alien231

  • Dokumenty8 985
  • Odsłony462 563
  • Obserwuję286
  • Rozmiar dokumentów21.8 GB
  • Ilość pobrań381 770

Wyzwolenie Ziemi

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :484.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Wyzwolenie Ziemi.pdf

alien231 EBooki T TE. TENN WILLIAM.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 79 stron)

WILLIAM TENN WYZWOLENIE ZIEMI Przełożył Sławomir Stodulski

Załóżmy, że... człowiek, który został wyrzucony z przyszłości do naszych czasów przybywa zupełnie nagi. Załóżmy, że... człowiek, który pożądał miłości pięknych kobiet dostał jej zbyt wiele. Załóżmy, że... młody, sumienny pracownik odmówił wynajęcia piętra w budynku biurowym, ponieważ ono wcale nie istniało... Na takich przerażających i rozkosznie absurdalnych spekulacjach oparte są opowiadania Williama Tenna zawarte w tomie „Wyzwolenie Ziemi”. Jest to zbiór najlepszych i najciekawszych utworów tego pisarza. Połączenie humoru, fantazji, science fiction z niewielką dawką ironii czynią z nich lekturę wyjątkowo interesującą. WILLIAM TENN urodził się w 1919 roku. Jest Amerykaninem. "Należy do generacji wielkich mistrzów SF - Asimova, Heinleina, Clarke'a. Jest mistrzem sytuacji, które najpierw zadziwiają i intrygują, potem zaczynają budzić ciekawość, trochę nas rozśmieszają, by w końcu zaskoczyć głęboką ironią lub wnikliwą obserwacją i oceną. To ogromna niesprawiedliwość, że nie otrzymał nagrody Nebula do której kandydował i przykład tego, jak bardzo może zawodzić system przyznawania nagród w dziedzinie SF. Jego dzieła są doskonałym dowodem na to, że SF jest literaturą przez wielkie L." George Zebrovski SPIS TREŚCI W otchłani, wśród umarłych Moje potrójne ja Wyzwolenie Ziemi Każda kocha Irvinga Bommera Flirgelflip Najemcy Kustosz 2

W OTCHŁANI, WŚRÓD UMARŁYCH Stałem przed bramą przetwórni odpadków i czułem, jak żołądek powoli, kurczowo podchodzi mi do gardła. Takiego samego uczucia doznałem jedenaście lat temu, gdy podczas drugiej bitwy o Saturna na moich oczach w drzazgi szła cała Szósta Ziemska Flota Międzyplanetarna, bez mała 20 tysięcy ludzi. Ale wówczas na wizekranie przed sobą miałem statki powietrzne rozłupywane w drobne kawałki, w uszach brzmiały mi wyimaginowane okrzyki ginących, a poprzez to potworne, dryfujące w przestrzeni po- bojowisko wprost na mnie pędziły prostokątne jednostki floty eockiej, które spowodowały całe to zamieszanie. Dość, ażeby żołądek podszedł człowiekowi do gardła, a zimny pot ściął czoło i kark lodowatym uściskiem. Teraz miałem przed sobą tylko wielki surowy budynek, niczym nie różniący się od setek podobnych budynków na fabrycznym przedmieściu Starego Chicago, normalny za- kład przemysłowy otoczony rozległymi terenami doświadczalnymi i wysokim murem z zamkniętą bramą — jednym słowem: przetwórnię odpadów. A jednak pot na moim czole był bardziej lodowaty, a kurcz w głębi trzewi bardziej spazmatyczny niż kiedykolwiek podczas owych niezliczonych, krwawych bitew, które doprowadziły do powstania tego budynku. „Wszystko to zrozumiałe" — tłumaczyłem sobie. To, co odczuwam, to najpierwotniejszy, najbardziej zakorzeniony ze wszystkich strachów ludzkości, najprymitywniejsza agresja i odraza organizmu ludzkiego. Tak, to w pełni zrozumiałe, ale cóż mi z tego, jeśli nie jestem w stanie przemóc się i podejść do wartownika przy bramie. A czułem się prawie normalnie, dopóki nie wpadł mi w oko olbrzymi metalowy zbiornik pod murem, zbiornik, z którego wydobywał się ledwo wyczuwalny, ckliwy odór i nad którym widniała wielka tablica z kolorowym napisem: NIE NISZCZCIE ODPADÓW SKŁADAJCIE TUTAJ WSZELKIE ODPADY pamiętajcie: WSZYSTKO, CO OKALECZONE, MOŻE ZOSTAĆ ODRODZONE CO SIĘ ZUŻYJE, NIECHAJ ODŻYJE SKŁADAJCIE TUTAJ WSZELKIE ODPADY Ministerstwo Zaopatrzenia Nieraz widywałem owe wielkie prostokątne zbiorniki, podzielone zawsze na takie same przegródki — były przy każdych koszarach, przy każdym szpitalu, przy każdej hali sportowej od Ziemi aż po asteroidy. Ale zobaczyć je tutaj, na tym miejscu, akurat w takiej chwili... Nie, to miało zupełnie odmienne znaczenie. Ciekawe, czy wewnątrz mają i te inne, mniej zawoalowane slogany. Wiecie: JEŚLI CHCEMY POKONYWAĆ WROGA, MUSIMY ZMOBILIZOWAĆ WSZYSTKIE NASZE ZASOBY. PAMIĘTAJCIE, ODPADY — TO NASZ NAJCENNIEJSZY SUROWIEC! Ozdobić ściany przetwórni właśnie tymi sloganami, to byłby chyba szczyt pomysłowości. WSZYSTKO, CO OKALECZONE, MOŻE ZOSTAĆ ODRODZONE... Zgiąłem prawy rękaw niebieskiego munduru. Uczucie zupełnie takie, jakby to było moje własne ramię. I tak już pozostanie na zawsze. A za parę lat, jeśli oczywiście pożyją tak długo, zniknie nawet cieniutka biała blizna nad łokciem. Tak, to prawda. Wszystko, co okaleczone, może zostać odrodzone. Wszystko z wyjątkiem jednego. Tego naj- istotniejszego. Teraz jeszcze mniejszą miałem ochotę wejść niż przedtem. I właśnie w tym momencie zobaczyłem tego chłopaczka. Tego z bazy w Arizonie. Stał tuż przed budką wartownika, sparaliżowany tak samo jak ja. Nad daszkiem jego czapki lśniła nowiuteńka, pozłocista litera S z gwiazdką u góry — insygnium dowódcy spiralnika. Jeszcze wczoraj na sesji instruktażowej nie miał tej odznaki. A więc dopiero co otrzymał nominację. Był naprawdę wyjątkowo młody i wyglądało, że ma duszę na ramieniu. Pamiętałem go z wczorajszej sesji. Kiedy prowadzący oficer poprosił o zadawanie 3

pytań, to właśnie on nieśmiało podniósł rękę, a wywołany uniósł się i kilka razy bezgłośnie otwierał usta, nim wreszcie wykrztusił: — Przepraszam, panie pułkowniku, ale czy oni... ich chyba nie czuć jakoś specjalnie? Odpowiedział mu huraganowy wybuch śmiechu, histeryczny ryk kilkudziesięciu mężczyzn, którzy przez całe popołudnie siedzą w krańcowym napięciu nerwowym i są diablo zadowoleni, że wreszcie ktoś wyrwał się z czymś, co mogą uznać za komiczne. Siwowłosy pułkownik, który nawet się nie uśmiechnął, poczekał, aż paroksyzm minie, po czym odparł poważnie: — Nie, nie czuć ich wcale. Chyba, że się przez dłuższy czas nie myją. Zupełnie tak samo jak koledzy. To nam zamknęło buzię do reszty. Nawet ten szczeniak, czerwieniący się jak panienka, siadając zaciskał twardo szczęki. Dopiero w dwadzieścia minut później, kiedy kazano nam się rozejść, poczułem i ja ból napiętych mięśni na policzkach. Zupełnie tak samo jak koledzy. Wziąłem się w garść i poszedłem do młodziutkiego kolegi. — Czołem, kapitanie — powiedziałem. — Dawno pan tutaj? Uśmiechnął się z wysiłkiem. — Czołem, panie kapitanie. Już przeszło godzinę. Wyleciałem ósma piętnaście z Arizony. Większość chłopców spała jeszcze po wczorajszej zabawie. Ja położyłem się wcześnie. Chciałem mieć jak najwięcej czasu, żeby oswoić się z myślą o tym, co nas dzisiaj czeka. Ale niewiele to pomogło. — Rozumiem. Są rzeczy, z którymi trudno się pogodzić. Rzeczy, z którymi sama nasza natura nie chce się pogodzić. Popatrzył na moją pierś. — To chyba nie będzie pana pierwsza załoga? Moja pierwsza załoga? Synu! Prędzej dwudziesta pierwsza! Ale zaraz przypomniałem sobie, że wszyscy zawsze zwracają uwagę, że tak młodo wyglądam, a tyle już mam odznaczeń. Zresztą chłopczyna był taki blady... — Nie, nie pierwsza. Ale nigdy jeszcze nie latałem z gniotkami. To dla mnie coś równie nowego jak dla pana. Wie pan co, kapitanie? Mnie także trudno się z tym po- godzić. Co by pan powiedział, gdybyśmy wzięli się w kupę i razem weszli? Pierwszy krok zawsze najtrudniejszy. Zgodził się skwapliwie. Wziąłem go pod ramię i we dwóch podeszliśmy do wartownika. Obejrzał nasze papiery i otworzył bramę. — Prosto i windą po lewej stronie na piętnaste piętro. Wciąż trzymając się pod ręce, weszliśmy głównym wejściem do budynku. Przed sobą mieliśmy długie schody, a u ich szczytu czerwono-czarny napis: OŚRODEK REAKTYWIZACJI LUDZKIEJ PLAZMY CENTRALNE ZAKŁADY PRZETWÓRCZE TRZECIEGO OKRĘGU Po hallu kręciło się kilku starszych, ale bardzo prosto trzymających się mężczyzn i rój niebrzydkich dziewcząt, wszyscy w mundurach. Z przyjemnością stwierdziłem, że większość dziewcząt jest w ciąży. Chyba pierwszy przyjemny widok od tygodnia. Skierowaliśmy się na lewo do windy. — Piętnaste — powiedziałem do obsługującej panienki. Nacisnęła guzik i czekała, aż winda się zapełni. Nie wyglądała na ciężarną. „Co z nią?" — pomyślałem sobie. Jakoś panowałem dotąd nad swoją podnieconą wyobraźnią, aż nagle wpadły mi w oko naszywki, jakie mieli na ramionach nasi współpasażerowie. Jakby mi kto w łeb dał! Okrągła czerwona łatka z czarnymi literkami ZSZ, a w to wpleciona biała czwórka. ZSZ to oczywiście symbol Ziemskich Sił Zbrojnych, używany również przez służby pomocnicze na tyłach. Ale dlaczego nie jedynka, tylko czwórka? Jedynka oznacza personel administracyjny, czwórka intendenturę. Tak, intendenturę! Niezawodny jest ten ZSZ. Mają do swojej dyspozycji tysiące wykwalifikowanych propagandzistów, którzy nic innego nie robią, tylko łamią swoje naszpikowane mądro- 4

ściami głowy, żeby jakoś podtrzymać morale załóg latających — i za każdym razem, kiedy przyjdzie co do czego, można się założyć, że wybiorą dla każdziuteńkiego drobiazgu najmniej stosowne, najniesmaczniejsze określenie. Oczywiście trudno wymagać, ażeby po dwudziestu pięciu latach wojny międzyplanetarnej wszystko w świecie pozostało równie niezmienione, świeże i piękne. Ale na miłość boską, nie nazywajcie tego intendenturą, ludzie! Nie nazywajcie intendenturą — przetwórni odpadów. Starajcie się zachować przynajmniej pozory. Winda ruszyła i panienka zaczęła wywoływać piętra. Na brak emocji nie można się było uskarżać. — Trzecie piętro, przyjmowanie i klasyfikacja zwłok — obwieszczała. — Piąte piętro, wstępna obróbka organów wewnętrznych. Siódme piętro, odtwarzanie mózgu i systemu nerwowego. Dziewiąte piętro, skóra, podstawowe refleksy mięśniowe... W tym miejscu skoncentrowałem całą siłę woli, ażeby przestać słyszeć, tak samo jak człowiek koncentruje się, powiedzmy, na ciężkim krążowniku, kiedy w rufę trafi wiązka z eockiej łupaczki i rozpruje maszynownię. Jak człowiek przeżyje to parę. razy, to potem potrafi jakby wyłączyć strach i powiedzieć sobie: „Nie znałem nikogo w tej cholernej maszynowni, ani żywej duszy. Jeszcze parę chwil i znowu wszystko będzie pięknie, ładnie". I za parę chwil wszystko jest znowu pięknie, ładnie. Tylko że potem najczęściej przydzielą człowieka do skrobania resztek ludzkich ze ścian rozbitej maszynowni albo do naprawiania rozwalonych silników. Tak samo teraz. Ledwo odseparowałem się od głosu panienki, znaleźliśmy się na piętnastym piętrze (prezentacja i ekspedycja) i musieliśmy obaj z moim chłopaczkiem wysiadać. Ależ on był zielony. Kolana się pod nim uginały, ramiona leciały do przodu, jakby miał wykrzywione obojczyki. Znowu poczułem dla niego wdzięczność. Nie może być nic lepszego w takich sytuacjach, jak mieć się kim opiekować. — Chodźmy, kapitanie — szepnął. — Uszy do góry i śmiało. Trzeba na to popatrzeć od drugiej strony. Dla takich jak my to przecież właściwie rodzinne zebranko. Nie powinienem był tego mówić. Spojrzał na mnie, jakbym ni z tego, ni z owego rąbnął go pięścią w nos. — Dziękuję za przypomnienie, panie kapitanie — powiedział. — Mam nadzieję, że zakończymy to zebranko wspólnie. I ruszył sztywno w kierunku wskazanym strzałką z napisem: RECEPCJA. O mało nie odgryzłem sobie języka. Pobiegłem za nim. — Przepraszam, synu — rzekłem z powagą. — Tak mi się to jakoś powiedziało samo. Ale niech pan się na mnie nie gniewa. Samemu mi się głupio zrobiło, jak usłyszałem, co mówię. Stanął i pomyślawszy chwilę, kiwnął głową. Potem uśmiechnął się do mnie. — Już dobrze. Nie gniewam się. Wojna to nie zabawa. Odpowiedziałem mu uśmiechem. — Oj, nie zabawa! Niektórzy nawet twierdzą, że jak człowiek nie uważa, to może zginąć. W recepcji siedziała pulchna blondyneczka z dwiema obrączkami na jednej ręce, a trzecią na drugiej. O ile się orientuję w aktualnych ziemskich obyczajach, oznacza to, że jest dwukrotnie owdowiała. Wzięła nasze papiery i jęła recytować beztrosko do mikrofonu na biurku. — Uwaga, ekspedycja. Uwaga, ekspedycja. Przygotować zaraz następujące numery: 70623152, 70623109, 70623166 i 70623123. Także numery 70538966, 70538923, 70538980 i 70538937. Sprawdzić wszystkie dane z formularzem ZSZ nr 4/362 i podać, do których pokojów kierujecie. Podstawa: rozkaz ZSZ z dn. 15 czerwca 2145. Dajcie znać, kiedy będą gotowi do prezentacji. Nie mogę powiedzieć, żeby nie zrobiło to na mnie wrażenia. Procedura zupełnie taka sama jak w magazynie, kiedy człowiek zgłasza się z uszkodzonymi rurami wydechowymi do wymiany. Teraz dziewczyna podniosła głowę i obdarzyła nas czarownym uśmiechem. — Załogi będą zaraz gotowe — powiedziała. — Panowie będą łaskawi spocząć i poczekać. 5

