alien231

  • Dokumenty8 931
  • Odsłony458 515
  • Obserwuję283
  • Rozmiar dokumentów21.6 GB
  • Ilość pobrań379 528

Wojownicy nocy 4- Powrót wojowników nocy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Wojownicy nocy 4- Powrót wojowników nocy.pdf

alien231 EBooki M MA. MASTERTON GRAHAM. WOJOWNICY NOCY.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 335 stron)

graham MASTERTON Z angielskiego przełożył PAWEŁ WIECZOREK WARSZAWA 2006

Tytuł oryginału: NIGHT WARS Copyright © Graham Masterton 2005 AU rights reserved Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2006 Copyright © for the Polish translation by Paweł Wieczorek 2006 Redakcja: Lucyna Lewandowska Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz ISBN-13: 978-83-7359-355-8 ISBN 83-7359-355-1 Dystrybucja Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa t./f. (22)-631-4832, (22)-535-0557/0560 www.olesiejuk.pl Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe www.merlin.pl www.ksiazki.wp.pl www.empik.com WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa Wydanie I Skład: Laguna Druk: B.M. Abedik S.A., Poznań

ROZDZIAŁ 1 O trzeciej po południu Sashę obudziła ogłuszająca burza z piorunami. Brzmiało to tak, jakby ciężka artyleria ostrzeliwała centrum zza rzeki Ohio. Deszcz wylewał się kaskadami z pęk- niętej rynny nad oknem jej sypialni i spadał, dudniąc, do za- mocowanej na parapecie skrzynki na kwiaty. Na szczęście już dawno zrezygnowała z prób hodowania w niej geranium. Tak jak w przypadku innych rzeczy w życiu, nie pamiętała, że na- leży o nie dbać. Wsadziła głowę pod poduszkę, zdając sobie sprawę z tego, że niewiele to da. Przewróciła się i przez chwilę poleżała na boku, obserwując spływający za żaluzjami deszcz, potem mruknęła pod nosem „cholera jasna” i usiadła na łóżku. Obiecała sobie przespać cały dzień, ale grzmoty były tak głośne, że zapomniała o zmęczeniu i postanowiła wstać. Poza tym sen, który miała, nie był przyjemny: śniło jej się, że do sypialni wkradła się kobieta w białym płaszczu, z workiem pełnym wiewiórek albinosów, które wypuściła w pokoju. Podeszła do okna i podciągnęła żaluzje. Jezdnia Trzeciej Ulicy błyszczała od deszczu, ludzie przebiegali przez skrzyżo- wanie z parasolkami albo trzymanymi nad głowami gazetami. Nad centrum powoli przepływały idące z południowego za- chodu brunatne chmury i było tak ciemno, że samochody mu- siały włączać reflektory. 5

Przycisnęła czoło do szkła. Chciała, aby powrócił wczoraj- szy poranek, nim wyszła do pracy. Chciała, aby dziś zmieniło się w przedwczoraj - zanim posłała do redakcji artykuł o dzie- więćdziesięcioletniej kobiecie z St. James Court, którą dzieci tak troskliwie się zajmowały, że przeżyła jedynie dzięki temu, iż usmażyła i zjadła dziewięć swoich kotów. Staruszka wymyś- liła nawet przepisy, aby mięso było smaczniejsze, i Sasha przytoczyła je ze szczegółami. Ta niesamowita historia byłaby jeszcze bardziej niezwykła, gdyby zawierała choć ziarno prawdy i gdyby Sasha przez nie- uwagę nie umieściła jej bohaterki pod adresem, pod którym mieszkała matka burmistrza. Niestety nie po raz pierwszy zakwestionowano prawdzi- wość jej sensacyjnego materiału. Minionego roku w czerwcu napisała o mężczyźnie z Butchertown, który z deską surfingo- wą wszedł do wielkiego kartonowego pudła i próbował wysłać się Fed-Exem do Oahu, ponieważ uważał, że zasłużył na urlop. Potem napisała o piętnastoosobowym chórze dziewczę- cym, którego członkinie popadły w takie przygnębienie po przegraniu konkursu na piosenkę bluegrassową, że postano- wiły złapać się za ręce i skoczyć razem z mostu George Rogers Clark Memoriał, do czego na szczęście nie doszło, bo w ostat- niej chwili zobaczył je przejeżdżający przez most impresario i zaproponował im kontrakt nagraniowy na pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Wczoraj, niecałą godzinę po tym, jak „Courier-Journal” trafił na ulice, i niecałe dziesięć minut po telefonie z biura burmistrza, naczelny gazety, Jimmy Berrance, kazał Sashy opróżnić biurko. - Jaka to różnica, prawda czy nie? - zaprotestowała. - Przecież to się rzeczywiście mogło wydarzyć. - Mogło, pewnie - zgodził się Jimmy. - Ale problem w tym, że się nie wydarzyło. Na mokrych, błyszczących dachach zamigotało światło bły- skawicy i zaraz po tym rozległa się kolejna salwa niepraw- dopodobnie głośnego grzmotu. Sasha podeszła do maleńkiej kuchenki, wydzielonej w rogu pokoju, i otworzyła lodówkę. 6

