Prolog
Drzewo Świata łkalo. Eltanin słyszał jego rozdzierający szloch.
Czuł, że płacz, bardziej niż w uszach, odbija się echem głęboko w
jego ciele, targając wnętrzności. Ostatecznie nadal był synem
Smokonii oraz jednym ze Stróżów Drzewa Świata, i nic nie
mogło sprawić, że zapomni o swoim pochodzeniu. Nic, nawet
zdrada, której się dopuścił. Ani niekończąca się miniona noc,
podczas której walczył u boku wywern przeciw swoim ziomkom,
smokom.
Zmagania trwały całą noc i cały następny dzień. Ścierano się
w każdym zaułku, pożar trawił domy i zwłoki, a on sam nie
szczędził sił. Wbijał szpony w ciała braci, zdusił w sobie wszelką
litość i poprowadził swych sprzymierzeńców przeciw dawnym
przyjaciołom. Ale choć wywerny walczyły odważnie, choć na-
cierały na wroga, nie dbając o rany, nie udało im się odnieść
zwycięstwa. Nim zaszło słońce, stało się oczywiste, że szarża się
nie powiodła. Pomimo ogromnych strat smoki zachowały kpn-
Nadbiegły Smoki Stróże. Część z nich odniosła rany. Zbroje
były splamione czarną krwią wywern i ich własną, czerwoną.
Thuban. Rastaban. Przerażenie w ich ślepiach.
Nidhoggr chichotał, a jego łapy ociekały życiodajną żywicą
Drzewa Świata. Wzniósł ku niebu triumfalny ryk-
—Co teraz uczynicie? Co poczniecie, skoro Drzewo uschło?
Wywerny znów przejmą władzę na Ziemi, to tylko kwestia cza~
su. Era smoków dobiegła końca!
Rozłożył czarne, olbrzymie skrzydła i jednym potężnym ru-
chem poderwał się do lotu.
—Odwrót! — zagrzmiał triumfująco. — Wrócimy — powtó
rzył, spoglądając w dół. — Wrócimy i będą nas dziesiątki tysięcy.
A wówczas Smokonia stanie się tylko bladym wspomnieniem.
Odleciał, odprowadzany przez chmarę wywern.
Eltanin podążył jego siadem wraz ze sprzymierzeńcami.
Wciąż był zdezorientowany; nie mógł uwierzyć, że to, co zdawało
się nierealne, naprawdę się wydarzyło. Drzewo Świata uschło.
Po raz ostatni zerknął na ziemię, tam, gdzie wolno się
wykrwawiało. Liście opadały jeden po drugim, kora stopniowo
usychała. Nie widział już nawet owoców.
Za to zobaczył ją. Klęczała wraz ze Stróżami na trawie
zroszonej żywicą, nieutulona w żalu. Musiała wyczuć na sobie
jego spojrzenie, gdyż odwróciła głowę i wbiła w niego wzrok.
Eltanin nie dostrzegł w nim nienawiści ani urazy. Raczej ból i
niemą prośbę. Nagle wszystko stało się jasne: przepaść, w którą
się osunął, niegodziwość, którą się splamił, szaleństwo, które
owładnęło nim w ostatnich miesiącach, kiedy to upajał się krwią i
władzą. Najbardziej ugodziło go jednak przesłanie, jakie odczytał
w tym spojrzeniu: „To, co uczyniłeś, może ci zostać przebaczone,
ponieważ jesteś i zawsze będziesz jednym z nas".
trolę nad miastem. I właśnie wtedy Eltanin wyjaśnił
Nidhog-growi, jak przypuścić ostatni, decydujący atak-
— Drzewo Świata rośnie w sercu nieosłoniętej przestrzeni,
w czymś w rodzaju świątyni — powiedział swemu nowemu
panu. — Poza Stróżami, którzy zapewne staną do walki, chroni
je bariera. Aby się przez nią przedostać, trzeba się wysmarować
żywicą, a ta, niestety, piecze.
Żywica Drzewa Świata... To on dostarczył ją Nidhoggrowi.
Władca wywern zachichotał okrutnie.
—Z rozkoszą zniosę ten ból.
Tak też się stało. Nidhoggr dotarł aż do Drzewa Świata i roz-
począł dzieło zniszczenia.
Eltanin odwrócił się i, wiedziony przedwiecznym instynktem,
ruszył w stronę areny. W końcu przez wiele lat był Stróżem.
Nidhoggr już tam był. Dym unosił się znad jego zwilżonych
żywicą łusek. Kły wbijały się w ziemię, wydobywając korzenie
Drzewa Świata, rwały je na kawałki i pożerały. Lśniąca,
bezcenna żywica rozlewała się po ziemi jak krew, a Drzewem
wstrząsał straszliwy szloch, ostatnia przedśmiertna drgawka.
Eltanin wyczuwał potworność tego, co się działo. Jego serce
biło przyśpieszonym rytmem, łapy wyrywały się do biegu, pra-
gnąc ratować to, co ostało się z Drzewa. Liście na szczycie już
zaczynały więdnąć. Zabarwiały się chorobliwą żółcią i spadały
na ziemię. A jednak Eltanin zachował zimną krew.
„Chciałeś tego, taką podjąłeś decyzję. Wiedziałeś, że to musi
się stać. Wybrałeś wywerny, ponieważ wierzysz w to, co one
mówią, a one wierzą w ciebie. Patrz zatem, patrz i ciesz się.
Wszystko idzie zgodnie z planem".
Eltanin zamknął ślepia i zdusił w sobie palącą potrzebę po-
wrotu, wycofania się, wymazania przeszłości. Wszelako dokonał
już wyboru, spalił za sobą mosty, a usychające na arenie Drzewo
dowodziło tego aż nazbyt dobitnie.
Odwrócił się i podążył za swoimi sprzymierzeńcami. Nie, nie
było już odwrotu.
1.
Życieklauna
yrk pękał w szwach. W wielkim namiocie w
niebiesko-żółte pasy wypełnione były
wszystkie miejsca. Wśród widzów przeważały
rodziny z mnóstwem dzieci, które pałaszowały
prażoną kukurydzę i watę cukrową. W powietrzu roznosił się
słodkawy zapach.
Sofia przyglądała się publiczności przez wąską szparę za-
słony. Biel wenecka, którą Martina hojnie rozprowadziła na jej
buzi, ciążyła jej niemiłosiernie. Spojrzawszy w lustro, z trudem
się rozpoznała. Choć namalowano jej szminką szeroki uśmiech,
miała bardzo smutną minę.
Podniosła się, podciągając jaskrawoniebieskie, luźne spod-
nie, przewiązane w talii szerokim plastikowym paskiem i pod-
trzymywane przez czerwono-białe szelki. Buty, za duże o co
najmniej dwa numery, miały niemożliwie wydłużone noski.
Sofia potykała się niemal przy każdym kroku.
— Czy to naprawdę konieczne? - zapytała w ostatnim po
rywie buntu.
—Tak - odpowiedziała Martina bezlitośnie. Sofia
poczuła, że ktoś kładzie jej rękę na ramieniu.
—Gotowa?
To była Lidja, oszałamiająco piękna w scenicznym kostiumie:
fioletowym, aksamitnym body oraz spódniczce baletowej z
cienkiego jak mgiełka szyfonu. Dziewczynka zaprezentowała się
właśnie w swoim popisowym numerze akrobatycznym z szarfą i
jak zwykle zrobiła furorę. Widzowie zgotowali jej gorącą
owację.
— Nie — przyznała Sofia uczciwie. — Ani trochę.
Lidja spoważniała.
— Ależ z ciebie mazgaj... Wejdziesz na scenę, zaniesiesz
torty i wrócisz. Kropka. Szybko i bezboleśnie.
— Jeżeli o mnie chodzi, nic nie jest bezbolesne.
Przyjaciółka dała Sofii prztyczka w nos.
— Daj spokój. Zrób to i basta. Na pewno świetnie dasz sobie
radę.
Kiedy rozległy się gromkie brawa, Sofia raz jeszcze wyjrzała
zza kulis. Minimo, karzeł prezenter, już wkroczył na arenę, a to
oznaczało, że zbliżała się jej kolej.
„Co mnie pokusiło, żeby wpakować się w tę kabałę ?", za-
stanawiała się z desperacją. Odkąd pojawiła się w cyrku, zadała
sobie to pytanie co najmniej sto razy.
— A teraz duet KikoByo! — obwieścił Minimo.
Carlo i Martina, cyrkowej publiczności znani jako Kiko i
Byo, przemknęli tuż obok. Martina mrugnęła do Sofii poro-
zumiewawczo.
- Postaraj się, OK? - szepnęła.
Numer właśnie się zaczynał i Sofia poczuła, że kręci jej się w
głowie. Przyjrzała się klaunom. Martina żonglowała maczugami,
rzucając je od czasu do czasu Carlowi, który jednak nie był w
stanie ich złapać. Maczugi opadały mu na pierś, a on patrzył
bezradnie, jak zsuwają się na ziemię. Dzieci śmiały się do
rozpuku.
Sofia odwróciła wzrok. Powtórzyła sobie, co musi zrobić.
Trzeba było pchnąć wózek z tortami, wyjść z nim na arenę i
dowieźć aż do Carla i Martiny, a potem odwrócić się i odejść. W
sumie pięć kroków. Bułka z masłem. „Robisz pięć kroków,
zostawiasz wózek i wracasz. Kropka".
Martina i Carlo patrzyli na nią wyczekująco. Wśród publicz-
ności zapadła cisza jak makiem zasiał. Sofia przełknęła ślinę.
„OK, idę!".
Wyszła zza kulis. Tu i ówdzie jakiś chłopiec zaklaskał nie-
śmiało, lecz większość widzów przyglądała się jej w milczeniu.
