alien231

  • Dokumenty8 931
  • Odsłony457 530
  • Obserwuję283
  • Rozmiar dokumentów21.6 GB
  • Ilość pobrań379 019

Vulpescu Romulus - Niezwykły koncert

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :387.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Vulpescu Romulus - Niezwykły koncert.pdf

alien231 EBooki V. VULPESCU ROMULUS.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 39 stron)

ROMULUS VULPESCU NIEZWYKŁY KONCERT TYTUŁ ORYGINAŁU: PROZǍ. EXERCIȚI DE STIL PRZEKŁAD: IRENA WIERZBANOWSKA-KAWALEC WYDAWNICTWO LITERACKIE KRAKÓW 1978

Niezwykły koncert Dyktator nie lubił muzyki, ale ją tolerował (co prawda tylko marsze) jako nieodzowną część polityki kulturalnej swojego programu rządowego. Muzycy — wyłącznie zawodowi — zostali podzieleni na dwie zasadnicze kategorie: czystej krwi i innych. Ci „inni” przestali go interesować. Tych czystej krwi jeszcze raz podzielono: na twórców marszów i innych. „Inni” go nie obchodzili, twórców marszów odznaczał. Wznosił im pałace i posągi konne. Wykona- wców marszów dekorował medalami. Poświęcał im place i aleje. Gdy wszyscy mieli już pomniki, a medali nie było gdzie przypinać, dodawał im jako końcówkę do nazwiska jakiegoś sławnego kompozytora wyszukanego w encyklopedii. Starszym lub bardziej gorliwym, już dwukrotnie uhonorowanym za zasługi, dodawał do jednej końcówki jeszcze drugą. Po pe- wnym czasie spostrzegł, że nie ma już czego im dawać ani przypinać. Ginęli od nadmiernego ciężaru zaszczytów. Kurczyła się generacja „marszotwórców”, wymierała. Postanowił ją zasi- lić — na początek niewielką ilością tych „innych”. Naturalnie, czystej krwi. Jedni poddali się i z czasem wstąpili do orkiestry fanfarzystów, drudzy odmawiali i uczyniono z nich dobo- szów. Pozostał tylko jeden. Pianista. Porachunki z nim miał od dawna. Dyktator uważał się i za muzykologa, aby więc mieć przeciwnika, pozostawił pianistę w granicach kraju. Przymusowo. Nie pozwolił mu jednak grać. Skoro nie grał, publiczność nie chodziła na jego koncerty. Dyktator mówił do swoich zaufanych: „Widać narodowi nie podo- ba się ten rodzaj muzyki. Tylko marsze. Muzyka to sztuka wyrafinowana. Dla tych, którzy szanują rytm”. Trzymał go w pięknym domu, lecz bez fortepianu. Skonfiskował mu partytury i patefon. Pozostawił płyty i aparat radiowy, który odbierał program rządowy transmitujący wyłącznie marsze. Wojskowe. Pianista przez jakiś czas grał na maszynie do pisania. Zabrano mu ją, bo stukot klawiatury denerwował strażnika przy bramie. Pianista starzał się i wpadał w neurastenię szukając klawiatury na meblach. I znajdował ją. Dyktator sądził, iż jeśli uda mu się zachęcić pianistę, by wstąpił do jego osobistej orkiestry fanfarzystów, zapisze wielki sukces na swojej liście osiągnięć w dziedzinie muzykologii. Usi- łował go zwabić przy pomocy gumy do żucia i helikoptera. Pianista wolał zostać doboszem. Dyktator zaczął rozmyślać: „Niech mi już dadzą spokój z tymi doboszami, bębnienia mam powyżej uszu. Tutaj trzeba zastosować szok psychologiczny: pozwolę mu grać — co chce, jak chce i ile chce. Niezwykły koncert!” Osobiście udał się do pianisty. Pianista sądził, że przyszedł mu skonfiskować ręce, lecz gdy pojął, że Dyktator oddaje mu instrument, zadrżały mu dłonie i zalał się łzami. Dyktator dał mu do dyspozycji największą salę koncertową w stolicy na 2000 miejsc i zezwolił na ćwiczenie w niej, ile tylko zechce. Po pewnym czasie pianista, pełen emocji jak podczas pierwszego egzaminu w konserwatorium, oznajmił, iż już jest przygotowany. Zadawniony strach kazał mu przedstawić Dyktatorowi program. Ze ści- śniętym sercem. Dyktator zatwierdził go bez żadnych sprzeciwów. Pianista gotów był uwie- rzyć, że coś się zmienia lub już się zmieniło. Za stary był i za bardzo uradowany, by intere- sować się szczegółami. W wieczór koncertu Dyktator przysłał mu swój apartament na gumo- wych kołach, aby zabrał go z domu i dostawił przed tylne wejście dla artystów. Pianista wie- dział, że Dyktator jest punktualny. O wyznaczonej godzinie wyszedł na scenę, oszołomiony, czerwony na twarzy, pocąc się coraz bardziej, patrząc prosto przed siebie i dostrzegając publi- czność kącikiem lewego oka. Nie zatrzymując się, lekko się skłonił. Usiadł przy fortepianie. W zupełnej ciszy uniósł w górę ręce. Potrzymał je tak przez chwilę, a potem runął na klawisze atakując pierwszą w programie sonatę. Sonatę, której kompozytor stał się końcówką w nazwisku głównego dobosza w Orkiestrze Dyktatora. Po pierwszych taktach zaczął powoli przychodzić do siebie. Poprzez dźwięki instrumentu przebiło się na chwilę uczucie zdziwie- nia. Nikt nie powitał go oklaskami. Po latach milczenia. Zapomniano go! Zatraciło się pojęcie

koncertu. Dopiero przy andante w drugiej części znalazł najbardziej naturalne, a zarazem najbardziej wstrząsające wyjaśnienie: w ten sposób podziwiano piękno jego postawy, odda- wano hołd jego milczeniu. I być może stan łaski, w jakiej znalazł się znakomity wykonawca. A potem całkowicie zapomniał, gdzie się znajduje, bez reszty oddając się instrumentowi, z którym był rozdzielony przez osiem lat. Grał już nie dla publiczności znajdującej się na sali, nie dla ludzi słuchających go przez radio, lecz dla siebie. Prawie od dziesięciu lat się nie słyszał. Grał z pasją debiutanta i z doskonałością dojrzałości. Po dwóch godzinach skończył. Potrzebował dłuższej chwili, by się ocknąć — zdać sobie sprawę, gdzie się znajduje, i spoj- rzeć na salę w oczekiwaniu aplauzu. Nic. Przerażenie. Jeszcze chwila. Niemożliwe. To jest niemożliwe. Podniósł się. Podszedł do rampy. Machinalnie wyciągnął okulary z kieszeni fra- ka. Nie pojął w pierwszej chwili ani w drugiej, ani w następnych. Z krzeseł, z balkonów, z lóż patrzyło na niego cztery tysiące oczu. Nieruchomych. Sala była pełna. Panie, panowie, dzieci. Manekiny z wszystkich wystaw sklepowych w kraju zaproszono tego wieczoru na nadzwy- czajny koncert. Z loży Dyktatora rozległ się śmiech, suchy, straszny, zwielokrotniony milcze- niem manekinów. Pianista odgarnął włosy z czoła i skierował się za kulisy. A wówczas bu- chnęły oklaski dłoni dwóch tysięcy manekinów, tłumiąc pełen przestrachu śmiech Dyktatora. Pianista nie usłyszał ich. Już był na ulicy. Współczynnik czasu Człowiek w pasiastym ubraniu spał. Przez cały dzień i całą noc spał, aby zapomnieć, że trapi go bezsenność. Skazany był na dożywocie. Ukradł budżet małego państwa, przeznaczo- ny na cele kulturalne. Któregoś dnia, gdy jesień zawilgociła mu ostatni pakiet złudzeń, zabra- kło mu pieniędzy na kupno paczki papierosów. Nudził się, ponieważ nie miał wspomnień. Kiedyś je miał, lecz oddał je innym skazańcom, którzy w ogóle byli ich pozbawieni. Lepiej snuć cudze wspomnienia: dlatego też więźniowie byli mu podwójnie wdzięczni — za to, że obdarował ich marzeniami (co prawda starymi i wyszłymi z obiegu, lecz przecież biedne dzieci uczą się z poplamionych podręczników bogatego z szóstej klasy) i za to, że nie ponosili za nie żadnej odpowiedzialności. Nie były ich. Tak jak miłość w kinie. Swoich wspomnień nie mieli, by móc je z nim wymienić. Pracowali przez całe życie mnożąc do n-tej potęgi po- dobne do siebie, od początku do końca zautomatyzowane dni. W zamian powierzyli mu więc jedną z więziennych tajemnic: należy spać w sposób męczący, wyczerpujący, aby w nocy być śpiącym i móc odpoczywać. Codziennie bezwiednie łykał porcję czasu, znieruchomiałą mię- dzy dwoma wiecznościami zawsze równymi sobie. Nie wiedział, jak długo przebywa w celi: czas, który mu pozostał, był zawsze równy minionemu okresowi z dodatkiem dnia wczoraj- szego. Więzienna algebra. Podstawowa. Równanie pierwszego stopnia. Z jedną tylko różnicą: wszystkie człony były niewiadomymi z wyjątkiem jednego — współczynnika czasu, zawsze równego swoim ułamkom. Wiarygodny pewnik. Zawsze można go było dowieść. Lecz wszy- stko to prowadziło do jednego twierdzenia, które zaniepokoiło go. Układ jest tak dokładny i przejrzysty, iż bez wątpienia musi być oparty na fałszywych przesłankach. A on chciałby mieć pewność. Pewność czasu. Postanowił opuścić więzienie i powrócić między wolnych ludzi. Można zgodzić się, że wieczności są sobie nawzajem równe, lecz składają się z okre- ślonych odstępów czasu, którymi dysponujemy dzięki ludzkiej uprzejmości. Gdy połaził parę godzin po barach i automatycznych klozetach, znudził się. Ogarnęło go całkowite rozczaro- wanie. Jest tak samo jak tam, wewnątrz. Pija się sok owocowy i koktail mleczny z malinami (może być z pomarańczą, jeśli ktoś woli), i tyle. Ludzie śpią bez przerwy, od czasu do czasu

plując na podłogę i narażając się na wyrzucenie. Ale tych jest niewielu. Większość uprawia filatelistykę wspomnień, a wymiana odbywa się po niepokojąco wysokim kursie. Wspomnie- nie miłosne warte jest co najmniej trzech wspomnień z podróży. Najbardziej jednak poszuki- wane są wspomnienia o przyjaźni. Jeden do pięciu w stosunku do miłości. Zdarzali się również i maniacy, którzy za wspomnienie o sumieniu oddawali cały komplet pozostałych. Lecz było ich niewielu i uważano ich za nieco podejrzanych, gdyż sypiali niewiele. Czytano mało, wyłącznie z dłoni. Z oczu nikt nie miał odwagi. Były zresztą zmącone od nadmiaru snu. Cóż można w oczach zobaczyć? Niektórzy specjaliści od komunikacji słuchali muzyki. Muzyki sfer, którą wygrywał wiatr. Jeśli wiał. Niektóre ze sfer przybrały formy kubiczne i lunatycy (było ich niewielu, lecz swoim uporem przysparzali niemało kłopotów) używali ich w celach sekretnych. Wszystko było sześcianem. Dowiedział się o tym od strażnika przy obelisku, mizantropa, który rozmawiał z cokołem monumentu („zamiast spać, biedaczek”). Przywołany nostalgią za celą powrócił o świcie i zmęczony rzucił się na łóżko. Przynajmniej tu, w celi, nuda panująca na zewnątrz była zredukowana do minimum. Do podstawowych konieczności życiowych. Gdy powrócił do tego mikroświata, mury oddały mu jego osobo- wość, zatrzymaną w chwili wyjścia. I zasnął. Kilka jeszcze razy wychodził do miasta, lecz nic się tam nie zmieniło. Z wolna dokonywał się proces przystosowywania człowieka do ciągłego snu. Do snu dożywotniego. Którejś nocy spotkał samotną fajkę. — Też skazana? — zapytał. — Tak — odpowiedziała fajka. — Spacerujesz? — Nie mogę spać. Za co cię ukarano? — Nie ukarano, jestem obserwatorem sejsmicznym. — Trzęsie się często? — Rzadko, tylko wówczas, gdy nie śpi. — Ach, ona także? — Tak; chodź, napijemy się czegoś. — Z przyjemnością. — Odkryłam tu, zaraz za rogiem, podziemne źródło z doskonałą wodą. Jak za dawnych czasów. Jeśli sobie przypominasz... — Nie mam wspomnień. Lecz jeśli jest dobra... — Zejdziemy tym kanałem, a tam, tuż za tym występem wapiennym, jest źródło. No... co powiesz? — Wspaniałe! I tryska tak bez przerwy? — Tak, dopóki go nie odnajdą. Woda spływa do kanału i w końcu się spostrzegą. Gdy filtry zostaną zalane. Napijemy się jeszcze? — Tak, dziękuję. Pili aż do rana. Skazaniec powrócił rozbudzony, przytomny, tak rześki jak był tylko raz w życiu, wówczas gdy z pewną młodą dziewczyną pił wiosenne niebo. Gdzie też teraz ta dziewczyna śpi? Pewnie już dawno wyszła za mąż za jakiś zwyczajny sen biednego urzędni- ka, który śpi przez cały dzień, gdzie tylko może, za nędzny kawałek chleba z mlekiem. Lecz jakżeż to możliwe, aby pozostało mu wspomnienie o dziewczynie? Przecież pozbył się ich wszystkich. Niczego nie można być pewnym, nawet samego siebie. Następnej nocy udał się wprost do źródła i spotkał tam fajkę. Przez wiele nocy z rzędu tak się spotykali. Dowiedział się od niej, że takich jak on niewielu już jest w mieście. Niektórzy tak już przywykli do snu, że nawet nie pluli. Byli to ludzie, którzy mieli ciężkie życie i ciążyła na nich jakaś odpowie- dzialność. Posiadali rodziny... Cóż chcecie? Innych wyłapano i unicestwiono. Publicznie. Dla przykładu. Sen zdobywał teren, ot co. Utożsamiał się z osobowością. Lecz pewnej nocy, gdy jak zwykle gawędzili przy szklance, fajka zakaszlała, splunęła szybko i zasnęła. Przerażony skazaniec uciekł. Pozostał samotny. Całkowicie samotny.