Panowie byli łaskawi spocząć. Po chwili podniosła się, żeby wyjąć coś z szafki w ścianie. Kiedy wracała na miejsce, zauważyłem, że jest w ciąży, niezbyt jeszcze zaawansowanej, może w czwartym albo piątym miesiącu. Ma się rozumieć, nie omieszkałem pokiwać z uznaniem głową. Kącikiem oka dostrzegłem, że chłopaczek uczynił to samo. Spojrzeliśmy na siebie i zachicho- taliśmy. — Tak, tak, wojna to nie zabawa — powiedział. — A propos, skąd pan właściwie pochodzi? — zapytałem. — Sądząc po akcencie, to nie z Trzeciego Okręgu. — Nie. Urodziłem się w Skandynawii, to Jedenasty Okręg. Moim rodzinnym miastem jest Göteborg w Szwecji. Ale odkąd dostałem przydział na spiralniki, oczywiście wolę już nie pokazywać się w domu. Wystarałem się o przeniesienie do Trzeciego Okręgu i dopóki nie nadzieję się gdzieś na łupaczkę, tu będę spędzał urlopy i hospitacje. Słyszałem już o tym, że większość młodych latających na spiralnikach tak postępuje. Co do mnie, nie miałem nigdy okazji stwierdzić, jak bym się czuł, przybywszy z wizytą do rodzinnego domu. Mój ojciec został zabity podczas samobójczej próby odbicia Neptuna, kiedy jeszcze przechodziłem w gimnazjum elementarne przeszkolenie wojskowe, a moja matka była sekretarką przy sztabie admirała Raguzziego, kiedy w dwa lata później okręt flagowy „Termopile" dostał w sam środek podczas sławnej obrony Ganimeda. Oczywiście było to przed wydaniem Ustawy Populacyjnej, kiedy kobiety pełniły jeszcze funkcje pomocnicze na jednostkach latających. Z drugiej strony — przypomniałem sobie — zupełnie niewykluczone, że żyją jeszcze przynajmniej dwaj z moich braci. A jednak nie próbowałem nawiązać kontaktu z żadnym z nich od chwili, kiedy naszyłem sobie na czapkę S z gwiazdką. Wynikałoby z tego, że i ja postępuję nie inaczej niż ten mały. Ostatecznie trudno się dziwić. — Pochodzi pan ze Skandynawii? — mówiła tymczasem blondyneczka. — Mój drugi maż pochodził ze Skandynawii. Może pan go zna? Sven Nossen. O ile mogłam się zorientować, miał liczną rodzinę w Oslo. Oficerek wywrócił oczy, jak gdyby zastanawiał się z najwyższym wysiłkiem. Rozumiecie, że niby przebiega w pamięci listę wszystkich znajomych w Oslo. W końcu potrząsnął głową. — Nie, chyba go nie znam. Widzi pani, ja właściwie niewiele się ruszałem z Göteborgu, dopóki nie dostałem powołania. Cmoknęła z politowaniem nad jego prowincjonalną przeszłością. Mała kobietka z tysiąca anegdot. Prawdziwa „pierwsza naiwna". A jednak — ileż to obrotnych, tryska- jących seksem dziewcząt na wewnętrznych planetach musi się w naszych czasach zadowolić jakimś beznadziejnym wymoczkiem, którego trudno nawet nazwać imitacją mężczyzny. Albo i skierowaniem do miejscowej zbiornicy spermy. A nasza blondyneczka ma już, dzięki Bogu, trzeciego autentycznego męża. Może ja sam, pomyślałem o sobie, gdybym się rozglądał za żoną, może sam wybrałbym właśnie taką małą kobietkę, przy której mógłbym zapomnieć o paraliżującym nozdrza smrodzie eockich promieni łupiących i przeszywającym bębenki jazgotaniu naszych własnych irwinglów. Może chciałbym właśnie, żeby w domu czekała na mnie miła, prosta dziewczyna, do której z przyjemnością wracałbym po owych wyczerpujących starciach z Eotami, kiedy to człowiek wytęża wszystkie władze umysłu, ażeby tylko w porę odgadnąć, jaką taktykę zastosują tym razem owe odrażające insekty. Może, gdybym się chciał żenić, doszedłbym do przekonania, że właśnie taka przystojna blondyneczka jest ponętniejsza niż... Och, może... Jako problem psychologiczny to nawet dość interesujące. Nagle zorientowałem się, że dziewczyna coś do mnie mówi. — Pan też jeszcze nie latał z taką załogą, panie kapitanie? — Myśli pani, z gniotkami. Nie, jeszcze nie. I nie rozpaczam specjalnie z tego powodu. Wydęła z dezaprobatą wargi. Było jej z tym wcale do twarzy. — My tutaj nie lubimy, jak ktoś ich tak nazywa. — Dobrze. Więc z frankensteinami. — I nie z fran... Nie należy używać i tego słowa. Mówi pan o istotach ludzkich podobnych do pana, kapitanie. Zupełnie podobnych do pana. 6

Poczułem, że nogi zaczynają mi ciążyć, jakby były z ołowiu, lak samo musiały ciążyć nogi chłopaczkowi, kiedy wyszliśmy z windy. Dopiero po chwili zorientował się, że dziewczyna nie mogła mieć nic specjalnego na myśli. Przecież nie wie. Dzięki Bogu nie podają jeszcze tego w naszych papierach. Opanowałem się. — Tak pani uważa? A jak wy ich nazywacie? Wyprostowała się sztywno na krześle. — Żołnierzami zastępczymi. Nazwy „frankenstein" używaliśmy w odniesieniu do prymitywnego modelu 21, którego produkcja została zaniechana już więcej niż pięć lat temu. Osobnicy, których panowie otrzymują, reprezentują model 705 i 706, doskonały w każdym szczególe. Pod niektórymi względami nawet doskonalszy... — Nie mają sinej skóry? Nie poruszają się w zwolnionym tempie jak lunatycy? Potrząsnęła gwałtownie głową, oczy jej zabłysły. Najwidoczniej miała w małym palcu całą literaturę przedmiotu. Nie taka znowu naiwna, jak by się wydawało. Może nie wybitnie inteligentna, ale zdaje się, że jej trzej mężowie mieli jednak w przerwach z kim porozmawiać. Terkotała z przejęciem. — Sinica była wynikiem złego utlenienia krwi. W ogóle krew to był nasz najcięższy problem, nie licząc oczywiście systemu nerwowego. Ciałka krwi znajdują się zwykle w rozpaczliwym stanie, kiedy zwłoki docierają do naszych rąk, ale umiemy już teraz wyprodukować serce, które je regeneruje. Gorzej jest z systemem nerwowym. Wystarczy najmniejsze uszkodzenie mózgu albo kręgosłupa i wszystko trzeba zaczynać od samego początku. A odtworzenie systemu nerwowego jest niezmiernie trudne. Moja kuzynka pracuje właśnie przy tym i mówi, że wystarczy jedno wadliwe połączenie — a wiedzą panowie, jak to jest pod koniec dnia, kiedy człowiek jest już zmęczony i tylko zerka na zegarek — jedno jedyne wadliwe połączenie i okazuje się, że gotowy osobnik ma wszystkie odruchy tak z gruntu fałszywe, że trzeba go z powrotem odsyłać na trzecie pię- tro i zaczynać całą robotę od nowa. Ale panowie mogą być spokojni. Począwszy od modelu 663 stosujemy podwójną kontrolę systemu nerwowego, a modele siedemnaste są, no, wprost cudowne! — Wprost cudowne? Lepsze od osobników produkowanych starym sposobem, przez ojca i matkę? — Czy lepsze? — zastanawiała się. — W każdym razie na pewno będzie pan, kapitanie, w najwyższym stopniu zdumiony, kiedy pan zobaczy, do jakich doszliśmy wyników. Oczywiście, wciąż jeszcze jest ten jeden zasadniczy brak... ta jedyna funkcja organiczna, której jak dotąd... — Nie rozumiem tylko jednego — wtrącił się chłopaczek. — Dlaczego trzeba koniecznie używać do tego celu ludzkich zwłok! Człowiek przeżył swoje życie, wziął ten swój udział we wspólnej walce, dlaczego nie zostawić go w spokoju nawet po śmierci? Wiem dobrze, że Eoci rozmnażają się szybko, jak zechcą, muszą tylko odpowiednio zwiększyć ilość królowych na swoich statkach flagowych; wiem, że brak nowych kadr jest najcięższym problemem naszego dowództwa — ale przecież już od dawna potrafimy wytwarzać syntetyczną protoplazmę! Dlaczegóż więc nie możemy produkować całych organizmów, nowych od stóp do głów, i, jak Bóg przykazał, wypuszczać na świat an- droidy, a nie reaktywizowane trupy, które z daleka śmierdzą kostnicą? Teraz blondyneczka wpadła we wściekłość. — Nasze produkty nie śmierdzą! — wrzasnęła. — Już kosmetycy się o to troszczą! Jeśli pan chce wiedzieć, to ciała naszych najnowszych modeli wydzielają mniej zapachu niż pańskie, młody człowieku. A poza tym może pan będzie tak dobry przyjąć do wiadomości, że my nie reaktywizujemy trupów. Reaktywizujemy tylko ludzką proto- plazmę. Staramy się wyzyskać wtórny surowiec, jakim są zużyte i uszkodzone komórki ludzkie, i w ten sposób zaradzić katastrofalnemu brakowi personelu latającego. Mogę pana zapewnić, że nie opowiadałby pan głupstw o trupach, gdyby pan zobaczył, w jakim stanie przychodzą niektóre z tych ciał. Tak, tak, czasami z całej beli, a bela zawiera ni mniej, ni więcej, tylko dwadzieścia ciał, nie można wydobyć dość surowca na jedną całą nerkę i trzeba dopiero podskubywać, tutaj kawalątko jelita, tam kawalątko śledziony, wszystko to dokładnie przerabiać, potem spajać, reakty... — No, widzi pani sama. Tyle trudu sobie zadajecie, żeby to wszystko przerobić. Czy nie lepiej od razu zacząć naprawdę od surowców? — Jakich surowców? Na przykład? — zapytała. Chłopaczek uczynił niecierpliwy gest 7