Starała się spojrzeć na siebie ich oczyma i ujrzała bardzo smut-
nego klauna, który przechadzał się i... tyle. Trudno było uznać to
za zabawne.
Postawiła pierwszy krok. Potem drugi. Chodzenie w tych
butach było nie lada wyczynem. Nie dość, że były długie jak
buty Goofy'ego, a może nawet dłuższe, to jeszcze zginały się za
każdym razem, gdy unosiła stopę i stawiała ją na ziemi,
wzniecając trocinowe tumany.
„Doskonale sobie radzisz, Sofio, pokrzepiła się w myślach.
Niedługo będzie po wszystkim".
Trzy kroki.
„Szybko i bezboleśnie. Widzisz? To proste".
Cztery kro... I właśnie wtedy to się stało. Przy czwartym kro-
ku poplątały jej się nogi, straciła równowagę i runęła jak długa.
Wszystko rozegrało się jak w horrorze. Czas spowolnił swój
bieg i Sofia wyraźnie czuła, że ląduje pupą do góry, a jej buzia
tonie w tortach. Rozległ się ogłuszający trzask... po czym
zapanowała głucha cisza. Po chwili, która zdawała się wiecz-
nością, ktoś z publiczności zachichotał i, jak iskra wywołuje
pożar w suchym lesie, tak i ten chichot wywołał wśród widzów
gromki śmiech. Sofia tymczasem dusiła się w śmietankowym
torcie, przynajmniej tak dużym jak ona sama.
W końcu ktoś złapał ją za spodnie i mocno pociągnął do góry.
Pomiędzy bitą śmietaną i kawałkami ciasta biszkoptowego, które
skapywały jej na oczy, udało jej się dostrzec twarz Martiny.
Spróbowała coś powiedzieć, jednak zakrztusiła się okruszkiem
tortu i zaczęła kaszleć. Widzowie, najwyraźniej przekonani, że to
część numeru, aż zrywali boki ze śmiechu.
Sofia, wciąż jeszcze kaszląca, uciekła tak szybko, jak tylko
pozwoliły jej na to buty. Odprowadziły ją oklaski i coraz gło-
śniejszy śmiech. Z opuszczoną głową przemknęła przez kulisy,
umyślnie ignorując cyrkowych kolegów, którzy przyglądali się
jej, rozbawieni. Jej uwadze nie umknęły okrzyki w rodzaju:
„Kurczę, jesteś naprawdę świetna!" czy „Podbiłaś widownię!".
Wślizgnęła się do garderoby, trzaskając drzwiami, i osunęła
się na kolana przed lustrem. „To koniec. Boże, spraw, żeby to
był koniec".
Dostrzegłszy kątem oka odbicie własnej twarzy, poczuła się
bardziej przygnębiona i żałosna niż kiedykolwiek. Aż korciło ją,
by wybuchnąć płaczem, lecz zdołała powstrzymać łzy.
Ostatecznie przed kilkoma miesiącami obiecała sobie uroczy-
ście, że postara się być silna i nikomu nie pozwoli sobą pomia-
tać.
Ni stąd, ni zowąd ogarnął ją gniew: na Lidję, na Almę, wła-
ścicielkę cyrku, i na cały jego personel. Ale przede wszystkim
gniewała się na profesora, który pewnego pięknego dnia spa-
kował walizki i odszedł w siną dal, zostawiając ją samą wśród
obcych. Sofia nie miała najmniejszego zamiaru mu przebaczyć.
2.
Jak Sofia trafiła do cyrku
oczątkowo myślała, że to kara za jej nieudol-
ność. Ostatecznie od czasu pierwszego starcia
z Nidhoggrem, dziewięć miesięcy temu, nic
takiego nie zrobiła. Jasne, udało im się
odnaleźć pierwszy owoc — jeden z pięciu magicznych przed-
miotów, które miały przywrócić życie Drzewu Świata — ale to
był dopiero początek. Drugi owoc przepadł jak kamień w wodę,
a w sumie trzeba ich było znaleźć jeszcze cztery.
Obowiązek ten spoczywał na barkach Lidji oraz Sofii,
Smokonek noszących w sobie dusze Smoków Stróżów, które w
zamierzchłej przeszłości sprawowały pieczę nad Drzewem. Ale
choć dziewczynki robiły co mogły, jak dotychczas ich starania
nie przynosiły efektu. Miejsce ukrycia owocu pozostawało
tajemnicą.
Zresztą profesor Schlafen od początku nie owijał w bawełnę.
W okrągłych okularkach na szpiczastym nosie, z poważną
twarzą, oprawną w krótko przystrzyżoną siwą bródkę, z fascy-
nującą aparycją dziewiętnastowiecznego dżentelmena, zawy-
rokował:
— Wygraliśmy bitwę, ale losy wojny jeszcze nie są, niestety,
rozstrzygnięte. Teraz dwie rzeczy są najpilniejsze: znalezienie
kolejnego Uśpionego oraz poszukiwania nowego owocu.
Tak, po świecie chodziło jeszcze trzech innych
Smokoń-czyków i wszystko wskazywało na to, że każdy z nich
był na chwilę obecną Uśpionym, szarym człowiekiem, który nie
zdawał sobie sprawy z mieszkającego w nim smoka.
Odnalezienie całej trójki i otwarcie im oczu na prawdę było
misją profesora, ale tylko Lidja i Sofia mogły odzyskać owoce
Drzewa Świata. Tylko one były w stanie wyczuć ich obecność.
Obie zabrały się bezzwłocznie do pracy, choć gdyby to od
niej zależało, Sofia wolałaby w spokoju przemyśleć wydarzenia
minionych tygodni. Owszem, wywodziła się ze Smokonii - ba,
była nawet jej najważniejszą przedstawicielką, jakkolwiek nad
tym akurat nie chciała się zastanawiać - i miała do wypełnienia
pewną misję. Lecz z drugiej strony - ukończyła dopiero
czternaście lat! Czyż nie należała jej się chwila wytchnienia?
Tak czy owak, nie spoczęła na laurach. Całymi godzinami
przebywała przy Pączku, pozostałości po Drzewie Świata, by
pełnymi garściami czerpać z jego mocy, poza tym odbywała
regularne treningi i żarliwie wczytywała się w książki z biblio-
teki profesora. Wszystko na nic.
Sytuacja uległa zmianie, kiedy Lidja postanowiła wybrać się
w ostatnią podróż ze swoim cyrkiem. Zaraz potem miała raz na
zawsze porzucić cyrkowe życie, by zamieszkać z profe-
sorem Scłilafenem i Sofią. To było nieuniknione: dziewczynki musiały
się wspomagać w poszukiwaniach owoców, a fizyczna bliskość była
na to najlepszym sposobem. Celem ostatniej podróży Lidji i cyrkowej
trupy był Benewent.
W minionych miesiącach profesor ciężko pracował, by wytropić
kolejnego Smokończyka, jednak to zadanie okazało się trudniejsze, niż
początkowo przypuszczał.
—Dobrze wiesz, że znalezienie ciebie zajęło mi całe lata — mówił
Sofii. — Jest rzeczą naturalną, że to skomplikowane.
—A jednak Lidję odnalazłeś stosunkowo łatwo...
—Po prostu dopisało mi szczęście.
Sofia zazdrościła profesorowi. W przeciwieństwie do niej, zdawał
się ślepo wierzyć we własne możliwości i swoją misję. Jak się zresztą
okazało, nie była to wiara bezpodstawna: pewnego wieczoru profesor
zasiadł do kolacji, uśmiechając się od ucha do ucha.
— Sądzę, że jestem na najlepszej drodze do znalezienia trze
ciego Smokończyka.
Łyżka Sofii zastygła w połowie drogi pomiędzy talerzem a ustami.
— To fantastycznie!
-Widzisz, kiedy człowiek bardzo się stara, prędzej czy później
osiąga wyniki — odparł Schlafen z zadowoloną miną, po czym
spokojnie skonsumował swoją porcję zupy z borowików. Thomas i
Sofia nazbierali ich właśnie tamtego popołudnia.
Sofia dość rzadko ruszała się z domu; istniało zagrożenie, że
Nidhoggr i jego pomocnicy czyhają gdzieś w pobliżu. Mimo to od
czasu do czasu wybierała się na przechadzki po lesie z Thomasem,
majordomusem profesora, który ze swoją łysiejącą głową i obfitymi
faworytami sprawiał wrażenie postaci żywcem wyjętej z
dziewiętnastowiecznego malowidła.
Tak samo zresztą jak jego przełożony. Jednak za tą surową,
układną fasadą kryło się jowialne, towarzyskie usposobienie i
Sofia bardzo polubiła Thomasa, lubiła też ich wspólne wyprawy
do lasu.
—A zatem? — spytała profesora dziewczynka.
—Przypuszczam, że on przebywa na Węgrzech.
W głowie Sofii aż zaroiło się od obrazów. Wyjazd za granicę!
Do Budapesztu! Jej policzki pokraśniały z emocji.
— Kiedy wyjeżdżamy?
Profesor nie krył zdumienia.
— Zamierzam wyjechać w przyszły poniedziałek. - A wi
dząc błysk w oczach podopiecznej, poczuł się w obowiązku
dodać: - Ja. To ja wyjeżdżam.
Sofia zwiesiła nos na kwintę. Co miało znaczyć: „wyjeż-
dżam"?
—Usiłujesz mi powiedzieć, że ja nie jadę?
—No cóż... Prawdę mówiąc, właśnie tak.
—A to dlaczego?
—Wolałbym, żebyś została z Lidją.
-Ale przecież Lidja też wyjeżdża!
Po tych słowach zapadła chwila ciszy i Sofia uświadomiła
sobie gorzką prawdę: ona również wyruszy w podróż, tyle że z
trupą cyrkową, a nie do Budapesztu, śladem wspaniałości
Europy Wschodniej.
— Wy obie musicie przebywać razem — upierał się
profesor.