Dwie butelki białego wina, pomarszczone jabłko, trzy ka- wałki pizzy pepperoni, puszka tuńczyka. Przy takim zaopa- trzeniu skończy jak jej fikcyjna bohaterka, żywiąca się gula- szem z kotów. Zamknęła lodówkę. Na drzwiach przyklejony był plakat, który „Courier-Journal” opublikował dwa i pół roku temu, kiedy zaczęła w nim pracować. Przedstawiał ładną uśmiech- niętą dwudziestoczterolatkę w kremowym designerskim ża- kiecie. Jej blond włosy były ostrzyżone na pazia, szeroko roz- stawione oczy błyszczały. Sasha Smith, Czułe Serce Kentucky. Teraz wyglądała zupełnie inaczej. Jej włosy, choć nadal krótko przycięte, były potargane, makijaż rozmazany, a na sobie miała brudny T-shirt z wizerunkiem Alfreda E. Neuma- na i krwistoczerwone koronkowe tangi. Mieszkanie Sashy znajdowało się na poddaszu, miało sko- śny sufit i panował w nim okropny bałagan. Leżąca na łóżku pościel była tak splątana, że wyglądała, jakby usiłowano zro- bić z niej sznur, mający posłużyć do ucieczki z więziennej celi. Kanapę pokrywały sterty poduszek, przemieszanych ze swet- rami, buteleczkami zmywacza do paznokci, opakowaniami płatków kosmetycznych i papierkami po cukierkach. Na pod- łodze z polerowanego drewna leżały buty, biustonosze, zno- szone dżinsy i płyty CD. Na ścianach wisiały plakaty, przed- stawiające bohaterów i bohaterki Sashy: Boba Woodwarda, Jamesa Thurbera, Erice Jong, Huntera S. Thompsona i Paris Hilton. No cóż, Paris Hilton w zasadzie nie była jej bohaterką, ale Sasha uważała, że kompletny brak samoświadomości rów- nież jest osiągnięciem wartym szacunku. Postanowiła wziąć prysznic, umyć włosy i włożyć nowy sweter od Maxa Mary, który kupiła w pasażu handlowym przy Czwartej Ulicy - jeśli uda jej się go znaleźć. Potem spotka się z przyjaciółką, Laurel, i pójdą do baru Freddies, gdzie za- zwyczaj wysiadywali po pracy ludzie z redakcji „Courier- Journal”. Pieprzyć ich! Pokaże im, co tracą. Weszła do maleńkiej trójkątnej łazienki, gdy gdzieś na 7

kanapie odezwała się komórka, wydzwaniając melodią Wake Up, Little Susie. Postanowiła ją zignorować. Na pewno nie był to Jimmy Berrance, dzwoniący z przeprosinami za wyrzucenie jej z pracy, i nie była to stacja WHAS, zamierzająca za- proponować Sashy pracę na stanowisku reportera śledczego. Z pewnością nie był to też jej ojciec. Ale telefon grał i grał; po dziesiątym powtórzeniu melodyjki Sasha zamarła w pół ru- chu, ze skrzyżowanymi ramionami i do połowy ściągniętym T- shirtem. Może to Joe Henry, jej tymczasowy chłopak, który dwa dni wcześniej wrócił z Seattle? Wróciła do salonu i zaczęła grzebać w stercie czasopism i swetrów na kanapie. Komórka była obklejona popcornem w karmelu. - Halo? Joe Henry? - Czy mówię z Sashą? Próbowałam dodzwonić się do pani do redakcji, ale powiedziano mi, że już tam pani nie pracuje. - Nie był to Joe Henry. Kobiecy głos, wyraźnie spanikowany. - To prawda, już tam nie pracuję. Z kim mówią? - Nazywam się Jenny Ferraby. Pamięta mnie pani? W ze- szłym roku napisała pani o mnie artykuł. - Jenny Ferraby? Oczywiście, że pamiętam. Trudno byłoby zapomnieć Jenny Ferraby. Walczyła ze sta- nem Kentucky o prawo do wykorzystania zamrożonej spermy męża, a smaczek całej sprawy polegał na tym, że trzy lata wcześniej wykonano na nim wyrok śmierci za potrójne zabój- stwo. W mediach nazwano ją „sprawą nasienia demona”. - Chyba niedługo pani urodzi, prawda? - spytała Sasha. - Miałam gdzieś zapisane, żeby do pani w tej sprawie zadzwo- nić. - Dziecko urodziło się dwa dni temu, trzy tygodnie przed terminem. Chłopiec. - Gratulacje. Jest zdrowy? - Z tego właśnie powodu dzwonię. Coś jest z nim nie tak. Nie przestaje krzyczeć i nie śpi. Od chwili gdy przyszedł na świat, nie zasnął nawet na sekundą. 8

- Żartuje pani... wszystkie noworodki śpią. To znaczy, chyba wszystkie robią to samo, prawda? Płaczą, robią kupy, jedzą i śpią. - On nie. Od kiedy się urodził i otworzył oczy, w ogóle ich nie zamknął. Sasha zrobiła sobie kawałek miejsca na brzegu kanapy i usiadła. - Co mówią lekarze? - Nie rozumieją tego tak samo jak i ja. Z początku myś- lałam, że to może kara boska za to, że poddałam się sztucz- nemu zapłodnieniu. - Niech pani da spokój. - Wiem, to było irracjonalne, ale nie czułam się wtedy zbyt rozsądnie. Jakieś siedem godzin później urodziło się kolejne dziecko, dziewczynka, które też nie chciało przestać płakać. Potem następne i następne. - Co pani ma na myśli? - To, że dzieci, które urodziły się tutaj w ciągu minionych czterdziestu ośmiu godzin, są takie same. Wszystkie siedmio- ro. Nie przestają krzyczeć i nie chcą spać. - To naprawdę dziwne. Nie wiem, czy dobrze pamiętam... gdzie pani miała rodzić? W klinice Ormsby? - Zgadza się. Właśnie tu jestem. - I lekarze nie umieją powiedzieć, co się dzieje? - Odchodzą od zmysłów. Wszyscy tu powoli wariują. - Kto jeszcze wie o tej sprawie? - Nikt. Proszono nas, żebyśmy nie informowali o niczym mediów, żeby nie robić cyrku, ale to oczywiste, że nie mają pojęcia, co robić, więc pomyślałam sobie, że jeśli pani coś na- pisze, to... no, może dowie się o tym jakiś specjalista. Ktoś, kto ma w podobnych sprawach doświadczenie. - Pani Ferraby... Jenny... już nie pracuję w „Courier- Journalu”. Zwolnili mnie. Dlaczego nie zadzwoni pani do na- czelnego, Jimmy'ego Berrance'a? Na pewno będzie mógł pani pomóc. 9