dłońmi w czarnych skórzanych rękawiczkach. — No, podstawowych pierwiastków, takich jak węgiel, wodór, tlen. Cały proces stałby się od razu znacznie czyściejszy. — Podstawowe pierwiastki też trzeba skądś brać — zwróciłem mu delikatnie uwagę. — Wodór i tlen można wydobywać z powietrza i wody. Ale skąd pan weźmie węgiel? — Z tych samych związków, z których czerpią je wszystkie fabryki chemiczne. Z węgla kamiennego, ropy naftowej, błonnika... Blondyneczka opadła z ulgą na oparcie krzesła. — Wszystko to są substancje organiczne — przypomniała mu. — Jeśli i tak ma pan używać surowców, które kiedyś były żywymi organizmami, to czyż nie lepiej użyć od razu surowca najbardziej zbliżonego od produktu, jaki pan chce wytworzyć? To podstawowa zasada ekonomiki przemysłowej, panie kapitanie, może mi pan wierzyć. Najlepszym i najtańszym surowcem do produkcji żołnierzy zastępczych są ciała poległych żołnierzy. — Pewnie — powiedział chłopaczek. — To nawet logiczne. Bo co właściwie można zrobić ze starymi, zdezelowanymi ciałami poległych żołnierzy? Lepiej zużyć je niż zakopywać w ziemię, gdzie by się zmarnowały, po prostu zmarnowały. Nasza jasnowłosa przyjaciółeczka już miała się uśmiechnąć z aprobatą, ale na wszelki wypadek rzuciła jeszcze w jego stronę badawcze spojrzenie i — zmieniła zamiar. Zrobiła nagle bardzo niepewną minę. Skorzystała z tego, że na biurku zabrzęczał przekaźnik i pochyliła się nad nim gorliwie. Przyglądałem się jej z satysfakcją. Wcale nie taka naiwna. Po prostu kobieca. Westchnąłem. Widzicie, często zdarza mi się pokręcić coś, jeśli chodzi o sprawy nie woj- skowe, ale z reguły mylę się tyko co do kobiet. I znowu okazuje się, że jakaś diablo dziwna historia może wyjść człowiekowi na dobre. — Panie kapitanie — powiedziała do chłopaczka — Będzie pan tak uprzejmy poczekać w pokoju 1591. Pańska załoga zamelduje się tam za chwilę. — Zwróciła się do mnie: — A pana kapitanie proszę do pokoju 1524. Chłopaczek kiwnął głową i odszedł, sztywny i wyprostowany. Poczekałem, dopóki drzwi się za nim nie zamkną, po czym pochyliłem się w jej stronę. — Jaka szkoda, że obowiązuje wciąż ta Ustawa Populacyjna — powiedziałem. — Byłaby pani naprawdę nieocenioną pomocą w którejś z baz. Więcej mi pani wyjaśniła przez te parę minut niż ci wszyscy propagandyści na dziesięciu sesjach instruktażowych. Popatrzyła na niego badawczo. — Mam nadzieję, że pan nie żartuje, panie kapitanie. Widzi pan, my wszyscy jesteśmy bardzo zaangażowani uczuciowo w naszą pracę. Szczycimy się rozwojem naszych zakładów, rozmawiamy o najnowszych osiągnięciach nawet w kantynie, w czasie obiadu. I dlatego nie przyszło mi w porę do głowy, że panowie mogą — oblała się krwistym rumieńcem, tak jak tylko blondynki potrafią się czerwienić — że panowie mogą wziąć to do siebie. Bardzo przepraszam, jeśli niechcący... — Och, nie ma pani za co przepraszać — zapewniłem ją. — Mówiła pani po prostu o swojej pracy. Tak samo w zeszłym miesiącu: byłem akurat w szpitalu i dwaj lekarze rozprawiali, jak zregenerować człowiekowi rękę. Brzmiało to tak, jakby mieli dorobić nową poręcz do zabytkowego fotela. Może mi pani wierzyć, to było naprawdę interesu- jące i masę się od pani dowiedziałem. Z tymi słowami ruszyłem w stronę pokoju 1524, pozostawiając ją z wyrazem wdzięczności na twarzy. To jedyny sensowny sposób postępowania z kobietami, przekonałem się o tym nie raz. Pokój, w którym się znalazłem, był najwidoczniej wykorzystywany jako sala wykładowa w momentach, kiedy nie służył do prezentacji reaktywizowanych ludzkich odpadów. Świadczyło o tym kilka szeregów krzeseł, podłużne tablice, parę wykresów na ścianach. Jeden z nich poświęcony był Eotom i zestawiał całą skromną wiedzę o tych karaluchach, jaką udało nam się zgromadzić w ciągu ćwierćwiecza krwawych walk, odkąd uczyniły one pierwszą próbę opanowania naszego systemu słonecznego, pojawiając się nagle w okolicy Plutona. Wykres niewiele się zmienił od czasu, kiedy wkuwałem jego treść w gimnazjum — jedyną różnicę stanowił bardziej rozbudowany paragraf dotyczący inteligencji i motywów. Oczywiście była to wciąż teoria, ale teoria wnikliwiej przemyślana od tej, którą musiałem sobie kiedyś przyswoić. Nasi mędrcy doszli obecnie do wniosku, 8

że wszystkie próby nawiązywania kontaktu z Eotami spełzły na niczym nie dlatego, ażeby była to jakaś wyjątkowo krwiożercza rasa, lecz dlatego że cierpią oni na tę samą przesadną ksenofobię co ich mniejsi i mniej rozwinięci ziemscy kuzyni. Niech na przykład jakaś mrówka spróbuje się zbliżyć do obcego mrowiska. Nie ma dyskusji, w mgnieniu oka zostanie rozerwana na kawałki. Jeszcze szybciej reagują mrówki-wartowniczki, jeśli zbliża się stworzenie innego rodzaju. Tak samo Eoci. Pomimo swojej cywilizacji, która pod wieloma względami przewyższa naszą, odznaczają się oni po prostu psychiczną niezdolnością wczucia się, dokonania aktu umysłowej identyfikacji, jaki konieczny jest, aby uznać, że istota o całkowicie odmiennym wyglądzie może posiadać równie rozwiniętą inteligencję, uczucia i prawo do takiego samego traktowania jak osobnicy własnej rasy. No cóż, może tak i jest naprawdę. Na razie jednak jesteśmy wprzęgnięci w mordercze zapasy, których teatr to oddala się w okolice Saturna, to znów przybliża w okolice Jowisza. I jeśli wykluczyć ewentualność wynalezienia jakiejś nowej broni o tak nieprawdopodobnej sile, żebyśmy mogli unicestwić ich flotę, zanim skopiują nasz wynalazek, co im się dotąd zawsze udawało niemal natychmiast — nasze widoki na przyszłość ograniczają się do problematycznej nadziei, że jakoś zdołamy ustalić, z jakiego gwiazdozbioru przybywają, jakoś zdołamy zbudować nie jeden statek międzygwiezdny, lecz całą flotę, i jakoś uda nam się zniszczyć ich bazę wypadową lub przynajmniej napędzić im takiego strachu, żeby wycofali się na pozycje obronne. Jedna wielka niewiadoma. O ile przy tym chcemy utrzymać dotychczasowy stan posiadania do chwili, gdy owa niewiadoma zacznie się wyjaśniać, nasze spisy noworodków muszą w przyszłości być dłuższe niż listy poległych. Niestety, nie tak było w ostatnim dziesięcioleciu, i to pomimo ciągłego zaostrzenia Ustawy Populacyjnej, która coraz bardziej rewolucjonizowała nasz kodeks moralny i stopniowo unicestwiała zdobycze socjalne poprzednich lat. Aż wreszcie ktoś w Ministerstwie Zaopatrzenia skonstatował, że niemal połowa naszych jednostek liniowych zbudowana jest ze złomu, który pozostał z wcześniejszych bitew. A gdzie są ludzie, którzy kiedyś tworzyli załogę rozbitych okrętów? Jął się zastanawiać... Oto jak doszło do produkcji tych tworów, które blondyneczka z recepcji i jej koleżanki tak uprzejmie nazywają żołnierzami zastępczymi. Byłem młodszym astrogatorem w randze porucznika na wysłużonym „Dżyngis- chanie", kiedy pierwszy ich oddział pojawił się na pokładzie, ażeby zatopić poległych. Wierzcie mi, moi drodzy, nie bez powodu nazwaliśmy ich frankensteinami! Większość miała twarze sinozielone, niewiele różniące się barwą od munduru, oddychała z rzęże- niem przywodzącym na myśl astmatyków, z megafonami wbudowanymi na dodatek w piersi, i patrzyła wzrokiem, w którym malowała się cała inteligencja pudełeczka wazeliny. A jakżeż oni się poruszali! Mój przyjaciel Johnny Cruro, który pierwszy padł ofiarą Wielkiej Ofensywy roku 2143, mówił zawsze, że wygląda to tak, jakby schodzili ze stromego zbocza, u którego stóp czyha na nich wielki, otwarty grób rodzinny. Całe ciało wyprostowane i napięte. Ręce i nogi wysuwają się powolutku, powolutku, po czym następuje nagły rzut do przodu. Robiło to diablo nieprzyjemne wrażenie. Na domiar złego nie nadawali się do niczego prócz najprostszych czynności pomocniczych. A i to, kiedy człowiek kazał ich wyczyścić, dajmy na to, lawetę, trzeba było pamiętać, żeby wrócić po godzinie i kazać im przerwać, bo inaczej gotowi byli glansować, dopóki by nie przebili dziury na wylot. No, może nie było aż tak źle. Johnny Cruro utrzymywał, że spotkał jednego czy dwóch, którzy w niczym nie ustępowali imbecylom, kiedy byli w formie. Ale w oczach dowództwa wykończyli się dopiero, kiedy przyszło do bitwy. Nie dlatego, żeby załamywali się w warunkach bojowych. Wręcz przeciwnie. Okręt aż drży i jęczy, zmieniając co parę sekund kurs; wszystkie irwingle, łupaczki, haubice atomowe rozgrzały się już do czerwoności od nieprzerwanego ognia; ochrypły głos w megafonie wydaje jeden po drugim rozkaz szybciej, niż ludzkie mięśnie mogą je wykonywać; ratownicy z twarzami wykrzywionymi od wysiłku biegają jak szaleni od jednego miejsca zagrożenia do drugiego; wszyscy wokoło zwijają się jak w ukropie, klną i głośno dziwią się, że Eoci jeszcze nie unieszkodliwili takiego wyraźnego i powolnego celu jak „Dżyngis-chan" — aż tu nagle patrzysz, jakiś gniotek ściska w gumowych dłoniach szczotkę i zamiata podłogę w ten swój przeraźliwie bezosobowy, kretyński niesamowity sposób... 9

Pamiętam, jak całe grupy żołnierzy wpadały w szał i rzucały się na nich z metalowymi drągami i czym popadło. Raz nawet pewien oficer, wracający pędem do kabiny nawigacyjnej, zatrzymał się, wyrwał z kabury pistolet i wygarnął kilka razy pod rząd do takiego sinego, który spokojnie pucował sobie luk, podczas gdy cały dziób okrętu stał w płomieniach. Potem, kiedy gniotek nic nie rozumiejąc, bez jednego jęku osunął się na ziemię, oficerek pochylił się nad nim powtarzając w kółko jak do nieposłusznego psa: „No, leżeć, leżeć, spokojnie, leżeć!" To było właśnie powodem, że wreszcie frankensteinów wycofano z jednostek liniowych — nie ich mała przydatność, lecz niepokojący wzrost załamań psychicznych pośród żołnierzy, którzy mieli z nimi do czynienia. Gdyby nie to, może w końcu byśmy do nich i przywykli — mój Boże, do wszystkiego człowiek przywyka w warunkach bojowych. Tylko że w wypadku frankensteinów to było coś, z czym trudno się pogodzić nawet w warunkach bojowych. To, że byli oni tak przerażająco, tak makabrycznie niewzruszeni w obliczu ponownej śmierci! No, wszyscy twierdzą, że te najnowsze modele są o całe niebo lepsze. Oby tak było rzeczywiście. Wprawdzie od spiralnika jest jeszcze szczebel do łodzi samobójczej, ale mimo to musi on posiadać załogę naprawdę pierwszorzędną, ażeby miał jakiekolwiek szansę wypełnienia swego szaleńczego zadania, nie mówiąc już o powrocie do bazy. W dodatku na spiralniku jest diablo mało miejsca i cała załoga ustawicznie kisi się razem... Na korytarzu rozległy się kroki, kroki kilku zbliżających się żołnierzy. Jeszcze moment i ucichły pod drzwiami. Czekali. Ja też czekałem. Przebiegł mnie dreszcz. Po chwili usłyszałem niepewny szurgot za drzwiami. Mają tremę przed spotkaniem ze mną! Podszedłem do okna i spojrzałem w dół, na plac, gdzie sędziwi weterani, których umysły i ciała były już zbyt zużyte, żeby nadawały się do regeneracji, uczyli frankensteinów w polowych mundurach posługiwać się w zwartym szyku niedawno wpojonym im odruchami warunkowymi. Przypomniało mi to dawne lata i gimnazjalne boisko, na którym sam odbywałem podobne ćwiczenia. Z dołu dochodziła staroświecka szczekliwa komenda: „Raz, dwa, trzy, cztery. Raz, dwa, trzy, cztery". Tylko że zamiast „raz" posługiwali się obecnie jakimś innym słowem, które nie bardzo mogłem uchwycić. Ręce miałem założone na plecach i palcami jednej tak mocno ściskałem przegub drugiej, że dłoń niemal mi zdrętwiała z braku krwi, nim wreszcie usłyszałem, że drzwi się otwierają i cztery pary stóp wkraczają do pokoju. Potem drzwi się zamknęły i cztery pary stóp z trzaskiem obcasów stanęły na baczność. Obróciłem się. Czterej salutujący żołnierze. „No, co z tobą, u licha ciężkiego" — powiedziałem sobie. „Jesteś ich dowódcą, więc chyba nic dziwnego, że ci salutują". Zasalutowałem i cztery ręce opadły sprężyście w dół. — Spocznij! — zakomenderowałem. Z trzaskiem rozstawili nogi, ręce złożyli z tyłu. Mimo woli zastanowiłem się nad tym. — Rozejść się! Rozluźnili nieco ciała. Znów zastanowiłem się nad tym. — No, chłopcy, siadajcie — powiedziałem. — Musimy się zapoznać. Opadli na krzesła, a ja wszedłem na katedrę. Lustrowaliśmy się nawzajem. Ich twarze były napięte, skupione. Trudno było z nich coś wyczytać. Ciekawe, jaką ja miałem minę w tym momencie. Bo muszę przyznać, że mimo wszystkich sesji i przygotowań, ich widok zbił mnie zupełnie z tropu. Tryskało z nich zdrowie moralne i fizyczne, i tężyzna. Ale nie o to chodziło. Bynajmniej nie o to chodziło. Miałem ochotę wyjść za drzwi i nie zatrzymać się, dopóki nie znajdę poza obrębem tego budynku; a przecież nastawiałem się na to, co zobaczę, już od wczorajszej sesji instruktażowej. Oto przyglądało mi się czterech nieżyjących ludzi. Czterech bardzo sławnych nieżyjących ludzi. Ten duży, ledwo mieszczący się w krześle, to Roger Grey, który zginął już przeszło rok temu. Rzucił się ze swoim maleńkim ścigaczem w sam dziób eockiego okrętu flagowego i rozłupał go na dwie równiutkie części. Posiadał chyba wszystkie możliwe odznaczenia, nie wyłączając Korony Solarnej. Teraz ma być moim drugim pilotem. Ten szczupły, nerwowy, z kosmykiem kruczych, gładko przyczesanych włosów, to 10

