym.
Nawet jeśli głęboko zakorzeniona tradycja ludowa piętnuje ofiary takich przestępstw, przyjmując
ich świadome bądź nieświadome współuczestnictwo.
— Ja nie przepraszałem — powiedział Marvin. — Ja tylko…
— Doskonale rozumiem — odrzekł detektyw. — Ale nie wolno panu się wstydzić i zatajać
przede mną obrzydliwych i dziwacznych szczegółów. Musi pan mnie traktować jak bezosobowego
urzędnika, a nie jak myślącą istotę z własnymi uczuciami seksualnymi, obawami, potrzebami,
żądzami i wykrętami.
— Usiłuję właśnie panu powiedzieć — przerwał mu Marvin — że tu nie było przestępstwa na
tle seksualnym.
— Wszyscy tak mówią — detektyw zamyślił się. — To dziwne, jak umysł istoty rozumnej nie
chce zaakceptować rzeczy nie do zaakceptowania.
— Słuchaj pan — powiedział Marvin. — Jeśli poświęci pan trochę czasu, żeby zapoznać się ze
sprawą, zobaczy pan, że jest to zwyczajny szwindel. Motywem są pieniądze i instynkt
samozachowawczy.
— Jestem tego świadom. To kwestia procesu sublimacji.
— Jaki motyw mógł kierować przestępcą? — zapytał Marvin.
— Motyw jest oczywisty — powiedział Urdorf. — To klasyczny syndrom. Widzi pan, ten facet
działał pod wpływem specyficznego przymusu, dla którego mamy specjalny termin techniczny.
Do popełnienia tego uczynku doprowadziła go zaawansowana obsesja projekcyjnego narcyzmu.
— Nie rozumiem — stwierdził Marvin.
— Tego rodzaju rzeczy laik nie jest w stanie pojąć.
— Co to znaczy?
— Cóż, nie będę się wgłębiał w całą etiologię, ale w swej istocie dynamika syndromu oparta jest
na zaburzonej miłości własnej. Jak by to powiedzieć? Cierpiący zakochuje się w kimś, ale niejako
ktoś inny. Raczej zakochuje się w KIMŚ jako ON. Dokonuje projekcji siebie na osobę Tamtego.
Identyfikuje się z Tamtym na wszystkie sposoby. Wypiera się siebie. A jeśli uda mu się posiąść
TAMTEGO za pomocą Podmiany lub podobnych środków, TAMTEN staje się nim i może już
całkowicie normalnie odczuwać miłość własną.
— Czy chce pan powiedzieć — zapytał Marvin — że ten złodziej zakochał się we mnie?
— Ależ skąd! Albo raczej on nie pokochał pana jako pana, jako osobną personę. On kocha
siebie jako pana,
i w ten sposób neuroza zmusza go do stania się panem po to, by mógł pokochać siebie.
— A kiedy już jest mną — dopytywał się Marvin. — Czy jest zdolny do miłości własnej?
— Tak jest! Ten specyficzny fenomen jest znany jako inkrementacja ego. Posiadanie
DRUGIEGO równoznaczne jest z posiadaniem pierwotnego JA. Posiadanie staje się zatem
samoposiadaniem, obsesyjna projekcja przekształca się w introjekcję normatywną. Po osiągnięciu
neurotycznego celu następuje wyraźne złagodzenie objawów, a cierpiący osiąga stan
pseudonormalności, w którym jego problem może być wykryty tylko dedukcyjnie. To, oczywiście,
wielka tragedia.
— Dla ofiary?
— Tak, oczywiście — przytaknął wyrozumiale Urdorf. — Ale ja myślałem o pacjencie. Widzi
pan, w jego przypadku dwa całkowicie normalne popędy zostają połączone, skrzyżowane i w ten
sposób spaczone. Miłość własna jest normalna i potrzebna, tak jak i pragnienie posiadania i
przekształcania. Ale, wzięte razem, stają się destrukcyjne dla prawdziwego ja, które wówczas
zostaje zastąpione przez to, co nazywamy „ego zwierciadlanym”. Neuroza zamyka drzwi do
rzeczywistości obiektywnej. Jak na ironię, pozorna integracja ego wyklucza nadzieję na
prawdziwą poprawę zdrowia psychicznego.
— W porządku — powiedział Marvin z rezygnacją. — Czy to pomoże nam odszukać faceta,
który skradł moje ciało?
— To pomoże nam go zrozumieć. Wiedza to potęga. Wiemy, na samym wstępie, że człowiek,
którego szukamy, jest w stanie postępować normalnie. To poszerza nasze pole działania i pozwala
nam działać tak, jakby on był normalny. A dzięki temu możemy spożytkować całe bogactwo
nowoczesnych technik śledczych. Zaczynając z tego miejsca, a prawdę powiedziawszy, z każdego
miejsca, osiągamy wielką korzyść. Mogę pana o tym zapewnić.
— Kiedy może pan zacząć? — zapytał Marvin.
— Właśnie zacząłem — odrzekł detektyw. — Muszę posłać po dane sądowe i, rzecz jasna, po
inne dokumenty związane z tą sprawą. Muszę się też skontaktować z wszystkimi ważnymi
władzami planetarnymi, by uzyskać dodatkowe informacje. Nie będę szczędził wysiłków. Jestem
gotów lecieć do krańców wszechświata, jeśli to potrzebne lub wskazane. Rozwiążę tę sprawę!
— Bardzo mi miło, że tak pan to widzi — stwierdził Marvin.
— Sto pięćdziesiąt osiem spraw bez przerwy… — Urdorf myślał na głos. — Słyszał pan kiedy
o takim pechu? Ale teraz to się skończy. Chcę powiedzieć, że to nie może trwać w nieskończoność.
Nie sądzi pan?
— Z pewnością.
— Chciałbym, żeby moi zwierzchnicy też tak na to spojrzeli — powiedział ponuro detektyw. —
Chciałbym, żeby przestali nazywać mnie tyłek — zmyłek. Takie słowa plus parsknięcia i
podniesione brwi to podważa moją pewność siebie. Na szczęście mam niezłomną wolę i niezwykłe
wprost zaufanie do swoich możliwości. A przynajmniej miałem, do dziewięćdziesiątej którejś
porażki. — Detektyw milczał ponuro przez kilka chwil, po czym znów odezwał się do Marvina: —
Spodziewam się od pana całkowitej i pełnej współpracy.
— Będzie pan ją miał — powiedział Marvin. — Jedyny kłopot w tym, że mam być pozbawiony
tego ciała za niecałe sześć godzin.
— To cholernie utrudnia działanie — powiedział Urdorf z roztargnieniem. Najwyraźniej myślał
już o sprawie. Z trudnością ponownie skierował uwagę na Marvina. — Pozbawiony, co?
Przypuszczam, że zabezpieczył się pan na tę okoliczność. Nie? Więc myślę, że pan to szybko
zrobi.
— Nie wiem, jak mam się zabezpieczyć — stwierdził ze smutkiem Marvin.
— Nie może się pan spodziewać po mnie, że uporządkuję całe pańskie życiE–Sapnął
zirytowany detektyw. — Zostałem wyszkolony do wykonywania jednego zawodu, a to, że ciągle
mi się w nim nie wiedzie, nie zmienia faktu, że w tym kierunku zostałem wyszkolony. Więc sam
musisz uporać się z szukaniem dla siebie ciała zastępczego. Jak wiesz, stawki są bardzo wysokie.
— Wiem — jęknął Marvin. — Znalezienie ciała to dla mnie sprawa życia lub śmierci.
— Zgadza się — przytaknął detektyw. — Myślałem właśnie o sprawie i o szkodliwym
wpływie, jaki wywarłaby na nią twoja śmierć.
— Cholernie miło mi to słyszeć.
— Nie patrzę na to z punktu widzenia własnego zaangażowania w sprawę. Rzecz jasna, jestem
w nią zaangażowany, ale ważniejsza od tego jest koncepcja sprawiedliwości i wiara w istnienie
dobra. Od niej zależą wszystkie teorie zła, a także statystyczna teoria prawdopodobieństwa.
Wszystkie te życiowo ważne sprawy mogą wziąć w łeb, gdybym po raz sto pięćdziesiąty dziewiąty
nie rozwiązał zagadki kryminalnej. Przyznasz, jak sądzę, że są sprawy ważniejsze niż nasze
żałosne życie?
— Nie, nie przyznam — powiedział Marvin.
— Cóż, nie ma sensu się sprzeczać — odparł detektyw sztucznie wesołym głosem. — Znajdź
sobie gdzieś inne ciało, a ponad wszystko, żyj dalej! Przyrzeknij mi, że zrobisz, co w twojej mocy,
żeby utrzymać się przy życiu.
— Przyrzekam — powiedział Marvin.
— A ja rozpocznę twoją sprawę i skontaktuję się z tobą, jak tylko będę miał ci coś do
powiedzenia.
— Ale jak mnie znajdziesz? Nie wiem, w jakim ciele będę ani nawet, na jakiej planecie.
— Zapominasz, że jestem detektywem — powiedział Urdorf lekko się uśmiechając. — Mogę
mieć problemy z odnajdywaniem kryminalistów, ale nigdy nie miałem kłopotu ze znalezieniem
ofiary. Mam na ten temat teorię, którą chętnie ci przedstawię, jak tylko obaj będziemy mieli na to
czas. Ale teraz, pamiętaj: gdziekolwiek będziesz, w cokolwiek się zmienisz, z pewnością cię
znajdę. Więc głowa do góry, nie trać ikry, a przede wszystkim: żyj!
Marvin obiecał, że będzie żył, tym bardziej że sam miał takie plany. Potem wyszedł na ulicę.
Cenny czas upływał, a on ciągle nie miał ciała.
7
Pierwsza kolumna w „Marsjańskim Słońcu — Nowinach” (wydanie na trzy planety):
„Czynniki policyjne na Marsie i na Ziemi powiadomiły dzisiaj o skandalu z Podmianą.
Poszukiwanym jest Ze Kraggash, nieznanego gatunku, który ponoć sprzedał, podmienił lub pozbył
się w inny sposób swego ciała na rzecz dwunastu różnych istot równocześnie. Na Kraggasha
wydano nakaz aresztowania. Jak się dowiadujemy z poufnych źródeł, policja obszaru
trójplanetarnego wkrótce wyda oświadczenie w tej kwestii. Sprawa przypomina osławiony skandal
Dwugłowego Edzia z wczesnych lat dziewięćdziesiątych, kiedy to…”
Marvin rzucił gazetę do rynsztoka. Patrzył, jak toczy się z nurtem płynącego piasku. Smutna
efemeryczność pisma zdawała się symbolem jego własnej, jakże ulotnej egzystencji. Zwiesiwszy
głowę popatrzył sobie na ręce.
— Ejże, chłopcze, jakieś kłopoty?
Flynn podniósł głowę i popatrzył w uprzejmie niebiesko — zieloną twarz Erlanina.
— Mam kłopoty — przyznał.
— Posłuchajmy więc jakie — odrzekł Erlanin, składając się w harmonijkę na krawężniku obok
Flynna. Jak wszyscy z jego gatunku i ten Erlanin łączył w sobie zdolność do okazywania
współczucia z szorstkimi manierami. Erlanie znani byli jako twardy, niegłupi lud, lubujący się w
wesołych kpinach i swojskich powiedzonkach. Wielkim podróżnikom i kupcom — Erlanom z
Erlana II, religia nakazywała prowadzenie wypraw we własnym ciele.
Marvin opowiedział swoją historię aż do nieszczęsnego, okrutnego i zgłodniałego TERAZ,
bezwzględnie wgryzającego się w przyszłość, pożerającego jej niewielki zapas minut i sekund,
prącego naprzód, do chwili, gdy zamknie się sześciogodzinny okres i bezcielesny Marvin, rzucony
zostanie w tę nieznaną galaktykę, którą ludzie nazywają śmiercią.
— Panie dziejski! — parsknął Erlanin. — I co, litujemy się nad sobą?
— Ma pan cholerną rację. Lituję się nad sobą — powiedział Flynn z gniewnym błyskiem w oku.
— Litowałbym się nad każdym, kto miałby umrzeć za sześć godzin. To dlaczego mam nie
współczuć sobie?
— Ależ ulżyj sobie, koguciku. Ktoś mógłby to nazwać złą formą i całym tym tegesem, ale nie
ja. Ja trzymam się nauki mistrza Guajuoie. A ten mówi: „Czy to śmierć węszy wokół ciebie?
Rąbnij ją w pysk!”
Marvin poważał wszystkie religie, a już z pewnością nie miał uprzedzeń wobec szeroko
rozpowszechnionego rytu antydeskantyńskiego. Mimo to nie widział, w jaki sposób słowa
Guajuoie mogłyby mu pomóc. I powiedział to nowemu znajomemu.
— Trzymaj się! — odparł Erlanin. — Masz łeb na karku i sześć godzin w zapasie, no nie?
— Pięć godzin.
— Więc stań na tylnych nogach i wyszczerz trochę zęby, mały! I nie marudź tu, jak jaki
cholerny, zapluskwiony zgred. Słyszysz, co do ciebie mówię?
— Doprawdy, nie wiem, co zrobić — odpowiedział Marvin. — No bo i co mam zrobić? Nie
mam ciała, a wynajem jest drogi.
— Czysta prawda. Ale czy pomyślałeś o Otwartym Rynku? Co?
— Ale mówi się, że jest niebezpieczny… — powiedział Marvin i aż zaczerwienił się na myśl o
absurdzie zawartym we własnych słowach.
Erlanin uśmiechnął się ironicznie.
— Zaczynasz chwytać, o co chodzi. Ale słuchaj, nie jest tak źle, jak myślisz, póki jesteś żywy i
na chodzie. Otwarty Rynek jest całkiem znośny. Mówi się o nim kupę bzdur. Rozgłaszają je
głównie wielkie agencje Podmiany, bo chcą podnieść swoje cholerne, kapitalistyczne zyski
powyżej poziomu inflacji. Ale ja znam jednego gościa, który robi w krótkich terminach i mówił mi,
że wszystko jest proste jak drut. Więc głowa do góry i klatka prosto na zawiasach! Znajdź sobie
dobrego pośrednika. Powodzenia, chłopcze.
— Chwileczkę! — krzyknął Flynn, gdy Erlanin zaczął się rozkładać, aż stanął na nogi. — Jak
się nazywa twój przyjaciel?
— James Virtue McHonnery. To twardziel kuty na cztery nogi, zakamieniały uparciuch. Ale
interesy robi jak trzeba i klienci są zadowoleni. Powiedz mu po prostu, że przysłał cię Pinguł
Kałamarnica. Szczęścia życzę.
