1
Od świtu tego dnia miałem wrażenie, że w moim otoczeniu zaszły nocą jakieś
nieuchwytne zmiany. Kilka razy budziłem się i zasypiałem ponownie. Chwilami słoneczny
promień rozpraszał półmrok pokoju, padając na podłogę spoza gęstej zasłony. Wprawdzie
meble zajmowały swe zwyczajne miejsca, lecz już wtedy, gdy po raz pierwszy otworzyłem
oczy, wahając się jeszcze na krawędzi snu i jawy, obce barwy i kształty w zarysach
znajomych rzeczy zaniepokoiły mnie mglistymi skojarzeniami.
Rano nigdy nie podnosiłem okiennej żaluzji. Dopiero w łazience zapaliłem światło i
zatrzymałem się bezradnie nad półką z toaletowymi przyborami. Grubą tubę pasty do zębów
wypełniało sprężone powietrze. Kostka różowego mydła wypadła mi z ręki na dno wanny i
rozbiła się na kilka kawałków białego gipsu. W zwykłym miejscu ręcznika wisiał tej samej
wielkości arkusz błękitnego papieru. Tylko brak wody w kranie łatwo mogłem wytłumaczyć
porannym wzrostem jej zużycia.
Ubrałem się szybko i wszedłem do kuchni, gdzie odkryłem kolejne atrapy. Winogrona
były sztuczne. Zamiast jajek wbiłem do patelni dwie gipsowe kule, zaś sporej wielkości
bochenek chleba pod naciskiem noża skurczył się z podejrzanym sykiem do rozmiarów małej
bułki. Mleko imitowała biała farba powlekająca wnętrze butelki. Pod opakowaniem kostki
masła znalazłem drewniany klocek. Żółtego sera nawet nie dotknąłem nożem, gdyż był
odlany z jakiegoś twardego tworzywa. Jedynie szynkę mógłbym pokroić na plasterki, kiedy
przekonałem się, że jest zrobiona z różowej gumy, ale nie miałem czasu na zabawę.
Wnętrze lodówki wypełniały Atrapy produktów żywnościowych, jakie czasami widuje
się na wystawach spożywczych sklepów. Wśród nich na jednej z półek leżała twarda bryła
masy plastyczne j, której fabryczna forma nadała kształt oskubanej gęsi.
Po zabawie w centrum Kroywenu trwającej do czwartej rano i po krótkim śnie
wpatrywałem się w to wszystko nieprzytomnym wzrokiem, aż przyszło mi do głowy, że
pewnie wczoraj wieczorem lub nocą w czasie mojej nieobecności ktoś ze znajomych zamienił
mi przybory toaletowe i przechowywane w lodówce zapasy na ich mniej lub bardziej udane
imitacje. Lecz jakoś nie kojarzyłem nikogo z przyjaciół z tym poczciwym figlem. Może
Lindzie - pomyślałem - kiedy jej wszystko opowiem, łatwiej będzie wskazać autora dowcipu.
W kabinie windy sięgnąłem do kieszeni po papierosy i zaraz rozpoznałem w nich
kolejny podstęp: były zrobione z pustych kartonowych rurek. Na parterze spojrzałem
niespokojnie na zegarek. Ponieważ do siódmej brakowało tylko dwudziestu minut, całą drogę
z domu do przystanku metra przebyłem biegiem i wskoczyłem na peron w momencie, gdy
pociąg wjeżdżał już na stację. Zdążyłem jeszcze rzucić monetę do okienka kiosku i chwycić
ze stosu egzemplarz porannej gazety.
Drzwi wagonu zasunęły się poza mną, pociąg ruszył, wszedłem do przedziału z nosem
utkwionym w artykule wstępnym i zająłem najbliższe miejsce siedzące. Nie odrywałem
wzroku od gazety. Ten jej egzemplarz, który kupiłem w kiosku, w miejscach zwyczajnych
kolumn pokrywały różnej wielkości prostokąty wypełnione jednolicie szarą farbą drukarską.
Tu i ówdzie ponad tymi niby - szpaltami przebiegały czarne krechy imitujące tłustą czcionkę,
nagłówki zaś tworzyły szeregi dużych liter ustawionych w przypadkowej kolejności. Tak to
wyglądało, że całość mogłaby zrobić wrażenie rzeczywistej gazety, ale tylko na kimś, kto
spojrzałby na nią ze znacznej odległości.
Pochłonięty oglądaniem gazetowej namiastki nie od razu zwróciłem uwagę na swoje
otoczenie. Kiedy wreszcie uniosłem głowę i rozejrzałem się wokoło, mogłem w pierwszej
chwili sądzić, że przeżywam jakieś halucynacje.
Cały wagon wypełniały manekiny. Jedne siedziały, inne stały, te i tamte poruszały się
niekiedy, czasem rozmawiały - wszystkie zajmowały zwykłe miejsca pasażerów metra,
imitując ludzi jadących do pracy. Były wykonane z plastyku i gumy o barwie zbliżonej do
koloru prawdziwej skóry. Patrzyły szklanymi oczami. Twarze ich miały uproszczone rysy,
często w nosach brakowało dziurek, a w ustach - przerwy między wargami, te zaś wargi, które
rozchylał uśmiech lub wypowiadane słowo, zamiast szeregu zębów odsłaniały poziome paski
wycięte z białego tworzywa. Skutki oszczędności zauważyłem też w strojach swoich
sąsiadów. Manekiny zgromadzone w wagonie nie nosiły garderoby nowej - to znaczy prosto
spod igły i żelazka, jak modele ustawione na wystawach odzieżowych domów towarowych:
prawie wszystkie miały na sobie ubrania używane, w różnym stopniu zniszczone, czasem
wygniecione, ze śladami plam i innych defektów.
Atrapy imitowały właściwych pasażerów z różną dokładnością. Jedne (przynajmniej
swym zewnętrznym wyglądem i zachowaniem) dość wiernie naśladowały żywych ludzi - i te
w przejściach lub na ławkach poruszały się całkiem swobodnie. Inne - o powierzchowności
uproszczonej w stopniu niekiedy żałosnym - zainstalowane były tutaj na stałe. Manekiny
przymocowane do ławek lub do poręczy miały na sobie papierowe ubrania. W kilku skrajnych
przypadkach redukcja kształtów nadawała pasażerom wygląd niezdarnie ulepionych figur
woskowych lub zmierzała do zachowania tylko samego zarysu ciała.
Drogę z Tawedy do Pial Edin pociąg przebywa w cztery minuty. W tak krótkim czasie
ledwie zdążyłem ogarnąć wzrokiem wnętrze jednego wagonu, a już dojeżdżaliśmy do
następnej stacji. Z pomostu poprzez szereg otwartych drzwi widziałem w głębi kolejnych
wagonów inne przedziały ciasno wypełnione atrapami mężczyzn i kobiet.
Wysiadając w Pial Edin, gdzie znajdowała się moja fabryka, czułem jeszcze zapach
sztucznego tworzywa, który unosił się w pociągu. Zaintrygowany niezwykłym widowiskiem
poszedłem peronem w stronę tunelu zatłoczonego mieszkańcami kilku osiedli podmiejskich
kierującymi się do pracy w pobliskich zakładach. Nikt tu na nikogo nie zwracał szczególnej
uwagi. Ruch przebiegał według ustalonego porannego porządku. Mogłem zostać w wagonie i
pojechać dalej, chociażby do Dziesiątej
Ulicy, aby zobaczyć, co tam będzie się działo. Stałem już jednak na peronie, kiedy
pociąg - widmo ruszył w kierunku centrum Kroywenu. W oknach oddalających się z rosnącą
prędkością migały sylwetki sztucznych pasażerów, których - ze znacznej odległości - trudno
było odróżnić od normalnych ludzi.
Przy końcu peronu minąłem budkę telefoniczną. Widok jej nasunął mi myśl, że
mógłbym niezwłocznie zadzwonić do Lindy, aby przynajmniej w kilku słowach opisać jej
skutki cudu, który przemienił cały pociąg w jego ruchomą makietę. Linda rozpoczynała pracę
o dwadzieścia minut wcześniej, więc w tym czasie powinna była już siedzieć przy swym
biurku. Niestety, wnętrze budki zajmowała jakaś dziewczyna; tuż obok spacerowała druga,
czekając w kolejce do telefonu. Zatrzymałem się przy nich.
Po kilku minutach zniecierpliwiony brakiem zmiany w początkowej sytuacji,
zastukałem w szybę. Nie dało to żadnego efektu. Numer wykręcany przez pannę przy
automacie miał pewnie kilkadziesiąt cyfr, gdyż po kolejnej minucie dziewczyna nie wybrała
go jeszcze do samego końca. Obszedłem budkę z drugiej strony i popatrzyłem na nią
uważnie. Wskazujący palec stałej telefonistki tkwił sztywno wtopiony w otworze “ósemki" na
tarczy gipsowego aparatu, którą kauczukowa ręka obracała rytmicznie w obie strony. Druga
dłoń atrapy stanowiła nierozłączną część słuchawki, ta zaś - masą o barwie ludzkiego ciała -
zespolona była trwale z jej lewym uchem. Przy tym wszystkim oczy dziewczyny wpatrywały
się przytomnie w tarczę aparatu, a jej żywa twarz to wyrażała skupienie, to znów
niecierpliwość, co dawało upiorny efekt.
Odchodząc w stronę swojej fabryki, rzuciłem jeszcze okiem na postać drugiej
plastykowej dziewczyny, której buty wygniotły w rozgrzanym asfalcie peronu lekki ślad o
kształcie dużej podkowy, znacząc drogę jej wielogodzinnego spaceru i oczekiwania na
możliwość przeprowadzenia rozmowy telefonicznej.
W połowię drogi do zakładu spotkałem Ryana Elsantosa, swojego znajomego z pracy.
- Carlos, jesteśmy spóźnieni - powiedział naturalnym głosem, podając mi na powitanie
sztuczną dłoń.
Pochyliłem głowę nad zegarkiem. Nie dlatego jednak przez kilkanaście sekund
wpatrywałem się we wskazówki, abym chciał poznać dokładny czas, gdyż praca była ostatnią
sprawą, o jakiej w tej chwili mogłem trzeźwo myśleć: chciałem tylko ukryć zażenowanie
graniczące z przerażeniem, które musiało odmalować się na mojej twarzy, kiedy go
zobaczyłem. Ryan bowiem - podobnie jak wszyscy przechodnie poruszający się po obu
stronach ulicy - zbudowany był z gumy i masy plastycznej. Nawet znacznie gorzej wyglądał
od innych. Dojeżdżał ze stacji Kroywen - Central. Musiał wiele po drodze widzieć.
- Wszystko w porządku? - spytałem niewinnym tonem.
- Ujdzie.
- W Śródmieściu też nic ciekawego się nie dzieje?
- Leci - mruknął sennie. Raptem ziewnął tak potężnie, że przez chwilę mogłem się
obawiać, czy zdoła doprowadzić szczęki protezy do początkowej pozycji. - A co u ciebie
słychać?
- Nie pytam o to, jak ci się w ogóle wiedzie.
- Więc o co pytasz?
- Co widziałeś jadąc tutaj?
- A co takiego mógłbym widzieć? - Miał minę trwale ukształtowaną w formie prasy
tłoczącej. - Czy stało się coś?
Milczałem. W miarę jak oddalaliśmy się od toru kolejowego, okolica przybierała
coraz bardziej nienaturalny wygląd. Prawdziwe palmy i pinie ustępowały miejsca lichym
imitacjom wykonanym ze sztucznego tworzywa. Tanie artykuły zastępcze pojawiły się
również we wszystkich konstrukcjach wzniesionych po obu stronach ulicy, wypierając z nich
solidne materiały. Przechodziliśmy właśnie obok tekturowego warsztatu naprawy
samochodów. Zgromadzone na placu karoserie rozbitych wraków zrobione były z papieru
nasyconego woskiem. W wyglądzie budynków, które stały w podejrzanie kolorowych
ogrodach, też odkrywałem stopniowo coraz większe, wprowadzone nocą zmiany. Pierwsze
domy miały zwyczajne murowane ściany, następne sklecone były prowizorycznie z dykty,
wreszcie ostatnie nie posiadały nawet okien ani drzwi - tylko ich kontury namalowane farbą
na arkuszach dykty. Mijając te domy, obejrzałem się poza siebie i zamarłem w bezruchu.
Zobaczyłem drugą stronę, podszewkę tego wszystkiego, na co dotąd patrzyłem od
strony kolejowego toru. W każdym bardziej odległym od stacji budynku brakowało tylnej
ściany. Luki te (niewidoczne dla kogoś patrzącego w kierunku wschodnim, gdzie znajdowało
się jezioro) odsłaniały całe wnętrza domów wypełnione przeważnie konstrukcjami
wspierającymi fałszywe mury. Podpory utrzymywały w pozycji pionowej sztuczne fasady
domów, zbudowane efektownie i drobiazgowo wykończone, chyba tylko w tym celu, aby
obserwator wyglądający z okna pociągu nie zdołał ich odróżnić od prawdziwych.
Odniosłem wrażenie, że wszystko, co poza sobą ukrywały te pozorne mury, nie miało
już większego znaczenia. Rusztowania i pomosty wewnętrzne przybierały niekiedy kształty
kolejnych pięter, korytarzy oraz mieszkań, tandetnie zagospodarowanych, w których tu i
ówdzie - między zarysami mebli - spoczywały kukły ludzi. Począwszy od połowy odległości
między torem a biegnącą równolegle do niego linią brzegową jeziora wszystkie zabudowania
imitowane były naturalnej wielkości makietami ustawionymi frontem do toru.
Stałem kilka minut w miejscu obok zmontowanego z puszek palmowego pnia, pod
papierowymi liśćmi cytryny, na której plastykowych gałęziach wisiały puste żółte bańki.
Kiedy spojrzałem w dal na pomarańczowe drzewa, nie miałem już pewności, czy stoją one
tam rzeczywiście, czy są jedynie barwnym obrazem namalowanym na tarczy o konturach
podmiejskiej willi.
Przez cały ten czas Ryan bacznie mi się przypatrywał.
- Co ci jest? - zapytał wreszcie. - Chory jesteś?
- Właśnie zastanawiam się nad tym.
- Pięknie! A wiesz, która jest godzina?
- Zostaw mnie w spokoju.
Przełożył teczkę z lewej protezy do prawej i zbliżył swoją maskę do mojej twarzy.
- Chyba jednak coś ci dolega, bo minę masz upiorną.
- A ty... gdybyś siebie zobaczył!
- Pomazałem się czymś?
Wyciągnął z kieszeni prostokątny kartonik i zajrzał do niego szklanymi oczami. Kiedy
gładził włosy kawałkiem poliniowanej blaszki, peruka zsunęła mu się na maskę twarzy. Zaraz
ją poprawił. Najbardziej zdumiewał mnie fakt, że mówił normalnym ludzkim głosem:
- Wcale się dzisiaj nie czesałem.
- A rozejrzałeś się przynajmniej raz w pociągu albo na ulicy?
- Powiedz w końcu, o co ci właściwie chodzi.
- To ty wyduś wreszcie - podniosłem głos - czy też je wszędzie dookoła siebie widzisz.
Przestraszył się.
- Co?
- Te cholerne dekoracje! Patrzył w ziemię.
- Widzę - potwierdził po chwili namysłu. Miał na sobie koszulę bez jednego guzika,
na stałe przylepioną do sztucznego ciała. - Tak, słowo honoru, Carlos, ja je też dostrzegam.
Paskudne są, no nie? I całymi dniami prześladują człowieka.
- Nie całymi dniami, tylko dzisiaj od samego rana.
Nawet nie poruszył głową. Usiadł pod tekturowym parkanem na ziemi posypanej
zielonym proszkiem, co z dala wyglądało pewnie tak, jakby siadł na ostrzyżonym trawniku.
Coś mu się nagle przypomniało. Pogrzebał w teczce i podał mi pustą butelkę po koniaku. Nie
zrozumiałem go; w zamyśleniu upuściłem butelkę pod nogi.
Pociąg zadudnił na dalekim torze. Gdy znów spojrzałem na Ryana, trzymał szyjkę
butelki przy swych gumowych wargach i poruszał grdyką.
- Niezły - mlasnął. Otarł usta wierzchem dłoni. - Pociągnij sobie jeszcze raz. To cię
postawi na nogi.
To mnie ostatecznie dobiło.
- Czy nie widzisz, baranie, że butelka jest pusta?
Skierował szklane oczy na betonowy słupek, pozorowany kartonowym
prostopadłościanem, na którym stał przedmiot naszego sporu. Gdyby nie miał wciąż tej samej
nieruchomej twarzy, powiedziałbym, że uśmiechnął się z niedowierzaniem.
- Przecież ledwie ją napoczęliśmy.
- Była i jest pusta - oświadczyłem z naciskiem.
- Takiej bańki nie opróżniłbyś dwoma łykami. Carlos, głupi kołku, zalałeś się już.
- Więc powiem ci wszystko. Nie ma innej rady.
- Ciekaw jestem, co lepszego jeszcze wymyślisz.
- Wprawdzie swojej plastykowej gęby nie mogłeś zobaczyć w kartce papieru, którą
przezornie pomyliłeś z lusterkiem, ale ja ją bardzo dobrze widzę. Jesteś sztuczny!
- Uważasz, że moje zachowanie nie jest naturalne?
- Gorzej!
- Czy fałszywie tłumaczę sobie twoją mglistą przenośnię na temat koniaku?
- To drobiazg na tle innej strasznej prawdy. Czy sam tego nie widzisz ani nie czujesz,
że całe ciało masz zbudowane ze sztucznego tworzywa?
- Jestem pajacem? To chciałeś powiedzieć!
- Nie miałem zamiaru ciebie urazić.
- Jasne. Tylko nazwałeś mnie kukłą!
- Inni ludzie, których spotkałem dzisiaj po drodze z domu do pracy, też byli
manekinami.
- Już się domyślam, że w swej pięknej wizji ty jeden pozostałeś żywy i autentyczny.
Kiedy mi plotłeś o dekoracjach, miało to jeszcze cechy niebanalnej obsesji. Teraz, gdy już
zdradziłeś, do czego zmierza twoje urojenie, nie mam zamiaru dłużej słuchać tych
egocentrycznych bredni. Poszukaj sobie innego słuchacza. A jeśli będziesz mi się dalej
narzucał, to ci rozwalę tę zarozumiałą gębę.
Wstał, pociągnął łyk powietrza z butelki, zakorkował ją starannie i wsunął do teczki!
Odchodząc rzucił mi w milczeniu długie martwe spojrzenie. Mimo wszystko miał w sobie coś
naturalnego, co mi kazało sądzić, że pod grubą sztuczną powłoką myśli nadal i czuje
normalnie.
Doszedł do skrzyżowania ulic. Ale na rogu nie skręcił w pierwszą ulicę na lewo, gdzie
znajdował się nasz zakład. Szedł dalej prosto w kierunku jeziora. Pewnie pod wpływem
pięknej pogody lub może pod działaniem wyobrażonego alkoholu postanowił w tym dniu
trochę poleniuchować. Mnie również perspektywa kolejnego wstrząsu na stanowisku pracy
otoczonym dekoracjami nie zachęcała do poznania nowej szaty zakładu. Ruszyłem powoli za
Ryanem.
Od linii metra jezioro dzieliła odległość około dwóch kilometrów. Po przejściu
wąskiego pasa lasu utworzonego ze sztucznych palm dotarłem do piaszczystej plaży. Ryan
siedział pod palmą. Przechylał nad ustami swoją butelkę. Wodę jeziora pozorowała wielka
szklana płyta o barwie nieba. Postawiłem na niej nogę. Powierzchnia szkła była twarda i
lekko pomarszczona. Poszedłem po niej w kierunku przeciwległego brzegu.
W tym miejscu jezioro miało szerokość sześciu kilometrów. Daleko z lewej strony, na
dużej wyspie położonej pomiędzy Tawedą a Lesaiolą, zielenił się gęsty palmowy las. Słońce
wznosiło się coraz wyżej na bezchmurnym niebie. Kiedy oddaliłem się na odległość jednego
kilometra od brzegu w Pial Edin, dotarłem do krawędzi szkła. Począwszy od tego miejsca aż
do brzegu pod Lesaiolą woda była prawdziwa.
Powróciłem do Ryana.
- Poczęstuj mnie swoim koniakiem, głupi kołku, jeśli sam go jeszcze do końca nie
wytrąbiłeś - powiedziałem pojednawczo.
Leżał na wznak. Poderwał się z ziemi i zamachał rękoma. Odzyskał równowagę,
kładąc swe sztuczne dłonie na kołnierzyku mojej koszuli.
- Ty wiesz, co ja przed chwilą widziałem? - zapiszczał.
- Pewnie coś bardzo ciekawego, bo inaczej ze wzruszenia nie próbowałbyś mnie zaraz
udusić.
- Chodziłeś po powierzchni wody!
- Zalewasz.
- Widziałem ciebie na środku jeziora, powtarzam.
- Pływałem tam w ubraniu?
- Nie. Szedłeś po powierzchni wody.
- Mógłbyś mi takich kawałków nie opowiadać.
- Przysięgam!
- Wariata ze mnie chcesz zrobić?
- Widziałem to na własne oczy.
Trąciłem nogą butelkę i wskazałem ją ruchem głowy.
- Wszystko się zgadza - podsumowałem znaczącym tonem. - Najpierw ja po
wczorajszym piciu wygłupiałem się przed tobą, a teraz...
- Urżnąłem się jak ostatnia świnia! - wykrzyknął radośnie. -
Ale numer - dodał ciszej i odetchnął z ulgą.
Wcale nie miałem ochoty na żarty. Jednak aby mu zrobić przyjemność, podniosłem
butelkę do ust i wypompowałem z niej dwa łyki powietrza.
Zrozumiałem w tej chwili przynajmniej jedno: że gdybym chciał pozostać w zgodzie z
przemienionym światem, musiałbym dla siebie zatrzymać wszystko, czego się o nim
dowiedziałem.
2
Linda pracowała w biurze centrali handlowej o nazwie Temal. Gmach centrali stał
przy Dwudziestej Dziewiątej Ulicy. Po przeżyciach tego przedpołudnia, które nadwerężyły
mój układ nerwowy, nie potrafiłem już sobie wyobrazić aktualnego wyglądu Lindy. Bałem się
tylko coraz bardziej i w miarę jak zapoznawałem się ze zmianami w obrazie okolic miasta
oraz w wyglądzie jego mieszkańców, dojrzewała we mnie pewność, że te przerażające zmiany
obejmować mogą również moich najbliższych.
Pod wpływem najgorszych przeczuć zostawiłem w spokoju Ryana, który z uporem
godnym lepszej sprawy wytrwale markował na plaży postać nieprzytomnego pijaka, i
poszedłem na stację w Pial Edin, gdzie - jak rano - te same dwie sztuczne dziewczyny
blokowały dalej makietę budki telefonicznej. Zrezygnowałem z poszukiwania prawdziwego
aparatu, ponieważ zależało mi przede wszystkim na bezpośrednim spotkaniu z Lindą.
Wsiadłem do pociągu metra odjeżdżającego w kierunku centrum Kroywenu.
Zanim dojechałem do przystanku przy. Dziesiątej Ulicy, gdzie rozpoczynała się zwarta
wielkomiejska zabudowa, miałem czas przyjrzeć się dokładnie najbliższym pasażerom. W
wagonach nie było już takiego tłoku jak rano, kiedy pociąg przepełniały manekiny jadące do
pracy, jednak pewna liczba atrap nadal nie zajmowała wielu wolnych miejsc siedzących.
Zrozumiałem wkrótce, dlaczego tak się dzieje. Prawie wszyscy podróżni, którzy stali w
przejściach pomiędzy pustymi ławkami - trzymając dłonie na poziomych i pionowych
rurkach przeznaczonych do utrzymywania równowagi - mieli ręce na stałe przymocowane do
tych poręczy. Twarze uwięzionych wyglądały prawie naturalnie. Zachowywali oni
ograniczoną swobodę ruchów, niektórzy wymieniali między sobą jakieś niby - zdania
utworzone ze słów przypadkowo zestawionych albo wpatrywali się w gazety pokryte szarymi
prostokątami.
Jedna z kobiet stała sztywno pod ścianą przytwierdzona do niej łopatkami. Wolnymi
rękoma przerzucała kartki kolorowego czasopisma, w którym prostokąty wypełnione szarą
farbą udawały kolumny druku, inne - przypominały barwne zdjęcia. W najbliższym rogu,
zawieszony oburącz na uchwycie luźno zwisającym z poręczy, kołysał się miarowo mały
plastykowy dziadek w okularach wszczepionych bezpośrednio do pustych oczodołów. Tuż
obok niego wspierali się o siebie dwaj mężczyźni zrośnięci razem plecami. Tworzyli
nierozłączną całość, lecz przy tym wcale nie mieli wyglądu martwych kukieł. Jeden z nich w
równych odstępach czasu ponawiał próby zawarcia znajomości z moją sąsiadką na ławce.
Zwracał się do niej z zapytaniem, czy wysiada na następnym przystanku, bo chętnie
odprowadziłby ją do domu. Kiedy kobieta podnosiła na niego szklane oczy i kręciła
przecząco głową, namawiał ją do spędzenia wspólnego wieczoru w teatrze. Kobieta ta nie
mogłaby jednak skorzystać z zaproszenia, gdyby nawet kto inny proponował jej swoje
towarzystwo. Odlew jej ciała był wykonany z miękkiej masy plastycznej zespolonej trwale z
siedzeniem i oparciem ławki. Naprzeciwko mnie siedziała matka z dzieckiem na ręku.
Kołysała dziecko i wierciła się na ławce swobodnie , za to nogi miała połączone ze sobą
materiałem imitującym ciało ludzkie, zaś stopy - aż po kostki zatopione w podłodze.
Poza kilkoma wyjątkami wszystkie te pozorujące ludzi twory zmontowane były w
wagonie na stałe, jako składowe części jego wyposażenia, co każdemu, kto znalazłby się na
moim miejscu w roli przytomnego i nie wtajemniczonego widza, wydawać się musiało w
najwyższym stopniu zastanawiające. Tym bardziej więc zdumiałem się na widok prawdziwej
kobiety, która nagle przeszła przez cały wagon pod rękę z plastykowym manekinem i wyszła
na peron, nie zwracając najmniejszej uwagi na nasze dziwaczne otoczenie.
Para ta opuściła pociąg na przystanku przy Dwudziestej Ulicy. Powodowany tym
samym uczuciem radosnego zaskoczenia, jakie pewnie kieruje człowiekiem na bezludnej
wyspie, gdy po dłuższym okresie samotności zobaczy nagle drugiego towarzysza niedoli,
natychmiast poderwałem się z miejsca i wybiegłem za nią.
Manekin ciągnął kobietę za rękę. Dogoniłem ich na schodach prowadzących do
wyjścia na ulicę.
- A już myślałem, że w całym mieście nie znajdę nikogo prawdziwego - zwróciłem się
do kobiety.
- Słucham?
- Wyszedłem za wami z metra.
- Za nami?
Uniosła brwi i spojrzała na swego sztucznego partnera.
- No, jeśli mam być szczery... - zaciąłem się. - Zresztą sama pani wie, co mam na
myśli w tych okolicznościach. Od rana nie widziałem jeszcze ludzkiej twarzy. Wyobrażam też
sobie, jak panią zaskoczyło to nasze niespodziewane spotkanie.
- Zaraz... - przerwała. - Nie bardzo rozumiem...
- O to właśnie chodzi! - podchwyciłem z entuzjazmem. - Ja również niczego nie
pojmuję. Tutaj, w śródmieściu, chyba nie ma większych zmian. Wyglądałem przez okno,
zanim wjechaliśmy do tunelu, i poza imitacjami ludzi na ulicach niczego osobliwego nie
zauważyłem.
Zatrzymała się.
- Czy wy się znacie? - spytał manekin.
- Nie - odpowiedziała.
- Przepraszam pana uprzejmie - ukłoniłem się przed nieznajomym. - Mówimy tu o
sprawach zupełnie dla pana niezrozumiałych.
- Ale macie ze sobą coś wspólnego.
- W pewnym sensie - potwierdziłem z mniejszą już pewnością siebie, bo rozmowa
zmierzała w nieprzewidzianym kierunku.
- A można wiedzieć, co was łączy? - nalegał dalej.
- Jak by to panu delikatnie wytłumaczyć... - Dopiero w tej chwili pomyślałem o
Ryanie i o niemożności porozumienia z nim. - Czy dzisiaj ani razu nie rozmawialiście ze
sobą...
- Więc jednak znasz tego człowieka! - przerwał mi, zwracając się do kobiety.
- Nie znam go!
- Twierdzisz to kategorycznie, a on utrzymuje, że macie ze sobą coś wspólnego.
- Dlaczego oszukuje pan mojego męża?
Miała nieprzyjazną minę, lecz w końcu musiałem zapytać wprost:
- Czyż nie łączy nas fakt, że pani jest prawdziwą kobietą, co stwarza możliwość
porozumienia miedzy nami i wymiany wiadomości na temat...
- Tak bezczelnego podrywacza w życiu jeszcze nie spotkałem! - syknął manekin
lodowatym tonem, zanim zdążyłem dokończyć, o jaki temat mi idzie.
- Przecież nie miałem zamiaru...
- To czego pan od nas właściwie chce? - ucięła sucho.
Po szybkiej wymianie zdań zapadła denerwująca cisza. Kiedy wybiegłem za kobietą z
metra, wyobrażałem sobie naiwnie, że to, czego od niej chcę, wypisane jest na mojej twarzy i
nie wymaga dodatkowego wyjaśnienia. Teraz - zaskoczony jej chłodnym przyjęciem -
przewidywałem tylko, czym może skończyć się ta głupia rozmowa, jeżeli natychmiast nie
odejdę. Musiałem pogodzić się z kolejnym niepowodzeniem. Nie potrafiłem porozumieć się
ani z przemienionym w imitację człowieka Ryanem, chociaż był on moim kolegą i mogłem
mu wszystko powiedzieć, ani z obcą kobietą, która była autentyczna i z całą pewnością
widziała dookoła siebie dokładnie to samo co ja.
Tam - naturalne reakcje człowieka obudzonego na scenie pośród dekoracji i
przestraszonego nimi nazwane zostały przejawami prymitywnej zarozumiałości, tutaj -
bezczelnymi zalotami chama, który podchodzi na ulicy do kobiety prowadzonej przez jej
męża i prawi jej tanie komplementy w rodzaju: “Nareszcie spotkałem prawdziwą kobietę!"
Dalsze próby rozbudowywania tej beznadziejnej sceny tak czy inaczej zmierzały do
awantury.
- Przepraszam za ten przykry incydent - powiedziałem po przerwie. - Teraz widzę, że
pomyliłem panią ze swoją znajomą.
- Jestem o tym przekonana.
- A mnie się wydaje, że pan szuka guza - burknął manekin zaczepnie.
