PODZIĘKOWANIA
Chciałbym podziękować mojemu wydawcy, Ivanowi Heldowi, i redaktorce, Susan
Allison, z wydawnictwa Putnam za ich entuzjazm i wsparcie.
Specjalne podziękowania są dla mojego przyjaciela Andrew Freemana - nie tylko za
pomoc, ale i za wniesienie w moje życie wspaniałej wyobraźni, talentu, zapału i niczym
niezmąconego poczucia humoru.
Dziękuję również Heather Baror, że napisała wspaniałą notkę reklamową, jakby to była
najprostsza w świecie rzecz. Wierzcie mi, wcale tak nie jest.
ROZDZIAŁ 1
Jego uwagę przyciągnęła piracka flaga powiewająca nad ciężarówką speców od
instalacji wodno-kanalizacyjnej. Biała czaszka i skrzyżowane piszczele robiły, co mogły,
żeby się nie dać zwiać z łopoczącej czarnej flagi, kiedy ciężarówka z platformą, najwyraźniej
zamierzając przejechać na czerwonym, przemknęła przez skrzyżowanie. I aż się przechyliła,
ścinając zakręt. Biała rura z PCV przeturlała się po dnie skrzyni dźwięk przypominał grzechot
kości. Przy tej prędkości ciężarówce groziło dachowanie.
Alex spojrzał na osobę czekającą z nim na krawężniku. Zamyślony, nie zauważył
wcześniej samotnej kobiety, która stała przed nim, z prawej strony. Nawet sobie nie
przypominał, skąd nadeszła. Miał wrażenie, że z jej ramion ulatuje w chłodne powietrze
delikatna mgiełka.
Nie widział twarzy kobiety, więc nie wiedział, czy spostrzegła pędzącą ku nim
ciężarówkę, ale uznał, że musiała przynajmniej usłyszeć wyjącego na pełnych obrotach
diesla.
Kurs ciężarówki świadczył, że wóz nie wyrobi się na zakręcie, toteż Alex chwycił
kobietę za rękę i pociągnął za sobą, odskakując.
Wielka biała ciężarówka z piskiem opon wzięła zakręt dokładnie tam, gdzie jeszcze
przed chwilą stali Alex i nieznajoma. Przedni zderzak minął ich o włos. Rdzawy pył zakłębił
się za rozpędzonym wozem. Rozprysnęły się grudki ziemi i darni.
Gdyby Alex nie wykazał się refleksem, już byłoby po nich.
Na białych drzwiach, tuż nad napisem „Jolly Roger Plumbing", znajdowała się
podobizna jowialnego pirata z zawadiacką czarną przepaską na oku i iskierką wymalowaną w
kąciku uśmiechniętych ust. Alex popatrzył na niego gniewnie.
Kiedy podniósł wzrok, chcąc się przekonać, co to za wariat prowadzi, napotkał mroczne,
gniewne spojrzenie krzepkiego pasażera. Kędzierzawa broda i gęsta, czarna czupryna
upodabniały go do pirata. Oczy - wąskie szparki ponad pulchnymi, dziobatymi policzkami -
przepełniała nieskrywana wściekłość.
Wielkolud wydawał się rozwścieczony tym, że Alex i nieznajoma ośmielili się znaleźć
na linii ich wypadu poza jezdnię. Drzwi się otwarły i nie było wątpliwości, co do jego
bojowych zamiarów.
Wyglądał jak postać ze złego snu.
Alex poczuł przypływ adrenaliny i zaczął planować działania. Pasażer, najwyraźniej
szykujący się do wyskoczenia z nadal jadącej ciężarówki, dopadnie go, zanim kierowca zdąży
się przyłączyć, czyli byłoby jeden na jednego - przynajmniej przez chwilę. Alex nie mógł
uwierzyć, że to się naprawdę dzieje, ale się działo i wiedział, że będzie musiał sobie poradzić.
Przygotowywał się na nieuniknione, przepełniła go chłodna furia. Wszystko zwalniało,
aż każde uderzenie jego serca zdawało się trwać całą wieczność. Patrzył, jak wybrzusza się
biceps typa przytrzymującego otwarte drzwi. Mięśnie Aleksa też się napięły, gotowe na
przyjęcie ataku. Jego umysł spowijała cisza.
Pasażer zdążył wysunąć krzepką nogę, kiedy nagłe wycie syreny i błyskające światła
odwróciły jego uwagę od Aleksa. Radiowóz z piskiem opon przecinał skrzyżowanie i nie było
wątpliwości, że gliniarzy rozzłościł kaskaderski wyczyn ciężarówki. Czaili się obok
żywopłotu rosnącego wzdłuż wjazdu na parking po drugiej stronie ulicy. Faceci w
rozpędzonej ciężarówce najwyraźniej nie zauważyli radiowozu, którego załoga obserwowała
ruch. Alex, zatopiony w myślach, też go przegapił.
Głośnik ożył:
- Zjedź na pobocze!
Świat gwałtownie wrócił do normy.
Biała ciężarówka instalatorów, ciągnąc za sobą chmurę rdzawego kurzu, zwolniła i
zjechała z krawężnika. Czarno-biały radiowóz był tuż za nią. Kiedy się w końcu zatrzymała, z
radiowozu wyskoczyli dwaj gliniarze - położyli dłonie na chwytach rewolwerów, a każdy
znalazł się po swojej stronie ciężarówki. Wykrzyczeli polecenia i obaj faceci powoli wysiedli,
trzymając ręce w górze. Funkcjonariusze natychmiast rozpłaszczyli ich na przednich
błotnikach ciężarówki.
Alex poczuł, jak rozluźniają mu się mięśnie i miękną kolana.
Odwrócił gniewny wzrok od obszukiwanych typów i stwierdził, że nieznajoma się w
niego wpatruje. Jej oczy miały wspaniałą barwę jego najlepszych pędzli z sobolowej sierści.
Nie wątpił, że tymi wspaniałymi brązowymi oczami wnikliwie i rozumnie ocenia otaczający
ją świat.
Popatrzyła na dużą dłoń Aleksa wciąż jeszcze zaciśniętą na jej ramieniu. Zamierzał ją
odepchnąć, żeby pasażer ciężarówki nie mógł jej skrzywdzić, ale policja się zjawiła, nim
zdążył to zrobić.
Nieznajoma spojrzała na niego rozkazująco.
- Przepraszam. - Puścił jej ramię. - O mało cię nie rozjechali ci piraci.
Nic nie powiedziała.
Ta uwaga miała być żartobliwa, miała rozwiać lęk wywołany tym, co się omal nie
zdarzyło - lecz ani odrobinę nie rozbawiła spokojnej i opanowanej nieznajomej. Alex miał
nadzieję, że nie zrobił jej krzywdy. Wiedział, że czasami nie zdaje sobie sprawy z własnej
siły.
Nie mając pojęcia, co począć z rękami, przeczesał palcami gęste włosy, a drugą dłoń
wetknął do kieszeni. Odkaszlnął i już poważniej powiedział:
- Przepraszam, jeżeli za mocno ścisnąłem ci ramię, ale ta ciężarówka staranowałaby cię,
gdybym cię nie odciągnął.
- Obeszłoby cię to?
Głos miała równie urzekający jak oczy.
- Tak - odparł, trochę zdziwiony. - Wolałbym nie patrzeć, jak ktoś zostaje ranny w takim
wypadku.
- Może to wcale nie był wypadek.
Jej twarz była nieodgadniona. Mógł się jedynie głowić nad tym, co chciała przez to
powiedzieć. Nie miał pojęcia, jak zareagować.
Wciąż mgliście pamiętał, jak stała przy krawężniku. I chociaż wtedy był pogrążony w
przygnębiających myślach, zauważył, że jej mowa ciała jest jakaś dziwna. Był malarzem,
więc odruchowo zwracał uwagę na to, jak ktoś się porusza czy trwa w bezruchu. A ona jakoś
dziwnie stała.
Nie wiedział, czy jej uwaga miała ten sam cel, co jego - rozładowanie napięcia i lęku
wywołanego niedoszłym wypadkiem - czy też nieznajoma odrzuca jego rycerskość, uznawszy
ją za arogancję. Pomyślał, że tak atrakcyjna kobieta na pewno bez przerwy ma do czynienia z
facetami, którzy próbują różnych sztuczek, żeby nawiązać znajomość.
Połyskliwa czarna sukienka podkreślająca jej kształty wyglądała albo na taką z wysokiej
półki, albo na dziwnie niemodną - nie mógł się zdecydować, jak to właściwie jest - podobnie
jak ciemnozielony, udrapowany na ramionach szal. To samo dotyczyło ułożenia wspaniałych
złocistych włosów.
Alex uznał, że szła do luksusowego jubilera w ekskluzywnym Regent Center po drugiej
stronie ulicy. Szklana fasada prześwitywała wśród jesionów i lip rosnących na szerokiej
połaci ziemi, która oddzielała ekskluzywne sklepy od Regent Boulevard. Obejrzał się na
stojącą przy krawężniku ciężarówkę. W migających światłach radiowozu wyglądała to na
czerwoną, to na niebieską.
Funkcjonariusz skuł pasażera i kazał mu usiąść obok kierowcy. Ten wykonał polecenie,
po czym skrzyżował nogi. Obaj byli w ciemnych, pokrytych brudem ubraniach roboczych. I
chociaż bez sprzeciwu wykonali polecenia, absolutnie nie wyglądali na wystraszonych.
Jeden z funkcjonariuszy ruszył ku Aleksowi, a drugi rozmawiał przez umocowane na
ramieniu radio.
- Nic wam nie jest? - spytał zbliżający się policjant; w jego głosie nadal słychać było
napięcie. - Nie potrącili was?
Obaj policjanci byli młodzi, potężni. Obaj mieli bycze karki. Czarne koszule z krótkimi
rękawami dodatkowo uwydatniały ich muskuły.
- Nie - odpowiedział Alex. - Wszystko w porządku.
- Cieszę się. To się nazywa refleks! Przez chwilę myślałem, że oboje zginiecie.
Alex wskazał skutych facetów.
- Aresztujecie ich?
Policjant rzucił okiem na kobietę, a potem pokręcił głową.
- Nie, chyba że jeszcze coś zmalowali. Z takimi typami nigdy nic nie wiadomo, więc
często ich skuwamy dla własnego bezpieczeństwa, póki ich nie sprawdzimy. Ale jestem
przekonany, że jak mój partner skończy wypisywać mandat, przez jakiś czas nie będą mieli
ochoty na takie numery.
Skoro dwaj tak potężnie zbudowani policjanci na tyle się obawiali facetów z ciężarówki,
że ich skuli, Alex od razu mniej się przejmował tym, że się wystraszył, spojrzawszy w ciemne
oczy pasażera.
Popatrzył na odznakę i wyciągnął rękę.
- Dzięki za interwencję, funkcjonariuszu Slawiński.
- Nie ma sprawy ~ powiedział policjant, ściskając Aleksowi dłoń.
Siła tego uścisku świadczyła, że wciąż jest nabuzowany. Potem Slawiński odwrócił się,
chcąc jak najszybciej wrócić ku piratom.
Kierowca, wciąż siedzący na krawężniku, był szczuplejszy, ale wyglądał równie groźnie
jak krzepki pasażer. Z kamienną twarzą odpowiadał zwięźle na pytania funkcjonariusza
wypisującego mandat.
Policjanci chwilę porozmawiali, zapewne o wynikach sprawdzania zatrzymanych, bo
Slawiński skinął głową, rozkuł pasażera i kazał mu wracać do ciężarówki. Ten posłuchał, a
potem wsparł owłosione ramię o szybę, gdy drugi policjant rozkuwał kierowcę.
W wielkim bocznym lusterku ciężarówki Alex zobaczył wpatrzone w niego gniewne
ciemne oczy. Takie oczy nie pasowały do cywilizowanego świata. Pomyślał, że pewnie
wydało mu się tak, bo w tej nowej, luksusowej części miasta wszystkie wysłużone pojazdy
budowlańców - chociaż było ich mnóstwo -wydawały się nie na miejscu. Przypomniał sobie,
że już widział ciężarówkę „Jolly Roger Plumbing".
Stojący w pobliżu niewielki dom Aleksa zbudowano niegdyś na przedmieściach, wraz z
innymi domami wzniesionymi wśród lesistych wzgórz i pól uprawnych, ale już dawno
wchłonęło je nieustannie rozrastające się miasto. Teraz Alex mieszkał w prestiżowej
dzielnicy, choć może niekoniecznie przy prestiżowej ulicy czy w luksusowym budynku.
Przez chwilę tkwił nieruchomo, wpatrując się w umorusaną brodatą twarz mężczyzny,
obserwującego go w bocznym lusterku ciężarówki.
Wtem typ się do niego uśmiechnął.
Tak wrednego uśmieszku Alex jeszcze nie widział.
Powiew wiatru wydął czarną flagę na ciężarówce i trupia czaszka też się ponuro
wyszczerzyła do Aleksa.
Zorientował się wtedy, że kobieta przygląda się mu, ignorując to, co się dzieje. Światło
zmieniło się na zielone.:
- Czy pozwolisz, żebym cię bezpiecznie przeprowadził przez ulicę? - zapytał z
przesadną galanterią.
Po raz pierwszy się uśmiechnęła. Nie był to szeroki uśmiech ani taki, który mógłby się
zmienić w śmiech - raczej delikatne wygięcie ust potwierdzające, że tym razem dotarł do niej
żartobliwy ton jego słów.
I świat nagle stał się piękny, choć do tej pory był to dla Aleksa dość przygnębiający
dzień.
ROZDZIAŁ 2
Chętnie bym cię kiedyś namalował... o ile, oczywiście, nie miałabyś nic przeciwko temu
- powiedział Alex, kiedy przecinali szeroki bulwar.
- Namalował? - zapytała, leciutko marszcząc brwi. Ujmująco kobieca mina, zachęcająca
do wyjaśnień.
- Jestem malarzem.
Spojrzał w lewo, na samochody stojące przed skrzyżowaniem, upewniając się, że nie
popędzi ku nim znowu jakaś ciężarówka szurniętych budowlańców. Ale błyskające światła
stojącego przy krawężniku radiowozu sprawiały, że wszyscy jechali ostrożnie. Cieszył się, że
W końcu zostawili za sobą tych hydraulików. Piraci drogowi najwyraźniej poczuli się
urażeni. Gniewało go, że bez powodu byli wobec niego tacy agresywni.
- Malujesz portrety? - zapytała. Alex wzruszył ramionami.