Przynajmniej w tym mieście. Nie znał już nikogo. W więzieniu przez kilka nocy nie spał, by jakoś ukoić swoje cierpienie. Bezustannie pragnął wody. Sok owocowy i mleczny koktail na malinach nie miały dla niego żadnego smaku. Obrzydzenie wzbudzał w nim kwas siarkowy i poncz na benzynie. Chciał wyjść i napić się wody, lecz w ciągu dnia było to niemożliwe. Gdyby strażnicy spostrzegli, że cela jest pusta, mogliby odkryć jego sekret. Nocą przerażała go myśl o opustoszałym mieście. Wytrwał przez jakiś czas, lecz pokusa ciągle była wielka. Szukał więc środków zaradczych. Postanowił spróbować wspomnień. Wślizgiwał się do cel i wykradał wspomnienia z całego więzienia. Zużywał je zbyt łapczywie i po trzech dniach nic mu już z nich nie zostało. Nie czuł się na siłach, by dłużej znosić ciężar podwójnej egzysten- cji. W drodze pomiędzy więzieniem a miastem postanowił wejść do dezynfektora i zniszczyć się, lecz nie wiedział, jak obchodzić się z aparatem i ubrudził sobie palce rozżarzonym irydem. Podenerwowany zadenuncjował się, ale strażnik mu nie uwierzył. Dobra ta historyjka dla dzieci, ale nie dla strażników. Splunął na podłogę. Strażnik doskoczył i uderzył go w twarz. Wściekł się i opuścił celę: choć był jasny dzień, poleciał do gabinetu dyrektora i zrobił awanturę. Ten moczył właśnie w spirytusie denaturowanym swój mały palec cierpiący na niewielkie wyrzuty sumienia: roześmiał się słysząc głos skazańca. Był pewien, że jest to głos palca. Słyszał go już tyle razy, ciągle bezskutecznie próbując go upić, aby go wyleczyć i uśpić. Zrezygnowany skazaniec pojął daremność wszelkiego wysiłku i wrócił do celi, zdając sobie po raz pierwszy w pełni sprawę z tragizmu tego sennego więzienia i drżąc wobec odkry- cia, że tylko on sam pozostanie rozbudzony na wieki, w tej ograniczonej przestrzeni, dusząc się watą cudzych snów i wdychając wilgotny zapach nie swoich wspomnień, zbutwiałych od ciągłego używania. I pozostał tak z otwartymi oczyma, z pełną świadomością wpatrując się we współczynnik czasu. Kierowca Ekscelencja był człowiekiem przyzwoitym. Mając jednak wiele obowiązków handlo- wych, dyplomatycznych, politycznych i miłosnych, nieco przemęczał kierowcę. Ten człowiek w czapce i uniformie ozdobionym przedziwnymi galonami nie oznaczającymi żadnego stopnia woził go po mieście lub drogach kraju od szóstej rano, to jest od chwili, gdy gosposia wyruszała na targ po zakupy, aż do drugiej lub trzeciej w nocy, do chwili powrotu z baru. Bez odpoczynku. Na kilka godzin zaledwie odchodził od kierownicy, by wyciągnąć się na wznak na gołej pościeli. Nie spał, gdyż czynił to w dzień oczekując na ekscelencję, przebywającego na koktailu lub posiedzeniu rady zarządzającej. Gdy odpoczywał, spojrzenie miał puste, krę- gosłup rozprostowany. Za napiwki kupował sobie kwiaty i powieści kryminalne. Jeśli nie spał na podworcu którejś ambasady, czytał sobie w cichej uliczce, gdzie znajdował się jeden z kilku apartamentów prywatnych, w których ekscelencja zwykł był się odprężać. Czasem przez chwilę słuchał muzyki. Aparat radiowy umieszczony w wozie irytował go. Ludzie prze- chodzili koło maszyny obojętni. Nikt się nie zatrzymywał, by spytać, która godzina lub gdzie jest ulica Mądrości. Raz tylko głucha staruszka spytała go, gdzie jest najbliższy przystanek autobusowy, gdyż padał deszcz. Zaprosił ją do wozu i odwiózł do domu: wiedział, że szef się odpręża i wyjdzie dopiero za kilka godzin. I tyle. Aha, był też którejś wiosny pies, który chciał podnieść nogę przy tylnym błotniku. Przegnał go i żałował tego, bo odtąd nawet żaden pies nie zbliżał się do auta. Jego egzystencją była pusta szosa zasnuta drobnym deszczem, bez krzyżujących się dróg i bez wozów z chłopami drzemiącymi na wilgotnym sianie. Autostrada z rzadkimi postojami, gdy chlebodawca chciał rozruszać nieco nogi opuchnięte po szampanie.

Nawet defektu nigdy nie miał (maszyna była wyjątkowo rasowym egzemplarzem o doskona- łym zawieszeniu, jedwabiście sunącym po drodze) ani żadnego wypadku. Wykluczało je wy- sokie ubezpieczenie płacone co miesiąc pokaźnym czekiem. Nie miał wypadków, karburator był w porządku i opony pozostawały nienaruszone. Co dwa lata, w najdogodniejszym termi- nie, ekscelencja wymieniał samochód na nowy, identyczny z poprzednim — ta sama marka, kształt, kolor. Zmieniały się tylko rok produkcji i różne drobne ulepszenia silnika, dostrzega- lne tylko dla kierowcy. Nowy samochód przejmował przeznaczenie swego poprzednika: nieustanny ruch, niezakłócony i rytmiczny, po tej samej autostradzie pozbawionej niebezpie- czeństw i niespodzianek. Precyzyjny motor mruczał jednostajnie szumem różańca odmawia- nego przez gorliwych nowicjuszy: nie znane mu były zgrzyty i wstrząsy bohaterskich, ale i bezczelnych gratów, które mijał po drodze, wydłużonym szumem rozdzierając tkaninę pól lub aksamitną ciszę miasteczek. Robot za kierownicą żałował, że nie jest ze stali: nie bolałyby go wówczas kolana, gdy je usiłował rozprostowywać w łóżku. Po każdych 500 kilometrach zmieniał goździk w butonierce. I czytał powieści kryminalne. Nie wierzył w moc maskotki umieszczonej przy wstecznym lusterku. Uczepiony na sznurku małpiszon, chwiejący się w takt ruchu maszyny, nie miał żadnego sensu. Któregoś dnia chlebodawca wyciągnął się wygodnie na miękkim siedzeniu, a kierowca ruszył bez słowa z miejsca, dając się ponieść pędowi pojazdu. Nie zahamował przed minister- stwem. Jechał dalej, szybko, milcząco i spokojnie. Dopiero pod wieczór chlebodawca zorien- tował się, że jeszcze nigdzie nie dotarli. Zapytał kierowcę. Ten tylko kiwnął głową i dalej patrzył przed siebie. W nieskończoność. Spotykał to słowo w powieściach kryminalnych, ale nie wiedział, czy to jest nowy rodzaj baru, czy też odmiana piramidonu. Postanowił zaspokoić swoją ciekawość. Chlebodawca się denerwował, bardzo się denerwował: w końcu, nie mogąc go zatrzymać, pocieszał się nadzieją, że wreszcie zabraknie benzyny. Mylił się. Od tego czasu wydłużony samochód, zielonkawy i zwinny jak kot, przejeżdża cicho drogami nie zważając na światła — zawsze o krok od wypadku. Ekscelencja zmarł już da- wno. Tylko kierowca, skupiony i uważny, prowadzi wóz w kierunku pojęcia. Pod prąd w sto- sunku do czasu, ale tego nie można zauważyć, szybkość jest za duża. Czy kiedyś się zatrzy- ma? Może. Jeśli spotka głuchą staruszkę lub psa chcącego znów zmoczyć mu tylny błotnik. Drobnomieszczanin Był człowiekiem porządnym. Prowadził księgowość w dużym sklepie spożywczym. Miał dwa domy na przedmieściu i malutki własny sklepik. Od jakiegoś czasu zaczął słyszeć wokół siebie słowo „drobnomieszczanin”. Gdy i jego tak nazwano, uśmiechnął się niepewnie, nie wiedząc, czy to pochwała czy krytyka. Zaintrygowany sięgnął do literatury specjalnej. I rozpoznał się. Poczuł się poniżony w swoich własnych oczach. Któregoś rana w czasie czesania zauważył, że wydłużyły mu się spodnie i pantofle zaczęły spadać z nóg. „Schudłem”. I udał się do pracy tramwajem. Zmniejszał się jednak codziennie. Niewiele, ale stale. W ciągu dwóch lat zmalał o metr i coś. Był już jak taka nieco większa lalka. Zaniepokoił się, ale nikomu nic nie mówił. Wstydził się. Żona jego zauważyła coś niecoś, ale sądziła, że spowodowały to jakieś przykrości w pracy. Dała mu więc spokój. Coraz szybciej jednak tracił swoje wymiary. W lecie mógł wychodzić z domu tylko wówczas, gdy kieszenie wypełnił śrutem, który pożyczał od swojego sąsiada — myśliwego. Przedwczo- raj prąd powietrza wytwarzany przez przechodniów uniósł go w górę jak balon. Zasmucił się. Nadszedł dla niego krytyczny okres. Nie miał już ciężaru odpowiedniego do marszu, a nie

nabył jeszcze odpowiedniej lekkości, aby fruwać. Najsłabszy prąd opinii publicznej wystar- czył, aby przenieść go do innej dzielnicy. I tam musiał wyczekiwać, by wraz z prądem powie- trza jakiegoś przejeżdżającego auta przesunąć się w kierunku domu. Podał się do dymisji. „Z powodów zdrowotnych” tłumaczył zażenowany kolegom. Zaczął się ukrywać. Wychodził ty- lko po papierosa, który chyba już go przekraczał rozmiarami. Po dwóch dniach rzeczywiście był większy. Wypalał go jednak oparłszy o popielniczkę. Naturalnie nie o tą, w której spał. Pościeliła mu tam żona garść waty i nakryła kawałeczkiem aksamitu, który jej pozostał z jakiejś starej sukni balowej. Już nie dzielili małżeńskiego łoża, było to ryzykowne. Mógł zgi- nąć przyduszony poduszką lub zagubić się w fałdach kołdry. Któregoś dnia, gdy na przystanku autobusowym schowany pod koszem na śmieci ocze- kiwał, by wykorzystać prąd powietrza od przejeżdżającego autobusu, usłyszał obok siebie głos: — Pan też maleje? Odwrócił się, lecz nikogo nie zobaczył. Ulica była pusta. Głos odezwał się znowu: — Jestem obok pana, ale nie może mnie pan zobaczyć. Mnie można tylko usłyszeć. Pozostałem już tylko jako głos. Biedny drobnomieszczanin westchnął. Wręcz się przeraził. Całą noc przepłakał w swo- jej popielniczce. Lecz nikt go nie słyszał, żona była bardzo zmęczona i twardo spała. Po kilku dniach, gdy obudził się rano, już się nie mógł odnaleźć. Poszukiwał się gwałtownie. Krzy- knął, aby się przynajmniej usłyszeć. Zrozpaczony pojął, że dłużej tak już nie sposób żyć. Zre- sztą to podejrzany sposób życia. Postanowił rzucić się rynną ze swojego balkonu na ósmym piętrze. Głos jego rozległ się w powietrzu, a on zawisł uczepiony gdzieś na piątym piętrze bujając tam i z powrotem. Zmartwiały ze wstydu próbował wołać. Ale nikt go nie słyszał, na ulicy był hałas. Ludzie szli zajęci swoimi sprawami. Przejeżdżały auta, tramwaje, przechodzi- ły dzieci. Nikt go nie mógł usłyszeć. A zresztą, jakże by mu było można pomóc? Któż by tam do niego wychodził. Pozostał więc w powietrzu. I umarł po tygodniu z zimna i z głodu. Osta- tnie jego słowa to: „o, jak zimno!” Ostatnie wcielenie faraona Tlà — Przeszczotkować włosy? Drobny, przygarbiony człowiek, nerwowo mrugając powiekami i ze znużenia mar- szcząc skronie, odmówił. — Może nacieranie... — nadaremnie przymilał się jak pachnidło fryzjer. Wstał i mając już dość brzytwy i piany skierował się w stronę kasjerki, która z naiwnością krótkowidza i ciekawością starej panny przypatrywała mu się, gdy regulował rachunek. W roztargnieniu wziął z troskliwej i drżącej w oczekiwaniu ręki praktykanta swój wypłowiały kapelusz i opu- ścił ciemnawą dzielnicę, której przytulności dodawały różne firaneczki i dzwoneczki, a gdzie zawędrował włócząc się o przedwieczornej porze. Gdy po jakimś czasie, już pod gwiazdami Andromedy, znalazł się w sprzyjającym roz- myślaniom parku na przedmieściu, potknął się nagle o myśl, która jak purchawka pękła mu w czaszce rozsypując po całej korze mózgowej swoje trujące zarodniki: parasol. Zgubił parasol o rączce z bursztynu, przyciemniałej jak palce palaczy, taki solidny, familijny parasol z głową kaczki o rubinowych oczach. Najprawdopodobniej u fryzjera. Tak, tak, na pewno u niego. Bez wątpienia. Lecz było już zbyt późno, by tam teraz wrócić i szukać. Nie licząc kilku dro- bnych dziurek przy samym metalowym szpicu, był zupełnie dobry. Był zupełnie dobry, nie