W końcu miał prawo do takiego komentarza. Odwróciłem się i zszedłem schodami na
dół, do tunelu wypełnionego łoskotem pociągu. Przedtem usłyszałem jeszcze ostatnie zdania,
jakie na mój temat wymienili między sobą wytrąceni z równowagi małżonkowie:
- Martin, uspokój się. To jakiś wariat! Czy nie słyszałeś, co on opowiadał?
- Ale rozmawialiście jak para dobrych znajomych. Już dawno podejrzewałem, że coś
przede mną ukrywasz.
Wsiadłem jeszcze raz do metra, aby pojechać do następnej stacji, gdyż do Temalu,
gdzie pracowała Linda, najbliżej było z przystanku przy Trzydziestej Ulicy. Oglądając
namiastki pasażerów tu i ówdzie rozlokowane również w tym pociągu, tak się jednak
zagapiłem, że minąłem właściwą stację i dojechałem do Kroywen - Centralu. Dość już
miałem jazdy mrocznym tunelem, z którego nie było widać, co się dzieje na ulicach miasta.
Postanowiłem wyjść na świeże powietrze i wrócić do Lindy pieszo.
Sam gmach dworca razem z jego podziemnymi halami wzniesiony był solidnie z
autentycznych materiałów budowlanych i niczym chyba nie różnił się od tego dworca, jaki
dobrze znałem. Tylko w jego wnętrzu, zamiast prawdziwych ludzi, kręciła się duża liczba
manekinów.
Przy zbiegu Szóstej Alei z Czterdziestą Pierwszą Ulicą wkrótce po wyjściu z dworca
zobaczyłem trzech prawdziwych mężczyzn. Szli obok siebie środkiem chodnika i minęli mnie
z całkowitą obojętnością. Zachowałem już pewną ostrożność, pamiętając, czym skończyła się
poprzednia próba spontanicznego zawarcia znajomości. Przystanąłem jednak, gotów
przyłączyć się do nich, gdyby tylko zaprosili mnie do swego towarzystwa. Żaden nie obejrzał
się ani razu. Śledziłem ich długo, aż znikli w perspektywie ulicy. Dzięki nim dowiedziałem
się przynajmniej, że nie jestem tutaj wyjątkową postacią, ponieważ w mieście pozostali żywi
jeszcze inni jego mieszkańcy.
Czwartego prawdziwego przechodnia spotkałem sto metrów dalej. Już zdecydowany
zatrzymać go, przeszedłem na drugą Stronę chodnika, gdy niespodziewanie on sam pierwszy
zapytał:
- Która jest godzina?
Spojrzałem na zegarek.
- Osiem po jedenastej - odpowiedziałem zaskoczony banalnością jego pytania.
- Dziękuję.
Poszedł dalej.
- A niech to wszystko... - chciałem zakląć, lecz zaraz poprawiłem się. - Zwariować
można.
Obejrzał się.
- Cholera mnie już bierze - wyznałem. - Czy nie ma pan przypadkiem prawdziwego
papierosa?
- Służę uprzejmie.
Grzebał przez chwilę w kieszeni, aż znalazł rozpieczętowaną paczkę. Podsunął mi ją.
Włożyłem papierosa do ust. Był prawdziwy.
- Nie paliłem od samego rana... - zacząłem spokojnym tonem i przerwałem, kiedy
nieznajomy oddalił się pośpiesznie. Jedną chwilę! - zawołałem za nim.
Zwolnił niechętnie.
- Słucham.
- Zapałek też nie mam.
Zapalił mi papierosa swoimi zapałkami.
- Co pan właściwie myśli o tych wszystkich manekinach? - pokazałem ręką dookoła
siebie.
Zamiast rozejrzeć się po ulicy, gdzie w atmosferze przesyconej zapachem gumy i
plastyku roił się wkoło nas gęsty tłum postaci odlanych z masy o barwie ludzkiego ciała,
spojrzał przenikliwie na mnie.
- Czyżbym powiedział coś zabawnego? - spytałem podejrzliwie.
- Mam pociąg za cztery minuty - odparł wymijająco.
- Ale co pan o nich sądzi? - zniecierpliwiłem się. - Pytam, ponieważ z obojętności
innych ludzi wynika, że nie ma tu wcale żadnego problemu.
- Bo nie ma go rzeczywiście.
- Lecz czy te kukły nie zasługują na jedno słowo komentarza?
- Widzę - przystanął - że szuka pan tutaj kogoś, kto do ulicznego tłumu odnosiłby się z
właściwą panu pogardą.
- Ależ tu nie o to chodzi! - zawołałem rozpaczliwie.
Uśmiechnął się i ruszył szybko w kierunku dworca.
- Przepraszam! - rzucił poza siebie w biegu.
Odprowadziłem go wzrokiem do ruchomych schodów. Pogarda! - co on chciał przez
to powiedzieć? Czy był równie ślepy jak Ryan, jak te wszystkie manekiny, które pojawiły się
ubiegłej nocy w całym mieście na tle tu i ówdzie rozstawionych dekoracji, zajmując miejsca
prawdziwych ludzi? Cokolwiek miał na myśli - zmiażdżył mnie tym jednym słowem. Pod
jego wpływem przestałem wierzyć w możliwość porozumienia między ludźmi podobnie jak
ja osamotnionymi w sztucznym tłumie.
Na odcinku pomiędzy dworcem Kroywen - Central i Trzydziestą Ulicą Szósta Aleja
nie nosiła śladu żadnych zmian. Dekoracje, ukryte przed wzrokiem nieuważnego przechodnia,
stały tylko we wnętrzach sklepów, kawiarń, restauracji i kin. Po obu stronach jezdni rosły w
dwóch rzędach prawdziwe palmy. Domy też - przynajmniej swym zewnętrznym wyglądem -
nie różniły się niczym od tych dobrze mi znanych białych, czarnych i kolorowych
wieżowców, jakie wznosiły się tu jeszcze poprzedniego wieczora.
Szedłem w ostrym słońcu, które jedynie w godzinach południowych zaglądało na dno
alei, o innych porach dnia zanurzonej w głębokim cieniu, bo zabudowanej z dwu stron
wielopiętrowymi drapaczami chmur. Ludzie mieli plastykowe, nieruchome twarze. Do
południa spotkałem po drodze kilkunastu prawdziwych przechodniów, miedzy innymi kilkoro
dzieci. Prawie wszystkie samochody zaparkowane przy krawężnikach jezdni lub poruszające
się na niej miały byle jakie, tekturowe karoserie. Za kierownicami siedziały sztywne kukły. Z
daleka nie poznałbym jednak, że zadaniem jadących wozów jest markowanie ulicznego
ruchu.
W sklepach wypełnionych imitacjami właściwych wyrobów sztuczni klienci, płacąc
zielonymi papierkami i plastykowymi krążkami, które udawały banknoty i bilon, kupowali
surogaty i atrapy towarów. W spożywczych działach samoobsługowych przedmiotami
zakupów były najczęściej same opakowania. Manekiny ładowały do koszyków kolorowe,
lecz puste pudełka, puszki, torebki, słoiki i butelki.
Zaciekawiony wyglądem falsyfikatów zgromadzonych w witrynie sklepu jubilera
wstąpiłem tam na chwilę. W środku zastałem właściciela podejrzanych kosztowności i
jednego, zdecydowanego już klienta. Jubiler pozdrowił mnie grzecznie i przeprosił za małą
minutę zwłoki niezbędną do sfinalizowania - jak się wyraził - poważniejszej transakcji. Miał
uszczęśliwioną minę. Zdejmował i zakładał na mały palec u ręki brązową szyjkę odpiłowaną
od butelki po szampanie. Nabywca tej osobliwej obrączki odliczał w tym czasie pieniądze z
grubego pliku brudnych kartek pozorujących banknoty.
Czy oni siebie wzajemnie nabierali? Klient przeliczył kartki raz i drugi. Powtórzył tę
czynność wielokrotnie. Lecz chyba nadal bał się dołożyć do interesu przez jakiś głupi błąd
rachunkowy, bo ze skupieniem rozpoczął kolejne odliczanie. Miał taki wyraz twarzy, jakby za
każdym razem wierzył, że liczy te papierki po raz pierwszy. Obaj przymocowani byli do
kontuaru po obu jego stronach.
Może komuś żywemu - przyszło mi do głowy - kto przechodząc ulicą spojrzałby w
okno jubilera, scena ta wydałaby się prawdziwa. Pod wpływem tej myśli minąłem kilka
wystaw przeładowanych tanimi atrapami i zajrzałem przez szybę do zakładu fryzjerskiego.
Ale i tu nie dałem się oszukać ani fachową postawą rzekomego mistrza brzytwy patykiem
golącego pianę z brody gipsowej figury, ani zręcznymi skłonami drugiego fryzjera, który
kartonowymi nożyczkami strzygł powietrze wokół peruki innego nadmuchanego modelu.
Więc chyba ktoś prawdziwy - spróbowałem skorygować poprzednie domysły - kto miałby
odnieść właściwe złudzenie, że porusza się w autentycznym mieście, musiałby jechać tędy
samochodem i patrzeć na wszystko przelotnie.
Symulowanie działalności handlowej i usługowej odbywało się wszędzie,
gdziekolwiek wszedłem. Na tym tle dość zagadkowa wydała mi się rola pewnej prawdziwej
sprzedawczyni, zresztą kobiety otyłej i wcale niepięknej, lecz żywej, na którą natknąłem się w
jakimś niepozornym hallu. Miała ona w swym kiosku autentyczne czasopisma, papierosy i
zapałki. We własnej portmonetce obok rzeczywistego bilonu znalazłem też kilka fałszywych
monet. Na próbę, prosząc o papierosy, podałem kobiecie plastykowy krążek. Bez słowa
zwróciła mi go. Tak, jak często postępuje się z obcokrajowcami lub z dziećmi, wyjęła mi z
ręki portmonetkę, wygrzebała z niej prawdziwą monetę i podała mi papierosy razem z resztą
odliczoną nieoszukanym bilonem.
Swym wyglądem nie wywołałem u sprzedawczyni żadnego zainteresowania.
Przedtem czytała gazetę. Inkasując pieniądze miała obojętną minę: zrobiła, co do niej
należało, i wróciła do przerwanej lektury.
- Dlaczego nie przyjmuje pani tych żetonów? - zapytałem grzecznym tonem, aby
wciągnąć ją do rozmowy.
Przybrała taki wyraz twarzy, jakbym zwrócił się do niej z naganą.
- Pan przyjmowałby je?
- Jeżeli można za nie wszystko kupić...
- Tutaj nie można.
- Jednak w innych sklepach widziałem ludzi... którzy płacili takimi krążkami.
- Wiec trzeba tam iść. Czy ja pana zmuszam do robienia zakupów w moim kiosku?
Po tej odpowiedzi straciłem nadzieję, że ona mi coś wytłumaczy.
3
Gmach Temalu, podobnie jak większość mijanych po drodze domów, swym
zewnętrznym wyglądem nie wywoływał podejrzenia o mistyfikację. Również zajmowana
przez centralę handlową wysokościowa część budynku na przechodniu patrzącym z dołu
robiła wrażenie konstrukcji wzniesionej z prawdziwego szkła, betonu i aluminium.
Wjechałem windą niemal na sam szczyt wieżowca - na sześćdziesiąte drugie piętro,
gdzie znajdowała się sekcja Lindy. Nie zastałem jej tam. Powiedziano mi, że pani Tinazana
została wezwana przez kierownika działu i przebywa w jego gabinecie. Informacji tej
udzieliła mi koleżanka Lindy, zapewniając jednocześnie, że moja dziewczyna zaraz wróci.
Biuro to odwiedziłem już kilka razy, toteż znałem z widzenia cztery osoby pracujące tutaj.
Usiadłem na wskazanym krześle i przez kilka minut udawałem kamienny spokój.
Miałem powody do zdenerwowania, ponieważ wszyscy współpracownicy Lindy w jej
pozorowanym biurze byli sztuczni. Na tej podstawie mogłem się obawiać, że zaraz zobaczę
plastykową Linde. Czekałem na nią pod papierową ścianą, pomiędzy dwoma tekturowymi
pudłami, które imitowały biurka. Przy pudle z prawej strony zainstalowany był manekin
ładnej dziewczyny. Jej biurko zajmowała prawdziwa maszyna do pisania. Kukła stukała w
klawisze wszystkimi palcami z prędkością karabinu maszynowego. Zajrzałem jej przez ramię.
Na papierze nie znalazłem ani jednego sensownego słowa: były tam tylko szeregi liter
zestawionych przypadkowo. W poszczególnych wierszach częste przerwy grupowały litery w
jakieś niby - wyrazy, dzięki czemu ktoś żywy, kto by tu na chwilę zajrzał, mógłby ten
rekwizyt pomylić z prawdziwym dokumentem. Sztuczna urzędniczka tłukła w klawisze na
chybił trafił, byleby robić wrażenie biegłej maszynistki.
Również dwie pozostałe referentki tego działu, w którym Linda zajmowała
kierownicze stanowisko, imitowane były przez manekiny zrobione z gumy i plastyku.
Wyglądały jak dwie bliźniacze siostry. Dekorator umocował je przy biurkach w jednakowych
pozach: obydwie podpierały brody lewymi rękoma pozbawionymi palców. Poruszać mogły
tylko prawymi dłońmi. Jedna brała ze stosu różowe kartoniki i kreśliła na nich długopisem
zgrabne spirale. Druga rozmieszczała te fiszki w przegródkach obszernego segregatora.
O buchalterze, jedynym mężczyźnie pracującym tu między sympatycznymi kobietami,
Linda wspominała niechętnie: starzec miał opinię roztargnionego mruka, wiecznie
poszukującego w papierach jakiejś zaginionej asygnaty. Teraz kopia jego stała pod regałem w
pozie wyrażającej dalszy ciąg tych anegdotycznych poszukiwań. Nie miał na sobie nawet
prawdziwego ubrania. Papierowa koszula i spodnie oblekały jego sztywne ciało. Poruszał
tylko szyją i gumowymi palcami. Próbował wyciągnąć z szafy jakiś rejestr. Obecność
dokumentów pozorowały same grzbiety teczek, które dekorator nakleił rzędami na ramach
imitujących półki. Po kilkunastu minutach księgowy mógł zdenerwować każdego: miał
pewnie jakiś mechanizm zegarowy w swym pustym korpusie, bo w równych odstępach czasu
powtarzał w kółko jedno zdanie: “Słodka moja, gdzieś ty się podziała?"
Na makietach biurek stały odlane z gipsu aparaty telefoniczne. Wszystkie przybory
biurowe były porozstawiane przed manekinami w pedantycznym porządku. Miały one
uproszczone kształty dziecinnych zabawek i zostały przytwierdzone do desek zardzewiałym
drutem. Pudło imitujące stanowisko pracy Lindy wyglądało nieco lepiej od innych. Stał na
nim prawdziwy telefon. Uniosłem się ze swego krzesła (jedynego solidnego mebla w tym
pokoju), aby zobaczyć z bliska, czym zajmowała się Linda dzisiaj do południa, zanim
wezwano ją do kierownika.
Biurko mojej dziewczyny zaścielały różnego rodzaju kolorowe teczki i luźne papiery
pokryte jej normalnym pismem.
- Czy gabinet kierownika znajduje się na tym piętrze? - zapytałem maszynistkę, kiedy
na chwilę przestała terkotać.
- Ostatni pokój na lewo - odpowiedziała normalnym głosem. - Ale nie radzę tam
wchodzić. Pewnych spraw lepiej nie dostrzegać.
Ostrzeżenie to zawierało jakąś podejrzaną zachętę. Po drugim kwadransie
oczekiwania wyraziłem zwątpienie, czy Linda tu wróci przed końcem pracy. Nikt minie
odpowiedział. Referentki chichotały głosami nakręcanych lalek. Maszynistka szlifowała sobie
paznokcie. Kiedy księgowy po kolejnej minucie milczenia znowu puścił płytę ze słowami:
“Słodka moja, gdzieś ty się podziała?", opuściłem pokój. Poszedłem na koniec korytarza pod
drzwi opatrzone napisem, w którym tylko słowo “kierownik" było zrozumiałe.
W pierwszym pokoju zastałem mechaniczną sekretarkę kierownika.
- Czym mogę panu służyć? - zapytała głosem zegarynki.
Siedziała na obrotowym stołku obok wystruganej z arkusza dykty pionowej tarczy o
barwie i konturach eleganckiego biurka. Miała na sobie papierową spódniczkę mini i perukę
ufarbowaną na fioletowa. Trzepotała zlepionymi czarnym tuszem długimi rzęsami, ukazując
na przemian to perłowe powieki, to wielkie szklane oczy. Nogi miała wytłoczone zgrabnie z
masy plastycznej i ułożone trwale w pozycji jedna na drugiej. Mogła jednak poruszać rękami.
- Nie mam pewności, czy trafiłem do właściwego pokoju. Czy tu - wskazałem na
drzwi obite grubą warstwą dźwiękochłonnej tkaniny - znajduje się gabinet kierownika działu,
w którym pracuje Linda Tinazana?
- Tak.
- Mogłaby pani poprosić ją na chwilę?
- Tinazany nie ma tutaj.
- Powiedziano mi, że jest teraz u waszego kierownika.
- Szef dziś nie przyjmuje.
- Ale jest u siebie?
Odpowiedziała po kilku sekundach:
- Wyszedł przed godziną.
- Nie wierzę. Można tam wejść?
- Nie można!
- Pani coś ukrywa!
- Nie wejdzie pan do gabinetu po prostu dlatego, że szef zaniknął drzwi na klucz i
zabrał go ze sobą.
Pochyliła się nad krawędzią makiety biurka, na której sterczały barwne rysunki
szklanki napełnionej herbatą i wazonu z kwiatami. Obrazki te wycięto z brystolu. Razem z
innymi dekoracjami rozstawionymi w lokalach centrali handlowej mogłyby one wprowadzić
w błąd jedynie widza patrzącego na nie z okna sąsiedniego wieżowca. Sztuczna sekretarka
przesunęła gumowy palec po brzegu tarczy i położyła go na guziku sygnalizacyjnym.
Skoczyłem ku drzwiom gabinetu. Lalka miała dobry refleks: ze swego obrotowego
łożyska mogła sięgnąć do klamki i chwyciła za nią sekundę wcześniej. Nacisnąłem na drzwi
ciężarem całego ciała.
- Kierownik zabronił! - wrzasnęła nieludzkim głosem.
Jej krzyk zlał się w jedno z chrzęstem rozdzieranego plastyku. Przez szparę utworzoną
przy futrynie zobaczyłem spódnicę Lindy porzuconą na oparciu krzesła. Coś jeszcze
blokowało drzwi: zanim ostatecznie ustąpiły, usłyszałem ostry zgrzyt, który dobiegł z miejsca
zajmowanego przez sekretarkę. Po chwili drzwi trzasnęły o ścianę gabinetu i wpadłem do
środka.
Linda była prawdziwa. Miała na sobie tylko bluzkę i pończochy. Siedziała przy
wykrojonej z dykty sylwetce biurka na kolanach plastykowego mężczyzny. Patrzyła z
przerażeniem to na mnie, to na coś obok, co jeszcze bardziej przyciągało jej uwagę i
paraliżowało ją do tego stopnia, że nie uświadamiała sobie wcale, w jakiej ją widzę sytuacji.
Manekin również tam patrzył. Odwróciłem się za siebie.
Przy drzwiach wisiała proteza całej ręki. Była wyrwana ze sztucznego stawu razem z
kauczukową łopatką i dyndała na klamce, trzymając się jej kurczowo gumowymi palcami.
Sekretarka zwróciła się do nas na obrotowym stołku. Była do niego przymocowana
tak silnie, że nie spadła na podłogę w momencie wstrząsu. Prawy jej bok otwierała
niekształtna jama. Zamiast żywej twarzy miała nadal tę samą nieruchomą maskę woskowej
figury o rysach zakrzepłych w półuśmiechu.
- A mówiłeś, że tylko mnie kochasz - powiedziała zgaszonym głosem. - Miałeś jej to
dzisiaj wreszcie oświadczyć. Czy nie obiecałeś? Przecież właśnie dlatego przywołałeś ją do
siebie i kazałeś mi pilnować, aby nikt ci nie przeszkodził.
Poprawiła sobie perukę ocalałą ręką. Palce jej zdobiły druciane obrączki z
kolorowymi szkiełkami. Naraz oderwała tę dłoń od peruki i przeniosła ją do prawego boku.
Zamarła w bezruchu. Najbardziej nieznośne było zestawienie uśmiechu raz na zawsze
utrwalonego na masce jej twarzy z niekłamanym zdumieniem, które zabrzmiało w okrzyku,
jaki z siebie wydała po odkryciu sztucznej rany.
- Gdzie ja to mam?
Nie zapytała o rękę, jak gdyby możliwość jej utraty nie wchodziła tu w ogóle w
rachubę.
Słońce świeciło mi w oczy przez wysokie okno. Podłogę przy. progu zalewała
czerwona farba. Unosił się z niej intensywny zapach rozpuszczalnika nitro. Sekretarka
szukała czegoś wzrokiem dookoła stołka. By przysłonić jej sobą makabryczny obraz przy
drzwiach, wstąpiłem w kałużę farby. W zamęcie dziwnych zdarzeń nie wyobrażałem sobie
reakcji uszkodzonej kukły na widok jej własnej ręki urwanej i zawieszonej na klamce. Linda
ubierała się w kącie pokoju.
Myśl o perwersyjnej zdradzie z manekinem, jakiej dopuściła się moja dziewczyna w
okolicznościach przepełniających mnie trwogą, pomieszana z równoczesnym uczuciem winy
i nieokreślonego zagrożenia ze strony okaleczonej lalki, obezwładniła mnie do tego stopnia,
że nie byłem zdolny do podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Temu stanowi ducha towarzyszyła
wcześniej już ustalona niemożność przeprowadzenia granicy miedzy autentyzmem i
programową symulacją w postawach sztucznych ludzi.
Czułem na plecach spojrzenie szklanych oczu. Pod jego wpływem wyobraziłem sobie,
że muszę natychmiast ukryć gdzieś tę urwaną protezę lub przymocować ją do boku
mechanicznej sekretarki. Próbowałem rozgiąć gumowe palce. Nie mogłem ich jednak
oderwać od klamki. W trakcie tych szalonych zmagań poczułem nagle na swej szyi inne
lodowate palce, które zacisnęły się na niej z taką samą mocą, jak tamte na klamce. Już
traciłem oddech, gdy manekin atakujący z tyłu poślizgnął się w kałuży farby i rozluźnił nieco
swój chwyt. Miał gorszy refleks. Odepchnąłem go od siebie na odległość ciosu i trzasnąłem z
całej siły pięścią w środek jego plastykowej maski. Zachwiał się na nogach. Nim runął na
podłogę, w ciszy gabinetu rozległ się donośny krzyk Lindy. Nie wyrażał on żadnej treści poza
panicznym strachem. Ponieważ wyglądało to na atak histerii, podbiegłem do niej i zatkałem
jej usta ręką. Obawiałem się zbiegowiska.
- Jak mogłaś! - syknąłem przez zaciśnięte zęby.
- To ty? Carlos! Czy to ty jesteś? - mamrotała niewyraźnie.
- Jak mogłaś tak postąpić akurat dzisiaj? - zaakcentowałem ostatnie słowo.
- Dzisiaj?
Szeroko rozwartymi oczami patrzyła przed siebie ponad moim ramieniem. Usłyszałem
łoskot wywracanego krzesła. Plastykowy kierownik leżał na wznak z twarzą wgniecioną do
środka pustej czaszki. Jego sztuczne ciało prężyło się konwulsyjnie, naśladując agonalne
drgawki. Zakrzywionymi palcami darł na strzępy makietę biurka. Raz jeszcze kopnął krzesło
bosymi stopami o wyglądzie drewnianych prawideł do prostowania butów i znieruchomiał
ostatecznie.
Linda pochyliła się nad manekinem.
- On nie żyje - szepnęła.
- Co ty pleciesz, głupia!
- Ona nie jest taka głupia - powiedziała sekretarka. - To jest doświadczona kurwa.
Miałem jeszcze w oczach obraz nieprzyzwoitej pozy, w jakiej zobaczyłem Linde po
otwarciu drzwi gabinetu. Teraz położyła dłoń na zdeformowanej masce. Poruszyła głową
sztucznego kierownika. Byłem zdenerwowany do granic wytrzymałości, ale nie myślałem o
niej w kategoriach zwykłej zdrady. Odezwała się w momencie, gdy jakiś manekin stanął w
drzwiach sekretariatu:
- Zabiłeś go!
- Zwariowałaś czy żartujesz sobie ze mnie?
- Ledwie cię poznałam, Carlos. Co się z tobą stało?
Odciągnąłem ją za pasek od makiety trupa.
- Linda, błagam, przestań się wygłupiać. Przecież to jest plastykowa kukła!
- Puść ją! - ryknął groźnie sztuczny typ za moimi plecami. Linda ominęła go w
drzwiach i wybiegła na korytarz.
- Poczekaj! - zawołałem. - Tak nie możemy się rozstać.
Zniknęła na klatce schodowej. Pognałbym za nią na górę, lecz przywołany hałasami
świadek awantury zdecydowanie zagrodził mi drogę.
- Nie ruszaj się z miejsca! - warknął ostrzegawczo. Trzymał w ręku nóż z długim
ostrzem przygotowany do ciosu. - Już więcej nikogo nie zamordujesz.
Ubrany był w papierową koszulę i spodnie o tak idealnych kantach, jak gdyby nigdy
w nich jeszcze nie usiadł. Może przeznaczono go do odegrania tylko jednego epizodu. Swym
ciałem uformowanym byle jak ze sztucznego tworzywa kopiował nieprzeciętnego grubasa.
Gumowym brzuchem zatarasował wyjście na korytarz.
Jego wzorową postawę spontanicznego obrońcy pracowników biura zlekceważyłem
całkowitym milczeniem: nie miałem czasu ani ochoty tłumaczyć, jak doszło do pozorowanej
śmierci ich przełożonego. Zależało mi wyłącznie na porozumieniu z Linda. Lecz kiedy
bezceremonialnie wypychałem go z przejścia, cofnął się nagle w głąb korytarza i z
niespodziewaną zręcznością zadał mi silny cios nożem w okolicę serca.
Długi stalowy nóż zanurzył się w moim ciele po samą rękojeść. Po chwili szarpnięty
tą samą plastykową dłonią, która go wbiła w moją pierś, wyleciał z rany i zadzwonił na
marmurowej posadzce. Przez sekundę jak cała wieczność długą trwaliśmy w śmiertelnym
uścisku. Wpatrzony w jego tłustą twarz wytłoczoną z masy, na której gruba warstwa
błyszczącego lakieru naśladowała perlisty pot, poczułem na piersi zimny strumień krwi.
Zalewała koszulę. Rozdarłem ją i podniosłem do oczu ręce: były lepkie, czerwone, straszne.
Wtedy dopiero nogi ugięły się pode mną. Zadrżałem ze strachu, ale nie na widok krwi,
która zapachniała rozpuszczalnikiem nitro: przeraziła mnie myśl, że jestem jednym z nich -
plastykowym manekinem. Nie czułem najlżejszego bólu.
Sztuczny napastnik, pewny swej przewagi, podtrzymywał mnie za ramiona, jak
przeciwnika niezdolnego do walki, bo już konającego. Dostrzegłem przy jego bucie
zakrwawiony nóż. Sięgnąłem po tę dziwną broń jedynie w tym celu, aby zobaczyć z bliska,
na czym polega jej tajemnica, gdyż na piersiach umazanych czerwoną farbą nie znalazłem
śladu najmniejszej rany.
Nie planowałem żadnego chwytu samoobronnego. Jednak schylając się po nóż
przysiadłem tak gwałtownie, że manekin pozbawiony podpory zwalił się na moje plecy, a
kiedy - po ułamku sekundy, już z nożem w garści - wyprostowałem się równie nagle i z
podejrzaną łatwością, grubas wywinął kozła w powietrzu i runął na poręcz schodów.
Był bardziej lekki, niżby to wynikało z rozmiarów jego tuszy. I dlatego tylko
przypadkiem podrzuciłem go na taką wysokość. Spadając na kruchą makietę poręczy,
roztrzaskał ją na drobne kawałki. Jedna z listewek przeszyła mu na wylot brzuch nadmuchany
powietrzem i pękła; zawisł na drugiej, rozłupanej na dwie ostre drzazgi, które utkwiły w jego
gumowym gardle. Wnętrzem klatki schodowej powróciło echo łoskotu. Towarzyszył mu syk
uchodzącego powietrza. Manekin kurczył się. Wkrótce atrapa grubasa przybrała wygląd
chorobliwie szczupłego mężczyzny.
Słyszałem za sobą jakieś głosy. Spoza uchylonych drzwi wyglądały nieśmiało głowy
sztucznych urzędników. Śledzili mnie. Obserwowali przebieg walki, więc spodziewałem się,
że w razie potrzeby mogliby złożyć zeznania na moją korzyść. Może wśród nich był ktoś
prawdziwy, przed kim należało się usprawiedliwić.
- Widzieliście, kto pierwszy uderzył! - zawołałem w głąb korytarza, za głośno, jakbym
wzywał na świadka cały gmach.
Wskazałem nożem na swoją czerwoną pierś. Wszystkie drzwi zatrzasnęły się, gdy
podszedłem kilka kroków. Na widok zakrwawionej postaci z bronią w ręku manekiny
odegrały scenę strachu.
Obejrzałem nóż. Pod naciskiem palca, którym pokonałem opór słabej sprężyny, cały
brzeszczot wsunął się gładko do rękojeści. Z czubka, tępego i zakończonego okrągłym
otworem - jak z lekarskiej strzykawki - trysnęła reszta czerwonej farby. Brzeszczot wyskoczył
z ukrycia po zwolnieniu nacisku. Z daleka wyglądał groźnie. Tłoczek schowany w rękojeści
napełnionej farbą wypchnął ją przez rurkę na zewnątrz w chwili uderzenia nożem.
Pobiegłem po schodach za Lindą, aby pokazać jej ten teatralny rekwizyt. Ostatnie
odkrycie rzucało nowe światło na wydarzenia całego dnia. Mogłem sobie teraz wiele
wyobrażać, ale w dalszym ciągu nie rozumiałem zachowania Lindy, która zdradzając mnie z
kopią swego kierownika, o co ja na nią powinienem się obrazić, sugerowała mi stanowczo, że
zabiłem człowieka.
Na sześćdziesiątym trzecim piętrze nie znalazłem nikogo żywego: ani Lindy, ani
nawet żadnej ruchomej i gadającej atrapy. W zaśmieconych ruderach, których nie
otynkowane, betonowe sufity i tekturowe ściany działowe żłobiły głębokie bruzdy
wieloletnich zacieków (było to ostatnie piętro wieżowca), między prowizorycznymi
makietami biurowych mebli siedziały lub stały szare ze starości gipsowe odlewy postaci
mężczyzn i kobiet. Odlewom tym nadano wygląd ludzi pogrążonych w pracy. Potrąciłem
niechcący jeden z nich. Upadł i rozbił się na twardej posadzce.