- Zdarza się.
Portrety nie były jego specjalnością, chociaż od czasu do czasu dawały zarobić. Ale
pracowałby za darmo, byle móc namalować tę kobietę. Już analizował jej rysy, zastanawiając
się, czy w ogóle potrafiłby odtworzyć na płótnie tę czarującą twarz. Nigdy by się nie podjął
takiego zadania, gdyby nie miał pewności, że sobie świetnie z tym poradzi. Jej portret
musiałby być perfekcyjny. Jakakolwiek niedoskonałość w odtworzeniu jej twarzy była nie do
pomyślenia.
Wskazał niski, elegancki budynek prześwitujący poprzez migotliwe liście.
- Mam parę obrazów w galerii.
Spojrzała tam, gdzie wskazał, jakby się spodziewała, że zobaczy tę galerię.
- Właśnie tam szedłem. Gdybyś miała ochotę obejrzeć moje prace, to galeria jest w
pobliżu Regent Jewelry...
Umilkł. Nagle poczuł się głupio. Uważał, że taką kobietę może interesować wyłącznie
kosztowna biżuteria albo butiki. Nie nosiła biżuterii, więc nie miał pojęcia, dlaczego tak
pomyślał. Pewnie się bał, że raczej nie interesuje się sztuką... a przynajmniej jego pracami.
- Chętnie obejrzę twoje obrazy. Popatrzył na nią.
- Naprawdę?
Skinęła głową, odgarniając z twarzy lok złocistych włosów.
Alex poczuł, jak wibruje komórka w jego kieszeni, dając znać, że przyszedł kolejny
esemes. Westchnął w duchu, przecinając niemal pusty parking. Było jeszcze wcześnie;
większość ludzi pojawi się dopiero w porze lunchu. W pobliżu głównego wejścia stało parę
drogich samochodów, połyskując stonowanymi odcieniami srebra, czerwieni i bursztynu.
Wiadomość dotarła i komórka Aleksa wreszcie przestała wibrować. Był przekonany, że
to Bethany. Nie miał pojęcia, że jego telefon może przyjmować esemesy, póki parę tygodni
temu jej nie poznał. Po drugim spotkaniu zaczęła mu przysyłać esemesy. Były boleśnie błahe.
Rzadko je czytał. Zwykle pytała, czy o niej myśli. Ledwo ją znał. Co niby miał
odpowiedzieć? Że w ogóle o niej nie myśli?
Zignorował telefon i otworzył przed towarzyszką szklane drzwi. To nie było centrum
handlowe dla liczących się z każdym groszem. Nieznajoma weszła z gracją i pewnością siebie
osoby przyzwyczajonej do takich miejsc.
Zanim drzwi się zamknęły, Alex spojrzał przez parking i rosnące wzdłuż ulicy lipy na
białą ciężarówkę, która ciągle jeszcze tkwiła przy krawężniku przed radiowozem. Nie udało
mu się dostrzec siedzących w niej typów.
Kiedy znaleźli się w cichym, eleganckim wnętrzu, z odrobiną zdumienia stwierdził, że
nieznajoma tylko rzuciła okiem na iskrzący się kusząco Regent Jewelry. Szli pasażami, a ona
z jednakową obojętnością spoglądała na każdy ekskluzywny sklep. Alex wiedział, że w
butiku nie sprzedawali niczego - no, może z wyjątkiem apaszek - za cenę niższą niż
czterocyfrowa. Jego towarzyszka nie poświęciła strojom na wystawie większej uwagi niż
butom w następnym sklepie czy torebkom w kolejnym.
Alex widział, jak inne kobiety taksują ją wzrokiem. Ona też na nie patrzyła, lecz
zupełnie inaczej. One oceniały jej status społeczny. Ona szacowała je... przestrzennie,
oceniając, w jakiej są odległości, i dopiero potem przyglądała się ich twarzom, jakby
sprawdzała, czy je rozpoznaje.
- Tam, za rogiem - powiedział Alex.
Kiedy do niej mówił, spojrzała mu w oczy; wyczytał w jej spojrzeniu i szacunek, i
zainteresowanie. Nie potrafił sobie wyobrazić, że mogłaby go bombardować esemesami.
Pozwoliła, żeby poprowadził ją poza łuk korytarza o posadzce z różowego, upstrzonego
plamkami granitu, w który wtopiono metalowe wstęgi. Przy rozgałęzieniu holi stały arkady ze
sztucznego kamienia. Alex wszedł w oświetloną słońcem odnogę. Snopy światła padały przez
umieszczone w stropie świetliki na żardyniery pełne filodendronów i hibiskusów o
łososiowych kwiatach. Zatrzymali się przed witryną galerii, okoloną ozdobną złotą listwą.
Listwa miała przypominać ramę obrazu, a w witrynie prezentowano parę najdroższych i
cieszących się największym zainteresowaniem prac.
- To tutaj - oznajmił Alex.
Przez jej twarz przemknął wyraz dezaprobaty.
- Chcesz powiedzieć, że ty... to namalowałeś?
Patrzyła na duży obraz ustawiony tuż za witryną, pośrodku zagraconej podłogi. Było to
dzieło R.C. Dilliona, malarza z południowego zachodu, coraz sławniejszego w kraju.
Mówiono, że R.C. Dillion jest czołowym przedstawicielem neorealizmu w malarstwie.
- Nie, nie ten - odparł Alex. Pochylił się i wskazał poza stłoczone w witrynie
abstrakcyjne obrazy, na niewielki pejzaż ustawiony na sztalugach niemal na końcu. - Ten tam
jest mój. Górski krajobraz z sosnami po lewej.
Ucieszył się, że właściciel galerii, pan Martin, choć trochę wyeksponował jego dzieło, że
tym razem nie postawił obrazu pod ścianą, na podłodze, jak to czasami robił. Reflektorek
punktowy sprawił, że słoneczna polana wśród cichych, majestatycznych drzew nabrała życia.
- Wiesz, o który mi chodzi? - zapytał, oglądając się na nie znajomą.
Zaskoczona, leciutko rozchyliła usta.
- To jest piękne, Alexandrze.
Alex zamarł.
Wiedział, że nie wymienił swojego imienia. A to dlatego, że czekał na odpowiednią
chwilę, nie chcąc, żeby to zabrzmiało, jakby się narzucał.
W końcu oświeciło go, że pewnie już była w Regent Center i wpadła do galerii. Tak
musiało być; bogate kobiety znały tę galerię - ale po prostu nie zwracały uwagi na jego prace.
Biogram Aleksa, wraz ze zdjęciem, umieszczono obok jego obrazów. Sygnował je pełnym
imieniem - Alexander - i tak też je napisano w notce biograficznej. To tak musiała poznać
jego imię.
Bacznie wpatrzyła się w jego twarz.
- Dlaczego to namalowałeś? Alex wzruszył ramionami.
- Lubię lasy.
Jej oczy leciutko się zamgliły, jakby dostrzegła w obrazie coś, co wiele dla niej
znaczyło.
- Chodzi mi o to, dlaczego namalowałeś właśnie to miejsce w lesie.
- Nie wiem. Po prostu je sobie wyobraziłem.
Chciała coś powiedzieć, ale znów zapatrzyła się w witrynę, tak poruszona, że zabrakło
jej słów.
Alex już miał zapytać, dlaczego pejzaż tak wiele dla niej znaczy, kiedy zadzwoniła jego
komórka. Nie miał ochoty odbierać, ale nieznajoma wpatrywała się w witrynę zaabsorbowana
jego obrazem, więc odebrał.
- Słucham?
- Alex, to ja - powiedziała Bethany.
- O, witaj - rzekł cicho, zgarbiony nad komórką.
- Nie dostałeś mojego esemesa?
- Wybacz, żadnego z nich dzisiaj nie przeczytałem. Już ci mówiłem, że powinnaś
zadzwonić, jeśli masz coś do powiedzenia.
- Jaki z ciebie głuptas, Alex - powiedziała melodyjnym głosem, który go tylko
rozdrażnił. - Kto dziś nie esemesuje? Nie bądź taki staroświecki. Wszyscy to robią.
- Ja nie. O co chodzi?
- Wiedziałbyś, gdybyś przeczytał esemesy, które ci wysłałam, poświęcając na nie swój
czas. Postanowiłam zabrać cię gdzieś wieczorem, upić i zabawić w twoje urodziny.
W jej głosie pobrzmiewała uraza. Alex w ogóle się tym nie przejął. Nie miał też zamiaru
się upijać czy w jakikolwiek sposób świętować tak posępnej rocznicy. A tupet Bethany tylko
jeszcze bardziej go zirytował.
Bethany zaczynała uważać, że między nimi jest więcej, niż naprawdę było. Umówił się z
nią parę razy - i wystarczyło to, żeby się zorientował, że nie mają ze sobą nic wspólnego.
Randki były raczej krótkie i nijakie. Nie miał pojęcia, co ona w nim widzi. Lubiła kosztowne
rzeczy, a on nie był bogaty. Lubiła się bawić, a on nie.
A poza tym nudziło ją jego malarstwo.
- Bethany, pozwól, że przeczytam twoje esemesy i potem do ciebie oddzwonię.
- No...
Zamknął klapkę komórki i obrócił się ku nieznajomej. Znów mu się przyglądała z
zagadkowym wyrazem twarzy.
- Przepraszam. - Uniósł telefon, a potem wepchnął go do kieszeni.
Obejrzała się przez ramię na jego obraz.
- Ja też. Mój czas się skończył - powiedziała, odwracając się od witryny i patrząc na
Aleksa. - Chwilowo muszę odejść.
- Naprawdę? Czy mogę przynajmniej...
Komórka znów zadzwoniła. Pożałował, że jej nie wyłączył. Powrócił leciutki uśmiech
nieznajomej, czarująco wyginając jej wargi. Uniosła brew, wskazując kieszeń Aleksa.
- Lepiej z nią porozmawiaj, bo się jeszcze bardziej na ciebie rozzłości.
- Nie dbam o to.
Lecz Alex wiedział, że Bethany nie ustąpi, toteż w końcu wyjął komórkę z kieszeni.
Uniósł palec ku nieznajomej.
- Momencik, dobrze?
Po raz ostatni spojrzała na witrynę, a potem odwróciła się ku niemu; namyślała się.
Spoważniała tak nagłe, że zamarł. Telefon przestał dzwonić, zawiadamiał za to o esemesie.
- Strzeż się luster - powiedziała w końcu nieznajoma. -
Mogą cię obserwować poprzez lustra.
Alex dostał gęsiej skórki.
Omal nie upuścił komórki, kiedy znowu zadzwoniła.
- Co takiego???
Nieznajoma po prostu wpatrywała się w niego niezgłębionym wzrokiem.
- Poczekaj chwileczkę, proszę - rzekł Alex.
Cofnęła się w mrok pomiędzy sklepami, jakby dając mu więcej prywatności na
rozmowę.
Alex odwrócił się i otworzył komórkę.
- Co jest?
- Alex, nigdy nie...
- Słuchaj, właśnie załatwiam coś ważnego. Oddzwonię później.
Pospiesznie zamknął telefon, nie czekając na zgodę Bethany, i spojrzał ku nieznajomej
czekającej w zacienionym zakątku. Zniknęła. Po prostu... zniknęła.
ROZDZIAŁ 3
Alex wyciągał szyję, przyglądając się elegancko ubranym klientom sunącym cichym
pasażem. Przeważały kobiety. Ale nie wypatrzył tej, której szukał.
Jak mogła tak szybko zniknąć?
Podszedł do arkady, spojrzał ku Regent Jewelry, ale i tam jej nie zobaczył. To, że tak
prędko zniknęła, było nie tylko zdumiewające, ale i wkurzające. Chciałby przynajmniej
poznać jej imię.
Nie spodziewał się, że to się tak nagle skończy. Zaprzepaścił okazję.
A może nie. Stwierdziła, że musi odejść „chwilowo".
Ciekaw był, co chciała przez to powiedzieć.
Westchnął przeciągle. Pewnie nic. Pewnie po prostu była uprzejma. Pewnie tylko
chciała się go pozbyć, tak jak on Bethany.
Ale jakoś wcale na to nie wyglądało. Działo się coś innego, a on nie miał pojęcia co.
I - w tym pasażu wypełnionym przytłumionym odgłosem kroków, szmerem rozmów
okraszanych cichym śmiechem -zaczęło mu się wydawać, że sobie to wszystko wyobraził.
Wcale nie chciał, żeby tak było, a już zwłaszcza w tym szczególnym dniu.
Regent Center nagle wydało się bardzo wyludnione i opuszczone. Nastrój Aleksa, choć
dopiero co zaczął się poprawiać, znowu się popsuł.
Mocno zacisnął usta, rozzłoszczony na Bethany, jej głupawe esemesy i telefony. Nie
miały znaczenia, za to przeszkodziły w czymś, co było ważne. Znów westchnął,
rozczarowany, i zaczął sobie torować drogę wśród grupek kobiet, które wyskoczyły na
zakupy. Przyglądał się ich twarzom, w zamyśleniu wypatrując tej, która zniknęła. W końcu
stanął znów przed galerią - nie znalazł jej i skądś wiedział, że jej nie odnajdzie.
Nagle coś przyszło mu na myśl i zajrzał przez witrynę, łudząc się, że może nieznajoma
weszła do środka, żeby popatrzeć na jego obraz, kiedy on odbierze telefon. Może po prostu
tego nie zauważył. Może chciała z bliska obejrzeć pejzaż. Przecież tak ją poruszył.
Nie dostrzegł jej przez szybę, za to jego zobaczył pan Martin i uśmiechnął się uprzejmie.
Tybetańskie dzwoneczki ręcznej roboty, wiszące na powiązanym w węzełki sznurze
modlitewnym na drzwiach małego sklepu, wydzwoniły prostą, znajomą melodyjkę, kiedy
Alex wszedł i zamknął za sobą drzwi. Ledwo rzucił okiem na wyeksponowane obrazy,
mijając je. Z trudem przychodziło mu nazywać je „sztuką".
Pan Martin, szczupły mężczyzna w dwurzędowym garniturze, miał zwyczaj splatać
dłonie. Zwykle parę razy zmieniał ich ułożenie, zanim go zadowoliło. Jaskraworóżowy
krawat jaśniał pod jego wydatnym jabłkiem Adama.
- Jak sprawy, panie Martin? Wpadłem, żeby...
- Przykro mi, Alex. Od tamtego w ubiegłym miesiącu nie sprzedałem żadnego twojego
obrazu.