Flynn podziękował wylewnie Kałamarnicy zawstydzając tym tego szorstkiego, ale
dobrodusznego dżentelmena. Potem wstał i poszedł. Najpierw powoli, potem z coraz większą
prędkością kierował się w stronę Quain, gdzie stały budy i stragany Otwartego Rynku. Jego
nadzieja, do niedawna jeszcze w strzępach, zaczynała znów wzbierać, powoli, lecz nieustannie. A
w pobliskim rynsztoku poszarpane gazety płynęły ze strumieniem piasku w stronę wiecznej i
zagadkowej pustyni.
— Hej ha, hej ha! Nowe ciała za stare! Chodźcie, ludzie — nowe ciała za stare!
Marvin zadrżał słysząc ten starodawny okrzyk ulicznego handlarza, tak niewinny, a zarazem
przypominający straszne historyjki opowiadane przed zaśnięciem. Z wahaniem zbliżył się do
pogmatwanego labiryntu uliczek i alejek, podwórek i przejść, które tworzyły dzielnicę Otwartego
Rynku. Kiedy tak szedł, jego receptory słuchu zaatakowało naraz kilkanaście wykrzyczanych
propozycji.
— Do żniw na Droghedzie żniwiarze potrzebni! Dostarczamy w pełni funkcjonalne ciało,
telepatia do kompletu! Za wszystko pięćdziesiąt kredytów miesięcznie. Dodatkowo pełna lista
przyjemności klasy C–3! Oferujemy teraz specjalne kontrakty dwuletnie. Jedź na żniwa na piękną
Droghedę!
— Zaciągajcie się do armii Naigwinu! W bieżącej ofercie dwadzieścia ciał NCO, dodatkowo
kilka ze stopniami młodszych oficerów. Wszystkie ciała zaopatrzone w pełne umiejętności
wojskowe!
— Jaki żołd? — zapytał ktoś sprzedawcę.
— Twoje utrzymanie plus kredyt miesięcznie.
Mężczyzna zaśmiał się ironicznie i odszedł.
— Oraz — zawołał sprzedawca — nieograniczone prawo do łupieży.
— To brzmi lepiej — powiedział wstrzemięźliwie mężczyzna. — Ale Naigwinsowie od
dziesięciu dni przegrywają wojnę. Mają wysokie straty i niewiele ciał z odzysku.
— Zapomnij, co dotąd mówiłem o żołdzie — powiedział sprzedawca. — Jesteś doświadczonym
najemnikiem?
— Jasne. Nazywam się Sean Von Ardin i uczestniczyłem w każdej z okolicznych dużych
wojen. Do tego niezła przygarść mniejszych.
— Ostatni stopień?
— Jawalder w armii księcia z Ganimeda, ale przedtem miałem szarżę pełnego ktusisa.
— No, no — sprzedawca wyraźnie był pod wrażeniem. — Pełny ktusis, co? Masz papiery, żeby
to udowodnić? OK, powiem ci, co mogę dla ciebie zrobić. Zaoferuję ci stopień dowódcy manaty
drugiej klasy u Naigwinsów.
Von Ardin zmarszczył czoło i zaczął liczyć na palcach.
— Popatrzmy; dowódca manaty drugiej klasy to odpowiednik cyklopskiego półwaleta, a to jest
nieco powyżej anaksoreańskiego króla chorągiewnego i prawie o pół stopnia wyżej niż doriański
dziadek. A to znaczy… Ejże, straciłbym cały stopień, gdybym się do was zaciągnął!
— Ale nie wysłuchałeś mnie do końca — zatrajkotał sprzedawca. — Będziesz miał ten stopień
przez najbliższe trzy tygodnie, by dowieść czystości intencji, na którym to warunku umowy bardzo
zależy naigwinskim przywódcom politycznym. Potem przeskoczysz całe trzy stopnie do szarży
melanoańskiego superiosa, a to da ci wspaniałe widoki na tymczasowego lancjumbaja. A może,
tego nie mogę obiecać, ale sądzę, że wolno mi przemycić to nieoficjalnie, może uda mi się
spowodować, żeby cię mianowali sakmajstrem przy łupach z Eridsvurga.
— Hem… — powiedział z powagą Von Ardin. Teraz on był pod wrażeniem tego, co usłyszał.
— To całkiem przyzwoity układ, o ile uda ci się go zmontować.
— Wejdź do sklepu — rzekł sprzedawca. — Zatelefonujemy…
Marvin szedł dalej i słuchał, jak mężczyźni kilkunastu gatunków wykłócają się ze
sprzedawcami reprezentującymi jeszcze większą liczbę ras. Setki propozycji wyły mu
w uszach. Był nieco oszołomiony, ale i podniesiony na duchu witalnością tego miejsca. A
oferty, które do niego docierały, choć czasem przerażające, mogły także zaintrygować:
— Mszyc potrzebny dla Roju Senthis. Dobra płaca, mnóstwo dobrych przyjaciół!
— Przepisywacz do „Brudnej Księgi Kavengii”, potrzebny! Musi umieć wyeksponować
obszary seksualne gatunku midridariańskiego!
— Architekt ogrodowy na Arktura potrzebny! Wypoczynek wśród przedstawicieli jedynej w
Galaktyce rasy myślących roślin!
— Doświadczony kajdaniarz na Vegę IV! Okazja dla przyuczonych do zawodu pętaczy! Pełne
prerogatywy!
Tyle możliwości kryła Galaktyka! Marvinowi zdało się, że w jego pechu kryje się być może
błogosławieństwo. Chciał podróżować, ale w swej skromności ograniczył się do roli turysty. O ile
lepsze, o ile bardziej opłacalne byłoby podróżować w konkretnym celu: służyć w wojskach
Naigwinu, doświadczyć życia mszyca, dowiedzieć się, co to znaczy być kajdaniarzem, a nawet
przepisywać „Brudną Księgę Kavengii”.
Wprost przed sobą spostrzegł szyld z napisem: „James Virtue McHonnery, licencjonowany
kupiec krótkoterminowy. Satysfakcja gwarantowana”.
Za sięgającym do pasa kontuarem tkwił, paląc cygaro, niski twardziel. Usta wykrzywiał mu
kwaśny uśmiech. Miał przenikliwe, kobaltowoniebieskie oczy. Milczący i pełen pogardy stał z
założonymi na piersi rękami. Flynn podszedł bliżej.
8
Stanęli twarzą w twarz. Flynn z otwartymi ustami, McHonnery z zaciśniętymi. Kilka sekund
upłynęło w milczeniu. Potem McHonnery odezwał się:
— Słuchaj, chłopcze, to nie jakiś cholerny peep show, a ja nie jestem dziwadłem. Jeśli masz coś
do powiedzenia, wyduś to z siebie. Albo odejdź, zanim skręcę ci kark.
Marvin wywnioskował, że nie ma do czynienia z przymilnym, gadatliwym sprzedawcą ciał. W
tym szorstkim głosie nie było ani krzty służalczości i ani śladu przymilania się w wykrzywionych
ustach. Oto był człowiek, który nie rzucał słów na wiatr i nie bał się konsekwencji.
— Jestem… jestem klientem — wybełkotał Flynn.
— Co za okazja — zakpił McHonnery. — A ja mam pewnie skakać z radości albo coś takiego?
Jego sardoniczna odpowiedź i otwarta, szczera postawa sprawiły, że Flynn poczuł zaufanie.
Wiedział, oczywiście, że pozory mogą być zwodnicze, ale nikt go nie uczył osądzać ludzi inaczej
niż po pozorach. Był skłonny zaufać temu dumnemu i zgorzkniałemu mężczyźnie.
— Mam zostać pozbawiony ciała. To kwestia godzin — wyjaśnił. — Bo moje ciało zostało
skradzione. Na gwałt poszukuję substytutu. Mam bardzo mało pieniędzy, ale… ale jestem chętny i
gotowy do podjęcia pracy.
McHonnery nadal gapił się na niego z sardonicznym uśmiechem.
— Gotowy do podjęcia pracy, co? — przedrzeźniał Marvina. — Jak ślicznie! A do jakiej to
pracy jesteś przygotowany, hę?
— Do jakiejkolwiek.
— Nie mów! Potrafisz operować tokarką Montcalma do metalu z superczułą deską rozdzielczą
i ręcznym wybierakiem? Nie? To może umiałbyś obsługiwać separator cząstek szybkich dla spółki
„Nowości Ziem Rzadkich”? Nie twoja branża, co…? Mam chirurga na Vedze, któremu potrzeba
kogoś do obsługi symulatora impulsów nerwowych, stary model z podwójnymi pedałami. Też nie
to miałeś na myśli? Jest jeszcze zespół jazzowy na Potiomkinie II, potrzebują brzuchomówcy
grającego na rogu, i restauracja w pobliżu Bootesa, której przydałby się kucharz do szybkich dań
ze znajomością specjałów cthnieńskich. Nadal nic nie dzwoni? A może zbierałbyś kwiaty na
Moriglii? Oczywiście musiałbyś przepowiadać antezę z dokładnością do pięciu sekund. Albo
praca przy punktowym spawaniu ciała, jeśli masz do tego żyłkę. Albo szefostwo przy projekcie
cywilizowania fylopodów, albo szkicowanie ciągłych systemów pnączy, albo… ale nie widzę,
żeby cokolwiek z tego przypadło ci do gustu, co?
Flynn potrząsnął głową i wymamrotał:
— Proszę pana, nie mam pojęcia o żadnym z tych zajęć.
— Nie dziwi mnie to aż tak bardzo, jak ci się pewnie wydaje. Ale czy jest coś, co w ogóle
mógłbyś robić?
— W college’u studiowałem…
— Nie opowiadaj mi tu swojego cholernego życiorysu! Chodzi mi o twoje zajęcie,
umiejętności, zawód, talent, zdolności, jakkolwiek byś to nazwał. Co ty właściwie potrafisz?
— Eee… — powiedział Marvin z powagą — skoro pan tak to ujmuje, niewiele potrafię.
— Wiem — powiedział McHonnery z ciężkim westchnieniem. — Jesteś niewykwalifikowany.
Masz to wypisane na twarzy. Chłopcze, może cię to zainteresuje, że niewykwalifikowanych
umysłów jest jak mrówek, nawet więcej. Rynek jest nimi przesycony, we wszechświecie jest od
nich aż tłoczno. Powinieneś wiedzieć, że cokolwiek byś zrobił, maszyna zrobi to lepiej, szybciej i,
do diabła, z większą radością!
— Przykro mi to słyszeć — powiedział Marvin ze smutkiem, ale i z godnością. Odwrócił się z
zamiarem odejścia.
— Chwileczkę — powstrzymał go McHonnery. — Myślałem, że chcesz podjąć pracę.
— Ale pan powiedział…
— Powiedziałem, że jesteś niewykwalifikowany, co się zgadza. Powiedziałem też, że maszyna
wykona za ciebie pracę szybciej, lepiej i radośniej. Ale nie taniej!
— Och — jęknął z entuzjazmem Marvin.
— Tak, w dziedzinie taniochy nadal masz małą przewagę nad wichajstrami. A to już osiągnięcie
w dzisiejszych czasach. Zawsze uważałem za jeden z tytułów do chwały dla rodzaju ludzkiego, że
mimo własnych największych wysiłków nie sprawił, iż jest zupełnie zbyteczny. Widzisz,
chłopcze, instynkt nakazuje nam się mnożyć, podczas gdy intelekt doradza nam zachowawczość.
Jesteśmy jak ojciec, który ma wielu synów i kombinuje, jak wydziedziczyć wszystkich poza
najstarszym. Mówimy, że instynkt jest ślepy, ale intelekt nie jest lepszy. Intelekt ma swoje pasje,
miłości, nienawiści i biada logikom, których nad wyraz racjonalne systemy nie opierają się na
solidnej bazie pierwotnych uczuć. Człowieka bez takich uczuć nazywamy irracjonalnym!
— Nie wiedziałem o tym — stwierdził Marvin.
— Do diabła, to całkiem jasne — odparł McHonnery. — Celem intelektu jest odebrać pracę
całemu cholernemu gatunkowi ludzkiemu. Na szczęście tego nie da się zrobić.
Człowiek na co dzień prześcignie maszynę. W wydziale z pracą dla łopaciarzy zawsze jest
szansa dla niechcianych.
— Myślę, że jest w tym jakaś pociecha — mruknął Flynn z nutką zwątpienia. — Oczywiście, to
jest bardzo interesujące. Ale kiedy Pinguł Kałamarnica powiedział mi, żebym do pana przyszedł,
myślałem…
— Hej, jak to? — zdziwił się McHonnery. — Jesteś przyjacielem Kałamarnicy?
— Można tak powiedzieć — odrzekł Flynn, unikając w ten sposób jawnego kłamstwa.
— Trzeba to było powiedzieć od razu — rzekł McHonnery. — Nic by to nie zmieniło, bo fakty
są takie, jakimi je przedstawiłem. Ale powiedziałbym ci, że nie ma co wstydzić się braku
kwalifikacji. Do diabła, wszyscy od tego zaczynamy, nieprawdaż? Jak ci się powiedzie w
krótkoterminowym kontrakcie, migiem zbierzesz doświadczenie.
— Mam nadzieję, proszę pana — Marvin zaczął się niepokoić, gdy McHonnery stał się
uprzejmy. — Czy ma pan w zanadrzu jakąś pracę dla mnie?
— W rzeczy samej, mam. Jest to termin tygodniowy. Możesz go odbębnić nawet stojąc na
głowie. Nie, żebyś musiał to robić, bo zajęcie jest przyjemne i łatwe. Łączy w sobie umiarkowane
ćwiczenia fizyczne na świeżym powietrzu ze skromną stymulacją intelektualną. Wszystko to w
otoczce dobrych warunków pracy, pod światłym kierownictwem i we wspaniałym zespole.
— Brzmi cudownie — powiedział Flynn. — A co w tym jest nie tak?
— W tej pracy się nie wzbogacisz — wyjaśnił McHonnery. — Faktycznie, zarobki są podłe.
Ale, do diabła, nie można mieć wszystkiego. Ten tydzień da ci czas na przemyślenie sprawy,
rozmowy z innymi robotnikami i podjęcie decyzji co do dalszych swoich losów.
— Na czym polega praca?
— Oficjalna nazwa zawodu brzmi: indagator ooteki drugiej klasy.
— To robi wrażenie.
— Miło, że ci się podoba. Znaczy to, że będziesz polował na jaja.
— Jaja?