- Ale chyba mogłaby pani napisać artykuł. Kiedy chciałam mieć dziecko George'a, pani była jedyną osobą, która to ro- zumiała. Jedyną, która nie traktowała mnie jak upiora. - Przykro mi. Skończyłam z „Courier-Journalem”. Chcę zmienić zawód. Może pójdę do telewizji, może do filmu. Może zacznę grać w kapeli rockowej. - Sasha, jestem zrozpaczona... nie dzwoniłabym, gdybym nie była zrozpaczona. - Przykro mi, Jenny. Nie potrafię ci pomóc. - Niech pani zaczeka. - Ze słuchawki doleciały jakieś głosy, skrzyp otwieranych i zamykanych drzwi, dzwonek telefonu. Skrzypnęły kolejne drzwi i rozległ się dziecięcy płacz. - Niech pani tylko posłucha - powiedziała Jenny Ferraby. - Proszę ich posłuchać, mój syn jest jednym z nich. Proszę posłuchać i powiedzieć, że mi pani nie pomoże. Sasha posłuchała i poczuła się tak, jakby skóra na jej czasz- ce się kurczyła. Był to straszliwy chór bezradnego strachu. Siedmioro noworodków darło się i wrzeszczało, jakby miało się z nimi stać coś tak przerażającego, że już nigdy nie będą mogły złapać oddechu. Kiedy dotarła do kliniki Ormsby, grzmoty odpłynęły w kie- runku St. Matthews, a nad podjazdem wyłożonym czerwoną kostką unosiły się kłęby pary. Gdy wysiadała ze swojego dzie- sięcioletniego mustanga, z frontowych schodów kliniki zbiegła ku niej Jenny Ferraby. Była chudą, rozedrganą kobietą w wie- ku trzydziestu pięciu lat, miała sterczące we wszystkie strony płowe włosy i była ubrana w bladozieloną letnią sukienkę. - Dziękuję, że pani przyjechała... nie ma pani pojęcia, jak się zamartwiam. Jeśli Kieran nie przestanie płakać... na pew- no umrze z wycieńczenia. - Nie powiedziała pani lekarzom, że jestem dziennikarką? To znaczy... byłam. 10

Jenny Ferraby złapała Sashę za ramię i mocno się do niej przytuliła. - Powiedziałam, że jest pani moją serdeczną przyjaciółką. - A co z pozostałymi rodzicami? - Wszyscy zgodzili się zachować to w tajemnicy przed me- diami. Nikt nie chce rozgłosu. To, co się teraz dzieje, jest wy- starczająco męczące. Weszły przez obrotowe drzwi do recepcji, wyłożonej kre- mowym marmurem i ozdobionej cedrami w wiklinowych ko- szykach. Na ścianie widniał napis KLINIKA POŁOŻNICZA ORMSBY, wykonany z błyszczących metalowych liter, a po- środku holu recepcji stała figura pozbawionej twarzy matki z pozbawionym twarzy dzieckiem. Recepcjonistka spojrzała na nie, więc Jenny Ferraby poka- zała palcem Sashę i wyjaśniła: - To moja przyjaciółka. Przyszła zobaczyć dziecko. Poszła przodem, a Sasha za nią. Już w chwili przecho- dzenia przez obrotowe drzwi usłyszała dziecięcy płacz. Prze- biegła obok nich pielęgniarka o udręczonej twarzy, a gdy je mijała, wykrzywiła usta w pełnym współczucia grymasie. Przed oddziałem intensywnej opieki siedziało dziewięcioro zaniepokojonych ojców i matek. Część rodziców popijała kawę albo próbowała czytać czasopisma, inni siedzieli bezczynnie, obejmując głowy rękami. Kiedy Sasha i Jenny przechodziły obok, dwie matki popatrzyły na nie i próbowały się uśmiech- nąć, ale pozostali rodzice je zignorowali. Byli zbyt zdenerwo- wani i zmęczeni. Przez wielkie szklane tafle Sasha widziała leżące w prze- zroczystych plastikowych łóżeczkach dzieci. Wszystkie miały purpurowe buzie i płakały. Każdy noworodek był podłączony do monitora, pokazującego najważniejsze funkcje życiowe. Wokół jednego z nich stały dwie lekarki i cztery pielęgniarki. Rozmawiały i kręciły głowami. - To mój Kieran - powiedziała Jenny Ferraby, wskazując 11