Wang Hsi. Poległ, osłaniając odwrót na asteroidy po załamaniu się Wielkiej Ofensywy w roku 2143. Według trudnej do uwierzenia, ale zgodnej relacji naocznych świadków jego okręt ział ogniem jeszcze po trzykrotnym śmiertelnym trafieniu przez eocką łupaczkę. Wang posiadł chyba wszystkie możliwe odznaczenia z Koroną Solarną włącznie. Teraz ma być moim mechanikiem. Ten mały, smagły, to Jussuf Lamehd. Zginął w błahej potyczce w okolicach Tytany, ale w chwili śmierci miał więcej odznaczeń w całych Ziemskich Siłach Zbrojnych. Dwu- krotnie dekorowany Koroną Solarną. Teraz ma być moim strzelcem. Wreszcie ten tęgi, to Stanley Weinstein, jedyny jeniec wojenny, któremu udało się uciec z eockiej niewoli. Wprawdzie niewiele z niego pozostało, gdy wylądował na Marsie, ale okręt, którym przyleciał, był pierwszą jednostką nieprzyjacielską, jaka nie uszkodzona wpadła w ludzkie ręce. W jego czasach nie istniała jeszcze Korona Solarna, więc nie mógł nią zostać udekorowany nawet pośmiertnie, ale do dziś dnia akademie wojskowe chrzczą jego imieniem. Teraz ma być moim astogatorem. Potrzebowałem całej siły woli, ażeby przywołać się do rzeczywistości. Przecież to wcale nie są ci bohaterowie. Najprawdopodobniej nie mają w sobie ani kropelki krwi prawdziwego Rogera Greya, ani włókienka mięśnia prawdziwego Wang Hsi pod swoją zrekonstruowaną skórą. To tylko wyborne, wierne co do joty kopie, sporządzone na podstawie szczegółowych danych lekarskich, zachowanych w kartotekach wojskowych od czasu, gdy Wang był jeszcze kadetem, a Grey zaledwie rekrutem. Tak — musiałem sobie jeszcze raz powtórzyć — od stu do tysiąca Jussufów Lamehdów i Stanleyów Weinsteinów żyje obecnie rozsianych po całym systemie słonecznym i wszyscy oni zeszli z taśmy montażowej parę pięter niżej. „Tylko śmiali zasłużyli na pamięć" — brzmi dewiza przetwórni odpadów, która realizuje ją pracowicie, wypuszczając seryjnie w świat duplikaty żołnierzy poległych w szczególnie heroiczny sposób. Przypadkowo wiedziałem, że istnieje jeszcze jedna czy dwie kategorie ludzi, którzy mogą liczyć na podobne względy; wiedziałem również, że istotna przyczyna tego kultu bohaterów ma niewiele wspólnego z dbałością o żołnierskie morale. Po pierwsze odgrywał tu rolę taki drobiazg jak racjonalne organizowanie pracy. Wystarczy odrobina rozsądku, ażeby nastawiając się na masową produkcję wiedzieć, że wygodniej jest wytwarzać kilka modeli standardowych niż za każdym razem zmieniać wzór — na to może sobie pozwolić tylko rzemieślnik-artysta, pracujący metodą chałup- niczą. A skoro już produkuje się modele standardowe, czy nie lepiej z kolei oprzeć się na gotowych wzorach, które swoim wyglądem wywołują jakieś względnie przyjemne sko- jarzenia, aniżeli uciekać się do nic nikomu nie mówiących tworów, jakie mogłyby wyjść z pracowni projektantów technicznych? Drugi wzgląd był chyba jeszcze istotniejszy, choć nie tak oczywisty. Oficer prowadzący wczorajszą sesję instruktażową długo rozwodził się o pewnej niejasnej, można nawet powiedzieć, zabobonnej nadziei, że jeśli dostatecznie dokładnie odtworzy się rysy, muskulaturę, przemianę materii, wreszcie najdrobniejsze załomki kory mózgowej bohatera, być może otrzyma się nowego bohatera. Oczywiście, trudno oczekiwać, że uda się powtórzyć całą pierworodną osobowość — bądź co bądź jest ona produktem długoletnich wpływów określonego otoczenia i dziesiątków innych złożonych czynników — biotechnicy uważają jednak za zupełnie nie wykluczone, że jakaś cząstka inteligencji i męstwa uwarunkowana jest samą strukturą fizyczną... No, odetchnąłem, dobrze, że chociaż nie mają wyglądu frankensteinów! Pod wpływem nagłego impulsu wyjąłem z kieszeni zwitek papierów zawierających nasze rozkazy, przez chwilę udawałem, że je przeglądam, po czym nagle wypuściłem je z rąk. Rozpostarte papiery zawirowały przede mną, ale nie upadły na ziemię, bo Roger Grey w porę wyciągnął dłoń i schwycił je w powietrzu. Podał mi je z tą samą niedbałością i precyzją ruchów. Wziąłem, jeszcze bardziej podniesiony na duchu. Tak poruszał się prawdziwy Roger Grey. Lubię takie ruchy u pilota. — Dziękuję — powiedziałem. Skinął w odpowiedzi głową. Zlustrowałem z kolei Jussufa Lamehda. Tak, i on miał to w sobie. To coś, co nieomylnie charakteryzuje wyborowego strzelca. Trudno to opisać, ale już nieraz przekonałem się, że widać to na pierwszy rzut oka. Wchodzi człowiek do baru w jakiejś 11

miejscowości wypoczynkowej na Erosie i wśród pięciu lotników z załogi spiralnika skupionych wokół stołu od razu potrafi wskazać tego, który jest strzelcem. Jest w nim ta jakaś starannie kontrolowana nerwowość czy też śmiertelny spokój, z jakim się czeka przy celowniku. Jednym słowem to, co potrzebne jest, żeby nacisnąć spust w tym jedynym właściwym ułamku sekundy, kiedy spiralnik ukończył zwód, spiralę i unik i znajduje się akurat na odpowiednią odległość do strzału, już, już przechodząc do następnego zwrotu, spirali, uniku, które mają go z powrotem przenieść w bezpieczne miejsce. Jussuf Lamehd miał to w sobie tak rozwinięte, że mógłbym postawić na niego przeciwko wszystkim strzelcom Ziemskich Sił Zbrojnych, jakich kiedykolwiek widziałem w akcji. Z astogatorami i mechanikami sprawa ma się inaczej. Trzeba ich zobaczyć w warunkach bojowych, żeby należycie ocenić ich sprawność. Ale mimo to podobała mi się pewność siebie i spokój, z jakim Wang Hsi i Weinstein poddawali się lustracji. I oni przypadli mi do gustu. Poczułem, jak stukilowy ciężar spada mi z serca. Po raz pierwszy od wielu dni doznałem ulgi. Gniotki czy nie gniotki, podobała mi się moja nowa załoga. W takim ze- spole damy radę. Postanowiłem im to powiedzieć. — Chłopcy — zacząłem — myślę, że będzie nam dobrze ze sobą. I myślę, że stworzymy razem pierwszorzędną załogę. Chciałbym, żebyście uważali mnie za... Urwałem. Ten chłodny, lekko drwiący wyraz w ich oczach. I jak na siebie spojrzeli, kiedy im powiedziałem, że będzie nam dobrze ze sobą. Jak na siebie spojrzeli i jak rozdęli nozdrza. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że żaden z nich nie odezwał się słowem od momentu, kiedy weszli. Patrzą tylko przez cały czas na mnie, i to niezbyt przyjaznym wzrokiem. Urwałem i pozwoliłem sobie na głębokie westchnięcie. Po raz pierwszy zaświtało mi, że to, co mnie tak dręczyło, to tylko jedna strona medalu, i to zdaje się wcale nie ta najważniejsza. Przez cały czas myślałem tylko o sobie. Jakie na mnie zrobią wrażenie i czy będę w stanie znieść ich jako towarzyszy podróży? Byli dla mnie w końcu gniotkami. I nawet nie przyszło mi do głowy zastanawiać się, jakie ja na nich wywrę wrażenie. Aż nagle okazuje się, że najwidoczniej to oni mają coś przeciwko mnie. — O co chodzi, chłopcy? — zapytałem. Wszyscy czterej spojrzeli na mnie pytająco. — No, co macie na wątrobie? Nie spuszczali ze mnie oka. Weinstein wydął wargi i przechylił się z krzesłem do tyłu. Zatrzeszczało głośno. Ale żaden się nie odezwał. Zszedłem z katedry i jąłem się przechadzać po pokoju. Wodził za mną oczami tam i z powrotem. — Grey — odezwałem się. — Wyglądasz tak, jakbyś dusił coś w sobie. Nie miałbyś przypadkiem ochoty powiedzieć mi, co cię męczy? — Nie, panie kapitanie — odrzekł z zastanowieniem. — Nie mam najmniejszej ochoty. Skrzywiłem się. — Jeśli któryś z was ma coś do powiedzenia, cokolwiek do powiedzenia, to proszę. Wszystko, co powiecie, zostanie pomiędzy nami, tylko pomiędzy nami. Zapomnijcie na chwilę o rangach i regulaminie wojskowym. — Przeczekałem chwilę. — No co? Wang? Lamehd? A może ty, Weinstein? Patrzyli na mnie w milczeniu. Tylko krzesło trzeszczało raz po raz pod Weinsteinem. A to historia! I co oni właściwie mogą mieć przeciwko mnie? Widzą mnie przecież pierwszy raz w życiu. Ale jedno jest pewne — nic nie zdziałam na spiralniku z załogą tak jednomyślną w swej podskórnej niechęci do mnie. Nawet nie warto zapuszczać się w przestrzeń kosmiczną z tymi czterema parami oczu świdrujących plecy. Lepiej od razu wetknąć głowę pod soczewkę irwingla i nacisnąć spust. — Posłuchajcie, chłopcy — powiedziałem. — Ja naprawdę mówię to, co myślę, i naprawdę chciałbym, żebyście na chwilę zapomnieli o rangach i regulaminie wojskowym. Jeśli mamy stworzyć zgraną załogę, musicie mi powiedzieć, o co wam chodzi. Pamiętajcie, że będziemy skazani na egzystencję w pięciu rodzajach najbardziej nie- wygodnych i niesprzyjających warunków, jakie udało się człowiekowi do dziś dnia wymyślić; że będziemy wspólnymi siłami obsługiwać maleńką jednostkę powietrzną, 12

której jedynym zadaniem jest przedrzeć się z szaloną szybkością przez ogień zaporowy i osłony większego okrętu nieprzyjacielskiego i oddać jeden jedyny śmiertelny strzał z jednego monstrualnego irwingla. Czy nam się to podoba, czy nie, współżycie nie ułoży się dobrze, jeżeli pomiędzy nami stanie ukrywana wrogość. Nie będziemy w stanie wypełnić należycie naszego zadania. Będziemy już z góry skazani na niepowodzenie, zanim jeszcze... — Panie kapitanie — odezwał się nagle Weinstein, opuszczając z twardym stuknięciem krzesło, na którym się kołysał. — Czy mogę pana o coś zapytać? — Jasne — powiedziałem i z piersi wyrwało mi się westchnienie ulgi, które musiało chyba przypominać pierwszy powiew huraganu. — Pytajcie, o co tylko chcecie. — Kiedy pan o nas myśli, panie kapitanie, albo kiedy pan o nas mówi, to jakiego słowa pan używa? Popatrzyłem na niego i potrząsnąłem głową. — Co? — Kiedy pan o nas mówi, panie kapitanie, albo kiedy pan o nas myśli, to czy pan nas nazywa frankensteinami? Czy też raczej gniotkami? Chciałbym to wiedzieć, panie kapitanie. Powiedział to takim grzecznym, zrównoważonym tonem, że potrzeba było sporej chwili, żebym pojął całą wagę tego pytania. — Osobiście uważam — odezwał się teraz Roger Grey głosem, który był już odrobinę mniej grzeczny i odrobinę mnie zrównoważony—osobiście uważam, że pan kapitanie nazywa nas raczej szyneczką z puszki. Nie mam racji, panie kapitanie? Jussuf Lamehd założył ręce na piersiach i pogrążył się w głębokim namyśle. — Tak, masz chyba rację, Róg. On prawdopodobnie nazywa nas szynką z puszki. Na pewno szynką z puszki. — Nie zgadzam się — powiedział Wang Hsi. — Niemożliwe, żeby on używał takiego języka. Frankensteiny, tak; ale nigdy szynka z puszki. Nie, to przecież od razu widać z jego sposobu wyrażania się. On nawet nigdy nie wpadnie w taką pasję, żeby nas posłać z powrotem do puszki. Nie przypuszczam nawet, żeby zbyt często nazywał nas gniotkami. To raczej facet, który będzie przy każdej okazji łapał za rękaw dowódców innych spiralników i mówił: „Bracie, żebyś ty wiedział, jaką mam pociechę ze swoich frankensteinów!". Tak, moim zdaniem, on będzie nas nazywał frankensteinami. Umilkł. I znów siedzieli wszyscy czterej, wpatrując się we mnie bez słowa. To, co malowało się w ich oczach, to nie była już drwina. To była nienawiść. Wróciłem na katedrę i usiadłem. W pokoju było jak makiem zasiał. Tylko z placu ćwiczeń dolatywały na wysokość piętnastu pięter niewyraźne komendy. Skąd oni sobie ponabijali głowy tymi frankensteinami, gniotkami i szynką w puszkach? Żaden z nich nie ma przecież więcej niż sześć miesięcy; żaden nie wychodził poza obręb przetwórni. Ich psychika został ukształtowana w sposób zmechanizowany i bardzo intensywny, miała to być jednak edukacja absolutnie niezawodna, produkująca umysły silne, odporne i niczym nie różniące się od ludzkich, ponadto wyspecjalizowane w różnych dyscyplinach i tak odległe od wszelkiej nienormalności, jak tylko mogły to zagwarantować najnowsze osiągnięcia psychiatrii. Nie, na pewno nie są to skutki edukacji. A więc skąd... I w tym momencie usłyszałem wyraźnie. To słowo. To słowo, którego używali instruktorzy na placu zamiast: „Raz!". To nowe, nie znane mi słowo, którego nie mogłem dotąd zrozumieć. Kimkolwiek był ten, kto wydawał komendy, nie liczył on normalnie: „Raz, dwa, trzy cztery". Liczył: „Gniot, dwa, trzy, cztery! Gniot, dwa, trzy, cztery!" Tak, to właśnie podobne do naszego dowództwa, powiedziałem sobie. Zresztą nie tylko do naszego. Do dowództwa każdej armii w każdym zakątku wszechświata i w każdej epoce. Najpierw wydaje się miliony i zatrudnia najtęższe mózgi, ażeby uzyskać coś, co ma najwyższe strategiczne znaczenie, po czym, zanim jeszcze zostanie to wprowadzone do akcji, popełnia się prymitywny błąd, który może to uczynić całkowicie niezdatnym do użytku. Byłem przekonany, że ci sami oficerowie, którzy z tak dobrym skutkiem zatroszczyli się o moralne blondyneczki z recepcji, mogli całkowicie zapomnieć o emerytowanych służbistach, którzy musztrują oddziały na placu. Dobrze znałem tych tępych, złośliwych podoficerków, dumnych ze swego ograniczenia i zazdrośnie strzegących nabytej z takim trudem wiedzy wojskowej, i bez trudu mogłem sobie wyobrazić przedsmak życia koszarowego, jaki dali tym chłopcom. A było to przecież ich 13