- Przede wszystkim dlatego, że w razie ataku nieprzyjaciela ła
twiej wam będzie się bronić. Poza tym powinnyście połączyć siły,
by znaleźć owoc. Musimy go wytropić jak najszybciej, Sofio.
-Ale przecież tutaj nic mi nie grozi! To znaczy chroni mnie
bariera Pączka... Trudno o bezpieczniejsze miejsce... Ponadto
stałam się silniejsza i...
Profesor uciszył ją, podnosząc dłoń.
—Każdy ma swoje zadanie. Ja muszę szukać twoich ziomków, a ty
musisz znaleźć owoce.
—Czy to kara ? Robisz to, ponieważ nie znalazłam drugiego owocu
?
Profesor złagodniał.
—Absolutnie nie! Jak w ogóle mogłaś o tym pomyśleć? Już
tłumaczyłem...
—Więc nie rozumiem. Profesorze, to jest mój dom. Tutaj są Pączek
i owoc Rastabana. Dlaczego muszę jechać z trupą cyrkową do miejsca,
którego w ogóle nie znam? Poza tym brakuje kilku dni do Bożego
Narodzenia, a ja chciałam spędzić je tutaj, z tobą.
—Lidja i jej koledzy dotrzymają ci towarzystwa. Będziesz się
dobrze bawiła, zobaczysz. Nie mogę odwlekać podróży, Sofio, muszę
się w nią udać jak najszybciej i kropka.
—Dobrze, ale tam nikt nie będzie mnie chronił — oświadczyła
Sofia na koniec, głęboko przekonana, że ten argument okaże się nie do
odparcia.
Jednak profesor skwitował go uśmiechem.
— Mylisz się — powiedział, nie chcąc na razie dodać nic wię
cej.
Nazajutrz, kiedy Lidja złożyła im wizytę, profesor dołączył do
dziewczynek w bibliotece. Położył na stole dwa wisiorki: jeden
zielony, a drugi różowy. Na pierwszy rzut oka wisiorki wyglądały
bardzo pospolicie, zupełnie jak te, które kupuje się za parę groszy na
odpuście. Zawieszone na powiązanych w supełki rzemykach, łudząco
przypominały parę nieoszlifo-wanych kamyków.
— Co to takiego? — zapytała Sofia.
— Dwa talizmany. Thomas wykonał je, kierując się wska
zówkami zawartymi w starych księgach. Nawet sobie nie wy
obrażacie, ile trudu kosztowało nas ich zrobienie. W każdy
z nich wsączyliśmy kropelkę żywicy Pączka, skrystalizowaną
w wyniku długiego, skomplikowanego procesu. Uważajcie, by
wisiorki zawsze były przykryte ubraniami. Gdyby Zniewolo
ny bądź jeden ze sługusów Nidhoggra je dojrzał, mógłby was
rozpoznać. One będą was chroniły poza barierą. Skutecznie
ukryją wasze smokońskie pochodzenie. Kiedy je założycie,
staniecie się najzwyklejszymi dziewczynkami pod słońcem.
Sofia długo się przyglądała swemu wisiorkowi, nie mogąc się
nadziwić jego zwyczajności. Nie ogarnęły jej błogość ani
spokój, którymi zazwyczaj rozkoszowała się przy Pączku.
—On naprawdę wygląda jak pospolity kamień.
—Tak. Czyż to nie jest wspaniałe? — profesor cieszył się jak
dziecko.
—A czy wisiorek działa również, kiedy czynimy użytek z
naszych mocy? — dopytywała Lidja.
—Tylko przy pomniejszych czarach. Osłoni was na przykład
podczas poszukiwania owocu, a to będzie waszym jedynym
obowiązkiem w Benewencie.
Na sam dźwięk słowa „Benewent" ciarki przebiegły Sofii po
plecach. To już jutro. Jutro wyruszy w podróż.
Tej nocy niemal nie zmrużyła oka. Walizka leżała na łóżku w
pełnej gotowości. Sofia przygotowała ją z Thomasem. Chociaż
odkąd opuściła sierociniec, w jej szafie pojawiło się sporo
nowych ubrań, zdecydowała się zabrać ze sobą jedynie dres,
sweterki i dżinsy.
— Przecież panienka jest taka śliczna... Dlaczego nie spa
kuje panienka którejś z sukienek? - zasugerował Thomas,
wskazując ulubione stroje Sofii. Była wśród nich również
sukienka, którą profesor podarował jej przed tygodniem na
urodziny.
Ach, jak wspaniałym prezentem byłaby wspólna wyprawa na
Węgry! Sofia nigdy nie była za granicą. Zamiast tego wysyłano
ją do... Benewentu. Z jej piersi wyrwało się westchnienie.
— Nie sądzę, bym miała okazję ją założyć. Wybieram się
w objazd z trupą cyrkową, a nie na bal.
Thomas mimo wszystko wyjął sukienkę z szafy.
— Nigdy nic nie wiadomo. Poza tym, gdybym był na pa
nienki miejscu, nie gardziłbym Benewentem.
Sofia wzruszyła ramionami.
- Nic na jego temat nie słyszałam. Ludzie chwalą się, że
zwiedzili takie miasta jak Florencja czy Wenecja, ale jakoś nikt
nie mówi: „Byłem w Benewencie. Cudowny zakątek!".
- Tymczasem to... magiczne miejsce. Wie panienka, że
według legendy wszystkie czarownice świata zbierały się wła-
śnie tam? - odpowiedział Thomas z uśmiechem. - Co więcej, w
Benewencie jest kościół pod wezwaniem świętej Zofii.
— Tak czy owak, jadę tam z cyrkiem. Nie sądzę, by
starczyło
mi czasu na zwiedzanie.
- Zawsze znajdzie się chwilka na spacer po nowym mieście
— zaoponował majordomus, po czym z wielką wprawą poskła
dał sukienkę i włożył ją do walizki.
Nazajutrz w willi pojawiła się Alma. Sofia wiedziała, że to
ona prowadziła cyrk, a prywatnie była jedyną żyjącą krewną
Lidji: daleką ciocią czy kimś podobnym. Dziewczynka nie miała
całkowitej jasności co do stopnia pokrewieństwa, była natomiast
świadoma, że Lidję i Almę łączy bardzo głęboka za-
żyłość. To właśnie Alma rozmawiała o przyszłości Lidji z profesorem.
Choć czas nie obszedł się z nią łaskawie, Alma sprawiała wrażenie
osoby poczciwej i bystrej. Miała spieczoną słońcem skórę, a także
długie, siwe włosy z ciemniejszymi pasemkami, ozdobione
warkoczykami, monetami oraz rozmaitymi talizmanami. Nosiła
czarny, aksamitny gorset, naciągnięty na czerwoną koszulę o
szerokich rękawach, i mieniącą się, zieloną spódnicę. Z upodobaniem
szczerzyła w uśmiechu parę złotych zębów, a uśmiechała się często,
spontanicznie i szczerze. Poza tym paliła jak lokomotywa.
Ujrzawszy ją po raz pierwszy, Sofia nie posiadała się ze zdumienia.
W jej opinii wszystkie panie w pewnym wieku były poważnymi
matronami w czerni, zupełnie jak staruszki, które od czasu do czasu
przynosiły do sierocińca używaną odzież.
—Wiesz, ona ma głęboki szacunek dla naszych korzeni. Głębszy
niż ja — wyjaśniła kiedyś Lidja.
—To znaczy? Skąd się wywodzicie?
— Mamy romskie pochodzenie. Jesteśmy Cyganami.
Sofia nigdy o tym nie pomyślała, chociaż w gruncie rzeczy
było to dosyć oczywiste. Z drugiej strony przyjaciółka w niczym nie
przypominała Cyganów, o których Sofii opowiadano. Dziewczynce
nie chciało się wierzyć, by Lidja i Alma parały się złodziejstwem czy
uprowadzały dzieci. Może zresztą nie należało traktować tych
opowieści dosłownie.
Sofia trzymała oburącz walizkę. Czuła się trochę jak w dniu, kiedy
profesor przybył do sierocińca, aby ją adoptować. Z tą różnicą, że o ile
wówczas porzuciła monotonne, ponure życie na rzecz przeprowadzki
do baśniowego miejsca, w którym czekała na nią wyśniona rodzina, o
tyle teraz musiała porzucić owo baśniowe miejsce, zamieszkiwane
przez najdroższą sercu
osobę, by udać się do dziwnego miasta, które na dobrą sprawę
pozostawało dla niej zagadką.
Na pożegnanie pocałowała profesora w policzki. On w od-
powiedzi mocno ją przytulił.
— Zobaczysz, że to będzie miłe doświadczenie. No i przy
wiozę ci prezent z Budapesztu — szepnął jej do ucha.
Potem Sofia podeszła do Almy, która czekała na nią z nie-
odłącznym papierosem w ustach i Lidją u boku.
— Witaj wśród nas — oznajmiła, wyszczerzając złote zęby.
Sofia westchnęła, ale powstrzymała się od komentarzy.
Jej podróż z trupą cyrkową zaczęła się tamtego dnia, a skoń-
czyła miesiąc później, z buzią w gigantycznym torcie.
3.
Koszmarne sny i spotkania
łońce musiało chylić się już ku zachodowi.
Wszystko wokół niej miało ponurą, fioletową
barwę. Nawet niebo przybrało taki sam od-
cień, zupełnie jakby ktoś pomalował świat
jednokolorowym lakierem. Ale chociaż zmrok jeszcze nie zapadł,
nie sposób było dojrzeć konturów oglądanego krajobrazu.
Owszem, Sofia wyczuwała, że są tam budynki wydawało jej się
nawet, że je widzi, lecz nie potrafiła ich rozróżnić. Jawiły się jej
jako zwykłe równoległościany, ustawione jeden przy drugim niby
kamienie olbrzymiego domina.