licząc przetarć przy drutach, które musiały powstać przy otwieraniu i zamykaniu czcigodnej czarnej satyny. Nie chodziło zresztą o stratę samą w sobie, ale o wartość parasola jako przyja- ciela młodości, towarzysza lat uniwersyteckich, miłych spotkań w czasie deszczów i wszy- stkich zdarzeń jego życia. A te wspomnienia przodków wtulone w równiutkie fałdki, troskli- wie przechowujące dawne uroki i sekrety, a te dźwięki i zapachy wbite z kurzem z tamtych lat w przędziwo materiału. Koniec końców parasol może znaczyć więcej niż kochanka. Nie tylko dlatego, że cię osłania od deszczu. Zresztą dawno już go nie otwierał przy niepogodzie, by go uchronić od bolesnego bębnienia kropel i nagłych zmian temperatury. Nosił go zwinięty pod pachą, a gdy mocno lało, wsuwał pod swój płaszcz z pelerynką z niemodnego angielskiego materiału. Ale niej rozstawał się z nim nigdy. Nawet gdy było słońce. Nawet gdy szedł do pracy, do kościoła, do biblioteki, na plażę. Mógł go używać nie tylko jako osłony przed de- szczem, ale i przed kurzem, słońcem — naturalnie, gdyby go rozłożył. Był jego powiernikiem w chwilach klęsk i skromnych radości, jakie mu bliźni od czasu do czasu odmierzali w skro- mnych porcjach. Identyfikował się z nim i czasami już nie odróżniał od siebie, od siebie pro- wadzącego długie, ciche rozmowy w cieniu milczących, wyrozumiałych ksiąg. Z całą świado- mością mógłby przyznać, że parasol stał się dla niego czymś w rodzaju „alter ego”, dyskre- tnym i cennym jak sekretarz-poliglota. Gdy jadł na swoim stałym miejscu przy stole, parasol wisiał na drugim starym krześle stojącym obok i spoglądał na niego prawym okrągłym okiem kaczki. Ale to nie kaczka stanowiła osobowość, lecz cała delikatna konstrukcja z drutu, je- dwabiu i bursztynu: parasol. Głowa kaczki miała taką samą wartość jak na przykład metalowy szpic. Wszystko razem składało się na jego dostojną i pełną wdzięku, a jednocześnie rozsądną i łagodną osobowość. Spoczywał na krześle jak człowiek, z tą tylko różnicą, że nie pijał herbaty. Można by powiedzieć, że stał się „świadomością jego samotności zaludnionej litera- ckimi cieniami i fantomami z wykopalisk archeologicznych, wskrzeszającymi dawno już mi- nione dzieje. Spokojem domu zamiłowanego czytelnika śledzącego kartkę za kartką, tydzień za tygodniem, głuchego na szelest dni innych ludzi. Podwójną świadomością: pasji i niepe- wności uczonego, poszukiwań, jałowych dla wielu, jego napełniających lękiem i niepokojem filozoficznym. Jego metafizyką skoncentrowaną w metalu, satynie, bursztynie i w świadomo- ści przedmiotu czułego jak sejsmograf na wszelkie wahania umysłu i uczuć przyjaciela. Gwarancją jego meandrycznej egzystencji. Progiem cząstkowych rozwiązań, problematyki uwikłanej w przestarzałe teorie. Flagą zwiniętą wokół drzewca, którą nosił pod ramieniem, by ofiarować zmierzchom bez świateł. Niebem bez zbytecznych gwiazdozbiorów, grawitującym wokół własnej, dowolnie przez niego naginanej osi. Baldachimem — w każdej chwili do dyspozycji — sławy bez rozgłosu, której odpryski padały na wysuszony grunt wieczności. Ogniskiem domowym wędrującym wraz z nim. I więcej: tym, czego nigdy nie posiadał, i tym, kim nigdy nie mógłby zostać. Egzystencją. Faktem. Hipostazą wieloraką w jedności. Rzeczywistością realną otuloną fałdami fantazji. Wybuchem niezwykłego grzyba rozlewają- cego oniryczne zarodniki w sposób nie przewidziany w świecie roślin”. I on go zapomniał u fryzjera. To było nie do wybaczenia. Błąkał się po ulicach. Przebiegł pół miasta w przeczuciu czegoś nieodwracalnego, poszukując nieznanego fryzjera. Rano dopomógł praktykantowi otworzyć drewniane okiennice i rzucił się w stronę wieszaka. Nie było go. Już go nie było. Poczekał jeszcze na innych pracowników i ich szefa, a potem przygnębiony odszedł do domu unosząc pachnące pomadą współczucie fryzjera i kasjerki. Dławiące go przez noc przerażenie, utrzymywane do tej pory pod jabłkiem Adama, ogarnęło go całego i usadowiło się w nim na dobre, rozlewając się zimnem po wszystkich włóknach ciała. Dawał, nie wierząc w ich skuteczność, ogłoszenia do gazet ofiarowując nagrody tak wysokie, że aż nieprawdopodobne przy obowiązującym systemie monetarnym i prawie wartości. Ujawniał swoje szaleństwo w poetyckich opisach pełnych zaskakujących metafor i we wzruszających nekrologach bardziej na miejscu wśród stron przeznaczonych dla poematów niż wśród ogłoszeń o maści przeciw odciskom i wolnych miejscach pracy.

Na próżno. Wszedł w kontakt z handlarzami starzyzną, którzy znosili mu wszelakiego rodzaju okropności, wmawiając mu ich podobieństwo do czcigodnego i niezastąpionego zaginionego. Kupował, aby ich nie zrażać. Obawiał się, że przestaną przychodzić. Zgromadził już w domu stosy trupów — parasole, parasolki, jakieś ogromne zasłony przeciwkurzowe i przydźwigany przez chciwego zarobku, bezwstydnego handlarza, wielki parasol plażowy w czerwone i nie- bieskie pasy. Po miesiącach złudnej nadziei, ze skrywanym poczuciem bezużyteczności wysiłków, gwałcąc psychologiczną oczywistość prawdy — udał się do wielkich komisów. W zdziwio- nych źrenicach sprzedawców jak na niezwykłej siatkówce odziedziczonej po przodkach ujrzał swoje własne odbicie, wyolbrzymione i odwrócone — ujrzał się jako niezwykle długi, cienki, ogromny parasol, jak reklamę parasola, jak parasol — człowieka na szczudłach. Wewnętrzny niepokój zakłócił cały jego rytm biologiczny, spychając go w dół po szczeblach rozwoju gatunku do stanu pierwotnego, amorficznego. Życie go gwałtownie opuszczało, żywe komór- ki zmieniały się w cząsteczki metalu, w atomy włókien, w elektrony żółtego bursztynu. Życiodajne białko chroniło się tylko w jego oczach. Parasola, jakiego poszukiwał, nie mógł znaleźć. Powstała w nimi myśl, aby odtworzyć swą zagubioną osobowość z poszczególnych części. Wzbogacił się o całą kolekcję metalo- wych szpiców w różnych wymiarach i stadiach spatynowania. „Laski alpinistów zagubione w lawinach, w sierrach śnieżnej alpejskiej samotności nękanej czarną zjawą gigantycznego zna- ku zapytania, miały mu stworzyć iluzję parasola, tyczki z obojętnego żelaza pośród wielkiej inwazji milczenia i mrozu”. Mnożyły się w zawrotnym tempie szkielety prętów jak skrzydła nieznanych pterodaktyli wyciągniętych w szczątkach z wykopalisk i oczekujących w niepe- wności na rekonstrukcję. Jego kolekcja bursztynu przeróżnych rodzajów i gatunków mogła przyprawić o palpitacje kolekcjonerów pierścieni i kolczyków z tą zakrzepłą żywicą ze ska- mieniałymi w niej owadami. Jakieś drobiny liści, jakieś ślady przejrzyste pierwotnych istnień, skrystalizowane koncentrycznie wokół ducha demiurga uwięzionego w zlodowaciałej herba- cie. Satyny splisowane przez czas i wiatr pokrywały podłogę jak zasuszone nietoperze padłe tam, gdzie je rzuciło zmęczenie po wyczerpującym locie. Poświęcał całe noce na mozolne próby absurdalnego powoływania z niebytu czegoś podobnego do zaginionego. Nieustanne nocne trudy wysuszyły go, pozbawiły ciała, całko- wicie przemieniły w przedmiot. Któregoś poranka o szarej i zimnej godzinie, która nadeszła po nocy bez snu, odetchnął umęczony. Filatelistyka parasoli, tajemnicza, cierpliwa parasologia wydała nareszcie swoje owoce. Westchnął z melancholijną satysfakcją poszukiwacza, któremu wreszcie udało się osiągnąć zamierzony cel. Po chwilach radości samej w sobie osiągnięcie poszarzało, okazało się bezużyteczne dla jego ducha udręczonego rozstaniem i tyloma nie sprzyjającymi okoli- cznościami. Opuścił wreszcie krzesło swoich ascetycznych umartwień, przeciągnął się, wyprężył postać i nałożył swój stary płaszcz z pelerynką, sczerniały od tylu wędrówek, przetarty wzdłuż fałdy biegnącej spod zawsze zapiętego kołnierza i rozchodzącej się u dołu. (W rzadkich chwilach, gdy przerywał pracę nad parasolem i oddawał się owocnym medytacjom, zauważał, że w czasie chodzenia ten obszerny płaszcz uderza go w kolano. Oprócz tego, gdy stał przed lustrem ubrany, zawsze odnosił wrażenie, iż przygląda mu się ironicznie jakiś zniszczony parasol o połamanych prętach i zwisającej satynie. „Żagiel bez wiatru na tratwie opuszczonej przez rozbitków i skazanej na wieczne kołysanie się pośrodku obojętnego oceanu”. Łącząc jeden z drugim stare druty, zbyteczne przy jego doświadczeniach, wkładał je pomiędzy materiał a podszewkę, zszywał wzdłuż i usztywniał w ten sposób miękki materiał. Odzienie przypominało czarny tulipan odwrócony koroną w dół, dzwon kołyszący się na dwóch długich, ruchomych pręcikach dymu. Tylko głowa sterczała jak żółty, goły słupek na

łodydze kwiatu pozbawionego płatków). Tego poranka, biorąc pod uwagę doniosłość chwili, nałożył swój ogromny, czarny, zniszczony cylinder. Obuł stare, żółte trzewiki, które w okre- sie jego przemiany w formę pierwotną wydłużyły się nadmiernie i sterczały w górę jak narty. Uniesiony kołnierz płaszcza sięgał ronda ogromnego cylindra. Przejrzał się zadowolony w lustrze i nie spostrzegł, że wygląda jak szpicem cylindra zwrócony w górę, a oparty na głowie kaczki, ogromny, monstrualny parasol. Machinalnie wziął pod pachę swoją Galateę i wyszedł. Starał się stłumić bolesny ucisk w sercu i wierzyć, że osiągnął zwycięstwo. Lecz poczucie klęski pulsowało w nim całym: To tylko kopia! To tylko kopia! Kopia!... W głębi duszy dobrze wiedział, że stworzony przez niego przedmiot to tylko świetnie wykonany falsyfikat, mogący zmylić wyłącznie parweniuszowski smak ludzi, nie odróżniają- cych odlewu, zręcznie wykonanego i troskliwie spatynowanego, od spękanego i zniszczonego kawałka kamienia — pozornie bezwartościowego — będącego nagim torsem wykutym ręką autentycznego Pigmaliona. Udał się do fryzjera, aby się ogolić. Na ulicy, pomimo iż wyglądał jak żywa reklama, nikt nie zwrócił uwagi na człowieka-parasol. Ludzie nie kupowali parasoli, gdyż ich nie używali. Nie mieli czasu, by włóczyć się po deszczu, a na słońce nie zwracali uwagi. Kobiety czasem nosiły parasoleczki dla ozdoby, lecz ich nie otwierały chroniąc się od deszczu prze- źroczystymi deszczowcami. Starcy, którzy posiadali jeszcze anachroniczne parasole, próch- nieli w swoich pokojach, a jeśli — co zdarzało się rzadko — wychodzili, zostawiali je w do- mu. Jeżeli zaskoczył ich w mieście deszcz, w sklepach, do których wstępowali, zawsze znaj- dowali parasole zapomniane tam przez innych. Była to swoista wymiana, która gwarantowała utrzymanie stałej liczby istniejących parasoli. Lecz i ona podlegała chemicznym prawom wymiany masy. Po każdym doświadczeniu pozostawały jakieś resztki nie brane pod uwagę w ogólnym równaniu (lecz one właśnie podlegały swoistemu rozkładowi materii, który spra- wiał, że rachunki się zgadzały, nie pozwalając jednak w sposób naukowy wyjaśnić, skąd biorą się dziwne nadwyżki). To były parasole, które trafiały do rąk domokrążców i na targi starzy- zną. Komisy zdobywały towar po odjeździe krążowników — widm. Na nabrzeżach porto- wych, po odpłynięciu wielkich statków płynących bez przystanku ku nie istniejącym konty- nentom, zawsze pozostawały jakieś pledy, jacyś krewni, parasole i czasami czyjś żal. W czasie, gdy golono mu brodę, zdał sobie sprawę ze świętokradztwa, którego się do- puścił: wyszedł z domu niosąc pod pachą jakiegoś grubianina, obrażając tym samym pamięć drogiego zaginionego. Czyż może zakochany minstrel bezwstydną prostytutką zastąpić zma- rłą księżniczkę z wieży ozdobionej chorągwią? Och, jak okropny sirvente skomponował w stylu trobar clus! Co za zaślepienie, co za pomyłka! Pojął, że nawet do domu nie może wrócić z tą imitacją, która swoim bezbłędnym wykonaniem jeszcze bardziej go drażniła. Nie można jej umieścić wśród szkieletów innych. Nie wypada. Stała się czymś więcej niż bezimiennym trupem, który mógłby spokojnie spróchnieć na wielkim cmentarzysku w jego pokoju, wśród resztek zgromadzonych przezeń do wielkiego makabrycznego tańca, co miał doprowadzić do złotych czasów istnienia „zagi- nionego”. Oszust, przez swoje podobieństwo, stał się upiorem wywołującym z cieni tego „jedynego”. Postanowił przy wyjściu zostawić go na krześle. Zapłacił i szybko wyszedł ściga- ny poczuciem nikczemności, której się dopuścił. Za rogiem zatrzymał się, by odetchnąć chwi- lę po tylu przeżyciach. Uśmiechnął się z ironią, z którą osądzał swoje rozważania filozofi- czne: „Zamiast posiadać nieprawdziwy parasol, lepiej nie mieć żadnego”. I tam właśnie do- padł go praktykant fryzjerski, goniący za nim, by mu oddać zapomniany parasol, tego fałszy- wego następcę tronu z satyny i bursztynu. Dyszał z pośpiechu, z jakim gonił tego dziwnego klienta, przypominającego mu coś, czego nie mógł sobie dokładnie uzmysłowić. Czekał teraz na monetę i słowo podziękowania. Zmrożony niepowodzeniem trubadur-zdrajca zdołał zaledwie wyjąkać: „Nie, mój chło-