pierwsze zetknięcie się ze światem „zewnętrznym". Jakie to wszystko idiotyczne! A może nie takie znowu idiotyczne? Pomijając już fakt, że tylko żołnierze zbyt starzy fizycznie i zbyt skostniali umysłowo, ażeby nadawali się do innej służby, pozostawali do dyspozycji — można było na to spojrzeć i od drugiej strony. Planety leżące w zasięgu walk są terenem nieprzerwanych cierpień i okrucieństw; na pierwszej Unii, gdzie operują spiralniki, jest jeszcze gorzej. I gdyby tam zawiedli ludzie lub uzbrojenie, mogłoby to mieć nieobliczalne skutki. Niech więc wszystko, co może zawieść, znajduje się jak najdalej na tyłach. Może to nawet sensowne, myślałem. Może i jest w tym jakaś logika, że z ciał poległych żołnierzy wytwarza się nowych żołnierzy (Bóg świadkiem, że ludzkość osiągnęła już stan, w którym musi czerpać nowe zasoby sił, skąd się tylko da), może i jest w tym logika, że wytwarza się nowych żołnierzy kosztem największego wysiłku i najwyższej sprawności technicznej, takiej, jaka kojarzy się zwykle z obróbką bawełny i opanowaniem precyzyjnych narzędzi zegarmistrzowskich — po czym puszcza się ich w świat i wystawia na działanie najbezwzględniejszego, najpodlejszego traktowania, jakie można sobie wyobrazić, które ich troskliwie wpajaną lojalność rychło zmienia w nienawiść, a starannie wyważaną równowagę psychiczną w przewrażliwienie nerwowe. Nie wiedziałem, czy to mądre, czy głupie, nie wiedziałem nawet, czy ten problem kiedykolwiek był rozważany przez wyższych oficerów, którzy ustalają wytyczne polityki kadrowej. Nie wiedziałem tego i w gruncie rzeczy nie tak bardzo mnie to w tej chwili obchodziło. Miałem swój własny problem, który wydawał mi się dostatecznie skompliko- wany. Dobrze pamiętałem swój stosunek do tych chłopców i było mi diablo głupio. Na szczęście to wspomnienie poddało mi pewien pomysł. — Wiecie co? — zaproponowałem. — Może byście mi najpierw powiedzieli, jak wy nas nazywacie? Wyglądali na zaskoczonych. — Chcecie wiedzieć, jak ja was nazywam — wyjaśniłem. — A może powiecie mi najpierw, jak wy nazywacie takich ludzi jak ja... ludzi, którzy się urodzili. Na pewno macie jakieś swoje przezwiska. Lamehd błysnął olśniewająco białymi zębami na tle swej śniadej skóry. Ale nie było wesołości w tym uśmiechu. — Realami — powiedział. — Nazywamy was realami. Czasami także prawdziwkami. Teraz wszystkich czterem rozwiązały się języki. Mieli i inne nazwy, całą masę innych nazw. Chcieli, żebym je wszystkie usłyszał. Mówili jeden przez drugiego, wyrzucali z siebie słowa jak pociski, a wyrzucając je, wpatrywali się w moją twarz, żeby zobaczyć, jakie to na mnie wywiera wrażenie. Niektóre przezwiska były tylko śmieszne, inne jednak były dość paskudne. W szczególny zachwyt wprawił mnie macicznik i cycak. — No, ładnie — powiedziałem po chwili. — Ulżyło wam? Oddychali ciężko, ale widać było, że im ulżyło. Sami to zresztą czuli. Atmosfera w pokoju trochę się rozładowała. — Wracając do tamtego — powiedziałem — chciałbym wam zwrócić uwagę, że jesteście wszyscy chłopcy nie ułomki i nie dacie sobie chyba w kaszę dmuchać. Umówmy się, że odtąd, jeżeli w jakimś barze albo na stadionie ktoś mniej więcej równy wam rangą szepnie słówko, które w waszych delikatnych uszach zabrzmi zbyt podobnie do gniotka, możecie podejść i porachować mu solidnie kości, oczywiście jeśli wam się uda. Jeśli natomiast będzie to ktoś równy mniej więcej rangą mnie, według wszelkiego praw- dopodobieństwa rachowania kości dokonam ja, a to po prostu dlatego, że jestem wrażliwym dowódcą i nie lubię, żeby ubliżano moim ludziom. W końcu, jeżeli uważaliby- ście kiedyś, że ja sam nie traktuję was jak stuprocentowych ludzi, jak pełnoprawnych obywateli systemu słonecznego, pozwalam wam przyjść do mnie i powiedzieć: „Słuchaj, kapitanie, ty cycaku jeden..." I tak dalej. Roześmiali się wszyscy czterej. Był to serdeczny śmiech. Ale gdy umilkł, na twarze powróciła powoli rezerwa, a oczy znów zabłysły chłodno. Człowiek, na którego patrzyli, był mimo wszystko intruzem. Zakląłem w duchu. — To nie takie proste, panie kapitanie — powiedział Wang Hsi. — Niestety. Pan może nas nazywać stuprocentowymi ludźmi, ale cóż z tego, kiedy nimi nie jesteśmy. I każdy, kto nas przezywa gniotkami czy szynką z puszki, ma pewną dozę słuszności. Bo jesteśmy gorsi od ludzi... od ludzi, którzy się urodzili. Sami to dobrze wiemy. I zawsze 14

pozostaniemy gorsi. Zawsze. — Nic o tym nie wiem — odpaliłem. — Przecież niektóre wasze osiągnięcia... — Osiągnięcia — powiedział cicho Wang Hsi — nie czynią jeszcze człowieka. Siedzący po jego prawej ręce Weinstein kiwnął głową, pomyślał chwilę i uzupełnił: — Ani nowa kategoria ludzka nie czyni jeszcze rasy. Wiedziałem, do czego zmierzają. Miałem ochotę roztrącić ich, wybiec z tego pokoju, dopaść windy i znaleźć się na ulicy, zanim którykolwiek zdąży powiedzieć jeszcze słowo. A więc o to chodzi, mówiłem sobie. Tu was boli, chłopcy, tu was boli. Kręciłem się, nie mogąc usiedzieć na katedrze. W końcu dałem za wygraną, wstałem i zacząłem się znowu przechadzać po klasie. Ale Wang Hsi nie rezygnował. Powinienem był wiedzieć, że nie zrezygnuje. — Żołnierze zastępczy — podjął marszcząc się, jak gdyby po raz pierwszy zastanawiał się bliżej nad tym wyrażeniem. — Żołnierze zastępczy, a nie po prostu żołnierze. Nie jesteśmy prawdziwymi żołnierzami, bo żołnierz to mężczyzna. A my, panie kapitanie, nie jesteśmy mężczyznami. Przez chwilę panowała cisza, po czym z mojej piersi wydobył się głuchy głos: — A dlaczego uważacie, że nie jesteście mężczyznami? Wang Hsi popatrzył na mnie z niedowierzaniem, ale odpowiedział tym samym spokojnym, cichym tonem. — Wie pan dobrze, dlaczego. Przecież pokazywali panu nasze karty rejestracyjne. Nie jesteśmy mężczyznami, prawdziwymi mężczyznami, dlatego że jesteśmy bezpłodni. Siłą woli zmusiłem się, żeby usiąść na powrót, i starannie ułożyłem na kolanach trzęsące się ręce. — Jesteśmy bezpłodni — usłyszałem Jussufa Lamehda — bezpłodni jak kastraci. — Tysiące ludzi jest bezpłodnych — zacząłem — a mimo to... — Tu nie chodzi o tysiące — wmieszał się Weinstein. — Chodzi o nas wszystkich, wszystkich. — Gniotkiem powstałeś — mruknął się Wang Hsi — i gniotkiem umrzesz. Mogliby dać szansę przynajmniej niektórym z nas. Nasze dzieci wcale nie musiałyby być takie najgorsze. Roger Grey uderzył swą wielką dłonią o poręcz krzesła. — Właśnie o to chodzi, Wang — powiedział z nienawiścią. — Nasze dzieci mogłyby się okazać zupełnie dobre, — za dobre. Mogłyby okazać się lepsze od ich dzieci i co wtedy stało by się z naszymi nietykalnymi, niezastąpionymi realami? Siedziałem wpatrując się w nich, ale teraz miałem przed oczyma inny obraz. Nie prześladowały mnie już powolne taśmy montażowe z ludzkimi tkankami i całymi or- ganami ani pochyleni nad nimi w skupieniu biotechnicy. Nie prześladowała mnie wielka hala pełna gotowych męskich ciał, zawieszonych w płynnej pożywce i podłączonych do maszyn edukacyjnych, które dzień i noc z monotonnym klekotem wpajały minimum wiedzy, niezbędne, aby te istoty mogły zastąpić ludzi tam, gdzie toczą się najkrwawsze walki. Tym razem widziałem koszary pełne sławnych bohaterów, z których wielu występowało w dwu, trzech identycznych kopiach. Siedzą wszyscy i wywodzą swoje żale, jak to czynią żołnierze w każdych koszarach na każdej planecie bez względu na to, czy mają wygląd sławnych bohaterów, czy też nie. Tylko że ich żale spowodowane są upokorzeniem tak głębokim, jakiego nie doświadczył dotąd żaden żołnierz, upokorzeniem sięgającym samej istoty ludzkiej osobowości. — Więc wam się zdaje — powiedziałem i głos mój brzmiał spokojnie pomimo zimnego potu, jaki zalewał mi twarz — że to rozmyślnie uczyniono was bezpłodnymi? Weinstein zmierzył mnie spode łba. — Oj, panie kapitanie, tylko bez bajeczek dla grzecznych dzieci. Prosimy bardzo. — A nie przyszło wam do głowy, że podstawowym problemem ludzkości jest w tej chwili niedostateczna rozrodczość? Wierzcie mi, chłopcy, o niczym innym się nie słyszy obecnie. Członkowie gimnazjalnych kółek dyskusyjnych wałkują temat rozrodczości na wszystkich konkursach międzyszkolnych; nie ma tygodnia, żeby jakiś uczony, od archeologów począwszy, a na botanikach kończąc, nie wydał książki oświetlającej 15

zagadnienie rozrodczości z punktu widzenia jego dyscypliny. Każde dziecko wie, że jeśli my nie załatwimy się z tym problemem dostatecznie szybko, to Eoci załatwią się z nami. I wy sobie naprawdę wyobrażacie, że w takich okolicznościach ktokolwiek zdrowy na umyśle dobrowolnie pozbawiałby kogokolwiek zdolności rozrodczych? — A co komu na tym zależy? Paru gniotków więcej, paru mniej? — powiedział Grey. — Według najnowszych danych zbiornice mają większe zapasy spermy niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich pięciu lat. Nie potrzebują nas i już! — Panie kapitanie — Wang Hsi wysunął wyzywająco swój trójkątny podbródek w moim kierunku. — Może pan pozwoli, że panu zadam z kolei parę pytań. Czy pan naprawdę myśli, że my uwierzymy w to, żeby nauka, która potrafi z resztek martwej, rozkładającej się protoplazmy stworzyć żywego, doskonałego w każdym szczególe czło- wieka ze skomplikowanym systemem trawiennym, z precyzyjnym systemem nerwowym, żeby ta sama nauka nie umiała w ani jednym przypadku zrekonstruować normalnych męskich gruczołów płciowych produkujących żywe plemniki? — Musicie wierzyć — odpowiedziałem. — Bo tak właśnie jest. Wang opadł na oparcie krzesła. Pozostali trzej uczynili to samo. Nie patrzyli teraz na mnie. — Czy nigdy nie słyszeliście o tym — zacząłem im tłumaczyć — że właśnie komórka rozrodcza jest najbardziej niepowtarzalna ze wszystkich części organizmu ludzkiego? Niektórzy krańcowi biolodzy uważają nawet, że cały organizm ludzki, jak zresztą wszystkie żywe organizmy, istnieje tylko po to, ażeby umożliwić wytwarzanie komórek płciowych. To najbardziej skomplikowana zagadka biotechniczna, jaka stoi przed naszymi uczonymi. Wierzcie mi, chłopcy — dorzuciłem gwałtownie — jeśli wam mówię, że nasza nauka nie rozwiązała jeszcze tego problemu, to jest to smutna prawda. Sam wiem coś o tym. To ich wzięło. — Posłuchajcie — podjąłem. — Istnieje pewna cecha wspólna upodabniająca nas do Eotów, z którymi walczymy. Poza tą jedną cechą wszystko inne różni insekty od istot ciepłokrwistych. Ale tylko żyjące gromadnie insekty i żyjący gromadnie ludzie mają w swoim społeczeństwie osobników nie biorących bezpośredniego udziału w procesach rozrodczych, a jednak spełniających funkcje istotne dla rozwoju gatunku. Weźmy na przykład przedszkolankę, która sama jest bezpłodna, ale oddaje gatunkowi ludzkiemu nieocenione usługi, kształtując umysły, a nawet ciała dzieci powierzonych jej pieczy. — Czwarty paragraf Kursu Podstawowego dla Żołnierzy Zastępczych — rzekł Weinstein sucho. — Wziął to żywcem z książki. — Byłem wielokrotnie ranny — powiedziałem. — Piętnaście razy byłem ciężko ranny. Wstałem i zacząłem zawijać prawy rękaw. Był zupełnie mokry od potu. — Wiemy, że pan był wiele razy ranny, panie kapitanie — przyznał niepewnie Lamehd. — Świadczą o tym pańskie medale. Nie musi nam pan wcale pokazywać... — I za każdym razem, kiedy zostałem zraniony, regenerowali mi uszkodzoną część ciała, tak że w niczym nie ustępowała mojej własnej. A nawet była lepsza. Popatrzcie na ten biceps — napiąłem go, żeby mogli zobaczyć — dopóki mi nie zwęgliło ręki w jednej małej potyczce sześć lat temu, nigdy nie miałem takiego bicepsa. Zregenerowali mi na kikucie lepszą muskulaturę, niż miałem kiedykolwiek w życiu. Nigdy także nie władałem tą ręką sprawniej niż teraz. — Co pan miał na myśli — jął formułować pytanie Wang Hsi — kiedy pan powiedział przed chwilą, że... — Piętnaście razy byłem ranny — przerwał mój obco brzmiący głos — i czternaście razy regenerowano mi uszkodzone części ciała. Za piętnastym razem... Za piętnastym razem... No, za piętnastym razem... No, za piętnastym razem uszkodzenie było tego rodzaju, że nie nadawało się do regeneracji. Nic mi nie mogli poradzić za piętnastym razem. Roger Grey otworzył usta. — Szczęśliwie — wyszeptałem — było to uszkodzenie, którego nie widać. Weinstein już miał mnie o coś zapytać, ale się rozmyśla i opadł z powrotem na oparcie. Ale sam mu powiedziałem, czego chciał się dowiedzieć. — Haubica atomowa. Później zastanawialiśmy się nad tym i doszliśmy do wniosku, że 16

