ROGER ŻELAZNY
OKO KOTA
EYE OF CAT
Przełożył: Piotr W. Cholewa
Data wydania polskiego 1992
Data wydania oryginalnego 1982
Joe Leaphornowi,
Jimmy’emu Chee
i Tony’emu Hillermanowi
CZĘŚĆ I
MODLITWA ODPĘDZAJĄCA ZŁO
U drzwi Domu Ciemności
leży para czerwonych kojotów z odwróconymi głowami.
Nayenezgani rozsuwa je swą czarną laską
i przybywa, by mnie odszukać.
Z błyskawicą za sobą,
z błyskawicą przed sobą,
przybywa, by mnie odszukać,
ze skalnym kryształem i gadającym ketahn.
Dalej, w kątach za drzwiami Domu Ciemności,
leżą dwie czerwone sójki z odwróconymi głowami.
Z błyskawicą za sobą,
z błyskawicą przed sobą,
rozdziela je swą czarną laską
i przybywa, by mnie odszukać.
Jeszcze dalej, u paleniska Domu Ciemności
leżą dwa czerwone puchacze z odwróconymi głowami.
Rozdziela je swoją laską
i przybywa, by mnie odszukać
ze skalnym kryształem i gadającym ketahn.
W samym środku Domu Ciemności,
gdzie dwa czerwone puszczyki leżą z odwróconymi głowami,
Nayenezgani odrzuca je na bok
przybywając, by mnie szukać,
z błyskawicą za sobą,
błyskawicą przed sobą.
Niosąc skalny kryształ i gadający ketahn
przybywa po mnie.
Przybywa ze środka ziemi.
Dalej...
5
Nocą, w pobliżu wschodniego krańca pochyłego terenu rezydencji
otoczonej murem, może ćwierć mili od samego domu, przy niewielkiej kępie drzew,
pod bezksiężycowym niebem, stoi w absolutnym milczeniu nasłuchując.
Ziemia pod jego butami jest wilgotna. Zimny wiatr mówi, że choć niechętnie, jednak
w Nowym Jorku zima ustępuje wiośnie. Człowiek wyciąga rękę i lekko dotyka czarnej
linii gałązki po prawej stronie. Czuje pączki świeżej, tegorocznej zieleni, pod jego
szeroką, ciemną dłonią śniące o lecie.
Ma na sobie niebieską, flanelową koszulę wypuszczoną na dżinsy. Szeroki pas muszli
przytrzymuje ją w talii. Ciężki naszyjnik z kwiatów dyni — bardzo stary — wisi mu na
piersi. Na szyi ma wąskie pasemko turkusowego heiche, na lewym nadgarstku srebrną
bransoletę, nabijaną nieoszlifowanymi odłamkami turkusu i koralu. Guziki koszuli są
zrobione z wytartych dziesięciocentówek z początków dwudziestego wieku. Czerwona
opaska podtrzymuje długie włosy.
Wysoki, z innych miejsc i innych czasów, nasłuchuje tego, co może, ale nie musi być
słyszalne: odgłosów niezwykłego starcia w ciemnym domu. Jakkolwiek potoczy się to
spotkanie, on — William Czarny Koń Pieśniarz — poniesie porażkę. Ale będzie to jego
własna klęska, zadana przez siły, które uwolnił bardzo dawno temu, przez chindi, od
wielu lat depczące mu po piętach.
Od strony domu słyszy hałas, a zaraz po nim głośny trzask. To jednak nie koniec.
Hałas trwa. Gdzieś za murami zaczyna wyć kojot.
Niemalwybuchaśmiechem.Pies,z całąpewnością.Choćgłosembardziejprzypomina
tego pierwszego, którego ostatnio poznał na nowo. Naturalnie, tutaj ich nie ma.
William Czarny Koń Pieśniarz. Ma też inne imiona, ale pamiętające maszyny znają
go pod tym właśnie. Tym imieniem go przywołały.
Hałas cichnie nagle, by po krótkiej chwili zabrzmieć na nowo. Według jego oceny,
w tej części świata zbliża się północ. Spogląda w niebo, ale krew Chrystusa nie sączy
się na firmament. Tylko Ini, ptak gromu wśród południowo-zachodnich gwiazd,
z przygotowaną błyskawicą, chmurami i deszczem, wyciąga swój pióropusz, by
połaskotać nos Sasa, niedźwiedzia; mówi mu, że pora nieść nowe życie na ziemię, tam,
obok Mlecznej Drogi.