trzeciego noworodka w szeregu. - Niech pani na niego popa- trzy... mój biedny skarb. - Nie próbowali podać im środków uspokajających? Wiem, to maleństwa, ale nie mogą przecież pozwolić im bez przerwy płakać. - Próbowali wszystkiego. Muzyki, śpiewów delfinów, mi- goczących świateł, trzymali dzieciaki w kompletnej ciemności. Podawali im maksymalne dopuszczalne dawki leków uspoka- jających, ale i to nic nie dało. - Co zamierzają dalej? - Nie jestem pewna. Powiedziano nam, że chcą spróbować hipnozy, ale nie bardzo rozumiem, jak można zahipnotyzować takie małe dzieci. - Mogłabym porozmawiać z którymś z lekarzy? - Chyba tak. Oczywiście dopóki im pani nie powie, po co pani naprawdę przyszła. Podeszły do szklanej przegrody i Sasha w milczeniu patrzy- ła na wrzeszczące noworodki. - Czuję się taka bezradna... - powiedziała Jenny. - Mam chronić Kierana i opiekować się nim, a nie wiem jak... Pomachała jednej z lekarek, niskiej Murzynce w okularach, o bardzo krótko ostrzyżonych włosach. Lekarka odmachała i po chwili wyszła do nich. - Cześć, Jenny. Jak się trzymasz? - Doktor Absalom, to moja przyjaciółka Sasha. Przypro- wadziłam ją dla wsparcia moralnego. - Myślę sobie, że w obecnej sytuacji wszystkim nam przy- dałoby się nieco wsparcia moralnego. - Dziwne to wszystko, prawda? - stwierdziła Sasha. - Wszystkie te krzyczące dzieciaki, które na dodatek nie mogą spać. - Pracujemy nad paroma możliwymi terapiami - oświad- czyła doktor Absalom. - Jedna z teorii jest taka, że te nowo- rodki doznały jakichś urazów podczas życia płodowego, nie 12

mamy jednak pojęcia, dlaczego miałoby to dotyczyć tylko dzieci urodzonych w naszej klinice. Sasha patrzyła, jak jedna z pielęgniarek pobiera krew dziecku leżącemu obok Kierana. - Czy matkom przepisywano przed porodem jakieś leki? - Nic oprócz witamin. - Stosowały jakąś szczególną dietę? Doktor Absalom uniosła brwi. Sasha się zorientowała, że pytanie mogło zabrzmieć zbyt fachowo, więc powiedziała szybko: - Tylko się zastanawiam, to wszystko. Słyszałam na przy- kład, że jeżeli kobiety w ciąży jedzą dużo czosnku, ich jeszcze nienarodzone dzieci mogą polubić jego smak. Doktor Absalom kiwnęła głową. - Od ponad szesnastu lat zalecamy ten sam plan dietetycz- ny tysiącom kobiet. Nie jest oczywiście obowiązkowy, toteż matki stosowały różne diety. W jednym przypadku były to trzy wielkie kanapki z pieczoną piersią indyka i boczkiem dziennie. - To dopiero dieta! - Czy mogłabym wziąć Sashę do Kierana? - spytała Jenny Ferraby. - Jeżeli obie założycie czepki i maski i nie będziecie go do- tykać, nie widzę przeszkód. Zawołała jedną z pielęgniarek i poprosiła ją o dwie maski chirurgiczne i czepki do przykrycia włosów. - Kiedy panie wejdą do środka... no cóż, hałas jest dener- wujący, ale robimy wszystko, co w naszej mocy, aby złagodzić cierpienie tych dzieci. - Rozumiem, że nie zamierzacie o niczym mówić prasie - powiedziała Sasha zza maski w błękitne kwadraty. - Nie chcemy narażać rodziców na jeszcze większy stres. - I nie chcecie, aby klinika Ormsby była kojarzona z nie- wyjaśnioną bezsennością noworodków. - Naszym głównym zadaniem, pani... - Edison. 13

- ...pani Edison, jest dobro dzieci - odparła ostro doktor Absalom. - Oczywiście. Nie miałam nic złego na myśli. - Sasha nie chciała zrazić do siebie lekarki przed zobaczeniem Kierana i zrobieniem mu zdjęcia. Ta historia mogła pozwolić jej odzys- kać pracę. - Wszystko gra? - spytała doktor Absalom, otwierając ze- wnętrzne drzwi. Sasha i Jenny Ferraby kiwnęły głowami i poszły za nią. Jeszcze zanim lekarka weszła do środka pomieszczenia, krzyk zrobił się niemal nie do wytrzymania. Słuchanie tego straszliwego, rozedrganego wrzasku cierpienia jeszcze bar- dziej utrudniała świadomość, że nic nie można zrobić, aby je przerwać. - Obawiam się, że będzie to wymagało nieco odwagi... - powiedziała doktor Absalom. Jenny Ferraby pierwsza przeszła przez wewnętrzne drzwi, za nią Sasha. Każdy z siedmiu noworodków płakał, spaz- matycznie łapał powietrze i wściekle machał rączkami. Każdy miał otwarte oczy, ich gałki skakały nieustannie z boku na bok, jakby maluchy ogarnęło przerażenie, od którego nie było ucieczki. - Boże drogi... - jęknęła Sasha. - Te dzieci przeżywają pie- kło... Wieczorem usiadła na kanapie z otwartą puszką zimnego spaghetti bolognese w dłoniach oraz laptopem na kolanach i zaczęła pisać artykuł. Wilgotność powietrza wynosiła ponad 91 procent i choć Sasha szeroko otworzyła okno, brudne ró- żowe zasłony wisiały nieruchomo. Znowu padał deszcz i opo- ny samochodów piszczały na mokrej jezdni. W którymś z mieszkań ktoś ćwiczył na wiolonczeli - zaczynał melodię, przerywał ją i po chwili zaczynał od nowa. O północy Sasha prawie skończyła pisać. Rano zadzwoni 14