pocisk musiał mieć niepełną siłę wybuchu. Ale wystarczyła jeszcze, żeby zabić pół załogi naszego krążownika. Ja nie zostałem zabity, ale znajdowałem się w zasięgu podmuchu. — W zasięgu podmuchu — zorientował się szybko Lamehd. — Ależ podmuch haubicy atomowej sterylizuje każdego w promieniu dwustu stóp. Chyba że ma się na sobie... — Ja nie miałem. — Przestałem się pocić. Już. Mój drogocenny, wstydliwy sekret został wyjawiony. Odetchnąłem głęboko. — Więc sami rozumiecie... Wiem dobrze, że tego problemu jeszcze nie udało się rozwiązać... Roger Grey wstał z miejsca i wyciągnął rękę. Uścisnąłem ją. Niczym się nie różniła od ręki któregoś z nas. Może była tylko silniejsza. — Załogi spiralników — podjąłem — tworzą w zasadzie ochotnicy. Wyjątkiem są tylko dowódcy i żołnierze zastępczy. — Pewnie dlatego — powiedział Weinstein — że ludzkość najłatwiej może ich odżałować. — Tak — odrzekłem — dlatego że ludzkość najłatwiej może ich odżałować. Weinstein kiwnął głową. — Niech to jasny gwint! — roześmiał się Jussuf Lamehd i wstał, żeby mi również uścisnąć rękę. — Witamy pana kapitana w naszym gronie. — Dziękuję — powiedziałem. — Dziękuję, synu! Wydawał się trochę zaskoczony, że to tak podkreślam. — To wcześniejszy rozdział mojej historii — wyjaśniłem. — Widzicie, nigdy nie bytem żonaty, a podczas urlopów za bardzo byłem zajęty zaglądaniem do butelki i rozrabianiem, żeby mieć czas na chodzenie do zbiornicy. — Aha — powiedział Weinstein i grubym paluchem wskazał po kolei wszystkie cztery ściany. — Więc to tak. — Tak, właśnie tak. To moja rodzina. Jedyna, jaką kiedykolwiek będę miał. Mam już wystarczającą ilość tego — poklepałem się po odznaczeniach — żeby ustąpić miejsca innym. Jako dowódca spiralnika mogę być pewny, że to prędzej czy później nastąpi. — Jedyne, czego pan jeszcze nie wie — uzupełnił Lamehd — to, czy pańską osobę będą kiedyś przypominali chłopcy tacy jak my. Będzie to zależało od tego, ile jeszcze odznaczeń pan otrzyma, zanim stanie się pan sam... no, jakby to nazwać, chyba surowcem wtórnym. — Tak — powiedziałem i owładnęło mną uczucie niedorzecznej lekkości i swobody. Miałem to wszystko za sobą i piersi nie przygniatało mi już brzemię miliarda lat trady- cyjnego rozmnażania i dojrzewania. I pomyśleć, że to ja chciałem prawić morały. — Tak, Lamehd. Trzeba to chyba nazwać surowcem wtórnym. — No co, chłopcy — podjął — postaramy się, żeby kapitan dostał jeszcze cały bukiet wstążeczek do swojej kolekcji? To równy facet i przyjemnie będzie kiedyś spotykać w klubie jego sobowtórów. Otoczyli mnie teraz wszyscy czterej kołem — Weinstein, Lamehd, Grey, Wang Hsi. Na twarzach mieli przyjazne uśmiechy i wyglądali naprawdę na chłopców do rzeczy. Poczułem, że stworzymy razem jedną z najlepszych załóg, jakie latają na spiralnikach. Co ja mówię, jedną z najlepszych? Najlepszą, moi drodzy, najlepszą! — Ja też tak myślę — powiedział Grey. — Pójdziemy za panem, gdzie i kiedy tylko pan nas poprowadzi, kapitanie. Jak za ojcem. 17

MOJE POTRÓJNE JA Może się oderwiesz na chwilkę od tych głupich komiksów! — krzyknął profesor Ruddle, dygocąc z gniewu. — Bądź co bądź masz otrzymać ostatnie wskazówki co do największej przygody, na jaką porwał się człowiek. No i nie zapominaj, że to ty możesz złamać swoją głupią szyję. McCarthy zacisnął usta. Spojrzał sennie na malowaną miednicę, stojącą o kilka kroków od wielkiej aparatury z drutów i plastiku, przy której pracował profesor. Nagle splunął tytoniową żujką, trafiając w sam środek kranu do zimnej wody. Profesor skoczył na równe nogi. McCarthy uśmiechnął się. — Nazywam się Gęsia Szyjka — wymamrotał — a nie żadna Głupia Szyja. Znany i szanowany we wszystkich policyjnych aresztach Stanów Zjednoczonych łącznie z tutej- szym. „McCarthy, zwany Gęsią Szyjką, dziesięć dni za włóczęgostwo" — piszą zawsze w wyroku. Albo „McCarthy Gęsia Szyjka, dwadzieścia dni za opilstwo i zakłócenie spokoju publicznego". A nigdy Głupia Szyja. — Urwał, westchnął i znów trafił żujką w kran z zimną wodą. — Słuchaj, profesorku, prosiłem tylko o filiżankę kawy i coś do zjedzenia. A ta maszyna czasu to już pański pomysł. — Czy nic dla ciebie nie znaczy, że już wkrótce powędrujesz sto dziesięć milionów lat w przeszłość, w czasy, kiedy nie było jeszcze żadnych, choćby trochę zbliżonych, protoplastów człowieka? — Nie, co mnie to obchodzi? Były kierownik katedry fizyki w Brindlesham skrzywił się z niesmakiem. Przez grube szkła okularów przyjrzał się jeszcze raz żylastemu, opalonemu kryminaliście, któremu musiał zawierzyć dzieło swego życia. Twarda, jakby z kamienia ciosana głowa osadzona była na niezwykle długiej i cienkiej szyi; chude ciało sprawiało również wrażenie jakby rozciągniętego; całe jego odzienie stanowił wypłowiały brunatny sweter, połatane welwetowe spodnie i mocno już zużyta para ciężkich butów. Profesor westchnął. — I oto na tobie spoczywa los wiedzy ludzkiej i postępu! Kiedy dwa dni temu zawędrowałeś tutaj, do mojego szałasu, byłeś zgłodniały i ledwo żywy. Nie miałeś grosza przy duszy... — Miałem, nawet parę. Tylko miałem też dziurę w spodniach. Gdzieś te groszaki musiały wypaść tu, w tym pokoju. — Dobrze już, wszystko dobrze, przypuśćmy, że miałeś dwa grosze. W każdym razie zabrałem cię do siebie, poczęstowałem porządnym obiadem i obiecałem zapłacić sto dolarów za jazdę w pierwszej podróży mojej machiny czasu. Czy nie myślisz... Tss! Tym razem trafiony został kran z gorącą wodą. — ... że powinieneś przynajmniej trochę uważać — W głosie profesora zabrzmiała nutka histerii — kiedy ci udzielam wskazówek zapewniających powodzenie temu do- świadczeniu? Czy rozumiesz, jak niebywałe zakłócenia w nurcie czasu może spowodować twój jeden nierozważny krok? McCarthy wstał nagle, a magazyn komiksów z jaskrawymi ilustracjami spadł na podłogę pokrytą mnóstwem cewek, rurek i arkuszy zapisanych gęsto formułami matema- tycznymi. Podszedł do profesora, którego przewyższał co najmniej o głowę. Ten ostatni chwycił nerwowo klucz francuski. — Powiedz pan, panie profesorze — zagadnął z naciskiem — jeżeli pan myśli, że ja jestem za głupi, dlaczego pan sam nie pojedzie, co? Mały profesorek uśmiechnął się łagodnie. — No, nie kłóć się już, nie kłóć, Długa Szyjo. — Gęsia Szyjko. McCarthy Gęsia Szyjka. — Jesteś najbardziej porywczym człowiekiem, jakiego w życiu widziałem. Bardziej nawet upartym niż profesor Darwin Willington Walker, kierownik katedry matematyki w Brindlesham. Wbrew niezbitym dowodom, jakie przedłożyłem, profesor Walker upierał się, że machina czasu nie będzie funkcjonować. „Wielkie wynalazki — powtarzał bez przerwy — nie wyrastają z małych paradoksów, a wszelkie mówienie o podróżach w czasie zawsze było i będzie tylko zbiorem małych, mętnych paradoksów". Wskutek jego uporu uniwersytet odmówił mi dotacji na dalsze badanie i dlatego musiałem przyjechać aż tu, do Karoliny Pomocnej. I wszystko robię za własne pieniądze. — Zamyślił się 18

gniewnie nad brakiem wyobraźni u matematyków i skąpstwem uniwersytetów. — Ale pan nie odpowiedział na moje pytanie. Ruddle spojrzał na swego rozmówcę i lekko się zaczerwienił. — Cóż, chodzi o to, że moja rozprawa o wewnątrzprzemiennych pozycjach jeszcze nie jest gotowa i muszę ją dokończyć. A jakkolwiek wszystko wskazuje, że doświadczenie z machiną zakończy się olbrzymim powodzeniem, nie jest wykluczone, że Walker miał może na myśli jakiś szczegół, który ja... hm... przeoczyłem. — To znaczy, że ja mogę stamtąd nie wrócić? — Hm... w pewnym sensie tak. Właściwie nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Sprawdziłem wiele razy wszystkie formuły i są bez zarzutu. Jest tylko nieznaczna możliwość jakiegoś drobnego błędu, że na przykład pierwiastek kwadratowy w którejś formule nie został wprowadzony do ostatniej dziesiętnej... McCarthy pokiwał głową z miną oznaczającą: „Domyślałem się tego". — W takim razie — oświadczył — muszę dostać czek przed wyjazdem. Nie mogę ryzykować, że coś tam nie wyjdzie i pan mi nie zapłaci. Profesor Ruddle przyjrzał mu się uważnie i zwilżył językiem usta. — Dobrze, Długa Szyjo, dobrze, oczywista! — Gęsia Szyjka. Ile razy mam panu powtarzać: McCarthy Gęsia Szyjka? Tylko wypisz pan ten czek na mnie, z moim prawdziwym imieniem. — To znaczy? — Co? No tak, muszę panu chyba powiedzieć. Tylko niech pan tego nie rozgaduje. Na imię mam — głos ogromnego włóczęgi przeszedł w cichy szept — na imię mam Galahad. Fizyk umieścił podpis na zielonej kartce, wyrwał ją z książeczki i wręczył McCarthy'emu. „Bank Buraczano-Tytoniowy Karoliny Pomocnej wypłaci na żądanie Gala- hada McCarthy'ego sto dolarów i 0 centów". Ruddle odczekał, aż czek został głęboko ukryty w wewnętrznej kieszeni starożytnego swetra, po czym sięgnął po kosztowny miniaturowy aparat fotograficzny i zawiesił go na szyi swego pracownika. — A teraz uważaj! Aparat jest nastawiony. Czy potrafisz obchodzić się z przełącznikiem? Wystarczy nacisnąć... — Potrafię, potrafię. Już nieraz zabawiałem się tymi sztuczkami. Chce pan, żebym wyszedł z maszyny, zrobił parę zdjęć i ruszył jakiś kamień. — Ale nic więcej! Pamiętaj, że cofasz się w czasie o sto dziesięć milionów lat i wszystko, co zrobisz, może mieć nieobliczalny wpływ na teraźniejszość. Mógłbyś zni- szczyć całą rasę ludzką, rozgniatając przez nieuwagę jakieś małe stworzonko, które było jej dalekim przodkiem. Myślę, że nieznaczne przesunięcie kamienia będzie odpowiednim i nieszkodliwym doświadczeniem wstępnym. Ale bądź ostrożny! Podeszli do wielkiej, przezroczystej machiny znajdującej się w drugim końcu laboratorium. Przez grube ściany czerwone, czarne i srebrzyste przyrządy rzucały zagadkowe blaski. Z labiryntu drutów wystawała ogromna dźwignia, niczym metalowy palec wskazujący. — Powinieneś przybyć w połowie epoki płazów, w okresie kredy. Większa część Ameryki Północnej była wtedy pod wodą, ale badania geologiczne wskazują, że w tym miejscu znajdowała się wyspa. — Powtarzał to pan już ze szesnaście razy. Proszę mi tylko pokazać, którą sztukę pociągnąć, i jazda! Ruddle zakręcił się niespokojnie w miejscu. — Sztuka! — wykrzyknął. — Nie ciągniesz żadnej sztuki! Opuścisz delikatnie — pamiętaj, delikatnie — chronotranzyt, czyli tę dużą czarną dźwignię, wskutek czego kwarcowe drzwi się zasuną, a machina będzie uruchomiona. Przy przyjeździe podniesiesz dźwignię — znowu delikatnie — a wtedy drzwi się otworzą. Machina już jest nastawiona na cofnięcie się w czasie o określoną ilość lat, więc o to na szczęście nie musisz się troszczyć. McCarthy spojrzał na niego z góry. — Pan jesteś strasznie dowcipny jak na takiego małego faceta. A założę się, że masz pietra przed swoją żoną. — Nie jestem żonaty — wyjaśnił krótko Ruddle. — Nie wierzę w tę instytucję. Ależ wybrałeś sobie porę — otrząsnął się nagle — by mówić o małżeństwie! Właśnie w chwili, 19