pcze, to pomyłka, to nie jest moja świadomość”. Obróciwszy się doń plecami skierował się w stronę domu, a rzadkie krople rozpoczynającego się deszczu bębniły po jego rozdętym pła- szczu z pelerynką. Goniło go spojrzenie wybałuszonych oczu nic nie rozumiejącego chłopca. Przybywszy wreszcie do siebie, zrobił sobie herbatę i usiadł na poręczy krzesła, nie tego swojego od biurka, lecz tego zajmowanego niegdyś przez parasol. Nagle, bez żadnego przej- ścia, pojął — i przemiana dokonała się w jednej chwili, uśmierzając wreszcie jego metafizy- czne niepokoje. Pomyślał spokojnie: — zdążyłem jeszcze wypić herbatę. Po raz ostatni wy- ciągnął ręce spod okrycia i długą, zakrzywioną igłą służącą do zszywania worków lub jedwa- biu z drutami, przebił (nie odczuwając oczywiście bólu) swoje stopy obute w trzewiki z bur- sztynu, wyszywając po zewnętrznej stronie każdego buta wielką czerwoną kropkę — oczy. A potem, juk każdy przyzwoity parasol, który nie stoi na rączce, lecz wisi, schował ręce (już mu niepotrzebne) pod lekko rozwarty klosz materiału i wykonując skok, obrócił się cylindrem w dół, a nogi, złączone razem w formie wielkiego dzioba kaczki, zaczepił na wielkiej szafie bibliotecznej. I pozostał tak milczący wobec swojego losu, a kto wie, może nawet przeznaczenia, z niejasnym poczuciem zatroskania przedmiotu, który wie, że jest niezbędny i nierozłączny ze swoim właścicielem. I pozostał tak, cichy, nieco zaniepokojony nieobecnością (na pewno krótkotrwałą) swojego pana podczas deszczu. Oczekiwał go ze spokojem właściwym każdej starej świadomości, nieco wilgotny, lecz czysty. Na długi czas, w tym przypadku bez końca. Deszcz ustał. „Dobrze zasłużonej emerytury” nie będzie W tym mieście katem była kobieta. Fakt ten może wydać się komuś zaskakujący, lecz gdy dowie się, że nie jest czymś wyjątkowym (historia zanotowała kilka tego rodzaju wypad- ków), dalszy ciąg tej opowieści wyda mu się mniej osobliwy. Wiadomo, że w drugiej połowie XIV wieku w miejscowości Yonne kat znany jako Ganz Rot był kobietą. Również i w miej- scowości Laone. Pono ten, czy też „ta” „katowa” z Yonne z prawdziwym mistrzostwem wy- konywała wyroki ferowane przez wysokie ciało magistrackie. A więc katem w tym miasteczku była... katowa... nie... — kacica... też nie... ścinaczka głów... egzekutorka... Pracę swoją wykonywała niezwykle rzetelnie, przejawiając całkowitą obojętność wobec niemiłych, bądź co bądź, stron tego zawodu. Niemiłych nie z powodu różnych drobnych trudności towarzyszących każdej pracy, jak ciesielstwo, literatura, wygłaszanie kazań czy wę- drówki markietanki, lecz z powodu wrodzonej odrazy, jaką żywili obywatele wobec tego nie- zwykle użytecznego fachu. Gdyby jednak — przypuśćmy — przez pięć pokoleń społeczeń- stwo było pozbawione dyskretnych usług czyścicieli kloak czy też rakarzy, doszłoby nawet do zamieszek, w czasie których oskarżono by władze o lekceważenie podstawowych potrzeb wspólnoty. A przecież nikt z obywateli, za żadne skarby świata, nie zachowałby się tak samo wobec oprawcy psów i wywoziciela nieczystości, jak wobec aktora czy lekarza. Najgorsze i pełne sadyzmu typy spośród porządnych obywateli, gardzących towarzystwem kata, osobnicy mający na własny użytek ogromne zasoby bestialstwa i okrucieństwa, za śmiertelną zniewagę poczytaliby sobie propozycję udzielenia pomocy przy egzekucji publicznej w wypadku, gdy- by nie zjawił się katowski pomocnik złożony grypą. Publiczne namydlanie sznura było zaiste czymś bardziej poniżającym niż wysłanie anonimowego donosu. Faktem jest, iż tak się rzeczy miały i dziwić się należy, że wśród tylu głów nie rozumiejących i tylu dusz skażonych niena-

wiścią znalazła się para ludzi śmiało przyznających się, że są matką i ojcem kobiety-kata. Lecz jeszcze dziwniejsze jest to, że znalazł się młody, zdrowy człowiek, urzędnik mający przyszłość przed sobą, który nie obawiał się pojąć jej za małżonkę przed Bogiem, a zwłaszcza przed ludźmi. Trzeba przyznać, że rodzina kobiety-kata nie chlubiła się nią bardziej niż było to przy- jęte w innych familiach, mających swoich członków wśród przedstawicieli handlu czy prosty- tucji. Niechęć tłumu wobec kata utrzymywała się — z historycznego punktu widzenia — na pewnym wyrównanym poziomie. Wzrastała, gdy mnożyły się zbrodnie wymagające tortur lub kary śmierci, a zmniejszała się w okresach względnego spokoju, gdy dostojnicy miejscy i wy- konawcy ich rozkazów mogli pozwolić sobie na dłuższe wakacje. Średnia tych wahań pozio- mu była gwarancją zdrowia moralnego szerokich mas. Nie znane narratorowi okoliczności, nie mające jednak żadnego znaczenia dla moralne- go sensu tej opowieści, sprawiły, że członkowie rodziny katowej popełnili okropne zbrodnie, które musiały zostać ukarane wymyślnymi torturami i przykładną, publiczną egzekucją. Kobieta-kat wykonała ją z całkowitą zawodową obojętnością, wkładając w swoje czynności tylko tyle zainteresowania, ile wymaga się od każdego sumiennego urzędnika państwowego. Doprowadziła matkę do potwornego wycia, wbijając jej długie i cienkie szpile pod paznokcie, a następnie pogrzebała ją żywcem na oczach osłupiałego tłumu, który z mieszanymi uczucia- mi, podzielonymi między zwierzęce zadowolenie na widok cierpień i gwałcone wrodzone poczucie człowieczeństwa, obserwował egzekucję. Rozdarty wewnętrznym konfliktem tłum milczał. Było to milczenie pełne grozy. Krzyki rozległy się wówczas, gdy zręczna służebnica sprawiedliwości napiętnowała twarz ojca rozpalonym żelazem, a następnie, zawiesiwszy go na sznurze, zanurzała w beczce z gorącą oliwą; Bardzo gorącą, lecz nie wrzącą. Ostateczny wybuch, katastrofa, nastąpiła dopiero przy ostatniej egzekucji. Kobieta ob- darła do połowy skórę z pleców męża i natarła to miejsce dokładnie solą, a potem rozciągnęła go na szafocie i przy pomocy czterech bardzo pięknych, silnych koni, ustawionych każdy w przeciwnym kierunku, rozdzierała go wolno, wolniutko. Tłum doprowadzony do granic wytrzymałości przerwał kordon policji i runął na za- krwawiony szafot, gdzie oprawczyni spokojnie składała narzędzia przygotowując się do odej- ścia. Spojrzała na straszliwie wzburzonych ludzi i w oczach jej błysnęło światło zrozumienia, całkowitego zrozumienia dla tej gwałtownej reakcji tłumu. Jej resztki, poszarpane na maleń- kie ponad wszelki wyraz kawałki, zmieszały się z krwią i kośćmi stratowanych przez tłum wielu spośród tych, co rzucili się, by ją rozszarpać. Ludzie nie byli w stanie jej pojąć. Nie znalazł się ani jeden człowiek, który by stanął po jej stronie w swoim urzędniczym gorliwym sumieniu. Tylko ona jedna potrafiłaby może lepiej lub gorzej wytłumaczyć siebie, lecz juz zniknęła na zawsze zmiażdżona pięściami i butami tłumu. Gdyby żyła, oddawałaby się spokojnie swojemu zajęciu, bez zbytecznych sentymentów, z całkowitym poczuciem spełnionego obowiązku, aż do zasłużonej emerytury, którą przy- znaje się każdemu funkcjonariuszowi pełniącemu publiczne obowiązki.

Błędy małe, lecz fatalne Pisarz sądowy pomylił się. Prawdopodobnie przez roztargnienie. Można to zrozumieć, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że przez ostatnie 32 lata nie miał ani chwili wytchnienia. Od zwilżania nowych stalówek język mu się rozdwoił z lewej strony, a kręte włosy nabrały od- cienia indygo i tego nieokreślonego zapachu bezbarwnej administracji publicznej. Bez prze- rwy wpisywał do swojego rejestru wyroki wydawane przez Najwyższy Sąd Apelacyjny. Ponieważ w ostatnich latach miał zaledwie kilka wyroków dożywocia, a resztę stanowiły kary główne, nie ma się co dziwić, że gestem, który stał się już u niego przyzwyczajeniem, wziął registrator z czerwoną nalepką, poświęcony śmierci, zamiast tego z nalepką białą, gdzie wpi- sywano skazanych na uwięzienie. Ten błąd być może pozostałby nie zauważony, gdyby zmę- czenie i złe okulary nie sprawiły, że zamiast numeru trzycyfrowego ujrzał numer czterocyfro- wy. Na duplikacie wyroku skazującego bezimiennie całą grupę mleczarzy jakiś złośliwy promień słońca wyrysował kółko, które wyglądało jak dodatkowe zero. Zdziesiątkowano całą prowincję. Pozbawieni mleka urzędnicy zaniepokoili się i nabrawszy podejrzeń, sprawdzili przypadek dochodząc do źródła błędu: nieudolność zramolałego pisarza. Tego rodzaju zanie- dbanie obowiązków służbowych wymagało przykładnej kary. Nadaremnie stary urzędnik koloru indygo błagał o łaskę prosząc, aby ukarać go pozbawieniem noworocznej premii przez następne 34 lata. Ogromna maszyna do cięcia spostrzegła, że jeden z jej noży wyostrzony jest ponad potrzebę: nadarzyła się okazja, by naprawę i oliwienie odłożyć. Po odczytaniu wyroku — kary śmierci oczywiście, nikt w to zresztą nie wątpił — zgodnie z uświęconymi tradycjami surowej, lecz pełnej humanizmu sprawiedliwości, spytano oskarżonego, czy chciałby coś dorzucić, na przykład pochwałę mądrości werdyktu lub też jakąś prośbę. 34 lata wycierania tyłka na samym dnie sądowych kancelarii wybuchnęły nagle wisiel- czym humorem, nieodpowiednim w tak dostojnym gronie poważnych przedstawicieli prawa, i odezwały się w wypowiedzianych z charakterystycznym poświstem (deformacja zawodowa) słowach: — Pozwólcie, że sam sprawdzę czerwony registrator, lękam się bowiem, aby pomyłkowo nie dostać się na ciężkie roboty przez wpisanie mnie do registratora białego. Ten niesmaczny żart — zawodowy — nie wywołał uśmiechu na żadnej twarzy. Były sumienny funkcjonariusz kiwnął głową i w towarzystwie strażników opuścił salę, nie składa- jąc ukłonu nawet przed czcigodnym sędzią, nie mówiąc już o pozostałych przedstawicielach magistratury. Być może ten brak grzeczności wobec dawnych przełożonych spowodował, iż zadecydowano, że egzekucja — o świcie naturalnie, jak każe tradycja — odbędzie się w sektorze przeznaczonym na „ćwiartowanie”. W tym sektorze koniec jest straszniejszy, osta- tnie chwile bowiem trwają nieraz trzy kwadranse: zanim skazańcowi umie się głowę, ma on jedyną w swoim rodzaju możliwość oglądania każdej z czterech swoich kończyn oddzielonej od siebie, niezależnej, leżącej w osobnej skrzynce specjalnie na ten cel przygotowanej. Ponieważ tak miały się sprawy, słowa wypowiedziane przez byłego pisarza z okazji tego ostatniego wydarzenia w jego życiu nie zdziwiły nikogo: co więcej, uznano by je za zwykłe tchórzostwo, nawet gdyby padły z ust kogokolwiek innego, a co dopiero z ust co prawda najmniej ważnego i zhańbionego obecnie, lecz jednak byłego członka czcigodnej korporacji. — Wysoki sądzie, lepiej do gazu lub powiesić. A później spalić i zasypać popiół wapnem, tym samym, którego używa się do dezynfekcji latryn trybunału. Lecz nie ćwiartować. Pięć krwawiących ran to pięć wrót otwartych dla larw i żywych much. Dla much z tych ponad 3 milionów uśmierconych przez 34 lata, średnio po 250 dziennie. A nie zapomnijmy o roku, w którym zdarzył się zamach stanu, pracowałem wówczas w niedziele i święta, a nawet wypła- cono mi za pełne dwa dni godziny nadliczbowe, co jest dopuszczalne w wyjątkowych wypad-