jeszcze do kliniki Ormsby i da im szansę wygłoszenia komen- tarza. Udało jej się zrobić komórką trzy nadające się do druku zdjęcia krzyczących dzieci. Na jednym z nich Jenny Ferraby ze łzami w oczach pochylała się nad łóżeczkiem Kierana - te łzy płynęły w zastępstwie tych, których nie miał maleńki synek. Sasha przejrzała zdjęcia i zamierzała zatelefonować do oj- ca, choć rozsądek mówił jej, że nie ma sensu dzwonić do niego - nigdy przedtem nie odebrał i nie było powodu sądzić, że zrobi to teraz. Opuścił żonę i córkę trzynaście miesięcy temu i zniknął. Nie zadzwonił, nie przysłał listu ani e-maila. Po kilku miesiącach Sasha wykorzystała swoje kontakty w redakcji i wyśledziła go w firmie budowlanej w Manitobie. Od tego cza- su dzwoniła do niego ze sto razy i zostawiła dziesiątki wiado- mości. „Tato, tu Sash. Zadzwoń i powiedz, że jesteś szczęśli- wy”. Ani razu nie odpowiedział. Wcisnęła jego numer, ale po drugim sygnale się rozłączyła. Nawet gdyby odebrał, po tak długim czasie nie bardzo wie- działa, co chciałaby mu powiedzieć. Kiedy wreszcie skończyła artykuł, wstała, wrzuciła opróż- nioną do połowy puszkę spaghetti do wiadra, a widelec do zlewu, po czym padła na łóżko, zbyt zmęczona, aby umyć zę- by. Zbliżała się druga w nocy i mimo że Sasha przespała więk- szą część minionego dnia, czuła się emocjonalnie wy- kończona. Owinęła się kocem, poprawiła poduszkę i zamknęła oczy. Nie mogła się doczekać rana. Najbardziej chciała zobaczyć minę Jimmy'ego Berrance'a. „To nie tylko najważniejsza z humanitarnego punktu widzenia historia, jaka wydarzyła się w Louisville, ale na dodatek całkowicie prawdziwa”. Mniam, mniam, mniam. Będzie musiał ją znowu zatrudnić. Może nawet da jej pod- wyżkę albo awansuje na szefa działu reportażu. Śniło jej się, że stoi przy żeliwnej fontannie w Central Parku. 15

Choć ścieżkę oświetlało słońce, niebo było ciemne, chmury wisiały nisko i kiedy podniosła wzrok, ujrzała tysiące lecących na północny wschód kruków. Ich skrzydła szeleściły i Sasha była pewna, że czuje paskudny zapach, podobny do odoru wyschniętych trupów, jakimi te ptaki się karmią. Stała na ścieżce, w jej kierunku jechał chłopiec na trój- kołowcu. Choć pedałował z całych sił, prawie się nie prze- suwał. Sasha miała mnóstwo czasu na dokładne obejrzenie bocznych ścieżek, po których spacerowali ludzie w białych płaszczach, przyjrzenie się drzewom pełnym purpurowych kwiatów i wodzie w fontannie, migoczącej w słońcu niczym złoty koński ogon. W końcu chłopiec dojechał do niej. Był nagi, miał na sobie jedynie biało-czerwone buty. Kiedy na nią popatrzył, od razu zorientowała się, że to Kieran, syn Jenny Ferraby. W jaki spo- sób udało mu się tak szybko urosnąć? - To ty, Kieran? - zapytała. Z jakiegoś powodu uznała, że powinna mówić z pomiętą torebką z szarego papieru przy ustach. Miało to chyba jakiś związek z hiperwentylacją, która zawsze była ryzykiem podczas snu. - Wyjęli nam zawartość głów - powiedział chłopiec. Mówił bocznym językiem i Sasha miała trudności ze zrozumieniem go. Boczny język jest bardzo zawoalowany, pełen aluzji, suge- stii i implikacji, prawie nie ma w nim słów, których znaczenie jest od razu zrozumiałe. Wiedziała, że używa się go w miej- scach, gdzie najcenniejszą rzeczą jest przestrzeń, takich jak na przykład kopalnie. - Chyba musisz mi to dokładniej wyjaśnić - stwierdziła. - Nie chciałabym cię źle zrozumieć. - Zabrali zwierzęta, piłki i taniec - oświadczył Kieran. - Zabrali poranek, księżyc i wszystkie odpowiedzi. - Kto to zrobił? - Oni. Zimni ludzie. - I dlatego cały czas płaczesz i nie możesz spać? Kieran kiwnął głową. 16

- Znajdź to, co było w naszych głowach, a wtedy będziemy mogli spać. Wsiadł z powrotem na trójkołowiec i pomknął ścieżką, niemal osiągając nadświetlną szybkość. Sasha czuła na po- liczku delikatną mgiełkę kropel wody rozpryskiwanych przez fontannę. Przycisnęła dłoń do ust. Nie miała pojęcia, co ma dalej robić. Wiedziała jednak, że coś musi zrobić. Odwróciła się i znów była z powrotem w łóżku. Jakiś głos szeptał natarczywie: „Sasha?”. Otworzyła oczy. Było ciemno, ale wiedziała, że w pokoju ktoś jest.