kiedy wysyłam takiego głupiego uparciucha jak ty w przyrządzie mającym niezmierzony potencjał machiny czasu... Oczywiście że nie mogę ryzykować sobą w tym pierwszym próbnym modelu. — Aha — kiwnął głową McCarthy. — Ładne rzeczy. — Zamyślił się, dotknął czeku wystającego z kieszeni swetra i wskoczył do machiny. — A ja mogę. Nacisnął — łagodnie — dźwignię chronotranzytu. Drzwi machiny zamknęły się w chwili, gdy profesor Ruddle wymawiał ostatnie słowa: — Do widzenia, Długa Szyjo! I proszę cię, uważaj! — Gęsia Szyjo — odruchowo poprawił McCarthy. Machina drgnęła. Poprzez kwarcowe ściany dostrzegł jeszcze zarys siwej głowy profesora. Ruddle, z wyrazem obawy i niepewności w twarzy, zdawał się modlić. Niewiarygodnie ostre światło słoneczne spływało przez grube, błękitnawe chmury. Machina czasu opadła na brzeg zatoki, dokąd zbiegały skłębione gąszcze dżungli i nagle stanęła. Przez półprzeźroczyste ściany McCarthy widział zieloną masę ogromnych paproci i wspaniałych palm, lekko parujących i rojących się życiem. — Podnieś delikatnie sztuczkę — mruknął do siebie. Wyszedł z otwartych drzwi i znalazł się po kostki w wodzie. Zjawił się najwidoczniej w chwili przypływu i kredowobiała woda uderzała o podstawę prostokątnej machiny, która go tu przywiozła. No tak, Ruddle mówił przecież, że wyląduje na wyspie. — Mam jeszcze szczęście, że nie wybudował swojego laboratorium jakie pięćdziesiąt stóp niżej. Zrobił parę kroków, omijając kolonię ciemnobrunatnych gąbek. — Profesor pewnie chciałby mieć ich zdjęcie — pomyślał. Nastawił aparat na gąbki, a potem zrobił kilka zdjęć morza i dżungli. W odległości dwóch mil ukazały się wielkie, błoniaste skrzydła. McCarthy rozpoznał groźne, podobne do nietoperza stworzenie z obrazka, jaki mu pokazywał profesor. Pterodaktyl — ptasi odpowiednik płazów. McCarthy zrobił pospiesznie zdjęcie potwora i cofnął się w stronę machiny. Nie podobał mu się wygląd spiczastego dzioba zbrojnego w ostre zęby. Coś żywego poruszyło się w dżungli, w miejscu, nad którym latał pterodaktyl. Potwór runął w dół jak upadły anioł, z rozwartymi szczękami. McCarthy upewniwszy się, że z tej strony nic mu nie grozi, ruszył szybko wzdłuż brzegu. Na skraju dżungli zauważył okrągły, czerwony kamień. Tego mu właśnie trzeba. Kamień okazał się cięższy, niż myślał. Napiął mięśnie, przeklinając głośno i pocąc się w promieniach upalnego słońca. Zarył stopami w szlamie. Nagle kamień się poddał. Z głośnym szmerem przesunął się na bok. Z wilgotnego otworu, jaki powstał w szlamie, wysunęła się stonoga wielkości ludzkiego ramienia i popełzła w kierunku dżungli. Miejsce jej dotychczasowej kryjówki wydzielało ohydną woń. McCarthy nabrał wstrętu do tego wszystkiego. Można już wracać. Zanim nacisnął dźwignię, spojrzał raz jeszcze na czerwony kamień, ciemniejszy z jednej strony. Zarobił uczciwie swoje sto dolarów. „Więc tak wygląda praca — pomyślał. — Może tego właśnie mi było potrzeba." Wspomnienie wspaniałego słońca epoki kredy sprawiło, że laboratorium wydało się McCarthy'emu mniejsze niż przedtem. Profesor podbiegł do niego bez tchu, gdy wysiadał z machiny czasu. — Jak poszło? — dopytywał się gorączkowo. McCarthy przyglądał się głowie starego profesora. — Wszystko w porządku — odparł z namysłem. — Ale, ale, panie Ruddle, dlaczego pan sobie ogolił głowę? Nie miał pan na niej wiele, ale te siwe włosy wyglądały jakoś elegancko. — Włosy? Ogolił? Przecież jestem zupełnie łysy od lat. Włosy wypadły mi, zanim jeszcze zacząłem siwieć. I nazywam się Guggles, nie Ruddle. Zapamiętaj to sobie: Guggles. A teraz pokaż aparat. Zdejmując z szyi aparat i wręczając go swemu chlebodawcy, McCarthy jeszcze raz przyjrzał się profesorowi — Mógłbym przysiąc, że miał pan tu kępkę siwych włosów. No, wszystko jedno! A z 20

tym nazwiskiem, to widać obydwaj nie możemy dojść do ładu. Profesor mruknął coś i ruszył z aparatem do ciemni. W połowie drogi zatrzymał się i omal nie przysiadł, gdy w drzwiach ukazała się olbrzymia postać kobiety. — Alojzy — rozległ się głos, który wwiercał się w ucho niczym korkociąg. — Zapowiedziałam ci wczoraj, że jeśli ten włóczęga nie wyniesie się z mego domu w dwadzieścia cztery godziny, to dostaniesz ode mnie. Alojzy, słyszysz? Zostało ci dokładnie trzydzieści siedem minut! I żadne doświadczenia mnie nie obchodzą. — T... tak, kochanie — szepnął profesor Guggles w stronę rozległych pleców damy. — My już prawie skończyliśmy. — Kto to jest? — spytał McCarthy, gdy tylko wyszła. — Moja żona! Musisz ją przecież pamiętać: robiła nam śniadanie tego dnia, kiedyś się zjawił. — Nie robiła nam żadnego śniadania. Sam zrobiłem śniadanie. A pan mówił, że pan nie jest żonaty. — Nie gadaj głupstw, panie Gallagher. Jestem żonaty od dwudziestu pięciu lat i nigdy się tego nie wypierałem. Nie mogłem czegoś podobnego powiedzieć. — Nie nazywam się wcale Gallagher — zawołał kłótliwym tonem włóczęga. — Nazywam się McCarthy Gęsia Szyjka. Co się tu dzieje? Pan nie może sobie przypomnieć mojego nazwiska, nie mówiąc już o przezwisku, swoje nazwisko pan zmienił, ogolił pan sobie głowę, ożenił się pan raz-dwa i teraz mi pan wmawia, że jakaś kobieta robiła dla mnie śniadanie, kiedy... — Chwileczkę! — mały profesor podbiegł i szarpnął go gwałtownie za rękaw. — Chwileczkę, panie Gallagher czy Gęsia Szyjko, czy jak się tam pan nazywa. Opowiedz mi pan najpierw, jak pańskim zdaniem wyglądało to miejsce, nim je opuściłeś. Gęsia Szyjka opowiedział. — A ta magiczna sztuczka — dokończył — leżała na tamtym interesie, a nie pod nim. Profesor namyślał się chwilę. — A kiedy cofnąłeś się w przeszłość, to nic nie zrobiłeś, tylko ruszyłeś kamień? — Nic więcej. Tyle że spod kamienia wyskoczyła ogromna stonoga. Ale ja nawet jej nie tknąłem. Poruszyłem kamień i wróciłem z powrotem, tak jak pan chciał. — Hmm, tak. To może być przyczyna. Stonoga wypełzłszy spod kamienia mogła wpłynąć na późniejszy bieg zdarzeń wystarczająco, by mnie ze szczęśliwego starego ka- walera zrobić żonatym, a moje nazwisko zmienić z Ruddle na Guggles. A może wystarczył sam kamień. Nawet tak prosty akt jak poruszenie kamienia mógł mieć znacznie większe następstwa, niż sobie wyobrażałem. Pomyśleć tylko! Gdyby nie ten kamień, nie byłbym teraz żonaty! Słuchaj, Gallagher.... — McCarthy — poprawił włóczęga. — Wszystko jedno, jak się nazywasz, ale posłuchaj. Wrócisz tam jeszcze raz w machinie czasu i ustawisz kamień w pierwotnej pozycji. Kiedy to nastąpi... — Wrócę, ale za drugą setkę. — Jak możesz mówić w takiej chwili o pieniądzach? — Co za różnica między tą chwilą a inną? — Jak to? Przecież jestem żonaty, nie mogę pracować, a ty... No, ale dobrze. Masz swoje pieniądze. — Profesor wyrwał blankiet z książeczki czekowej i pospiesznie wypełnił. — Zgoda? McCarthy popatrzył ze zdziwieniem na czek. — Ten jest całkiem inny. Inny bank: Plantatorów Bawełny. — Co za różnica — naglił profesor popychając go w stronę machiny. — Czek jak każdy inny. Możesz mi wierzyć. Nastawił tarcze i przełączniki machiny, po czym zawołał: — Pamiętaj umieścić kamień możliwie tak, jak to było pierwotnie. I nic więcej nie ruszaj. — Wiem, już wiem! Ale, ale! Jak to się stało, że ja pamiętam te wszystkie zmiany, a pan, z całą swoją nauką, nie? — To proste — odparł profesor wychodząc z machiny. — Byłeś w przeszłości i w machinie czasu, kiedy następowały skutki twojego czynu, więc w pewnym sensie byłeś od nich izolowany. Podobnie jak pilot nie ponosi bezpośrednich obrażeń z powodu bomby, 21

którą zrzuca na miasto. A teraz uważaj! Nastawiłem machinę na tę samą mniej więcej chwilę co poprzednio. Niestety, podziałki mojego chronotranzytu nie zawsze działają z dokładnością stuprocentową. Czy będziesz wiedział, jak posługiwać się przyrządami? Bo jeśli nie... McCarthy westchnął i nacisnął dźwignię, zatrzaskując drzwiczki przed spoconą łysiną profesora. Znajdował się na wybrzeżu tej samej wysepki. Zaczekał chwilę, nim otworzył drzwiczki, gdyż nie opodal ujrzał zarysy dziwnego przezroczystego przedmiotu. Druga machina czasu, a przy tym taka sama jak jego. — Mniejsza z tym. Profesor wytłumaczy mi później. Ruszył brzegiem w stronę kamienia. Nagle zatrzymał się i stanął jak wryty. Kamień leżał przed nim w pozycji, w jakiej go zapamiętał, zanim go przesunął. Ale z kamieniem mocował się jakiś człowiek, wysoki, chudy, żylasty, w wypłowiałym swetrze i welwetowych spodniach. Po chwili McCarthy przyszedł do siebie. — Hej, ty tam przy kamieniu! Nie ruszaj go! Nie trzeba go ruszać! — Popędził szybko w tę stronę. Nieznajomy odwrócił się. Miał najokropniejszą twarz, jaką McCarthy widział kiedykolwiek w życiu, a szyję śmiesznie długą i cienką. Uważnie przyjrzał się McCarthy'emu. Sięgnął do kieszeni i wpakował w usta żujkę tytoniu. McCarthy sięgnął do kieszeni i wydobył identyczną żujkę. Żuli teraz obydwaj i patrzyli na siebie. A potem jednocześnie splunęli. — Co znaczy, nie ruszać? Profesor Ruddle kazał mi go właśnie poruszyć. — A właśnie że nie. Profesor Ruddle dopiero co powiedział, żeby go nie ruszać. I profesor Guggles też — dodał McCarthy z tryumfalną miną. Tamten przyglądał mu się przez chwilę, poruszając szczęką niczym jakimś dziwacznym kołem zębatym. Oczy obiegły całą postać McCarthy'ego. Wreszcie splunął z pogardą, odwrócił się do kamienia i zaczął go podważać. McCarthy westchnął i położył mu dłoń na ramieniu. Odwrócił go do siebie. — Po co to robisz? I czemu się tak upierasz, chłopie? Będę musiał cię stąd wywalić. Tamten, z tym samym co przedtem pustym wyrazem twarzy, zamierzył się, chcąc McCarthy'ego poczęstować potężnym kopniakiem. McCarthy z łatwością uniknął ciosu. Stara sztuka, sam wypróbował ją dziesiątki razy. Szybko trzasnął przeciwnika w szczękę. Ów dał nurka, cofnął się i zaraz przyskoczył z zaciśniętymi pięściami. Był to idealny moment dla zastosowania słynnego raz dwa McCarthy'ego. Zamierzył się lewą, udając, że celuje całą siłą w żołądek tamtego. Zauważył przy tym, że jego przeciwnik robi też jakiś dziwaczny gest lewą. Wtem, jakby znikąd, trzasnął tamtego straszliwym prawym sierpowym. Prosto w... ... w pępek. McCarthy poderwał się i otrząsnął z zaskakującego uderzenia. W oczach wciąż jeszcze latały mu świeczki. Cios obmyślił dobrze, ale... Ale to samo zrobił i tamten! Siedział teraz opodal McCarthy'ego i oprzytomniawszy nieco powiedział: — Jesteś najbardziej uparty drań, jakiego widziałem! Gdzieś ty się nauczył mojego chwytu? — Twojego chwytu?! — Zerwali się obaj jednocześnie i patrzyli na siebie płonącymi oczyma. — Słuchaj chłopie, to mój własny, popisowy, niedzielny chwyt, opatentowany na wszystkie okazje! No, ale daleko z tym nie zajedziemy. — Nie, nie zajedziemy. Co teraz zrobimy? Mogę się z tobą bić choćby i milion lat. Ale dostałem forsę za ruszenie tego kamienia i muszę go ruszyć. McCarthy sięgnął po nową żujkę. — Słuchaj, chłopie. Mówisz, że dostałeś forsę za ruszenie kamienia od profesora Ruddle'a czy Gugglesa, czy jak on się tam teraz nazywa. A czy zgodzisz się zaczekać spokojnie i nic nie ruszać, a przez ten czas ja pojadę do niego i przywiozę ci kartkę, żeby nie ruszać kamienia, a czek możesz zatrzymać? Dobra? Obcy przeżuwał żujkę i spluwał raz po raz. McCarthy patrzył z podziwem, że obaj robią to w dokładnie tym samym czasie i plują dokładnie na tę samą odległość. Osta- tecznie, może i niezły z niego chłop, żeby nie był taki uparty! Ciekawe, że ma na sobie 22