Cisza. Nagła, rozciągająca się na kolejne uderzenia pulsu. Czy to koniec? Naprawdę
już koniec?
Znowu krótkie szczeknięcie,a po nim wycie.Kiedyś znał wiele rzeczy,które powinien
robić; wciąż jeszcze pamiętał niektóre. Teraz wszystkie są dla niego zamknięte; prócz
czekania.
6
Nie. Jest jeszcze coś, czym może je wypełnić.
Z początku cicho, lecz coraz mocniejszym głosem rozpoczyna pieśń.
Trudno powiedzieć,by Pierwszy Człowiek skakał z radości po całym
mrocznym, podziemnym świecie, gdzie został stworzony. Dzielił go z ósemką innych
ludzi, mrówkami, żukami, później także szarańczą, którą odkryli podczas wędrówek,
i Kojotem — Pierwszym Gniewnym, Tym-który-został-uformowany-w-wodzie,
Wychudzonym Wędrowcem. Wszyscy się rozmnażali; ważki, komary i lud nietoperzy
dołączyli do nich później, podobnie jak Mężczyzna i Kobieta-Pająk. Okolica stała się
tłoczna i pełna robactwa.Wybuchła walka.
— Wynieśmy się stąd — zaproponowało kilku z nich.
Pierwszy Człowiek, który był mądry i potężny, zabrał swe skarby: Białą Muszlę,
Turkus, Abalon, Agat i Czerwono-Biały Kamień.
Położył Białą Muszlę na wschodzie i tchnął w nią. Uniosła się biała wieża chmur.
Umieścił Turkus na południu i tchnął; uniosła się wieża błękitnych chmur.Na zachodzie
umieścił Abalon,a kiedy tchnął na niego,żółta wieża chmur strzeliła w górę.Na północy
położył Agat, który dotknięty jego tchnieniem wysłał czarną, chmurną wieżę. Biel i żółć
rosły, spotkały się w górze i zmieszały, tak samo jak błękit i czerń. I tak stały się Dniem
i Nocą.
Potem umieścił w środku Czerwono-Biały Kamień i tchnął w niego. Wyrosła
wielobarwna wieża.
Wieżę na wschodzie nazwał Złożem Świtu, tę na południu Złożem Błękitnego Nieba;
na zachodzie Złożem Zmierzchu, a na północy Złożem Ciemności. Kojot odwiedzał je
kolejno, zmieniając barwę, by pasowała do ich kolorów. Z tego powodu, obok innych
imion, znany jest jako Dziecię Świtu, Dziecię Błękitnego Nieba, Dziecię Zmierzchu
i Dziecię Ciemności. A w każdym z miejsc rosła jego moc.
Podczas gdy wieże czterech punktów kardynalnych były święte i zrodziły rytuały
modlitw, w środkowej mieściły się wszelkie cierpienia, zło i choroby. I do tej właśnie
wieży Pierwszy Człowiek i Kojot powiedli Lud, prowadząc go do drugiego świata.
A wraz z nim, naturalnie, zło. Badali ten świat, spotykali innych, a Pierwszy Człowiek
walczył z wieloma, pokonując wszystkich i zabierając ich pieśni mocy. Był to jednak
również świat cierpień i nieszczęść, co odkrył Kojot, podróżując tam i z powrotem,
w górę i w dół. I do Pierwszego Człowieka zwrócił się z prośbą, by stąd odeszli.
Pierwszy Człowiek wypuścił biały dym, dmuchnął nim na wschód i wciągnął
z powrotem — i uczynił to samo we wszystkie strony. W ten sposób usunął ze świata
całe zło i sprowadził je znowu do Ludu, skąd przybyło. Potem wysłał Błyskawicę,
prostą i zygzakowatą, na wschód, a wraz z nią Tęczę i Promień Słońca, ale nic się nie
wydarzyło. Przeniósł je na południe, zachód i północ. Świat zadygotał, ale nie wydał
7
mocy, która uniosłaby ich wyżej.Wtedy uczynił laskę z Agatu, Turkusu,Abalonu i Białej
Muszli. Na jej czubku umocował Czerwono-Biały Kamień. Ten wzleciał i uniósł ich do
następnego świata. Tutaj spotkali wiele węży, i Mężczyznę i Kobietę Soli, i Boga Ognia.