— Jaja. Albo żeby wycłowić się dokładniej: znajdujesz i gromadzisz jaja ganzera skalnego.
Poradzisz sobie z tym?
— Hm, chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o technice zbierania i o warunkach pracy i…
Robert Sheckley Zwichrowany świat Tytuł oryginału Mindswap Przełożył Radosław Januszewski
1 Marvin Flynn przeczytał w dziale ogłoszeń „Gazety Stanhopskiej” następujący anons: Dżentelmen z Marsa, lat 43, spokojny, ostrożny i kulturalny, wymieni ciało z podobnie usposobionym dżentelmenem z Ziemi. 1 sierpnia — 1 września. Wymiana referencji. Gwarancja brokerska. To pospolite ogłoszenie wystarczyło, by Flynnowi zaczęło mocniej bić serce. Wymienić ciało z Marsjaninem… Pomysł był fascynujący, ale jednocześnie odstręczał. W końcu, kto by chciał, by jakiś stary marsjański piaskożerca usadowił mu się w głowie, poruszał kończynami, patrzył jego oczami, słuchał jego uszami. Ale w zamian za te nieprzyjemności, on, Marvin, będzie mógł zobaczyć Marsa tak, jak powinno się go oglądać: oczami tubylca. Niektórzy kolekcjonują malarstwo, inni książki, jeszcze inni — kobiety. Marviri Flynn chciał osiągnąć istotę tego wszystkiego podróżując. Ale jego pasja pozostawała żałośnie nie spełniona. Urodził się i wychował w Stanhope, koło Nowego Jorku. Geograficznie miasteczko było odległe od metropolii o trzysta mil. Ale duchowo i emocjonalnie oba miasta dzieliła przepaść stulecia. Stanhope było sympatyczną rolniczą gminą u stóp wzgórz Adirondacks, przepasaną sadami i nakrapianą brązowymi stadkami krów pasących się na rozległych zielonych łąkach. Stanhope trzymało się starych obyczajów. Przyjazne, ale nieco zadzierżyste miasteczko utrzymywało dystans względem bieżącej na południu betonowej pustyni. Metro pod Siódmą Aleją przeryło się aż do Kingston, ale ani centymetra dalej. Gigantyczne autostrady gęsto oplatały krajobraz granatowymi mackami, ale nie dały sobie rady z wysadzaną wiązami stanhopską ulicą Główną. Inne gminy utrzymywały wyrzutnie, Stanhope trwało przy swoim przestarzałym pasie startowym dla odrzutowców i zadowalało się trzema połączeniami w tygodniu. Często, w nocy, leżąc w łóżku, Marvin przysłuchiwał się samotnemu zawodzeniu odrzutowego liniowca — wzruszającemu głosowi odchodzącej w przeszłość wiejskiej Ameryki. Stanhope było zadowolone z siebie, a reszta świata wydawała się zadowolona ze Stanhope i pozwalała mieścinie śnić romantyczny sen o mniej zabieganym stuleciu. Jedyną osobą, której ten układ nie odpowiadał, był Marvin Flynn. Jeździł na pospolite wycieczki i oglądał zwyczajne rzeczy. Jak każdy, spędzał weekendy w stolicach Europy. W aparacie nurkowym zwiedzał zatopione miasto Miami, gapił się z helikoptera na wiszące ogrody Londynu i modlił się w świątyni Bahai, w Hajfie. Gdy miał dłuższy urlop, wybierał się na wycieczkę w poprzek Ziemi, buszował w dolnych warstwach lasu deszczowego Ituri, przeprawiał się na wielbłądzie przez Sinkiang i spędził nawet kilka tygodni w Lhassie, artystycznej stolicy świata. Były to wszystko przedsięwzięcia typowe dla jego wieku i pozycji. Ale te wycieczki były dla niego bez znaczenia. Ot, zwyczajne oferty turystyczne, coś, co robił każdy pospolity urlopowicz. Zamiast cieszyć się z tego, co ma, Flynn narzekał na to, czego los mu odmówił. Chciał naprawdę podróżować. A to znaczyło wyprawić się poza Ziemię. Jak dotąd nie dotarł nawet na Księżyc, choć nie wymagało to specjalnego zachodu. Wszystko rozbijało się o pieniądze. Podróże międzygwiezdne były drogie, przeznaczone dla bogaczy, urzędników lub kolonistów. Pozostawały poza zasięgiem przeciętnego człowieka. Chyba że zażyczyłby sobie skorzystać z dobrodziejstw podmiany umysłów. Flynn, ze swym wrodzonym małomiasteczkowym konserwatyzmem, nie decydował się na pojęcie tego logicznego, lecz burzącego dotychczasowy porządek rzeczy kroku. Aż do tej pory.
Marvin próbował pogodzić się ze swą pozycją w życiu i niezgorszymi możliwościami, jakie dawała. Był w końcu wolny, niegłupi, miał trzydzieści jeden lat (właściwie trochę więcej). Był mężczyzną przystojnym, wysokim, o szerokich barach. Miał łagodne brązowe oczy, nosił przystrzyżony czarny wąsik. Na dodatek był zdrowy, inteligentny, dobrze robił koktajle. Nie był obojętny płci przeciwnej. Otrzymał zwyczajne wykształcenie: szkoła podstawowa, dwanaście lat college’u i cztery lata studiów podyplomowych. Był dobrze przygotowany do swojej pracy w korporacji Reycka–Petersa. Fluoroskopował tam plastykowe zabawki, poddając je badaniom na wstrząs. Szukał mikrorys, porów, zmęczonych fragmentów materiału i temu podobnych. Zapewne nie było to zajęcie najważniejsze na świecie, ale przecież nie wszyscy możemy być królami albo pilotami kosmicznymi. Była to z pewnością praca odpowiedzialna, szczególnie jeśli doceni się znaczenie zabawek i misję ulżenia dziecięcym frustracjom. Marvin wiedział to wszystko, a mimo to nie był zadowolony. Na próżno chodził do okolicznego Doradcy. Ten miły człowiek starał się mu pomóc, stosując Analizę Sytuacyjną, ale Marvin na to nie reagował. Chciał podróżować, odmawiał uczciwego przyjrzenia się ukrytym implikacjom swojej pasji i nie przyjmował żadnych namiastek. A teraz, czytając pospolity, a jednak wstrząsający anons, tak podobny do tysięcy innych, a przy tym jedyny w swoim rodzaju (bo właśnie on go teraz czytał), Marvin poczuł dziwne łaskotanie w gardle. Podmienić ciało z Marsjaninem… zobaczyć Marsa, odwiedzić pieczary Króla Piasku, podróżować przez dźwiękowe wspaniałości Akustyki, wsłuchiwać się w chromatyczne piaski Wielkiego Morza Suszy… Marzył już wcześniej, ale tym razem było inaczej. To dziwne uczucie w gardle wyraźnie wpływało na dojrzewanie decyzji. Marvin, rozsądnie, nie przyspieszał tego procesu. Włożył płaszcz i poszedł do śródmieścia, do „Stanhopskiej Apteki”.
2 Tak jak się spodziewał, jego najlepszy przyjaciel, Billy Hake, siedział na stołku barowym przy saturatorze z wodą sodową i popijał łagodny halucynogen znany jako LSD frappe. — Siema z rana, proszę pana — pozdrowił go Hake używając popularnego żargonu. — Cześć trzy razy, Esterhazy — Marvin użył obowiązującej w takich wypadkach odpowiedzi. — Du koomen ta de la klipje? — zapytał Billy. Łamany dialekt afrikaans z domieszką hiszpańskiego był najnowszą sensacją sezonu. — Ja, Mijnheer — odpowiedział ze znużeniem Marvin. Nie był w nastroju do dowcipnych ripost. Billy uchwycił tę oznakę złego humoru. Podniósł kpiarsko brew, złożył egzemplarz komiksu z prozą Jamesa Joysa, po czym wetknął w usta bezdymnego papierosa, zgryzł końcówkę, by uwolnić aromatyczny zielony wapor, i zapytał: — Co się smucisz? — Pytanie wypowiedziane było tonem ironicznym, ale najwyraźniej w dobrej intencji. Marvin przysiadł się do Billa. Z ciężkim sercem, ale nie chcąc ujawniać swojej rozterki lekkomyślnemu przyjacielowi, podniósł do góry obie ręce i rozpoczął przemawiać językiem znaków Indian Wielkich Równin. Podobnie jak wielu młodych inteligentów pozostawał ciągle pod wpływem ubiegłorocznego kinowego przeboju „Rozmówek Dakota” z Bjornem Rakradishem w roli Szalonego Konia i Milovarem Slavovivowitzem jako Czerwona Chmura. W filmie tym używano wyłącznie mowy gestów. Marvin z ironiczną powagą wykonał gesty: „złamanego serca”, „zbłąkanego konia”, „słońca, które nie świeci” i „księżyca, który nie może wzejść”. Przerwał mu pan Bigelow, właściciel apteki. Był to mężczyzna w średnim wieku, miał siedemdziesiąt cztery lata, łysinkę i mały, ale widoczny brzuszek. Mimo to zachowywał się jak młodzieniaszek. Teraz zwrócił się do Marvina: — No, Mijnheer, querenzje tomar la klopje immensa de la cabeza vefrouvens in forma de ein skoboldash sundae? To była typowa dla pana Bigelowa i innych z jego pokolenia przesada w użyciu młodzieżowego slangu. Tracił on wtedy cały komizm, stając się w niezamierzony sposób żałosny. — Schnell — osadził go Marvin z bezmyślnym okrucieństwem młodości. — Oczywiście — powiedział pan Bigelow i zirytowany oddalił się drobnym kroczkiem, naśladowanym z przedstawienia „Udawanie życia”. Billy spostrzegł, że jego przyjaciela coś gryzie. Wprawiło go to w zakłopotanie. Ukończył już trzydzieści cztery lata, czyli był o rok z kawałkiem starszy od Marvina, i był już nieomal mężczyzną. Miał dobrą pracę jako brygadzista przy linii produkcyjnej nr 23 w fabryce pudełek Petersona. Wciąż trzymał się młodzieżowych obyczajów, ale wiedział już, że wiek obarcza go pewnymi obowiązkami. Przełamał więc obawy i zapytał klarem: — Marvin, co jest grane? Marvin wzruszył ramionami, skrzywił usta i zabębnił bezmyślnie palcami. — Oiga, hombre, ein Kleinnachtmusik es demasiado, nicht wahr? Samej Todt ty ruve dotykać… — odpowiedział. — Wyjaśnij to — zażądał Billy ze spokojną godnością wykraczającą zdecydowanie ponad jego wiek. — Przepraszam — odparł klarem Marvin. — To po prostu… och, Billy, ja naprawdę tak cholernie chcę podróżować!
Billy skinął głową. Był świadom obsesji przyjaciela. — Pewnie, ja też. — Ale nie aż tak. Billy, to mnie pali. Przybył jego skoboldash sundae. Marvin zignorował go i otworzył serce przed swym najlepszym przyjacielem. — Mira, Billy, to mnie naprawdę dopadło. Myślę o Marsie i o Wenus, i o takich naprawdę odległych miejscach jak Aldebaran, Antares i… Chciałem powiedzieć, psiakrew, ja naprawdę nie mogę przestać myśleć o tym wszystkim. Na przykład taki Mówiący Ocean na Procjonie IV albo hominidy tripartrite z Allui II. I to jest tak, że ja po prostu umrę, jeśli naprawdę na własne oczy tego nie zobaczę. — Pewnie — odpowiedział przyjaciel. — Ja też chciałbym to zobaczyć. — Nie, ty niczego nie rozumiesz. Nie o to chodzi, żeby to tylko obejrzeć. To jest… to jest jak… To jest gorsze. Rzecz w tym, że nie chcę do końca dni swoich mieszkać w Stanhope, nawet jeśli tu jest wesoło, a ja mam dobrą pracę i chodzę na randki z jakąś naprawdę guapa dziewczyną. Nie mogę tak po prostu ożenić się, wychowywać dzieci i… Musi być coś więcej! Potem Marvin wpadł w młodzieńczy bełkot. Jednak coś z jego uczuć przebijało się przez dziki potok słów i przyjaciel pokiwał głową ze zrozumieniem. — Marvin — powiedział łagodnie — rozumiem cię piąte przez dziesiąte, jak babcię kocham. Ale, kurczę, nawet podróże międzyplanetarne kosztują fortunę. A te międzygwiezdne banialuki są po prostu nie dla nas. — Wszystko jest dla nas — powiedział Marvin — jeśli zastosuje się Podmianę. — Marvin! Nie mówisz tego poważnie! — Przyjaciel był zbyt wstrząśnięty, by zachować spokój. — Mogę! — odparł Marvin. — I, Christo malherido, zrobię to! Teraz obaj byli wstrząśnięci. Marvin rzadko kiedy klął i jego przyjaciel pojął, jak wielka musiała być jego rozterka, skoro użył takiego wyrażenia, choćby i zakodowanego. A Marvin, gdy już powiedział, co powiedział, pojął, jak niezłomne jest jego postanowienie i stwierdził, że rozważenie następnego kroku nie jest już tak przerażające. — Ależ nie możesz tego zrobić — powiedział Billy. — Podmiana umysłów jest… no, brudna! — Brudny jest ten, kto ma brudne myśli, Cabron. — Teraz poważnie. Chyba nie chcesz mieć w głowie jakiegoś marsjańskiego piaskożreja? Żeby poruszał twoimi rękami i nogami, patrzył przez twoje oczy, dotykał cię, a może nawet… Zanim zdążył dokończyć, Marvin przerwał mu. — Mira, recuerda que będę w jego ciele tam, na Marsie, więc on będzie się czuł tak samo zakłopotany. — Marsjanie nie znają poczucia zakłopotania — powiedział Billy. — To nieprawda — zaprzeczył Marvin. Chociaż młodszy, był pod wieloma względami dojrzalszy od przyjaciela. Zaliczał się do najzdolniejszych studentów wydziału międzygwiezdnej etyki porównawczej. A jego ogromna chęć podróżowania czyniła go mniej prowincjonalnym. Był zatem bardziej przygotowany na przyjęcie punktu widzenia innych istot niż jego przyjaciel. Od dwunastego roku życia, gdy tylko nauczył się porządnie czytać, Marvin studiował zwyczaje i obyczaje wielu różnych gatunków zamieszkujących Galaktykę. Zawsze starał się spojrzeć na nie ich oczami i rozumieć ich motywacje na tle ich własnej, niepowtarzalnej psychiki, co więcej, z empatii projektywnej otrzymał dziewięćdziesiąt pięć punktów. Potencjalnie mógł nawiązywać kontakty pozaziemskie. Krótko mówiąc, jak na młodzieńca, który całe swoje życie spędził w małym miasteczku, na zalanej betonem ziemskiej prowincji, był doskonale przygotowany do podróżowania.