kach. Panowie, muchy mnożą się w postępie geometrycznym przerywanym wyłącznie na okres zimy. Każdy nieboszczyk stał się ojcem kilku miliardów. W moim żywym ciele mie- szczą się biliony potencjalnych much. Nie uwalniajcie ich larw z kolebki, w której drzemią. Zabijcie je w tym stadium. Zagazujcie mnie. I zmodernizujcie trybunał. Zainstalujcie nowo- czesne maszyny do dokonywania wpisów. Mechanizacja jest konieczna, jeśli chcecie uniknąć mrowia larw. Nie pojawią się i nie będą się rozwijać między kołami zębatymi i stalowymi płytami Oj! Ramię! Nie uwalniajcie much. Zjedzą Was żywcem. To będzie ogólnoświatowa katastrofa!... Ocalcie świat przed muchami. Oj!... W prawej miałem reumatyzm, w kolanie! Nie mam nikogo z bliskich, nikomu nie uczynicie przykrości wystawiając moje resztki. Nie byłem też znany jako pisarz sądowy, więc nie rzucicie cienia na pamięć o mnie. Nie pozosta- nie o mnie wspomnienie. Oj! Lewa z artretyzmem. Nie wykładajcie moich sześciu części w rynsztoku przed marmurowymi schodami trybunału. Mocz koński i plwociny nie są szkodli- we dla larw, przeciwnie, stwarzają dla nich korzystne środowisko biochemiczne. Zasypcie wapnem moje rany i wszystkie amputowane części. Nie zapomnijcie o szyi. Wapno, wapno i spalić. Może to jedyna szansa. Wapno, wapno, dużo wap... Łagodny chrzęst towarzyszył oddzieleniu od tułowia głowy, która spadła na kauczuko- wą gąbkę wyścielającą pudło numer pięć, specjalnie przeznaczone na ten organ. Po trzech dniach wystawienia publicznego dla przykładu w rynsztoku przed trybuna- łem, służba zakładu oczyszczania miasta zabrała wszystkie części byłego pisarza, oczyściła miejsce z rojących się tam much i umyła część jezdni. Lecz na drugi dzień do szklanki mleka, które pił sędzia śledczy z trzeciej sekcji, wpadła mucha. Wyciągnął ją z roztargnieniem, pogrążony całkowicie w studiowaniu dokumentów, które miał przed sobą, i nie zwrócił uwagi na drugą, wgniecioną w miękkie masło na kromce chleba. Po godzinie w słoiku z wiśniową konfiturą, która stała przed prokuratorem, topiło się ich około pięćdziesięciu. W południe w sali posiedzeń roiły się setki. Ich brzęczenie, zagłu- szające słowa jednego z adwokatów, urągało wszelkiej przyzwoitości. Przewodniczący miał zamiar kazać opróżnić salę, w końcu zawiesił obrady i zbeształ woźnego, że nie wygnał much. Lecz ich liczba w mgnieniu oka zwiększała się w sposób przerażający, wprost niepra- wdopodobny. W godzinach popołudniowych olbrzymi gmach o setkach sal, gabinetów, po- koi, korytarzy i schodów drżał cały od nieustannego, ogromnego brzęczenia. Od największej sali, gdzie gubił się odgłos kroków, po najmniejszy zakamarek, w którym trzymano ścierki i miotły — wszędzie roiło się od much. Oślepieni i ogłuszeni ludzie, o twarzach zaplamionych krwią rozgniatanych dłońmi owadów, ledwie wstrzymując się od torsji z obrzydzenia, wyplu- wając z ust włażące między zęby małe głowy, odwłoki, skrzydła, nóżki — przeżywali po raz pierwszy grozę tego, co głosiły przepowiednie o chmurach owadów. W miarę upływu minut chmura owadów, mnożących się w sposób apokaliptyczny, jakby po zerwaniu więzi biologi- cznych w gorących puszczach pierwszego okresu tworzenia — przemieniała się w mur, nabierający masy, gęstości, ciężaru, nie do przebycia, jak twardniejąca magma. Oszołomione ilością, ogłuszone własnym brzęczeniem, zmęczone nieustannym ruchem skrzydełek, przy- gniatane ciężarem tych znajdujących się powyżej, padały jedne na drugie, zaścielając gęsto całą podłogę, tworząc warstwę za warstwą. Niektóre osoby, mające więcej przytomności umysłu i instynktu samozachowawczego, próbowały dostać się do wyjść, przebijając się przez duszące ich fale. Rozległ się suchy trzask rozgniatanych o kamienne płyty much, powtarza- jący się stokrotnie i wnet zduszony przez okropne bulgotanie powietrza. Inni, którzy pozo- stali, a była ich większość, chodzili jakby po grubym, miękkim dywanie, obrzydliwym jak szlam bagienny, dywanie czarnym, krwawym, połyskującym zielonkawo, lepkim, a równo- cześnie śliskim pod zelówkami, niepewnym, kołyszącym się, jakby poruszanym tajemniczym, podskórnym przypływem, niespodziewanym, nieprawdopodobnym monsunem. Warstwa much, bezkształtna od spodu, na powierzchni pełna trupów i ruszających się jeszcze wnętrzności, pokrywała wszystkie miejsca, po których przedtem chodził człowiek,

wciskała się we wszystkie zagłębienia i oblepiała wypukłości jak rozlewająca się ropa nafto- wa, w której ktoś rozpuścił aksamity i atłasy. Ludzie, których nie powaliła ta plaga — nie przewidziana nawet przez Biblię — których nie przygniótł ciężar owadów na ramionach i głowach, którym nie odebrało sił obrzydzenie targające wnętrzności, próbowali przebić się do jakiegokolwiek wyjścia przez masy czarnego śniegu, przypominające negatyw zimowego krajobrazu. Niektórzy próbowali wyciągnąć z tej magmy to jedną, to drugą nogę, lecz z braku powietrza słabli, słaniali się między meblami, uszy ich stawały się gniazdami larw, a oczy zasłaniały im jaja insektów: wreszcie osuwali się wolno na plecy lub na bok, zasypywani jakby liśćmi z jesiennych sufitów i sczerniałych luster, powierzali się tej nieprawdopodobnej śmierci między warstwami much wlokących swoje wnętrzności, pogrążali się w miękkich łożach usłanych z małych trupów. Czasami tylko sztywny kołnierzyk o przytłumionej bieli, kawałek togi lub skrwawionego mankietu pokrytego rojem rozgniecionych much świadczyły, iż pod tą lawą i gorącym popiołem katastrofy zagrzebany jest jakiś dostojny urzędnik. Z tak zwanych „stron”, których chwiejna moralność była przysłowiowa, nie pozostało nawet śladu. Prawdopodobnie znaleźli się na samym spodzie, najbliżej marmurów podłogi. Zakrywająca ją rosnąca masa sięgała teraz już do połowy olbrzymich okien pałacu. Nieliczni, którym udało się wydostać na zewnątrz i którzy chwiejnie błądzili ulicami, nie mogli już dostrzec lśniącego błękitu wysokiego letniego nieba. Roje much, które wcze- śniej już wysypały się z trybunału i gwałtownie rozmnożyły się ciągnąc gęstą chmurą nad lipami obrzeżającymi bulwar, zaciemniły całą dzielnicę. Jak ogromny spadochron nierówny- mi fałdami opadający na budynki, tak wszelakiego rodzaju muchy — wielkie końskie, zielo- nkawe, żywiące się padliną, ogromne żerujące na gnoju i malusieńkie octowe — niby puch dmuchawca pokryły cały obszar, na którym się wylęgły. Wiadomość rozeszła się po mieście szybciej, niż owady nadążały się mnożyć, i ludzie z wszystkiego, co im wpadło pod rękę, przygotowywali pochodnie, które miały zatrzymać nadciągającą chmurę. Nie udało się im, natomiast podpalili miasto, które zajęło się ogniem równie szybko jak snop słomy. W ogniu zginęły miliardy much — nieznaczna cząstka ogromnej armii, było ich tak wiele, że zwęglone masy spadające z powietrza ciężarem swoim zdusiły żar. Do wieczora rojowisko objęło cały kraj, a drugiego dnia około południa pierwsze fale przekroczyły granice państwa. Obejmując coraz to większe obszary zataczały kręgi, których ośrodkiem był trybunał sądowy w stolicy kraju, gdzie odbyła się egzekucja sądowego pisarza. Nieboszczycy, zabici w imieniu prawa w ciągu ostatnich 34 lat, wstawali z miejsc, gdzie ich rzucono, strząsali z siebie proch, materiali- zowali się w podobnych do siebie postaciach z własnych resztek, prawem hipostazy ukrytych w ciele pisarza sądowego. Jego prorocze, szydercze słowa można było usłyszeć w nieustan- nym brzęczeniu rozlegającym się po całym świecie. Gdy wszelkie życie zwierzęce na ziemi zamarło, a osobniki pochodzące z nieustannego mnożenia się osiągnęły liczbę wprost niewymierną i przebiły warstwy atmosfery ziemskiej zderzając się z ciałami w próżni, w kosmosie nastąpiło coś niezwykłego, czego niestety na tym zimnym i wymarłym świecie nie miał już kto zarejestrować. Otulona gęstą, czarną masą roju ziemia, jakby wymyślona w obłędzie przez chory mózg, przestała podlegać prawom powszechnego przyciągania. Skłębiony, miękki koszmar odwłoków i wnętrzności sprzeciwił się odwiecznym prawom fizyki sfer. Unosząca się w ogromnym pęcherzu powietrza, prze- pełnionym do niemożliwości i rozpychanym mnożącymi się nieustannie produktami szaleń- czo płodnej entomologii, ze zmienionymi w błoto i maź oceanami, z zaczopowanymi wulka- nami, Terra, która stała się planetą niepotrzebną, pozostawioną przypadkowi, oddaną we wła- danie muchom i ich larwom, przemykała się wśród galaktyk po stycznej do ośrodka krążenia, w którym ustało przyciąganie. Dzięki barierze ochronnej utworzonej przez owady ziemia nie stygła i zachowała swoją stałą temperaturę, która sprzyjała utrzymaniu życia jedynych istnień, jakie ją zaludniały: much powstałych z wnętrzności ukaranego pisarza sądowego. Puszka Pandory otwarta przez ślepą niewiarę sprawiedliwości. Oczywisty dowód, że nikt nie jest