Miarowy odgłos jej kroków na bruku odbijał się tysiącem ech
w okolicznych zaułkach. „Odgłos chodaków", pomyślała in-
stynktownie. Sęk w tym, że miała na nogach swoje ulubione,
niebieskie tenisówki.
Idąc przed siebie, usiłowała łowić okiem szczegóły tego nie-
zwykłego krajobrazu. Bez powodzenia.
Wtem wyczuła coś pod stopami. Nieznaczne drganie wspięło
się po jej plecach i dotarło aż do uszu, gdzie rozbrzmiało czymś w
rodzaju ponurego brzęku. Sofia rozpoznała go, chociaż nie
potrafiła zdefiniować. Wiedziała tylkp, że się boi. Truchleje z
trwogi.
„On jest tuż-tuż!", pomyślała wylękniona.
Miała wrażenie, że droga się porusza. Czuła to od początku,
jeszcze zanim zdążyła wychwycić harmonijny ruch podłoża, le-
niwe wicie się czegoś pod jej stopami.
Droga uniosła się i zaczęła falować, najpierw wolno, a potem
coraz gwałtowniej. Sofia upadła, ale jej ręce, zamiast z szorstkim
asfaltem, zetknęły się z zimnymi, śliskimi łuskami.
Rozejrzała się wokół siebie, blada z przerażenia. Droga znikła
jak kamfora. Jej miejsce zajęło olbrzymie cielsko czegoś w rodzaju
węża, który wił się, rozdrażniony. Ratując się przed upadkiem,
Sofia uczepiła się rozpaczliwie łusek- Chciała krzyknąć, ale głos
odmówił jej posłuszeństwa.
Na bokach ogromnego węża otworzyły się tymczasem dwie
czerwone szczeliny, z których wychynęły gigantyczne błoniaste
skrzydła. Długie, ostre szpony przylgnęły do nijakich budynków,
nieznośnie zgrzytając. Nagłe potwór zaczął się odwracać... Sofia
nie musiała patrzeć, by wiedzieć, kim on jest. Odgadła to, kiedy
tylko znalazła się w tym absurdalnym miejscu, a ziemia zadrżała
pod jej stopami. Oto on. Odwieczny wróg, zdrajca, wcielenie zła.
Nidhoggr.
Jego głowa była potężna, majestatyczna, czerwone ślepia
pałały nieopisanym okrucieństwem. Sofia poczuła się unice-
stwiona. Łzy przerażenia, wielkie jak groch, spłynęły jej po po-
liczkach i pomyślała, że jedynym ratunkiem jest dla niej uciecz-
ką. Tylko gdzie mogła pójść? Dokąd umknąć? Przecież on był
wszędzie.
— Zawsze tak było — obwieścił upiorny, donośny głos. —A
je
śli naprawdę jesteś na tyle szalony, by wierzyć, że zwycięstwo
w jednej marnej bitwie pozwoliło ci przede mną czmychnąć, to
grubo się mylisz. Jesteśmy złączeni na wiekj i ty dobrze o tym
wiesz. Niebawem przeznaczenie ponownie nas ze sobą zetknie.
Jego paszcza otwarła się, nabiegła krwią, jego oddech niemal
parzył.
Sofia znowu spróbowała krzyknąć, ale i tym razem jej się nie
powiodło. Olbrzymia paszcza pochłonęła ją, a kły ostre jak noże
zachrobotały na jej kościach. Dopiero wtedy z jej gardła wydarł
się nieludzki, straszliwy wrzask.
Sofia poderwała się co tchu z pościeli i w okamgnieniu
wróciła do rzeczywistości. Ni stąd, ni zowąd zrobiło jej się
zimno. Piżama przylgnęła do spoconej skóry. Wokół panował
półmrok. Był ranek.
Sofia dojrzała kołdrę, neonową lampę na suficie, zaciągnięte
zasłony przy niewielkim oknie... jednym słowem, przytulne
wnętrze przyczepy kempingowej, w której żyła od nieomal
miesiąca. I Lidję.
-Wszystko w porządku? - przyjaciółka sprawiała wrażenie
zmartwionej.
Sofia nie śpieszyła się z odpowiedzią.
—Tak, myślę, że tak. To tylko koszmar.
—Usłyszałam twój krzyk, więc...
Sytuacja stała się kłopotliwa. Sofia była nadąsana. Bardzo
starała się zapomnieć o kompromitującym występie z poprzed-
niego wieczoru i o tym, co nastąpiło później. Nie wierzyła
własnym oczom, kiedy Lidja weszła do garderoby, śmiejąc się
r _ i
od ucha do ucha, i miała na tyle czelności, by prawić jej komplementy.
Za co? Za efektowne lądowanie prosto w torcie? Ale Sofia dała jej do
wiwatu, o tak. Może nawet za bardzo.
Jakkolwiek by było, nie miała najmniejszej ochoty zakopywać
topora wojennego, a i Lidję roznosiła złość.
— Rusz się, ciotka Alma przygotowała chałwę.
Sofia umyła się migiem. Śniadania jadało się wspólnie na cyrkowej
arenie, przy ogromnym stole przygotowywanym rankiem, w porze
obiadowej i do kolacji. Dziewczynka nie mogła się uskarżać: posiłki
upływały w wesołej atmosferze, a biesiadnicy byli naprawdę przemili.
Jednym z nich był Marcus, treser o potężnej posturze, jakby
żywcem wyjęty z dawnych afiszów cyrkowych. Marcus byłby
zapewne wyśmienitym prezenterem. On jednak poświęcał całą swoją
uwagę Orsoli, słoniowi, który swego czasu, w dniu pierwszego
spotkania przyjaciółek, stał się świadkiem słynnej wpadki Sofii.
Profesor nalegał wtedy, by podopieczna sfotografowała się ze słoniem,
a ona swoim zwyczajem zrobiła z siebie pośmiewisko: usiłując wspiąć
się na grzbiet zwierzęcia, wylądowała nogami do góry.
Marcus i Orsola byli trochę jak ojciec z córką. Rozumieli się bez
słów i Sofia przysięgłaby, że wymieniali się czułymi spojrzeniami.
— Marcus jest bardziej przywiązany do Orsoli niż do kogo
kolwiek z ludzi — mawiała Lidja.
Marcus replikował:
— Zwierzęta nie zdradzają. Są naiwne jak dzieci i niko
mu nie wyrządzają krzywdy bez powodu. Dlaczego miałbym
przedkładać nad nie człowieka?
Poza nim byli też Ettore i Mario, bracia bliźniacy, akrobaci
parający się żonglerką. Ilekroć wykonywali swój popisowy nu-
mer z płonącymi maczugami, Sofia truchlała z trwogi. Płomienie
nieomal ocierały się o ich ciała, przemykały tak blisko, że najmniejszy
nawet błąd groził wznieceniem ognia. Lecz ich wiara we własne siły
była bezgraniczna, no i nigdy się nie mylili.
Byli wreszcie Minimo, karli prezenter, którego prawdziwe imię
pozostawało tajemnicą, Becca, mistrzyni woltyżerki z nieodłączną
młodą klaczą Daną, Carlo i Martina, a także Sara, występująca jako
kobieta-kula armatnia lub kobieta z brodą, w zależności od potrzeby.
Wszyscy oni tworzyli odrębny świat, panoptikum osobliwych,
wesołych postaci.
Ale nie tego ranka. Sofia wiedziała, że tego ranka każdy z nich
siedział jak na szpilkach, tylko czyhając na okazję, by przypomnieć jej
wydarzenia poprzedniego wieczoru. Tymczasem ona właśnie tego
chciała uniknąć.
— A zatem? Co powiesz o wczorajszym wieczorze? - jako
pierwsza zabrała głos Martina.
Sofia przygarbiła się, usiłując schować buzię w kubku mleka. W
ustach miała słodki smak chałwy.
— Daj spokój, przecież to było fantastyczne. Publiczność
ubawiła się jak nigdy — zauważył Carlo.
Wszyscy pokiwali potakująco głowami.
—Zostaw ją — nakazała Lidja stanowczo. - Ona jest tak głupia, że
nawet nie zdaje sobie sprawy z odniesionego sukcesu.
—Jeżeli twoim zdaniem publiczne ośmieszenie się może być
uznane za sukces — odcięła się Sofia, zaciskając palce na kubku.
— Martina i Carlo robią to co wieczór.
Po tych słowach zapadła lodowata cisza.
Sofia poczuła się zapędzona w kozi róg.
— Nie to miałam na myśli — odparła, rzucając Martinie bła
galne spojrzenie.
— Ale to właśnie powiedziałaś. Odwagi, przyznaj, że nie
po
doba ci się nasze życie — zacietrzewiła się Lidja.
— Dziewczęta, proszę. Niepotrzebnie się denerwujecie
— Minimo próbował łagodzić sytuację.
—Odwracasz kota ogonem — nie dawała za wygraną Sofia.
—Co byś powiedziała na mały trening? - zaproponował
Carlo, uśmiechając się od ucha do ucha. Martina zgromiła go
wzrokiem.
—Nie! — wrzasnęła Sofia, zrywając się na równe nogi. — Nie
chcę trenować! To nie dla mnie, nie lubię tego! Dlaczego nie
staracie się mnie zrozumieć? Już i tak jestem żałosna, a ten strój
tylko wszystko pogarsza. Nie jestem zabawna jak wy, jestem po
prostu żenująca!
Rzuciła się do biegu i skierowała do przyczepy. Chwyciwszy
płaszczyk, uciekła z obozowiska. Musiała wszystko przemyśleć
w samotności.
Udała się pieszo w stronę centrum. Miała przed sobą daleką
drogę, lecz chłód i fizyczne zmęczenie zawsze pomagały jej się
wyciszyć. W miarę jak szła, jej gniew ustępował. Skupiła uwagę
na otaczającym ją mieście. Podobały jej się mijane budynki,
ponieważ każdy z nich miał w zanadrzu jakąś niespodziankę. W
najmniej spodziewanym momencie wyłaniał się spomiędzy
cegieł czy cementowej plamy starorzymski kapitel, fragment
nagrobka bądź płaskorzeźba.