Tego popołudnia, kiedy znalazł się sam na swoim poddaszu, Marvin otworzył encyklopedię. Była ona jego towarzyszem i przyjacielem, odkąd rodzice kupili mu ją, gdy miał dziewięć lat. Nastawił teraz poziom rozumienia na „prosty”, skaning na „szybki”, wklepał pytania i rozsiadł się patrząc, jak migoczą czerwone i zielone światełka. — Hej, ludkowie — powiedział magnetofon słodkim, entuzjastycznym głosem. — Dzisiaj porozmawiamy o podmianie umysłów! Tu nastąpił wstęp historyczny, który Marvin zignorował. Skupił na powrót uwagę, gdy usłyszał, jak magnetofon mówi: — Uznajmy więc, że umysł jest rodzajem bytu elektronowego albo nawet podelektronowego. Pamiętacie chyba z naszej poprzedniej opowiastki, że umysł uważany jest za projekcję procesów naszego organizmu, która rozwinęła się w pseudoniezależny byt. Wiecie przecież, co to znaczy, chłopaki i dziewczyny? To jest tak, jakbyście mieli w głowie małego człowieczka, ale niekompletnego — magnetofon roześmiał się skromnie ze swego żarciku i kontynuował: No i co my mamy z tego całego bigosu? No cóż, dzieciaki, powstała tu swego rodzaju symbioza miedzy umysłem a ciałem, chociaż pan Umysł ma skłonności do pasożytnictwa. Mimo to każdy z tych bytów może, teoretycznie, obyć się bez drugiego. A przynajmniej tak twierdzą Mądre Głowy. Marvin przyśpieszył taśmę. — A teraz, jeśli chodzi o projekcję umysłu… No cóż, ludziska, pomyślcie tylko, że rzucacie piłkę… mentalne w fizyczne i vice versa. W końcu jedno jest formą drugiego, dokładnie tak, jak materia i energia. Oczywiście, musimy jeszcze to i owo odkryć… Nasza wiedza na ten temat jest tylko pragmatyczna. Rozważmy przez chwilę koncepcję reformy aglutynacyjnej Van Voorhesa i teorię relatywnych absolutów Uniwersytetu w Lagos. Owe teorie stawiają więcej pytań, niż dają odpowiedzi… …a całość funkcjonuje dzięki cokolwiek zaskakującemu brakowi odporności. Właściwa praktyka podmiany ciał wykorzystuje techniki mechaniczno–hipnotyczne, w rodzaju indukowanej relaksacji i precyzyjnej fiksacji. Używa też umysłowej substancji pozytywnej, takiej jak wiliamit, w charakterze intensyfikującej ogniskowej promienia. Programowanie wspierające… Kiedy już opanujesz Podmianę, możesz się obyć bez pomocy technicznych. Jako ogniskowe zazwyczaj używa się wzroku… Marvin wyłączył encyklopedię i pomyślał o kosmosie, o wielu planetach i o ich egzotycznych mieszkańcach. Myślał o podmianie umysłów i o tym, że: „Jutro mógłbym być na Marsie. Jutro mógłbym być Marsjaninem…” Uwiodła go ta przedziwna alchemia podejmowania decyzji. Bez wahania spakował lekką walizkę, zostawił liścik do rodziców i złapał liniowca do Nowego Jorku.
3 W Nowym Jorku Marvin poszedł od razu do firmy podnajmu ciał Otisa, Blandersa i Klenta. Odesłano go do biura pana Blandersa, jednego ze wspólników. Był to wysoki, atletycznie zbudowany mężczyzna w kwiecie swoich sześćdziesięciu trzech lat. Marvin wyjaśnił mu cel swego przybycia. — Mówi pan oczywiście o naszym ogłoszeniu z ostatniego piątku — stwierdził pan Blanders. — Marsjański dżentelmen nazywa się Ze Kraggash i jest bardzo gorąco polecany przez rektorów Uniwersytetu Wschodniego Skernu. — Jak on wygląda? — zapytał Marvin. — Niech pan sam zobaczy. Blanders pokazał Marvinowi fotografię istoty o baryłkowatej klatce piersiowej, cienkich nogach, nieco grubszych ramionach i małej głowie zaopatrzonej w niezwykle długi nos. Zdjęcie przedstawiało Kraggasha, jak stoi po kolana w błocie i macha do kogoś. U dołu wydrukowany był napis: „Pamiątka z Błotnego Raju — całorocznego kurortu marsjańskiego. Najwilgotniejsze przyjemności na planecie!” — Sympatyczny chłop — skomentował Blanders. Marvin przytaknął, chociaż Kraggash wyglądał w jego oczach jak każdy inny Marsjanin. — Mieszka — kontynuował Blanders — w Wagomstamk, na skraju Znikającej Pustyni, na Nowym Południowym Marsie. To niezwykle popularne tereny turystyczne, jak panu zapewne wiadomo. Podobnie jak pan, Kraggash uwielbia podróże i chce znaleźć odpowiednie dla niego ciało. Wybór pozostawił nam. Uczynił jedynie zastrzeżenie dotyczące zdrowia psychicznego i fizycznego. — No cóż — powiedział Marvin. — Nie chcę się chwalić, ale zawsze uważano mnie za okaz zdrowia. — Widzę to na pierwszy rzut oka — powiedział Blanders. — To tylko przeczucie, może intuicja, ale przywykłem ufać swoim przeczuciom w ciągu trzydziestu lat pracy z klientami. Wyłącznie na ich podstawie odrzuciłem trzech starających się o tę właśnie Podmianę. Pan Blanders zdawał się tak dumny z tego faktu, że Marvin poczuł się zobowiązany, by zapytać: — Doprawdy? — Z całą pewnością. Nie ma pan pojęcia, jak często muszę wykrywać i eliminować rozmaite niebezpieczeństwa. Neurotycy szukający brudnych i nielegalnych podniet; przestępcy, którzy pragną wydostać się poza zasięg lokalnego prawa, ludzie ze zwichrowaną osobowością, którzy chcą uciec od swojej chorej psychiki. I wiele innych przypadków. Nieomylnie odrzucam je wszystkie. — Mam nadzieję, że nie mieszczę się w żadnej z tych kategorii — powiedział Marvin z nieco zakłopotanym uśmiechem. — Z miejsca mogę powiedzieć, że nie — odrzekł Blanders. — Oceniam pana jako całkowicie normalnego młodego człowieka, nieomal wybryk normalności, gdyby to było możliwe. Złapał pan bakcyla podróżowania, co bardzo pasuje do pańskiego wieku i jest spokrewnione z pasją zakochiwania się albo z toczeniem idealistycznych batalii, albo rozczarowywaniem się do świata, albo inną pozą młodości. Bardzo szczęśliwie się złożyło, że ze względu na wrodzony rozsądek, albo szczęście, przyszedł pan do nas — do najstarszej i najbardziej odpowiedzialnej firmy brokerskiej w biznesie Podmiany. A nie do naszej pozbawionej skrupułów konkurencji, albo, co byłoby najgorsze, na Otwarty Rynek.
Marvin niewiele wiedział o Otwartym Rynku, ale o nic nie zapytał, nie chcąc zdradzać swojej ignorancji. — A więc — rzekł pan Blanders — zanim spełnimy pańskie marzenie, musimy uczynić zadość pewnym formalnościom. — Formalnościom? — zapytał Marvin. — Ależ oczywiście. Najpierw musi się pan poddać kompleksowym badaniom, które pozwolą ocenić stan pańskiego umysłu, organizmu i pańskiej moralności. To jest niezbędne, gdyż ciała podmieniane są na zasadach równości. Nie byłby pan szczęśliwy, gdyby utknął pan w ciele Marsjanina cierpiącego na zarazę piaskową albo syndrom tunelowy. Tak samo jak on cierpiałby, gdyby stwierdził, że ma pan krzywicę albo paranoję. Zgodnie z umową frachtu musimy dążyć do uzyskania możliwie najpełniejszej wiedzy o zdrowiu i stanie umysłu podmieńców oraz zawiadamiać ich o wszelkich niezgodnościach między stanem faktycznym a zgłaszanym. — Rozumiem — powiedział Marvin. — A co dzieje się potem? — Potem pan i dżentelmen z Marsa podpisujecie Klauzulę Szkód Wzajemnych. Stwierdza ona, że jakakolwiek szkoda uczyniona goszczącemu pana ciału dokonana przez działanie bądź zaniechanie, włączając działania siły wyższej, będzie: po pierwsze, zrekompensowana według stawek ustalonych przez konwencję międzygwiezdną; po drugie, naniesiona wedle zasad wzajemności na pańskie własne ciało, jak nakazuje lex talionis. — Że jak, proszę? — Oko za oko, ząb za ząb — wyjaśnił pan Blanders. — To doprawdy proste. Powiedzmy, że pan, w ciele Marsjanina, łamie nogę ostatniego dnia najmu. Odczuwa pan oczywiście ból, ale nie cierpi pan konsekwencji, których unika pan poprzez powrót do własnego, nie uszkodzonego korpusu. W tym nie ma równości. Dlaczego miałby pan uniknąć następstw pańskiego wypadku? Dlaczego ktoś miałby je odcierpieć za pana? Tak więc, w interesie sprawiedliwości, prawo międzygwiezdne wymaga, by po objęciu przez pana w posiadanie własnego ciała pańska noga została złamana w tak naukowy i bezbolesny sposób, jak tylko jest to możliwe. — Nawet jeśli to pierwsze złamanie było wynikiem wypadku? — Zwłaszcza wtedy, jeśli był to wypadek. Zauważyliśmy, że Klauzula Szkód Wzajemnych zmniejszyła znacząco liczbę takich wypadków. — Zaczyna to brzmieć ryzykownie. — Każde działanie związane jest z pewną dozą ryzyka — powiedział pan Blanders. — Ale niebezpieczeństwa, które łączą się z Podmianą, są, statystycznie rzecz biorąc, nieistotne. Zakładając oczywiście, że będzie się pan trzymał z daleka od Zwichrowanych Światów. — Niewiele wiem o tych Zwichrowanych Światach — przyznał Marvin. — Nie ma takich, którzy wiele by o nich wiedzieli — odparł Blanders. — Dlatego powinien pan trzymać się od nich z daleka. To brzmi racjonalnie, nieprawdaż? — Myślę, że tak. Co tam mamy jeszcze? — Nic wartego uwagi. Tylko papierkową robotę. Zrzeczenie się specjalnych praw i immunitetów. Tego rodzaju sprawy. I oczywiście, muszę panu udzielić standardowego ostrzeżenia przed deformacją metaforyczną. — W porządku — rzekł Marvin — chętnie tego wysłucham. — Właśnie to powiedziałem — odrzekł Blanders — ale chętnie powtórzę. Proszę uważać na deformację metaforyczną. — Z miłą chęcią, ale nie wiem, co to jest. — To naprawdę całkiem proste. Może pan to uznać za formę koniunkturalnego szaleństwa. Widzi pan, nasza zdolność do przyswajania niezwykłego i nieznanego jest ograniczona. Te granice można szybko osiągnąć i przekroczyć, gdy podróżuje się na obce planety. Doświadczamy zbyt
wiele nowego. Staje się ono nie do zniesienia i umysł szuka ulgi w ochronnym procesie szukania analogii. Analogia upewnia nas, że „to” jest jak „tamto”, buduje most pomiędzy znanym — akceptowanym, a nieznanym — nieakceptowanym. Przyczepia jedno do drugiego nasycając nieznośne niewiadome tak pożądaną familiarnością. Niemniej pod ciągłym i nieprzerwanym naporem nieznanego, nawet zdolność do znajdowania analogii może zostać zakłócona. Nie radząc sobie z powodzią informacji, podmiot pada ofiarą analogizacji percepcyjnej. Ten właśnie stan nazywamy deformacją metaforyczną. Proces ów nazywany bywa również „panszaizmem”. Czy to jasne? — Nie — odparł Marvin. — Skąd ta nazwa — panszaizm? — To się tłumaczy samo przez się. Don Kichot myśli, że wiatrak jest olbrzymem, podczas gdy Sancho Pansa skłonny jest mniemać, że to olbrzym jest wiatrakiem. Kichotyzm mógłby być definiowany jako przyjmowanie rzeczy codziennych, pospolitych za rzadkie i niezwykłe. Odwrotnością tego jest panszaizm, który pojmuje rzeczy niezwykłe jako element codzienności. — Czy chodzi panu o to — zapytał Marvin — że mogę patrząc na mieszkańca Altaira sądzić, iż jest to krowa? — Otóż to. Sprawa staje się prosta, jeśli się o niej pamięta. A teraz podpisze pan tu, i jeszcze tu, i możemy zacząć testy. Potem było wiele badań i nieskończona seria pytań. Flynna analizowano i rozpatrywano, oślepiano nagłymi błyskami, zaskakiwano nagłym hałasem lub podsuwano mu pod nos dziwne zapachy. Przeszedł przez wszystkie próby śpiewająco. Kilka godzin później zabrano go do komory transferowej i posadzono na fotelu, który niepokojąco przypominał stare krzesło elektryczne. Technicy zwyczajowo robili sobie żarty w stylu: „Jak się pan obudzi, będzie pan jak nowy”. Błysnęły światła. Marvinowi coraz bardziej i bardziej ciążyły powieki. Był podniecony nieuchronną bliskością podróży, ale nieznajomość świata poza Stanhope przerażała go. A skądinąd, co to był ten Otwarty Rynek? Gdzie był ten Zwichrowany Świat i dlaczego miał go unikać? I wreszcie, jak dalece niebezpieczna jest deformacja metaforyczna, jak często się zdarza i ile jej przypadków daje się wyleczyć? Wkrótce znajdzie odpowiedź na te pytania, i na wiele innych, których sobie nie zadał. Światła raziły go w oczy, więc zamknął je na moment. Gdy je znów otworzył, wszystko się zmieniło.