prorokiem we własnym kraju, a tym bardziej nie może być adwokatem kogokolwiek, będąc tylko sądowym pisarzem. Pomimo trzydziestu czterech lat, w czasie których był jak archi- wum, gdzie deponowano muchy z wszystkich gnojowisk, zarejestrowane jako takie w sądo- wej kancelarii. Wytrwałość źródłem sukcesu Uważano go za człowieka rozsądnego i takim był w rzeczywistości, jednak pomimo pedanterii, jakiej nabył studiując germanistykę, i rozległej wiedzy w wielu dziedzinach, za- chował młodzieńczą, sięgającą surrealizmu fantazję. I to w stopniu zbyt dużym, jak niektórzy utrzymywali. To prawda, że jego skądinąd błyskotliwy, zdrowy umysł, bezlitosny zwłaszcza dla ludzi bez gustu i dla głupców, miał nieustanne ciągoty, by uciekać w świat fikcji. I to fikcji nieprzerwanej, ogromnej, której demiurgiem było codzienne życie. A z tych ucieczek (słuszniej byłoby powiedzieć — uwięzień) powstawało coś całkiem innego, niż on sobie wy- obrażał. Stara to prawda, wielu przed nim ją wytropiło i on musiał przyznać w głębi serca, iż rzeczywistość znacznie fikcję przewyższa. Odkrywając, że transcendentalizm jest nieśmiałą próbą naśladowania jakiegoś monstrualnego bytu, który w każdym czerepie wypełnionym fikcją odbija bezmiar nieładu innych, pochodzących od jednego pierwowzoru sfer, prawdopo- dobnie skończonego już i pustego, uznał, że odkrył źródło poetyckiej wyobraźni. Ucieczki w głąb myśli pociągały go, gdyż kojarzyły mu się z paradoksami monologów i towarzyskich rozmów. Nęciły go zmiany. Znudzony niezmiennym nieładem rzeczywistości, pragnął re- form. I miał słuszność. Zaczynało go drażnić, że zawsze, we wszystkim, miał słuszność. Lecz czy z tego powodu miał się wyzbyć swojego błyskotliwego umysłu, o którego blask bliźni rozbijali sobie głowy, a nie pojmując, wyśmiewali? Wiele przykrości sprawił mu ostatnio kompletny brak zrozumienia u współczesnych dla nowego projektu reform ortografii, który im przedstawił. Pocieszał się jednak myślą, że dla ludzi przybył na świat za późno, a dla siebie — za wcześnie. No cóż, osiągał czasem, chociaż rzadko, doskonałość kropli rosy, a wówczas mówiono o nim, że jest zwykłym pedantem. W stosunku do powszechnie panują- cego zdrowego rozsądku, będącego jedynym powszechnie cenionym towarem, jego wymaga- nia wobec samego siebie osądzono jako zboczenie. Przy całej swojej mrukliwości zdobywał się niekiedy na miłe, żartobliwe gesty. Powta- rzał je, żywiąc dyskretną pewność, że z czasem osiągnie z ich pomocą realne efekty. Do takich gestów należała sztuczka z browningiem. Palec wskazujący ręki prawej (reszta palców zaciśnięta w pięść) miał udawać lufę. Kierował go w stronę różnych rzeczy i istot, a wargami naśladował dźwięk wystrzału, dobrze znany wszystkim posługującym się bronią. Doskonale oczywiście strzelał z prawdziwej broni, lecz nie przeszkadzało mu to, jeszcze od czasów studenckich, w wykonywaniu niewinnej sztuczki. Jeśli przyszła mu na to ochota, popisywał się nią — niezależnie od towarzystwa, w jakim się znajdował — z takim przejęciem i z tak poważną miną, że wprowadzał w osłupienie nawet najbardziej gadatliwych gości: potem dmuchał na swój wskazujący palec, jakby dla rozproszenia resztek dymu i zdmuchnięcia naj- mniejszych drobin nie spalonego prochu, które mogłyby pozostać na lufie. Następnie chował rękę-broń do tylnej kieszeni spodni i podejmował rozmowę przerwaną często w pół sylaby, szczególnie miłe słowa kierując do „trupa”, z którym uprzednio rozmawiał. Przez delikatność starał się nie zwracać uwagi na zmieszanie swojego rozmówcy i pomagał mu odzyskać równowagę. Któregoś wieczoru, gdy gawędził z żoną, „strzelił” do stojącej na stole szklanki z

winem. Rozległ się stłumiony brzęk szkła i płyn się rozlał. Kobieta w milczeniu pozbierała okruchy szkła i położyła się spać, lecz wszystkie jej pojęcia i skala wartości uległy nagłemu wstrząsowi: podejrzewała co prawda, że ma męża wariata, lecz nie mogła pojąć, jak udało mu się wciągnąć w to szaleństwo otaczające go przedmioty, które do tej pory reagowały wyłą- cznie na bodźce czysto materialne, nie poddając się najsilniejszym nawet porywom fantazji. Na drugi dzień, również zdziwiony, lecz nie poddający się temu uczuciu, nasz bohater postanowił powtórzyć doświadczenie, tym razem przed nienaruszoną ścianą. Trzy wystrzały à bout portant i na ścianie ukazały się trzy wgłębienia, takie właśnie, jakie powinny powstać. Wydało mu się to całkiem naturalne i zdał sobie sprawę ze znaczenia swojego osiągnięcia w przypadku, jeśli rewolwer okaże się skuteczny również wobec ludzi. Okazał się skuteczny. Nie wdał się w żadne badania, by poznać zasady działania tej, trzeba to przyznać, oryginalnej broni... Wytłumaczył sobie przypadek przez analogię, myśląc, że i Sam Small * fruwa dzięki własnej energii i nie korzysta z żadnych mechanizmów. Musicie wiedzieć, że to on właśnie spowodował tajemnicze zgony, które przyczyniły się do oczyszczenia wielu dziedzin nauki z przeróżnych szalbierzy. Trzeba dodać, że oddał — nie przyznając się do tego — niemałą przysługę narodowej kulturze. Przy okazji udowodnił teoretycznie i wykazał praktycznie, że może istnieć wymarzona przez autorów powieści kryminalnych — zbrodnia doskonała. A więc do swoich skromnych osiągnięć w dziedzinie sztuki i niektórych nauk ścisłych dodał i ten sport uprawiany tylko sporadycznie i dyskretnie. Małżonka, początkowo nieco zaszokowana, w końcu zrozumiała go i obdarzyła zaufaniem. Co więcej, stała się jego wyzna- wczynią i sama przyswoiła sobie pewien gest polegający na trzaskaniu palcami (średni naci- skając na kciuk spadał jak z łuku na dłoń wydając charakterystyczny dźwięk): tworzył się wówczas tulipan. Miało to stanowić namiastkę wiązanki dla zmarłych produkowanych przez męża. Gdyby był próżny, odkrycie na pewno by go wzbogaciło, ale prawość moralna i lekce- ważenie pieniędzy utrzymało ich na samym dnie społecznego naczynia w jednakowym sosie finansowym z innymi, wyzbytych chciwości, uprzyjemniających sobie życie jakimś zabój- stwem i zakłopotanych niespodziewanymi drobnymi legatami. Wiodą wspólnie spokojny żywot, a że są jeszcze młodzi, mają przed sobą wiele pię- knych lat urozmaiconych zabitymi, na których będą sypać tulipany. Podróż Pasjonował się podróżami ten urzędnik — kierownik biura miejscowego notariusza. Podsycał pasję kartkując atlasy i czytając dzienniki pokładowe. Czynił oszczędności ze swo- jej skromnej pensyjki zadowalając się tanimi zupami i kiełbaskami, a wieczorem jogurtem. Rezygnował z urlopów. Zapełnił półki literaturą opisującą ekspedycje i wyprawy w nieznane. Śledził ich drogi na mapach, na rycinach z powieści Juliusza Verne, na kolorowych zdjęciach z „Die Welt”. Któregoś dnia w monotonię marzeń o oazach i przygód w papuciach, w solidną monoto- nię wolnych popołudni i urzędowych świąt całego roku, wdarło się jak olśnienie pojęcie: bumerang. — Ten człowiek znał pięć języków i jako językoznawca (amator) często uprawiał ling- wistykę porównawczą i miał wiele własnych spostrzeżeń z tej dziedziny. Postanowił rozpisać * Bohater powieści Eryka Knighta Sam Small znów fruwa (przyp. aut.).

to słowo fonetycznie. Zaciekawił go ten przedziwny przedmiot będący połączeniem broni służącej do ataku i pointera wracającego do nogi myśliwego. Z pasją przestudiował całą lite- raturę, jaką mógł zdobyć na ten temat. Porównał wszelkie regionalne sposoby wykonywania, zbadał właściwości włókien drewna służącego do jego wyrobu: zrobił wszystko, co było w ludzkiej mocy, aby pojąć to najważniejsze: jakie prawa balistyki uwalniają obiekt od siły ciężkości w momencie uderzenia, gwałcąc przy tym wszelkie klasyczne prawidła dynamiki? Nic nie mógł zrozumieć. Nie znalazł zresztą ani jednej linijki wyjaśniającej zagadnienie, ani jednego schematu tej drogi, która w wielkim uproszczeniu odpowiadała ruchom planet, Jakież to prawa przyciągania powszechnego współdziałając ze zwyczajnymi przedmiotami ziemski- mi — wprawianymi w ruch mocą ludzką (nie liczącą się w układzie gwiezdnym) — zmuszają odwieczne siły działające według z góry ustalonych reguł do podporządkowania groźnych prawideł kosmosu banalnym celom mającym jedno tylko, pierwotne zadanie: utrzymanie ga- tunku poprzez obronę i dostarczanie żywności. Tor lotu bumerangu naśladuje parabolę orbity komety, w momencie uderzenia następuje nagle odbicie zmieniające łuk drogi w elipsę (której aphelium pokrywa się z punktem uderzenia). Jakim cudem (nie znanego jeszcze) prawa przy- spieszenia — w tym świecie, gdzie wszelkie rzekome pewniki zasadzają się na wątpliwo- ściach i nieprzewidzianym — łukowato wygięte drewno bumerangu, przedmiotu poruszające- go się ruchem heliokoidalnym, wracałoby do punktu wyrzucenia drogą całkowicie odmienną, bez zamiany sił pola magnetycznego między zderzającymi się obiektami? Napisał do sławnych uczonych, odkrywców, badaczy. Ci, którzy zginęli w szczelinach wulkanów, zagubili się w dżunglach lub zostali uwięzieni w podziemnych grotach, nie odpo- wiedzieli mu. Inni przyznali mu się, że albo nigdy nie myśleli o tej sprawie lub, jeśli myśleli, to i tak niczego nie mogli wymyślić. Zamknięty w kręgu ogólnej niewiedzy, zdezorientowany, miał poczucie stania w miej- scu: bezradność odbierała mu ostatnie promienie nadziei na wyjaśnienie wątpliwości, które byłyby balsamem dla jego rozgorączkowanego umysłu badacza. Zrozumiał, że swoje pragnie- nie wiedzy może zaspokoić tylko u źródła. I według gwiazd odbijających się w wodzie wyty- czył drogę do Australii-matki, matki-rodzicielki bumerangu. Wiedza kosztuje. Pomału, wolno zużywa energię, wymaga poświęceń. Sprzedał więc swoją specjalistyczną bibliotekę, wywołując rywalizację wśród amatorów rarytasów bibliofil- skich. W gorączce odklejał ze zwojów swego mózgu prymitywne mapki, szczegółowe atlasy, kolorowane ręcznie lub odbijane w najlepszych międzynarodowych drukarniach offsetowych: jednym słowem, porozdzielał skarby swojej samotniczej radości na porcje dla amatorów, spragnionych pojedynczych egzemplarzy lub pożądających kompletnych serii. Spełniał się. Krok po kroku przybliżał się do chwili zrealizowania marzeń. W jedną elegancką i prostą linię zbiegły się, przebiegając po określonych krzywych, rozproszone dotąd promienie zainte- resowań samotnego miłośnika wiedzy. Skoncentrowany na jednej idei — fixe, jak uważali prostaczkowie — wyzwalał się ze strzępów wielości, zaleczał rany kolejnych rozczarowań, unosił się swobodnie w idealnej przestrzeni, rozwalał głuche mury gabinetowego mistycy- zmu, miażdżył niepotrzebne fetysze dawnych poszukiwań, nie w pełni zaspokajanej ciekawo- ści. Spełniał się. Absorbowała go jedna tylko myśl, czysta, gorąca, wolna od wszelkich prze- sądów, od deformacji eklektyzmu, daleka od miłej, połyskliwej amatorszczyzny. Oczyszczał się jak bohater, który przeszedł przez płomienie: zahartowała go i rozżarzyła do białości ogromna temperatura tej świadomej monomanii. Zniszczony przez lata wyrzeczeń, spalany niecierpliwością, doczekał się wreszcie eme- rytury, tych wakacji trwających aż do niewiadomego dnia śmierci. Podjął swoje wieloletnie oszczędności z banku handlowego i zakupił bilet na podróż ku pewności. Podczas podróży dokonał przeglądu długich lat oczekiwań, przypomniał sobie — jak przy rachunku sumienia, który miał usprawiedliwić jego egzystencję — wszystkie pomyłki w rachubach życiowych, codzienne wyrzeczenia, małe osiągnięcia, tę przerywaną drogę prowa-