Linda mogła wejść jeszcze wyżej. Po metalowej drabince wspiąłem się na otoczony
balustradą płaski dach Temalu. Pod gołym niebem usłyszałem ryk syreny alarmowej.
Przechyliłem się nad balustradą i wyjrzałem. Daleko w dole, pod wejściem do centrali
handlowej, zatrzymały się z piskiem hamulców dwa samochody: biały i czarny. Syrena
umilkła. Alarmowe sygnały świetlne na dachach samochodów mrugały nadal. Z obu wozów
wyskoczyły na chodnik małe, poruszające się szybko postacie. Trudno je było rozpoznać ze
znacznej odległości. Nosiły białe i czarne ubrania.
Lecz o karetce pogotowia ratunkowego i wozie karabinierów pomyślałem dokładnie w
tej samej chwili, w której ujrzałem panoramę całego miasta. A wtedy zapomniałem o tym, co
się działo pod wejściem do biurowca.
ADAM WIŚNIEWSKI - SNERG WEDŁUG ŁOTRA
1 Od świtu tego dnia miałem wrażenie, że w moim otoczeniu zaszły nocą jakieś nieuchwytne zmiany. Kilka razy budziłem się i zasypiałem ponownie. Chwilami słoneczny promień rozpraszał półmrok pokoju, padając na podłogę spoza gęstej zasłony. Wprawdzie meble zajmowały swe zwyczajne miejsca, lecz już wtedy, gdy po raz pierwszy otworzyłem oczy, wahając się jeszcze na krawędzi snu i jawy, obce barwy i kształty w zarysach znajomych rzeczy zaniepokoiły mnie mglistymi skojarzeniami. Rano nigdy nie podnosiłem okiennej żaluzji. Dopiero w łazience zapaliłem światło i zatrzymałem się bezradnie nad półką z toaletowymi przyborami. Grubą tubę pasty do zębów wypełniało sprężone powietrze. Kostka różowego mydła wypadła mi z ręki na dno wanny i rozbiła się na kilka kawałków białego gipsu. W zwykłym miejscu ręcznika wisiał tej samej wielkości arkusz błękitnego papieru. Tylko brak wody w kranie łatwo mogłem wytłumaczyć porannym wzrostem jej zużycia. Ubrałem się szybko i wszedłem do kuchni, gdzie odkryłem kolejne atrapy. Winogrona były sztuczne. Zamiast jajek wbiłem do patelni dwie gipsowe kule, zaś sporej wielkości bochenek chleba pod naciskiem noża skurczył się z podejrzanym sykiem do rozmiarów małej bułki. Mleko imitowała biała farba powlekająca wnętrze butelki. Pod opakowaniem kostki masła znalazłem drewniany klocek. Żółtego sera nawet nie dotknąłem nożem, gdyż był odlany z jakiegoś twardego tworzywa. Jedynie szynkę mógłbym pokroić na plasterki, kiedy przekonałem się, że jest zrobiona z różowej gumy, ale nie miałem czasu na zabawę. Wnętrze lodówki wypełniały Atrapy produktów żywnościowych, jakie czasami widuje się na wystawach spożywczych sklepów. Wśród nich na jednej z półek leżała twarda bryła masy plastyczne j, której fabryczna forma nadała kształt oskubanej gęsi. Po zabawie w centrum Kroywenu trwającej do czwartej rano i po krótkim śnie wpatrywałem się w to wszystko nieprzytomnym wzrokiem, aż przyszło mi do głowy, że pewnie wczoraj wieczorem lub nocą w czasie mojej nieobecności ktoś ze znajomych zamienił mi przybory toaletowe i przechowywane w lodówce zapasy na ich mniej lub bardziej udane imitacje. Lecz jakoś nie kojarzyłem nikogo z przyjaciół z tym poczciwym figlem. Może Lindzie - pomyślałem - kiedy jej wszystko opowiem, łatwiej będzie wskazać autora dowcipu. W kabinie windy sięgnąłem do kieszeni po papierosy i zaraz rozpoznałem w nich kolejny podstęp: były zrobione z pustych kartonowych rurek. Na parterze spojrzałem niespokojnie na zegarek. Ponieważ do siódmej brakowało tylko dwudziestu minut, całą drogę z domu do przystanku metra przebyłem biegiem i wskoczyłem na peron w momencie, gdy
pociąg wjeżdżał już na stację. Zdążyłem jeszcze rzucić monetę do okienka kiosku i chwycić ze stosu egzemplarz porannej gazety. Drzwi wagonu zasunęły się poza mną, pociąg ruszył, wszedłem do przedziału z nosem utkwionym w artykule wstępnym i zająłem najbliższe miejsce siedzące. Nie odrywałem wzroku od gazety. Ten jej egzemplarz, który kupiłem w kiosku, w miejscach zwyczajnych kolumn pokrywały różnej wielkości prostokąty wypełnione jednolicie szarą farbą drukarską. Tu i ówdzie ponad tymi niby - szpaltami przebiegały czarne krechy imitujące tłustą czcionkę, nagłówki zaś tworzyły szeregi dużych liter ustawionych w przypadkowej kolejności. Tak to wyglądało, że całość mogłaby zrobić wrażenie rzeczywistej gazety, ale tylko na kimś, kto spojrzałby na nią ze znacznej odległości. Pochłonięty oglądaniem gazetowej namiastki nie od razu zwróciłem uwagę na swoje otoczenie. Kiedy wreszcie uniosłem głowę i rozejrzałem się wokoło, mogłem w pierwszej chwili sądzić, że przeżywam jakieś halucynacje. Cały wagon wypełniały manekiny. Jedne siedziały, inne stały, te i tamte poruszały się niekiedy, czasem rozmawiały - wszystkie zajmowały zwykłe miejsca pasażerów metra, imitując ludzi jadących do pracy. Były wykonane z plastyku i gumy o barwie zbliżonej do koloru prawdziwej skóry. Patrzyły szklanymi oczami. Twarze ich miały uproszczone rysy, często w nosach brakowało dziurek, a w ustach - przerwy między wargami, te zaś wargi, które rozchylał uśmiech lub wypowiadane słowo, zamiast szeregu zębów odsłaniały poziome paski wycięte z białego tworzywa. Skutki oszczędności zauważyłem też w strojach swoich sąsiadów. Manekiny zgromadzone w wagonie nie nosiły garderoby nowej - to znaczy prosto spod igły i żelazka, jak modele ustawione na wystawach odzieżowych domów towarowych: prawie wszystkie miały na sobie ubrania używane, w różnym stopniu zniszczone, czasem wygniecione, ze śladami plam i innych defektów. Atrapy imitowały właściwych pasażerów z różną dokładnością. Jedne (przynajmniej swym zewnętrznym wyglądem i zachowaniem) dość wiernie naśladowały żywych ludzi - i te w przejściach lub na ławkach poruszały się całkiem swobodnie. Inne - o powierzchowności uproszczonej w stopniu niekiedy żałosnym - zainstalowane były tutaj na stałe. Manekiny przymocowane do ławek lub do poręczy miały na sobie papierowe ubrania. W kilku skrajnych przypadkach redukcja kształtów nadawała pasażerom wygląd niezdarnie ulepionych figur woskowych lub zmierzała do zachowania tylko samego zarysu ciała. Drogę z Tawedy do Pial Edin pociąg przebywa w cztery minuty. W tak krótkim czasie ledwie zdążyłem ogarnąć wzrokiem wnętrze jednego wagonu, a już dojeżdżaliśmy do
następnej stacji. Z pomostu poprzez szereg otwartych drzwi widziałem w głębi kolejnych wagonów inne przedziały ciasno wypełnione atrapami mężczyzn i kobiet. Wysiadając w Pial Edin, gdzie znajdowała się moja fabryka, czułem jeszcze zapach sztucznego tworzywa, który unosił się w pociągu. Zaintrygowany niezwykłym widowiskiem poszedłem peronem w stronę tunelu zatłoczonego mieszkańcami kilku osiedli podmiejskich kierującymi się do pracy w pobliskich zakładach. Nikt tu na nikogo nie zwracał szczególnej uwagi. Ruch przebiegał według ustalonego porannego porządku. Mogłem zostać w wagonie i pojechać dalej, chociażby do Dziesiątej Ulicy, aby zobaczyć, co tam będzie się działo. Stałem już jednak na peronie, kiedy pociąg - widmo ruszył w kierunku centrum Kroywenu. W oknach oddalających się z rosnącą prędkością migały sylwetki sztucznych pasażerów, których - ze znacznej odległości - trudno było odróżnić od normalnych ludzi. Przy końcu peronu minąłem budkę telefoniczną. Widok jej nasunął mi myśl, że mógłbym niezwłocznie zadzwonić do Lindy, aby przynajmniej w kilku słowach opisać jej skutki cudu, który przemienił cały pociąg w jego ruchomą makietę. Linda rozpoczynała pracę o dwadzieścia minut wcześniej, więc w tym czasie powinna była już siedzieć przy swym biurku. Niestety, wnętrze budki zajmowała jakaś dziewczyna; tuż obok spacerowała druga, czekając w kolejce do telefonu. Zatrzymałem się przy nich. Po kilku minutach zniecierpliwiony brakiem zmiany w początkowej sytuacji, zastukałem w szybę. Nie dało to żadnego efektu. Numer wykręcany przez pannę przy automacie miał pewnie kilkadziesiąt cyfr, gdyż po kolejnej minucie dziewczyna nie wybrała go jeszcze do samego końca. Obszedłem budkę z drugiej strony i popatrzyłem na nią uważnie. Wskazujący palec stałej telefonistki tkwił sztywno wtopiony w otworze “ósemki" na tarczy gipsowego aparatu, którą kauczukowa ręka obracała rytmicznie w obie strony. Druga dłoń atrapy stanowiła nierozłączną część słuchawki, ta zaś - masą o barwie ludzkiego ciała - zespolona była trwale z jej lewym uchem. Przy tym wszystkim oczy dziewczyny wpatrywały się przytomnie w tarczę aparatu, a jej żywa twarz to wyrażała skupienie, to znów niecierpliwość, co dawało upiorny efekt. Odchodząc w stronę swojej fabryki, rzuciłem jeszcze okiem na postać drugiej plastykowej dziewczyny, której buty wygniotły w rozgrzanym asfalcie peronu lekki ślad o kształcie dużej podkowy, znacząc drogę jej wielogodzinnego spaceru i oczekiwania na możliwość przeprowadzenia rozmowy telefonicznej. W połowię drogi do zakładu spotkałem Ryana Elsantosa, swojego znajomego z pracy.
- Carlos, jesteśmy spóźnieni - powiedział naturalnym głosem, podając mi na powitanie sztuczną dłoń. Pochyliłem głowę nad zegarkiem. Nie dlatego jednak przez kilkanaście sekund wpatrywałem się we wskazówki, abym chciał poznać dokładny czas, gdyż praca była ostatnią sprawą, o jakiej w tej chwili mogłem trzeźwo myśleć: chciałem tylko ukryć zażenowanie graniczące z przerażeniem, które musiało odmalować się na mojej twarzy, kiedy go zobaczyłem. Ryan bowiem - podobnie jak wszyscy przechodnie poruszający się po obu stronach ulicy - zbudowany był z gumy i masy plastycznej. Nawet znacznie gorzej wyglądał od innych. Dojeżdżał ze stacji Kroywen - Central. Musiał wiele po drodze widzieć. - Wszystko w porządku? - spytałem niewinnym tonem. - Ujdzie. - W Śródmieściu też nic ciekawego się nie dzieje? - Leci - mruknął sennie. Raptem ziewnął tak potężnie, że przez chwilę mogłem się obawiać, czy zdoła doprowadzić szczęki protezy do początkowej pozycji. - A co u ciebie słychać? - Nie pytam o to, jak ci się w ogóle wiedzie. - Więc o co pytasz? - Co widziałeś jadąc tutaj? - A co takiego mógłbym widzieć? - Miał minę trwale ukształtowaną w formie prasy tłoczącej. - Czy stało się coś? Milczałem. W miarę jak oddalaliśmy się od toru kolejowego, okolica przybierała coraz bardziej nienaturalny wygląd. Prawdziwe palmy i pinie ustępowały miejsca lichym imitacjom wykonanym ze sztucznego tworzywa. Tanie artykuły zastępcze pojawiły się również we wszystkich konstrukcjach wzniesionych po obu stronach ulicy, wypierając z nich solidne materiały. Przechodziliśmy właśnie obok tekturowego warsztatu naprawy samochodów. Zgromadzone na placu karoserie rozbitych wraków zrobione były z papieru nasyconego woskiem. W wyglądzie budynków, które stały w podejrzanie kolorowych ogrodach, też odkrywałem stopniowo coraz większe, wprowadzone nocą zmiany. Pierwsze domy miały zwyczajne murowane ściany, następne sklecone były prowizorycznie z dykty, wreszcie ostatnie nie posiadały nawet okien ani drzwi - tylko ich kontury namalowane farbą na arkuszach dykty. Mijając te domy, obejrzałem się poza siebie i zamarłem w bezruchu. Zobaczyłem drugą stronę, podszewkę tego wszystkiego, na co dotąd patrzyłem od strony kolejowego toru. W każdym bardziej odległym od stacji budynku brakowało tylnej ściany. Luki te (niewidoczne dla kogoś patrzącego w kierunku wschodnim, gdzie znajdowało
się jezioro) odsłaniały całe wnętrza domów wypełnione przeważnie konstrukcjami wspierającymi fałszywe mury. Podpory utrzymywały w pozycji pionowej sztuczne fasady domów, zbudowane efektownie i drobiazgowo wykończone, chyba tylko w tym celu, aby obserwator wyglądający z okna pociągu nie zdołał ich odróżnić od prawdziwych. Odniosłem wrażenie, że wszystko, co poza sobą ukrywały te pozorne mury, nie miało już większego znaczenia. Rusztowania i pomosty wewnętrzne przybierały niekiedy kształty kolejnych pięter, korytarzy oraz mieszkań, tandetnie zagospodarowanych, w których tu i ówdzie - między zarysami mebli - spoczywały kukły ludzi. Począwszy od połowy odległości między torem a biegnącą równolegle do niego linią brzegową jeziora wszystkie zabudowania imitowane były naturalnej wielkości makietami ustawionymi frontem do toru. Stałem kilka minut w miejscu obok zmontowanego z puszek palmowego pnia, pod papierowymi liśćmi cytryny, na której plastykowych gałęziach wisiały puste żółte bańki. Kiedy spojrzałem w dal na pomarańczowe drzewa, nie miałem już pewności, czy stoją one tam rzeczywiście, czy są jedynie barwnym obrazem namalowanym na tarczy o konturach podmiejskiej willi. Przez cały ten czas Ryan bacznie mi się przypatrywał. - Co ci jest? - zapytał wreszcie. - Chory jesteś? - Właśnie zastanawiam się nad tym. - Pięknie! A wiesz, która jest godzina? - Zostaw mnie w spokoju. Przełożył teczkę z lewej protezy do prawej i zbliżył swoją maskę do mojej twarzy. - Chyba jednak coś ci dolega, bo minę masz upiorną. - A ty... gdybyś siebie zobaczył! - Pomazałem się czymś? Wyciągnął z kieszeni prostokątny kartonik i zajrzał do niego szklanymi oczami. Kiedy gładził włosy kawałkiem poliniowanej blaszki, peruka zsunęła mu się na maskę twarzy. Zaraz ją poprawił. Najbardziej zdumiewał mnie fakt, że mówił normalnym ludzkim głosem: - Wcale się dzisiaj nie czesałem. - A rozejrzałeś się przynajmniej raz w pociągu albo na ulicy? - Powiedz w końcu, o co ci właściwie chodzi. - To ty wyduś wreszcie - podniosłem głos - czy też je wszędzie dookoła siebie widzisz. Przestraszył się. - Co? - Te cholerne dekoracje! Patrzył w ziemię.
- Widzę - potwierdził po chwili namysłu. Miał na sobie koszulę bez jednego guzika, na stałe przylepioną do sztucznego ciała. - Tak, słowo honoru, Carlos, ja je też dostrzegam. Paskudne są, no nie? I całymi dniami prześladują człowieka. - Nie całymi dniami, tylko dzisiaj od samego rana. Nawet nie poruszył głową. Usiadł pod tekturowym parkanem na ziemi posypanej zielonym proszkiem, co z dala wyglądało pewnie tak, jakby siadł na ostrzyżonym trawniku. Coś mu się nagle przypomniało. Pogrzebał w teczce i podał mi pustą butelkę po koniaku. Nie zrozumiałem go; w zamyśleniu upuściłem butelkę pod nogi. Pociąg zadudnił na dalekim torze. Gdy znów spojrzałem na Ryana, trzymał szyjkę butelki przy swych gumowych wargach i poruszał grdyką. - Niezły - mlasnął. Otarł usta wierzchem dłoni. - Pociągnij sobie jeszcze raz. To cię postawi na nogi. To mnie ostatecznie dobiło. - Czy nie widzisz, baranie, że butelka jest pusta? Skierował szklane oczy na betonowy słupek, pozorowany kartonowym prostopadłościanem, na którym stał przedmiot naszego sporu. Gdyby nie miał wciąż tej samej nieruchomej twarzy, powiedziałbym, że uśmiechnął się z niedowierzaniem. - Przecież ledwie ją napoczęliśmy. - Była i jest pusta - oświadczyłem z naciskiem. - Takiej bańki nie opróżniłbyś dwoma łykami. Carlos, głupi kołku, zalałeś się już. - Więc powiem ci wszystko. Nie ma innej rady. - Ciekaw jestem, co lepszego jeszcze wymyślisz. - Wprawdzie swojej plastykowej gęby nie mogłeś zobaczyć w kartce papieru, którą przezornie pomyliłeś z lusterkiem, ale ja ją bardzo dobrze widzę. Jesteś sztuczny! - Uważasz, że moje zachowanie nie jest naturalne? - Gorzej! - Czy fałszywie tłumaczę sobie twoją mglistą przenośnię na temat koniaku? - To drobiazg na tle innej strasznej prawdy. Czy sam tego nie widzisz ani nie czujesz, że całe ciało masz zbudowane ze sztucznego tworzywa? - Jestem pajacem? To chciałeś powiedzieć! - Nie miałem zamiaru ciebie urazić. - Jasne. Tylko nazwałeś mnie kukłą! - Inni ludzie, których spotkałem dzisiaj po drodze z domu do pracy, też byli manekinami.
- Już się domyślam, że w swej pięknej wizji ty jeden pozostałeś żywy i autentyczny. Kiedy mi plotłeś o dekoracjach, miało to jeszcze cechy niebanalnej obsesji. Teraz, gdy już zdradziłeś, do czego zmierza twoje urojenie, nie mam zamiaru dłużej słuchać tych egocentrycznych bredni. Poszukaj sobie innego słuchacza. A jeśli będziesz mi się dalej narzucał, to ci rozwalę tę zarozumiałą gębę. Wstał, pociągnął łyk powietrza z butelki, zakorkował ją starannie i wsunął do teczki! Odchodząc rzucił mi w milczeniu długie martwe spojrzenie. Mimo wszystko miał w sobie coś naturalnego, co mi kazało sądzić, że pod grubą sztuczną powłoką myśli nadal i czuje normalnie. Doszedł do skrzyżowania ulic. Ale na rogu nie skręcił w pierwszą ulicę na lewo, gdzie znajdował się nasz zakład. Szedł dalej prosto w kierunku jeziora. Pewnie pod wpływem pięknej pogody lub może pod działaniem wyobrażonego alkoholu postanowił w tym dniu trochę poleniuchować. Mnie również perspektywa kolejnego wstrząsu na stanowisku pracy otoczonym dekoracjami nie zachęcała do poznania nowej szaty zakładu. Ruszyłem powoli za Ryanem. Od linii metra jezioro dzieliła odległość około dwóch kilometrów. Po przejściu wąskiego pasa lasu utworzonego ze sztucznych palm dotarłem do piaszczystej plaży. Ryan siedział pod palmą. Przechylał nad ustami swoją butelkę. Wodę jeziora pozorowała wielka szklana płyta o barwie nieba. Postawiłem na niej nogę. Powierzchnia szkła była twarda i lekko pomarszczona. Poszedłem po niej w kierunku przeciwległego brzegu. W tym miejscu jezioro miało szerokość sześciu kilometrów. Daleko z lewej strony, na dużej wyspie położonej pomiędzy Tawedą a Lesaiolą, zielenił się gęsty palmowy las. Słońce wznosiło się coraz wyżej na bezchmurnym niebie. Kiedy oddaliłem się na odległość jednego kilometra od brzegu w Pial Edin, dotarłem do krawędzi szkła. Począwszy od tego miejsca aż do brzegu pod Lesaiolą woda była prawdziwa. Powróciłem do Ryana. - Poczęstuj mnie swoim koniakiem, głupi kołku, jeśli sam go jeszcze do końca nie wytrąbiłeś - powiedziałem pojednawczo. Leżał na wznak. Poderwał się z ziemi i zamachał rękoma. Odzyskał równowagę, kładąc swe sztuczne dłonie na kołnierzyku mojej koszuli. - Ty wiesz, co ja przed chwilą widziałem? - zapiszczał. - Pewnie coś bardzo ciekawego, bo inaczej ze wzruszenia nie próbowałbyś mnie zaraz udusić. - Chodziłeś po powierzchni wody!
- Zalewasz. - Widziałem ciebie na środku jeziora, powtarzam. - Pływałem tam w ubraniu? - Nie. Szedłeś po powierzchni wody. - Mógłbyś mi takich kawałków nie opowiadać. - Przysięgam! - Wariata ze mnie chcesz zrobić? - Widziałem to na własne oczy. Trąciłem nogą butelkę i wskazałem ją ruchem głowy. - Wszystko się zgadza - podsumowałem znaczącym tonem. - Najpierw ja po wczorajszym piciu wygłupiałem się przed tobą, a teraz... - Urżnąłem się jak ostatnia świnia! - wykrzyknął radośnie. - Ale numer - dodał ciszej i odetchnął z ulgą. Wcale nie miałem ochoty na żarty. Jednak aby mu zrobić przyjemność, podniosłem butelkę do ust i wypompowałem z niej dwa łyki powietrza. Zrozumiałem w tej chwili przynajmniej jedno: że gdybym chciał pozostać w zgodzie z przemienionym światem, musiałbym dla siebie zatrzymać wszystko, czego się o nim dowiedziałem.
2 Linda pracowała w biurze centrali handlowej o nazwie Temal. Gmach centrali stał przy Dwudziestej Dziewiątej Ulicy. Po przeżyciach tego przedpołudnia, które nadwerężyły mój układ nerwowy, nie potrafiłem już sobie wyobrazić aktualnego wyglądu Lindy. Bałem się tylko coraz bardziej i w miarę jak zapoznawałem się ze zmianami w obrazie okolic miasta oraz w wyglądzie jego mieszkańców, dojrzewała we mnie pewność, że te przerażające zmiany obejmować mogą również moich najbliższych. Pod wpływem najgorszych przeczuć zostawiłem w spokoju Ryana, który z uporem godnym lepszej sprawy wytrwale markował na plaży postać nieprzytomnego pijaka, i poszedłem na stację w Pial Edin, gdzie - jak rano - te same dwie sztuczne dziewczyny blokowały dalej makietę budki telefonicznej. Zrezygnowałem z poszukiwania prawdziwego aparatu, ponieważ zależało mi przede wszystkim na bezpośrednim spotkaniu z Lindą. Wsiadłem do pociągu metra odjeżdżającego w kierunku centrum Kroywenu. Zanim dojechałem do przystanku przy. Dziesiątej Ulicy, gdzie rozpoczynała się zwarta wielkomiejska zabudowa, miałem czas przyjrzeć się dokładnie najbliższym pasażerom. W wagonach nie było już takiego tłoku jak rano, kiedy pociąg przepełniały manekiny jadące do pracy, jednak pewna liczba atrap nadal nie zajmowała wielu wolnych miejsc siedzących. Zrozumiałem wkrótce, dlaczego tak się dzieje. Prawie wszyscy podróżni, którzy stali w przejściach pomiędzy pustymi ławkami - trzymając dłonie na poziomych i pionowych rurkach przeznaczonych do utrzymywania równowagi - mieli ręce na stałe przymocowane do tych poręczy. Twarze uwięzionych wyglądały prawie naturalnie. Zachowywali oni ograniczoną swobodę ruchów, niektórzy wymieniali między sobą jakieś niby - zdania utworzone ze słów przypadkowo zestawionych albo wpatrywali się w gazety pokryte szarymi prostokątami. Jedna z kobiet stała sztywno pod ścianą przytwierdzona do niej łopatkami. Wolnymi rękoma przerzucała kartki kolorowego czasopisma, w którym prostokąty wypełnione szarą farbą udawały kolumny druku, inne - przypominały barwne zdjęcia. W najbliższym rogu, zawieszony oburącz na uchwycie luźno zwisającym z poręczy, kołysał się miarowo mały plastykowy dziadek w okularach wszczepionych bezpośrednio do pustych oczodołów. Tuż obok niego wspierali się o siebie dwaj mężczyźni zrośnięci razem plecami. Tworzyli nierozłączną całość, lecz przy tym wcale nie mieli wyglądu martwych kukieł. Jeden z nich w równych odstępach czasu ponawiał próby zawarcia znajomości z moją sąsiadką na ławce. Zwracał się do niej z zapytaniem, czy wysiada na następnym przystanku, bo chętnie
odprowadziłby ją do domu. Kiedy kobieta podnosiła na niego szklane oczy i kręciła przecząco głową, namawiał ją do spędzenia wspólnego wieczoru w teatrze. Kobieta ta nie mogłaby jednak skorzystać z zaproszenia, gdyby nawet kto inny proponował jej swoje towarzystwo. Odlew jej ciała był wykonany z miękkiej masy plastycznej zespolonej trwale z siedzeniem i oparciem ławki. Naprzeciwko mnie siedziała matka z dzieckiem na ręku. Kołysała dziecko i wierciła się na ławce swobodnie , za to nogi miała połączone ze sobą materiałem imitującym ciało ludzkie, zaś stopy - aż po kostki zatopione w podłodze. Poza kilkoma wyjątkami wszystkie te pozorujące ludzi twory zmontowane były w wagonie na stałe, jako składowe części jego wyposażenia, co każdemu, kto znalazłby się na moim miejscu w roli przytomnego i nie wtajemniczonego widza, wydawać się musiało w najwyższym stopniu zastanawiające. Tym bardziej więc zdumiałem się na widok prawdziwej kobiety, która nagle przeszła przez cały wagon pod rękę z plastykowym manekinem i wyszła na peron, nie zwracając najmniejszej uwagi na nasze dziwaczne otoczenie. Para ta opuściła pociąg na przystanku przy Dwudziestej Ulicy. Powodowany tym samym uczuciem radosnego zaskoczenia, jakie pewnie kieruje człowiekiem na bezludnej wyspie, gdy po dłuższym okresie samotności zobaczy nagle drugiego towarzysza niedoli, natychmiast poderwałem się z miejsca i wybiegłem za nią. Manekin ciągnął kobietę za rękę. Dogoniłem ich na schodach prowadzących do wyjścia na ulicę. - A już myślałem, że w całym mieście nie znajdę nikogo prawdziwego - zwróciłem się do kobiety. - Słucham? - Wyszedłem za wami z metra. - Za nami? Uniosła brwi i spojrzała na swego sztucznego partnera. - No, jeśli mam być szczery... - zaciąłem się. - Zresztą sama pani wie, co mam na myśli w tych okolicznościach. Od rana nie widziałem jeszcze ludzkiej twarzy. Wyobrażam też sobie, jak panią zaskoczyło to nasze niespodziewane spotkanie. - Zaraz... - przerwała. - Nie bardzo rozumiem... - O to właśnie chodzi! - podchwyciłem z entuzjazmem. - Ja również niczego nie pojmuję. Tutaj, w śródmieściu, chyba nie ma większych zmian. Wyglądałem przez okno, zanim wjechaliśmy do tunelu, i poza imitacjami ludzi na ulicach niczego osobliwego nie zauważyłem. Zatrzymała się.
- Czy wy się znacie? - spytał manekin. - Nie - odpowiedziała. - Przepraszam pana uprzejmie - ukłoniłem się przed nieznajomym. - Mówimy tu o sprawach zupełnie dla pana niezrozumiałych. - Ale macie ze sobą coś wspólnego. - W pewnym sensie - potwierdziłem z mniejszą już pewnością siebie, bo rozmowa zmierzała w nieprzewidzianym kierunku. - A można wiedzieć, co was łączy? - nalegał dalej. - Jak by to panu delikatnie wytłumaczyć... - Dopiero w tej chwili pomyślałem o Ryanie i o niemożności porozumienia z nim. - Czy dzisiaj ani razu nie rozmawialiście ze sobą... - Więc jednak znasz tego człowieka! - przerwał mi, zwracając się do kobiety. - Nie znam go! - Twierdzisz to kategorycznie, a on utrzymuje, że macie ze sobą coś wspólnego. - Dlaczego oszukuje pan mojego męża? Miała nieprzyjazną minę, lecz w końcu musiałem zapytać wprost: - Czyż nie łączy nas fakt, że pani jest prawdziwą kobietą, co stwarza możliwość porozumienia miedzy nami i wymiany wiadomości na temat... - Tak bezczelnego podrywacza w życiu jeszcze nie spotkałem! - syknął manekin lodowatym tonem, zanim zdążyłem dokończyć, o jaki temat mi idzie. - Przecież nie miałem zamiaru... - To czego pan od nas właściwie chce? - ucięła sucho. Po szybkiej wymianie zdań zapadła denerwująca cisza. Kiedy wybiegłem za kobietą z metra, wyobrażałem sobie naiwnie, że to, czego od niej chcę, wypisane jest na mojej twarzy i nie wymaga dodatkowego wyjaśnienia. Teraz - zaskoczony jej chłodnym przyjęciem - przewidywałem tylko, czym może skończyć się ta głupia rozmowa, jeżeli natychmiast nie odejdę. Musiałem pogodzić się z kolejnym niepowodzeniem. Nie potrafiłem porozumieć się ani z przemienionym w imitację człowieka Ryanem, chociaż był on moim kolegą i mogłem mu wszystko powiedzieć, ani z obcą kobietą, która była autentyczna i z całą pewnością widziała dookoła siebie dokładnie to samo co ja. Tam - naturalne reakcje człowieka obudzonego na scenie pośród dekoracji i przestraszonego nimi nazwane zostały przejawami prymitywnej zarozumiałości, tutaj - bezczelnymi zalotami chama, który podchodzi na ulicy do kobiety prowadzonej przez jej męża i prawi jej tanie komplementy w rodzaju: “Nareszcie spotkałem prawdziwą kobietę!"
Dalsze próby rozbudowywania tej beznadziejnej sceny tak czy inaczej zmierzały do awantury. - Przepraszam za ten przykry incydent - powiedziałem po przerwie. - Teraz widzę, że pomyliłem panią ze swoją znajomą. - Jestem o tym przekonana. - A mnie się wydaje, że pan szuka guza - burknął manekin zaczepnie. W końcu miał prawo do takiego komentarza. Odwróciłem się i zszedłem schodami na dół, do tunelu wypełnionego łoskotem pociągu. Przedtem usłyszałem jeszcze ostatnie zdania, jakie na mój temat wymienili między sobą wytrąceni z równowagi małżonkowie: - Martin, uspokój się. To jakiś wariat! Czy nie słyszałeś, co on opowiadał? - Ale rozmawialiście jak para dobrych znajomych. Już dawno podejrzewałem, że coś przede mną ukrywasz. Wsiadłem jeszcze raz do metra, aby pojechać do następnej stacji, gdyż do Temalu, gdzie pracowała Linda, najbliżej było z przystanku przy Trzydziestej Ulicy. Oglądając namiastki pasażerów tu i ówdzie rozlokowane również w tym pociągu, tak się jednak zagapiłem, że minąłem właściwą stację i dojechałem do Kroywen - Centralu. Dość już miałem jazdy mrocznym tunelem, z którego nie było widać, co się dzieje na ulicach miasta. Postanowiłem wyjść na świeże powietrze i wrócić do Lindy pieszo. Sam gmach dworca razem z jego podziemnymi halami wzniesiony był solidnie z autentycznych materiałów budowlanych i niczym chyba nie różnił się od tego dworca, jaki dobrze znałem. Tylko w jego wnętrzu, zamiast prawdziwych ludzi, kręciła się duża liczba manekinów. Przy zbiegu Szóstej Alei z Czterdziestą Pierwszą Ulicą wkrótce po wyjściu z dworca zobaczyłem trzech prawdziwych mężczyzn. Szli obok siebie środkiem chodnika i minęli mnie z całkowitą obojętnością. Zachowałem już pewną ostrożność, pamiętając, czym skończyła się poprzednia próba spontanicznego zawarcia znajomości. Przystanąłem jednak, gotów przyłączyć się do nich, gdyby tylko zaprosili mnie do swego towarzystwa. Żaden nie obejrzał się ani razu. Śledziłem ich długo, aż znikli w perspektywie ulicy. Dzięki nim dowiedziałem się przynajmniej, że nie jestem tutaj wyjątkową postacią, ponieważ w mieście pozostali żywi jeszcze inni jego mieszkańcy. Czwartego prawdziwego przechodnia spotkałem sto metrów dalej. Już zdecydowany zatrzymać go, przeszedłem na drugą Stronę chodnika, gdy niespodziewanie on sam pierwszy zapytał:
- Która jest godzina? Spojrzałem na zegarek. - Osiem po jedenastej - odpowiedziałem zaskoczony banalnością jego pytania. - Dziękuję. Poszedł dalej. - A niech to wszystko... - chciałem zakląć, lecz zaraz poprawiłem się. - Zwariować można. Obejrzał się. - Cholera mnie już bierze - wyznałem. - Czy nie ma pan przypadkiem prawdziwego papierosa? - Służę uprzejmie. Grzebał przez chwilę w kieszeni, aż znalazł rozpieczętowaną paczkę. Podsunął mi ją. Włożyłem papierosa do ust. Był prawdziwy. - Nie paliłem od samego rana... - zacząłem spokojnym tonem i przerwałem, kiedy nieznajomy oddalił się pośpiesznie. Jedną chwilę! - zawołałem za nim. Zwolnił niechętnie. - Słucham. - Zapałek też nie mam. Zapalił mi papierosa swoimi zapałkami. - Co pan właściwie myśli o tych wszystkich manekinach? - pokazałem ręką dookoła siebie. Zamiast rozejrzeć się po ulicy, gdzie w atmosferze przesyconej zapachem gumy i plastyku roił się wkoło nas gęsty tłum postaci odlanych z masy o barwie ludzkiego ciała, spojrzał przenikliwie na mnie. - Czyżbym powiedział coś zabawnego? - spytałem podejrzliwie. - Mam pociąg za cztery minuty - odparł wymijająco. - Ale co pan o nich sądzi? - zniecierpliwiłem się. - Pytam, ponieważ z obojętności innych ludzi wynika, że nie ma tu wcale żadnego problemu. - Bo nie ma go rzeczywiście. - Lecz czy te kukły nie zasługują na jedno słowo komentarza? - Widzę - przystanął - że szuka pan tutaj kogoś, kto do ulicznego tłumu odnosiłby się z właściwą panu pogardą. - Ależ tu nie o to chodzi! - zawołałem rozpaczliwie. Uśmiechnął się i ruszył szybko w kierunku dworca.
- Przepraszam! - rzucił poza siebie w biegu. Odprowadziłem go wzrokiem do ruchomych schodów. Pogarda! - co on chciał przez to powiedzieć? Czy był równie ślepy jak Ryan, jak te wszystkie manekiny, które pojawiły się ubiegłej nocy w całym mieście na tle tu i ówdzie rozstawionych dekoracji, zajmując miejsca prawdziwych ludzi? Cokolwiek miał na myśli - zmiażdżył mnie tym jednym słowem. Pod jego wpływem przestałem wierzyć w możliwość porozumienia między ludźmi podobnie jak ja osamotnionymi w sztucznym tłumie. Na odcinku pomiędzy dworcem Kroywen - Central i Trzydziestą Ulicą Szósta Aleja nie nosiła śladu żadnych zmian. Dekoracje, ukryte przed wzrokiem nieuważnego przechodnia, stały tylko we wnętrzach sklepów, kawiarń, restauracji i kin. Po obu stronach jezdni rosły w dwóch rzędach prawdziwe palmy. Domy też - przynajmniej swym zewnętrznym wyglądem - nie różniły się niczym od tych dobrze mi znanych białych, czarnych i kolorowych wieżowców, jakie wznosiły się tu jeszcze poprzedniego wieczora. Szedłem w ostrym słońcu, które jedynie w godzinach południowych zaglądało na dno alei, o innych porach dnia zanurzonej w głębokim cieniu, bo zabudowanej z dwu stron wielopiętrowymi drapaczami chmur. Ludzie mieli plastykowe, nieruchome twarze. Do południa spotkałem po drodze kilkunastu prawdziwych przechodniów, miedzy innymi kilkoro dzieci. Prawie wszystkie samochody zaparkowane przy krawężnikach jezdni lub poruszające się na niej miały byle jakie, tekturowe karoserie. Za kierownicami siedziały sztywne kukły. Z daleka nie poznałbym jednak, że zadaniem jadących wozów jest markowanie ulicznego ruchu. W sklepach wypełnionych imitacjami właściwych wyrobów sztuczni klienci, płacąc zielonymi papierkami i plastykowymi krążkami, które udawały banknoty i bilon, kupowali surogaty i atrapy towarów. W spożywczych działach samoobsługowych przedmiotami zakupów były najczęściej same opakowania. Manekiny ładowały do koszyków kolorowe, lecz puste pudełka, puszki, torebki, słoiki i butelki. Zaciekawiony wyglądem falsyfikatów zgromadzonych w witrynie sklepu jubilera wstąpiłem tam na chwilę. W środku zastałem właściciela podejrzanych kosztowności i jednego, zdecydowanego już klienta. Jubiler pozdrowił mnie grzecznie i przeprosił za małą minutę zwłoki niezbędną do sfinalizowania - jak się wyraził - poważniejszej transakcji. Miał uszczęśliwioną minę. Zdejmował i zakładał na mały palec u ręki brązową szyjkę odpiłowaną od butelki po szampanie. Nabywca tej osobliwej obrączki odliczał w tym czasie pieniądze z grubego pliku brudnych kartek pozorujących banknoty.
Czy oni siebie wzajemnie nabierali? Klient przeliczył kartki raz i drugi. Powtórzył tę czynność wielokrotnie. Lecz chyba nadal bał się dołożyć do interesu przez jakiś głupi błąd rachunkowy, bo ze skupieniem rozpoczął kolejne odliczanie. Miał taki wyraz twarzy, jakby za każdym razem wierzył, że liczy te papierki po raz pierwszy. Obaj przymocowani byli do kontuaru po obu jego stronach. Może komuś żywemu - przyszło mi do głowy - kto przechodząc ulicą spojrzałby w okno jubilera, scena ta wydałaby się prawdziwa. Pod wpływem tej myśli minąłem kilka wystaw przeładowanych tanimi atrapami i zajrzałem przez szybę do zakładu fryzjerskiego. Ale i tu nie dałem się oszukać ani fachową postawą rzekomego mistrza brzytwy patykiem golącego pianę z brody gipsowej figury, ani zręcznymi skłonami drugiego fryzjera, który kartonowymi nożyczkami strzygł powietrze wokół peruki innego nadmuchanego modelu. Więc chyba ktoś prawdziwy - spróbowałem skorygować poprzednie domysły - kto miałby odnieść właściwe złudzenie, że porusza się w autentycznym mieście, musiałby jechać tędy samochodem i patrzeć na wszystko przelotnie. Symulowanie działalności handlowej i usługowej odbywało się wszędzie, gdziekolwiek wszedłem. Na tym tle dość zagadkowa wydała mi się rola pewnej prawdziwej sprzedawczyni, zresztą kobiety otyłej i wcale niepięknej, lecz żywej, na którą natknąłem się w jakimś niepozornym hallu. Miała ona w swym kiosku autentyczne czasopisma, papierosy i zapałki. We własnej portmonetce obok rzeczywistego bilonu znalazłem też kilka fałszywych monet. Na próbę, prosząc o papierosy, podałem kobiecie plastykowy krążek. Bez słowa zwróciła mi go. Tak, jak często postępuje się z obcokrajowcami lub z dziećmi, wyjęła mi z ręki portmonetkę, wygrzebała z niej prawdziwą monetę i podała mi papierosy razem z resztą odliczoną nieoszukanym bilonem. Swym wyglądem nie wywołałem u sprzedawczyni żadnego zainteresowania. Przedtem czytała gazetę. Inkasując pieniądze miała obojętną minę: zrobiła, co do niej należało, i wróciła do przerwanej lektury. - Dlaczego nie przyjmuje pani tych żetonów? - zapytałem grzecznym tonem, aby wciągnąć ją do rozmowy. Przybrała taki wyraz twarzy, jakbym zwrócił się do niej z naganą. - Pan przyjmowałby je? - Jeżeli można za nie wszystko kupić... - Tutaj nie można. - Jednak w innych sklepach widziałem ludzi... którzy płacili takimi krążkami. - Wiec trzeba tam iść. Czy ja pana zmuszam do robienia zakupów w moim kiosku?
Po tej odpowiedzi straciłem nadzieję, że ona mi coś wytłumaczy.
3 Gmach Temalu, podobnie jak większość mijanych po drodze domów, swym zewnętrznym wyglądem nie wywoływał podejrzenia o mistyfikację. Również zajmowana przez centralę handlową wysokościowa część budynku na przechodniu patrzącym z dołu robiła wrażenie konstrukcji wzniesionej z prawdziwego szkła, betonu i aluminium. Wjechałem windą niemal na sam szczyt wieżowca - na sześćdziesiąte drugie piętro, gdzie znajdowała się sekcja Lindy. Nie zastałem jej tam. Powiedziano mi, że pani Tinazana została wezwana przez kierownika działu i przebywa w jego gabinecie. Informacji tej udzieliła mi koleżanka Lindy, zapewniając jednocześnie, że moja dziewczyna zaraz wróci. Biuro to odwiedziłem już kilka razy, toteż znałem z widzenia cztery osoby pracujące tutaj. Usiadłem na wskazanym krześle i przez kilka minut udawałem kamienny spokój. Miałem powody do zdenerwowania, ponieważ wszyscy współpracownicy Lindy w jej pozorowanym biurze byli sztuczni. Na tej podstawie mogłem się obawiać, że zaraz zobaczę plastykową Linde. Czekałem na nią pod papierową ścianą, pomiędzy dwoma tekturowymi pudłami, które imitowały biurka. Przy pudle z prawej strony zainstalowany był manekin ładnej dziewczyny. Jej biurko zajmowała prawdziwa maszyna do pisania. Kukła stukała w klawisze wszystkimi palcami z prędkością karabinu maszynowego. Zajrzałem jej przez ramię. Na papierze nie znalazłem ani jednego sensownego słowa: były tam tylko szeregi liter zestawionych przypadkowo. W poszczególnych wierszach częste przerwy grupowały litery w jakieś niby - wyrazy, dzięki czemu ktoś żywy, kto by tu na chwilę zajrzał, mógłby ten rekwizyt pomylić z prawdziwym dokumentem. Sztuczna urzędniczka tłukła w klawisze na chybił trafił, byleby robić wrażenie biegłej maszynistki. Również dwie pozostałe referentki tego działu, w którym Linda zajmowała kierownicze stanowisko, imitowane były przez manekiny zrobione z gumy i plastyku. Wyglądały jak dwie bliźniacze siostry. Dekorator umocował je przy biurkach w jednakowych pozach: obydwie podpierały brody lewymi rękoma pozbawionymi palców. Poruszać mogły tylko prawymi dłońmi. Jedna brała ze stosu różowe kartoniki i kreśliła na nich długopisem zgrabne spirale. Druga rozmieszczała te fiszki w przegródkach obszernego segregatora. O buchalterze, jedynym mężczyźnie pracującym tu między sympatycznymi kobietami, Linda wspominała niechętnie: starzec miał opinię roztargnionego mruka, wiecznie poszukującego w papierach jakiejś zaginionej asygnaty. Teraz kopia jego stała pod regałem w pozie wyrażającej dalszy ciąg tych anegdotycznych poszukiwań. Nie miał na sobie nawet prawdziwego ubrania. Papierowa koszula i spodnie oblekały jego sztywne ciało. Poruszał
tylko szyją i gumowymi palcami. Próbował wyciągnąć z szafy jakiś rejestr. Obecność dokumentów pozorowały same grzbiety teczek, które dekorator nakleił rzędami na ramach imitujących półki. Po kilkunastu minutach księgowy mógł zdenerwować każdego: miał pewnie jakiś mechanizm zegarowy w swym pustym korpusie, bo w równych odstępach czasu powtarzał w kółko jedno zdanie: “Słodka moja, gdzieś ty się podziała?" Na makietach biurek stały odlane z gipsu aparaty telefoniczne. Wszystkie przybory biurowe były porozstawiane przed manekinami w pedantycznym porządku. Miały one uproszczone kształty dziecinnych zabawek i zostały przytwierdzone do desek zardzewiałym drutem. Pudło imitujące stanowisko pracy Lindy wyglądało nieco lepiej od innych. Stał na nim prawdziwy telefon. Uniosłem się ze swego krzesła (jedynego solidnego mebla w tym pokoju), aby zobaczyć z bliska, czym zajmowała się Linda dzisiaj do południa, zanim wezwano ją do kierownika. Biurko mojej dziewczyny zaścielały różnego rodzaju kolorowe teczki i luźne papiery pokryte jej normalnym pismem. - Czy gabinet kierownika znajduje się na tym piętrze? - zapytałem maszynistkę, kiedy na chwilę przestała terkotać. - Ostatni pokój na lewo - odpowiedziała normalnym głosem. - Ale nie radzę tam wchodzić. Pewnych spraw lepiej nie dostrzegać. Ostrzeżenie to zawierało jakąś podejrzaną zachętę. Po drugim kwadransie oczekiwania wyraziłem zwątpienie, czy Linda tu wróci przed końcem pracy. Nikt minie odpowiedział. Referentki chichotały głosami nakręcanych lalek. Maszynistka szlifowała sobie paznokcie. Kiedy księgowy po kolejnej minucie milczenia znowu puścił płytę ze słowami: “Słodka moja, gdzieś ty się podziała?", opuściłem pokój. Poszedłem na koniec korytarza pod drzwi opatrzone napisem, w którym tylko słowo “kierownik" było zrozumiałe. W pierwszym pokoju zastałem mechaniczną sekretarkę kierownika. - Czym mogę panu służyć? - zapytała głosem zegarynki. Siedziała na obrotowym stołku obok wystruganej z arkusza dykty pionowej tarczy o barwie i konturach eleganckiego biurka. Miała na sobie papierową spódniczkę mini i perukę ufarbowaną na fioletowa. Trzepotała zlepionymi czarnym tuszem długimi rzęsami, ukazując na przemian to perłowe powieki, to wielkie szklane oczy. Nogi miała wytłoczone zgrabnie z masy plastycznej i ułożone trwale w pozycji jedna na drugiej. Mogła jednak poruszać rękami. - Nie mam pewności, czy trafiłem do właściwego pokoju. Czy tu - wskazałem na drzwi obite grubą warstwą dźwiękochłonnej tkaniny - znajduje się gabinet kierownika działu, w którym pracuje Linda Tinazana?