4 Mimo dwunożności, Marsjanin jest jedną z najbardziej niezwykłych istot w Galaktyce. Z punktu widzenia narządów zmysłów Kveesowie z Aldebarana, mimo swych podwójnych mózgów i kończyn specjalnego zastosowania, są nam bliżsi. Toteż bezpośrednia przeprowadzka w ciało Marsjanina, nie poprzedzona okresem inicjacyjnym, jest szokująca. Ale i tak żadna forma dostosowania nie jest tu możliwa. Marvin Flynn znalazł się w ładnie umeblowanym pokoju. Było tu pojedyncze okno. Marvin odruchowo popatrzył niemarsjańskim okiem na marsjański krajobraz. Zamknął oczy, bo zobaczył tylko przerażający bezład. Pomimo szczepień owładnął nim szok kulturowy wywołujący odruch wymiotny… Musiał stać w bezruchu, póki sensacja nie ustąpiła. Potem, ostrożnie, otworzył oczy i spojrzał jeszcze raz. Dostrzegł niskie i płaskie piaskowe wydmy. Składały się na nie setki różnych odcieni szarości. Srebrnoniebieski niesiony wiatrem tuman zmagał się z brązowymi kłębami kurzawy nadciągającymi z przeciwnej strony. Niebo było czerwone. Widać było wiele, nie dających się opisać, barw podczerwieni. Flynn widział wszędzie pajęczaste linie widma. Ziemia i niebo prezentowały się w kilkunastu kolorach. Niektóre z nich się dopełniały, ale większość nie harmonizowała ze sobą nawzajem. Przyroda na Marsie miała barwę chaosu. Marvin zauważył, że ma w ręku okulary. Włożył je i wściekły jazgot kolorów zmniejszył się natychmiast do znośnych rozmiarów. Mijało otępienie spowodowane wstrząsem. Zaczął zauważać inne rzeczy. Najpierw dotarło doń głębokie buczenie w uszach, a w tle szybki grzechot, jak rytm werbla. Marvin rozejrzał się, by znaleźć źródło hałasu, ale nie zobaczył nic poza ziemią i niebem. Wsłuchał się uważniej i stwierdził, że dźwięki te dochodzą z jego własnej klatki piersiowej. To były płuca i serce. Z tymi odgłosami żyli Marsjanie. Teraz Marvin był w stanie obejrzeć się dokładnie. Popatrzył na długie, wrzecionowate nogi. Nie miały stawów kolanowych. Zamiast nich były sworznie w kostce, łydce, udzie i biodrze. Przespacerował się podziwiając płynność ruchów. Ramiona miał nieco grubsze od nóg. Jego dłonie miały podwójne stawy nadgarstkowe, trzy palce i dwa przeciwstawne kciuki. Mógł je zginać i wykręcać w zadziwiający sposób. Ubrany był w czarne szorty i białą bluzę. Aż zdumiała go naturalność tego wszystkiego. A jednak nie było w tym nic zaskakującego. Podmiana umysłów była możliwa dzięki zdolności istot inteligentnych do przystosowywania się do nowego środowiska. Ciało Marsjanina, mimo znacznych różnic w morfologii i w budowie zmysłów, było łatwiejsze do opanowania niż inne, bardziej perwersyjne twory Natury. Flynn rozmyślał o tym, gdy usłyszał, jak za nim otwierają się drzwi. Odwrócił się i zobaczył przed sobą Marsjanina ubranego w urzędniczy mundur w zielone i szare paski. Marsjanin odwrócił stopy w geście powitania, a Marvin szybko odpowiedział w ten sam sposób. Jednym z tytułów do chwały techniki podmiany umysłów była „automatyczna edukacja”. Albo, mówiąc zabawnym żargonem specjalistów: „Kiedy obejmujesz w posiadanie dom, czynisz użytek z mebli”. Te meble to, rzecz jasna, podstawowa wiedza zawarta w mózgu gospodarza, wiedza dotycząca języka, zwyczajów, obyczajów i moralności, ogólnej informacji o miejscu zamieszkania i tak dalej. Była to podstawowa wiedza o środowisku, generalna i bezosobowa, pożyteczna w charakterze przewodnika, ale niekoniecznie godna zaufania. Osobiste wspomnienia, upodobania, niechęci były, z nielicznymi wyjątkami, niedostępne dla lokatora albo dostępne tylko przy sporym wysiłku
umysłowym. W tym obszarze pojawiło się coś w rodzaju reakcji immunologicznej, która dozwala tylko na tak ogólny i powierzchowny kontakt między oddzielnymi osobowościami. — Łagodnego wiatru — powiedział Marsjanin posługując się klasyczną, staromarsjańską formułą powitalną — I bezchmurnego nieba — odparł Flynn i z irytacją stwierdził, że goszczące go ciało z lekka sepleni. — Jestem Meenglo Orichichich z Biura Turystyki. Witamy na Marsie, panie Flynn. — Dziękuję. Strasznie fajnie, że tu jestem. Wie pan, to moja pierwsza Podmiana. — Wiem — powiedział Orichichich. Splunął na podłogę na znak zdenerwowania i rozgiął kciuki. Z korytarza dobiegły basowe głosy. — A więc — powiedział Orichichich — biorąc pod uwagę pański pobyt na Marsie… — Chcę zobaczyć pieczarę Króla Piasku — powiedział Flynn. — I oczywiście, Mówiący Ocean. — Doskonały wybór — odparł urzędnik. — Ale najpierw czeka nas kilka drobnych formalności. — Formalności? — Nic trudnego — rzekł Orichichich wykręcając nos w marsjańskim uśmiechu. — Czy zechciałby pan rzucić okiem na te papiery i zidentyfikować je? Flynn wziął podane mu dokumenty i przejrzał je. Były to repliki formularzy, które podpisał na Ziemi. Przeczytał je i stwierdził, że wszystkie dane się zgadzają. — To są papiery, które podpisałem na Ziemi — powiedział. Hałas na korytarzu nasilił się. Marvin mógł rozróżnić słowa: „Sparzony jajonosiec, odmrożonej kłody syn! Zdegenerowany żwirolasta!” Były to, doprawdy, bardzo mocne obelgi. Marvin podniósł ze zdziwieniem nos. — Nieporozumienie, bałagan — pośpieszył z wyjaśnieniami urzędnik. — To jedno z tych nieprzewidzianych wydarzeń, które mogą się przydarzyć najlepiej nawet prowadzonemu państwowemu biuru usług turystycznych. Ale jestem całkowicie przekonany, że wyjaśnimy to w pięć łyków rapi, jeśli nie wcześniej. Pozwoli pan, że zapytam… Z korytarza dobiegł odgłos szamotaniny. Potem do pokoju wpadł Marsjanin. Na jego ramieniu wisiał kurczowo uczepiony urzędnik, starający się go zatrzymać. Marsjanin, który wparował do pokoju, był bardzo stary, co można było poznać po lekkiej fluorescencji jego skóry. Ramiona mu drżały, gdy oburącz wskazał Marvina Flynna. — Tutaj! — krzyczał. — Tu ono jest. I, na pniaki, chcę je teraz dostać! — Szanowny panie — powiedział Marvin. — Nie przywykłem, by mówiono o mnie per „ono”. — Nie mówię do pana — odparł stary Marsjanin. — Nie wiem, kim pan jest, i nie obchodzi mnie to. Mówię do zajmowanego przez pana ciała! — O co panu chodzi? — zapytał Flynn. — Ten dżentelmen — odpowiedział urzędnik — utrzymuje, że zajmuje pan ciało, które należy do niego — tu splunął dwukrotnie na podłogę. — To, oczywiście, nieporozumienie i zaraz to wyjaśnimy… — Nieporozumienie!? — zawył stary Marsjanin. — To wyjątkowe oszustwo! — Proszę pana — powiedział Marvin z chłodną wyniosłością. — Głęboko się pan myli albo rzuca pan oszczerstwa dla powodów, których nie mam nawet zamiaru rozumieć. To ciało zostało przeze mnie wynajęte zgodnie z prawem i zasadami kupieckiej rzetelności. — Łuskowata ropucho! — krzyknął starzec. — Puśćcie mnie do niego! — bez przekonania spróbował się wyrwać.
Nagle w drzwiach pojawiła się imponująca, ubrana na biało postać. W pokoju zapadła cisza, a spojrzenia wszystkich skierowały się na wzbudzającego powszechny szacunek i strach reprezentanta południowomarsjańskiej policji pustynnej. — Panowie — odezwał się policjant. — Nie ma potrzeby, by się wzajemnie obwiniać. Pójdziemy teraz wszyscy na komisariat, a tam, z pomocą fulszymskiego telepaty, dojdziemy prawdy i motywów, które się za nią kryją — policjant zawiesił znacząco głos, popatrzył znacząco w twarz każdego z obecnych, przełknął ślinę, by okazać najwyższe opanowanie, i dodał: — Obiecuję wam to. Bez dalszego zamieszania policjant, starzec, urzędnik i Marvin Flynn pomaszerowali na komisariat. Szli w ciszy, dzieląc nastrój towarzyszący każdemu aresztowaniu. Obiegowy truizm całej cywilizowanej Galaktyki głosi, że jeśli udajesz się na policję, twoje kłopoty zaczynają się naprawdę.
5. Na komisariacie Marvina Flynna i pozostałych zaprowadzono do ciemnej, wilgotnej komory, w której mieszkał fulszymski telepata. Ta trójnożna istota, jak wszyscy jej rodacy z planety Fulszym, miała wybitnie rozwinięty szósty zmysł telepatii, zapewne jako rekompensatę za przyćmienie pozostałych pięciu. — No, dobrze — powiedział telepata, gdy wszyscy już stanęli przed nim. — Wystąp, bratku, i mów, co masz do powiedzenia — wskazał srogo na policjanta. — Proszę pana — odparł zmieszany policjant — tak się składa, że jestem policjantem. — A to ciekawe, ale nie widzę niczego, co byłoby związane z twoją winą lub niewinnością. — Ale ja nawet nie jestem oskarżony o popełnienie przestępstwa — tłumaczył się policjant. Telepata zamyślił się przez chwilę. — Myślę, że rozumiem… To ci dwaj są oskarżeni, prawda? — Zgadza się — odparł policjant. — Proszę przyjąć moje przeprosiny. Pańska aura poczucia winy doprowadziła mnie do przedwczesnej identyfikacji. — Wina? — zapytał policjant. — Ja? — Mówił spokojnym głosem, ale na skórze wystąpiły mu pomarańczowe prążki zdradzające zaniepokojenie. — Tak, ty — odpowiedział telepata. — Nie powinieneś się dziwić. Kradzież to sprawa, z powodu której wstydzi się większość inteligentnych stworzeń. — Chwileczkę! — krzyknął policjant. — Nie popełniłem żadnej kradzieży! Telepata zamknął oczy i pogrążył się w introspekcji. W końcu rzekł: — Zgadza się. Chciałem powiedzieć, że dopiero popełnisz kradzież. — Jasnowidzenie nie jest dopuszczane jako dowód przed sądem — warknął policjant. — A ponadto, odczytywanie przyszłości jest złamaniem prawa do wolnej woli. — To prawda — zmartwił się telepata. — Przepraszam. — Już dobrze — udobruchał się policjant. — To kiedy mam popełnić tę mniemaną kradzież? — Za sześć miesięcy od tej chwili. — Czy zostanę aresztowany? — Nie. Uciekniesz z tej planety i udasz się w miejsce, gdzie nie obowiązuje umowa ekstradycyjna. — Hmmm, ciekawe — powiedział policjant. — Mógłbyś mi powiedzieć, czy… Ale o tym porozmawiamy później. Teraz musisz wysłuchać opowiadań tych dwóch mężczyzn i stwierdzić ich winę lub niewinność. Telepata popatrzył na Marvina, potrząsnął pod jego adresem odnóżem pływnym i odezwał się: — Możesz zaczynać. Marvin opowiedział swoją historię, poczynając od momentu, kiedy po raz pierwszy przeczytał ogłoszenie. Nie opuścił niczego. — Dziękuję — powiedział telepata, kiedy Flynn już skończył. — A teraz, proszę pana, pańskie opowiadanie — zwrócił się do starego Marsjanina. Starzec odchrząknął, podrapał się w odwłok, splunął ze dwa razy i rozpoczął: OPOWIADANIE AIGELERA THRUSA
Nawet nie wiem, od czego zacząć. Więc myślę, że najlepiej będzie, jeśli się przedstawię. Nazywam się Aigeler Thrus, należę do rodzaju nemuktiańskich adwentystów, pracuję we własnym sklepie odzieżowym na planecie Achelses V. Cóż, to mały interesik i nie najlepszy do tego. Mój sklepik jest w Lambersie, na Południowej Czapie Polarnej, no i cały dzień sprzedaję ubrania napływowym robotnikom z Wenus. To są duże, zielone, włochate chłopiska, bardzo głupie i skore do bójki, ale ja nie mam wobec nich uprzedzeń. W moim fachu człowiek lubi pofilozofować i chociaż nie jestem bogaty, to — dzięki Bogu — jestem przynajmniej zdrowy i moja żona Allura też jest zdrowa, jeśli nie liczyć drobnej fibrozy macek. No i mam dwóch dorosłych synów. Jeden jest doktorem w Sidneport, a drugi jest treserem Klanntów. No i mam jeszcze córkę. Ona jest zamężna, no więc mam oczywiście i zięcia. Temu swojemu zięciowi to ja nigdy nie ufałem, bo to strojniś i ma ze dwadzieścia żabotów, chociaż jego żona, a moja córka, nie ma nawet pasującego zestawu drapaczek. Ale na to nie da rady. Jak sobie wyryła jamę, tak się w nią wczołga. Ale mówię: jak kto tak bardzo lubi się stroić i używa dziwacznie pachnących smarów do stawów i innych zbytków, a to wszystko za dochody sprzedawcy wilgoci, bo on mówi, że jest inżynierem hydrosensoryki, to można się trochę dziwić. No i on zawsze się starał wyskrobać trochę dodatkowych zarobków na boku, robiąc różne idiotyczne przedsięwzięcia. Musiałem je finansować z moich z trudem odłożonych oszczędności, które mam ze sprzedaży ciuchów dla tych wielkich, zielonych chłopów. W ubiegłym roku zabrał się do tej nowinki, podwórkowej maszynki do robienia chmur. A ja mu mówiłem, komu to potrzebne? Ale żona nalegała, żebym mu dopomógł, no a on jak zwykle zbankrutował. A potem, po roku, miał nowy plan i tym razem była to opalizująca wełna syntetyczna drugiej jakości z Vegi II. Znalazł jakoś partię tego w Heligoport i chciał, żebym to kupił. Powiedziałem mu: Patrz, co moi klienci, te wenusjańskie gbury, sądzą o fikuśnej odzieży. Są szczęśliwi, kiedy mogą sobie pozwolić na parę szortów z diagonalu i może szatę od święta. Ale mój zięć ma na wszystko gotową odpowiedź i powiedział mi: Patrz, tato, przeprowadziłem studia wenusjańskich zwyczajów i obyczajów ludowych, czy nie? Ja to widzę tak: mamy tu tych ludzi prosto z dzikiej głuszy razem z ich upodobaniem do tańców rytualnych i jaskrawych kolorów. Takie są fakty, a może nie? Krótko mówiąc, dałem się namówić na ten interes wbrew moim przekonaniom. Rzecz jasna, musiałem zobaczyć ten kolorowy towar drugiej jakości na własne oczy. Nie zaufałbym zdaniu mojego zięcia, nawet gdyby chodziło o zwitek gazy opatrunkowej. Ale to oznaczało podróż przez pół Galaktyki do Heligoportu na Marsie. Więc zacząłem czynić przygotowania. Nikt nie chciał się ze mną podmienić. Nie mogę mieć o to do nikogo pretensji, bo też nikt nigdy nie wybiera się na planetę taką jak Achelses V, chyba że jest imigrantem z Wenus i nie ma wyboru. Ale znalazłem to ogłoszenie od tego Marsjanina, Ze Kraggasha, który chciał podnająć ciało, bo oddawał umysł do chłodni na dłuższy wypoczynek. To było cholernie drogie, ale co miałem zrobić? Wyciągnąłem trochę pieniędzy z podnajmu własnego ciała przyjacielowi, który był łowcą kwarenców, póki go nie dopadła dyskomiotoza mięśni. No i poszedłem do biura podmian i dałem się przesłać na Marsa. No i wyobraźcie sobie, jaki to był dla mnie wstrząs, kiedy się okazało, że nikt na mnie nie czeka! Wszyscy biegali w kółko i starali się dowiedzieć, co się stało z moim ciałem — gospodarzem. Nawet próbowali mnie odesłać na Achelsesa V, ale nie mogli, bo przyjaciel już wybrał się na polowanie na kwarence w moim własnym ciele. Wreszcie znaleźli dla mnie coś u wynajmowaczy ciał. Pozwolili mi na korzystanie z ich usług najwyżej przez dwanaście godzin, bo dłuższe terminy mają już zajęte na całe lato. A to ciało jest już stare i zniszczone, sami zresztą widzicie, a do tego cholernie drogie. Więc zacząłem poszukiwania na własną rękę. No i znalazłem tego turystę z Ziemi,