Alex przygryzł dolną wargę,
- Rozumiem.
Pomyślał, że będzie musiał chodzić piechotą, póki nie naprawi swojego wozu. Na
szczęście teraz wszędzie miał całkiem blisko, bo w ciągu ostatniego roku pootwierano tu
sklepy i magazyny. Dom dziadka zawsze był o kilka minut marszu. Ben pewnie czekał, aż
Alex do niego wpadnie.
Pan Martin znów przybrał ten swój uśmieszek i nachylił się ku Aleksowi.
- Jestem przekonany, Alex, że gdybyś mi pozwolił sobą pokierować, wyrobiłbym ci
nazwisko i dał zarobić masę pieniędzy. - Uniósł rękę i pomachał gibkimi palcami ku obrazom
wyeksponowanym przed witryną. - R.C. Dillion zbija fortunę dzięki tym wspaniałym
dziełom. Jego nieskrywany ból i rozpacz nad niszczoną planetą nie tylko chwytają za serce,
ale są bardzo poszukiwane. Kolekcjonerzy chcą artysty, który potrafi oddać na płótnie takie
wzniosłe uczucia. Dzięki temu mogą z dumą dać innym do zrozumienia, że podzielają
zaangażowanie malarza w tak ważne sprawy.
Alex spojrzał na gniewne smugi czerwonej farby. Z całą pewnością symbolizowały
zniszczenie.
- Nie zdawałem sobie sprawy, że R.C. Dillion właśnie to stara się namalować.
- I nic dziwnego, Alex, skoro odrzucasz moje cenne rady i nie chcesz otworzyć umysłu
na istotę odmiennych rzeczywistości, jak czynią cenieni artyści.
- Lubię malować naszą rzeczywistość - powiedział Alex tak uprzejmie, jak tylko zdołał.
- Skoro uważa pan, że nabywcy tak się interesują planetą, to dlaczego nie pokaże im pan
moich pejzaży?
Pan Martin obdarzył go swoim pobłażliwym uśmieszkiem.
- Pokazuję, Alex, pokazuję, lecz ich bardziej interesuje prawdziwie artystyczna wizja
niż... niż to, co ty robisz. Zupełnie pomijasz drapieżną naturę ludzi. Twoje prace są urocze,
lecz bez większego znaczenia. Nie wnoszą nic nowego do sztuki.
- Rozumiem.
Gdyby Alex nie był taki przybity, pewnie by się rozzłościł. Ale teraz zjadliwy przytyk
nie doprowadził go do amoku, tylko jeszcze bardziej przygnębił.
- Zapewniam cię, Alex, że prezentuję twoje prace tak korzystnie, jak to tylko możliwe, i
dzięki temu odnieśliśmy skromny sukces. - Uśmiech stał się przymilny; marszand
przypomniał sobie, że jednak jeden z obrazów Aleksa się sprzedał i galeria zarobiła przy tym
czterdzieści procent. - Twoje prace powinny się lepiej sprzedawać, kiedy nadejdą święta.
Alex potaknął. Wiedział, że nie ma sensu wykładać własnych poglądów na sztukę. Byle
tylko mógł sprzedać swoje prace. Ceniło go parę osób lubiących jego pejzaże. Nadal istnieli
ludzie, którzy chcieli oglądać takie obrazy, ukazujące piękno natury. Istnieli ludzie ceniący
wizję dodającą im otuchy.
W końcu nieznajomej jego obraz się podobał, a z całą pewnością była inteligentniejsza
od wszystkich kolekcjonerów pana Martina. Wiedziała, co jej się podoba, i nie obawiała się
tego powiedzieć. Większość klientów pana Martina oczekiwała, że powie im, co im się
powinno podobać. Byli skorzy sporo zapłacić za takie uczone doradztwo.
Jednak Alex musiał jeść.
- Dzięki, panie Martin. Spytam za...
- Nie fatyguj się, Alex, zadzwonię, jak tylko któryś z twoich obrazów się sprzeda. No i
przemyśl, proszę, to, co powiedziałem.
Alex uprzejmie skinął głową i ruszył ku drzwiom. Wiedział, że choćby był nie wiem jak
głodny, nie zachlapie płócien farbą i nie będzie udawać, że to sztuka.
Urodziny robiły się jeszcze bardziej przygnębiające, niż się spodziewał. Może dziadek
go rozchmurzy.
Przystanął i odwrócił się.
- Ten chciałbym zabrać, panie Martin.
Marszand zmarszczył brwi, patrząc, jak Alex zdejmuje ze sztalug niewielki obraz.
- Zabrać? Ale dlaczego?
Galerii zostało do sprzedania jeszcze sześć obrazów Aleksa. Najwyraźniej nie
wyrywano sobie jego dzieł.
- Na prezent... dla kogoś, kto go ceni.
Twarz pana Martina rozjaśnił przebiegły uśmieszek.
- Sprytnie, Alex. Niekiedy drobny podarek może być zaczątkiem cennej kolekcji.
Alex uśmiechnął się z przymusem i skinął głową, wpychając pejzaż pod pachę.
Nie miał pojęcia, czy jeszcze kiedyś spotka tę kobietę. Zdał sobie sprawę, że głupotą
byłoby na to liczyć. Ale gdyby mimo wszystko tak się stało, chciał jej dać ten niewielki obraz.
Chciał znowu zobaczyć jej uśmiech, więc gdyby wystarczył do tego ten pejzaż, dostałby za
swoje dzieło aż nadto hojną zapłatę.
ROZDZIAŁ 4
Mam wrażenie, że lustra mnie obserwują - powiedział Alex, zatopiony w myślach.
Ben obejrzał się na niego przez ramię.
- Lustra mają taki zwyczaj.
- Wcale nie żartuję, Ben. Ostatnio mam wrażenie, że mnie obserwują.
- Chcesz powiedzieć, że sam na siebie patrzysz.
- Nie. - Wreszcie popatrzył na dziadka. - Mam na myśli to, że wydaje mi się, że
ktoś inny obserwuje mnie poprzez lustra.
Ben rzucił mu spojrzenie.
- Ktoś inny.
- Tak.
Alex był ciekaw, skąd wiedziała.
Zaczynał poważnie wątpić w to, że była prawdziwa. Czy to możliwe, że tylko sobie
to wszystko wyobraził? Czy i z nim zaczynało się to dziać? Odpędził drgnienie paniki
wywołane tą myślą.
- Nie pozwól, by wyobraźnia nad tobą zapanowała, Alexandrze - powiedział
dziadek, wracając do roboty przy warsztacie.
Alex znów pogrążył się w ponurych wspomnieniach.
- Myślisz, że i ja w końcu zwariuję? - szepnął po chwili.
Odwrócił się w zapadłej nagle głuchej ciszy i stwierdził, że dziadek przestał
majstrować na wysłużonym warsztacie i ma dziwną, niepokojącą minę. W oczach miał
zaciekły gniew, który mógł się zrodzić wyłącznie z mrocznych, gniewnych myśli.
Aleksa to przeraziło - tak bardzo nie pasowało to do jego dziadka, a przynajmniej do
znanego mu człowieka. W końcu uśmiech przepędził złowrogą minę.
- Nie, Alex, wcale tak nie myślę - powiedział łagodnie starzec. - Skąd takie
przygnębiające myśli w urodziny?
Alex znowu oparł się o drewnianą obudowę schodów, żeby nie być widocznym z
lustra na ścianie po lewej. Skrzyżował ramiona.
- Mam tyle samo lat, jak wiesz. Dzisiaj kończę dwadzieścia siedem, tyle samo, ile
miała, gdy zachorowała... gdy oszalała.
Ben pogrzebał długim palcem w zdezelowanej aluminiowej popielnicy z
mnóstwem dziwacznych śrub. Miał tę popielnicę, od kiedy Alex pamiętał. Niezbyt
przekonujące poszukiwanie.
- Alexandrze - powiedział z cichym westchnieniem – ani przez chwilę nie myślałem
wtedy, że twoja matka oszalała. I nadal tak nie myślę.
Alex nie sądził, żeby Ben kiedykolwiek pogodził się ze smutną rzeczywistością. Aż za
dobrze pamiętał histeryczne, trudne do wyciszenia ataki matki, przekonanej, że dybią na nią
obcy. Nie sądził, żeby lekarze od osiemnastu lat trzymali ją w zakładzie, gdyby nie ciężka
choroba umysłowa, ale nie powiedział tego. Nawet sama taka myśl wydawała się
okrucieństwem.
Miał dziewięć lat, kiedy matkę zamknięto w zakładzie. Niczego wtedy nie rozumiał. Był
przerażony. Zabrali go Ben i babcia - kochali go, opiekowali się nim i wreszcie zostali jego
prawnymi opiekunami. Alex mieszkał w pobliżu domu rodziców, przy tej samej ulicy, co
dawało mu poczucie ciągłości. Dziadkowie dbali o tamten dom, żeby był gotowy, kiedy
mamie Aleksa się poprawi i kiedy ją wypuszczą - kiedy w końcu wróci do domu. Ale to się
nigdy nie stało.
Przez wiele lat Alex chodził co jakiś czas do owego domu -zwykle nocą - i długo
siedział w samotności. To była jego jedyna więź z rodzicami. Jakby był w zupełnie innym
świecie: nic się nie zmieniało, wszystko było znieruchomiałe jak w zatrzymanym zegarze.
Zatrzymany kadr z gwałtownie przerwanego, trwającego w zawieszeniu życia.
Miał wrażenie, że nie zna swojego miejsca w świecie, że nawet nie ma pewności, kim
jest.
Niekiedy, zanim się położył, Alex zamartwiał się, że i on straci rozum. Wiedział, że to
się zdarza w niektórych rodzinach, że choroba umysłowa może być dziedziczna. Gdy był
chłopcem, słyszał, jak rozmawiały o tym inne dzieciaki; chociaż tylko szeptały za jego
plecami. Lecz szepty zawsze były na tyle donośne, żeby je usłyszał.
A przecież kiedy Alex patrzył, jak żyją inni ludzie, co robią i w co wierzą, myślał, że
jest najzdrowszą psychicznie osobą. Często się zastanawiał, jak ludzie mogą się tak dawać
zwodzić - jak w przypadku gdy wierzyli, że coś jest sztuką, tylko dlatego, że ktoś tak
powiedział.
Jednak nadal były rzeczy, które go niepokoiły, kiedy był sam.
Na przykład lustra.
Badawczo wpatrywał się w wymizerowaną twarz dziadka grzebiącego w zawalających
warsztat rupieciach. Siwy zarost świadczył, że nie ogolił się rano, dzień wcześniej pewnie też
nie. Prawdopodobnie był taki zapracowany, że nawet nie zauważył, że słońce wstało, zaszło i
znowu wstało. Dziadek już taki był -zwłaszcza od śmierci żony, babci Aleksa. Alex często
myślał, że Ben też z trudem radzi sobie z rzeczywistością po śmierci syna, a potem żony.
Nikt jednak nie sądził, że starzec jest szalony. Większość uważała, że jest po prostu
„ekscentryczny". Takiego oględnego słowa używano, kiedy ktoś był lekko zbzikowany.
Szelmowsko niewinne podejście dziadka do życia - to, że się zawsze uśmiechał i
wszystkim zachwycał, że zdumiewały go najzwyklejsze rzeczy i że absolutnie nie
interesował się sprawami innych - dawało ludziom pewność, że jest nieszkodliwy. Taki
miejscowy świr. Większość miała Bena za prostodusznego staruszka, zaabsorbowanego
blaszanymi puszkami, podniszczonymi książkami i pleśniami, które hodował na
płytkach Petriego.
Alex wiedział, że dziadek za takiego właśnie chciał uchodzić - nazywał to byciem
niewidzialnym - choć w rzeczywistości był zupełnie inny.
Nigdy nie sądził, że Ben jest wariatem lub ekscentrykiem... dla niego był kimś
wyjątkowym i niezwykłym, znającym się na sprawach, o których większość ludzi nie
miała bladego pojęcia. O ile wiedział, dziadek aż za często stykał się ze śmiercią.
Kochał życie i chciał zbadać wszystko, co się z nim łączy.
- A tak w ogóle, co tutaj robisz? -. zapytał Ben.
- Słucham?! - zdziwił się Alex, unosząc brwi.
- To twoje urodziny. Nie powinieneś ich aby świętować z jakąś młodą damą?
Alex głęboko westchnął; nie miał ochoty w to brnąć. Zmusił się do uśmiechu.
- Wpadłem, bo pomyślałem, że pewnie masz dla mnie prezent.
- Prezent? A to czemu?
- Urodziny, pamiętasz? Starzec się nachmurzył.
- Jasne, że pamiętam. Wszystko pamiętam, zapomniałeś?
- A pamiętałeś o prezencie dla mnie? - droczył się z nim Alex.
- Za stary jesteś na prezenty.
- Ja tobie dałem prezent na urodziny. Jesteś na to za stary? Ben jeszcze bardziej się
zachmurzył.
- A co ja niby mam robić z... z tym czymś?
- To parzy kawę.
- Mój stary dzbanek też zaparza kawę.
- Fatalną kawę.
Starszy pan pogroził mu palcem.
- To, że jakaś rzecz jest stara, wcale nie znaczy, że już się do niczego nie nadaje.
Nowe rzeczy niekoniecznie są lepsze. Nie które są gorsze od swoich poprzedniczek.
Alex nachylił się lekko ku niemu i uniósł brew.
- Czy choć raz użyłeś maszynki do kawy, którą ode mnie dostałeś?
Ben przestał machać palcem. - Co byś chciał na urodziny? Alex wzruszył ramionami.
- Bo ja wiem? Po prostu pomyślałem, że masz dla mnie podarek, i tyle. Tak naprawdę to
chyba niczego nie potrzebuję.
- Tu cię mam! Ja też nie potrzebowałem maszynki do kawy. Mogłeś zaoszczędzić i sam
sobie kupić prezent.
- To miał być wyraz szacunku. Miłości.
- Przecież wiem, że mnie kochasz. Czemu miałbyś nie kochać?
Alex nie mógł się nie uśmiechnąć. Usiadł na wolnym stołku.
- W zabawny sposób skłaniasz mnie, żebym w urodziny zapomniał o mamie.
Natychmiast pożałował, że to powiedział. Niestosowna zdawała się nawet sugestia, że w
swoje urodziny chciałby zapomnieć o mamie.
Ben z cierpkim uśmieszkiem odwrócił się ku warsztatowi i podniósł lutownicę,
- Uznaj, że to urodzinowy prezent ode mnie.
Alex patrzył, jak unoszą się pasemka dymu, kiedy dziadek przylutowywał koniec
długiego metalowego walca do blaszanego wieczka.
- Co robisz?
- Ekstraktor.
- A co chcesz ekstrahować?
- Esencję.
- Esencję czego?
Starszy mężczyzna odwrócił się, fukając.
- Ależ potrafisz być czasem namolny, Alexandrze. Alex poruszył ramieniem.
- Po prostu byłem ciekaw.
W milczeniu patrzył, jak lutowie zmienia się w płynny metal i opływa koniec walca.
- Ciekawość wpędzi cię w kłopoty - powiedział w końcu półgłosem jego dziadek.
Alex odwrócił wzrok.
- Pamiętam, jak przed chorobą mama mówiła, że ciekawość odziedziczyłem po tobie.
- Wtedy byłeś dzieckiem. Wszystkie dzieciaki są ciekawskie.
- Ciebie trudno uznać za dziecko, Ben. Żyć to zaspokajać ciekawość, czyż nie tak
powinno być? Zawsze byłeś ciekawy wszystkiego.
W ciszy sutereny słychać było tylko tykanie kołyszącego się plastikowego ogona
czarnego kota, który odmierzał sekundy mijające na zegarze umieszczonym na kocim
brzuchu.
Ben, pochylony nad warsztatem, spojrzał na wnuka ciemnymi oczami.
- Są na tym świecie rzeczy warte zainteresowania - szepnął tajemniczo. - Rzeczy
pozornie bez sensu, będące czym innym, niż się wydają. To dlatego tak cię
wychowałem; żebyś był przygotowany.
Aleksa przeszył dreszcz. Mrożący krew w żyłach ton dziadka był jak odrobinę
uchylające się drzwi do miejsc, których Alex nawet sobie nie potrafił wyobrazić. To
było przejście do miejsc innych niż sfery radosnego zadziwienia, które zwykle składały
się na życie Bena. To była druga strona beztroski, widoczna jedynie podczas nauki.
Alex dobrze wiedział, że jego stale majsterkujący dziadek tak naprawdę niczego
nigdy nie zrobił. A przynajmniej nie w zwykłym sensie tego słowa. Nigdy nie zbudował
budki dla ptaków, nie naprawił siatkowych drzwi, nawet nie wykonał trawnikowej
ozdoby z kawałków metalu.
- Jaką esencję ekstrahujesz? Starzec dziwnie się uśmiechnął.
- A któż to wie, Alexandrze? Któż to naprawdę wie?
- Powinieneś wiedzieć, co usiłujesz zrobić.
- Próbować i robić to dwie różne sprawy - mruknął Ben, po czym obejrzał się przez
ramię i zmienił temat. - No to co byś chciał na urodziny?
- Może nowy rozrusznik do mojego gruchota? - Alex wykrzywił usta w grymasie
niezadowolenia. - Nie wszystkie starocie są wspaniałe. Gość z jeepem, który rzadko
kiedy chce zapalić, raczej nie robi porażającego wrażenia na kobietach. One wolą się
umawiać z właścicielem prawdziwego samochodu.
- Aha - mruknął Ben, kiwając głową.
Alex uświadomił sobie, że właśnie odpowiedział na pytanie, którego unikał, od
kiedy wszedł do warsztatu Bena. I że zapomniał oddzwonię do Bethany. Podejrzewał, że
to raczej unik niż roztargnienie.
- Tak czy inaczej - rzekł, wspierając się o warsztat - ona nie jest w moim typie.
- Chcesz powiedzieć, że uważa, że jesteś zbyt... ciekawy? -Ben zaśmiał się ze
swojego dowcipu.
Alex łypnął na niego gniewnie.
- Nie. Chciałem powiedzieć, że ona woli latać po klubach i popijać, niż zrobić
cokolwiek ze swoim życiem. Chciała mnie upić w moje urodziny. Życie to coś więcej
niż imprezowanie.
- Co na przykład? - zapytał cicho Ben.
- Sam nie wiem - westchnął Alex, znużony tym tematem. Zsunął się ze stołka. - Lepiej
już pójdę.
- Randka z kimś innym?
- Taa, ze szrotem, żeby spróbować znaleźć tani rozrusznik. Może gdyby znowu spotkał
tę dziwną kobietę, a jego cherokee zapalił, zabrałby ją na przejażdżkę po okolicy. Znał parę
pięknych tras wśród wzgórz. Przywołał wspomnienie nieznajomej - to, jak szła przez Regent
Center, jakby stale bywała w takich miejscach - i zrezygnował ze swego marzenia, uznawszy
je za nierealne.
- Powinieneś mieć nowy samochód, Alex, one o wiele lepiej pracują.
- Powiedz to mojemu kontu. Od blisko miesiąca galeria nie sprzedała ani jednego
mojego obrazu.
- Potrzebujesz pieniędzy na samochód? Może mógłbym cię wspomóc, zwłaszcza że to
twoje urodziny.
Alex się skrzywił.
- Masz w ogóle pojęcie, Ben, ile kosztuje nowe auto? Nieźle zarabiam, ale takiej forsy
nie mam.
Wiedział, że dziadek też nie ma.
Ben podrapał się po zapadniętym policzku.
- Hmm, pomyślałem sobie, że mogłoby ci wystarczyć na każdy samochód, jakiego byś
zapragnął.
AIex zmarszczył brwi.
- O czym ty mówisz?
- To twoje dwudzieste siódme urodziny.
- No i co z tego?
Ben w zamyśleniu przekrzywił głowę.
- Tak sobie myślę, że to ma coś wspólnego z siódemką.
- Jaką siódemką?
- Siódemką... w dwadzieścia siedem.
- Nie nadążam.
Ben spoglądał w przestrzeń przymrużonymi oczami, zamyślony.
- Próbowałem to rozszyfrować, ale mi się nie udało. Siódemka to moja jedyna
wskazówka, jedyny punkt wyjścia.
Alex westchnął, zirytowany skłonnością dziadka do dygresji.
- Wiesz, że nie lubię zagadek, Ben. Jeżeli masz coś do powiedzenia, to powiedz to
otwarcie.
- Siódemka. - Ben podniósł wzrok znad swojego ekstraktora esencji. - Twoja matka
miała dwadzieścia siedem lat, kiedy to na nią przeszło. Teraz ty masz dwadzieścia
siedem lat i to jest twoje.
Alex dostał gęsiej skórki. W dwudzieste siódme urodziny matka straciła rozum. W
dobrze znanej suterenie zaczęło się robić klaustrofobicznie.
- Przestań się wygłupiać, Ben. O czym ty mówisz?
Starzec odłożył robotę i odwrócił się na stołku, bacznie obserwując wnuka. To było
niepokojące, badawcze spojrzenie.
- Mam coś, co przejdzie na ciebie w twoje dwudzieste siódme urodziny,
Alexandrze. Przeszło na twoją matkę w jej dwudzieste siódme urodziny. Hmm,
przeszłoby... - Ze smutkiem potrząsnął głową. - Biedaczka. Niech Bóg ma w opiece jej
udręczoną duszę.
Alex zesztywniał, zdecydowany nie dać się wciągnąć w wariackie gry słowne
dziadka.
- O co chodzi?
Ben zsunął się ze stołka. Przystanął, żeby kościstą ręką poklepać Aleksa po
ramieniu.
- Jak powiedziałem, mam coś, co się staje twoje w dwudzieste siódme urodziny.
- Co to jest?
Ben przeczesał palcami rzadkie siwe włosy.
- To jest... - powiedział, wykonując nieokreślony gest - lepiej ci pokażę. Nadszedł
czas, żebyś to zobaczył.
ROZDZIAŁ 5
Alex patrzył, jak dziadek człapie przez zagraconą suterenę, odkopując na bok dziwaczne
tekturowe pudełko. Pod przeciwległą ścianą odsunął grabie, motyki i łopaty. Część z nich z
brzękiem poleciała na podłogę. Ben mruczał pod nosem, przesuwając stopą zabłąkane grabie,
i wreszcie oczyścił miejsce przy ceglanej podbudowie. Potem, ku zdumieniu wnuka, zaczął
wyciągać cegły z podmurówki.
- Co ty, u licha, robisz?
Ben, trzymając kilka cegieł, przerwał robotę i obejrzał się przez ramię.
- O, schowałem to tutaj na wypadek pożaru.
To przynajmniej miało jakiś sens - na swój sposób. Alex nie przestawał się dziwić, że
jego dziadek jeszcze nie puścił z dymem domu, w specyficzny sposób korzystając przy
majsterkowaniu z zapałek, lutownic i palników.
Ben zaczął układać cegły na podłodze, a Alex się odwrócił, żeby coś sprawdzić. Tak jak
się spodziewał, dziadek zapomniał o lutownicy. Alex podniósł ją w samą porę, bo zaczęła
przypalać warsztat. Włożył rozpalone żelazo w uchwyt, a potem westchnął z irytacją, poślinił
palec i zdusił tlące się zarzewie.
- Omal nie podpaliłeś warsztatu, Ben. Powinieneś bardziej uważać.
Poklepał wiszącą na ścianie gaśnicę. Nie miał pojęcia, czy jest napełniona. Odwrócił
przywieszkę, starając się wypatrzyć datę ważności lub ostatniej kontroli. Nic nie zobaczył.
Jest napełniona i nieprzeterminowana? Tak, tak - mruknął Ben. Kiedy Alex znów na
niego spojrzał, dziadek stał przy nim i podawał mu dużą szarą kopertę. Spod warstewki pyłu z
zaprawy prześwitywały stare plamy.
- To jest przeznaczone dla ciebie... w twoje dwudzieste siódme urodziny.
Alex wpatrywał się w tę złowieszczą nagle rzecz, którą podawał mu dziadek.
- Od kiedy to masz?
- Od blisko dziewiętnastu lat. Alex zmarszczył brwi.
- I cały czas było zamurowane w twojej suterenie? Starzec przytaknął.
- Żeby było bezpieczne, póki nie będę mógł ci tego dać we właściwym czasie. Nie
chciałem, żebyś dorastał, wiedząc o tym. Takie rzeczy, ujawnione za wcześnie, mogą
odmienić życie młodego człowieka, odmienić na gorsze.
Alex wsparł się pod boki,
- Ben, czemu tak dziwacznie postępujesz? A gdybyś zmarł? Czy w ogóle o tym
pomyślałeś? A gdybyś zmarł i twój dom zostałby sprzedany?
- Zapisałem ci dom w testamencie.
- Wiem o tym, ale może bym go sprzedał. I nigdy bym się nie dowiedział, że to
tutaj schowałeś.
Dziadek nachylił się ku niemu.
- To jest w testamencie.
- Co jest w testamencie?
- Zapis, który mówi, gdzie to jest schowane i że należy do dobie, ale dopiero po
twoich dwudziestych siódmych urodzinach. - Ben uśmiechnął się tajemniczo. -
Testamenty są bardzo Interesujące, możesz w nich zawrzeć wiele rozmaitych spraw.
Podsunął Aleksowi kopertę, a ten niechętnie ją wziął. Chociaż dziadek potrafił się
czasem dziwacznie zachowywać, to było coś zupełnie niebywałego. Kto ukrywałby
papierzyska w ceglanej ścianie sutereny? I po co? Alex nagle się wystraszył odpowiedzi
na te pytania... i na inne, które właśnie zaczęły mu przychodzić do głowy.
- No chodź - odezwał się Ben, człapiąc ku warsztatowi.
Odgarnął na bok rupiecie zawalające blat i stuknął dłonią w oczyszczone miejsce. -
Połóż to tutaj, w świetle.
Koperta była otwarta - i nie próbowano tego zamaskować. Alex na tyle znał
dziadka, że wiedział, iż Ben już dawno ją otworzył i sprawdził, co zawiera. Zauważył,
że była zaadresowana do jego ojca. Wyjął papiery. Były spięte w lewym górnym rogu.
Na pierwszej kartce spłowiały niebieski napis głosił, że nadeszły z LANCASTER,
BUCKMAN, FENTON - prawniczej firmy z Bostonu. Alex położył dokumenty na
warsztacie.
- Cały czas wiedziałeś, co to jest? - zapytał, choć już znał odpowiedź. -
Przeczytałeś to wszystko?
Ben lekceważąco machnął ręką.
- Tak, tak. To przeniesienie prawa własności. Kiedy nabierze mocy prawnej,
staniesz się właścicielem ziemskim.
Aleksa zatkało.
- Ziemia?
- I to spory kawałek, prawdę mówiąc.
Alex miał nagle tyle pytań, że nie potrafił jasno myśleć.
- Co to znaczy, że zostanę właścicielem ziemskim? Jakiej
ziemi? Dlaczego? Czyja ona jest? I dlaczego w moje dwudzieste siódme urodziny?
Ben zmarszczył brwi, zastanawiając się.
- Uważam, że to ma coś wspólnego z siódemką. Jak już mówiłem, przeszło to na twoją
matkę w jej dwudzieste siódme urodziny, bo twój ojciec zmarł przed swoimi dwudziestymi
siódmymi urodzinami, w które to by się stało jego własnością.
Czyli, moim zdaniem, kluczem musi być siódemka.
- Skoro przeszło na mamę, to dlaczego jest moje?
Ben poklepał leżące na warsztacie dokumenty.
- To miało na nią przejść, bo twój ojciec zmarł, lecz nie można było przenieść na nią
prawa własności do tej ziemi.
- A dlaczego? - zapytał Alex.
Dziadek nachylił się ku wnukowi.
- Bo uznano ją za chorą umysłowo - rzekł szeptem. Przez chwilę panowała cisza, a
potem Ben podjął: - W tym testamencie zastrzeżono, że spadkobierca musi być osobą zdrową
na umyśle. Twoją matkę uznano za chorą umysłowo i od tamtej pory przebywa w zakładzie.
Kodycyl dołączony do tej ostatniej woli zastrzega, że jeżeli spadkobierca nie może przejąć
prawa własności tej ziemi z powodu zgonu lub zaburzeń umysłowych, tytuł własności
pozostaje w zawieszeniu, póki następny dziedzic w prostej linii nie osiągnie dwudziestu
siedmiu lat, kiedy to ów tytuł automatycznie przechodzi na niego. Jeżeli nie ma spadkobiercy
lub i on nie spełnia warunków...
- Czyli jest obłąkany.