Sofia dziwiła się temu od samego początku. Zżymała się na
myśl, że relikwie z zamierzchłej przeszłości, zapewne bardzo
cenne, służyły jako materiał budowlany. Dopiero potem
wytłumaczyła sobie, że życie triumfowało w ten sposób nad
śmiercią. Ruiny, martwe kamienie ni stąd, ni zowąd znajdowały
nowe zastosowania. W gruncie rzeczy było w tym coś
Prolog Drzewo Świata łkalo. Eltanin słyszał jego rozdzierający szloch. Czuł, że płacz, bardziej niż w uszach, odbija się echem głęboko w jego ciele, targając wnętrzności. Ostatecznie nadal był synem Smokonii oraz jednym ze Stróżów Drzewa Świata, i nic nie mogło sprawić, że zapomni o swoim pochodzeniu. Nic, nawet zdrada, której się dopuścił. Ani niekończąca się miniona noc, podczas której walczył u boku wywern przeciw swoim ziomkom, smokom. Zmagania trwały całą noc i cały następny dzień. Ścierano się w każdym zaułku, pożar trawił domy i zwłoki, a on sam nie szczędził sił. Wbijał szpony w ciała braci, zdusił w sobie wszelką litość i poprowadził swych sprzymierzeńców przeciw dawnym przyjaciołom. Ale choć wywerny walczyły odważnie, choć na- cierały na wroga, nie dbając o rany, nie udało im się odnieść zwycięstwa. Nim zaszło słońce, stało się oczywiste, że szarża się nie powiodła. Pomimo ogromnych strat smoki zachowały kpn-
Nadbiegły Smoki Stróże. Część z nich odniosła rany. Zbroje były splamione czarną krwią wywern i ich własną, czerwoną. Thuban. Rastaban. Przerażenie w ich ślepiach. Nidhoggr chichotał, a jego łapy ociekały życiodajną żywicą Drzewa Świata. Wzniósł ku niebu triumfalny ryk- —Co teraz uczynicie? Co poczniecie, skoro Drzewo uschło? Wywerny znów przejmą władzę na Ziemi, to tylko kwestia cza~ su. Era smoków dobiegła końca! Rozłożył czarne, olbrzymie skrzydła i jednym potężnym ru- chem poderwał się do lotu. —Odwrót! — zagrzmiał triumfująco. — Wrócimy — powtó rzył, spoglądając w dół. — Wrócimy i będą nas dziesiątki tysięcy. A wówczas Smokonia stanie się tylko bladym wspomnieniem. Odleciał, odprowadzany przez chmarę wywern. Eltanin podążył jego siadem wraz ze sprzymierzeńcami. Wciąż był zdezorientowany; nie mógł uwierzyć, że to, co zdawało się nierealne, naprawdę się wydarzyło. Drzewo Świata uschło. Po raz ostatni zerknął na ziemię, tam, gdzie wolno się wykrwawiało. Liście opadały jeden po drugim, kora stopniowo usychała. Nie widział już nawet owoców. Za to zobaczył ją. Klęczała wraz ze Stróżami na trawie zroszonej żywicą, nieutulona w żalu. Musiała wyczuć na sobie jego spojrzenie, gdyż odwróciła głowę i wbiła w niego wzrok. Eltanin nie dostrzegł w nim nienawiści ani urazy. Raczej ból i niemą prośbę. Nagle wszystko stało się jasne: przepaść, w którą się osunął, niegodziwość, którą się splamił, szaleństwo, które owładnęło nim w ostatnich miesiącach, kiedy to upajał się krwią i władzą. Najbardziej ugodziło go jednak przesłanie, jakie odczytał w tym spojrzeniu: „To, co uczyniłeś, może ci zostać przebaczone, ponieważ jesteś i zawsze będziesz jednym z nas".
trolę nad miastem. I właśnie wtedy Eltanin wyjaśnił Nidhog-growi, jak przypuścić ostatni, decydujący atak- — Drzewo Świata rośnie w sercu nieosłoniętej przestrzeni, w czymś w rodzaju świątyni — powiedział swemu nowemu panu. — Poza Stróżami, którzy zapewne staną do walki, chroni je bariera. Aby się przez nią przedostać, trzeba się wysmarować żywicą, a ta, niestety, piecze. Żywica Drzewa Świata... To on dostarczył ją Nidhoggrowi. Władca wywern zachichotał okrutnie. —Z rozkoszą zniosę ten ból. Tak też się stało. Nidhoggr dotarł aż do Drzewa Świata i roz- począł dzieło zniszczenia. Eltanin odwrócił się i, wiedziony przedwiecznym instynktem, ruszył w stronę areny. W końcu przez wiele lat był Stróżem. Nidhoggr już tam był. Dym unosił się znad jego zwilżonych żywicą łusek. Kły wbijały się w ziemię, wydobywając korzenie Drzewa Świata, rwały je na kawałki i pożerały. Lśniąca, bezcenna żywica rozlewała się po ziemi jak krew, a Drzewem wstrząsał straszliwy szloch, ostatnia przedśmiertna drgawka. Eltanin wyczuwał potworność tego, co się działo. Jego serce biło przyśpieszonym rytmem, łapy wyrywały się do biegu, pra- gnąc ratować to, co ostało się z Drzewa. Liście na szczycie już zaczynały więdnąć. Zabarwiały się chorobliwą żółcią i spadały na ziemię. A jednak Eltanin zachował zimną krew. „Chciałeś tego, taką podjąłeś decyzję. Wiedziałeś, że to musi się stać. Wybrałeś wywerny, ponieważ wierzysz w to, co one mówią, a one wierzą w ciebie. Patrz zatem, patrz i ciesz się. Wszystko idzie zgodnie z planem".
Eltanin zamknął ślepia i zdusił w sobie palącą potrzebę po- wrotu, wycofania się, wymazania przeszłości. Wszelako dokonał już wyboru, spalił za sobą mosty, a usychające na arenie Drzewo dowodziło tego aż nazbyt dobitnie. Odwrócił się i podążył za swoimi sprzymierzeńcami. Nie, nie było już odwrotu.
1. Życieklauna yrk pękał w szwach. W wielkim namiocie w niebiesko-żółte pasy wypełnione były wszystkie miejsca. Wśród widzów przeważały rodziny z mnóstwem dzieci, które pałaszowały prażoną kukurydzę i watę cukrową. W powietrzu roznosił się słodkawy zapach. Sofia przyglądała się publiczności przez wąską szparę za- słony. Biel wenecka, którą Martina hojnie rozprowadziła na jej buzi, ciążyła jej niemiłosiernie. Spojrzawszy w lustro, z trudem się rozpoznała. Choć namalowano jej szminką szeroki uśmiech, miała bardzo smutną minę. Podniosła się, podciągając jaskrawoniebieskie, luźne spod- nie, przewiązane w talii szerokim plastikowym paskiem i pod- trzymywane przez czerwono-białe szelki. Buty, za duże o co
najmniej dwa numery, miały niemożliwie wydłużone noski. Sofia potykała się niemal przy każdym kroku. — Czy to naprawdę konieczne? - zapytała w ostatnim po rywie buntu. —Tak - odpowiedziała Martina bezlitośnie. Sofia poczuła, że ktoś kładzie jej rękę na ramieniu. —Gotowa? To była Lidja, oszałamiająco piękna w scenicznym kostiumie: fioletowym, aksamitnym body oraz spódniczce baletowej z cienkiego jak mgiełka szyfonu. Dziewczynka zaprezentowała się właśnie w swoim popisowym numerze akrobatycznym z szarfą i jak zwykle zrobiła furorę. Widzowie zgotowali jej gorącą owację. — Nie — przyznała Sofia uczciwie. — Ani trochę. Lidja spoważniała. — Ależ z ciebie mazgaj... Wejdziesz na scenę, zaniesiesz torty i wrócisz. Kropka. Szybko i bezboleśnie. — Jeżeli o mnie chodzi, nic nie jest bezbolesne. Przyjaciółka dała Sofii prztyczka w nos. — Daj spokój. Zrób to i basta. Na pewno świetnie dasz sobie radę. Kiedy rozległy się gromkie brawa, Sofia raz jeszcze wyjrzała zza kulis. Minimo, karzeł prezenter, już wkroczył na arenę, a to oznaczało, że zbliżała się jej kolej. „Co mnie pokusiło, żeby wpakować się w tę kabałę ?", za- stanawiała się z desperacją. Odkąd pojawiła się w cyrku, zadała sobie to pytanie co najmniej sto razy. — A teraz duet KikoByo! — obwieścił Minimo. Carlo i Martina, cyrkowej publiczności znani jako Kiko i Byo, przemknęli tuż obok. Martina mrugnęła do Sofii poro- zumiewawczo.