- Tak. - Mogłaby pani poprosić ją na chwilę? - Tinazany nie ma tutaj. - Powiedziano mi, że jest teraz u waszego kierownika. - Szef dziś nie przyjmuje. - Ale jest u siebie? Odpowiedziała po kilku sekundach: - Wyszedł przed godziną. - Nie wierzę. Można tam wejść? - Nie można! - Pani coś ukrywa! - Nie wejdzie pan do gabinetu po prostu dlatego, że szef zaniknął drzwi na klucz i zabrał go ze sobą. Pochyliła się nad krawędzią makiety biurka, na której sterczały barwne rysunki szklanki napełnionej herbatą i wazonu z kwiatami. Obrazki te wycięto z brystolu. Razem z innymi dekoracjami rozstawionymi w lokalach centrali handlowej mogłyby one wprowadzić w błąd jedynie widza patrzącego na nie z okna sąsiedniego wieżowca. Sztuczna sekretarka przesunęła gumowy palec po brzegu tarczy i położyła go na guziku sygnalizacyjnym. Skoczyłem ku drzwiom gabinetu. Lalka miała dobry refleks: ze swego obrotowego łożyska mogła sięgnąć do klamki i chwyciła za nią sekundę wcześniej. Nacisnąłem na drzwi ciężarem całego ciała. - Kierownik zabronił! - wrzasnęła nieludzkim głosem. Jej krzyk zlał się w jedno z chrzęstem rozdzieranego plastyku. Przez szparę utworzoną przy futrynie zobaczyłem spódnicę Lindy porzuconą na oparciu krzesła. Coś jeszcze blokowało drzwi: zanim ostatecznie ustąpiły, usłyszałem ostry zgrzyt, który dobiegł z miejsca zajmowanego przez sekretarkę. Po chwili drzwi trzasnęły o ścianę gabinetu i wpadłem do środka. Linda była prawdziwa. Miała na sobie tylko bluzkę i pończochy. Siedziała przy wykrojonej z dykty sylwetce biurka na kolanach plastykowego mężczyzny. Patrzyła z przerażeniem to na mnie, to na coś obok, co jeszcze bardziej przyciągało jej uwagę i paraliżowało ją do tego stopnia, że nie uświadamiała sobie wcale, w jakiej ją widzę sytuacji. Manekin również tam patrzył. Odwróciłem się za siebie. Przy drzwiach wisiała proteza całej ręki. Była wyrwana ze sztucznego stawu razem z kauczukową łopatką i dyndała na klamce, trzymając się jej kurczowo gumowymi palcami.
Sekretarka zwróciła się do nas na obrotowym stołku. Była do niego przymocowana tak silnie, że nie spadła na podłogę w momencie wstrząsu. Prawy jej bok otwierała niekształtna jama. Zamiast żywej twarzy miała nadal tę samą nieruchomą maskę woskowej figury o rysach zakrzepłych w półuśmiechu. - A mówiłeś, że tylko mnie kochasz - powiedziała zgaszonym głosem. - Miałeś jej to dzisiaj wreszcie oświadczyć. Czy nie obiecałeś? Przecież właśnie dlatego przywołałeś ją do siebie i kazałeś mi pilnować, aby nikt ci nie przeszkodził. Poprawiła sobie perukę ocalałą ręką. Palce jej zdobiły druciane obrączki z kolorowymi szkiełkami. Naraz oderwała tę dłoń od peruki i przeniosła ją do prawego boku. Zamarła w bezruchu. Najbardziej nieznośne było zestawienie uśmiechu raz na zawsze utrwalonego na masce jej twarzy z niekłamanym zdumieniem, które zabrzmiało w okrzyku, jaki z siebie wydała po odkryciu sztucznej rany. - Gdzie ja to mam? Nie zapytała o rękę, jak gdyby możliwość jej utraty nie wchodziła tu w ogóle w rachubę. Słońce świeciło mi w oczy przez wysokie okno. Podłogę przy. progu zalewała czerwona farba. Unosił się z niej intensywny zapach rozpuszczalnika nitro. Sekretarka szukała czegoś wzrokiem dookoła stołka. By przysłonić jej sobą makabryczny obraz przy drzwiach, wstąpiłem w kałużę farby. W zamęcie dziwnych zdarzeń nie wyobrażałem sobie reakcji uszkodzonej kukły na widok jej własnej ręki urwanej i zawieszonej na klamce. Linda ubierała się w kącie pokoju. Myśl o perwersyjnej zdradzie z manekinem, jakiej dopuściła się moja dziewczyna w okolicznościach przepełniających mnie trwogą, pomieszana z równoczesnym uczuciem winy i nieokreślonego zagrożenia ze strony okaleczonej lalki, obezwładniła mnie do tego stopnia, że nie byłem zdolny do podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Temu stanowi ducha towarzyszyła wcześniej już ustalona niemożność przeprowadzenia granicy miedzy autentyzmem i programową symulacją w postawach sztucznych ludzi. Czułem na plecach spojrzenie szklanych oczu. Pod jego wpływem wyobraziłem sobie, że muszę natychmiast ukryć gdzieś tę urwaną protezę lub przymocować ją do boku mechanicznej sekretarki. Próbowałem rozgiąć gumowe palce. Nie mogłem ich jednak oderwać od klamki. W trakcie tych szalonych zmagań poczułem nagle na swej szyi inne lodowate palce, które zacisnęły się na niej z taką samą mocą, jak tamte na klamce. Już traciłem oddech, gdy manekin atakujący z tyłu poślizgnął się w kałuży farby i rozluźnił nieco swój chwyt. Miał gorszy refleks. Odepchnąłem go od siebie na odległość ciosu i trzasnąłem z
całej siły pięścią w środek jego plastykowej maski. Zachwiał się na nogach. Nim runął na podłogę, w ciszy gabinetu rozległ się donośny krzyk Lindy. Nie wyrażał on żadnej treści poza panicznym strachem. Ponieważ wyglądało to na atak histerii, podbiegłem do niej i zatkałem jej usta ręką. Obawiałem się zbiegowiska. - Jak mogłaś! - syknąłem przez zaciśnięte zęby. - To ty? Carlos! Czy to ty jesteś? - mamrotała niewyraźnie. - Jak mogłaś tak postąpić akurat dzisiaj? - zaakcentowałem ostatnie słowo. - Dzisiaj? Szeroko rozwartymi oczami patrzyła przed siebie ponad moim ramieniem. Usłyszałem łoskot wywracanego krzesła. Plastykowy kierownik leżał na wznak z twarzą wgniecioną do środka pustej czaszki. Jego sztuczne ciało prężyło się konwulsyjnie, naśladując agonalne drgawki. Zakrzywionymi palcami darł na strzępy makietę biurka. Raz jeszcze kopnął krzesło bosymi stopami o wyglądzie drewnianych prawideł do prostowania butów i znieruchomiał ostatecznie. Linda pochyliła się nad manekinem. - On nie żyje - szepnęła. - Co ty pleciesz, głupia! - Ona nie jest taka głupia - powiedziała sekretarka. - To jest doświadczona kurwa. Miałem jeszcze w oczach obraz nieprzyzwoitej pozy, w jakiej zobaczyłem Linde po otwarciu drzwi gabinetu. Teraz położyła dłoń na zdeformowanej masce. Poruszyła głową sztucznego kierownika. Byłem zdenerwowany do granic wytrzymałości, ale nie myślałem o niej w kategoriach zwykłej zdrady. Odezwała się w momencie, gdy jakiś manekin stanął w drzwiach sekretariatu: - Zabiłeś go! - Zwariowałaś czy żartujesz sobie ze mnie? - Ledwie cię poznałam, Carlos. Co się z tobą stało? Odciągnąłem ją za pasek od makiety trupa. - Linda, błagam, przestań się wygłupiać. Przecież to jest plastykowa kukła! - Puść ją! - ryknął groźnie sztuczny typ za moimi plecami. Linda ominęła go w drzwiach i wybiegła na korytarz. - Poczekaj! - zawołałem. - Tak nie możemy się rozstać. Zniknęła na klatce schodowej. Pognałbym za nią na górę, lecz przywołany hałasami świadek awantury zdecydowanie zagrodził mi drogę.
- Nie ruszaj się z miejsca! - warknął ostrzegawczo. Trzymał w ręku nóż z długim ostrzem przygotowany do ciosu. - Już więcej nikogo nie zamordujesz. Ubrany był w papierową koszulę i spodnie o tak idealnych kantach, jak gdyby nigdy w nich jeszcze nie usiadł. Może przeznaczono go do odegrania tylko jednego epizodu. Swym ciałem uformowanym byle jak ze sztucznego tworzywa kopiował nieprzeciętnego grubasa. Gumowym brzuchem zatarasował wyjście na korytarz. Jego wzorową postawę spontanicznego obrońcy pracowników biura zlekceważyłem całkowitym milczeniem: nie miałem czasu ani ochoty tłumaczyć, jak doszło do pozorowanej śmierci ich przełożonego. Zależało mi wyłącznie na porozumieniu z Linda. Lecz kiedy bezceremonialnie wypychałem go z przejścia, cofnął się nagle w głąb korytarza i z niespodziewaną zręcznością zadał mi silny cios nożem w okolicę serca. Długi stalowy nóż zanurzył się w moim ciele po samą rękojeść. Po chwili szarpnięty tą samą plastykową dłonią, która go wbiła w moją pierś, wyleciał z rany i zadzwonił na marmurowej posadzce. Przez sekundę jak cała wieczność długą trwaliśmy w śmiertelnym uścisku. Wpatrzony w jego tłustą twarz wytłoczoną z masy, na której gruba warstwa błyszczącego lakieru naśladowała perlisty pot, poczułem na piersi zimny strumień krwi. Zalewała koszulę. Rozdarłem ją i podniosłem do oczu ręce: były lepkie, czerwone, straszne. Wtedy dopiero nogi ugięły się pode mną. Zadrżałem ze strachu, ale nie na widok krwi, która zapachniała rozpuszczalnikiem nitro: przeraziła mnie myśl, że jestem jednym z nich - plastykowym manekinem. Nie czułem najlżejszego bólu. Sztuczny napastnik, pewny swej przewagi, podtrzymywał mnie za ramiona, jak przeciwnika niezdolnego do walki, bo już konającego. Dostrzegłem przy jego bucie zakrwawiony nóż. Sięgnąłem po tę dziwną broń jedynie w tym celu, aby zobaczyć z bliska, na czym polega jej tajemnica, gdyż na piersiach umazanych czerwoną farbą nie znalazłem śladu najmniejszej rany. Nie planowałem żadnego chwytu samoobronnego. Jednak schylając się po nóż przysiadłem tak gwałtownie, że manekin pozbawiony podpory zwalił się na moje plecy, a kiedy - po ułamku sekundy, już z nożem w garści - wyprostowałem się równie nagle i z podejrzaną łatwością, grubas wywinął kozła w powietrzu i runął na poręcz schodów. Był bardziej lekki, niżby to wynikało z rozmiarów jego tuszy. I dlatego tylko przypadkiem podrzuciłem go na taką wysokość. Spadając na kruchą makietę poręczy, roztrzaskał ją na drobne kawałki. Jedna z listewek przeszyła mu na wylot brzuch nadmuchany powietrzem i pękła; zawisł na drugiej, rozłupanej na dwie ostre drzazgi, które utkwiły w jego gumowym gardle. Wnętrzem klatki schodowej powróciło echo łoskotu. Towarzyszył mu syk
uchodzącego powietrza. Manekin kurczył się. Wkrótce atrapa grubasa przybrała wygląd chorobliwie szczupłego mężczyzny. Słyszałem za sobą jakieś głosy. Spoza uchylonych drzwi wyglądały nieśmiało głowy sztucznych urzędników. Śledzili mnie. Obserwowali przebieg walki, więc spodziewałem się, że w razie potrzeby mogliby złożyć zeznania na moją korzyść. Może wśród nich był ktoś prawdziwy, przed kim należało się usprawiedliwić. - Widzieliście, kto pierwszy uderzył! - zawołałem w głąb korytarza, za głośno, jakbym wzywał na świadka cały gmach. Wskazałem nożem na swoją czerwoną pierś. Wszystkie drzwi zatrzasnęły się, gdy podszedłem kilka kroków. Na widok zakrwawionej postaci z bronią w ręku manekiny odegrały scenę strachu. Obejrzałem nóż. Pod naciskiem palca, którym pokonałem opór słabej sprężyny, cały brzeszczot wsunął się gładko do rękojeści. Z czubka, tępego i zakończonego okrągłym otworem - jak z lekarskiej strzykawki - trysnęła reszta czerwonej farby. Brzeszczot wyskoczył z ukrycia po zwolnieniu nacisku. Z daleka wyglądał groźnie. Tłoczek schowany w rękojeści napełnionej farbą wypchnął ją przez rurkę na zewnątrz w chwili uderzenia nożem. Pobiegłem po schodach za Lindą, aby pokazać jej ten teatralny rekwizyt. Ostatnie odkrycie rzucało nowe światło na wydarzenia całego dnia. Mogłem sobie teraz wiele wyobrażać, ale w dalszym ciągu nie rozumiałem zachowania Lindy, która zdradzając mnie z kopią swego kierownika, o co ja na nią powinienem się obrazić, sugerowała mi stanowczo, że zabiłem człowieka. Na sześćdziesiątym trzecim piętrze nie znalazłem nikogo żywego: ani Lindy, ani nawet żadnej ruchomej i gadającej atrapy. W zaśmieconych ruderach, których nie otynkowane, betonowe sufity i tekturowe ściany działowe żłobiły głębokie bruzdy wieloletnich zacieków (było to ostatnie piętro wieżowca), między prowizorycznymi makietami biurowych mebli siedziały lub stały szare ze starości gipsowe odlewy postaci mężczyzn i kobiet. Odlewom tym nadano wygląd ludzi pogrążonych w pracy. Potrąciłem niechcący jeden z nich. Upadł i rozbił się na twardej posadzce. Linda mogła wejść jeszcze wyżej. Po metalowej drabince wspiąłem się na otoczony balustradą płaski dach Temalu. Pod gołym niebem usłyszałem ryk syreny alarmowej. Przechyliłem się nad balustradą i wyjrzałem. Daleko w dole, pod wejściem do centrali handlowej, zatrzymały się z piskiem hamulców dwa samochody: biały i czarny. Syrena umilkła. Alarmowe sygnały świetlne na dachach samochodów mrugały nadal. Z obu wozów
wyskoczyły na chodnik małe, poruszające się szybko postacie. Trudno je było rozpoznać ze znacznej odległości. Nosiły białe i czarne ubrania. Lecz o karetce pogotowia ratunkowego i wozie karabinierów pomyślałem dokładnie w tej samej chwili, w której ujrzałem panoramę całego miasta. A wtedy zapomniałem o tym, co się działo pod wejściem do biurowca.