ROZDZIAŁ 2 John odwinął woskowany papier z kanapki z wołowiną i potrójnym grillowanym serem. Kiedy otworzył usta, by ugryźć pierwszy kęs, odezwało się radio. - John? Klient do odebrania z SDF. Doktor Charlie Mazu- rin, przylatuje z Atlanty lotem Delta pięć tysięcy sto czterdzie- ści pięć o piętnastej piętnaście. - Leland, na Boga, mam właśnie przerwę na lunch! Ktoś inny będzie musiał wziąć ten kurs. - Nie ma nikogo innego. Poza tym nie masz przerw na lunch. - Co to ma znaczyć, że nie mam przerw na lunch? To nie- zgodne z prawem. - Masz sześciogodzinną zmianę, od dziewiątej do trzeciej, bez przerw na lunch. Poza tym lunch jest ostatnią rzeczą, ja- kiej potrzebujesz. Nie wspominając o śniadaniu i kolacji. - Leland, moje jedzenie to wyłącznie moja sprawa. Nie oczekujesz chyba, aby mój wóz jeździł przez cały dzień bez paliwa, więc nie oczekuj też tego ode mnie. - Gdzie jesteś? - Park East Louisville, na parkingu. - W takim razie lepiej rusz swój wielki tyłek. Masz szes- naście minut na dotarcie na lotnisko, a I-sześćdziesiąt pięć jest zatkana aż do Liberty. John zamknął oczy i wziął pięć głębokich wdechów. Omm, 18

zamruczał pod nosem. Ommmmmm. Miał ochotę powiedzieć Lelandowi, żeby wsadził sobie to zlecenie w dupę, ale zdawał sobie sprawę z tego, że nie pora na hardość. Jego żołądek do- magał się kanapki z wołowiną i potrójnym grillowanym se- rem, ale umysł musiał pogodzić się z tym, że jeszcze bardziej potrzebuje pieniędzy. Starannie owinął kanapkę i włożył ją do pudełka pod pod- łokietnikiem. Uruchomił silnik jasnożółtego siedmiomiejsco- wego voyagera i ruszył spod krawężnika bez włączania kierun- kowskazu, niemal zderzając się z ciężarówką KPC. Jej kierow- ca wcisnął klakson i zaczął wywrzaskiwać coś o matce Johna oraz o jego gabarytach, ale John tylko machnął ręką, żeby spadał. Ruch uliczny traktował jak pogodę: nie miało się na niego wpływu, można więc było nie zwracać na niego uwagi. Skręcił w prawo w South Clay, a potem znowu w prawo w East Muhammad Ali, czemu towarzyszyła salwa wściekłych klaksonów. Nie mógł przestać myśleć o schowanej w podło- kietniku kanapce. Jeśli nie ugryzie przynajmniej jednego kę- sa, przestanie funkcjonować. - Mowy nie ma, żebym jej nie zjadł - stwierdził, patrząc sobie w oczy we wstecznym lusterku. - To byłoby potrak- towanie kanapki bez szacunku. - O czym ty gadasz? Jaki szacunek? To tylko kanapka, na Boga. - Jedzenie to sprawa duchowa, więc wymaga stuprocen- towego skupienia. Nie czyści się roweru podczas mszy. - Oczywiście, że nie, ale ani nie masz roweru, ani nie cho- dzisz do kościoła. - Może najwyższy czas zacząć. - Co mam zacząć? - Skąd mam wiedzieć? Jedno lub drugie. Albo to i to. Tro- chę pedałowania, trochę modlitwy. Może straciłbyś dwadzie- ścia pięć kilo i spotkał się z Bogiem. - Gdybym stracił dwadzieścia pięć kilo, Bóg by mnie nie poznał. 19

Chyba jednak się mylił. Miał nad czołem zaczesaną na żel falę z białym paskiem pośrodku i nosił błyszczącą niebieską koszulę w różowe pawie, do tego luźne jasnobrązowe szorty i żółte buty z wysoką cholewką, jakie wojsko nosi na pustyni. Jechał South Preston Street, trzymając kierownicę jedną ręką, i niemelodyjnie gwizdał. Ponownie zaczynało padać, ale jak na razie na przednią szybę spadło zaledwie kilka ciepłych kropel. Policzył, że aby móc znów podjąć podróż do domu, do Baton Rouge, będzie musiał przepracować dla Louisville Sun- shine Cabs dziewiętnaście miesięcy i trzy dni. Silnik w jego ulubionym mercurym marquisie wyzionął ducha trzy tygo- dnie temu, kiedy John przejeżdżał przez most Johna F. Kenn- edy'ego, i samochód stał ciągle w warsztacie Blue Grass Lin- coln-Mercury, czekając na nową skrzynię biegów. Pewnie zo- stała już zamontowana, ale John jeszcze nie wybrał się do warsztatu, by to sprawdzić. Oznaczałoby to konieczność za- płacenia za naprawę - 875 dolarów i trochę drobnych. Sznur samochodów na South Preston poruszał się krótkimi skokami, więc John - bez kierunkowskazu - skręcił ostro w prawo, w East Jacob Street, i skierował się ku między- stanowej. Kiedy na nią wjeżdżał, przycinając parę starszych ludzi w sfatygowanej niebieskiej hondzie, włączył radio. - Leland? Jak się nazywa ten klient? Doktor Marcepan? - Mazurin. Samolot przyleciał wcześniej, więc przyciśnij nieco pedał. Czekał w korku na Henry Watterson Expressway, na skrzy- żowaniu nazywanym przez miejscowych dziennikarzy radio- wych „stajnią”, i słuchał, jak deszcz bębni o dach jego taksów- ki. Przestał już się dziwić, jak życie mogło mu się w ten sposób ułożyć, czasem jednak żałował, że nie ułożyło się inaczej. Je- dzenie zawsze było jego słabością. I to w dodatku jedzenie, które szło prosto w talię. W 1974 roku, w wieku dziewiętnastu lat, wstąpił do wojska i przez dwanaście lat służył w korpusie 20

kwatermistrzowskim jako kucharz, zdobywając trzy razy z rzędu nagrodę Fortu Lee za kulinarną doskonałość. Nigdy jednak nie umiał oprzeć się pieczonym kurczakom z chrupką posypką i grillowanym w musztardzie kotletom wieprzowym z ostrą zapiekaną polewą i ostrygami w cieście, więc w 1986 roku zwolniono go ze służby, ponieważ ważył sto siedemdzie- siąt kilogramów, a armia nie dysponowała pasującym na nie- go mundurem. Po zwolnieniu ze służby dostał poważnej depresji, udało mu się jednak zredukować wagę do stu dwudziestu czterech kilogramów, głównie dzięki zrezygnowaniu na pół roku z pro- duktów zawierających „cz”, takich jak kurczak, pieczone mię- so, tłuszcze, pieczywo, ciasteczka i lody czekoladowe. W koń- cu wuj Desmond kupił mu bladobłękitny dwurzędowy garni- tur z granatowymi lamówkami i załatwił pracę w Stowarzy- szeniu Restauratorów Luizjany. Miał tam - ku swej radości - niewiele do roboty: jeździł od miasta do miasta i przeprowa- dzał w restauracjach pobieżne kontrole higieny, których ce- lem było na przykład zmuszenie pracowników do tego, aby steki, które spadły na podłogę, były przed położeniem na tale- rzu spłukiwane wodą z kranu. W efekcie rozgrywek politycz- nych w stowarzyszeniu wuj Desmond został jednak po trzech latach zmuszony do złożenia rezygnacji, a Johna z dnia na dzień zastąpił ziemisty, przeciągający samogłoski syn sekreta- rza stowarzyszenia - choć nie umiał odróżnić sufletu od sufitu. W zeszłym miesiącu, w ramach swego rodzaju pielgrzymki, John przejechał z Baton Rouge do wyspy Presque w Maine - 3712 kilometrów - aby wziąć udział w pogrzebie starego kum- pla Deana Brunswicka III. W drodze powrotnej samochód zepsuł mu się najpierw w Calais w stanie Maine i potem jesz- cze raz w Louisville, gdy do końca podróży pozostało 1425 kilometrów. Zastanawiał się, czy Bóg chciał mu coś przez to powiedzieć. Niebo zaczęło się przeczyszczać i nagle oślepiło go jaskrawe słońce. Niemal natychmiast samochody ruszyły. 21

Stał przy bramce przylotów i trzymał w górze tablicę z po- spiesznie nabazgranym nazwiskiem MAZURIN, gdy poczuł stuknięcie w ramię. Odwrócił się - stała przed nim wysoka Murzynka. Miała na sobie białą jedwabną sukienkę z długimi rękawami, a w jej włosy wplecione były setki drobnych bia- łych paciorków. Wysokie kości policzkowe i skośne oczy upo- dabniały ją do Masajki, a to wrażenie potęgowało jeszcze mnóstwo srebrnych i miedzianych bransoletek oraz miedzia- ny kołnierz o skomplikowanej konstrukcji. - Sunshine Taxi? - spytała z uśmiechem. - Tak jest, proszę pani. Niestety jestem zajęty. - John roz- glądał się po terminalu, ale nie było śladu nikogo, kto wyglą- dałby na lekarza. - Jeśli chce pani jechać do miasta, będzie mogła pani się dosiąść, kiedy tylko pojawi się mój pasażer. - Na tę osobę pan czeka? - spytała, wskazując na tablicę. - Doktor Charlie Mazurin. Tak, to mój człowiek. - Doktor Charlie Mazurin to ja. - Pani jest Charlie Mazurin? Rany... Charlie od Charlotte, tak? Boże, przepraszam, ale to wina szefa. Nigdy nie uważa za stosowne ujawniać takich drobiazgów jak płeć pasażera. Doktor Mazurin miała jedną sztukę bagażu - dużą bez- kształtną torbę o bokach przypominających brązowo-czarny dywan, ze zwisającymi z rączki brązowymi paciorkami. Gdy John ją podniósł, w środku zachrzęścił metal, jakby była wy- pełniona złomem. - Co pani tam ma? Części samochodowe? Uśmiechnęła się, ale nie odpowiedziała. - Taksówka stoi tuż przed wyjściem - wyjaśnił. - O tam, ten żółty voyager. Proszę się rozejrzeć, słońce wyszło specjal- nie dla pani, przez ostatnie dni mieliśmy tu dość dziwaczną pogodę. Grzmoty, błyskawice, grad... cały zestaw. Nie było tylko śniegu. Pomógł jej zająć miejsce. Kiedy wsiadała, pociągnęła no- sem i zmarszczyła się. - Och... przepraszam. Mój lunch. Już wyrzucam. - Nie, nie. Nie musi pan tego robić. 22