- Postaraj się, OK? - szepnęła. Numer właśnie się zaczynał i Sofia poczuła, że kręci jej się w głowie. Przyjrzała się klaunom. Martina żonglowała maczugami, rzucając je od czasu do czasu Carlowi, który jednak nie był w stanie ich złapać. Maczugi opadały mu na pierś, a on patrzył bezradnie, jak zsuwają się na ziemię. Dzieci śmiały się do rozpuku. Sofia odwróciła wzrok. Powtórzyła sobie, co musi zrobić. Trzeba było pchnąć wózek z tortami, wyjść z nim na arenę i dowieźć aż do Carla i Martiny, a potem odwrócić się i odejść. W sumie pięć kroków. Bułka z masłem. „Robisz pięć kroków, zostawiasz wózek i wracasz. Kropka". Martina i Carlo patrzyli na nią wyczekująco. Wśród publicz- ności zapadła cisza jak makiem zasiał. Sofia przełknęła ślinę. „OK, idę!". Wyszła zza kulis. Tu i ówdzie jakiś chłopiec zaklaskał nie- śmiało, lecz większość widzów przyglądała się jej w milczeniu. Starała się spojrzeć na siebie ich oczyma i ujrzała bardzo smut- nego klauna, który przechadzał się i... tyle. Trudno było uznać to za zabawne. Postawiła pierwszy krok. Potem drugi. Chodzenie w tych butach było nie lada wyczynem. Nie dość, że były długie jak buty Goofy'ego, a może nawet dłuższe, to jeszcze zginały się za każdym razem, gdy unosiła stopę i stawiała ją na ziemi, wzniecając trocinowe tumany. „Doskonale sobie radzisz, Sofio, pokrzepiła się w myślach. Niedługo będzie po wszystkim". Trzy kroki. „Szybko i bezboleśnie. Widzisz? To proste". Cztery kro... I właśnie wtedy to się stało. Przy czwartym kro- ku poplątały jej się nogi, straciła równowagę i runęła jak długa.
Wszystko rozegrało się jak w horrorze. Czas spowolnił swój bieg i Sofia wyraźnie czuła, że ląduje pupą do góry, a jej buzia tonie w tortach. Rozległ się ogłuszający trzask... po czym zapanowała głucha cisza. Po chwili, która zdawała się wiecz- nością, ktoś z publiczności zachichotał i, jak iskra wywołuje pożar w suchym lesie, tak i ten chichot wywołał wśród widzów gromki śmiech. Sofia tymczasem dusiła się w śmietankowym torcie, przynajmniej tak dużym jak ona sama. W końcu ktoś złapał ją za spodnie i mocno pociągnął do góry. Pomiędzy bitą śmietaną i kawałkami ciasta biszkoptowego, które skapywały jej na oczy, udało jej się dostrzec twarz Martiny. Spróbowała coś powiedzieć, jednak zakrztusiła się okruszkiem tortu i zaczęła kaszleć. Widzowie, najwyraźniej przekonani, że to część numeru, aż zrywali boki ze śmiechu. Sofia, wciąż jeszcze kaszląca, uciekła tak szybko, jak tylko pozwoliły jej na to buty. Odprowadziły ją oklaski i coraz gło- śniejszy śmiech. Z opuszczoną głową przemknęła przez kulisy, umyślnie ignorując cyrkowych kolegów, którzy przyglądali się jej, rozbawieni. Jej uwadze nie umknęły okrzyki w rodzaju: „Kurczę, jesteś naprawdę świetna!" czy „Podbiłaś widownię!". Wślizgnęła się do garderoby, trzaskając drzwiami, i osunęła się na kolana przed lustrem. „To koniec. Boże, spraw, żeby to był koniec". Dostrzegłszy kątem oka odbicie własnej twarzy, poczuła się bardziej przygnębiona i żałosna niż kiedykolwiek. Aż korciło ją, by wybuchnąć płaczem, lecz zdołała powstrzymać łzy. Ostatecznie przed kilkoma miesiącami obiecała sobie uroczy- ście, że postara się być silna i nikomu nie pozwoli sobą pomia- tać.
Ni stąd, ni zowąd ogarnął ją gniew: na Lidję, na Almę, wła- ścicielkę cyrku, i na cały jego personel. Ale przede wszystkim gniewała się na profesora, który pewnego pięknego dnia spa- kował walizki i odszedł w siną dal, zostawiając ją samą wśród obcych. Sofia nie miała najmniejszego zamiaru mu przebaczyć.
2. Jak Sofia trafiła do cyrku oczątkowo myślała, że to kara za jej nieudol- ność. Ostatecznie od czasu pierwszego starcia z Nidhoggrem, dziewięć miesięcy temu, nic takiego nie zrobiła. Jasne, udało im się odnaleźć pierwszy owoc — jeden z pięciu magicznych przed- miotów, które miały przywrócić życie Drzewu Świata — ale to był dopiero początek. Drugi owoc przepadł jak kamień w wodę, a w sumie trzeba ich było znaleźć jeszcze cztery. Obowiązek ten spoczywał na barkach Lidji oraz Sofii, Smokonek noszących w sobie dusze Smoków Stróżów, które w zamierzchłej przeszłości sprawowały pieczę nad Drzewem. Ale choć dziewczynki robiły co mogły, jak dotychczas ich starania nie przynosiły efektu. Miejsce ukrycia owocu pozostawało tajemnicą.
Zresztą profesor Schlafen od początku nie owijał w bawełnę. W okrągłych okularkach na szpiczastym nosie, z poważną twarzą, oprawną w krótko przystrzyżoną siwą bródkę, z fascy- nującą aparycją dziewiętnastowiecznego dżentelmena, zawy- rokował: — Wygraliśmy bitwę, ale losy wojny jeszcze nie są, niestety, rozstrzygnięte. Teraz dwie rzeczy są najpilniejsze: znalezienie kolejnego Uśpionego oraz poszukiwania nowego owocu. Tak, po świecie chodziło jeszcze trzech innych Smokoń-czyków i wszystko wskazywało na to, że każdy z nich był na chwilę obecną Uśpionym, szarym człowiekiem, który nie zdawał sobie sprawy z mieszkającego w nim smoka. Odnalezienie całej trójki i otwarcie im oczu na prawdę było misją profesora, ale tylko Lidja i Sofia mogły odzyskać owoce Drzewa Świata. Tylko one były w stanie wyczuć ich obecność. Obie zabrały się bezzwłocznie do pracy, choć gdyby to od niej zależało, Sofia wolałaby w spokoju przemyśleć wydarzenia minionych tygodni. Owszem, wywodziła się ze Smokonii - ba, była nawet jej najważniejszą przedstawicielką, jakkolwiek nad tym akurat nie chciała się zastanawiać - i miała do wypełnienia pewną misję. Lecz z drugiej strony - ukończyła dopiero czternaście lat! Czyż nie należała jej się chwila wytchnienia? Tak czy owak, nie spoczęła na laurach. Całymi godzinami przebywała przy Pączku, pozostałości po Drzewie Świata, by pełnymi garściami czerpać z jego mocy, poza tym odbywała regularne treningi i żarliwie wczytywała się w książki z biblio- teki profesora. Wszystko na nic. Sytuacja uległa zmianie, kiedy Lidja postanowiła wybrać się w ostatnią podróż ze swoim cyrkiem. Zaraz potem miała raz na zawsze porzucić cyrkowe życie, by zamieszkać z profe-
sorem Scłilafenem i Sofią. To było nieuniknione: dziewczynki musiały się wspomagać w poszukiwaniach owoców, a fizyczna bliskość była na to najlepszym sposobem. Celem ostatniej podróży Lidji i cyrkowej trupy był Benewent. W minionych miesiącach profesor ciężko pracował, by wytropić kolejnego Smokończyka, jednak to zadanie okazało się trudniejsze, niż początkowo przypuszczał. —Dobrze wiesz, że znalezienie ciebie zajęło mi całe lata — mówił Sofii. — Jest rzeczą naturalną, że to skomplikowane. —A jednak Lidję odnalazłeś stosunkowo łatwo... —Po prostu dopisało mi szczęście. Sofia zazdrościła profesorowi. W przeciwieństwie do niej, zdawał się ślepo wierzyć we własne możliwości i swoją misję. Jak się zresztą okazało, nie była to wiara bezpodstawna: pewnego wieczoru profesor zasiadł do kolacji, uśmiechając się od ucha do ucha. — Sądzę, że jestem na najlepszej drodze do znalezienia trze ciego Smokończyka. Łyżka Sofii zastygła w połowie drogi pomiędzy talerzem a ustami. — To fantastycznie! -Widzisz, kiedy człowiek bardzo się stara, prędzej czy później osiąga wyniki — odparł Schlafen z zadowoloną miną, po czym spokojnie skonsumował swoją porcję zupy z borowików. Thomas i Sofia nazbierali ich właśnie tamtego popołudnia. Sofia dość rzadko ruszała się z domu; istniało zagrożenie, że Nidhoggr i jego pomocnicy czyhają gdzieś w pobliżu. Mimo to od czasu do czasu wybierała się na przechadzki po lesie z Thomasem, majordomusem profesora, który ze swoją łysiejącą głową i obfitymi faworytami sprawiał wrażenie postaci żywcem wyjętej z dziewiętnastowiecznego malowidła.
Tak samo zresztą jak jego przełożony. Jednak za tą surową, układną fasadą kryło się jowialne, towarzyskie usposobienie i Sofia bardzo polubiła Thomasa, lubiła też ich wspólne wyprawy do lasu. —A zatem? — spytała profesora dziewczynka. —Przypuszczam, że on przebywa na Węgrzech. W głowie Sofii aż zaroiło się od obrazów. Wyjazd za granicę! Do Budapesztu! Jej policzki pokraśniały z emocji. — Kiedy wyjeżdżamy? Profesor nie krył zdumienia. — Zamierzam wyjechać w przyszły poniedziałek. - A wi dząc błysk w oczach podopiecznej, poczuł się w obowiązku dodać: - Ja. To ja wyjeżdżam. Sofia zwiesiła nos na kwintę. Co miało znaczyć: „wyjeż- dżam"? —Usiłujesz mi powiedzieć, że ja nie jadę? —No cóż... Prawdę mówiąc, właśnie tak. —A to dlaczego? —Wolałbym, żebyś została z Lidją. -Ale przecież Lidja też wyjeżdża! Po tych słowach zapadła chwila ciszy i Sofia uświadomiła sobie gorzką prawdę: ona również wyruszy w podróż, tyle że z trupą cyrkową, a nie do Budapesztu, śladem wspaniałości Europy Wschodniej. — Wy obie musicie przebywać razem — upierał się profesor. - Przede wszystkim dlatego, że w razie ataku nieprzyjaciela ła twiej wam będzie się bronić. Poza tym powinnyście połączyć siły, by znaleźć owoc. Musimy go wytropić jak najszybciej, Sofio. -Ale przecież tutaj nic mi nie grozi! To znaczy chroni mnie bariera Pączka... Trudno o bezpieczniejsze miejsce... Ponadto stałam się silniejsza i...
Profesor uciszył ją, podnosząc dłoń. —Każdy ma swoje zadanie. Ja muszę szukać twoich ziomków, a ty musisz znaleźć owoce. —Czy to kara ? Robisz to, ponieważ nie znalazłam drugiego owocu ? Profesor złagodniał. —Absolutnie nie! Jak w ogóle mogłaś o tym pomyśleć? Już tłumaczyłem... —Więc nie rozumiem. Profesorze, to jest mój dom. Tutaj są Pączek i owoc Rastabana. Dlaczego muszę jechać z trupą cyrkową do miejsca, którego w ogóle nie znam? Poza tym brakuje kilku dni do Bożego Narodzenia, a ja chciałam spędzić je tutaj, z tobą. —Lidja i jej koledzy dotrzymają ci towarzystwa. Będziesz się dobrze bawiła, zobaczysz. Nie mogę odwlekać podróży, Sofio, muszę się w nią udać jak najszybciej i kropka. —Dobrze, ale tam nikt nie będzie mnie chronił — oświadczyła Sofia na koniec, głęboko przekonana, że ten argument okaże się nie do odparcia. Jednak profesor skwitował go uśmiechem. — Mylisz się — powiedział, nie chcąc na razie dodać nic wię cej. Nazajutrz, kiedy Lidja złożyła im wizytę, profesor dołączył do dziewczynek w bibliotece. Położył na stole dwa wisiorki: jeden zielony, a drugi różowy. Na pierwszy rzut oka wisiorki wyglądały bardzo pospolicie, zupełnie jak te, które kupuje się za parę groszy na odpuście. Zawieszone na powiązanych w supełki rzemykach, łudząco przypominały parę nieoszlifo-wanych kamyków. — Co to takiego? — zapytała Sofia.
— Dwa talizmany. Thomas wykonał je, kierując się wska zówkami zawartymi w starych księgach. Nawet sobie nie wy obrażacie, ile trudu kosztowało nas ich zrobienie. W każdy z nich wsączyliśmy kropelkę żywicy Pączka, skrystalizowaną w wyniku długiego, skomplikowanego procesu. Uważajcie, by wisiorki zawsze były przykryte ubraniami. Gdyby Zniewolo ny bądź jeden ze sługusów Nidhoggra je dojrzał, mógłby was rozpoznać. One będą was chroniły poza barierą. Skutecznie ukryją wasze smokońskie pochodzenie. Kiedy je założycie, staniecie się najzwyklejszymi dziewczynkami pod słońcem. Sofia długo się przyglądała swemu wisiorkowi, nie mogąc się nadziwić jego zwyczajności. Nie ogarnęły jej błogość ani spokój, którymi zazwyczaj rozkoszowała się przy Pączku. —On naprawdę wygląda jak pospolity kamień. —Tak. Czyż to nie jest wspaniałe? — profesor cieszył się jak dziecko. —A czy wisiorek działa również, kiedy czynimy użytek z naszych mocy? — dopytywała Lidja. —Tylko przy pomniejszych czarach. Osłoni was na przykład podczas poszukiwania owocu, a to będzie waszym jedynym obowiązkiem w Benewencie. Na sam dźwięk słowa „Benewent" ciarki przebiegły Sofii po plecach. To już jutro. Jutro wyruszy w podróż. Tej nocy niemal nie zmrużyła oka. Walizka leżała na łóżku w pełnej gotowości. Sofia przygotowała ją z Thomasem. Chociaż odkąd opuściła sierociniec, w jej szafie pojawiło się sporo nowych ubrań, zdecydowała się zabrać ze sobą jedynie dres, sweterki i dżinsy. — Przecież panienka jest taka śliczna... Dlaczego nie spa kuje panienka którejś z sukienek? - zasugerował Thomas,
wskazując ulubione stroje Sofii. Była wśród nich również sukienka, którą profesor podarował jej przed tygodniem na urodziny. Ach, jak wspaniałym prezentem byłaby wspólna wyprawa na Węgry! Sofia nigdy nie była za granicą. Zamiast tego wysyłano ją do... Benewentu. Z jej piersi wyrwało się westchnienie. — Nie sądzę, bym miała okazję ją założyć. Wybieram się w objazd z trupą cyrkową, a nie na bal. Thomas mimo wszystko wyjął sukienkę z szafy. — Nigdy nic nie wiadomo. Poza tym, gdybym był na pa nienki miejscu, nie gardziłbym Benewentem. Sofia wzruszyła ramionami. - Nic na jego temat nie słyszałam. Ludzie chwalą się, że zwiedzili takie miasta jak Florencja czy Wenecja, ale jakoś nikt nie mówi: „Byłem w Benewencie. Cudowny zakątek!". - Tymczasem to... magiczne miejsce. Wie panienka, że według legendy wszystkie czarownice świata zbierały się wła- śnie tam? - odpowiedział Thomas z uśmiechem. - Co więcej, w Benewencie jest kościół pod wezwaniem świętej Zofii. — Tak czy owak, jadę tam z cyrkiem. Nie sądzę, by starczyło mi czasu na zwiedzanie. - Zawsze znajdzie się chwilka na spacer po nowym mieście — zaoponował majordomus, po czym z wielką wprawą poskła dał sukienkę i włożył ją do walizki. Nazajutrz w willi pojawiła się Alma. Sofia wiedziała, że to ona prowadziła cyrk, a prywatnie była jedyną żyjącą krewną Lidji: daleką ciocią czy kimś podobnym. Dziewczynka nie miała całkowitej jasności co do stopnia pokrewieństwa, była natomiast świadoma, że Lidję i Almę łączy bardzo głęboka za-
żyłość. To właśnie Alma rozmawiała o przyszłości Lidji z profesorem. Choć czas nie obszedł się z nią łaskawie, Alma sprawiała wrażenie osoby poczciwej i bystrej. Miała spieczoną słońcem skórę, a także długie, siwe włosy z ciemniejszymi pasemkami, ozdobione warkoczykami, monetami oraz rozmaitymi talizmanami. Nosiła czarny, aksamitny gorset, naciągnięty na czerwoną koszulę o szerokich rękawach, i mieniącą się, zieloną spódnicę. Z upodobaniem szczerzyła w uśmiechu parę złotych zębów, a uśmiechała się często, spontanicznie i szczerze. Poza tym paliła jak lokomotywa. Ujrzawszy ją po raz pierwszy, Sofia nie posiadała się ze zdumienia. W jej opinii wszystkie panie w pewnym wieku były poważnymi matronami w czerni, zupełnie jak staruszki, które od czasu do czasu przynosiły do sierocińca używaną odzież. —Wiesz, ona ma głęboki szacunek dla naszych korzeni. Głębszy niż ja — wyjaśniła kiedyś Lidja. —To znaczy? Skąd się wywodzicie? — Mamy romskie pochodzenie. Jesteśmy Cyganami. Sofia nigdy o tym nie pomyślała, chociaż w gruncie rzeczy było to dosyć oczywiste. Z drugiej strony przyjaciółka w niczym nie przypominała Cyganów, o których Sofii opowiadano. Dziewczynce nie chciało się wierzyć, by Lidja i Alma parały się złodziejstwem czy uprowadzały dzieci. Może zresztą nie należało traktować tych opowieści dosłownie. Sofia trzymała oburącz walizkę. Czuła się trochę jak w dniu, kiedy profesor przybył do sierocińca, aby ją adoptować. Z tą różnicą, że o ile wówczas porzuciła monotonne, ponure życie na rzecz przeprowadzki do baśniowego miejsca, w którym czekała na nią wyśniona rodzina, o tyle teraz musiała porzucić owo baśniowe miejsce, zamieszkiwane przez najdroższą sercu
osobę, by udać się do dziwnego miasta, które na dobrą sprawę pozostawało dla niej zagadką. Na pożegnanie pocałowała profesora w policzki. On w od- powiedzi mocno ją przytulił. — Zobaczysz, że to będzie miłe doświadczenie. No i przy wiozę ci prezent z Budapesztu — szepnął jej do ucha. Potem Sofia podeszła do Almy, która czekała na nią z nie- odłącznym papierosem w ustach i Lidją u boku. — Witaj wśród nas — oznajmiła, wyszczerzając złote zęby. Sofia westchnęła, ale powstrzymała się od komentarzy. Jej podróż z trupą cyrkową zaczęła się tamtego dnia, a skoń- czyła miesiąc później, z buzią w gigantycznym torcie.
3. Koszmarne sny i spotkania łońce musiało chylić się już ku zachodowi. Wszystko wokół niej miało ponurą, fioletową barwę. Nawet niebo przybrało taki sam od- cień, zupełnie jakby ktoś pomalował świat jednokolorowym lakierem. Ale chociaż zmrok jeszcze nie zapadł, nie sposób było dojrzeć konturów oglądanego krajobrazu. Owszem, Sofia wyczuwała, że są tam budynki wydawało jej się nawet, że je widzi, lecz nie potrafiła ich rozróżnić. Jawiły się jej jako zwykłe równoległościany, ustawione jeden przy drugim niby kamienie olbrzymiego domina. Miarowy odgłos jej kroków na bruku odbijał się tysiącem ech w okolicznych zaułkach. „Odgłos chodaków", pomyślała in- stynktownie. Sęk w tym, że miała na nogach swoje ulubione, niebieskie tenisówki.