przechadzającego się jak jaki książę w ciele, za które ja zapłaciłem i które, według kontraktu, powinienem teraz zajmować. To nie tylko niesprawiedliwe, to bardzo mi szkodzi na zdrowie! I to już cała historia. Telepata poszedł do innej komory, by rozważyć decyzję. Wrócił w niecałe pół godziny i przemówił jak następuje: — Obaj w dobrej wierze wynajęliście, podmieniliście lub zajęliście w inny sposób ciało Ze Kraggasha. Zostało ono zaoferowane przez jego właściciela, wymienionego Ze Kraggasha każdemu z was. W ten sposób akt sprzedaży pogwałcił wszelkie przepisy dotyczące tej dziedziny prawa. Działanie Ze Kraggasha wyczerpuje znamiona przestępstwa zarówno w wykonaniu, jak i w intencji. Spowodowałem wysłanie na Ziemię wiadomości z żądaniem natychmiastowego aresztowania mienionego Ze Kraggasha i osadzenia go w izbie zatrzymań do czasu, aż będzie możliwe dokonanie ekstradycji. Obaj dokonaliście transakcji w dobrej wierze. Niemniej jednak pierwotna, wcześniejsza umowa zawarta została, jak na to wskazują dokumenty, przez pana Aigelera Thrusa, który ma pierwszeństwo przed panem Marvinem Flynnem. Wyprzedza go o trzydzieści osiem godzin. Zatem panu Thrusowi, jako Pierwszemu Nabywcy, przyznaje się prawo do sprawowania opieki nad ciałem. Pana Flynna zaś zobowiązuje się do przerwania i zaprzestania nieprawnego użytkowania i podporządkowania się Nocie Dyspozycyjnej, którą niniejszym mu wręczam, a która musi zostać zastosowana w sześć godzin standardowego czasu Greenwich. Telepata wręczył dokument Marvinowi, który przyjął go z niechęcią i rezygnacją. — Myślę — powiedział — że najlepiej będzie, jeśli wrócę do własnego ciała na Ziemię. — To byłoby najrozsądniejsze postępowaniE–Stwierdził telepata. — Niestety, chwilowo nie jest to możliwe. — Niemożliwe? Dlaczego? — Ponieważ, zgodnie z tym, co twierdzą władze ziemskie, od których właśnie uzyskałem telepatyczną odpowiedź, pańskiego ciała, poruszanego przez umysł Ze Kraggasha, nigdzie nie można znaleźć. Dochodzenie wstępne wskazuje, że Ze Kraggash uciekł z planety, zabierając pańskie ciało i pieniądze pana Aigelera. Minęła chwila, zanim ta wiadomość dotarła do Marvina Flynna i zanim zdał on sobie sprawę z konsekwencji tego, co się stało. Był rozbitkiem na Marsie, w obcym ciele, które będzie musiał opuścić. Za sześć godzin stanie się umysłem bez ciała, za to z niewielkimi szansami na znalezienie nowego. Umysły nie mogą istnieć bez ciał. Powoli Marvin Flynn zaczął pojmować, że stoi w obliczu nieuchronnej śmierci.
6 Marvin nie desperował. Wpadł we wściekłość, a to była znacznie zdrowsza emocja, choć równie mało produktywna. Zamiast robić z siebie durnia i płakać w sali sądu, szedł jak burza korytarzami gmachu federalnego domagając się, by grać z nim fair, albo przynajmniej, by dać mu jakiś cholerny substytut. Młodzieniec zatracił poczucie umiaru. Kilku adwokatów na próżno mu tłumaczyło, że gdyby sprawiedliwość naprawdę istniała, nie byłoby potrzebne prawo ani prawnicy. Jeden z najszlachetniejszych wynalazków istot rozumnych popadłby w zapomnienie, a cała grupa zawodowa straciłaby pracę. Bo kwintesencją prawa jest jego gwałcenie i naruszanie, co z kolei stanowi dowód i uzasadnienie dla konieczności istnienia prawa i samej idei sprawiedliwości. Ten światły wywód nie ukoił wściekłości Marvina, który w miarę upływu czasu w coraz mniejszym stopniu reagował na racjonalne argumenty. Oddech świszczał mu w krtani, gdy wyrykiwał obelgi pod adresem marsjańskiego wymiaru sprawiedliwości. Jego zachowanie uznano za haniebne i tolerowano je tylko dlatego, że był młody i niedoświadczony. Tak więc wściekłość nie dała rezultatów, a nawet Marvin nie osiągnął dzięki niej katharsis. Zwróciło mu na to uwagę kilku urzędników sądowych. Za życzliwość zostali bezlitośnie zrugani. Marvin nie wiedział, jak nieprzyjemne wrażenie wywierał na innych. Po jakimś czasie jego gniew sam się wypalił. Pozostał po nim osad ponurej nienawiści. W tym nastroju dotarł do drzwi z napisem „Śledztwa i zatrzymania. Wydział międzygwiezdny”. — Aha! — mruknął Marvin i wszedł do biura. Znalazł się w małym pokoju, jakby żywcem wyjętym ze stronic starej powieści historycznej. Pod ścianami stały dostojne szeregi starych, ale jeszcze sprawnych kalkulatorów elektronicznych, a pod drzwiami ulokowano wczesny model drukarki myśli. Fotele o ostrych kształtach, z pastelową wyściółką z plastyku, kojarzyły się ze starymi dobrymi czasami. Pokojowi niewiele brakowało, żeby stał się doskonałą repliką scenki ze stronic Sheckleya albo innego wczesnego poety Ery Transmisji. Na krześle siedział Marsjanin w średnim wieku i rzucał strzałki do tarczy wymodelowanej na kształt kobiecych pośladków. Odwrócił się gwałtownie, gdy Marvin wszedł. — Najwyższy czas. Spodziewałem się ciebie — oznajmił. — Naprawdę? — spytał Marvin. — Nie naprawdę. Ale pomyślałem, że to będzie dobre wejście i stworzy atmosferę wzajemnego zaufania. — Więc dlaczego zniszczyłeś ją mówiąc mi o tym? Marsjanin wzruszył ramionami i powiedział: — Zrozum, nikt nie jest doskonały. Ja jestem tylko zwyczajnym, ciężko pracującym detektywem. Nazywam się Urf Urdorf. Siadaj. Myślę, że mamy poszlaki w sprawie twojego zaginionego futra. — Jakiego futra? — spytał Marvin. — To ty nie jesteś panią Ripper de Lowe, transwestytą, którego obrabowano zeszłej nocy w hotelu „Czerwone Piaski”? — Z pewnością nie. Nazywam się Marvin Flynn i straciłem ciało. — Oczywiście, oczywiście — powiedział detektyw Urdorf, potakując gorliwie. — Rozpatrzmy to punkt po punkcie. Czy nie pamięta pan przypadkiem, gdzie pan był, gdy stwierdził pan, że
zginęło panu ciało? Czy może któryś z pańskich przyjaciół zabrał je dla żartu? Albo pan je gdzieś zostawił i nie może znaleźć, albo wysłał je pan na wakacje? — Ja niezupełnie je zgubiłem — powiedział Marvin. — Ono zostało skradzione. — Trzeba było od razu tak mówić. To stawia sprawę w innym świetle. Jestem tylko detektywem. Nigdy nie twierdziłem, że umiem czytać w myślach. — Tak mi przykro — sumitował się Marvin. — Mi też jest przykro — powiedział detektyw Urdorf. — A co do pańskiego ciała. To musiał być nieprzyjemny szok. — Tak było. — Mogę zrozumieć, jak pan się czuł. — Dziękuję — powiedział Marvin. Przez kilka minut siedzieli w pełnym współczucia milczeniu. Pierwszy odezwał się Marvin: — No i co? — Słucham? — zapytał detektyw. — Powiedziałem: „no i co”? — Och, przepraszam. Nie usłyszałem pana za pierwszym razem. — W porządku. — Dziękuję. — Ależ nic się nie stało. Znów zapadła cisza. Potem Marvin zapytał „no i co” po raz wtóry, a Urdorf odpowiedział „słucham?” — Chcę mieć je z powrotem. — Co? — Moje ciało. — Że co? A, tak, pańskie ciało. Hmm, pewnie, że pan chce je mieć z powrotem — powiedział detektyw z uprzejmym uśmiechem. — Ale, oczywiście, to nie takie proste. Nieprawdaż? — Nie wiem — odrzekł Marvin. — Nie przypuszczam, żeby pan wiedział. Ale mogę pana zapewnić, że to nie takie proste. — Rozumiem — powiedział Marvin. — Mam nadzieję, że pan rozumie — powiedział Urdorf i zapadł w milczenie. Trwało ono w przybliżeniu dwadzieścia pięć sekund, z błędem zawierającym się w granicach jednej do dwóch sekund. Potem cierpliwość Marvina się skończyła. — Do cholery! — wrzasnął. — Czy masz zamiar coś zrobić, żeby znaleźć moje ciało, czy też będziesz siedział na swojej cholernej tłustej dupie i gadał bez sensu?! — Oczywiście, że mam zamiar znaleźć twoje ciało — powiedział detektyw. — A w każdym razie mam zamiar spróbować. I nie ma powodu do obrażania mnie. W końcu nie jestem maszyną zaprogramowaną do prowadzenia konwersacji. Jestem bytem myślącym, tak jak i ty. Mam swoje nadzieje i obawy, a mówiąc ściślej, mam swój własny sposób przeprowadzania wywiadu. Może ci się wydać nieefektywny, ale ja uważam go za nad wyraz przydatny. — Doprawdy? — zapytał Marvin już spokojniejszym tonem. — Tak, doprawdy — odparł detektyw. W jego łagodnym głosie nie było nawet nutki urazy. Już, już miało zapaść milczenie, więc Marvin zapytał: — Jak pan myśli, jaką mamy szansę na odnalezienie mojego ciała? — Wspaniałą — odrzekł detektyw Urdorf. — W głębokim przekonaniu mojej firmy, wkrótce odnajdziemy pańskie ciało. W rzeczy samej, myślę, że mogę się posunąć do stwierdzenia, iż jestem pewien sukcesu. Opieram to stwierdzenie nie na pańskim partykularnym przypadku, o którym wiem bardzo niewiele, lecz na odnośnej statystyce.
— Czy statystyka przemawia za nami? — zapytał Marvin. — Z największą pewnością, tak. Proszę rozważyć: jestem wyszkolonym detektywem, zapoznanym z wszelkimi nowymi metodami i mającym najwyższą efektywność kategorii AA — A. Lecz mimo to przez pierwsze pięć lat służby nie rozwiązałem ani jednej sprawy. — Ani jednej? — Ani jednej — odpowiedział Urdorf z całkowitą pewnością siebie. — Interesujące, nieprawdaż? — O tak, myślę, że tak — rzekł Marvin. — Ale to znaczy…? — To znaczy, że ten najdziwniejszy ciąg pecha, o którym słyszałem, musi się wedle prawideł statystyki wreszcie skończyć. Marvin był zażenowany, co w ciele Marsjanina stało się uczuciem niezwykłym. — Ale, przyjmijmy, że pański pech się nie skończy? — zapytał. — Nie powinien pan być przesądny — odparł detektyw. — Rachunek prawdopodobieństwa świadczy za mną. Powinna pana przekonać nawet najbardziej pobieżna analiza sytuacji. Nie byłem w stanie rozwiązać 158 spraw z rzędu. Pan jest moją 159 sprawą. Co pan by obstawiał, gdyby pan był hazardzistą? — Stawiałbym na przegraną. — Ja też — zgodził się detektyw z przepraszającym uśmieszkiem. — Ale obaj popełnilibyśmy błąd. Zakładalibyśmy się na podstawie naszych emocji, a nie intelektualnej kalkulacji — Urdorf rozmarzony spojrzał w sufit. — Sto pięćdziesiąt osiem porażek! Cóż za fantastyczny rekord, niewiarygodny rekord, szczególnie jeśli przyjmie pan, że jestem nieprzekupny, mam dobrą wolę i umiejętności. Sto pięćdziesiąt osiem! Taki ciąg po prostu musi się skończyć! Mogę po prostu siedzieć tu, w pokoju, i nic nie robić, a przestępca sam znajdzie do mnie drogę. Do tego stopnia rachunek prawdopodobieństwa jest po mojej stronie. — Tak, proszę pana — uprzejmie zgodził się Marvin. — Ale mam nadzieję, że nie będzie pan wypróbowywał tak szczególnej metody. — Nie, nie, oczywiście, że nie — powiedział Urdorf. — Byłoby to ciekawe, ale niektórzy mogliby tego nie zrozumieć. Nie, będę prowadził pańską sprawę aktywnie, szczególnie dlatego, że jest to przestępstwo na tle seksualnym, a takimi sprawami bardzo się interesuję. — Przepraszam? — zapytał Marvin. — Naprawdę nie ma potrzeby przepraszać — zapewnił go detektyw. — Nie należy się czuć skrępowanym albo winnym tylko dlatego, że padło się ofiarą przestępstwa na tle seksualnym. Nawet jeśli głęboko zakorzeniona tradycja ludowa piętnuje ofiary takich przestępstw, przyjmując ich świadome bądź nieświadome współuczestnictwo. — Ja nie przepraszałem — powiedział Marvin. — Ja tylko… — Doskonale rozumiem — odrzekł detektyw. — Ale nie wolno panu się wstydzić i zatajać przede mną obrzydliwych i dziwacznych szczegółów. Musi pan mnie traktować jak bezosobowego urzędnika, a nie jak myślącą istotę z własnymi uczuciami seksualnymi, obawami, potrzebami, żądzami i wykrętami. — Usiłuję właśnie panu powiedzieć — przerwał mu Marvin — że tu nie było przestępstwa na tle seksualnym. — Wszyscy tak mówią — detektyw zamyślił się. — To dziwne, jak umysł istoty rozumnej nie chce zaakceptować rzeczy nie do zaakceptowania. — Słuchaj pan — powiedział Marvin. — Jeśli poświęci pan trochę czasu, żeby zapoznać się ze sprawą, zobaczy pan, że jest to zwyczajny szwindel. Motywem są pieniądze i instynkt samozachowawczy. — Jestem tego świadom. To kwestia procesu sublimacji.