dzącą do odzyskania sensu istnienia. Wylądował w Brisbane, sprężyście wyskoczył na nabrzeże i do bagażowego, który zgłosił się po jego zniszczoną wieloletnimi podróżami po atlasach walizę, wypowiedział z miną konspiratora słowo, które w jego mniemaniu miało znaczenie historyczne: — Bumerang. Po długich wahaniach i wyjaśnieniach, o co chodzi, człowiek ten skierował go do miej- skiego Muzeum Etnograficznego. Przemierzał pustawe sale-przedsionki, w których prawda to chwytała go w sieci ciekawości, to rozsnuwała przed nim swoje zasłony; wreszcie w jakimś zakątku odnalazł opuszczone gabloty, gdzie jak w klatce zamknięto kolekcję bumerangów, niewielką, lecz bardzo oryginalną. Chciał ich dotknąć z niewiarą biblijną lub może naukową, lecz zabronił mu tego kustosz, urzędnik-kolekcjoner, maniak opłacany z miejskiego budżetu, któremu ten oberwaniec wydał się podejrzanym. Godzinami wysłuchiwał więc wyjaśnień zdartych już od nieustannego powtarzania przed obojętnością nielicznych turystów, żądnych mocniejszych egzotycznych wrażeń. Wreszcie kustosz ugiął się przed tym słuchaczem dy- skretnym, obznajomionym z przedmiotem. W kilka godzin po zamknięciu muzeum zdecydo- wał się na otwarcie gabloty. Obsesja tego obcokrajowca udzieliła się i jemu. W ciszy uśpio- nego kontynentu, w holu pierwszego piętra, w bladym księżycowym świetle sączonym przez uliczne latarnie, jako dobry gospodarz zaofiarował gościowi przywilej pierwszego rzutu. Wzruszony urzędnik, wstrząsany dreszczem młodości i natłokiem myśli, rzucił zakrzywio- nym bumerangiem w starą bańkę po nafcie ustawioną jako cel o dwadzieścia kroków przed nim. Zmrużył i przymknął oczy oczekując po tylekroć wyobrażanego świstu — powracające- go do nogi. Blaszana bańka zadźwięczała, podskoczyła, przeleciała przez balustradę i nie- zgrabnie potoczyła się wraz z niesprawną bronią po jutowym chodniku pokrywającym scho- dy. Nawet kustosz nie potrafił nadać jej powrotnego biegu. Odrapała tylko ścianę w przed- sionku i strąciła obraz przedstawiający kangury pozujące do fotografii. Ale już połknął bak- cyla. Drążyła go ciekawość. W następnych tygodniach fala korespondencji — bardzo specja- listycznej — zalała cały australijski Commonwealth. Zebrał się klan kustoszy z australijskich muzeów, wyrwany z zawodowego marazmu przez jedną ideę, która przebiegała od jednego do drugiego, aby wreszcie w chwale powrócić do Brisbane. Zgłosiły się największe ośrodki — Newcastle, Sydney, Canberra, Melbourne, Adelaida, Perth — jak również te najmniejsze z głębi kraju. Nikt jednak nie wiedział więcej o bumerangach od tego cudzoziemca, który zdmuchnął pył rutyny rozsiany po całym kontynencie. Na prywatnej konferencji, w której udział wzięli najznamienitsi australijscy etnografowie, skromny urzędniczyna z Europy, przez czterdzieści lat żyjący w cieniu anonimowości, triumfalnym ruchem zrzucił czarne zarękawki kancelisty i zabłysnął jako znakomitość w kontrowersyjnej dziedzinie. Ze znawstwem wyjaśnił, dlaczego barngeet, bumerang bojowy, jest dłuższy, cięższy i wygięty w jednej płaszczyźnie. Jego odmiany wykonane z drewna eukaliptusowego lub aka- cjowego mogą osiągnąć dziewięćdziesiąt centymetrów długości, siedem szerokości i piętna- ście milimetrów grubości. Barngeet może ciężko zranić najgrubszego zwierza, lecz nie powraca nigdy do punktu, z którego został rzucony. Tylko bumerang łukowaty — prawdziwy bumerang, tajemnicza pozostałość po trzech rasach ludów pierwotnych — zwany wonguim, po osiągnięciu celu pokornie powraca tam, skąd go wysłano. Ze zgryźliwą ironią poważnego badacza, który lekceważy nie zweryfikowane informacje w popularnych encyklopediach, wy- śmiał nie sprawdzone wyjaśnienia zawarte w słowniku Larousse'a (nie poprawione nawet w najnowszych wydaniach), głoszące, że bumerang powraca do miejsca wysłania jedynie w tym wypadku, gdy nie trafił do celu. Przy szmerze uznania ze strony słuchaczy przykładnie potępił tę próbę prymitywnego generalizowania, brak odpowiedzialności wydawcy i pseudonauko- wość wyjaśnień. Dyrektorzy muzeów, szczególnie ci z wykształceniem pokrewnym, etnolo- gowie, historycy, archeologowie, z pełnym przekonaniem, bez uczucia zazdrości tak częstego u naukowców, uznali całkowitą wyższość i oszałamiające przygotowanie tego cudzoziemca.

Dotychczasowe intensywne badania i odkrycia dokonane przez ich znakomitego kolegę kładą podwaliny pod nową gałąź nauki, wymagającą ogromnej wiedzy — bumerangologię. Dla potwierdzenia hipotez i przeprowadzenia odpowiedniego doświadczenia potrzebny był tubylec umiejący posługiwać się tą oryginalną bronią. Nie było takiego. Kontynent stopniowo się wyludniał i w roku 1901, gdy sześć angielskich kolonii karnych zmieniło się w sześć stanów, składających się na australijski Commonwealth, tubylcy w ilości około 45 000 dusz zostali zepchnięci przez białych kolonizatorów na zachód i umieszczeni w rezerwacie wzdłuż środkowego biegu rzeki Fitzroy na skraju Wielkiej Pustyni w okolicach zwrotnika Koziorożca. Tam właśnie, pomiędzy nielicznymi potomkami australoidów — ludnością o czarnej skórze i szczecinowatych włosach — jeden z korespondentów filii etnograficznej z Perth w Australii zachodniej po długich i wydawałoby się daremnych poszukiwaniach odna- lazł w Derby (mieście bezpośrednio sąsiadującym z rezerwatem) starca, który przyznał się do umiejętności rzucania bumerangiem: chociaż obecnie na emeryturze z powodu wieku, był niegdyś wodzem myśliwych swojego szczepu — zabytku etnograficznego. Miesiące poświęcone poszukiwaniu tubylca opętany monomanią urzędnik przeżył w Brisbane w zrozumiałym podnieceniu. Przeniósł się z taniego hoteliku do umeblowanego pokoju na przedmieściu, który wynalazł mu zawsze wierny bagażowy powitany owym magi- cznym „Bumerang!” Niewiele mu już zostało z sumy odłożonej na powrót. Trawiony gorą- czką, podniecony oczekiwaniem, odmawiając sobie znów jedzenia i wszystkich rzeczy niezbędnych do skromnego nawet życia, ginął z niecierpliwości. Tubylec wysłany pociągiem, opłaconym ze składek ubogich niestety kustoszy, przemierzając wzdłuż cały kontynent zbliżał się do Brisbane z tą samą szybkością co czarny wóz przemijania, na który będzie musiał wsiąść nasz poszukiwacz tajemnic. Przy oknie obskurnego pokoju, wychodzącego na śmietnik, taki sam jak wszystkie na całym świecie przed oknami ubogich pokoików na przedmieściach, stało łóżko umierającego ascety oczekującego na chwilę, w której dokonane zostanie doświadczenie. Wsparty na podu- szce, podtrzymywanej krzepkim ramieniem bagażowego, wpatrywał się w podarty but poło- żony jako cel o 80 kroków przed starym ekspertem od miotania wonguim, prowadzonym z troskliwością niańki przez kustosza, drugiego swojego wiernego wielbiciela i wyznawcę. W bladym słońcu zimowego australijskiego poranka na wygiętym grzbiecie broni zalśnił migotliwie promień światła. Tubylec wydobył z zapadłej piersi, przyodzianej w marynarkę europejskiego kroju, przeciągły świst, towarzyszący niegdyś szczepowi, gdy ruszał do ataku, wzdłuż spirali przybierającego na sile dźwięku zalśniła biało rzucona broń. Bumerang leciał po torze wprost idealnym i były szef kancelarii odetchnął z ulgą: wzniósł oczy do nieba w niemej podzięce za spełnienie swojego marzenia. Na błękicie horyzontu jasno odcinał się ślad drogi. Trafiony but podskoczył i upadł o kilka kroków dalej podeszwą do góry, ślepo wpatrując się w pociemniały nagle firmament, na którym przecinały się współrzędne Krzyża Południa. Bumerang nie powrócił. Mój przyjaciel Tomasz Aubry — Cóż to za nadzwyczajny poeta! Niezmiernie jestem wdzięczna i drogiemu panu za przeczytanie mi jego wierszy. Zrobiła na mnie głębokie wrażenie ta ars poetica pełna wrażliwości, a zarazem mocnych, głębokich metafor. Są takie formy liryczne, których tylko wielki poeta może użyć, tylko poeta klasyczny w sposobie myślenia i nowoczesny w wyrazie,

nieprawdaż? mówię, że tylko taki poeta może ich użyć z powodzeniem. Jeśli dobrze zrozu- miałam, sądząc po tych nie wydanych rękopisach, ma pan zaszczyt należeć do jego nieli- cznych, a tym samym wybranych przyjaciół. Byłabym niezmiernie wdzięczna, gdybym dzięki pana uprzejmości mogła mu być przedstawiona. Ogromnie bym chciała do jego porywających słów dołączyć fizyczny obraz jego postaci, bez wątpienia czarującej. Przyrzeka mi pan? — Ach, droga moja, niczego pani nie mogę odmówić! Któż by mógł odmówić czego- kolwiek niemej prośbie pani błękitnych oczu. Jednak istnieje, jeśli mogę się tak wyrazić, pewna przeszkoda, a mianowicie... — ... Domyślam się, domyślam! Na pewno nie lubi, żeby mu przedstawiać nowe osoby, zwłaszcza młode, o których może sądzić, że są sentymentalne, głupie i że przyciąga je sława nazwiska, a nie wartość dzieła... Rozumiem i zgadzam się z nim, lecz pan mu wytłumaczy, nieprawdaż, że ja nie jestem taka jak inne, ja... — Nie, nie chodzi o to, lecz o fakt, że on już nie żyje od ośmiu lat. — Ach! — Tak, niestety. Pustka została w naszych sercach, gdy przeniósł się w krainę cieni pod wierzbami na drugim brzegu Styksu... Jeśli jednak pani nalega i zależy pani na nim, spróbuję: myślę, że będę w stanie spełnić pani życzenie... — Proszę pana, jak pan może mówić w ten sposób? Wydaje mi się, że jest pan osobą poważną, stateczną, o zdrowym rozsądku, a nie jakimś mistyfikatorem pozwalającym sobie na makabryczne żarty w kiepskim guście. — Dziewczyno, niech się pani uspokoi. Proszę, tu są papierosy... Z filtrem... Pani pozwoli! — Dziękuję... Zapaliłam... Nie zależy mi i nie mam zamiaru zawierać znajomości ze zmarłymi. Przykro mi (pfuu) i muszę to panu powiedzieć bez ogródek (pyk, pyk), że bez żadnej delikatności wyśmiał pan moją nieświadomość (pfuu). Lecz jest zupełnie normalne, że nie znając wcześniej jego wierszy, nie zauważyłam jego nazwiska (pfuuu) ani nekrologu (pyk, pfuu) sprzed ośmiu lat. Ubolewam (pyk, pyk, pyk), tak, ubolewam, że zachował się pan wobec mnie (pfuu) jak wobec jakiejś gąski, sentymentalnej ignorantki z półświatka (pyk, pfuu, pyk, pfuu). — Daję słowo honoru, że ani przez chwilę nie miałem zamiaru wyśmiać pani przypad- kowej nieświadomości, a tym bardziej zachwytu, jaki lekturą jego wierszy zdołałem wzbudzić w pani. Jeszcze raz panią zapewniam, i proszę mi uwierzyć, że nie jestem zdolny do takich makabrycznych dowcipów. Nie pozwalam sobie nigdy na grubiaństwo wobec kobiet, a tym bardziej nie pozwoliłbym sobie na coś podobnego wobec pani, która zdobyłaś moją sympatię wrażliwością, z jaką słuchasz i pojmujesz poezję. Jesteś mi bratnią duszą. A jednak, chociaż wyda się to pani dziwne i podejrzane — a ma prawo wydać się takim — jestem w stanie skontaktować panią z osobą, dobrze wychowaną i życzliwą, która ułatwi pani kontakt z poetą. Niech pani nie wstaje z fotela. Może podać coś z torebki?.. — Panie, nie wiem już, jak mam to wyrazić, ale jestem oburzona. To, co pan robi, jest po prostu niegodziwe. Niegodne. Pomimo pięknych słówek, którymi mnie pan chciał oma- mić, nie dam się zwieść: dobrze wiem, że pan sobie kpi ze mnie. Zachowuje się pan podle i jest to tym bardziej przykre, że cieszy się pan opinią wyrafinowanego intelektualisty, czło- wieka o dobrych manierach. Sama się temu dziwię. — Widzę, że pani nie chce mnie wysłuchać! Może jeszcze kawy? I biorąc pod uwagę to niedowierzanie, tym bardziej dla mnie obraźliwe, że gości pani w moim domu (te biszkopty są doskonałe, radziłbym wziąć raczej ze śmietaną, są lepsze niż te z polewą czekoladową...), powinienem panią pozostawić jej własnemu losowi, który na pewno będzie nudny i szary; przyjmijmy, że nawet wielobarwny, ale w gruncie rzeczy nieciekawy. Może naparsteczek porto, przypomina zapachem „Abdullah”. Lecz pani ma bogate życie wewnętrzne i wyposa- żona jest w wiele zalet, dlatego też naprawdę chcę spełnić pani wyrażone wcześniej życzenie,