Nie wolno też zapomnieć o Pajęczej Mrówce. A światło i ciemność wznosiły się z wież
o czterech kolorach, tak jak w innych światach. Lecz wtedy Pierwszy Człowiek umieścił
na wschodzie po dwa pasma żółte oraz czerwone i żółte. One powstrzymały ruch
białego światła. Lud był przerażony. Człowiek Soli radził im, by szli na wschód, lecz gdy
podchodzili pasma cofały się.Wtedy usłyszeli głos wzywający ich na południe. Spotkali
tam starca Dontso, zwanego Muchą-Posłańcem, a ten im wyjaśnił, co uczynił Pierwszy
Człowiek. Żółte pasmo, powiedział, przedstawia zagrożenie Ludu; to drugie roślinność
i pyłki, z czerwoną częścią symbolizującą wszelkie choroby. Wówczas przybyli Sowa
i Lis, i Wilk, i Puma, a wraz z nimi Rogaty Grzechotnik, który ofiarował Pierwszemu
Człowiekowi muszlę, jaką niósł na głowie. A prócz niej obietnicę przyszłych ofiar
Białej Muszli, Turkusu, Abalonu i Agatu. Pierwszy Człowiek przyjął muszlę wraz z jej
magią i usunął z nieba pasma. Lud zrozumiał wtedy, że Pierwszy Człowiek jest zły.
Kojot podsłuchiwał na ich naradach i doniósł Pierwszemu Człowiekowi, że wiedzą, iż
zatrzymał światło na wschodzie, by zdobyć skarb.
Kiedy zarzucili mu to, Pierwszy Człowiek odpowiedział:
— Tak. To prawda, wnuki moje. Szczera prawda. Jestem zły. Lecz użyłem zła dla
waszej korzyści. Ponieważ te ofiary nam wszystkim przyniosą pożytek. I wiem, jak
utrzymać zło z dala od tych, którzy mnie otaczają.
I wykazał im prawdę swych słów budując pierwszy szamański hogan, gdzie dzielił się
z nimi wiedzą o rzeczach dobrych i złych.
Pamiętał przyjęcie tamtej nocy, zanim znalazł kojota. Przeskoczył do
willi w Arlington, strojny w wypożyczony splendor lśniących, syntetycznych włókien
genstiumu Pleat & Ruffle w kwadraty i biało-czarne pasy. Dawni i obecni notable
tłoczyli się w błyszczących, wysoko sklepionych pokojach. On sam był już Przeszłością,
ale zjawił się, by spotkać kilku starych przyjaciół i raz jeszcze dotknąć innego życia.
Profesjonalnie uprzejma kobieta w średnim wieku powitała go, wyszła na spotkanie,
objęła i rozmawiała przez pół minuty entuzjastycznym głosem spikera. Kolejny gość,
który pojawił się za jego plecami, kładąc dłoń na jego ramieniu spowodował, że odsunął
się odruchowo. Zrobił to z ulgą, wziął z tacy drinka, spoglądał na twarze obecnych,
niektórych witał skinieniem głowy, przy innych zatrzymywał się, by zamienić kilka
słów. Przesuwał się w kierunku niewielkiego pokoiku, zapamiętanego z poprzednich
wizyt.
Westchnął przestępując próg. Lubił drewno i żelazo, kamień i szorstki tynk, książki
i spokojne obrazy, pojedyncze okno z widokiem na rzekę, ogień płonący cicho
w kominku.
8
— Wiedziałam, że mnie tu znajdziesz — odezwała się z fotela przy kominku.
Uśmiechnął się.
— Ja także... w jedynym pokoju, wybudowanym w okresie zaniku bezguścia.
Przysunął sobie krzesło i usiadł przy niej, przodem do ognia. Jej surowa, poorana
zmarszczkami twarz, jasne, błękitne oczy pod grzywą siwych włosów i niska, krępa
sylwetka nie zmieniły się ostatnio. W pewien sposób była starsza od niego, w inny nie.
Z obojga czas ironizował. Pomyślał o wiekowej Fontenelle i Mme Grimaud, prawie tak
starej jak on. Tu jednak przepaść miała całkiem inny charakter.
— Wyruszasz na nową wyprawę? — zapytała.
— Na razie mają wszystkie zwierzaki, jakich potrzebują. