TYTUŁ ORYGINAŁU: ADVENTURES IN THE SKIN TRADE
PRZEKŁAD: TERESA TRUSZKOWSKA
„WYDAWNICTWO LITERACKIE” KRAKÓW 1976
Nieprzyjaciele
Był poranek na zielonych polach doliny Jarvis. Pan
Owen plewił chwasty po bokach ogrodowej ścieżki.
Gwałtowny wicher szarpał go za brodę, roślinny świat
krzyczał u jego stóp. Zabłąkany na niebie kruk nawoływał
swą towarzyszkę, ona jednak nie powróciła i kruk odleciał
na zachód unosząc w dziobie cierpienie. Pan Owen wstał,
by wyprostować ramiona i popatrzeć na niebo; dostrzegł
czerń bijących skrzydeł na tle czerwonego słońca. W
pełnej przeciągów kuchni pani Owen pełna niepokoju
przygotowywała zupę. Kiedyś, w dalekiej przeszłości,
dolina dawała schronienie tylko bydłu; parobcy folwarczni
przybywali ze wzgórz, by nawoływać bydło i spędzać je do
dojenia; stopa obcego nie postała wówczas w dolinie. Pan
Owen, przechadzając się samotnie po okolicy, dotarł do
niej u kresu późnego letniego wieczoru, gdy bydło jeszcze
spoczywało, a strumień przecinający dolinę szemrał po
kamieniach. Tu, w samym środku doliny, pomyślał pan
Owen, wybuduję mały jednopiętrowy dom otoczony
ogrodem. I przypominając sobie dokładnie drogę, po której
dotarł tu wzdłuż wijących się wzgórz, powrócił do swej
wioski i do pytań pani Owen. I tak został wybudowa-ny
jednopiętrowy dom wśród zielonych pól; ogród przekopano
i zasadzono; otoczono go niskim ogrodzeniem, by utrzymać
krowy z dala od jarzyn.
Zdarzyło się to z początkiem roku. Teraz lato i jesień
przeminęły; ogród rozkwitł i obu-marł, na chwastach legł
szron. Pan Owen znów schylił się, by uporządkować
ścieżkę. Wiatr odchylił kłosy pobliskich traw i każde
zielone usta zamienił w wyrocznię. Pan Owen cierpli-wie
tarmosił zielska; korzenie wyszły rujnując wokół ziemię,
owady poruszały się żywo w jamkach, z których wyrosły
chwasty i obumierając między jego palcami nie
pozostawiały śladów. Znużył go widok ich śmierci, a
jeszcze bardziej zamieranie chwastów. W górę wydo-
bywały się korzenie, na dół opadały nędzne, zielone głowy
chwastów.
Pani Owen wpatrując się w głąb kryształowej kuli
pozostawiła gotującą się zupę jej losowi. Kula ściemniała,
a potem pojaśniała, jakby poruszyła się w niej tęcza.
Rozgrzewając się niczym słońce, to znów stygnąc jak
arktyczna gwiazda, świeciła w fałdach jej sukni, gdzie pani
Owen trzymała ją miłośnie. Przy śniadaniu herbaciane
listki w jej filiżance zapowiedziały ciemnego przybysza.
Cóż powie jej kryształ?, dumała pani Owen.
Korzenie wydobyły się na wierzch, a skręcony robak,
niepokojony sondującymi palca-mi, wił się oślepiony w
słońcu. Raptem dolina napełniła wszystkie swoje
zagłębienia wichrem, głosem korzeni, oddechem nisko
pochylonego nieba. Nie tylko mandragora krzyczy;
wyrywane korzenie też obdarzone są głosem, każdy
chwast wydarty z ziemi przez pana Owena krzyczał jak
niemowlę. We wsi za wzgórzem być może szaleje wiatr,
być może dziwnie pląsa odzienie na sznurach ogrodowych.
A kobiety o łonach wypełnionych kształtami znów poczują
kopanie, gdy pochylą się nad parującymi baliami. Życie
potoczy się dalej w żyłach, w kościach, w wiążącym je
ciele, posłusznym porom roku i pogodom, jak w dolinie
wiążącej dom z miąższem zielonych traw.
Kula, jak otwarty grób, wydała swoich zmarłych pani
Owen. Spoglądała na wargi kobiet i włosy mężczyzn
układające się w pewien wzór na ściance kryształowego
świata. Lecz nagle wzory te zniknęły i pani Owen mogła
dostrzec jedynie zarys wzgórz Jarvis. Mężczyzna w
czarnym kapeluszu zstępował ścieżką ku niewidzialnej
dolinie w dole. Jeśliby podszedł nieco bliżej, znalazłby się
na jej podołku. — Jakiś mężczyzna w czarnym kapeluszu
chodzi po wzgórzach — zawołała przez okno. Pan Owen
uśmiechnął się i dalej plewił chwasty.
Działo się to w tym czasie, gdy wielebny pastor Davies
zabłądził; błąkał się już od samego rana, lecz teraz całkiem
stracił rozeznanie i, zaniepokojony, przystanął pod
drzewem na skraju wzgórz Jarvis. Porywisty wicher wiał
skroś gałęzi drzew, a wielka szarozielona ziemia poruszała
się pod nim niepewnie. Gdziekolwiek spojrzał, piętrzyły się
aż pod niebo szalejące na wietrze wzgórza, a gdziekolwiek
szukał schronienia przed wichrem, przerażała go
ciemność. Im dalej szedł, tym dziwniejsze wydawało mu
się otoczenie: raz urastało do niepojętej wielkości, to znów
zapadało się w dolinę nie większą od jego dłoni. Drzewa
przechadzały się jak ludzie. Za sprawą opatrznościowego
zbiegu okoliczności dotarł na skraj wzgórz w momencie,
gdy słońce wzbiło się na środek nieba. W tym rozległym
świecie rozkołysanym od jednego horyzontu po drugi, stał
pod drzewem i spoglądał w dolinę. Wśród pól wznosił się
domek z ogrodem. Dolina szalała wokół domku, wicher
doskakiwał do niego jak bokser, lecz on stał spokojnie.
Panu Daviesowi wydawało się, że jakiś wielki ptak uniósł
ów dom z wioski i umieścił w samym środku wzburzonego
świata.
Lecz kiedy tak wspinał się po urwistych krawędziach i
zstępował po stoku wzgórza, pan Davies zniknął z
kryształu pani Owen. Chmura przesunęła jego czarny
kapelusz, a pod chmurą stąpało pradawne widmo,
zwiewna postać z półksiężycem uśmiechu i gwiazdami
zakrze-płymi na brodzie. Pan Davies nie zdawał sobie z
tego wszystkiego sprawy, gdy kamienie drapały go po
rękach. Był stary, był pijany winem poranku, lecz z jego
ran spływała ludzka krew.
Pan Owen, z twarzą przy ziemi i rękami na karkach
krzyczących chwastów, także nic nie wiedział o
przemianie w kryształowej kuli. Słyszał przepowiednię pani
Owen o zbliżaniu się czarnego kapelusza i śmiał się jak
zwykle z jej wiary w moce ciemności. Gdy zawołała,
spojrzał w górę, lecz znów powrócił z uśmiechem do
potężniejszego wołania ziemi. — Mnóżcie się, mnóżcie —
mówił do robaków wypłaszanych z ich kanalików.
Przecinał brązowe robaki na pół, by połówki mogły się
dalej rozmnażać, rozprzestrzeniać życie po ogrodzie i
wyjść zeń zarażając pola i brzuchy bydła.
Pan Davies nic o tym nie wiedział. Zobaczył młodego,
brodatego mężczyznę pracowicie pochylonego nad ziemią
w ogrodzie. Zauważył, że dom i blada twarz młodej kobiety
przyciśnięta do szyby tworzą ładny obrazek. I uchylając
swojego czarnego kapelusza przedstawił się jako
proboszcz oddalonej stąd o jakieś dziesięć mil wioski.
— Pan krwawi — rzekł pan Owen.
Ręce pana Daviesa rzeczywiście były powalane krwią.
Kiedy pani Owen opatrzyła skaleczenia proboszcza,
usadowiła go w fotelu w pobliżu okna i nalała mu filiżankę
mocnej herbaty.
— Widziałam pana na wzgórzu — rzekła, a on z kolei
zapytał ją, w jaki sposób go dostrzegła, skoro wzgórza są
wysokie i położone daleko.
— Mam dobry wzrok — odpowiedziała.
Nie wątpił w to. Miała najdziwniejsze oczy, jakie
kiedykolwiek oglądał.
— Tu jest spokojnie — rzekł pan Davies.
— Nie mamy zegara — odrzekła i nakryła stół dla trzech
osób.
— Pani jest bardzo uprzejma.
— Jesteśmy uprzejmi dla tych, którzy do nas
przychodzą.
Zastanawiał się, ilu ludzi przychodziło do samotnego
domu w dolinie, lecz nie spytał o to, obawiając się jej
odpowiedzi. Domyślał się, że była niesamowitą kobietą
lubiącą ciemność dla samej ciemności. Był zbyt stary, by
pytać o tajemnice ciemności, a teraz w czarnym prze-
moczonym i potarganym ubraniu, mając ręce obwiązane
bandażami obcej kobiety, czuł się starszy niż
kiedykolwiek. Wiatry poranne mogłyby go zwiać w dół, a
nagłe zapadnięcie ciemności oślepić. Deszcz mógłby
przeniknąć jego ciało jak ciało ducha. Zmęczony,
siwowłosy, stary człowiek usiadł pod oknem, prawie
niewidoczny na tle szyb i białego pokrycia krzesła.
Wkrótce posiłek był gotów i pan Owen wszedł nie
umyty, wprost z ogrodu.
— Czy mam zmówić modlitwę? — zapytał pan Davies,
gdy wszyscy troje zasiedli wokół stołu.
Pani Owen skinęła głową.
— Panie Boże Wszechmocny, pobłogosław ten nasz
posiłek — rzekł pan Davies. Spojrzawszy podczas modlitwy
dostrzegł, że pan i pani Owen mieli zamknięte oczy. —
Dzię-kujemy Ci za obfitość, jaką nas obdarzyłeś. —
Dostrzegł, że wargi państwa Owen poruszyły się lekko. Nie
mógł usłyszeć, co mówią, lecz wiedział, że modlitwy, które
odmawiają, różnią się od jego modlitw.
— Amen — powiedzieli wszyscy troje naraz.
Pan Owen jadł z godnością, pochyliwszy się nad
talerzem tak jak uprzednio nad skarżącymi się chwastami.
Za oknem rozciągało się brunatne cielsko ziemi, zielona
skóra trawy i piersi wzgórz Jarvis; wiatr mroził
zwierzęcość ziemi i słońce spijające rosę z pól; cały świat
pocił się porami drzew, ziarnka piasku na dalekich
wybrzeżach mnożyły się, gdy morze przetaczało się ponad
nimi. Pan Owen poczuł proste jedzenie na języku; skórka
na mięsie miała swoje znaczenie, była też celowość w
podnoszeniu jedzenia do ust. Napełnił go nagłym
zadowoleniem widok obnażonej szyi pani Owen.
Ona, choć także pochylona nad swym talerzem,
uderzała jedynie zębami widelca o jego brzegi. Nie jadła,
gdyż zawładnęły nią pradawne moce i nie śmiała podnieść
oczu, by nie zdradzić ich zieloności. Rozpoznawała po
odgłosach, z której strony wieje wiatr w dolinie;
rozpoznawała położenie słońca po zaokrągleniu cieni na
obrusie. Och, żeby mogła wziąć swój kryształ i zobaczyć w
nim rozległe przestrzenie ciemności okrywającej to
zimowe światło. Lecz ciemność gęstniała w jej umyśle
pochłaniając światło wokół niej. Po jej lewej stronie
znajdował się duch; ze wszystkich sił przyćmiła
poruszające się wokół niego nieuchwytne światło i
wymieszała je w swym ciemnym mózgu.
Pan Davies, jak człowiek wyssany przez ptaka, poczuł
pustkę w żyłach. Pogrążony w błogim oszołomieniu
opowiedział o swych przygodach na wzgórzach, jak tam
było chłodno i wietrzno i jak falowały wzgórza. Powiedział,
że zabłądził i znalazł ciemną kryjówkę, aby schronić się
przed wiatrem szaleńcem, lecz ciemność przeraziła go i
znów powędrował po górach, gdzie poranek miotał nim jak
statkiem na morzu. Gdziekolwiek szedł, przewiewało go na
wskroś na otwartej przestrzeni lub porażał go lęk wśród
stłoczonych cieni.
— Nigdzie nie ma miejsca dla starego człowieka —
rzekł żałośnie. Kochając swą parafię, kochał też okoliczną
ziemię, lecz wzgórza zapadały się pod jego stopami lub
wyrzucały go w powietrze. A kochając swego Boga, kochał
ciemność, w której ludzie dawnych czasów czcili bóstwa
mroczne i nieprzeniknione. Lecz teraz jaskinie wzgórz
pełne były widm i głosów, które szydziły z niego, gdyż był
stary.
Boi się ciemności, pomyślała pani Owen, przyjemnej
ciemności.
Pan Owen z uśmiechem rozmyślał: on boi się robaka w
ziemi, kopulacji w drzewie, żyjącej tłustości w glebie.
Popatrzyli na starego człowieka i spostrzegli, że stał
się bardziej niż kiedykolwiek widmowy. Okno poza nim
rzucało wystrzępiony krąg światła wokół jego głowy.
Nagle pan Davies klęknął do modlitwy. Nie pojmował
chłodu w swym sercu ani lęku, który przejął go
zdumieniem w momencie, gdy klęknął. I odmawiając
modlitwę na intencję wybawienia, patrzył w ocienione
oczy pani Owen i roześmiane oczy jej męża. Klękając na
dywanie u szczytu stołu, patrzył z podziwem na ciemny
umysł i wielkie ciemne cielsko. Patrzył i modlił się jak
pradawny bóg oblegany przez swych nieprzyjaciół.
Drzewo
Ponad domem, zwróconym ku odległym wzgórzom
Jarvis, wznosiła się wieża, gdzie gnieździły się dzienne
ptaki, nocą zaś krążyły sowy. Widoczne ze wsi światło w
oknie wieży świeciło przez szyby jak robaczek
świętojański, lecz pokój znajdujący się pod gniazdem wró-
bli rzadko kiedy był oświetlony. Pajęczyny snuły się po
jego brudnym sklepieniu. Za oknem, w obrębie dwudziestu
mil rozciągała się pagórkowata okolica, a kąty pokoju
przechowywały tajemnicę szponiastych śladów
odciśniętych w kurzu.
Dziecko znało dom od strychu po piwnicę; znało
nieporządne trawniki i budkę ogrodnika, gdzie kwiaty
bujnie rozkwitały w doniczkach. Nie mogło jednak znaleźć
klucza do drzwi wieży.
Dom zmieniał się w zależności od nastrojów dziecka, a
trawnik stawał się morzem, brzegiem, niebem lub
czymkolwiek, zgodnie z jego życzeniem. Kiedy trawnik był
posępnym obszarem morza, po którego falach chłopiec
żeglował na złamanym kwiecie, ogrodnik wychodził ze
swej budki w pobliżu wyspy krzewów. On również zrywał
łodygę i płynął na niej. Siadając okrakiem na miotle
ogrodowej leciał, gdziekolwiek życzył sobie tego chłopiec.
Znał wszystkie opowieści od początku świata.
— Na początku — mawiał — było drzewo.
— Jakie drzewo?
— Drzewo, na którym gwiżdże ten kos.
— Jastrząb, jastrząb — wołało dziecko.
Ogrodnik spoglądał wtedy na drzewo i widział
olbrzymiego jastrzębia siedzącego na gałęzi czy też orła,
który kołysał się na wietrze.
Ogrodnik ogromnie lubił Biblię. Gdy słońce zachodziło,
a ogród napełniał się ludźmi, siadał zwykle przy świecy w
swej budce i czytał o pierwszej miłości albo legendę o
jabłkach i wężach. Lecz najwięcej lubił opowieść o śmierci
Chrystusa na drzewie. Drzewa otaczały ogrodnika płotem,
zmiany pór roku poznawał po barwie kory i przepływie
soków w ukrytych korzeniach. Jego świat poruszał się i
zmieniał, tak jak wiosna poruszała się w gałęziach,
odmieniając ich nagość. Jego Bóg wyrastał jak drzewo z
ziemi okrągłej jak jabłko, drzewo pączkujące Jego dziećmi,
którym pozwalał opuszczać swoje miejsca pod tchnieniem
zimy; zimę i śmierć poruszał ten sam wiatr. Ogrodnik
nieraz siadywał w swej budce i czytał o ukrzyżowaniu,
spoglądając, ponad doniczkami na parapecie okiennym, w
zimowe noce. Myślał wówczas, że w takie noce miłość
zawodzi i że wiele dzieci zostanie wyciętych w pień.
Dziecko podczas swojej zabawy przeistaczało
zaniedbane trawniki. Ogrodnik nazywał malca nazwiskiem
jego matki, sadzał go sobie na kolanach i opowiadał mu o
cudach w Jerozolimie i o narodzinach w stajence.
— Na samym początku było miasteczko Betlejem —
szeptał do dziecka, zanim w zapadającym mroku
zadźwięczał dzwonek na herbatę.
— Gdzie jest Betlejem?
— Daleko — rzekł ogrodnik — na wschodzie.
Ku wschodowi, przysłaniając słońce, ciągnęły się
wzgórza Jarvis, a drzewa ich wyławiały księżyc z traw.
Dziecko leżało w łóżku. Patrząc na konia na biegunach
zapragnęło, aby mu wyrosły skrzydła, żeby mogło go
dosiąść i wzbić się w arabskie niebo. Lecz walijskie wiatry
dęły w zasłony, a świerszcze hałasowały na zaniedbanym
skrawku ziemi pod oknem. Zabawki były martwe. Dziecko
zaczęło płakać, lecz szybko przestało nie znajdując
powodu do płaczu. Noc była wietrzna i zimna, lecz jemu
było ciepło w pościeli. Noc była wyniosła jak wzgórza, a on
był małym chłopcem leżącym w łóżku.
Zamknął oczy i wpatrywał się w wirującą jaskinię,
głębszą niż ciemność ogrodu, gdzie pierwsze drzewo, do
którego przywarły nierzeczywiste ptaki, stało samotnie,
rozjarzone płomieniem. Łzy napływały mu pod powieki, gdy
myślał o pierwszym drzewie posadzonym tak blisko niego.
To drzewo było jak przyjaciel w ogrodzie. Wyśliznął się z
łóżka i na palcach zbliżył do drzwi. Koń na biegunach
podskoczył na sprężynach do przodu, a dziecko z prze-
strachem umknęło bezgłośnie z powrotem do łóżka.
Patrzyło na konia, który stał spokojnie, potem przeszło na
palcach wzdłuż dywanu, dotarło do drzwi, przekręciło
gałkę i wybiegło na podest schodów. Macając przed sobą
na oślep chłopiec doszedł na szczyt schodów; spojrzał w
dół na czarne schody prowadzące do holu i zobaczył tłum
cieni wypełzających z kątów; słysząc ich falujące głosy
wyobrażał sobie jamy ich oczu i chude ramiona. Być może
cienie były niepozorne, dyskretne i bezkrwiste, nie zakute
w niewidzialną zbroję, lecz spowite w cienkie jak
pajęczyna szaty; usłyszałby może szepty, a mijając je,
poczułby dotyk na plecach i przeciągłe „s” w uchu. Zszedł
po schodach, ani jeden cień nie drgnął w holu, kąty były
puste. Wysunął rękę i pogłaskał ciemność sądząc, że pod
palcami poczuje czyjąś suchą i aksamitną głowę,
wślizgującą się jak mgła pod paznokcie. Nic tam jednak
nie było. Otworzył frontowe drzwi i cienie pierzchły do
ogrodu.
Kiedy znalazł się na ścieżce, opuścił go lęk. Księżyc
spoczywał na nie plewionych grządkach i jego szron
rozpościerał się na trawie. Wreszcie chłopiec doszedł do
rozjarzonego drzewa przy końcu długiej, pokrytej żwirem
ścieżki — drzewa starszego nawet od przedziwnego
światła, ze stonogą uśpioną pod korą i gałęźmi
sterczącymi z pnia jak zmarznięte ramiona kobiety.
Dziecko dotknęło drzewa które pochyliło się jakby pod
jego dotykiem. Zobaczył gwiazdę jaśniejszą niż inne
gwiazdy na niebie; płonęła równym blaskiem nad pierwszą
wieżą ptaków, oświetlając tylko bezlistne gałęzie, pień i
wędrujące korzenie.
Dziecko nie zwątpiło w drzewo. Modliło się po swojemu
do niego, klęcząc na sczerniałych gałązkach, które nocny
wiatr przeginał ku ziemi. Potem, drżąc z miłości i chłodu,
pobiegło przez trawnik z powrotem do domu.
We wschodniej części tej okolicy żył idiota, wędrowny
żebrak. Raz na farmie, to znów w chatce wdowy żebrał o
jałmużnę. Pastor podarował mu swoje ubranie, które
zwisało na wygłodzonych żebrach i ramionach biedaka i
trzepotało na wietrze, gdy powłócząc nogami szedł przez
pola. Lecz oczy miał tak szeroko otwarte, a szyję nie
tkniętą wiejskim brudem, że nikt mu nie odmawiał tego, o
co prosił. A gdy prosił o wodę, dawano mu mleko.
— Skąd przychodzisz?
— Ze wschodu — odpowiadał.
Tak więc poznawali, że jest idiotą, i dawali mu jeść za
posprzątanie podwórka.
Gdy pochylał się z grabiami nad gnojem i wymłóconym
zbożem, słyszał głos rozlegający się w swym sercu.
Wkładał rękę do siana dla bydła, chwytał mysz, pocierał
dłonią o jej pyszczek, po czym puszczał ją wolno.
Przez cały dzień myśl o drzewie towarzyszyła dziecku;
przez całą noc tkwiła w jego snach jak gwiazda jaśniejąca
nad skrawkiem ziemi. Pewnego ranka około połowy
grudnia, gdy wiatr z najdalszych wzgórz pędził wokół
domu, a śnieg o zmierzchu nie stopniał jeszcze na murawie
i dachach, chłopiec pobiegł do budki ogrodnika. Ogrodnik
naprawiał właśnie połamane grabie. Bez jednego słowa
dziecko usiadło na skrzynce na nasiona u jego stóp i
patrząc, jak przywiązywał zęby grabi, zdało sobie sprawę,
że drut nie utrzyma ich razem. Chłopiec spoglądał na buty
ogrodnika mokre od śniegu, spodnie połatane na kolanach,
roz-pięte guziki u kurtki i fałdy brzucha pod flanelową
łataną koszulą. Patrzył na jego ręce zadzierzgające złote
supły drutu; były to ciężkie brunatne ręce, ze śladami ziemi
pod połamanymi paznokciami i z plamami tytoniu na
czubkach palców. Rysy twarzy ogrodnika miały zdecy-
dowany charakter, kiedy raz po raz przywiązywał żelazne
zęby czując, jak niepewnie są osadzone na kiju. Chłopca
przerażała siła i niechlujność starego człowieka, lecz
wkrótce uspokoił się patrząc na jego długą, gęstą brodę,
czystą i białą jak runo. Była to broda apostoła.
— Modliłem się do drzewa — rzekło dziecko.
— Módl się zawsze do drzewa — rzekł ogrodnik myśląc
o Kalwarii i o raju.
— Modlę się do tego drzewa co noc.
— Módl się do drzewa.
Drut ześliznął się z zębów grabi.
— Modlę się do tego drzewa.
Drut trzasnął.
Dziecko wskazało na drzewo za kwiatami cieplarni,
które jedyne ze wszystkich drzew w ogrodzie nie było
ośnieżone.
— Czarny bez — rzekł ogrodnik, lecz chłopiec wstał ze
skrzynki i krzyknął tak głośno, że nie naprawione grabie
spadły z łoskotem na ziemię.
— To jest pierwsze drzewo. Pierwsze drzewo, o którym
mi mówiłeś. Na początku było drzewo, powiedziałeś.
Słyszałem cię — wołało dziecko.
— Czarny bez jest tak samo dobry jak każde inne
drzewo — rzekł ogrodnik zniżając swój głos, by
dostosować się do nastroju dziecka.
— Pierwsze ze wszystkich drzew — powiedziało
dziecko szeptem.
Uspokojony na nowo głosem ogrodnika, chłopiec
uśmiechał się przez okno do drzewa, a drut ponownie
oplatał złamane grabie.
— Bóg wyrasta z niezwykłych drzew — rzekł stary
człowiek — a Jego drzewa przy-stają w niezwykłych
miejscach.
Kiedy snuł opowieść o dwunastu stacjach drogi
krzyżowej, drzewo pomachało gałęźmi do dziecka. Głos
apostoła wydobywał się z zasmolonych płuc.
Więc dźwignęli Go na drzewo i gwoździami przebili
Jego brzuch i stopy.
Krew słońca w zenicie pokazała się na pniu czarnego
bzu zabarwiając korę.
Idiota stał na wzgórzach Jarvis, patrząc na nieskalaną
dolinę; z jej wód i traw poranne mgły unosiły się i znikały.
Zobaczył, jak rosa parowała, jak bydło spoglądało w
strumienie, a ciemne chmury ulatywały na wieść o słońcu.
Słońce obracało się na krańcach rozrzedzonego i
wyblakłego nieba jak słodycz w szklance wody. Pożądał
światła, kiedy pierwszy i prawie niedostrzegalny deszcz
spadł na jego wargi; zerwał trawę i skosztował jej,
smakując zieleń na języku. Światło wypełniło mu usta i
światło dźwięczało w jego uszach wraz z całym wła-dczym
światłem w dolinie, która miała tak ciekawą nazwę. Znał
wzgórza Jarvis, zarys ich grzbietów wznosił się nad
stokami okolicy, widoczny na wiele mil wokoło, lecz nikt
nie wspomniał mu o dolinie leżącej u stóp wzgórza.
Betlejem, wyrzekł idiota w stronę doliny, zastanawiając
się nad dźwiękiem tego słowa i obdarzając je całą
wspaniałością walijskiego poranka. Bratał się z całym
światem wokoło, ssąc powietrze tak, jak nowo narodzone
dziecię ssie i brata się ze światłem. Życie doliny Jarvis
parujące z traw i z drzew, i z długiego ramienia strumyka
użyczało mu świeżej krwi. Noc opróżniła żyły idioty, lecz
poranek w dolinie napełnił je ponownie.
— Betlejem — powiedział idiota w stronę doliny.
Nim zapadł zmrok, ogrodnik i chłopiec weszli po
schodach do wieży, klucz obrócił się w zamku i drzwi
otwarły się jak pokrywka skrzynki, wpuszczając ich do
środka. Pokój był pusty.
— Gdzie są te tajemnice? — spytało dziecko
spoglądając na zmatowiałe belki i kąty pokryte
pajęczynami i rozglądając się po ołowianych framugach
okiennych.
— Wystarczy, że dałem ci klucz — odparł ogrodnik,
który wierzył, że wraz z ptasimi piórami i nasionami
kwiatów ukrywa w swej kieszeni klucz do wszechświata.
Dziecko zaczęło płakać, gdyż nie było żadnych
tajemnic. Wciąż od nowa przeglądało pusty pokój
strącając kurz, aby odszukać niepozorne drzwi zapadowe.
Opukiwało nie pokryte boazerią ściany, by usłyszeć głuchy
ton dający znać, że jakiś inny pokój znajduje się poza
obrębem wieży. Chłopiec zmiótł pajęczyny z okna i przez
zwały kurzu patrzył w ośnieżoną Noc Wigilijną. Świat
pagórków rozciągał się w dali pod skrawkiem nieba, a
szczyty wzgórz, których nigdy nie widział, wznosiły się na
tle opadających płatków śnieżnych. Przed nim
rozpościerały się lasy i skały, bezmierne oceany jałowego
lądu i świeży przypływ górskiego nieba omiatającego
czarne brzegi. Na wschodzie widniały zarysy bezimiennych
stworzeń żyjących na wzgórzu oraz ustronie drzew.
— Czym one są? Czym one są?
— To są wzgórza Jarvis — rzekł ogrodnik — które
istnieją od początku świata.
Wziął dziecko za rękę i odwiódł je od okna. Klucz
przekręcił się w zamku.
Tej nocy dziecko dobrze spało; ze śniegu i z ciemności
promieniowała potęga, niezmienna muzyka dobywała się z
milczenia gwiazd; milczenie było w porywistym wichrze. A
Betlejem znajdowało się bliżej, niż chłopiec przypuszczał.
W dzień Bożego Narodzenia idiota dotarł do ogrodu.
Włosy miał zmoczone, jego zaśnieżone, podarte buty
pokryte były grubą warstwą polnego błota. Zmęczony
długą wędrówką po wzgórzach Jarvis i osłabły z braku
pożywienia, usiadł pod drzewem czarnego bzu, gdzie
ogrodnik przytoczył belkę. Splatając palce dłoni przed
sobą, zobaczył spustoszone grządki kwiatowe i bujnie
rosnące chwasty na skraju ścieżek. Wieża wystrzelała w
górę jak drzewo ze szkła i kamienia ponad czerwonymi
okapami dachów. Postawił kołnierz marynarki wokół szyi,
kiedy świeży podmuch wiatru wstrząsnął drzewem.
Spojrzawszy na swoje ręce zauważył, że były złożone jak
do modlitwy. Wtedy ogarnął go lęk przed ogrodem, krzewy
były mu wrogie, a drzewa tworzące szpaler w kierunku
furtki uniosły ramiona w przerażeniu. To miejsce było zbyt
wysoko, spozierające z góry na wysokie wzgórza; to
miejsce było zbyt nisko, wstrząsane dreszczem na widok
upierzonych ramion nowej góry. Tu wiatr był zbyt
nieokiełzany, wiał wściekły wokół milczenia wydobywając
żydowskie zawodzenie z gałęzi czarnego bzu. Tutaj
milczenie tętniło jak ludzkie serce. I gdy tak siedział u stóp
okrutnych wzgórz, usłyszał, jak jakiś głos w nim woła:
— Czemu przywiodłeś mnie tutaj?
Nie mógł odpowiedzieć, dlaczego tu przybył;
powiedzieli mu, aby przyszedł, i przywiedli go, lecz nie
wiedział, kim oni są. Głos ludu wzniósł się z ogrodowych
grządek, a z nieba spadł nagle deszcz.
— Chciałbym żyć — rzekł idiota i uczynił mały gest w
stronę nieba. — Deszcz jest na mojej twarzy, wiatr smaga
moje policzki.
Pobratał się z deszczem.
I tak znalazło go dziecko pod osłoną drzewa, ze
smutnym uśmiechem na ustach, z długimi włosami
rozwianymi przez wiatr, znoszącego cierpliwie jak Bóg
udręki niepogody.
Kim był ten obcy? Ogień płonął w jego oczach, ciało na
jego szyi pod pofałdowaną marynarką było nagie.
Uśmiechał się jednak, siedząc w łachmanach pod
drzewem w dzień Bożego Narodzenia.
— Skąd przybywasz? — spytało dziecko.
— Ze wschodu — odparł idiota.
Ogrodnik nie kłamał, a tajemnica wieży była prawdą; to
ciemne i nędzne drzewo, które świeciło tylko nocą, było
pierwszym ze wszystkich drzew.
Lecz chłopiec spytał znów:
— Skąd przybywasz?
— Ze wzgórz Jarvis.
— Stań pod drzewem.
Idiota, wciąż uśmiechając się, stanął plecami do
czarnego bzu.
— Wyciągnij ramiona w ten sposób.
Idiota wyciągnął ramiona.
Dziecko pobiegło jak mogło najszybciej do budki
ogrodnika i wracając po nasiąkłym wilgocią trawniku
zobaczyło, że idiota nie poruszył się, lecz stał
wyprostowany i uśmiechnięty, z wyciągniętymi ramionami,
oparty o drzewo.
— Zwiążę ci ręce.
Idiota poczuł, jak drut, który nie naprawił grabi, ciasno
zaciska się wokół jego przegubów. Wrzynał mu się w ciało,
a krew spływająca z ran połyskiwała spadając na drzewo.
— Bracie — rzekł idiota widząc, że dziecko trzyma
srebrne gwoździe w dłoni.
Gość
Jego ręce były zmęczone, choć przez całą noc
spoczywały na pościeli łóżka. Unosił je tylko ku ustom i
szalonemu sercu. Żyły toczyły chorobliwie sine strumienie
ku białemu morzu. Obok niego mleko parowało z
wyszczerbionej filiżanki. Czuł poranek, wiedział, że na
podwórku koguty odrzucają głowy do tyłu piejąc ku słońcu.
Czymże były prześcieradła, które go spowijały, jeśli nie
śmiertelnym całunem? Czym był zegar dźwięcznie tykający
pomiędzy fotografią matki i zmarłej żony, jeśli nie głosem
dawnego wroga? Czas okazywał dość miło-sierdzia
pozwalając, by słońce świeciło na jego łóżko, a zegar nie
miał litości; gdy wybijał godzinę nastania nocy, on tym
bardziej potrzebował wtedy czerwonego światła i
wyraźnego ciepła.
Rhianon obsługiwała zmarłego przykładając
wyszczerbiony brzeg filiżanki do martwych ust. To nie
mogło bić serce pod żebrami. Serca nie biją u zmarłych.
Gdy leżał oczekując zdjęcia miary i obmycia octem,
Rhianon otworzyła jego pierś nożem do rozcinania kartek,
wydarła jego serce i wstawiła tam zegar. Usłyszał, jak
powiedziała po raz trzeci: — Wypij smaczne mleko. I czując
kwaśny smak na języku, a pieszczotę jej ręki na swym
czole, wie-dział, że nie jest martwy. Był żywym
człowiekiem. Na wiele mil wokoło miesiące zlewały się w
lata, okrążając jałowe dni.
Callaghan usiądzie dziś przy nim i będą rozmawiać z
sobą. Słyszał w mózgu skłócone głosy Callaghana i
Rhianon, aż usnął delektując się wzburzonymi słowami.
Ręce jego były zmęczone. Rozmyślał o swym długim
białym ciele dostrzegając żebra wystające po bokach.
Ręce, które przedtem trzymały inne ręce i podrzucały piłkę
wysoko w powietrze, teraz były martwe. Bez drżenia mógł
nimi opleść włosy, złożyć je na swym brzuchu lub zagłębić
w dolinę między piersiami Rhianon. Nie miało znaczenia,
co nimi robił. Były tak martwe, jak wskazówki zegara
poruszane jego mechanizmem.
— Czy mam zamknąć okna, aż słońce zacznie mocniej
grzać?
— Nie odczuwam zimna.
Mógłby jej powiedzieć, że umarli nie odczuwają ani
zimna, ani ciepła, słońce i wiatr nigdy nie miały już
przeniknąć jego ubrania. Lecz ona roześmiałaby się tylko
po swojemu, dobrotliwie, i pocałowałaby go w czoło
mówiąc: — Piotrze, cóż cię gnębi? Pewnego dnia znów
wyjdziesz na pole, by się przechadzać.
Tak, pewnego dnia będzie przechadzać się po
wzgórzach Jarvis jako duch chłopca słysząc, jak ludzie
mówią: — Tam wędruje duch Piotra, poety, który był już
martwy od lat, nim go pochowano.
Rhianon podwinęła prześcieradło wokół jego ramion,
ucałowała go na dzień dobry i wyniosła wyszczerbioną
filiżankę.
Jakiś człowiek zaznaczył pędzlem barwną krawędź
słońca i wymalował wiele kręgów wokół słonecznego
krążka. Śmierć była mężczyzną z kosą, lecz w ten letni
poranek nie było żywych łodyg do ścięcia.
Chory oczekiwał swego gościa. Piotr oczekiwał
Callaghana. Jego pokój był światem wewnątrz świata.
Świat w jego wnętrzu obracał się wokoło, w nim samym
słońce wschodziło, w nim samym zachodził księżyc.
Callaghan był zachodnim wiatrem, a Rhianon rozwiewała
chłody zachodniego wichru jak tahitański wiatr.
Pozwolił, by jego ręce spoczęły na jego własnej głowie
jak kamień na kamieniu. Głos Rhianon nigdy nie był tak
odległy, jak kiedy rzekła mu, że kwaśne mleko jest
smaczne. Kim była, jeśli nie ukochaną przemawiającą do
swego ukochanego pod trumienną odzieżą? Ktoś w nocy
przewrócił go i opróżnił ze wszystkiego prócz sztucznego
serca. To serce pod pancerzem jego żeber nie należało do
niego, ani pulsowanie żył w nodze. Jego ramiona nie mogły
już poruszać się ani osłonić dziewczyny przed wichrem i
rabusiami. Nic pod słońcem nie było mu bardziej obce niż
jego własne imię, a poezja była sznurem słów
nawleczonych na tykę do fasoli. Jego usta uformowały
małą kulę dźwięku i wymówiły słowo.
Jutro nie istniało dla umarłych. Nie mógł myśleć o tym,
że po śnie kolejnej nocy życie wykwitnie jak kwiat przez
szczeliny trumny.
Pokój, w którym przebywał, był obszerny. Z ram
spoglądały nań kłamliwe podobizny kobiet. To była twarz
jego matki, ten prawie zżółkły owal w ramce z rzednących
włosów o barwie starego złota. A obok niej znajdowała się
nieżyjąca Maria. Chociaż Callaghan dmuchał silnie, ściany
wokół Marii nigdy nie runą. Myślał o tym, jaka była,
wspominał jej Piotra, drogiego Piotra, i jej śmiejące się
oczy.
Pamiętał, że nie uśmiechnął się już od tej nocy, siedem
lat temu, gdy jego serce tak gwałtownie w nim zadrżało, aż
upadł na ziemię. Była życiodajna moc w
nieprawdopodobnym zachodzie słońca. Ponad wzgórzami i
dachem płynęły wielkie księżyce, a po wiośnie nade-szło
lato. Jakże w ogóle mógłby żyć, gdyby Callaghan nie
rozwiewał pajęczyn świata, a Millicent nie roztaczała
wokół niego swojego uroku? Lecz zmarli obywają się bez
przyjaciół. Spojrzał na odwrócone wieko trumny. Sztywny i
wyprostowany człowiek z wosku odwzajemnił spojrzenie.
Zdjąwszy monety z tamtych martwych oczu, ujrzał swą
własną twarz.
— Pleńcie się jak tektura na tekturze — zawołał — nim
zdmuchnę wasze sklejone domki jednym potężnym
oddechem mych płuc.
Gdy zjawiła się Maria, nic nie istniało wśród
zmienności dni prócz boskiego kultu, jakim ją otoczył.
Jego dziecko w łonie Marii zabiło ją. Czuł, jak jego ciało się
ulatnia, a ludzie lekcy jak powietrze, teraz podkuci
metalem, przechodzili przez niego i nikli poza nim.
Zaczął wołać: — Rhianon, Rhianon, ktoś podniósł się i
kopnął mnie w bok. Kap, kap, ścieka krew we mnie.
Rhianon — zawołał.
Wbiegła pośpiesznie po schodach, ocierając łzy z
policzków rękawem sukni.
Leżał bez ruchu, gdy poranek dojrzewał i przekształcał
się we wspaniałe południe. Rhianon chodziła tam i z
powrotem, suknia jej pachniała koniczyną i mlekiem,
poczuł to, gdy pochyliła się nad nim. Z wciąż rosnącym
podziwem śledził powściągliwe ruchy Rhianon w pokoju
oraz przesuwanie się jej rąk, gdy odkurzała zmarłą Marię w
ramkach. Pomyślał, że z takim zdumieniem zmarli śledzą
ruchy żyjących, dostrzegając rumieniec pod żywą skórą.
Powinna była śpiewać, przechodząc tak od kominka do
okna i porządkując przedmioty, lub brzęczeć podczas swej
krzątaniny jak pszczoła. Lecz jeśliby przemówiła, zaśmiała
się lub wczepiła paznokcie w cienki metal lichtarzy,
wydobywając z nich dźwięk dzwonka, lub jeśli pokój
wypełniłby się świergotem ptaków, on znów by zapłakał.
Przyjemnie mu było patrzeć na nieruchome fale bielizny
pościelowej i wyobrażać sobie, że jest wyspą położoną
gdzieś na południowym morzu. Na tej wyspie o bogatej i
cudownej roślinności nasiona wrośnięte w owoce zwisały
z drzew, zaś te mniejsze od jabłek, strącone na ziemię
przez wiatry Pacyfiku, leżały tam, by dać schronienie
ślimakom lata.
A wspominając wyspę, położoną gdzieś w
południowych pieczarach, myślał o wodzie i pragnął wody.
Suknia Rhianon, szeleszcząc wokół niej, wydawała cichy
szmer wody. Przywołał ją do siebie i dotykając stanika jej
sukni, poczuł wodę na rękach.
— Woda — rzekł do niej i opowiedział jej, że kiedy był
chłopcem, nieraz leżał na skałach, a jego palce znaczyły
chłodne kształty na powierzchniach sadzawek. Przyniosła
mu szklankę wody, przytrzymując ją na poziomie jego
oczu, by mógł zobaczyć pokój poprzez ściankę wody. Nie
pił, więc odstawiła szklankę na bok. Wyobraził sobie
podmorski chłód. Teraz w letni dzień, tuż po południowych
godzinach, pragnął, by woda znów zamknęła się wokół
niego, by mógł być już nie wyspą wystającą ponad wodą,
lecz zielonym ustroniem pod powierzchnią wód,
spoglądającym na oszałamiającą grotę. Myślał o jakichś
chłodnych słowach i zakreślił linię wokół oliwki rosnącej
pod jeziorem. Lecz drzewo było drzewem słów, a jezioro
rymowało się z innym słowem.
— Siądź i poczytaj mi, Rhianon.
— Jak zjesz — powiedziała i przyniosła mu jedzenie.
Nie mógł myśleć o tym, że zeszła do kuchni i
przygotowuje mu własnymi rękami posiłek. Odeszła i
powróciła z jedzeniem, czyniąc to z taką prostotą jak
dziewczyna ze Starego Testamentu. Imię jej nie znaczyło
nic. Było obojętnym dźwiękiem. Nosiła dziwne biblijne
imię. Kobieta o tym imieniu umyła zdjęte z krzyża ciało
chłodnymi wprawnymi rękami, które dotykały ran jak
dziesięciu błogosławieństw. Mógł zawołać do niej: — Włóż
słodko pachnące ziele pod moje ramię. Nasyć mnie
zapachem swej śliny.
— Co mam ci poczytać? — spytała, gdy na koniec
usiadła przy jego boku.
Potrząsnął głową nie dbając o to, co czyta, dopóki
mógł słyszeć jej głos, nie myśląc o niczym innym prócz
modulacji tego głosu.
Ach, gdybym mógł łagodnie spocząć i złożyć swą
głowę,
Łagodnie przespać sen śmierci słysząc Jego głos
łagodny,
Kiedy przechadza się po ogrodzie w czas
wieczorny.
Czytała tak długo, aż Robak spoczął na liściu Lilii.
Śmierć znów objęła jego członki, więc przymknął oczy.
Nie było wytchnienia od bólu ani od obrazów śmierci,
które dopełniały swego obrzędu nawet w ciemności
ciężkich powiek.
— Czy mam zbudzić cię pocałunkiem? — odezwał się
Callaghan. Jego zimna ręka spoczęła na dłoni Piotra.
— Wszyscy trędowaci też się całowali — odparł Piotr
zastanawiając się nad sensem tych słów.
Rhianon dostrzegłszy, że już jej nie słucha, oddaliła się
na palcach.
Callaghan, pozostawiony sam, pochylił się nad łóżkiem
i rozpostarł miękkie koniuszki swych palców na oczach
Piotra.
— Teraz jest noc — rzekł. — Gdzie dziś pójdziemy?
Piotr znów otworzył oczy, zobaczył rozpostarte palce i
świece jarzące się jak główki maków. Lęk i
błogosławieństwo unosiły się nad pokojem.
Świec nie należy zdmuchiwać, myślał. Musi być
światło, światło, światło. Knota i wosku nie powinno nigdy
zabraknąć. W dzień i w nocy trzy świece jak trzy
dziewczęta muszą płonąć nad mym łóżkiem. Te trzy
dziewczęta muszą mnie osłaniać.
Pierwszy płomień zatańczył i zgasł. Nad drugim i
trzecim płomieniem Callaghan wydął poszarzałe usta.
Pokój wypełnił się ciemnością. — Gdzie dziś pójdziemy? —
spytał, lecz nie czekając na odpowiedź odrzucił
prześcieradło z łóżka, unosząc Piotra w swych ramionach.
Piotr czuł na twarzy dotknięcie wilgotnego i delikatnego
płaszcza Callaghana.
— Och, Callaghanie, Callaghanie — rzekł Piotr
przycisnąwszy usta do czarnego materiału. Czuł ruchy
ciała Callaghana, napięte i rozluźniające się mięśnie,
wygięcie pleców, odcisk stóp na pędzącej ziemi. Spod
gliny i wapienia ziemi wiatr wzbił się ku jego ukrytej
twarzy. Dopiero wtedy gdy gałęzie drzew drapały go po
grzbiecie, poczuł, że jest nagi. Więc aby głośno nie
krzyczeć, zwarł usta na wilgotnym fałdzie ciała. Callaghan
również był nagi jak noworodek.
Czy jesteśmy nadzy? Mamy swoje kości i narządy,
swoją skórę i swoje ciało. Wstęga krwi oplata twoje włosy.
Nie obawiaj się. Szata krwi opasuje twoje biodra. Świat
przeleciał obok nich z impetem, wiatr zamarł zdmuchując
owoce walki pod księżycem. Piotr słyszał pienia ptaków,
lecz nie był to śpiew, jaki ptaki wydawały ze swych krtani
na parapecie jego sypialni. Ptaki były ślepe.
— Czy są ślepe? — spytał Callaghan. — Zamykają w
swych oczach całe światy. Biel i czerń zawarte są w ich
gwiździe. Nie obawiaj się. Błyszczące oczy znajdują się
pod skorupka-mi ich jaj.
Zatrzymując się nagle, z Piotrem lekkim jak piórko w
swych ramionach, postawił go delikatnie na kulistej ziemi.
Poniżej nich dolina, z brzemieniem kulawych drzew i traw,
od-biegała w dal, gdzie księżyc zwisał z ciemności na
pępowinie. Z obu stron lasu rozlegały się ostre trzaski
strzelb i bażanty spadały jak deszcz. Lecz wkrótce noc
ucichła, tłumiąc cyngle opadłych gałązek trzeszczących
pod stopami Callaghana.
Piotr, świadomy niemocy swego serca, przyłożył rękę
do boku, lecz nie wyczuł osłony ciała. Koniuszki jego
palców poruszały się wokół pulsującej krwi, lecz żyły były
niewido-czne. Był martwy. Teraz wiedział, że nie żyje. Jak
niewidzialna rana okolona śladem krwi, duch Piotra stał na
ziemi i podziwiał przynoszącą rozkład noc.
— Co to za dolina? — zapytał głos Piotra.
— Dolina Jarvis — odparł Callaghan. Callaghan też nie
żył. Żadna kość ani włos nie uniosły się w opadającym
szronie.
DYLAN THOMAS SZKOŁA CZAROWNIC
TYTUŁ ORYGINAŁU: ADVENTURES IN THE SKIN TRADE PRZEKŁAD: TERESA TRUSZKOWSKA „WYDAWNICTWO LITERACKIE” KRAKÓW 1976 Nieprzyjaciele Był poranek na zielonych polach doliny Jarvis. Pan Owen plewił chwasty po bokach ogrodowej ścieżki. Gwałtowny wicher szarpał go za brodę, roślinny świat krzyczał u jego stóp. Zabłąkany na niebie kruk nawoływał swą towarzyszkę, ona jednak nie powróciła i kruk odleciał
na zachód unosząc w dziobie cierpienie. Pan Owen wstał, by wyprostować ramiona i popatrzeć na niebo; dostrzegł czerń bijących skrzydeł na tle czerwonego słońca. W pełnej przeciągów kuchni pani Owen pełna niepokoju przygotowywała zupę. Kiedyś, w dalekiej przeszłości, dolina dawała schronienie tylko bydłu; parobcy folwarczni przybywali ze wzgórz, by nawoływać bydło i spędzać je do dojenia; stopa obcego nie postała wówczas w dolinie. Pan Owen, przechadzając się samotnie po okolicy, dotarł do niej u kresu późnego letniego wieczoru, gdy bydło jeszcze spoczywało, a strumień przecinający dolinę szemrał po kamieniach. Tu, w samym środku doliny, pomyślał pan Owen, wybuduję mały jednopiętrowy dom otoczony ogrodem. I przypominając sobie dokładnie drogę, po której dotarł tu wzdłuż wijących się wzgórz, powrócił do swej wioski i do pytań pani Owen. I tak został wybudowa-ny jednopiętrowy dom wśród zielonych pól; ogród przekopano i zasadzono; otoczono go niskim ogrodzeniem, by utrzymać krowy z dala od jarzyn. Zdarzyło się to z początkiem roku. Teraz lato i jesień przeminęły; ogród rozkwitł i obu-marł, na chwastach legł szron. Pan Owen znów schylił się, by uporządkować ścieżkę. Wiatr odchylił kłosy pobliskich traw i każde zielone usta zamienił w wyrocznię. Pan Owen cierpli-wie tarmosił zielska; korzenie wyszły rujnując wokół ziemię, owady poruszały się żywo w jamkach, z których wyrosły chwasty i obumierając między jego palcami nie pozostawiały śladów. Znużył go widok ich śmierci, a jeszcze bardziej zamieranie chwastów. W górę wydo- bywały się korzenie, na dół opadały nędzne, zielone głowy chwastów. Pani Owen wpatrując się w głąb kryształowej kuli pozostawiła gotującą się zupę jej losowi. Kula ściemniała, a potem pojaśniała, jakby poruszyła się w niej tęcza. Rozgrzewając się niczym słońce, to znów stygnąc jak
arktyczna gwiazda, świeciła w fałdach jej sukni, gdzie pani Owen trzymała ją miłośnie. Przy śniadaniu herbaciane listki w jej filiżance zapowiedziały ciemnego przybysza. Cóż powie jej kryształ?, dumała pani Owen. Korzenie wydobyły się na wierzch, a skręcony robak, niepokojony sondującymi palca-mi, wił się oślepiony w słońcu. Raptem dolina napełniła wszystkie swoje zagłębienia wichrem, głosem korzeni, oddechem nisko pochylonego nieba. Nie tylko mandragora krzyczy; wyrywane korzenie też obdarzone są głosem, każdy chwast wydarty z ziemi przez pana Owena krzyczał jak niemowlę. We wsi za wzgórzem być może szaleje wiatr, być może dziwnie pląsa odzienie na sznurach ogrodowych. A kobiety o łonach wypełnionych kształtami znów poczują kopanie, gdy pochylą się nad parującymi baliami. Życie potoczy się dalej w żyłach, w kościach, w wiążącym je ciele, posłusznym porom roku i pogodom, jak w dolinie wiążącej dom z miąższem zielonych traw. Kula, jak otwarty grób, wydała swoich zmarłych pani Owen. Spoglądała na wargi kobiet i włosy mężczyzn układające się w pewien wzór na ściance kryształowego świata. Lecz nagle wzory te zniknęły i pani Owen mogła dostrzec jedynie zarys wzgórz Jarvis. Mężczyzna w czarnym kapeluszu zstępował ścieżką ku niewidzialnej dolinie w dole. Jeśliby podszedł nieco bliżej, znalazłby się na jej podołku. — Jakiś mężczyzna w czarnym kapeluszu chodzi po wzgórzach — zawołała przez okno. Pan Owen uśmiechnął się i dalej plewił chwasty. Działo się to w tym czasie, gdy wielebny pastor Davies zabłądził; błąkał się już od samego rana, lecz teraz całkiem stracił rozeznanie i, zaniepokojony, przystanął pod drzewem na skraju wzgórz Jarvis. Porywisty wicher wiał skroś gałęzi drzew, a wielka szarozielona ziemia poruszała się pod nim niepewnie. Gdziekolwiek spojrzał, piętrzyły się aż pod niebo szalejące na wietrze wzgórza, a gdziekolwiek
szukał schronienia przed wichrem, przerażała go ciemność. Im dalej szedł, tym dziwniejsze wydawało mu się otoczenie: raz urastało do niepojętej wielkości, to znów zapadało się w dolinę nie większą od jego dłoni. Drzewa przechadzały się jak ludzie. Za sprawą opatrznościowego zbiegu okoliczności dotarł na skraj wzgórz w momencie, gdy słońce wzbiło się na środek nieba. W tym rozległym świecie rozkołysanym od jednego horyzontu po drugi, stał pod drzewem i spoglądał w dolinę. Wśród pól wznosił się domek z ogrodem. Dolina szalała wokół domku, wicher doskakiwał do niego jak bokser, lecz on stał spokojnie. Panu Daviesowi wydawało się, że jakiś wielki ptak uniósł ów dom z wioski i umieścił w samym środku wzburzonego świata. Lecz kiedy tak wspinał się po urwistych krawędziach i zstępował po stoku wzgórza, pan Davies zniknął z kryształu pani Owen. Chmura przesunęła jego czarny kapelusz, a pod chmurą stąpało pradawne widmo, zwiewna postać z półksiężycem uśmiechu i gwiazdami zakrze-płymi na brodzie. Pan Davies nie zdawał sobie z tego wszystkiego sprawy, gdy kamienie drapały go po rękach. Był stary, był pijany winem poranku, lecz z jego ran spływała ludzka krew. Pan Owen, z twarzą przy ziemi i rękami na karkach krzyczących chwastów, także nic nie wiedział o przemianie w kryształowej kuli. Słyszał przepowiednię pani Owen o zbliżaniu się czarnego kapelusza i śmiał się jak zwykle z jej wiary w moce ciemności. Gdy zawołała, spojrzał w górę, lecz znów powrócił z uśmiechem do potężniejszego wołania ziemi. — Mnóżcie się, mnóżcie — mówił do robaków wypłaszanych z ich kanalików. Przecinał brązowe robaki na pół, by połówki mogły się dalej rozmnażać, rozprzestrzeniać życie po ogrodzie i wyjść zeń zarażając pola i brzuchy bydła. Pan Davies nic o tym nie wiedział. Zobaczył młodego,
brodatego mężczyznę pracowicie pochylonego nad ziemią w ogrodzie. Zauważył, że dom i blada twarz młodej kobiety przyciśnięta do szyby tworzą ładny obrazek. I uchylając swojego czarnego kapelusza przedstawił się jako proboszcz oddalonej stąd o jakieś dziesięć mil wioski. — Pan krwawi — rzekł pan Owen. Ręce pana Daviesa rzeczywiście były powalane krwią. Kiedy pani Owen opatrzyła skaleczenia proboszcza, usadowiła go w fotelu w pobliżu okna i nalała mu filiżankę mocnej herbaty. — Widziałam pana na wzgórzu — rzekła, a on z kolei zapytał ją, w jaki sposób go dostrzegła, skoro wzgórza są wysokie i położone daleko. — Mam dobry wzrok — odpowiedziała. Nie wątpił w to. Miała najdziwniejsze oczy, jakie kiedykolwiek oglądał. — Tu jest spokojnie — rzekł pan Davies. — Nie mamy zegara — odrzekła i nakryła stół dla trzech osób. — Pani jest bardzo uprzejma. — Jesteśmy uprzejmi dla tych, którzy do nas przychodzą. Zastanawiał się, ilu ludzi przychodziło do samotnego domu w dolinie, lecz nie spytał o to, obawiając się jej odpowiedzi. Domyślał się, że była niesamowitą kobietą lubiącą ciemność dla samej ciemności. Był zbyt stary, by pytać o tajemnice ciemności, a teraz w czarnym prze- moczonym i potarganym ubraniu, mając ręce obwiązane bandażami obcej kobiety, czuł się starszy niż kiedykolwiek. Wiatry poranne mogłyby go zwiać w dół, a nagłe zapadnięcie ciemności oślepić. Deszcz mógłby przeniknąć jego ciało jak ciało ducha. Zmęczony, siwowłosy, stary człowiek usiadł pod oknem, prawie niewidoczny na tle szyb i białego pokrycia krzesła. Wkrótce posiłek był gotów i pan Owen wszedł nie
umyty, wprost z ogrodu. — Czy mam zmówić modlitwę? — zapytał pan Davies, gdy wszyscy troje zasiedli wokół stołu. Pani Owen skinęła głową. — Panie Boże Wszechmocny, pobłogosław ten nasz posiłek — rzekł pan Davies. Spojrzawszy podczas modlitwy dostrzegł, że pan i pani Owen mieli zamknięte oczy. — Dzię-kujemy Ci za obfitość, jaką nas obdarzyłeś. — Dostrzegł, że wargi państwa Owen poruszyły się lekko. Nie mógł usłyszeć, co mówią, lecz wiedział, że modlitwy, które odmawiają, różnią się od jego modlitw. — Amen — powiedzieli wszyscy troje naraz. Pan Owen jadł z godnością, pochyliwszy się nad talerzem tak jak uprzednio nad skarżącymi się chwastami. Za oknem rozciągało się brunatne cielsko ziemi, zielona skóra trawy i piersi wzgórz Jarvis; wiatr mroził zwierzęcość ziemi i słońce spijające rosę z pól; cały świat pocił się porami drzew, ziarnka piasku na dalekich wybrzeżach mnożyły się, gdy morze przetaczało się ponad nimi. Pan Owen poczuł proste jedzenie na języku; skórka na mięsie miała swoje znaczenie, była też celowość w podnoszeniu jedzenia do ust. Napełnił go nagłym zadowoleniem widok obnażonej szyi pani Owen. Ona, choć także pochylona nad swym talerzem, uderzała jedynie zębami widelca o jego brzegi. Nie jadła, gdyż zawładnęły nią pradawne moce i nie śmiała podnieść oczu, by nie zdradzić ich zieloności. Rozpoznawała po odgłosach, z której strony wieje wiatr w dolinie; rozpoznawała położenie słońca po zaokrągleniu cieni na obrusie. Och, żeby mogła wziąć swój kryształ i zobaczyć w nim rozległe przestrzenie ciemności okrywającej to zimowe światło. Lecz ciemność gęstniała w jej umyśle pochłaniając światło wokół niej. Po jej lewej stronie znajdował się duch; ze wszystkich sił przyćmiła poruszające się wokół niego nieuchwytne światło i
wymieszała je w swym ciemnym mózgu. Pan Davies, jak człowiek wyssany przez ptaka, poczuł pustkę w żyłach. Pogrążony w błogim oszołomieniu opowiedział o swych przygodach na wzgórzach, jak tam było chłodno i wietrzno i jak falowały wzgórza. Powiedział, że zabłądził i znalazł ciemną kryjówkę, aby schronić się przed wiatrem szaleńcem, lecz ciemność przeraziła go i znów powędrował po górach, gdzie poranek miotał nim jak statkiem na morzu. Gdziekolwiek szedł, przewiewało go na wskroś na otwartej przestrzeni lub porażał go lęk wśród stłoczonych cieni. — Nigdzie nie ma miejsca dla starego człowieka — rzekł żałośnie. Kochając swą parafię, kochał też okoliczną ziemię, lecz wzgórza zapadały się pod jego stopami lub wyrzucały go w powietrze. A kochając swego Boga, kochał ciemność, w której ludzie dawnych czasów czcili bóstwa mroczne i nieprzeniknione. Lecz teraz jaskinie wzgórz pełne były widm i głosów, które szydziły z niego, gdyż był stary. Boi się ciemności, pomyślała pani Owen, przyjemnej ciemności. Pan Owen z uśmiechem rozmyślał: on boi się robaka w ziemi, kopulacji w drzewie, żyjącej tłustości w glebie. Popatrzyli na starego człowieka i spostrzegli, że stał się bardziej niż kiedykolwiek widmowy. Okno poza nim rzucało wystrzępiony krąg światła wokół jego głowy. Nagle pan Davies klęknął do modlitwy. Nie pojmował chłodu w swym sercu ani lęku, który przejął go zdumieniem w momencie, gdy klęknął. I odmawiając modlitwę na intencję wybawienia, patrzył w ocienione oczy pani Owen i roześmiane oczy jej męża. Klękając na dywanie u szczytu stołu, patrzył z podziwem na ciemny umysł i wielkie ciemne cielsko. Patrzył i modlił się jak pradawny bóg oblegany przez swych nieprzyjaciół.
Drzewo Ponad domem, zwróconym ku odległym wzgórzom Jarvis, wznosiła się wieża, gdzie gnieździły się dzienne ptaki, nocą zaś krążyły sowy. Widoczne ze wsi światło w oknie wieży świeciło przez szyby jak robaczek świętojański, lecz pokój znajdujący się pod gniazdem wró- bli rzadko kiedy był oświetlony. Pajęczyny snuły się po jego brudnym sklepieniu. Za oknem, w obrębie dwudziestu mil rozciągała się pagórkowata okolica, a kąty pokoju przechowywały tajemnicę szponiastych śladów odciśniętych w kurzu. Dziecko znało dom od strychu po piwnicę; znało nieporządne trawniki i budkę ogrodnika, gdzie kwiaty bujnie rozkwitały w doniczkach. Nie mogło jednak znaleźć klucza do drzwi wieży. Dom zmieniał się w zależności od nastrojów dziecka, a trawnik stawał się morzem, brzegiem, niebem lub czymkolwiek, zgodnie z jego życzeniem. Kiedy trawnik był posępnym obszarem morza, po którego falach chłopiec żeglował na złamanym kwiecie, ogrodnik wychodził ze swej budki w pobliżu wyspy krzewów. On również zrywał łodygę i płynął na niej. Siadając okrakiem na miotle ogrodowej leciał, gdziekolwiek życzył sobie tego chłopiec. Znał wszystkie opowieści od początku świata. — Na początku — mawiał — było drzewo. — Jakie drzewo? — Drzewo, na którym gwiżdże ten kos. — Jastrząb, jastrząb — wołało dziecko. Ogrodnik spoglądał wtedy na drzewo i widział olbrzymiego jastrzębia siedzącego na gałęzi czy też orła, który kołysał się na wietrze. Ogrodnik ogromnie lubił Biblię. Gdy słońce zachodziło,
a ogród napełniał się ludźmi, siadał zwykle przy świecy w swej budce i czytał o pierwszej miłości albo legendę o jabłkach i wężach. Lecz najwięcej lubił opowieść o śmierci Chrystusa na drzewie. Drzewa otaczały ogrodnika płotem, zmiany pór roku poznawał po barwie kory i przepływie soków w ukrytych korzeniach. Jego świat poruszał się i zmieniał, tak jak wiosna poruszała się w gałęziach, odmieniając ich nagość. Jego Bóg wyrastał jak drzewo z ziemi okrągłej jak jabłko, drzewo pączkujące Jego dziećmi, którym pozwalał opuszczać swoje miejsca pod tchnieniem zimy; zimę i śmierć poruszał ten sam wiatr. Ogrodnik nieraz siadywał w swej budce i czytał o ukrzyżowaniu, spoglądając, ponad doniczkami na parapecie okiennym, w zimowe noce. Myślał wówczas, że w takie noce miłość zawodzi i że wiele dzieci zostanie wyciętych w pień. Dziecko podczas swojej zabawy przeistaczało zaniedbane trawniki. Ogrodnik nazywał malca nazwiskiem jego matki, sadzał go sobie na kolanach i opowiadał mu o cudach w Jerozolimie i o narodzinach w stajence. — Na samym początku było miasteczko Betlejem — szeptał do dziecka, zanim w zapadającym mroku zadźwięczał dzwonek na herbatę. — Gdzie jest Betlejem? — Daleko — rzekł ogrodnik — na wschodzie. Ku wschodowi, przysłaniając słońce, ciągnęły się wzgórza Jarvis, a drzewa ich wyławiały księżyc z traw. Dziecko leżało w łóżku. Patrząc na konia na biegunach zapragnęło, aby mu wyrosły skrzydła, żeby mogło go dosiąść i wzbić się w arabskie niebo. Lecz walijskie wiatry dęły w zasłony, a świerszcze hałasowały na zaniedbanym skrawku ziemi pod oknem. Zabawki były martwe. Dziecko zaczęło płakać, lecz szybko przestało nie znajdując powodu do płaczu. Noc była wietrzna i zimna, lecz jemu było ciepło w pościeli. Noc była wyniosła jak wzgórza, a on
był małym chłopcem leżącym w łóżku. Zamknął oczy i wpatrywał się w wirującą jaskinię, głębszą niż ciemność ogrodu, gdzie pierwsze drzewo, do którego przywarły nierzeczywiste ptaki, stało samotnie, rozjarzone płomieniem. Łzy napływały mu pod powieki, gdy myślał o pierwszym drzewie posadzonym tak blisko niego. To drzewo było jak przyjaciel w ogrodzie. Wyśliznął się z łóżka i na palcach zbliżył do drzwi. Koń na biegunach podskoczył na sprężynach do przodu, a dziecko z prze- strachem umknęło bezgłośnie z powrotem do łóżka. Patrzyło na konia, który stał spokojnie, potem przeszło na palcach wzdłuż dywanu, dotarło do drzwi, przekręciło gałkę i wybiegło na podest schodów. Macając przed sobą na oślep chłopiec doszedł na szczyt schodów; spojrzał w dół na czarne schody prowadzące do holu i zobaczył tłum cieni wypełzających z kątów; słysząc ich falujące głosy wyobrażał sobie jamy ich oczu i chude ramiona. Być może cienie były niepozorne, dyskretne i bezkrwiste, nie zakute w niewidzialną zbroję, lecz spowite w cienkie jak pajęczyna szaty; usłyszałby może szepty, a mijając je, poczułby dotyk na plecach i przeciągłe „s” w uchu. Zszedł po schodach, ani jeden cień nie drgnął w holu, kąty były puste. Wysunął rękę i pogłaskał ciemność sądząc, że pod palcami poczuje czyjąś suchą i aksamitną głowę, wślizgującą się jak mgła pod paznokcie. Nic tam jednak nie było. Otworzył frontowe drzwi i cienie pierzchły do ogrodu. Kiedy znalazł się na ścieżce, opuścił go lęk. Księżyc spoczywał na nie plewionych grządkach i jego szron rozpościerał się na trawie. Wreszcie chłopiec doszedł do rozjarzonego drzewa przy końcu długiej, pokrytej żwirem ścieżki — drzewa starszego nawet od przedziwnego światła, ze stonogą uśpioną pod korą i gałęźmi sterczącymi z pnia jak zmarznięte ramiona kobiety. Dziecko dotknęło drzewa które pochyliło się jakby pod
jego dotykiem. Zobaczył gwiazdę jaśniejszą niż inne gwiazdy na niebie; płonęła równym blaskiem nad pierwszą wieżą ptaków, oświetlając tylko bezlistne gałęzie, pień i wędrujące korzenie. Dziecko nie zwątpiło w drzewo. Modliło się po swojemu do niego, klęcząc na sczerniałych gałązkach, które nocny wiatr przeginał ku ziemi. Potem, drżąc z miłości i chłodu, pobiegło przez trawnik z powrotem do domu. We wschodniej części tej okolicy żył idiota, wędrowny żebrak. Raz na farmie, to znów w chatce wdowy żebrał o jałmużnę. Pastor podarował mu swoje ubranie, które zwisało na wygłodzonych żebrach i ramionach biedaka i trzepotało na wietrze, gdy powłócząc nogami szedł przez pola. Lecz oczy miał tak szeroko otwarte, a szyję nie tkniętą wiejskim brudem, że nikt mu nie odmawiał tego, o co prosił. A gdy prosił o wodę, dawano mu mleko. — Skąd przychodzisz? — Ze wschodu — odpowiadał. Tak więc poznawali, że jest idiotą, i dawali mu jeść za posprzątanie podwórka. Gdy pochylał się z grabiami nad gnojem i wymłóconym zbożem, słyszał głos rozlegający się w swym sercu. Wkładał rękę do siana dla bydła, chwytał mysz, pocierał dłonią o jej pyszczek, po czym puszczał ją wolno. Przez cały dzień myśl o drzewie towarzyszyła dziecku; przez całą noc tkwiła w jego snach jak gwiazda jaśniejąca nad skrawkiem ziemi. Pewnego ranka około połowy grudnia, gdy wiatr z najdalszych wzgórz pędził wokół domu, a śnieg o zmierzchu nie stopniał jeszcze na murawie i dachach, chłopiec pobiegł do budki ogrodnika. Ogrodnik naprawiał właśnie połamane grabie. Bez jednego słowa dziecko usiadło na skrzynce na nasiona u jego stóp i patrząc, jak przywiązywał zęby grabi, zdało sobie sprawę,
że drut nie utrzyma ich razem. Chłopiec spoglądał na buty ogrodnika mokre od śniegu, spodnie połatane na kolanach, roz-pięte guziki u kurtki i fałdy brzucha pod flanelową łataną koszulą. Patrzył na jego ręce zadzierzgające złote supły drutu; były to ciężkie brunatne ręce, ze śladami ziemi pod połamanymi paznokciami i z plamami tytoniu na czubkach palców. Rysy twarzy ogrodnika miały zdecy- dowany charakter, kiedy raz po raz przywiązywał żelazne zęby czując, jak niepewnie są osadzone na kiju. Chłopca przerażała siła i niechlujność starego człowieka, lecz wkrótce uspokoił się patrząc na jego długą, gęstą brodę, czystą i białą jak runo. Była to broda apostoła. — Modliłem się do drzewa — rzekło dziecko. — Módl się zawsze do drzewa — rzekł ogrodnik myśląc o Kalwarii i o raju. — Modlę się do tego drzewa co noc. — Módl się do drzewa. Drut ześliznął się z zębów grabi. — Modlę się do tego drzewa. Drut trzasnął. Dziecko wskazało na drzewo za kwiatami cieplarni, które jedyne ze wszystkich drzew w ogrodzie nie było ośnieżone. — Czarny bez — rzekł ogrodnik, lecz chłopiec wstał ze skrzynki i krzyknął tak głośno, że nie naprawione grabie spadły z łoskotem na ziemię. — To jest pierwsze drzewo. Pierwsze drzewo, o którym mi mówiłeś. Na początku było drzewo, powiedziałeś. Słyszałem cię — wołało dziecko. — Czarny bez jest tak samo dobry jak każde inne drzewo — rzekł ogrodnik zniżając swój głos, by dostosować się do nastroju dziecka. — Pierwsze ze wszystkich drzew — powiedziało dziecko szeptem. Uspokojony na nowo głosem ogrodnika, chłopiec
uśmiechał się przez okno do drzewa, a drut ponownie oplatał złamane grabie. — Bóg wyrasta z niezwykłych drzew — rzekł stary człowiek — a Jego drzewa przy-stają w niezwykłych miejscach. Kiedy snuł opowieść o dwunastu stacjach drogi krzyżowej, drzewo pomachało gałęźmi do dziecka. Głos apostoła wydobywał się z zasmolonych płuc. Więc dźwignęli Go na drzewo i gwoździami przebili Jego brzuch i stopy. Krew słońca w zenicie pokazała się na pniu czarnego bzu zabarwiając korę. Idiota stał na wzgórzach Jarvis, patrząc na nieskalaną dolinę; z jej wód i traw poranne mgły unosiły się i znikały. Zobaczył, jak rosa parowała, jak bydło spoglądało w strumienie, a ciemne chmury ulatywały na wieść o słońcu. Słońce obracało się na krańcach rozrzedzonego i wyblakłego nieba jak słodycz w szklance wody. Pożądał światła, kiedy pierwszy i prawie niedostrzegalny deszcz spadł na jego wargi; zerwał trawę i skosztował jej, smakując zieleń na języku. Światło wypełniło mu usta i światło dźwięczało w jego uszach wraz z całym wła-dczym światłem w dolinie, która miała tak ciekawą nazwę. Znał wzgórza Jarvis, zarys ich grzbietów wznosił się nad stokami okolicy, widoczny na wiele mil wokoło, lecz nikt nie wspomniał mu o dolinie leżącej u stóp wzgórza. Betlejem, wyrzekł idiota w stronę doliny, zastanawiając się nad dźwiękiem tego słowa i obdarzając je całą wspaniałością walijskiego poranka. Bratał się z całym światem wokoło, ssąc powietrze tak, jak nowo narodzone dziecię ssie i brata się ze światłem. Życie doliny Jarvis parujące z traw i z drzew, i z długiego ramienia strumyka użyczało mu świeżej krwi. Noc opróżniła żyły idioty, lecz poranek w dolinie napełnił je ponownie.
— Betlejem — powiedział idiota w stronę doliny. Nim zapadł zmrok, ogrodnik i chłopiec weszli po schodach do wieży, klucz obrócił się w zamku i drzwi otwarły się jak pokrywka skrzynki, wpuszczając ich do środka. Pokój był pusty. — Gdzie są te tajemnice? — spytało dziecko spoglądając na zmatowiałe belki i kąty pokryte pajęczynami i rozglądając się po ołowianych framugach okiennych. — Wystarczy, że dałem ci klucz — odparł ogrodnik, który wierzył, że wraz z ptasimi piórami i nasionami kwiatów ukrywa w swej kieszeni klucz do wszechświata. Dziecko zaczęło płakać, gdyż nie było żadnych tajemnic. Wciąż od nowa przeglądało pusty pokój strącając kurz, aby odszukać niepozorne drzwi zapadowe. Opukiwało nie pokryte boazerią ściany, by usłyszeć głuchy ton dający znać, że jakiś inny pokój znajduje się poza obrębem wieży. Chłopiec zmiótł pajęczyny z okna i przez zwały kurzu patrzył w ośnieżoną Noc Wigilijną. Świat pagórków rozciągał się w dali pod skrawkiem nieba, a szczyty wzgórz, których nigdy nie widział, wznosiły się na tle opadających płatków śnieżnych. Przed nim rozpościerały się lasy i skały, bezmierne oceany jałowego lądu i świeży przypływ górskiego nieba omiatającego czarne brzegi. Na wschodzie widniały zarysy bezimiennych stworzeń żyjących na wzgórzu oraz ustronie drzew. — Czym one są? Czym one są? — To są wzgórza Jarvis — rzekł ogrodnik — które istnieją od początku świata. Wziął dziecko za rękę i odwiódł je od okna. Klucz przekręcił się w zamku. Tej nocy dziecko dobrze spało; ze śniegu i z ciemności promieniowała potęga, niezmienna muzyka dobywała się z milczenia gwiazd; milczenie było w porywistym wichrze. A
Betlejem znajdowało się bliżej, niż chłopiec przypuszczał. W dzień Bożego Narodzenia idiota dotarł do ogrodu. Włosy miał zmoczone, jego zaśnieżone, podarte buty pokryte były grubą warstwą polnego błota. Zmęczony długą wędrówką po wzgórzach Jarvis i osłabły z braku pożywienia, usiadł pod drzewem czarnego bzu, gdzie ogrodnik przytoczył belkę. Splatając palce dłoni przed sobą, zobaczył spustoszone grządki kwiatowe i bujnie rosnące chwasty na skraju ścieżek. Wieża wystrzelała w górę jak drzewo ze szkła i kamienia ponad czerwonymi okapami dachów. Postawił kołnierz marynarki wokół szyi, kiedy świeży podmuch wiatru wstrząsnął drzewem. Spojrzawszy na swoje ręce zauważył, że były złożone jak do modlitwy. Wtedy ogarnął go lęk przed ogrodem, krzewy były mu wrogie, a drzewa tworzące szpaler w kierunku furtki uniosły ramiona w przerażeniu. To miejsce było zbyt wysoko, spozierające z góry na wysokie wzgórza; to miejsce było zbyt nisko, wstrząsane dreszczem na widok upierzonych ramion nowej góry. Tu wiatr był zbyt nieokiełzany, wiał wściekły wokół milczenia wydobywając żydowskie zawodzenie z gałęzi czarnego bzu. Tutaj milczenie tętniło jak ludzkie serce. I gdy tak siedział u stóp okrutnych wzgórz, usłyszał, jak jakiś głos w nim woła: — Czemu przywiodłeś mnie tutaj? Nie mógł odpowiedzieć, dlaczego tu przybył; powiedzieli mu, aby przyszedł, i przywiedli go, lecz nie wiedział, kim oni są. Głos ludu wzniósł się z ogrodowych grządek, a z nieba spadł nagle deszcz. — Chciałbym żyć — rzekł idiota i uczynił mały gest w stronę nieba. — Deszcz jest na mojej twarzy, wiatr smaga moje policzki. Pobratał się z deszczem. I tak znalazło go dziecko pod osłoną drzewa, ze smutnym uśmiechem na ustach, z długimi włosami
rozwianymi przez wiatr, znoszącego cierpliwie jak Bóg udręki niepogody. Kim był ten obcy? Ogień płonął w jego oczach, ciało na jego szyi pod pofałdowaną marynarką było nagie. Uśmiechał się jednak, siedząc w łachmanach pod drzewem w dzień Bożego Narodzenia. — Skąd przybywasz? — spytało dziecko. — Ze wschodu — odparł idiota. Ogrodnik nie kłamał, a tajemnica wieży była prawdą; to ciemne i nędzne drzewo, które świeciło tylko nocą, było pierwszym ze wszystkich drzew. Lecz chłopiec spytał znów: — Skąd przybywasz? — Ze wzgórz Jarvis. — Stań pod drzewem. Idiota, wciąż uśmiechając się, stanął plecami do czarnego bzu. — Wyciągnij ramiona w ten sposób. Idiota wyciągnął ramiona. Dziecko pobiegło jak mogło najszybciej do budki ogrodnika i wracając po nasiąkłym wilgocią trawniku zobaczyło, że idiota nie poruszył się, lecz stał wyprostowany i uśmiechnięty, z wyciągniętymi ramionami, oparty o drzewo. — Zwiążę ci ręce. Idiota poczuł, jak drut, który nie naprawił grabi, ciasno zaciska się wokół jego przegubów. Wrzynał mu się w ciało, a krew spływająca z ran połyskiwała spadając na drzewo. — Bracie — rzekł idiota widząc, że dziecko trzyma srebrne gwoździe w dłoni. Gość
Jego ręce były zmęczone, choć przez całą noc spoczywały na pościeli łóżka. Unosił je tylko ku ustom i szalonemu sercu. Żyły toczyły chorobliwie sine strumienie ku białemu morzu. Obok niego mleko parowało z wyszczerbionej filiżanki. Czuł poranek, wiedział, że na podwórku koguty odrzucają głowy do tyłu piejąc ku słońcu. Czymże były prześcieradła, które go spowijały, jeśli nie śmiertelnym całunem? Czym był zegar dźwięcznie tykający pomiędzy fotografią matki i zmarłej żony, jeśli nie głosem dawnego wroga? Czas okazywał dość miło-sierdzia pozwalając, by słońce świeciło na jego łóżko, a zegar nie miał litości; gdy wybijał godzinę nastania nocy, on tym bardziej potrzebował wtedy czerwonego światła i wyraźnego ciepła. Rhianon obsługiwała zmarłego przykładając wyszczerbiony brzeg filiżanki do martwych ust. To nie mogło bić serce pod żebrami. Serca nie biją u zmarłych. Gdy leżał oczekując zdjęcia miary i obmycia octem, Rhianon otworzyła jego pierś nożem do rozcinania kartek, wydarła jego serce i wstawiła tam zegar. Usłyszał, jak powiedziała po raz trzeci: — Wypij smaczne mleko. I czując kwaśny smak na języku, a pieszczotę jej ręki na swym czole, wie-dział, że nie jest martwy. Był żywym człowiekiem. Na wiele mil wokoło miesiące zlewały się w lata, okrążając jałowe dni. Callaghan usiądzie dziś przy nim i będą rozmawiać z sobą. Słyszał w mózgu skłócone głosy Callaghana i Rhianon, aż usnął delektując się wzburzonymi słowami. Ręce jego były zmęczone. Rozmyślał o swym długim białym ciele dostrzegając żebra wystające po bokach. Ręce, które przedtem trzymały inne ręce i podrzucały piłkę wysoko w powietrze, teraz były martwe. Bez drżenia mógł nimi opleść włosy, złożyć je na swym brzuchu lub zagłębić w dolinę między piersiami Rhianon. Nie miało znaczenia, co nimi robił. Były tak martwe, jak wskazówki zegara
poruszane jego mechanizmem. — Czy mam zamknąć okna, aż słońce zacznie mocniej grzać? — Nie odczuwam zimna. Mógłby jej powiedzieć, że umarli nie odczuwają ani zimna, ani ciepła, słońce i wiatr nigdy nie miały już przeniknąć jego ubrania. Lecz ona roześmiałaby się tylko po swojemu, dobrotliwie, i pocałowałaby go w czoło mówiąc: — Piotrze, cóż cię gnębi? Pewnego dnia znów wyjdziesz na pole, by się przechadzać. Tak, pewnego dnia będzie przechadzać się po wzgórzach Jarvis jako duch chłopca słysząc, jak ludzie mówią: — Tam wędruje duch Piotra, poety, który był już martwy od lat, nim go pochowano. Rhianon podwinęła prześcieradło wokół jego ramion, ucałowała go na dzień dobry i wyniosła wyszczerbioną filiżankę. Jakiś człowiek zaznaczył pędzlem barwną krawędź słońca i wymalował wiele kręgów wokół słonecznego krążka. Śmierć była mężczyzną z kosą, lecz w ten letni poranek nie było żywych łodyg do ścięcia. Chory oczekiwał swego gościa. Piotr oczekiwał Callaghana. Jego pokój był światem wewnątrz świata. Świat w jego wnętrzu obracał się wokoło, w nim samym słońce wschodziło, w nim samym zachodził księżyc. Callaghan był zachodnim wiatrem, a Rhianon rozwiewała chłody zachodniego wichru jak tahitański wiatr. Pozwolił, by jego ręce spoczęły na jego własnej głowie jak kamień na kamieniu. Głos Rhianon nigdy nie był tak odległy, jak kiedy rzekła mu, że kwaśne mleko jest smaczne. Kim była, jeśli nie ukochaną przemawiającą do swego ukochanego pod trumienną odzieżą? Ktoś w nocy przewrócił go i opróżnił ze wszystkiego prócz sztucznego serca. To serce pod pancerzem jego żeber nie należało do niego, ani pulsowanie żył w nodze. Jego ramiona nie mogły