- No cóż, tak. Jeżeli z jakiegoś powodu tytuł nie mógłby przejść na twojego ojca, matkę
czy któreś z ich dzieci, a ty jesteś ich jedynym potomkiem, ziemia trafiłaby pod zarząd
powierniczy.
Alex drapał się po głowie, próbując to wszystko pojąć.
- O jakiej powierzchni mówimy?
- Ziemi jest dość, żebyś po jej sprzedaniu miał na nowy samochód. I to właśnie
powinieneś zrobić. - Ben pogroził mu palcem. - A tymi siódemkami nie ma co sobie głowy
zawracać, Alex.
Mimo to - bo za napomnieniami dziadka czaiło się coś nieokreślonego - Alex wcale nie
ucieszył się z nagłego i nieoczekiwanego przypływu gotówki.
- Gdzie jest ta ziemia?
Ben z irytacją machnął ręką.
- Na wschodzie. W Maine.
- Tam gdzie kiedyś mieszkałeś?
TERRY GOODKIND REGUŁA DZIEWIĄTEK
PODZIĘKOWANIA Chciałbym podziękować mojemu wydawcy, Ivanowi Heldowi, i redaktorce, Susan Allison, z wydawnictwa Putnam za ich entuzjazm i wsparcie. Specjalne podziękowania są dla mojego przyjaciela Andrew Freemana - nie tylko za pomoc, ale i za wniesienie w moje życie wspaniałej wyobraźni, talentu, zapału i niczym niezmąconego poczucia humoru. Dziękuję również Heather Baror, że napisała wspaniałą notkę reklamową, jakby to była najprostsza w świecie rzecz. Wierzcie mi, wcale tak nie jest.
ROZDZIAŁ 1 Jego uwagę przyciągnęła piracka flaga powiewająca nad ciężarówką speców od instalacji wodno-kanalizacyjnej. Biała czaszka i skrzyżowane piszczele robiły, co mogły, żeby się nie dać zwiać z łopoczącej czarnej flagi, kiedy ciężarówka z platformą, najwyraźniej zamierzając przejechać na czerwonym, przemknęła przez skrzyżowanie. I aż się przechyliła, ścinając zakręt. Biała rura z PCV przeturlała się po dnie skrzyni dźwięk przypominał grzechot kości. Przy tej prędkości ciężarówce groziło dachowanie. Alex spojrzał na osobę czekającą z nim na krawężniku. Zamyślony, nie zauważył wcześniej samotnej kobiety, która stała przed nim, z prawej strony. Nawet sobie nie przypominał, skąd nadeszła. Miał wrażenie, że z jej ramion ulatuje w chłodne powietrze delikatna mgiełka. Nie widział twarzy kobiety, więc nie wiedział, czy spostrzegła pędzącą ku nim ciężarówkę, ale uznał, że musiała przynajmniej usłyszeć wyjącego na pełnych obrotach diesla. Kurs ciężarówki świadczył, że wóz nie wyrobi się na zakręcie, toteż Alex chwycił kobietę za rękę i pociągnął za sobą, odskakując. Wielka biała ciężarówka z piskiem opon wzięła zakręt dokładnie tam, gdzie jeszcze przed chwilą stali Alex i nieznajoma. Przedni zderzak minął ich o włos. Rdzawy pył zakłębił się za rozpędzonym wozem. Rozprysnęły się grudki ziemi i darni. Gdyby Alex nie wykazał się refleksem, już byłoby po nich. Na białych drzwiach, tuż nad napisem „Jolly Roger Plumbing", znajdowała się podobizna jowialnego pirata z zawadiacką czarną przepaską na oku i iskierką wymalowaną w kąciku uśmiechniętych ust. Alex popatrzył na niego gniewnie. Kiedy podniósł wzrok, chcąc się przekonać, co to za wariat prowadzi, napotkał mroczne, gniewne spojrzenie krzepkiego pasażera. Kędzierzawa broda i gęsta, czarna czupryna upodabniały go do pirata. Oczy - wąskie szparki ponad pulchnymi, dziobatymi policzkami - przepełniała nieskrywana wściekłość. Wielkolud wydawał się rozwścieczony tym, że Alex i nieznajoma ośmielili się znaleźć na linii ich wypadu poza jezdnię. Drzwi się otwarły i nie było wątpliwości, co do jego bojowych zamiarów. Wyglądał jak postać ze złego snu. Alex poczuł przypływ adrenaliny i zaczął planować działania. Pasażer, najwyraźniej
szykujący się do wyskoczenia z nadal jadącej ciężarówki, dopadnie go, zanim kierowca zdąży się przyłączyć, czyli byłoby jeden na jednego - przynajmniej przez chwilę. Alex nie mógł uwierzyć, że to się naprawdę dzieje, ale się działo i wiedział, że będzie musiał sobie poradzić. Przygotowywał się na nieuniknione, przepełniła go chłodna furia. Wszystko zwalniało, aż każde uderzenie jego serca zdawało się trwać całą wieczność. Patrzył, jak wybrzusza się biceps typa przytrzymującego otwarte drzwi. Mięśnie Aleksa też się napięły, gotowe na przyjęcie ataku. Jego umysł spowijała cisza. Pasażer zdążył wysunąć krzepką nogę, kiedy nagłe wycie syreny i błyskające światła odwróciły jego uwagę od Aleksa. Radiowóz z piskiem opon przecinał skrzyżowanie i nie było wątpliwości, że gliniarzy rozzłościł kaskaderski wyczyn ciężarówki. Czaili się obok żywopłotu rosnącego wzdłuż wjazdu na parking po drugiej stronie ulicy. Faceci w rozpędzonej ciężarówce najwyraźniej nie zauważyli radiowozu, którego załoga obserwowała ruch. Alex, zatopiony w myślach, też go przegapił. Głośnik ożył: - Zjedź na pobocze! Świat gwałtownie wrócił do normy. Biała ciężarówka instalatorów, ciągnąc za sobą chmurę rdzawego kurzu, zwolniła i zjechała z krawężnika. Czarno-biały radiowóz był tuż za nią. Kiedy się w końcu zatrzymała, z radiowozu wyskoczyli dwaj gliniarze - położyli dłonie na chwytach rewolwerów, a każdy znalazł się po swojej stronie ciężarówki. Wykrzyczeli polecenia i obaj faceci powoli wysiedli, trzymając ręce w górze. Funkcjonariusze natychmiast rozpłaszczyli ich na przednich błotnikach ciężarówki. Alex poczuł, jak rozluźniają mu się mięśnie i miękną kolana. Odwrócił gniewny wzrok od obszukiwanych typów i stwierdził, że nieznajoma się w niego wpatruje. Jej oczy miały wspaniałą barwę jego najlepszych pędzli z sobolowej sierści. Nie wątpił, że tymi wspaniałymi brązowymi oczami wnikliwie i rozumnie ocenia otaczający ją świat. Popatrzyła na dużą dłoń Aleksa wciąż jeszcze zaciśniętą na jej ramieniu. Zamierzał ją odepchnąć, żeby pasażer ciężarówki nie mógł jej skrzywdzić, ale policja się zjawiła, nim zdążył to zrobić. Nieznajoma spojrzała na niego rozkazująco. - Przepraszam. - Puścił jej ramię. - O mało cię nie rozjechali ci piraci. Nic nie powiedziała. Ta uwaga miała być żartobliwa, miała rozwiać lęk wywołany tym, co się omal nie
zdarzyło - lecz ani odrobinę nie rozbawiła spokojnej i opanowanej nieznajomej. Alex miał nadzieję, że nie zrobił jej krzywdy. Wiedział, że czasami nie zdaje sobie sprawy z własnej siły. Nie mając pojęcia, co począć z rękami, przeczesał palcami gęste włosy, a drugą dłoń wetknął do kieszeni. Odkaszlnął i już poważniej powiedział: - Przepraszam, jeżeli za mocno ścisnąłem ci ramię, ale ta ciężarówka staranowałaby cię, gdybym cię nie odciągnął. - Obeszłoby cię to? Głos miała równie urzekający jak oczy. - Tak - odparł, trochę zdziwiony. - Wolałbym nie patrzeć, jak ktoś zostaje ranny w takim wypadku. - Może to wcale nie był wypadek. Jej twarz była nieodgadniona. Mógł się jedynie głowić nad tym, co chciała przez to powiedzieć. Nie miał pojęcia, jak zareagować. Wciąż mgliście pamiętał, jak stała przy krawężniku. I chociaż wtedy był pogrążony w przygnębiających myślach, zauważył, że jej mowa ciała jest jakaś dziwna. Był malarzem, więc odruchowo zwracał uwagę na to, jak ktoś się porusza czy trwa w bezruchu. A ona jakoś dziwnie stała. Nie wiedział, czy jej uwaga miała ten sam cel, co jego - rozładowanie napięcia i lęku wywołanego niedoszłym wypadkiem - czy też nieznajoma odrzuca jego rycerskość, uznawszy ją za arogancję. Pomyślał, że tak atrakcyjna kobieta na pewno bez przerwy ma do czynienia z facetami, którzy próbują różnych sztuczek, żeby nawiązać znajomość. Połyskliwa czarna sukienka podkreślająca jej kształty wyglądała albo na taką z wysokiej półki, albo na dziwnie niemodną - nie mógł się zdecydować, jak to właściwie jest - podobnie jak ciemnozielony, udrapowany na ramionach szal. To samo dotyczyło ułożenia wspaniałych złocistych włosów. Alex uznał, że szła do luksusowego jubilera w ekskluzywnym Regent Center po drugiej stronie ulicy. Szklana fasada prześwitywała wśród jesionów i lip rosnących na szerokiej połaci ziemi, która oddzielała ekskluzywne sklepy od Regent Boulevard. Obejrzał się na stojącą przy krawężniku ciężarówkę. W migających światłach radiowozu wyglądała to na czerwoną, to na niebieską. Funkcjonariusz skuł pasażera i kazał mu usiąść obok kierowcy. Ten wykonał polecenie, po czym skrzyżował nogi. Obaj byli w ciemnych, pokrytych brudem ubraniach roboczych. I chociaż bez sprzeciwu wykonali polecenia, absolutnie nie wyglądali na wystraszonych.
Jeden z funkcjonariuszy ruszył ku Aleksowi, a drugi rozmawiał przez umocowane na ramieniu radio. - Nic wam nie jest? - spytał zbliżający się policjant; w jego głosie nadal słychać było napięcie. - Nie potrącili was? Obaj policjanci byli młodzi, potężni. Obaj mieli bycze karki. Czarne koszule z krótkimi rękawami dodatkowo uwydatniały ich muskuły. - Nie - odpowiedział Alex. - Wszystko w porządku. - Cieszę się. To się nazywa refleks! Przez chwilę myślałem, że oboje zginiecie. Alex wskazał skutych facetów. - Aresztujecie ich? Policjant rzucił okiem na kobietę, a potem pokręcił głową. - Nie, chyba że jeszcze coś zmalowali. Z takimi typami nigdy nic nie wiadomo, więc często ich skuwamy dla własnego bezpieczeństwa, póki ich nie sprawdzimy. Ale jestem przekonany, że jak mój partner skończy wypisywać mandat, przez jakiś czas nie będą mieli ochoty na takie numery. Skoro dwaj tak potężnie zbudowani policjanci na tyle się obawiali facetów z ciężarówki, że ich skuli, Alex od razu mniej się przejmował tym, że się wystraszył, spojrzawszy w ciemne oczy pasażera. Popatrzył na odznakę i wyciągnął rękę. - Dzięki za interwencję, funkcjonariuszu Slawiński. - Nie ma sprawy ~ powiedział policjant, ściskając Aleksowi dłoń. Siła tego uścisku świadczyła, że wciąż jest nabuzowany. Potem Slawiński odwrócił się, chcąc jak najszybciej wrócić ku piratom. Kierowca, wciąż siedzący na krawężniku, był szczuplejszy, ale wyglądał równie groźnie jak krzepki pasażer. Z kamienną twarzą odpowiadał zwięźle na pytania funkcjonariusza wypisującego mandat. Policjanci chwilę porozmawiali, zapewne o wynikach sprawdzania zatrzymanych, bo Slawiński skinął głową, rozkuł pasażera i kazał mu wracać do ciężarówki. Ten posłuchał, a potem wsparł owłosione ramię o szybę, gdy drugi policjant rozkuwał kierowcę. W wielkim bocznym lusterku ciężarówki Alex zobaczył wpatrzone w niego gniewne ciemne oczy. Takie oczy nie pasowały do cywilizowanego świata. Pomyślał, że pewnie wydało mu się tak, bo w tej nowej, luksusowej części miasta wszystkie wysłużone pojazdy budowlańców - chociaż było ich mnóstwo -wydawały się nie na miejscu. Przypomniał sobie, że już widział ciężarówkę „Jolly Roger Plumbing".
Stojący w pobliżu niewielki dom Aleksa zbudowano niegdyś na przedmieściach, wraz z innymi domami wzniesionymi wśród lesistych wzgórz i pól uprawnych, ale już dawno wchłonęło je nieustannie rozrastające się miasto. Teraz Alex mieszkał w prestiżowej dzielnicy, choć może niekoniecznie przy prestiżowej ulicy czy w luksusowym budynku. Przez chwilę tkwił nieruchomo, wpatrując się w umorusaną brodatą twarz mężczyzny, obserwującego go w bocznym lusterku ciężarówki. Wtem typ się do niego uśmiechnął. Tak wrednego uśmieszku Alex jeszcze nie widział. Powiew wiatru wydął czarną flagę na ciężarówce i trupia czaszka też się ponuro wyszczerzyła do Aleksa. Zorientował się wtedy, że kobieta przygląda się mu, ignorując to, co się dzieje. Światło zmieniło się na zielone.: - Czy pozwolisz, żebym cię bezpiecznie przeprowadził przez ulicę? - zapytał z przesadną galanterią. Po raz pierwszy się uśmiechnęła. Nie był to szeroki uśmiech ani taki, który mógłby się zmienić w śmiech - raczej delikatne wygięcie ust potwierdzające, że tym razem dotarł do niej żartobliwy ton jego słów. I świat nagle stał się piękny, choć do tej pory był to dla Aleksa dość przygnębiający dzień.