Idąc przed siebie, usiłowała łowić okiem szczegóły tego nie- zwykłego krajobrazu. Bez powodzenia. Wtem wyczuła coś pod stopami. Nieznaczne drganie wspięło się po jej plecach i dotarło aż do uszu, gdzie rozbrzmiało czymś w rodzaju ponurego brzęku. Sofia rozpoznała go, chociaż nie potrafiła zdefiniować. Wiedziała tylkp, że się boi. Truchleje z trwogi. „On jest tuż-tuż!", pomyślała wylękniona. Miała wrażenie, że droga się porusza. Czuła to od początku, jeszcze zanim zdążyła wychwycić harmonijny ruch podłoża, le- niwe wicie się czegoś pod jej stopami. Droga uniosła się i zaczęła falować, najpierw wolno, a potem coraz gwałtowniej. Sofia upadła, ale jej ręce, zamiast z szorstkim asfaltem, zetknęły się z zimnymi, śliskimi łuskami. Rozejrzała się wokół siebie, blada z przerażenia. Droga znikła jak kamfora. Jej miejsce zajęło olbrzymie cielsko czegoś w rodzaju węża, który wił się, rozdrażniony. Ratując się przed upadkiem, Sofia uczepiła się rozpaczliwie łusek- Chciała krzyknąć, ale głos odmówił jej posłuszeństwa. Na bokach ogromnego węża otworzyły się tymczasem dwie czerwone szczeliny, z których wychynęły gigantyczne błoniaste skrzydła. Długie, ostre szpony przylgnęły do nijakich budynków, nieznośnie zgrzytając. Nagłe potwór zaczął się odwracać... Sofia nie musiała patrzeć, by wiedzieć, kim on jest. Odgadła to, kiedy tylko znalazła się w tym absurdalnym miejscu, a ziemia zadrżała pod jej stopami. Oto on. Odwieczny wróg, zdrajca, wcielenie zła. Nidhoggr. Jego głowa była potężna, majestatyczna, czerwone ślepia pałały nieopisanym okrucieństwem. Sofia poczuła się unice- stwiona. Łzy przerażenia, wielkie jak groch, spłynęły jej po po- liczkach i pomyślała, że jedynym ratunkiem jest dla niej uciecz-
ką. Tylko gdzie mogła pójść? Dokąd umknąć? Przecież on był wszędzie. — Zawsze tak było — obwieścił upiorny, donośny głos. —A je śli naprawdę jesteś na tyle szalony, by wierzyć, że zwycięstwo w jednej marnej bitwie pozwoliło ci przede mną czmychnąć, to grubo się mylisz. Jesteśmy złączeni na wiekj i ty dobrze o tym wiesz. Niebawem przeznaczenie ponownie nas ze sobą zetknie. Jego paszcza otwarła się, nabiegła krwią, jego oddech niemal parzył. Sofia znowu spróbowała krzyknąć, ale i tym razem jej się nie powiodło. Olbrzymia paszcza pochłonęła ją, a kły ostre jak noże zachrobotały na jej kościach. Dopiero wtedy z jej gardła wydarł się nieludzki, straszliwy wrzask. Sofia poderwała się co tchu z pościeli i w okamgnieniu wróciła do rzeczywistości. Ni stąd, ni zowąd zrobiło jej się zimno. Piżama przylgnęła do spoconej skóry. Wokół panował półmrok. Był ranek. Sofia dojrzała kołdrę, neonową lampę na suficie, zaciągnięte zasłony przy niewielkim oknie... jednym słowem, przytulne wnętrze przyczepy kempingowej, w której żyła od nieomal miesiąca. I Lidję. -Wszystko w porządku? - przyjaciółka sprawiała wrażenie zmartwionej. Sofia nie śpieszyła się z odpowiedzią. —Tak, myślę, że tak. To tylko koszmar. —Usłyszałam twój krzyk, więc... Sytuacja stała się kłopotliwa. Sofia była nadąsana. Bardzo starała się zapomnieć o kompromitującym występie z poprzed- niego wieczoru i o tym, co nastąpiło później. Nie wierzyła własnym oczom, kiedy Lidja weszła do garderoby, śmiejąc się r _ i
od ucha do ucha, i miała na tyle czelności, by prawić jej komplementy. Za co? Za efektowne lądowanie prosto w torcie? Ale Sofia dała jej do wiwatu, o tak. Może nawet za bardzo. Jakkolwiek by było, nie miała najmniejszej ochoty zakopywać topora wojennego, a i Lidję roznosiła złość. — Rusz się, ciotka Alma przygotowała chałwę. Sofia umyła się migiem. Śniadania jadało się wspólnie na cyrkowej arenie, przy ogromnym stole przygotowywanym rankiem, w porze obiadowej i do kolacji. Dziewczynka nie mogła się uskarżać: posiłki upływały w wesołej atmosferze, a biesiadnicy byli naprawdę przemili. Jednym z nich był Marcus, treser o potężnej posturze, jakby żywcem wyjęty z dawnych afiszów cyrkowych. Marcus byłby zapewne wyśmienitym prezenterem. On jednak poświęcał całą swoją uwagę Orsoli, słoniowi, który swego czasu, w dniu pierwszego spotkania przyjaciółek, stał się świadkiem słynnej wpadki Sofii. Profesor nalegał wtedy, by podopieczna sfotografowała się ze słoniem, a ona swoim zwyczajem zrobiła z siebie pośmiewisko: usiłując wspiąć się na grzbiet zwierzęcia, wylądowała nogami do góry. Marcus i Orsola byli trochę jak ojciec z córką. Rozumieli się bez słów i Sofia przysięgłaby, że wymieniali się czułymi spojrzeniami. — Marcus jest bardziej przywiązany do Orsoli niż do kogo kolwiek z ludzi — mawiała Lidja. Marcus replikował: — Zwierzęta nie zdradzają. Są naiwne jak dzieci i niko mu nie wyrządzają krzywdy bez powodu. Dlaczego miałbym przedkładać nad nie człowieka? Poza nim byli też Ettore i Mario, bracia bliźniacy, akrobaci parający się żonglerką. Ilekroć wykonywali swój popisowy nu-
mer z płonącymi maczugami, Sofia truchlała z trwogi. Płomienie nieomal ocierały się o ich ciała, przemykały tak blisko, że najmniejszy nawet błąd groził wznieceniem ognia. Lecz ich wiara we własne siły była bezgraniczna, no i nigdy się nie mylili. Byli wreszcie Minimo, karli prezenter, którego prawdziwe imię pozostawało tajemnicą, Becca, mistrzyni woltyżerki z nieodłączną młodą klaczą Daną, Carlo i Martina, a także Sara, występująca jako kobieta-kula armatnia lub kobieta z brodą, w zależności od potrzeby. Wszyscy oni tworzyli odrębny świat, panoptikum osobliwych, wesołych postaci. Ale nie tego ranka. Sofia wiedziała, że tego ranka każdy z nich siedział jak na szpilkach, tylko czyhając na okazję, by przypomnieć jej wydarzenia poprzedniego wieczoru. Tymczasem ona właśnie tego chciała uniknąć. — A zatem? Co powiesz o wczorajszym wieczorze? - jako pierwsza zabrała głos Martina. Sofia przygarbiła się, usiłując schować buzię w kubku mleka. W ustach miała słodki smak chałwy. — Daj spokój, przecież to było fantastyczne. Publiczność ubawiła się jak nigdy — zauważył Carlo. Wszyscy pokiwali potakująco głowami. —Zostaw ją — nakazała Lidja stanowczo. - Ona jest tak głupia, że nawet nie zdaje sobie sprawy z odniesionego sukcesu. —Jeżeli twoim zdaniem publiczne ośmieszenie się może być uznane za sukces — odcięła się Sofia, zaciskając palce na kubku. — Martina i Carlo robią to co wieczór. Po tych słowach zapadła lodowata cisza. Sofia poczuła się zapędzona w kozi róg. — Nie to miałam na myśli — odparła, rzucając Martinie bła galne spojrzenie.
— Ale to właśnie powiedziałaś. Odwagi, przyznaj, że nie po doba ci się nasze życie — zacietrzewiła się Lidja. — Dziewczęta, proszę. Niepotrzebnie się denerwujecie — Minimo próbował łagodzić sytuację. —Odwracasz kota ogonem — nie dawała za wygraną Sofia. —Co byś powiedziała na mały trening? - zaproponował Carlo, uśmiechając się od ucha do ucha. Martina zgromiła go wzrokiem. —Nie! — wrzasnęła Sofia, zrywając się na równe nogi. — Nie chcę trenować! To nie dla mnie, nie lubię tego! Dlaczego nie staracie się mnie zrozumieć? Już i tak jestem żałosna, a ten strój tylko wszystko pogarsza. Nie jestem zabawna jak wy, jestem po prostu żenująca! Rzuciła się do biegu i skierowała do przyczepy. Chwyciwszy płaszczyk, uciekła z obozowiska. Musiała wszystko przemyśleć w samotności. Udała się pieszo w stronę centrum. Miała przed sobą daleką drogę, lecz chłód i fizyczne zmęczenie zawsze pomagały jej się wyciszyć. W miarę jak szła, jej gniew ustępował. Skupiła uwagę na otaczającym ją mieście. Podobały jej się mijane budynki, ponieważ każdy z nich miał w zanadrzu jakąś niespodziankę. W najmniej spodziewanym momencie wyłaniał się spomiędzy cegieł czy cementowej plamy starorzymski kapitel, fragment nagrobka bądź płaskorzeźba. Sofia dziwiła się temu od samego początku. Zżymała się na myśl, że relikwie z zamierzchłej przeszłości, zapewne bardzo cenne, służyły jako materiał budowlany. Dopiero potem wytłumaczyła sobie, że życie triumfowało w ten sposób nad śmiercią. Ruiny, martwe kamienie ni stąd, ni zowąd znajdowały nowe zastosowania. W gruncie rzeczy było w tym coś