— Jaki motyw mógł kierować przestępcą? — zapytał Marvin. — Motyw jest oczywisty — powiedział Urdorf. — To klasyczny syndrom. Widzi pan, ten facet działał pod wpływem specyficznego przymusu, dla którego mamy specjalny termin techniczny. Do popełnienia tego uczynku doprowadziła go zaawansowana obsesja projekcyjnego narcyzmu. — Nie rozumiem — stwierdził Marvin. — Tego rodzaju rzeczy laik nie jest w stanie pojąć. — Co to znaczy? — Cóż, nie będę się wgłębiał w całą etiologię, ale w swej istocie dynamika syndromu oparta jest na zaburzonej miłości własnej. Jak by to powiedzieć? Cierpiący zakochuje się w kimś, ale niejako ktoś inny. Raczej zakochuje się w KIMŚ jako ON. Dokonuje projekcji siebie na osobę Tamtego. Identyfikuje się z Tamtym na wszystkie sposoby. Wypiera się siebie. A jeśli uda mu się posiąść TAMTEGO za pomocą Podmiany lub podobnych środków, TAMTEN staje się nim i może już całkowicie normalnie odczuwać miłość własną. — Czy chce pan powiedzieć — zapytał Marvin — że ten złodziej zakochał się we mnie? — Ależ skąd! Albo raczej on nie pokochał pana jako pana, jako osobną personę. On kocha siebie jako pana, i w ten sposób neuroza zmusza go do stania się panem po to, by mógł pokochać siebie. — A kiedy już jest mną — dopytywał się Marvin. — Czy jest zdolny do miłości własnej? — Tak jest! Ten specyficzny fenomen jest znany jako inkrementacja ego. Posiadanie DRUGIEGO równoznaczne jest z posiadaniem pierwotnego JA. Posiadanie staje się zatem samoposiadaniem, obsesyjna projekcja przekształca się w introjekcję normatywną. Po osiągnięciu neurotycznego celu następuje wyraźne złagodzenie objawów, a cierpiący osiąga stan pseudonormalności, w którym jego problem może być wykryty tylko dedukcyjnie. To, oczywiście, wielka tragedia. — Dla ofiary? — Tak, oczywiście — przytaknął wyrozumiale Urdorf. — Ale ja myślałem o pacjencie. Widzi pan, w jego przypadku dwa całkowicie normalne popędy zostają połączone, skrzyżowane i w ten sposób spaczone. Miłość własna jest normalna i potrzebna, tak jak i pragnienie posiadania i przekształcania. Ale, wzięte razem, stają się destrukcyjne dla prawdziwego ja, które wówczas zostaje zastąpione przez to, co nazywamy „ego zwierciadlanym”. Neuroza zamyka drzwi do rzeczywistości obiektywnej. Jak na ironię, pozorna integracja ego wyklucza nadzieję na prawdziwą poprawę zdrowia psychicznego. — W porządku — powiedział Marvin z rezygnacją. — Czy to pomoże nam odszukać faceta, który skradł moje ciało? — To pomoże nam go zrozumieć. Wiedza to potęga. Wiemy, na samym wstępie, że człowiek, którego szukamy, jest w stanie postępować normalnie. To poszerza nasze pole działania i pozwala nam działać tak, jakby on był normalny. A dzięki temu możemy spożytkować całe bogactwo nowoczesnych technik śledczych. Zaczynając z tego miejsca, a prawdę powiedziawszy, z każdego miejsca, osiągamy wielką korzyść. Mogę pana o tym zapewnić. — Kiedy może pan zacząć? — zapytał Marvin. — Właśnie zacząłem — odrzekł detektyw. — Muszę posłać po dane sądowe i, rzecz jasna, po inne dokumenty związane z tą sprawą. Muszę się też skontaktować z wszystkimi ważnymi władzami planetarnymi, by uzyskać dodatkowe informacje. Nie będę szczędził wysiłków. Jestem gotów lecieć do krańców wszechświata, jeśli to potrzebne lub wskazane. Rozwiążę tę sprawę! — Bardzo mi miło, że tak pan to widzi — stwierdził Marvin. — Sto pięćdziesiąt osiem spraw bez przerwy… — Urdorf myślał na głos. — Słyszał pan kiedy o takim pechu? Ale teraz to się skończy. Chcę powiedzieć, że to nie może trwać w nieskończoność.
Nie sądzi pan? — Z pewnością. — Chciałbym, żeby moi zwierzchnicy też tak na to spojrzeli — powiedział ponuro detektyw. — Chciałbym, żeby przestali nazywać mnie tyłek — zmyłek. Takie słowa plus parsknięcia i podniesione brwi to podważa moją pewność siebie. Na szczęście mam niezłomną wolę i niezwykłe wprost zaufanie do swoich możliwości. A przynajmniej miałem, do dziewięćdziesiątej którejś porażki. — Detektyw milczał ponuro przez kilka chwil, po czym znów odezwał się do Marvina: — Spodziewam się od pana całkowitej i pełnej współpracy. — Będzie pan ją miał — powiedział Marvin. — Jedyny kłopot w tym, że mam być pozbawiony tego ciała za niecałe sześć godzin. — To cholernie utrudnia działanie — powiedział Urdorf z roztargnieniem. Najwyraźniej myślał już o sprawie. Z trudnością ponownie skierował uwagę na Marvina. — Pozbawiony, co? Przypuszczam, że zabezpieczył się pan na tę okoliczność. Nie? Więc myślę, że pan to szybko zrobi. — Nie wiem, jak mam się zabezpieczyć — stwierdził ze smutkiem Marvin. — Nie może się pan spodziewać po mnie, że uporządkuję całe pańskie życiE–Sapnął zirytowany detektyw. — Zostałem wyszkolony do wykonywania jednego zawodu, a to, że ciągle mi się w nim nie wiedzie, nie zmienia faktu, że w tym kierunku zostałem wyszkolony. Więc sam musisz uporać się z szukaniem dla siebie ciała zastępczego. Jak wiesz, stawki są bardzo wysokie. — Wiem — jęknął Marvin. — Znalezienie ciała to dla mnie sprawa życia lub śmierci. — Zgadza się — przytaknął detektyw. — Myślałem właśnie o sprawie i o szkodliwym wpływie, jaki wywarłaby na nią twoja śmierć. — Cholernie miło mi to słyszeć. — Nie patrzę na to z punktu widzenia własnego zaangażowania w sprawę. Rzecz jasna, jestem w nią zaangażowany, ale ważniejsza od tego jest koncepcja sprawiedliwości i wiara w istnienie dobra. Od niej zależą wszystkie teorie zła, a także statystyczna teoria prawdopodobieństwa. Wszystkie te życiowo ważne sprawy mogą wziąć w łeb, gdybym po raz sto pięćdziesiąty dziewiąty nie rozwiązał zagadki kryminalnej. Przyznasz, jak sądzę, że są sprawy ważniejsze niż nasze żałosne życie? — Nie, nie przyznam — powiedział Marvin. — Cóż, nie ma sensu się sprzeczać — odparł detektyw sztucznie wesołym głosem. — Znajdź sobie gdzieś inne ciało, a ponad wszystko, żyj dalej! Przyrzeknij mi, że zrobisz, co w twojej mocy, żeby utrzymać się przy życiu. — Przyrzekam — powiedział Marvin. — A ja rozpocznę twoją sprawę i skontaktuję się z tobą, jak tylko będę miał ci coś do powiedzenia. — Ale jak mnie znajdziesz? Nie wiem, w jakim ciele będę ani nawet, na jakiej planecie. — Zapominasz, że jestem detektywem — powiedział Urdorf lekko się uśmiechając. — Mogę mieć problemy z odnajdywaniem kryminalistów, ale nigdy nie miałem kłopotu ze znalezieniem ofiary. Mam na ten temat teorię, którą chętnie ci przedstawię, jak tylko obaj będziemy mieli na to czas. Ale teraz, pamiętaj: gdziekolwiek będziesz, w cokolwiek się zmienisz, z pewnością cię znajdę. Więc głowa do góry, nie trać ikry, a przede wszystkim: żyj! Marvin obiecał, że będzie żył, tym bardziej że sam miał takie plany. Potem wyszedł na ulicę. Cenny czas upływał, a on ciągle nie miał ciała.
7 Pierwsza kolumna w „Marsjańskim Słońcu — Nowinach” (wydanie na trzy planety): „Czynniki policyjne na Marsie i na Ziemi powiadomiły dzisiaj o skandalu z Podmianą. Poszukiwanym jest Ze Kraggash, nieznanego gatunku, który ponoć sprzedał, podmienił lub pozbył się w inny sposób swego ciała na rzecz dwunastu różnych istot równocześnie. Na Kraggasha wydano nakaz aresztowania. Jak się dowiadujemy z poufnych źródeł, policja obszaru trójplanetarnego wkrótce wyda oświadczenie w tej kwestii. Sprawa przypomina osławiony skandal Dwugłowego Edzia z wczesnych lat dziewięćdziesiątych, kiedy to…” Marvin rzucił gazetę do rynsztoka. Patrzył, jak toczy się z nurtem płynącego piasku. Smutna efemeryczność pisma zdawała się symbolem jego własnej, jakże ulotnej egzystencji. Zwiesiwszy głowę popatrzył sobie na ręce. — Ejże, chłopcze, jakieś kłopoty? Flynn podniósł głowę i popatrzył w uprzejmie niebiesko — zieloną twarz Erlanina. — Mam kłopoty — przyznał. — Posłuchajmy więc jakie — odrzekł Erlanin, składając się w harmonijkę na krawężniku obok Flynna. Jak wszyscy z jego gatunku i ten Erlanin łączył w sobie zdolność do okazywania współczucia z szorstkimi manierami. Erlanie znani byli jako twardy, niegłupi lud, lubujący się w wesołych kpinach i swojskich powiedzonkach. Wielkim podróżnikom i kupcom — Erlanom z Erlana II, religia nakazywała prowadzenie wypraw we własnym ciele. Marvin opowiedział swoją historię aż do nieszczęsnego, okrutnego i zgłodniałego TERAZ, bezwzględnie wgryzającego się w przyszłość, pożerającego jej niewielki zapas minut i sekund, prącego naprzód, do chwili, gdy zamknie się sześciogodzinny okres i bezcielesny Marvin, rzucony zostanie w tę nieznaną galaktykę, którą ludzie nazywają śmiercią. — Panie dziejski! — parsknął Erlanin. — I co, litujemy się nad sobą? — Ma pan cholerną rację. Lituję się nad sobą — powiedział Flynn z gniewnym błyskiem w oku. — Litowałbym się nad każdym, kto miałby umrzeć za sześć godzin. To dlaczego mam nie współczuć sobie? — Ależ ulżyj sobie, koguciku. Ktoś mógłby to nazwać złą formą i całym tym tegesem, ale nie ja. Ja trzymam się nauki mistrza Guajuoie. A ten mówi: „Czy to śmierć węszy wokół ciebie? Rąbnij ją w pysk!” Marvin poważał wszystkie religie, a już z pewnością nie miał uprzedzeń wobec szeroko rozpowszechnionego rytu antydeskantyńskiego. Mimo to nie widział, w jaki sposób słowa Guajuoie mogłyby mu pomóc. I powiedział to nowemu znajomemu. — Trzymaj się! — odparł Erlanin. — Masz łeb na karku i sześć godzin w zapasie, no nie? — Pięć godzin. — Więc stań na tylnych nogach i wyszczerz trochę zęby, mały! I nie marudź tu, jak jaki cholerny, zapluskwiony zgred. Słyszysz, co do ciebie mówię? — Doprawdy, nie wiem, co zrobić — odpowiedział Marvin. — No bo i co mam zrobić? Nie mam ciała, a wynajem jest drogi. — Czysta prawda. Ale czy pomyślałeś o Otwartym Rynku? Co? — Ale mówi się, że jest niebezpieczny… — powiedział Marvin i aż zaczerwienił się na myśl o absurdzie zawartym we własnych słowach.