ROZDZIAŁ 2 Chętnie bym cię kiedyś namalował... o ile, oczywiście, nie miałabyś nic przeciwko temu - powiedział Alex, kiedy przecinali szeroki bulwar. - Namalował? - zapytała, leciutko marszcząc brwi. Ujmująco kobieca mina, zachęcająca do wyjaśnień. - Jestem malarzem. Spojrzał w lewo, na samochody stojące przed skrzyżowaniem, upewniając się, że nie popędzi ku nim znowu jakaś ciężarówka szurniętych budowlańców. Ale błyskające światła stojącego przy krawężniku radiowozu sprawiały, że wszyscy jechali ostrożnie. Cieszył się, że W końcu zostawili za sobą tych hydraulików. Piraci drogowi najwyraźniej poczuli się urażeni. Gniewało go, że bez powodu byli wobec niego tacy agresywni. - Malujesz portrety? - zapytała. Alex wzruszył ramionami. - Zdarza się. Portrety nie były jego specjalnością, chociaż od czasu do czasu dawały zarobić. Ale pracowałby za darmo, byle móc namalować tę kobietę. Już analizował jej rysy, zastanawiając się, czy w ogóle potrafiłby odtworzyć na płótnie tę czarującą twarz. Nigdy by się nie podjął takiego zadania, gdyby nie miał pewności, że sobie świetnie z tym poradzi. Jej portret musiałby być perfekcyjny. Jakakolwiek niedoskonałość w odtworzeniu jej twarzy była nie do pomyślenia. Wskazał niski, elegancki budynek prześwitujący poprzez migotliwe liście. - Mam parę obrazów w galerii. Spojrzała tam, gdzie wskazał, jakby się spodziewała, że zobaczy tę galerię. - Właśnie tam szedłem. Gdybyś miała ochotę obejrzeć moje prace, to galeria jest w pobliżu Regent Jewelry... Umilkł. Nagle poczuł się głupio. Uważał, że taką kobietę może interesować wyłącznie kosztowna biżuteria albo butiki. Nie nosiła biżuterii, więc nie miał pojęcia, dlaczego tak pomyślał. Pewnie się bał, że raczej nie interesuje się sztuką... a przynajmniej jego pracami. - Chętnie obejrzę twoje obrazy. Popatrzył na nią. - Naprawdę? Skinęła głową, odgarniając z twarzy lok złocistych włosów. Alex poczuł, jak wibruje komórka w jego kieszeni, dając znać, że przyszedł kolejny esemes. Westchnął w duchu, przecinając niemal pusty parking. Było jeszcze wcześnie;
większość ludzi pojawi się dopiero w porze lunchu. W pobliżu głównego wejścia stało parę drogich samochodów, połyskując stonowanymi odcieniami srebra, czerwieni i bursztynu. Wiadomość dotarła i komórka Aleksa wreszcie przestała wibrować. Był przekonany, że to Bethany. Nie miał pojęcia, że jego telefon może przyjmować esemesy, póki parę tygodni temu jej nie poznał. Po drugim spotkaniu zaczęła mu przysyłać esemesy. Były boleśnie błahe. Rzadko je czytał. Zwykle pytała, czy o niej myśli. Ledwo ją znał. Co niby miał odpowiedzieć? Że w ogóle o niej nie myśli? Zignorował telefon i otworzył przed towarzyszką szklane drzwi. To nie było centrum handlowe dla liczących się z każdym groszem. Nieznajoma weszła z gracją i pewnością siebie osoby przyzwyczajonej do takich miejsc. Zanim drzwi się zamknęły, Alex spojrzał przez parking i rosnące wzdłuż ulicy lipy na białą ciężarówkę, która ciągle jeszcze tkwiła przy krawężniku przed radiowozem. Nie udało mu się dostrzec siedzących w niej typów. Kiedy znaleźli się w cichym, eleganckim wnętrzu, z odrobiną zdumienia stwierdził, że nieznajoma tylko rzuciła okiem na iskrzący się kusząco Regent Jewelry. Szli pasażami, a ona z jednakową obojętnością spoglądała na każdy ekskluzywny sklep. Alex wiedział, że w butiku nie sprzedawali niczego - no, może z wyjątkiem apaszek - za cenę niższą niż czterocyfrowa. Jego towarzyszka nie poświęciła strojom na wystawie większej uwagi niż butom w następnym sklepie czy torebkom w kolejnym. Alex widział, jak inne kobiety taksują ją wzrokiem. Ona też na nie patrzyła, lecz zupełnie inaczej. One oceniały jej status społeczny. Ona szacowała je... przestrzennie, oceniając, w jakiej są odległości, i dopiero potem przyglądała się ich twarzom, jakby sprawdzała, czy je rozpoznaje. - Tam, za rogiem - powiedział Alex. Kiedy do niej mówił, spojrzała mu w oczy; wyczytał w jej spojrzeniu i szacunek, i zainteresowanie. Nie potrafił sobie wyobrazić, że mogłaby go bombardować esemesami. Pozwoliła, żeby poprowadził ją poza łuk korytarza o posadzce z różowego, upstrzonego plamkami granitu, w który wtopiono metalowe wstęgi. Przy rozgałęzieniu holi stały arkady ze sztucznego kamienia. Alex wszedł w oświetloną słońcem odnogę. Snopy światła padały przez umieszczone w stropie świetliki na żardyniery pełne filodendronów i hibiskusów o łososiowych kwiatach. Zatrzymali się przed witryną galerii, okoloną ozdobną złotą listwą. Listwa miała przypominać ramę obrazu, a w witrynie prezentowano parę najdroższych i cieszących się największym zainteresowaniem prac. - To tutaj - oznajmił Alex.
Przez jej twarz przemknął wyraz dezaprobaty. - Chcesz powiedzieć, że ty... to namalowałeś? Patrzyła na duży obraz ustawiony tuż za witryną, pośrodku zagraconej podłogi. Było to dzieło R.C. Dilliona, malarza z południowego zachodu, coraz sławniejszego w kraju. Mówiono, że R.C. Dillion jest czołowym przedstawicielem neorealizmu w malarstwie. - Nie, nie ten - odparł Alex. Pochylił się i wskazał poza stłoczone w witrynie abstrakcyjne obrazy, na niewielki pejzaż ustawiony na sztalugach niemal na końcu. - Ten tam jest mój. Górski krajobraz z sosnami po lewej. Ucieszył się, że właściciel galerii, pan Martin, choć trochę wyeksponował jego dzieło, że tym razem nie postawił obrazu pod ścianą, na podłodze, jak to czasami robił. Reflektorek punktowy sprawił, że słoneczna polana wśród cichych, majestatycznych drzew nabrała życia. - Wiesz, o który mi chodzi? - zapytał, oglądając się na nie znajomą. Zaskoczona, leciutko rozchyliła usta. - To jest piękne, Alexandrze. Alex zamarł. Wiedział, że nie wymienił swojego imienia. A to dlatego, że czekał na odpowiednią chwilę, nie chcąc, żeby to zabrzmiało, jakby się narzucał. W końcu oświeciło go, że pewnie już była w Regent Center i wpadła do galerii. Tak musiało być; bogate kobiety znały tę galerię - ale po prostu nie zwracały uwagi na jego prace. Biogram Aleksa, wraz ze zdjęciem, umieszczono obok jego obrazów. Sygnował je pełnym imieniem - Alexander - i tak też je napisano w notce biograficznej. To tak musiała poznać jego imię. Bacznie wpatrzyła się w jego twarz. - Dlaczego to namalowałeś? Alex wzruszył ramionami. - Lubię lasy. Jej oczy leciutko się zamgliły, jakby dostrzegła w obrazie coś, co wiele dla niej znaczyło. - Chodzi mi o to, dlaczego namalowałeś właśnie to miejsce w lesie. - Nie wiem. Po prostu je sobie wyobraziłem. Chciała coś powiedzieć, ale znów zapatrzyła się w witrynę, tak poruszona, że zabrakło jej słów. Alex już miał zapytać, dlaczego pejzaż tak wiele dla niej znaczy, kiedy zadzwoniła jego komórka. Nie miał ochoty odbierać, ale nieznajoma wpatrywała się w witrynę zaabsorbowana jego obrazem, więc odebrał.
- Słucham? - Alex, to ja - powiedziała Bethany. - O, witaj - rzekł cicho, zgarbiony nad komórką. - Nie dostałeś mojego esemesa? - Wybacz, żadnego z nich dzisiaj nie przeczytałem. Już ci mówiłem, że powinnaś zadzwonić, jeśli masz coś do powiedzenia. - Jaki z ciebie głuptas, Alex - powiedziała melodyjnym głosem, który go tylko rozdrażnił. - Kto dziś nie esemesuje? Nie bądź taki staroświecki. Wszyscy to robią. - Ja nie. O co chodzi? - Wiedziałbyś, gdybyś przeczytał esemesy, które ci wysłałam, poświęcając na nie swój czas. Postanowiłam zabrać cię gdzieś wieczorem, upić i zabawić w twoje urodziny. W jej głosie pobrzmiewała uraza. Alex w ogóle się tym nie przejął. Nie miał też zamiaru się upijać czy w jakikolwiek sposób świętować tak posępnej rocznicy. A tupet Bethany tylko jeszcze bardziej go zirytował. Bethany zaczynała uważać, że między nimi jest więcej, niż naprawdę było. Umówił się z nią parę razy - i wystarczyło to, żeby się zorientował, że nie mają ze sobą nic wspólnego. Randki były raczej krótkie i nijakie. Nie miał pojęcia, co ona w nim widzi. Lubiła kosztowne rzeczy, a on nie był bogaty. Lubiła się bawić, a on nie. A poza tym nudziło ją jego malarstwo. - Bethany, pozwól, że przeczytam twoje esemesy i potem do ciebie oddzwonię. - No... Zamknął klapkę komórki i obrócił się ku nieznajomej. Znów mu się przyglądała z zagadkowym wyrazem twarzy. - Przepraszam. - Uniósł telefon, a potem wepchnął go do kieszeni. Obejrzała się przez ramię na jego obraz. - Ja też. Mój czas się skończył - powiedziała, odwracając się od witryny i patrząc na Aleksa. - Chwilowo muszę odejść. - Naprawdę? Czy mogę przynajmniej... Komórka znów zadzwoniła. Pożałował, że jej nie wyłączył. Powrócił leciutki uśmiech nieznajomej, czarująco wyginając jej wargi. Uniosła brew, wskazując kieszeń Aleksa. - Lepiej z nią porozmawiaj, bo się jeszcze bardziej na ciebie rozzłości. - Nie dbam o to. Lecz Alex wiedział, że Bethany nie ustąpi, toteż w końcu wyjął komórkę z kieszeni. Uniósł palec ku nieznajomej.
- Momencik, dobrze? Po raz ostatni spojrzała na witrynę, a potem odwróciła się ku niemu; namyślała się. Spoważniała tak nagłe, że zamarł. Telefon przestał dzwonić, zawiadamiał za to o esemesie. - Strzeż się luster - powiedziała w końcu nieznajoma. - Mogą cię obserwować poprzez lustra. Alex dostał gęsiej skórki. Omal nie upuścił komórki, kiedy znowu zadzwoniła. - Co takiego??? Nieznajoma po prostu wpatrywała się w niego niezgłębionym wzrokiem. - Poczekaj chwileczkę, proszę - rzekł Alex. Cofnęła się w mrok pomiędzy sklepami, jakby dając mu więcej prywatności na rozmowę. Alex odwrócił się i otworzył komórkę. - Co jest? - Alex, nigdy nie... - Słuchaj, właśnie załatwiam coś ważnego. Oddzwonię później. Pospiesznie zamknął telefon, nie czekając na zgodę Bethany, i spojrzał ku nieznajomej czekającej w zacienionym zakątku. Zniknęła. Po prostu... zniknęła.
ROZDZIAŁ 3 Alex wyciągał szyję, przyglądając się elegancko ubranym klientom sunącym cichym pasażem. Przeważały kobiety. Ale nie wypatrzył tej, której szukał. Jak mogła tak szybko zniknąć? Podszedł do arkady, spojrzał ku Regent Jewelry, ale i tam jej nie zobaczył. To, że tak prędko zniknęła, było nie tylko zdumiewające, ale i wkurzające. Chciałby przynajmniej poznać jej imię. Nie spodziewał się, że to się tak nagle skończy. Zaprzepaścił okazję. A może nie. Stwierdziła, że musi odejść „chwilowo". Ciekaw był, co chciała przez to powiedzieć. Westchnął przeciągle. Pewnie nic. Pewnie po prostu była uprzejma. Pewnie tylko chciała się go pozbyć, tak jak on Bethany. Ale jakoś wcale na to nie wyglądało. Działo się coś innego, a on nie miał pojęcia co. I - w tym pasażu wypełnionym przytłumionym odgłosem kroków, szmerem rozmów okraszanych cichym śmiechem -zaczęło mu się wydawać, że sobie to wszystko wyobraził. Wcale nie chciał, żeby tak było, a już zwłaszcza w tym szczególnym dniu. Regent Center nagle wydało się bardzo wyludnione i opuszczone. Nastrój Aleksa, choć dopiero co zaczął się poprawiać, znowu się popsuł. Mocno zacisnął usta, rozzłoszczony na Bethany, jej głupawe esemesy i telefony. Nie miały znaczenia, za to przeszkodziły w czymś, co było ważne. Znów westchnął, rozczarowany, i zaczął sobie torować drogę wśród grupek kobiet, które wyskoczyły na zakupy. Przyglądał się ich twarzom, w zamyśleniu wypatrując tej, która zniknęła. W końcu stanął znów przed galerią - nie znalazł jej i skądś wiedział, że jej nie odnajdzie. Nagle coś przyszło mu na myśl i zajrzał przez witrynę, łudząc się, że może nieznajoma weszła do środka, żeby popatrzeć na jego obraz, kiedy on odbierze telefon. Może po prostu tego nie zauważył. Może chciała z bliska obejrzeć pejzaż. Przecież tak ją poruszył. Nie dostrzegł jej przez szybę, za to jego zobaczył pan Martin i uśmiechnął się uprzejmie. Tybetańskie dzwoneczki ręcznej roboty, wiszące na powiązanym w węzełki sznurze modlitewnym na drzwiach małego sklepu, wydzwoniły prostą, znajomą melodyjkę, kiedy Alex wszedł i zamknął za sobą drzwi. Ledwo rzucił okiem na wyeksponowane obrazy, mijając je. Z trudem przychodziło mu nazywać je „sztuką". Pan Martin, szczupły mężczyzna w dwurzędowym garniturze, miał zwyczaj splatać
dłonie. Zwykle parę razy zmieniał ich ułożenie, zanim go zadowoliło. Jaskraworóżowy krawat jaśniał pod jego wydatnym jabłkiem Adama. - Jak sprawy, panie Martin? Wpadłem, żeby... - Przykro mi, Alex. Od tamtego w ubiegłym miesiącu nie sprzedałem żadnego twojego obrazu. Alex przygryzł dolną wargę, - Rozumiem. Pomyślał, że będzie musiał chodzić piechotą, póki nie naprawi swojego wozu. Na szczęście teraz wszędzie miał całkiem blisko, bo w ciągu ostatniego roku pootwierano tu sklepy i magazyny. Dom dziadka zawsze był o kilka minut marszu. Ben pewnie czekał, aż Alex do niego wpadnie. Pan Martin znów przybrał ten swój uśmieszek i nachylił się ku Aleksowi. - Jestem przekonany, Alex, że gdybyś mi pozwolił sobą pokierować, wyrobiłbym ci nazwisko i dał zarobić masę pieniędzy. - Uniósł rękę i pomachał gibkimi palcami ku obrazom wyeksponowanym przed witryną. - R.C. Dillion zbija fortunę dzięki tym wspaniałym dziełom. Jego nieskrywany ból i rozpacz nad niszczoną planetą nie tylko chwytają za serce, ale są bardzo poszukiwane. Kolekcjonerzy chcą artysty, który potrafi oddać na płótnie takie wzniosłe uczucia. Dzięki temu mogą z dumą dać innym do zrozumienia, że podzielają zaangażowanie malarza w tak ważne sprawy. Alex spojrzał na gniewne smugi czerwonej farby. Z całą pewnością symbolizowały zniszczenie. - Nie zdawałem sobie sprawy, że R.C. Dillion właśnie to stara się namalować. - I nic dziwnego, Alex, skoro odrzucasz moje cenne rady i nie chcesz otworzyć umysłu na istotę odmiennych rzeczywistości, jak czynią cenieni artyści. - Lubię malować naszą rzeczywistość - powiedział Alex tak uprzejmie, jak tylko zdołał. - Skoro uważa pan, że nabywcy tak się interesują planetą, to dlaczego nie pokaże im pan moich pejzaży? Pan Martin obdarzył go swoim pobłażliwym uśmieszkiem. - Pokazuję, Alex, pokazuję, lecz ich bardziej interesuje prawdziwie artystyczna wizja niż... niż to, co ty robisz. Zupełnie pomijasz drapieżną naturę ludzi. Twoje prace są urocze, lecz bez większego znaczenia. Nie wnoszą nic nowego do sztuki. - Rozumiem. Gdyby Alex nie był taki przybity, pewnie by się rozzłościł. Ale teraz zjadliwy przytyk nie doprowadził go do amoku, tylko jeszcze bardziej przygnębił.