z którego nierozważnie, przy pierwszej napotkanej przeszkodzie, pani rezygnuje. Pani powin- na nalegać! Proszę mi wybaczyć szczerość, ale pani zachowuje się jak dziewczynka, amator- ka przeżyć seksualnych o główce nabitej przestrogami mamy pochodzącymi z epoki wikto- riańskiej, według której wszyscy mężczyźni to kanalie i zdrajcy. Jak dziewczynka, którą wabi urok zmysłów i udaje się do domu samotnego mężczyzny, zdecydowana w głębi serca ulec mu w końcu (nie, to nie aluzja), lecz dopiero wówczas, gdy wypróbuje wszelkich środków obrony, aby go przekonać, że jest czystą dziewicą i oddaje mu się — to są moje rękawiczki, pani są w odcieniu perłowym i leżą na gerydonie — mówię więc, że mu się oddaje w chwili zamroczenia zmysłów, stając się niewinną ofiarą własnej zmysłowej natury, rozbudzonej artystyczną rozwiązłością jego palców. O! Dostało mi się. Policzek jako kara to za wiele, jako pretekst — za mało. Pani pozwoli, że ucałuję jej prawą dłoń... — Pan jest monstrum, cham, pan jest... — Przedstawię panią poecie nie zważając na jej niestałość i nie będę żądał dozgonnej wdzięczności w zamian za swój wytworny uczynek... — ... Człowiek bez wychowania — oto kim pan jest. Zapewne miał pan do czynienia z wieloma kobietami, które zachwycał tego rodzaju język. Nie ma pan umiaru, jest pan bezcze- lny. I dlatego pójdę sobie, nawet nie obrażona, bo tego rodzaju rzecz nawet mnie dotknąć nie może: do widzenia. — Moje uszanowanie. Proszę wybaczyć, tam jest łazienka. A to drzwi do szafy w ścia- nie. Zanim panią odprowadzę do przedpokoju, chcę powiedzieć, że podam pani adres i numer telefonu mojemu przyjacielowi Tomaszowi Aubry, który sprawę załatwi, to znaczy spełni prośbę, którą pani do mnie skierowała. Tymczasem, pomagając pani nałożyć płaszczyk — muszę przyznać, że prześliczny — chcę powiedzieć, że jego imię i nazwisko nie jest znane szerszej publiczności i wielu historykom, i że pani znajdzie się wśród nielicznych wybranych, które dowiedzą się — proszę, oto kapelusik — że chodzi tu o kupca austriackiego — mimo, że nosi nazwisko brzmiące z angielska — o kupca austriackiego, który miał własny kantor w Republice Weneckiej i utrzymywał stosunki handlowe z naszymi księstwami, dostarczając im różnych towarów. — Prześliczna szpilka, wyleciała pani: proszę. Od końca XVIII wieku miał okazję poznać wielu naszych pisarzy, klasyków, zna ich osobiście bardzo dobrze i z wieloma utrzymuje nadzwyczaj przyjazne stosunki. Co za śliczna jasnofioletowa parasoleczka. Zanim otworzę drzwi, chciałbym powiedzieć jeszcze, że dzięki niemu mógł powrócić na Sycylię jeden z największych w XIX wieku myślicieli i poetów, z dala od ojczyzny wyniszczony gruźlicą. My, współcześni, koledzy po piórze owych sławnych mężów, ludzi, których pamięć zawsze będzie wiele znaczyła, mamy wiele dozgonnej wdzięczności dla Tomasza Aubry. Już pani otwieram. Ja na przykład zadedykowałem mu w dowód szacunku mój najnowszy tom prozy. ... Ależ trzasnęła... Jakiż to dźwięk ma stary mahoń na stalowych cyzelowanych zawia- sach... * — Pani wcześnie wróciła? Mówiłam, że jeśli pani weźmie ten szalik z naturalnego... — Tak. Boli mnie głowa. Migrena. — Zaraz przyniosę proszek. Nastawić wodę na herbatę? — Nie trzeba. Pytał ktoś o mnie? — Tak, już co najmniej od godziny, od samego zachodu słońca ktoś telefonuje. — Kto? Zanotowałaś? — Tak, proszę pani. Pan Aubry, pan Tomasz Aubry. Co się pani stało, tak pani zbladła. Zrobię herbaty lipowej. — Nie!... To już przesada! Impertynencja! Głupiec! — Powiedział, że tak się nazywa.

— Za kogo on mnie bierze! Cóż on sobie o mnie myśli! — Panienko, telefon dzwoni. Proszę pozwolić, odbiorę. Halo!... — ... — Tak. — ... — Przyszła już. — ... — Przed chwilą. — ... — Zobaczę... Proszę pani, to ten pan co przedtem, pan Tomasz. — Ach. Znowu. Dobrze!... Dobry wieczór panu... Przykro mi, że muszę tak wprost, nie widząc pana, powiedzieć mu, co myślę o tego rodzaju śmiesznych spiskach z ludźmi poniżej wszelkiego poziomu. Lecz czyż myślicie panowie, że jesteśmy same na świecie? Słyszałam, że pan jest kupcem, tym bardziej się panu dziwię! Wyobrażam sobie, jak pan odnosi się do swoich klientów, skoro dał się pan namówić na tego rodzaju farsę!... — ... — Jak? Nie zgadzam się, nie zgadzam. Niech się pan nie ośmiela dzwonić do moich drzwi, nie otworzę i każę pana wyrzucić! — ... — Z holu tego bloku? — ... — Z telefonu publicznego tam umieszczonego ? A któż panu pozwolił tu przyjść? Czy panu nie wstyd? I mówią, że pan handlował z Księstwami Zjednoczonymi! * — ... — Proszę mnie nie uczyć historii, tak mi się tylko wymknęło. Wiem, że nie były zjednoczone. Zjednoczyły się później. — ... — Niech pan nie będzie bezczelny! Zabraniam! Dobranoc... — Proszę pani, ktoś dzwoni do drzwi. — Idź, zobacz i powiedz mi. Ten wariat nie zdążył jeszcze wyjść do nas na czwarte, zadzwoniono w momencie, gdy mi mówił — „całuję rączki”... — Panienko, wyjrzałam przez „oko”, to jakaś stara kobieta z siwymi włosami. — Zobacz, kto to jest i czego chce. Pewnie po kweście. Powiedz, że nas nie ma w domu. — Dobry wieczór panieneczko, proszę mnie zaanonsować swojej pani. Moje nazwisko — Aubry. Tomasz Aubry. — Ojej, proszę pani. Ta stara kobieta to pan Tomasz Aubry, z którym pani przed chwilą rozmawiała. Jak on zdążył! — Proszę pana, jest pan niemożliwy! Ale dziwię się, że portier pana tu wpuścił w tym stroju! W tej białej krętej peruce, w jedwabnych, srebrnych pończochach, czarnych pantoflach z klamrą! Niezwykłe! Nikt pana nie spotkał na schodach? Windą pan przyjechał? Jeśli ktoś pana widział przy naszych drzwiach... Naraża mnie pan na śmiech w całym bloku! — Składam wyrazy szacunku, szlachetna pani. Nazywam się Tomasz Aubry, jestem poddanym weneckim i stoję do pani dyspozycji, poradą i całą osobą. Polecił mi panią mój dobry przyjaciel... — ...Nadzwyczajne! Niech pan mówi dalej. Dobrze, mój panie, lecz każda farsa ma też swoje granice. I tak ubrany pokazuje się pan publicznie? Przecież mogą pana zabrać na komi- sariat. Ubrany jak pajac! Jak z teatru! Niezwykłe! Jesteście chyba szaleni. Powariowaliście! * Tzn. z Mołdawią i Wołoszczyzną, które zostały zjednoczone przez księcia A. I. Cuzę w grudniu 1861 r. (przyp. red.).

— Pani, wybacz, że ci przerwę, lecz nie pojmuję, do czego czynisz aluzje. O jakiej farsie mówisz? O jakim komisariacie? Mój strój uważam za całkowicie przyzwoity, nie wzbudził on niczyjego śmiechu! Proszę mi uwierzyć, że ten strój poznał sale przyjęć kilku wielkich dworów europejskich. — Z żabotem? W redingocie? To okropne, do jakiego stopnia możecie posunąć wasze absurdalne kretyństwo! Mówi pan, że nazywa się Tomasz Aubry, proszę mi pokazać swój dowód. — Jaki dowód, proszę pani? I co za kretyństwo? — Bez mistyfikacji. Proszę dowód. — Któż ośmieliłby się... Na mój honor, sądzę, że nikt nie pozwoliłby sobie na taką nieprzyzwoitość... — I teraz ta mowa jak w teatrze... No prędzej, dowód osobisty! — Ach, pani zapewne ma na myśli paszport. Proszę, oto on. — Na pergaminie...: „Republika Wenecka... zaświadcza... Aubry, kupiec... przedstawi- ciel handlowy... przy... W imieniu Rady, my Federico Dondolo... doża Najjaśniejszej... Tysiąc siedemset dwadzie...!” Jazda stąd! — Pani, czyżbyś podawała w wątpliwość uprawnienia czcigodnego doży Dondolo, członka jednego z najstarszych rodów książęcych na świecie?! Toż to świętokradztwo. Proszę jeszcze raz sprawdzić! — Wynocha stąd! Natychmiast, bo inaczej oddam pana w ręce sprawiedliwości! Ty oszuście najzwyczajniejszy! Ty linoskoczku! — Pani, proszę sprawdzić pieczęcie! I pismo półrondowe, stanowiące specjalność — o czym wiedzą specjaliści i grafolodzy — kancelarii Najjaśniejszej... — Wyjdź, bo... bo... bo rozwalę jakąś wazę, bo dam ci czymś w łeb. — Przewiduję atak nerwowy. Dlatego też proszę o chwilę uwagi, a potem natychmiast się wycofam. Niebo mi świadkiem. — Dobrze, minutę według zegarka. A potem znikaj! — Dobrze. Powiadomiony przez mojego uroczego przyjaciela, iż pragnie pani osobiście poznać poetę, nie zwlekając przybyłem, oddając się całkowicie do pani dyspozycji. Równo- cześnie pozwoliłem sobie przygotować, jako pewną sugestię, listę najwybitniejszych osób, klasyków literatury pani wspaniałej ojczyzny, których nieodzownie wypada poznać. Pozwoli to pani głębiej zrozumieć skomplikowaną osobowość ulubionego pisarza. Lecz nie tylko to. Uzyska pani szersze spojrzenie na kulturę swego kraju i poszerzy zasięg swoich wiadomości poza zwyczajne granice, co w życiu zawsze może się przydać. Ponieważ najkorzystniej będzie dla pani i pisarzy, abyście spotkali się razem w jednym miejscu, proszę ustalić dzień i godzinę, w których będzie ich pani mogła przyjąć herbatą w swoim pięknym saloniku rokoko. Zbyt wiele czasu zajęłoby prowadzenie pani do każdego z nich z osobna. A tak, powtarzam, będzie pani miała u siebie w pokoju zgromadzonych najszlachetniejszych, najinteligentniej- szych, najsławniejszych ze sławnych przedstawicieli minionych epok, co pozwoli pani ujrzeć w pełni rozwój literatury w kraju. Listę, jak już powiedziałem, sam sporządziłem, lecz ma pani możność dopisania lub skreślenia, kogo sobie pani życzy. Lepiej jednak skonsultować to ze mną. W każdym razie proszę mnie zawiadomić o zmianach. Aby już nie męczyć pani usta- laniem terminu, sądzę, że jutro, to jest we czwartek, o piątej po południu będzie można urzą- dzić herbatkę. Naturalnie, jeśli to pani nie odpowiada, możemy wspólnie się zastanowić... — Wyjdź! Słabo mi... Och!... — Panienko, panieneczko, przyjdź tu prędko. Twoja pani zemdlała. Położyłem ją na kanapce. Zostaw ten ocet aromatyczny. Weź lepiej tę flaszeczkę z solami arabskimi. Mam je od pewnej szlachcianki portugalskiej. Potrzymaj je trochę pod nozdrzami twojej pani, a zaraz przyjdzie do siebie. Potem przez dłuższy czas lekko nacieraj jej ręce u nasady dłoni. I prze- proś panią w moim imieniu, że nie czekałem, aż otworzy oczy. Powiadom ją, że mam teraz

bardzo ważne spotkanie: jeden z członków Akademii pisze monografię o astronomie żyjącym 250 lat temu. Muszę więc wstąpić i zabrać astronoma. Z Danii. Do widzenia. Nie przestrasz się, gdy zniknę od razu, nie mam czasu wychodzić drzwiami. * — Och! Która godzina? — Siódma, proszę pani. Przeszło już? Pomogło to lekarstwo z flaszeczki... — Jakie lekarstwo? — Proszę spojrzeć. Od pana Tom... — Cicho, zamilcz... Już i ciebie w to wciągnął, ty nieszczęsna. Przekupił cię... — Proszę pani, do niczego mnie nie wciągał. To bardzo porządny i grzeczny pan. Nawet mnie nie uszczypnął. I nie przekupił mnie, jak pani mówi... — Ach, głupia jesteś... i prostaczka. Pytałam cię, która godzina. — Powiedziałam już, że siódma. — Jakże może być dopiero siódma, skoro kilka minut zaledwie przed siódmą wróciłam do domu. A ten kuglarz był tu co najmniej przez piętnaście minut. A ile czasu leżałam zemdlona bez świadomości... — Proszę samej sprawdzić, czy nie jest tak, jak mówię... — Rzeczywiście. Dziwne. A cóż to za tykanie? Aha, ten srebrny zegar... — Ten właśnie. Ten zepsuty, z dzwoneczkami. Nie chodził już od trzech lat, od chwi- li... — Milcz. — Sam się naprawił. Jak pięknie kołyszą się pod szkłem wahadła. Chyba go zaczarował ten pan z teatru. — Wynoś się do kuchni, kretynko! * — Dlaczego światła palą się w salonie? Co się dzieje? — A co się ma dziać. Myślałam już, że pani nie przyjdzie. — Nie bądź bezczelna. Szukał mnie ktoś... — No właśnie, dlatego mówię. O piątej pytali o panią jacyś panowie... — Kto to był? — Nie wiem, od trzech godzin czekają na panią w salonie. Jest ich chyba dwunastu. I pan Tomasz jest z nimi. I zatrzymały się wszystkie zegary w domu. Kazali sobie podać herbaty. Ciastka i konfitury przynieśli ze sobą. I piękne kwiaty. Poczęstowali i mnie biszkop- tami. W salonie pełno zieleni. Tak pięknie pachnie, jak na cmentarzu. — Nieszczęsna! Potworze! Dlaczego pozwoliła im wejść? Mówiłam ci, że masz powie- dzieć, że mnie nie ma w domu. Dlatego przecież wyszłam. W dalszym ciągu ta komedia. Potworze. Zawołaj policję! — Moja pani, proszę się zastanowić, co pani robi. To są bardzo porządni panowie. Wszyscy wyglądają na bardzo porządnych. Chyba to aktorzy z teatru. Jeden jest w białym płaszczu, którego nie chciał zdjąć. I mają bródki. I niektórzy laski. Jeden pali długachną fajkę i śmieje się cichutko. Proszę wejść, sama pani zobaczy. — Rób, co ci kazałam. Idź na dół i zawołaj posterunkowego. * — Dobry wieczór... panowie! — Całuję rączki pani. Panowie, pozwólcie, że was przedstawię pani Clelii Catuneanu- Balota, miłośniczce sztuki, prawdziwej femme de lettres, na której prośbę tutaj się znajduje-