Erlanin uśmiechnął się ironicznie. — Zaczynasz chwytać, o co chodzi. Ale słuchaj, nie jest tak źle, jak myślisz, póki jesteś żywy i na chodzie. Otwarty Rynek jest całkiem znośny. Mówi się o nim kupę bzdur. Rozgłaszają je głównie wielkie agencje Podmiany, bo chcą podnieść swoje cholerne, kapitalistyczne zyski powyżej poziomu inflacji. Ale ja znam jednego gościa, który robi w krótkich terminach i mówił mi, że wszystko jest proste jak drut. Więc głowa do góry i klatka prosto na zawiasach! Znajdź sobie dobrego pośrednika. Powodzenia, chłopcze. — Chwileczkę! — krzyknął Flynn, gdy Erlanin zaczął się rozkładać, aż stanął na nogi. — Jak się nazywa twój przyjaciel? — James Virtue McHonnery. To twardziel kuty na cztery nogi, zakamieniały uparciuch. Ale interesy robi jak trzeba i klienci są zadowoleni. Powiedz mu po prostu, że przysłał cię Pinguł Kałamarnica. Szczęścia życzę. Flynn podziękował wylewnie Kałamarnicy zawstydzając tym tego szorstkiego, ale dobrodusznego dżentelmena. Potem wstał i poszedł. Najpierw powoli, potem z coraz większą prędkością kierował się w stronę Quain, gdzie stały budy i stragany Otwartego Rynku. Jego nadzieja, do niedawna jeszcze w strzępach, zaczynała znów wzbierać, powoli, lecz nieustannie. A w pobliskim rynsztoku poszarpane gazety płynęły ze strumieniem piasku w stronę wiecznej i zagadkowej pustyni. — Hej ha, hej ha! Nowe ciała za stare! Chodźcie, ludzie — nowe ciała za stare! Marvin zadrżał słysząc ten starodawny okrzyk ulicznego handlarza, tak niewinny, a zarazem przypominający straszne historyjki opowiadane przed zaśnięciem. Z wahaniem zbliżył się do pogmatwanego labiryntu uliczek i alejek, podwórek i przejść, które tworzyły dzielnicę Otwartego Rynku. Kiedy tak szedł, jego receptory słuchu zaatakowało naraz kilkanaście wykrzyczanych propozycji. — Do żniw na Droghedzie żniwiarze potrzebni! Dostarczamy w pełni funkcjonalne ciało, telepatia do kompletu! Za wszystko pięćdziesiąt kredytów miesięcznie. Dodatkowo pełna lista przyjemności klasy C–3! Oferujemy teraz specjalne kontrakty dwuletnie. Jedź na żniwa na piękną Droghedę! — Zaciągajcie się do armii Naigwinu! W bieżącej ofercie dwadzieścia ciał NCO, dodatkowo kilka ze stopniami młodszych oficerów. Wszystkie ciała zaopatrzone w pełne umiejętności wojskowe! — Jaki żołd? — zapytał ktoś sprzedawcę. — Twoje utrzymanie plus kredyt miesięcznie. Mężczyzna zaśmiał się ironicznie i odszedł. — Oraz — zawołał sprzedawca — nieograniczone prawo do łupieży. — To brzmi lepiej — powiedział wstrzemięźliwie mężczyzna. — Ale Naigwinsowie od dziesięciu dni przegrywają wojnę. Mają wysokie straty i niewiele ciał z odzysku. — Zapomnij, co dotąd mówiłem o żołdzie — powiedział sprzedawca. — Jesteś doświadczonym najemnikiem? — Jasne. Nazywam się Sean Von Ardin i uczestniczyłem w każdej z okolicznych dużych wojen. Do tego niezła przygarść mniejszych. — Ostatni stopień? — Jawalder w armii księcia z Ganimeda, ale przedtem miałem szarżę pełnego ktusisa. — No, no — sprzedawca wyraźnie był pod wrażeniem. — Pełny ktusis, co? Masz papiery, żeby to udowodnić? OK, powiem ci, co mogę dla ciebie zrobić. Zaoferuję ci stopień dowódcy manaty drugiej klasy u Naigwinsów.
Von Ardin zmarszczył czoło i zaczął liczyć na palcach. — Popatrzmy; dowódca manaty drugiej klasy to odpowiednik cyklopskiego półwaleta, a to jest nieco powyżej anaksoreańskiego króla chorągiewnego i prawie o pół stopnia wyżej niż doriański dziadek. A to znaczy… Ejże, straciłbym cały stopień, gdybym się do was zaciągnął! — Ale nie wysłuchałeś mnie do końca — zatrajkotał sprzedawca. — Będziesz miał ten stopień przez najbliższe trzy tygodnie, by dowieść czystości intencji, na którym to warunku umowy bardzo zależy naigwinskim przywódcom politycznym. Potem przeskoczysz całe trzy stopnie do szarży melanoańskiego superiosa, a to da ci wspaniałe widoki na tymczasowego lancjumbaja. A może, tego nie mogę obiecać, ale sądzę, że wolno mi przemycić to nieoficjalnie, może uda mi się spowodować, żeby cię mianowali sakmajstrem przy łupach z Eridsvurga. — Hem… — powiedział z powagą Von Ardin. Teraz on był pod wrażeniem tego, co usłyszał. — To całkiem przyzwoity układ, o ile uda ci się go zmontować. — Wejdź do sklepu — rzekł sprzedawca. — Zatelefonujemy… Marvin szedł dalej i słuchał, jak mężczyźni kilkunastu gatunków wykłócają się ze sprzedawcami reprezentującymi jeszcze większą liczbę ras. Setki propozycji wyły mu w uszach. Był nieco oszołomiony, ale i podniesiony na duchu witalnością tego miejsca. A oferty, które do niego docierały, choć czasem przerażające, mogły także zaintrygować: — Mszyc potrzebny dla Roju Senthis. Dobra płaca, mnóstwo dobrych przyjaciół! — Przepisywacz do „Brudnej Księgi Kavengii”, potrzebny! Musi umieć wyeksponować obszary seksualne gatunku midridariańskiego! — Architekt ogrodowy na Arktura potrzebny! Wypoczynek wśród przedstawicieli jedynej w Galaktyce rasy myślących roślin! — Doświadczony kajdaniarz na Vegę IV! Okazja dla przyuczonych do zawodu pętaczy! Pełne prerogatywy! Tyle możliwości kryła Galaktyka! Marvinowi zdało się, że w jego pechu kryje się być może błogosławieństwo. Chciał podróżować, ale w swej skromności ograniczył się do roli turysty. O ile lepsze, o ile bardziej opłacalne byłoby podróżować w konkretnym celu: służyć w wojskach Naigwinu, doświadczyć życia mszyca, dowiedzieć się, co to znaczy być kajdaniarzem, a nawet przepisywać „Brudną Księgę Kavengii”. Wprost przed sobą spostrzegł szyld z napisem: „James Virtue McHonnery, licencjonowany kupiec krótkoterminowy. Satysfakcja gwarantowana”. Za sięgającym do pasa kontuarem tkwił, paląc cygaro, niski twardziel. Usta wykrzywiał mu kwaśny uśmiech. Miał przenikliwe, kobaltowoniebieskie oczy. Milczący i pełen pogardy stał z założonymi na piersi rękami. Flynn podszedł bliżej.
8 Stanęli twarzą w twarz. Flynn z otwartymi ustami, McHonnery z zaciśniętymi. Kilka sekund upłynęło w milczeniu. Potem McHonnery odezwał się: — Słuchaj, chłopcze, to nie jakiś cholerny peep show, a ja nie jestem dziwadłem. Jeśli masz coś do powiedzenia, wyduś to z siebie. Albo odejdź, zanim skręcę ci kark. Marvin wywnioskował, że nie ma do czynienia z przymilnym, gadatliwym sprzedawcą ciał. W tym szorstkim głosie nie było ani krzty służalczości i ani śladu przymilania się w wykrzywionych ustach. Oto był człowiek, który nie rzucał słów na wiatr i nie bał się konsekwencji. — Jestem… jestem klientem — wybełkotał Flynn. — Co za okazja — zakpił McHonnery. — A ja mam pewnie skakać z radości albo coś takiego? Jego sardoniczna odpowiedź i otwarta, szczera postawa sprawiły, że Flynn poczuł zaufanie. Wiedział, oczywiście, że pozory mogą być zwodnicze, ale nikt go nie uczył osądzać ludzi inaczej niż po pozorach. Był skłonny zaufać temu dumnemu i zgorzkniałemu mężczyźnie. — Mam zostać pozbawiony ciała. To kwestia godzin — wyjaśnił. — Bo moje ciało zostało skradzione. Na gwałt poszukuję substytutu. Mam bardzo mało pieniędzy, ale… ale jestem chętny i gotowy do podjęcia pracy. McHonnery nadal gapił się na niego z sardonicznym uśmiechem. — Gotowy do podjęcia pracy, co? — przedrzeźniał Marvina. — Jak ślicznie! A do jakiej to pracy jesteś przygotowany, hę? — Do jakiejkolwiek. — Nie mów! Potrafisz operować tokarką Montcalma do metalu z superczułą deską rozdzielczą i ręcznym wybierakiem? Nie? To może umiałbyś obsługiwać separator cząstek szybkich dla spółki „Nowości Ziem Rzadkich”? Nie twoja branża, co…? Mam chirurga na Vedze, któremu potrzeba kogoś do obsługi symulatora impulsów nerwowych, stary model z podwójnymi pedałami. Też nie to miałeś na myśli? Jest jeszcze zespół jazzowy na Potiomkinie II, potrzebują brzuchomówcy grającego na rogu, i restauracja w pobliżu Bootesa, której przydałby się kucharz do szybkich dań ze znajomością specjałów cthnieńskich. Nadal nic nie dzwoni? A może zbierałbyś kwiaty na Moriglii? Oczywiście musiałbyś przepowiadać antezę z dokładnością do pięciu sekund. Albo praca przy punktowym spawaniu ciała, jeśli masz do tego żyłkę. Albo szefostwo przy projekcie cywilizowania fylopodów, albo szkicowanie ciągłych systemów pnączy, albo… ale nie widzę, żeby cokolwiek z tego przypadło ci do gustu, co? Flynn potrząsnął głową i wymamrotał: — Proszę pana, nie mam pojęcia o żadnym z tych zajęć. — Nie dziwi mnie to aż tak bardzo, jak ci się pewnie wydaje. Ale czy jest coś, co w ogóle mógłbyś robić? — W college’u studiowałem… — Nie opowiadaj mi tu swojego cholernego życiorysu! Chodzi mi o twoje zajęcie, umiejętności, zawód, talent, zdolności, jakkolwiek byś to nazwał. Co ty właściwie potrafisz? — Eee… — powiedział Marvin z powagą — skoro pan tak to ujmuje, niewiele potrafię. — Wiem — powiedział McHonnery z ciężkim westchnieniem. — Jesteś niewykwalifikowany. Masz to wypisane na twarzy. Chłopcze, może cię to zainteresuje, że niewykwalifikowanych umysłów jest jak mrówek, nawet więcej. Rynek jest nimi przesycony, we wszechświecie jest od nich aż tłoczno. Powinieneś wiedzieć, że cokolwiek byś zrobił, maszyna zrobi to lepiej, szybciej i, do diabła, z większą radością!
— Przykro mi to słyszeć — powiedział Marvin ze smutkiem, ale i z godnością. Odwrócił się z zamiarem odejścia. — Chwileczkę — powstrzymał go McHonnery. — Myślałem, że chcesz podjąć pracę. — Ale pan powiedział… — Powiedziałem, że jesteś niewykwalifikowany, co się zgadza. Powiedziałem też, że maszyna wykona za ciebie pracę szybciej, lepiej i radośniej. Ale nie taniej! — Och — jęknął z entuzjazmem Marvin. — Tak, w dziedzinie taniochy nadal masz małą przewagę nad wichajstrami. A to już osiągnięcie w dzisiejszych czasach. Zawsze uważałem za jeden z tytułów do chwały dla rodzaju ludzkiego, że mimo własnych największych wysiłków nie sprawił, iż jest zupełnie zbyteczny. Widzisz, chłopcze, instynkt nakazuje nam się mnożyć, podczas gdy intelekt doradza nam zachowawczość. Jesteśmy jak ojciec, który ma wielu synów i kombinuje, jak wydziedziczyć wszystkich poza najstarszym. Mówimy, że instynkt jest ślepy, ale intelekt nie jest lepszy. Intelekt ma swoje pasje, miłości, nienawiści i biada logikom, których nad wyraz racjonalne systemy nie opierają się na solidnej bazie pierwotnych uczuć. Człowieka bez takich uczuć nazywamy irracjonalnym! — Nie wiedziałem o tym — stwierdził Marvin. — Do diabła, to całkiem jasne — odparł McHonnery. — Celem intelektu jest odebrać pracę całemu cholernemu gatunkowi ludzkiemu. Na szczęście tego nie da się zrobić. Człowiek na co dzień prześcignie maszynę. W wydziale z pracą dla łopaciarzy zawsze jest szansa dla niechcianych. — Myślę, że jest w tym jakaś pociecha — mruknął Flynn z nutką zwątpienia. — Oczywiście, to jest bardzo interesujące. Ale kiedy Pinguł Kałamarnica powiedział mi, żebym do pana przyszedł, myślałem… — Hej, jak to? — zdziwił się McHonnery. — Jesteś przyjacielem Kałamarnicy? — Można tak powiedzieć — odrzekł Flynn, unikając w ten sposób jawnego kłamstwa. — Trzeba to było powiedzieć od razu — rzekł McHonnery. — Nic by to nie zmieniło, bo fakty są takie, jakimi je przedstawiłem. Ale powiedziałbym ci, że nie ma co wstydzić się braku kwalifikacji. Do diabła, wszyscy od tego zaczynamy, nieprawdaż? Jak ci się powiedzie w krótkoterminowym kontrakcie, migiem zbierzesz doświadczenie. — Mam nadzieję, proszę pana — Marvin zaczął się niepokoić, gdy McHonnery stał się uprzejmy. — Czy ma pan w zanadrzu jakąś pracę dla mnie? — W rzeczy samej, mam. Jest to termin tygodniowy. Możesz go odbębnić nawet stojąc na głowie. Nie, żebyś musiał to robić, bo zajęcie jest przyjemne i łatwe. Łączy w sobie umiarkowane ćwiczenia fizyczne na świeżym powietrzu ze skromną stymulacją intelektualną. Wszystko to w otoczce dobrych warunków pracy, pod światłym kierownictwem i we wspaniałym zespole. — Brzmi cudownie — powiedział Flynn. — A co w tym jest nie tak? — W tej pracy się nie wzbogacisz — wyjaśnił McHonnery. — Faktycznie, zarobki są podłe. Ale, do diabła, nie można mieć wszystkiego. Ten tydzień da ci czas na przemyślenie sprawy, rozmowy z innymi robotnikami i podjęcie decyzji co do dalszych swoich losów. — Na czym polega praca? — Oficjalna nazwa zawodu brzmi: indagator ooteki drugiej klasy. — To robi wrażenie. — Miło, że ci się podoba. Znaczy to, że będziesz polował na jaja. — Jaja? — Jaja. Albo żeby wycłowić się dokładniej: znajdujesz i gromadzisz jaja ganzera skalnego. Poradzisz sobie z tym? — Hm, chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o technice zbierania i o warunkach pracy i…