- Zapewniam cię, Alex, że prezentuję twoje prace tak korzystnie, jak to tylko możliwe, i dzięki temu odnieśliśmy skromny sukces. - Uśmiech stał się przymilny; marszand przypomniał sobie, że jednak jeden z obrazów Aleksa się sprzedał i galeria zarobiła przy tym czterdzieści procent. - Twoje prace powinny się lepiej sprzedawać, kiedy nadejdą święta. Alex potaknął. Wiedział, że nie ma sensu wykładać własnych poglądów na sztukę. Byle tylko mógł sprzedać swoje prace. Ceniło go parę osób lubiących jego pejzaże. Nadal istnieli ludzie, którzy chcieli oglądać takie obrazy, ukazujące piękno natury. Istnieli ludzie ceniący wizję dodającą im otuchy. W końcu nieznajomej jego obraz się podobał, a z całą pewnością była inteligentniejsza od wszystkich kolekcjonerów pana Martina. Wiedziała, co jej się podoba, i nie obawiała się tego powiedzieć. Większość klientów pana Martina oczekiwała, że powie im, co im się powinno podobać. Byli skorzy sporo zapłacić za takie uczone doradztwo. Jednak Alex musiał jeść. - Dzięki, panie Martin. Spytam za... - Nie fatyguj się, Alex, zadzwonię, jak tylko któryś z twoich obrazów się sprzeda. No i przemyśl, proszę, to, co powiedziałem. Alex uprzejmie skinął głową i ruszył ku drzwiom. Wiedział, że choćby był nie wiem jak głodny, nie zachlapie płócien farbą i nie będzie udawać, że to sztuka. Urodziny robiły się jeszcze bardziej przygnębiające, niż się spodziewał. Może dziadek go rozchmurzy. Przystanął i odwrócił się. - Ten chciałbym zabrać, panie Martin. Marszand zmarszczył brwi, patrząc, jak Alex zdejmuje ze sztalug niewielki obraz. - Zabrać? Ale dlaczego? Galerii zostało do sprzedania jeszcze sześć obrazów Aleksa. Najwyraźniej nie wyrywano sobie jego dzieł. - Na prezent... dla kogoś, kto go ceni. Twarz pana Martina rozjaśnił przebiegły uśmieszek. - Sprytnie, Alex. Niekiedy drobny podarek może być zaczątkiem cennej kolekcji. Alex uśmiechnął się z przymusem i skinął głową, wpychając pejzaż pod pachę. Nie miał pojęcia, czy jeszcze kiedyś spotka tę kobietę. Zdał sobie sprawę, że głupotą byłoby na to liczyć. Ale gdyby mimo wszystko tak się stało, chciał jej dać ten niewielki obraz. Chciał znowu zobaczyć jej uśmiech, więc gdyby wystarczył do tego ten pejzaż, dostałby za swoje dzieło aż nadto hojną zapłatę.
ROZDZIAŁ 4 Mam wrażenie, że lustra mnie obserwują - powiedział Alex, zatopiony w myślach. Ben obejrzał się na niego przez ramię. - Lustra mają taki zwyczaj. - Wcale nie żartuję, Ben. Ostatnio mam wrażenie, że mnie obserwują. - Chcesz powiedzieć, że sam na siebie patrzysz. - Nie. - Wreszcie popatrzył na dziadka. - Mam na myśli to, że wydaje mi się, że ktoś inny obserwuje mnie poprzez lustra. Ben rzucił mu spojrzenie. - Ktoś inny. - Tak. Alex był ciekaw, skąd wiedziała. Zaczynał poważnie wątpić w to, że była prawdziwa. Czy to możliwe, że tylko sobie to wszystko wyobraził? Czy i z nim zaczynało się to dziać? Odpędził drgnienie paniki wywołane tą myślą. - Nie pozwól, by wyobraźnia nad tobą zapanowała, Alexandrze - powiedział dziadek, wracając do roboty przy warsztacie. Alex znów pogrążył się w ponurych wspomnieniach. - Myślisz, że i ja w końcu zwariuję? - szepnął po chwili. Odwrócił się w zapadłej nagle głuchej ciszy i stwierdził, że dziadek przestał majstrować na wysłużonym warsztacie i ma dziwną, niepokojącą minę. W oczach miał zaciekły gniew, który mógł się zrodzić wyłącznie z mrocznych, gniewnych myśli. Aleksa to przeraziło - tak bardzo nie pasowało to do jego dziadka, a przynajmniej do znanego mu człowieka. W końcu uśmiech przepędził złowrogą minę. - Nie, Alex, wcale tak nie myślę - powiedział łagodnie starzec. - Skąd takie przygnębiające myśli w urodziny? Alex znowu oparł się o drewnianą obudowę schodów, żeby nie być widocznym z lustra na ścianie po lewej. Skrzyżował ramiona. - Mam tyle samo lat, jak wiesz. Dzisiaj kończę dwadzieścia siedem, tyle samo, ile miała, gdy zachorowała... gdy oszalała. Ben pogrzebał długim palcem w zdezelowanej aluminiowej popielnicy z mnóstwem dziwacznych śrub. Miał tę popielnicę, od kiedy Alex pamiętał. Niezbyt
przekonujące poszukiwanie. - Alexandrze - powiedział z cichym westchnieniem – ani przez chwilę nie myślałem wtedy, że twoja matka oszalała. I nadal tak nie myślę. Alex nie sądził, żeby Ben kiedykolwiek pogodził się ze smutną rzeczywistością. Aż za dobrze pamiętał histeryczne, trudne do wyciszenia ataki matki, przekonanej, że dybią na nią obcy. Nie sądził, żeby lekarze od osiemnastu lat trzymali ją w zakładzie, gdyby nie ciężka choroba umysłowa, ale nie powiedział tego. Nawet sama taka myśl wydawała się okrucieństwem. Miał dziewięć lat, kiedy matkę zamknięto w zakładzie. Niczego wtedy nie rozumiał. Był przerażony. Zabrali go Ben i babcia - kochali go, opiekowali się nim i wreszcie zostali jego prawnymi opiekunami. Alex mieszkał w pobliżu domu rodziców, przy tej samej ulicy, co dawało mu poczucie ciągłości. Dziadkowie dbali o tamten dom, żeby był gotowy, kiedy mamie Aleksa się poprawi i kiedy ją wypuszczą - kiedy w końcu wróci do domu. Ale to się nigdy nie stało. Przez wiele lat Alex chodził co jakiś czas do owego domu -zwykle nocą - i długo siedział w samotności. To była jego jedyna więź z rodzicami. Jakby był w zupełnie innym świecie: nic się nie zmieniało, wszystko było znieruchomiałe jak w zatrzymanym zegarze. Zatrzymany kadr z gwałtownie przerwanego, trwającego w zawieszeniu życia. Miał wrażenie, że nie zna swojego miejsca w świecie, że nawet nie ma pewności, kim jest. Niekiedy, zanim się położył, Alex zamartwiał się, że i on straci rozum. Wiedział, że to się zdarza w niektórych rodzinach, że choroba umysłowa może być dziedziczna. Gdy był chłopcem, słyszał, jak rozmawiały o tym inne dzieciaki; chociaż tylko szeptały za jego plecami. Lecz szepty zawsze były na tyle donośne, żeby je usłyszał. A przecież kiedy Alex patrzył, jak żyją inni ludzie, co robią i w co wierzą, myślał, że jest najzdrowszą psychicznie osobą. Często się zastanawiał, jak ludzie mogą się tak dawać zwodzić - jak w przypadku gdy wierzyli, że coś jest sztuką, tylko dlatego, że ktoś tak powiedział. Jednak nadal były rzeczy, które go niepokoiły, kiedy był sam. Na przykład lustra. Badawczo wpatrywał się w wymizerowaną twarz dziadka grzebiącego w zawalających warsztat rupieciach. Siwy zarost świadczył, że nie ogolił się rano, dzień wcześniej pewnie też nie. Prawdopodobnie był taki zapracowany, że nawet nie zauważył, że słońce wstało, zaszło i znowu wstało. Dziadek już taki był -zwłaszcza od śmierci żony, babci Aleksa. Alex często
myślał, że Ben też z trudem radzi sobie z rzeczywistością po śmierci syna, a potem żony. Nikt jednak nie sądził, że starzec jest szalony. Większość uważała, że jest po prostu „ekscentryczny". Takiego oględnego słowa używano, kiedy ktoś był lekko zbzikowany. Szelmowsko niewinne podejście dziadka do życia - to, że się zawsze uśmiechał i wszystkim zachwycał, że zdumiewały go najzwyklejsze rzeczy i że absolutnie nie interesował się sprawami innych - dawało ludziom pewność, że jest nieszkodliwy. Taki miejscowy świr. Większość miała Bena za prostodusznego staruszka, zaabsorbowanego blaszanymi puszkami, podniszczonymi książkami i pleśniami, które hodował na płytkach Petriego. Alex wiedział, że dziadek za takiego właśnie chciał uchodzić - nazywał to byciem niewidzialnym - choć w rzeczywistości był zupełnie inny. Nigdy nie sądził, że Ben jest wariatem lub ekscentrykiem... dla niego był kimś wyjątkowym i niezwykłym, znającym się na sprawach, o których większość ludzi nie miała bladego pojęcia. O ile wiedział, dziadek aż za często stykał się ze śmiercią. Kochał życie i chciał zbadać wszystko, co się z nim łączy. - A tak w ogóle, co tutaj robisz? -. zapytał Ben. - Słucham?! - zdziwił się Alex, unosząc brwi. - To twoje urodziny. Nie powinieneś ich aby świętować z jakąś młodą damą? Alex głęboko westchnął; nie miał ochoty w to brnąć. Zmusił się do uśmiechu. - Wpadłem, bo pomyślałem, że pewnie masz dla mnie prezent. - Prezent? A to czemu? - Urodziny, pamiętasz? Starzec się nachmurzył. - Jasne, że pamiętam. Wszystko pamiętam, zapomniałeś? - A pamiętałeś o prezencie dla mnie? - droczył się z nim Alex. - Za stary jesteś na prezenty. - Ja tobie dałem prezent na urodziny. Jesteś na to za stary? Ben jeszcze bardziej się zachmurzył. - A co ja niby mam robić z... z tym czymś? - To parzy kawę. - Mój stary dzbanek też zaparza kawę. - Fatalną kawę. Starszy pan pogroził mu palcem. - To, że jakaś rzecz jest stara, wcale nie znaczy, że już się do niczego nie nadaje. Nowe rzeczy niekoniecznie są lepsze. Nie które są gorsze od swoich poprzedniczek.