taki sam aparat, jaki McCarthy'emu dał stary Ruddle. — Dobra. Zjeżdżaj i przywieź kartkę, a ja poczekam — powiedział obcy i rozciągnął się na ziemi. McCarthy bez namysłu zawrócił i pospieszył do machiny czasu. Wysiadając w laboratorium, stwierdził z zadowoleniem, że profesor odzyskał swoją miłą kępkę siwych włosów. — Panie, panie, z tego cała historia wychodzi. Nawiasem mówiąc, co pan zrobił z żoną? — Z żoną? Z jaką żoną? — No, pańską żoną. Alojzową. Tą bojową babą — wyjaśnił McCarthy. — Nie jestem wcale żonaty. Już ci mówiłem, że uważam to za barbarzyński zwyczaj, niegodny naprawdę cywilizowanego człowieka. A teraz przestań zawracać głowę i dawaj aparat. — Ale — zapytał badawczym tonem McCarthy — przecież panu już przedtem oddałem aparat, nie pamięta pan, panie profesorze Ruddle? — Nie mówi się Ruddle, tylko Roodles. Dwa „o" jak w boogie-woogie. Jak mogłem zabrać od ciebie aparat, kiedy dopiero teraz wróciłeś? Mąci ci się w głowie, mój drogi McCarney, a ja nie lubię zmąconych. Postaraj się opanować. McCarthy pokiwał głową, nie zważając już nawet na przekręcenie swego nazwiska. Wzrastał w nim coraz większy żal, że w ogóle wdał się w tę całą karuzelę. — Siadaj pan, profesorze. — Ogromną dłonią wcisnął niepokaźnego staruszka w fotel. — Siadaj pan, bo musimy pogadać. Muszę panu coś niecoś przypomnieć. — Więc tamten facet — kończył po kwadransie — obiecał, że zaczeka, aż wrócę z kartką. Jeśli chcesz pan mieć żonę, nie dawaj pan kartki, a facet ruszy kamień. Dla mnie to bez różnicy. Mam w ogóle dość tego wszystkiego. Profesor Ruddle (Guggles? Roodles?) przymknął w zamyśleniu oczy. — No tak — westchnął. A potem nagle zadrżał. — Żonaty? Z Alojzową? Bojową babą? Nie, nie! McCarney... czy McCarthy... słuchaj! Musisz tam wrócić! Dam ci zaraz kartkę... I jeszcze jeden czek... O, masz! — Wyrwał kartkę z notesu i szybko ją wypełnił kilku błagalnymi słowami. Następnie wypisał czek. McCarthy przyjrzał się blankietowi — Znowu inny bank — zauważył ze zdziwieniem. — Tym razem „Południowy Bank Arachidowy". Spodziewam się, że wszystkie te czeki okażą się dobre. — Naturalnie — zapewnił go stanowczo profesor — wszystkie okażą się dobre. Jedź tylko i załatw sprawę, a jak wrócisz, załatwimy to wszystko tak, żebyś był zadowolony. I powiedz tamtemu McCarneyowi... — McCarthy, nie McCarney. Zaraz, zaraz! Co to znaczy „tamtemu McCarneyowi"? Jest tylko jeden McCarthy, McCarthy Gęsia Szyjka. Jeżeli pan wysyła dziesięciu różnych chłopów na tę samą robotę... — Nie wysłałem nikogo prócz ciebie. Czy nie rozumiesz tego, co się stało? Wysłałem ciebie w przeszłość, w okres kredowy, żebyś poruszył kamień. Wróciłeś w teraźniejszość i, jak sam mówisz, zastałeś mnie w dosyć niepomyślnych okolicznościach. Wiec udałeś się ponownie w przeszłość, aby odrobić szkodę, do tego samego mniej więcej punktu w przestrzeni i czasie co przedtem. Ale z powodu mnóstwa nieznanych czynników i nieuchronnych błędów w pierwszej machinie czasu nie mógł to być dokładnie ten sam punkt. Co teraz się dzieje? Ty — nazwijmy ciebie ty I — spotykasz siebie II w tym właśnie momencie, kiedy ty II zabierasz się do ruszenia kamienia. Zapobiegasz temu. Gdybyś tego nie zrobił, gdybyś, jako ty II, poruszył kamień, wówczas ty II byłby tobą, to znaczy tobą I. Ale ponieważ on — a właściwie ty — tego nie zrobiłeś, on jest nieco odmienny od ciebie, będąc tobą, który odbył tylko jedną podróż w przeszłość i nie poruszył jeszcze kamienia. Podczas gdy ty obecny — ty I — odbyłeś dwie podróże i równocześnie poruszyłeś kamień i przeszkodziłeś sobie samemu w jego poruszeniu. To doprawdy jest przecież proste, no nie? McCarthy puknął się w czoło i wciągnął głęboko powietrze. — Może — wymamrotał — choć ja bym tak nie powiedział. Profesor przyskoczył do maszyny i zaczaj przygotowywać ją do następnej podróży. — A teraz przejdźmy do tego, co stało się ze mną. Skoro ty — jako ty I — 23

przeszkodziłeś sobie II w ruszeniu kamienia, tym samym spowodowałeś nie tyle zmianę, ile niezmienność mego położenia. Kamień nie został ruszony, a zatem nie jestem żonaty, nie byłem i, miejmy nadzieję, nigdy nie będę. Tak samo nie jestem już łysy. Ale przez sam fakt twojej podwójnej obecności w przeszłości, na skutek mikroskopijnych przeobrażeń, jakie wywołał twój oddech czy odcisk buta na piasku, nastąpił ciąg przeobrażeń, który sprawił, że moje nazwisko brzmi (i zawsze brzmiało) Roodles, a twoje... — Może jest McTavish, licho wie — jęknął McCarthy. — Mniejsza z tym! Czy maszyna gotowa? — Tak, gotowa. — Profesor krzywił się i wyraźnie nad czymś namyślał. — Jedyna rzecz, której nie mogę jeszcze wyjaśnić, to historia z aparatem, który jak mówisz, wziąłem od ciebie. Bo jeżeli ty I, w osobie ciebie II... McCarthy umieścił prawe kolano tuż koło pleców małego profesora i pchnął. — Załatwię tę historię, wrócę i już nigdy więcej nawet nie zbliżę się do takiej sztuki! Nacisnął chronotranzyt. Ostatni rzut oka na profesora zostawił mu niejasne wspomnienie potłuczonych szkieł, pogiętej aparatury elektrycznej i powiewającej z oburzenia białej kępki włosów. Tym razem zmaterializował się nad samym brzegiem wody. — Coraz bliżej za każdym razem — mruknął, wysiadając z machiny. — A teraz tylko oddać kartkę i... I... — O, do jasnej cholery! Dwóch ludzi boksowało się obok czerwonego kamienia. Byli jednakowo ubrani, mieli te same rysy i budowę fizyczną, a także jednakowo długą i węzłowatą szyję. Walczyli w dziwny sposób, jakby ktoś bił się z własnym odbiciem w lustrze: obydwaj zadawali te same ciosy i robili te same uniki. Stojący bliżej kamienia miał zawieszony na szyi kosztowny miniaturowy aparat fotograficzny; drugi był bez aparatu. Nagle obydwaj złożyli się pozornie do ciosu, który setki sędziów pokoju w małych miasteczkach znało jako osławiony cios „Raz-dwa". Specjalnością tą wyróżniał się McCarthy Gęsia Szyjka. Obydwaj zignorowali cios pozorowany, obydwaj zamachnęli się prawym sierpowym i... I obydwaj runęli jak dłudzy. Opadli ciężko na ziemię, o dobry krok od siebie i potrząsali nieprzytomnie głowami. — Jesteś najbardziej uparty drań, jakiego widziałem — powiedział jeden. — Gdzieś ty się... — .. .nauczył mojego chwytu? — dokończył McCarthy podchodząc do nich. Tamci dwaj zerwali się na równe nogi i zapatrzyli w przybysza. — Ee! — zawołał ten z aparatem. — Wy dwaj jesteście bliźniacy! — Chwileczkę — McCarthy stanął pomiędzy tamtymi. — Jesteśmy wszyscy bliźniacy. To znaczy trojacy. To znaczy. .. Wszystko jedno, siadajcie, muszę wam coś powiedzieć. Wszyscy trzej przysiedli powoli i przyglądali się sobie podejrzliwie. Po czterech porcjach tytoniu otaczał ich dokoła równy krąg ciemnego nikotynowego soku. McCarthy ciężko dyszał we wszystkich swych trzech postaciach. — Krótko mówiąc, ja jestem McCarthy I, bo byłem przy tym od samego początku, aż do tej chwili, kiedy tłumaczę McCarthy'emu II, że nie potrzebuję jechać po kartkę, którą McCarthy III chce dostać od profesora Ruddle'a. Ten z aparatem wstał, a inni poszli za jego przykładem. — Nie rozumiem tylko — rzekł ten z aparatem — dlaczego ja mam być McCarthy III. Myślę, że już prędzej ja jestem McCarthy I, ten z prawej — McCarthy II, a ty — McCarthy III. — Akurat — zaoponował McCarthy II — wcale nie tak. Bo mnie się wydaje, że to ja jestem McCarthy I, ty... — Nie ma co gadać! — rzekł McCarthy I, a dwaj, którzy przed chwilą walczyli, zwrócili ku niemu twarze. — Bo ja wiem na pewno, że jestem McCarthy I! — Skąd wiesz? — spytali tamci. — Bo mnie wszystko to wytłumaczył profesor Ruddle. Tak właśnie mi wytłumaczył, że ja jestem McCarthy I. A wam tego nie mówił, prawda? Więc nie ma się co kłócić. 24

Jesteście najbardziej uparte chuligany, jakich w życiu widziałem. A widziałem ich dosyć. Teraz możemy już wracać. — Zaczekaj, zaczekaj. Skąd mam wiedzieć, że nie mam ruszać kamienia? Tylko dlatego, że ty tak mówisz? — Dlatego, że ja tak mówię i że tak mówi profesor Ruddle w kartce, którą wam pokazałem. I dlatego, że nas jest dwóch, którzy nie chcą, żeby ruszać kamień, i rozwa- limy ciebie jak nic, jeżeli popróbujesz. McCarthy II kiwnął przytakująco głową. McCarthy III rozejrzał się dokoła za jakąś bronią. Nic jednak nie znalazł, więc ruszył w stronę trzech machin czasu. McCarthy I i McCarthy II pośpiesznie zrównali się z nim krok. — Jedźmy moją, stoi najbliżej! — Wszyscy trzej weszli do machiny McCarthy'ego I. — A co będzie z czekami? Dlaczego ty masz mieć trzy czeki, McCarthy II — dwa czeki, a ja tylko jeden? Podzielicie się ze mną? — Poczekaj, aż wrócimy do profesora. On już tę sprawę załatwi. Czy nie potrafisz myśleć o niczym innym, tylko o pieniądzach? — powiedział ze smutkiem McCarthy I. — Nie, żaden z nas nie potrafi — odparł McCarthy II. Ja chcę mieć udział w tym trzecim czeku. Mam większe prawo niż ten durny facet, no nie? — Dobra. Poczekajcie, aż będziemy w laboratorium. — McCarthy I nacisnął chronotranzyt. Wyspa i wspaniały blask słońca znikły. Czekali teraz na dalszy ciąg. — Hej, tu całkiem ciemno! — zawołał McCarthy II. — Gdzie jest laboratorium? Gdzie profesor Ruddle? McCarthy I pociągnął za chronotranzyt, lecz ten ani drgnął, Tamci dwaj podeszli i ciągnęli teraz we trójkę. Ale chronotranzyt ani o milimetr nie dał się ruszyć z miejsca. — Pewnie nacisnąłeś za mocno — jęknął McCarthy III. — Zepsułeś maszynę! — Pewnie — zawtórował McCarthy II. — Skąd ty możesz wiedzieć, jak się obchodzić z maszyną czasu? Zepsułeś ją i teraz nie ruszymy się z miejsca! — Chwileczkę! — McCarthy I odepchnął pozostałych. — Coś mi świta w głowie. Wiecie, co się stało? Wszyscy trzej chcieliśmy wrócić do... do teraźniejszości, jak mówi profesor Ruddle. Ale właściwie to tylko jeden z nas należy do teraźniejszości — kapujecie? Więc jak nas trzech tutaj siedzi, maszyna nigdzie nie może iść. — No, to sprawa jest prosta — zawołał McCarthy III. — Ja jestem jedyny prawdziwy... — Zwariowałeś?! Ja jestem jedyny prawdziwy McCarthy! Wiem, bo... — Spokój — krzyknął McCarthy I. — Takim gadaniem nigdzie nie zajedziemy. A powietrze robi się coraz gorsze. Wracajmy z powrotem i tam się dogadamy. — Przycisnął dźwignię do dołu. Wrócili więc 110 milionów lat wstecz, by spokojnie obgadać sprawę. A kiedy wylądowali na wyspie, czy wiecie, co tam znaleźli? Tak jest. Właśnie to. 25