- Muszę. Już i tak wystygł. - Wyciągnął kanapkę ze schow- ka, wszedł na chodnik i wyrzucił ją do najbliższego kosza na śmieci. - Gotowe. Sprawa się rozwiązała. - Jaka sprawa? - Kłóciłem się sam ze sobą, czy mam ją zjeść. - Wyjechał prosto przed wielką czarną limuzynę i kierowca wściekle go otrąbił. - Ludzie są okropni. Nigdy nie umieją przewidzieć, co zrobię. Jeżdżę przecież taksówką, chyba nie będę tu stał całą noc? - Często się pan ze sobą kłóci? - spytała doktor Mazurin. Zapięła pas i wyprostowała długie nogi. - Nie zawsze. Czasami się ze sobą zgadzam, ale zazwyczaj się kłócę. Zwłaszcza jeśli chodzi o jedzenie. Chyba się za- trzymam i kupię sobie cheeseburgera z podwójnym serem. Co? Cheeseburger z podwójnym serem? Wiesz, jak się od tego tyje? Zgadzam się, nie chudnie się od tego, ale już i tak ważę sto trzydzieści dwa kilo, więc kto zauważy kilogram czy dwa więcej? To przecież czyste łakomstwo! Nie jesteś głodny. Głód nie ma z tym nic wspólnego. Cały dzień jeżdżę taksówką i za- sługuję na cheeseburgera. Poza tym cheeseburgera wymyś- lono w Louisville i kupując go, uhonoruję wspaniałą tutejszą tradycję. Doktor Mazurin pokręciła głową, jej długie miedziane kol- czyki zabrzęczały. - Cały czas pan ze sobą w ten sposób rozmawia? - Nie mam nikogo innego do rozmowy, w tym problem. - Nie ma pan partnerki? - W tej chwili w moim życiu nie ma kobiety, jeżeli to ma pani na myśli. - Powiedział to pan tak, jakby uważał, że nie zasługuje na kobietę. - Proszę na mnie popatrzeć. - Patrzę na pana. Jest pan dobrze wyglądającym mężczy- zną. - Nie, jestem gruby. Wszyscy grubi ludzie wyglądają tak samo. Gdyby grubasy mogły szybko biegać, napadałyby na banki, bo nikt ich nie umie od siebie odróżnić. 23

- Myślę, że jest pan wobec siebie nie w porządku. Wie pan, kogo mi pan przypomina? Brada Pitta. - Przypominam pani Brada Pitta? Ha! Nie Marlona Bran- do? Wrócił na 1-65 i pojechali na północ w kierunku miasta. Szare jak łupek deszczowe chmury prawie całkiem zniknęły za wschodnim horyzontem i niebo nabrało barwy błękitu, jakiego używali renesansowi malarze. Biurowce, ciągnące się wzdłuż brzegu rzeki Ohio, przypominały zamki. - Chodzi o sposób, w jaki porusza pan oczami. Patrzy pan w górę, a potem w bok. To cecha kogoś, kto uważa, że jego wewnętrzne ja różni się od sposobu, w jaki prezentuje się ze- wnętrznemu światu. - Rozumiem. Czyli wewnątrz jestem anorektykiem? Wiem, co się mówi: w środku każdego grubasa jest dwudzie- stu trzech chcących wyrwać się na zewnątrz chudzielców. Nie powiedziała pani, dokąd jedziemy. - Do kliniki Ormsby. Wie pan, gdzie to jest? - Jasne. Doktor Mazurin przez chwilę milczała. - Przepraszam - powiedziała. - Mam nadzieję, że pana nie zdenerwowałam. John wzruszył ramionami. - Skądże. Jedyną osobą, która mnie denerwuje, jestem ja sam. Jak mogłem wyrzucić tę kanapkę? Wyrzucić kanapkę z wołowiną i potrójnym grillowanym serem, nawet jej nie pró- bując? Nie rozumiem, John, jak mogłeś zrobić coś takiego. Może nie chciałeś, aby w taksówce śmierdziało jak w małpiej klatce. A może wreszcie zacząłeś myśleć o swojej figurze? Ha! To byłby dzień! - Byłby pan świetny jako brzuchomówca. - W żadnym wypadku. Zawsze mam usta pełne smażo- nych krewetek. Doktor Mazurin otworzyła książkę i wyjęła z niej wizy- tówkę. - Co to jest? - spytał John. 24

- Numer mojej komórki. Zastanawiałam się, czy miałby pan ochotę porozmawiać. - O czym? - O panu. O pańskim ja, które chce jeść, i o tym, które nie chce. - Sądzi pani, że jest nas tylko dwóch? Trzecie moje ja chce zostać światowej klasy gimnastykiem. - Mówię poważnie. John wbił w nią wzrok. - Kim pani jest, jakimś psychiatrą? - Jestem hipnoterapeutką. - Znaczy się, mogłaby mnie pani uśpić i kiedy bym się obudził, nie miałbym ochoty na ostrygi? - Może. John zjechał z międzystanowej i pojechał na wschód, w kierunku Oak Street. Po kilku minutach wjechał na teren kli- niki Ormsby i wyłączył silnik. - No i? - spytała doktor Mazurin. - Nie wiem. Chyba boję się próbować stać kimś lepszym. - Dlaczego? - Jeszcze mi się uda i co wtedy? Doktor Mazurin dotknęła jego ręki. - Z tego, co mi powiedziano, będę tu miała sporo pracy, ale może zadzwoni pan wieczorem? Około ósmej? Weźmie mnie pan do jakiejś dobrej restauracji i porozmawiamy. - Eee... obawiam się, że trochę u mnie teraz słabo z kasą. Stać mnie tylko na Fish Fry na Hill Street, a tam wszystko jest na wynos. - Niech pan się nie martwi, wezmę to na siebie. John zawlókł torbę doktor Mazurin do recepcji. Czekały tam na nią dwie podenerwowane lekarki i pielęgniarka i za- nim John zdążył się odezwać, zabrały ją ze sobą. - Osiem siedemdziesiąt pięć - powiedział do pustego holu. - Napiwek wedle uznania. 25