już poruszać się ani osłonić dziewczyny przed wichrem i rabusiami. Nic pod słońcem nie było mu bardziej obce niż jego własne imię, a poezja była sznurem słów nawleczonych na tykę do fasoli. Jego usta uformowały małą kulę dźwięku i wymówiły słowo. Jutro nie istniało dla umarłych. Nie mógł myśleć o tym, że po śnie kolejnej nocy życie wykwitnie jak kwiat przez szczeliny trumny. Pokój, w którym przebywał, był obszerny. Z ram spoglądały nań kłamliwe podobizny kobiet. To była twarz jego matki, ten prawie zżółkły owal w ramce z rzednących włosów o barwie starego złota. A obok niej znajdowała się nieżyjąca Maria. Chociaż Callaghan dmuchał silnie, ściany wokół Marii nigdy nie runą. Myślał o tym, jaka była, wspominał jej Piotra, drogiego Piotra, i jej śmiejące się oczy. Pamiętał, że nie uśmiechnął się już od tej nocy, siedem lat temu, gdy jego serce tak gwałtownie w nim zadrżało, aż upadł na ziemię. Była życiodajna moc w nieprawdopodobnym zachodzie słońca. Ponad wzgórzami i dachem płynęły wielkie księżyce, a po wiośnie nade-szło lato. Jakże w ogóle mógłby żyć, gdyby Callaghan nie rozwiewał pajęczyn świata, a Millicent nie roztaczała wokół niego swojego uroku? Lecz zmarli obywają się bez przyjaciół. Spojrzał na odwrócone wieko trumny. Sztywny i wyprostowany człowiek z wosku odwzajemnił spojrzenie. Zdjąwszy monety z tamtych martwych oczu, ujrzał swą własną twarz. — Pleńcie się jak tektura na tekturze — zawołał — nim zdmuchnę wasze sklejone domki jednym potężnym oddechem mych płuc. Gdy zjawiła się Maria, nic nie istniało wśród zmienności dni prócz boskiego kultu, jakim ją otoczył. Jego dziecko w łonie Marii zabiło ją. Czuł, jak jego ciało się ulatnia, a ludzie lekcy jak powietrze, teraz podkuci
metalem, przechodzili przez niego i nikli poza nim. Zaczął wołać: — Rhianon, Rhianon, ktoś podniósł się i kopnął mnie w bok. Kap, kap, ścieka krew we mnie. Rhianon — zawołał. Wbiegła pośpiesznie po schodach, ocierając łzy z policzków rękawem sukni. Leżał bez ruchu, gdy poranek dojrzewał i przekształcał się we wspaniałe południe. Rhianon chodziła tam i z powrotem, suknia jej pachniała koniczyną i mlekiem, poczuł to, gdy pochyliła się nad nim. Z wciąż rosnącym podziwem śledził powściągliwe ruchy Rhianon w pokoju oraz przesuwanie się jej rąk, gdy odkurzała zmarłą Marię w ramkach. Pomyślał, że z takim zdumieniem zmarli śledzą ruchy żyjących, dostrzegając rumieniec pod żywą skórą. Powinna była śpiewać, przechodząc tak od kominka do okna i porządkując przedmioty, lub brzęczeć podczas swej krzątaniny jak pszczoła. Lecz jeśliby przemówiła, zaśmiała się lub wczepiła paznokcie w cienki metal lichtarzy, wydobywając z nich dźwięk dzwonka, lub jeśli pokój wypełniłby się świergotem ptaków, on znów by zapłakał. Przyjemnie mu było patrzeć na nieruchome fale bielizny pościelowej i wyobrażać sobie, że jest wyspą położoną gdzieś na południowym morzu. Na tej wyspie o bogatej i cudownej roślinności nasiona wrośnięte w owoce zwisały z drzew, zaś te mniejsze od jabłek, strącone na ziemię przez wiatry Pacyfiku, leżały tam, by dać schronienie ślimakom lata. A wspominając wyspę, położoną gdzieś w południowych pieczarach, myślał o wodzie i pragnął wody. Suknia Rhianon, szeleszcząc wokół niej, wydawała cichy szmer wody. Przywołał ją do siebie i dotykając stanika jej sukni, poczuł wodę na rękach. — Woda — rzekł do niej i opowiedział jej, że kiedy był chłopcem, nieraz leżał na skałach, a jego palce znaczyły
chłodne kształty na powierzchniach sadzawek. Przyniosła mu szklankę wody, przytrzymując ją na poziomie jego oczu, by mógł zobaczyć pokój poprzez ściankę wody. Nie pił, więc odstawiła szklankę na bok. Wyobraził sobie podmorski chłód. Teraz w letni dzień, tuż po południowych godzinach, pragnął, by woda znów zamknęła się wokół niego, by mógł być już nie wyspą wystającą ponad wodą, lecz zielonym ustroniem pod powierzchnią wód, spoglądającym na oszałamiającą grotę. Myślał o jakichś chłodnych słowach i zakreślił linię wokół oliwki rosnącej pod jeziorem. Lecz drzewo było drzewem słów, a jezioro rymowało się z innym słowem. — Siądź i poczytaj mi, Rhianon. — Jak zjesz — powiedziała i przyniosła mu jedzenie. Nie mógł myśleć o tym, że zeszła do kuchni i przygotowuje mu własnymi rękami posiłek. Odeszła i powróciła z jedzeniem, czyniąc to z taką prostotą jak dziewczyna ze Starego Testamentu. Imię jej nie znaczyło nic. Było obojętnym dźwiękiem. Nosiła dziwne biblijne imię. Kobieta o tym imieniu umyła zdjęte z krzyża ciało chłodnymi wprawnymi rękami, które dotykały ran jak dziesięciu błogosławieństw. Mógł zawołać do niej: — Włóż słodko pachnące ziele pod moje ramię. Nasyć mnie zapachem swej śliny. — Co mam ci poczytać? — spytała, gdy na koniec usiadła przy jego boku. Potrząsnął głową nie dbając o to, co czyta, dopóki mógł słyszeć jej głos, nie myśląc o niczym innym prócz modulacji tego głosu. Ach, gdybym mógł łagodnie spocząć i złożyć swą głowę, Łagodnie przespać sen śmierci słysząc Jego głos łagodny, Kiedy przechadza się po ogrodzie w czas
wieczorny. Czytała tak długo, aż Robak spoczął na liściu Lilii. Śmierć znów objęła jego członki, więc przymknął oczy. Nie było wytchnienia od bólu ani od obrazów śmierci, które dopełniały swego obrzędu nawet w ciemności ciężkich powiek. — Czy mam zbudzić cię pocałunkiem? — odezwał się Callaghan. Jego zimna ręka spoczęła na dłoni Piotra. — Wszyscy trędowaci też się całowali — odparł Piotr zastanawiając się nad sensem tych słów. Rhianon dostrzegłszy, że już jej nie słucha, oddaliła się na palcach. Callaghan, pozostawiony sam, pochylił się nad łóżkiem i rozpostarł miękkie koniuszki swych palców na oczach Piotra. — Teraz jest noc — rzekł. — Gdzie dziś pójdziemy? Piotr znów otworzył oczy, zobaczył rozpostarte palce i świece jarzące się jak główki maków. Lęk i błogosławieństwo unosiły się nad pokojem. Świec nie należy zdmuchiwać, myślał. Musi być światło, światło, światło. Knota i wosku nie powinno nigdy zabraknąć. W dzień i w nocy trzy świece jak trzy dziewczęta muszą płonąć nad mym łóżkiem. Te trzy dziewczęta muszą mnie osłaniać. Pierwszy płomień zatańczył i zgasł. Nad drugim i trzecim płomieniem Callaghan wydął poszarzałe usta. Pokój wypełnił się ciemnością. — Gdzie dziś pójdziemy? — spytał, lecz nie czekając na odpowiedź odrzucił prześcieradło z łóżka, unosząc Piotra w swych ramionach. Piotr czuł na twarzy dotknięcie wilgotnego i delikatnego płaszcza Callaghana. — Och, Callaghanie, Callaghanie — rzekł Piotr przycisnąwszy usta do czarnego materiału. Czuł ruchy ciała Callaghana, napięte i rozluźniające się mięśnie,
wygięcie pleców, odcisk stóp na pędzącej ziemi. Spod gliny i wapienia ziemi wiatr wzbił się ku jego ukrytej twarzy. Dopiero wtedy gdy gałęzie drzew drapały go po grzbiecie, poczuł, że jest nagi. Więc aby głośno nie krzyczeć, zwarł usta na wilgotnym fałdzie ciała. Callaghan również był nagi jak noworodek. Czy jesteśmy nadzy? Mamy swoje kości i narządy, swoją skórę i swoje ciało. Wstęga krwi oplata twoje włosy. Nie obawiaj się. Szata krwi opasuje twoje biodra. Świat przeleciał obok nich z impetem, wiatr zamarł zdmuchując owoce walki pod księżycem. Piotr słyszał pienia ptaków, lecz nie był to śpiew, jaki ptaki wydawały ze swych krtani na parapecie jego sypialni. Ptaki były ślepe. — Czy są ślepe? — spytał Callaghan. — Zamykają w swych oczach całe światy. Biel i czerń zawarte są w ich gwiździe. Nie obawiaj się. Błyszczące oczy znajdują się pod skorupka-mi ich jaj. Zatrzymując się nagle, z Piotrem lekkim jak piórko w swych ramionach, postawił go delikatnie na kulistej ziemi. Poniżej nich dolina, z brzemieniem kulawych drzew i traw, od-biegała w dal, gdzie księżyc zwisał z ciemności na pępowinie. Z obu stron lasu rozlegały się ostre trzaski strzelb i bażanty spadały jak deszcz. Lecz wkrótce noc ucichła, tłumiąc cyngle opadłych gałązek trzeszczących pod stopami Callaghana. Piotr, świadomy niemocy swego serca, przyłożył rękę do boku, lecz nie wyczuł osłony ciała. Koniuszki jego palców poruszały się wokół pulsującej krwi, lecz żyły były niewido-czne. Był martwy. Teraz wiedział, że nie żyje. Jak niewidzialna rana okolona śladem krwi, duch Piotra stał na ziemi i podziwiał przynoszącą rozkład noc. — Co to za dolina? — zapytał głos Piotra. — Dolina Jarvis — odparł Callaghan. Callaghan też nie żył. Żadna kość ani włos nie uniosły się w opadającym szronie.