Alex nachylił się lekko ku niemu i uniósł brew. - Czy choć raz użyłeś maszynki do kawy, którą ode mnie dostałeś? Ben przestał machać palcem. - Co byś chciał na urodziny? Alex wzruszył ramionami. - Bo ja wiem? Po prostu pomyślałem, że masz dla mnie podarek, i tyle. Tak naprawdę to chyba niczego nie potrzebuję. - Tu cię mam! Ja też nie potrzebowałem maszynki do kawy. Mogłeś zaoszczędzić i sam sobie kupić prezent. - To miał być wyraz szacunku. Miłości. - Przecież wiem, że mnie kochasz. Czemu miałbyś nie kochać? Alex nie mógł się nie uśmiechnąć. Usiadł na wolnym stołku. - W zabawny sposób skłaniasz mnie, żebym w urodziny zapomniał o mamie. Natychmiast pożałował, że to powiedział. Niestosowna zdawała się nawet sugestia, że w swoje urodziny chciałby zapomnieć o mamie. Ben z cierpkim uśmieszkiem odwrócił się ku warsztatowi i podniósł lutownicę, - Uznaj, że to urodzinowy prezent ode mnie. Alex patrzył, jak unoszą się pasemka dymu, kiedy dziadek przylutowywał koniec długiego metalowego walca do blaszanego wieczka. - Co robisz? - Ekstraktor. - A co chcesz ekstrahować? - Esencję. - Esencję czego? Starszy mężczyzna odwrócił się, fukając. - Ależ potrafisz być czasem namolny, Alexandrze. Alex poruszył ramieniem. - Po prostu byłem ciekaw. W milczeniu patrzył, jak lutowie zmienia się w płynny metal i opływa koniec walca. - Ciekawość wpędzi cię w kłopoty - powiedział w końcu półgłosem jego dziadek. Alex odwrócił wzrok. - Pamiętam, jak przed chorobą mama mówiła, że ciekawość odziedziczyłem po tobie. - Wtedy byłeś dzieckiem. Wszystkie dzieciaki są ciekawskie. - Ciebie trudno uznać za dziecko, Ben. Żyć to zaspokajać ciekawość, czyż nie tak powinno być? Zawsze byłeś ciekawy wszystkiego. W ciszy sutereny słychać było tylko tykanie kołyszącego się plastikowego ogona czarnego kota, który odmierzał sekundy mijające na zegarze umieszczonym na kocim
brzuchu. Ben, pochylony nad warsztatem, spojrzał na wnuka ciemnymi oczami. - Są na tym świecie rzeczy warte zainteresowania - szepnął tajemniczo. - Rzeczy pozornie bez sensu, będące czym innym, niż się wydają. To dlatego tak cię wychowałem; żebyś był przygotowany. Aleksa przeszył dreszcz. Mrożący krew w żyłach ton dziadka był jak odrobinę uchylające się drzwi do miejsc, których Alex nawet sobie nie potrafił wyobrazić. To było przejście do miejsc innych niż sfery radosnego zadziwienia, które zwykle składały się na życie Bena. To była druga strona beztroski, widoczna jedynie podczas nauki. Alex dobrze wiedział, że jego stale majsterkujący dziadek tak naprawdę niczego nigdy nie zrobił. A przynajmniej nie w zwykłym sensie tego słowa. Nigdy nie zbudował budki dla ptaków, nie naprawił siatkowych drzwi, nawet nie wykonał trawnikowej ozdoby z kawałków metalu. - Jaką esencję ekstrahujesz? Starzec dziwnie się uśmiechnął. - A któż to wie, Alexandrze? Któż to naprawdę wie? - Powinieneś wiedzieć, co usiłujesz zrobić. - Próbować i robić to dwie różne sprawy - mruknął Ben, po czym obejrzał się przez ramię i zmienił temat. - No to co byś chciał na urodziny? - Może nowy rozrusznik do mojego gruchota? - Alex wykrzywił usta w grymasie niezadowolenia. - Nie wszystkie starocie są wspaniałe. Gość z jeepem, który rzadko kiedy chce zapalić, raczej nie robi porażającego wrażenia na kobietach. One wolą się umawiać z właścicielem prawdziwego samochodu. - Aha - mruknął Ben, kiwając głową. Alex uświadomił sobie, że właśnie odpowiedział na pytanie, którego unikał, od kiedy wszedł do warsztatu Bena. I że zapomniał oddzwonię do Bethany. Podejrzewał, że to raczej unik niż roztargnienie. - Tak czy inaczej - rzekł, wspierając się o warsztat - ona nie jest w moim typie. - Chcesz powiedzieć, że uważa, że jesteś zbyt... ciekawy? -Ben zaśmiał się ze swojego dowcipu. Alex łypnął na niego gniewnie. - Nie. Chciałem powiedzieć, że ona woli latać po klubach i popijać, niż zrobić cokolwiek ze swoim życiem. Chciała mnie upić w moje urodziny. Życie to coś więcej niż imprezowanie. - Co na przykład? - zapytał cicho Ben.
- Sam nie wiem - westchnął Alex, znużony tym tematem. Zsunął się ze stołka. - Lepiej już pójdę. - Randka z kimś innym? - Taa, ze szrotem, żeby spróbować znaleźć tani rozrusznik. Może gdyby znowu spotkał tę dziwną kobietę, a jego cherokee zapalił, zabrałby ją na przejażdżkę po okolicy. Znał parę pięknych tras wśród wzgórz. Przywołał wspomnienie nieznajomej - to, jak szła przez Regent Center, jakby stale bywała w takich miejscach - i zrezygnował ze swego marzenia, uznawszy je za nierealne. - Powinieneś mieć nowy samochód, Alex, one o wiele lepiej pracują. - Powiedz to mojemu kontu. Od blisko miesiąca galeria nie sprzedała ani jednego mojego obrazu. - Potrzebujesz pieniędzy na samochód? Może mógłbym cię wspomóc, zwłaszcza że to twoje urodziny. Alex się skrzywił. - Masz w ogóle pojęcie, Ben, ile kosztuje nowe auto? Nieźle zarabiam, ale takiej forsy nie mam. Wiedział, że dziadek też nie ma. Ben podrapał się po zapadniętym policzku. - Hmm, pomyślałem sobie, że mogłoby ci wystarczyć na każdy samochód, jakiego byś zapragnął. AIex zmarszczył brwi. - O czym ty mówisz? - To twoje dwudzieste siódme urodziny. - No i co z tego? Ben w zamyśleniu przekrzywił głowę. - Tak sobie myślę, że to ma coś wspólnego z siódemką. - Jaką siódemką? - Siódemką... w dwadzieścia siedem. - Nie nadążam. Ben spoglądał w przestrzeń przymrużonymi oczami, zamyślony. - Próbowałem to rozszyfrować, ale mi się nie udało. Siódemka to moja jedyna wskazówka, jedyny punkt wyjścia. Alex westchnął, zirytowany skłonnością dziadka do dygresji. - Wiesz, że nie lubię zagadek, Ben. Jeżeli masz coś do powiedzenia, to powiedz to
otwarcie. - Siódemka. - Ben podniósł wzrok znad swojego ekstraktora esencji. - Twoja matka miała dwadzieścia siedem lat, kiedy to na nią przeszło. Teraz ty masz dwadzieścia siedem lat i to jest twoje. Alex dostał gęsiej skórki. W dwudzieste siódme urodziny matka straciła rozum. W dobrze znanej suterenie zaczęło się robić klaustrofobicznie. - Przestań się wygłupiać, Ben. O czym ty mówisz? Starzec odłożył robotę i odwrócił się na stołku, bacznie obserwując wnuka. To było niepokojące, badawcze spojrzenie. - Mam coś, co przejdzie na ciebie w twoje dwudzieste siódme urodziny, Alexandrze. Przeszło na twoją matkę w jej dwudzieste siódme urodziny. Hmm, przeszłoby... - Ze smutkiem potrząsnął głową. - Biedaczka. Niech Bóg ma w opiece jej udręczoną duszę. Alex zesztywniał, zdecydowany nie dać się wciągnąć w wariackie gry słowne dziadka. - O co chodzi? Ben zsunął się ze stołka. Przystanął, żeby kościstą ręką poklepać Aleksa po ramieniu. - Jak powiedziałem, mam coś, co się staje twoje w dwudzieste siódme urodziny. - Co to jest? Ben przeczesał palcami rzadkie siwe włosy. - To jest... - powiedział, wykonując nieokreślony gest - lepiej ci pokażę. Nadszedł czas, żebyś to zobaczył.
ROZDZIAŁ 5 Alex patrzył, jak dziadek człapie przez zagraconą suterenę, odkopując na bok dziwaczne tekturowe pudełko. Pod przeciwległą ścianą odsunął grabie, motyki i łopaty. Część z nich z brzękiem poleciała na podłogę. Ben mruczał pod nosem, przesuwając stopą zabłąkane grabie, i wreszcie oczyścił miejsce przy ceglanej podbudowie. Potem, ku zdumieniu wnuka, zaczął wyciągać cegły z podmurówki. - Co ty, u licha, robisz? Ben, trzymając kilka cegieł, przerwał robotę i obejrzał się przez ramię. - O, schowałem to tutaj na wypadek pożaru. To przynajmniej miało jakiś sens - na swój sposób. Alex nie przestawał się dziwić, że jego dziadek jeszcze nie puścił z dymem domu, w specyficzny sposób korzystając przy majsterkowaniu z zapałek, lutownic i palników. Ben zaczął układać cegły na podłodze, a Alex się odwrócił, żeby coś sprawdzić. Tak jak się spodziewał, dziadek zapomniał o lutownicy. Alex podniósł ją w samą porę, bo zaczęła przypalać warsztat. Włożył rozpalone żelazo w uchwyt, a potem westchnął z irytacją, poślinił palec i zdusił tlące się zarzewie. - Omal nie podpaliłeś warsztatu, Ben. Powinieneś bardziej uważać. Poklepał wiszącą na ścianie gaśnicę. Nie miał pojęcia, czy jest napełniona. Odwrócił przywieszkę, starając się wypatrzyć datę ważności lub ostatniej kontroli. Nic nie zobaczył. Jest napełniona i nieprzeterminowana? Tak, tak - mruknął Ben. Kiedy Alex znów na niego spojrzał, dziadek stał przy nim i podawał mu dużą szarą kopertę. Spod warstewki pyłu z zaprawy prześwitywały stare plamy. - To jest przeznaczone dla ciebie... w twoje dwudzieste siódme urodziny. Alex wpatrywał się w tę złowieszczą nagle rzecz, którą podawał mu dziadek. - Od kiedy to masz? - Od blisko dziewiętnastu lat. Alex zmarszczył brwi. - I cały czas było zamurowane w twojej suterenie? Starzec przytaknął. - Żeby było bezpieczne, póki nie będę mógł ci tego dać we właściwym czasie. Nie chciałem, żebyś dorastał, wiedząc o tym. Takie rzeczy, ujawnione za wcześnie, mogą odmienić życie młodego człowieka, odmienić na gorsze. Alex wsparł się pod boki, - Ben, czemu tak dziwacznie postępujesz? A gdybyś zmarł? Czy w ogóle o tym
pomyślałeś? A gdybyś zmarł i twój dom zostałby sprzedany? - Zapisałem ci dom w testamencie. - Wiem o tym, ale może bym go sprzedał. I nigdy bym się nie dowiedział, że to tutaj schowałeś. Dziadek nachylił się ku niemu. - To jest w testamencie. - Co jest w testamencie? - Zapis, który mówi, gdzie to jest schowane i że należy do dobie, ale dopiero po twoich dwudziestych siódmych urodzinach. - Ben uśmiechnął się tajemniczo. - Testamenty są bardzo Interesujące, możesz w nich zawrzeć wiele rozmaitych spraw. Podsunął Aleksowi kopertę, a ten niechętnie ją wziął. Chociaż dziadek potrafił się czasem dziwacznie zachowywać, to było coś zupełnie niebywałego. Kto ukrywałby papierzyska w ceglanej ścianie sutereny? I po co? Alex nagle się wystraszył odpowiedzi na te pytania... i na inne, które właśnie zaczęły mu przychodzić do głowy. - No chodź - odezwał się Ben, człapiąc ku warsztatowi. Odgarnął na bok rupiecie zawalające blat i stuknął dłonią w oczyszczone miejsce. - Połóż to tutaj, w świetle. Koperta była otwarta - i nie próbowano tego zamaskować. Alex na tyle znał dziadka, że wiedział, iż Ben już dawno ją otworzył i sprawdził, co zawiera. Zauważył, że była zaadresowana do jego ojca. Wyjął papiery. Były spięte w lewym górnym rogu. Na pierwszej kartce spłowiały niebieski napis głosił, że nadeszły z LANCASTER, BUCKMAN, FENTON - prawniczej firmy z Bostonu. Alex położył dokumenty na warsztacie. - Cały czas wiedziałeś, co to jest? - zapytał, choć już znał odpowiedź. - Przeczytałeś to wszystko? Ben lekceważąco machnął ręką. - Tak, tak. To przeniesienie prawa własności. Kiedy nabierze mocy prawnej, staniesz się właścicielem ziemskim. Aleksa zatkało. - Ziemia? - I to spory kawałek, prawdę mówiąc. Alex miał nagle tyle pytań, że nie potrafił jasno myśleć. - Co to znaczy, że zostanę właścicielem ziemskim? Jakiej ziemi? Dlaczego? Czyja ona jest? I dlaczego w moje dwudzieste siódme urodziny?
Ben zmarszczył brwi, zastanawiając się. - Uważam, że to ma coś wspólnego z siódemką. Jak już mówiłem, przeszło to na twoją matkę w jej dwudzieste siódme urodziny, bo twój ojciec zmarł przed swoimi dwudziestymi siódmymi urodzinami, w które to by się stało jego własnością. Czyli, moim zdaniem, kluczem musi być siódemka. - Skoro przeszło na mamę, to dlaczego jest moje? Ben poklepał leżące na warsztacie dokumenty. - To miało na nią przejść, bo twój ojciec zmarł, lecz nie można było przenieść na nią prawa własności do tej ziemi. - A dlaczego? - zapytał Alex. Dziadek nachylił się ku wnukowi. - Bo uznano ją za chorą umysłowo - rzekł szeptem. Przez chwilę panowała cisza, a potem Ben podjął: - W tym testamencie zastrzeżono, że spadkobierca musi być osobą zdrową na umyśle. Twoją matkę uznano za chorą umysłowo i od tamtej pory przebywa w zakładzie. Kodycyl dołączony do tej ostatniej woli zastrzega, że jeżeli spadkobierca nie może przejąć prawa własności tej ziemi z powodu zgonu lub zaburzeń umysłowych, tytuł własności pozostaje w zawieszeniu, póki następny dziedzic w prostej linii nie osiągnie dwudziestu siedmiu lat, kiedy to ów tytuł automatycznie przechodzi na niego. Jeżeli nie ma spadkobiercy lub i on nie spełnia warunków... - Czyli jest obłąkany. - No cóż, tak. Jeżeli z jakiegoś powodu tytuł nie mógłby przejść na twojego ojca, matkę czy któreś z ich dzieci, a ty jesteś ich jedynym potomkiem, ziemia trafiłaby pod zarząd powierniczy. Alex drapał się po głowie, próbując to wszystko pojąć. - O jakiej powierzchni mówimy? - Ziemi jest dość, żebyś po jej sprzedaniu miał na nowy samochód. I to właśnie powinieneś zrobić. - Ben pogroził mu palcem. - A tymi siódemkami nie ma co sobie głowy zawracać, Alex. Mimo to - bo za napomnieniami dziadka czaiło się coś nieokreślonego - Alex wcale nie ucieszył się z nagłego i nieoczekiwanego przypływu gotówki. - Gdzie jest ta ziemia? Ben z irytacją machnął ręką. - Na wschodzie. W Maine. - Tam gdzie kiedyś mieszkałeś?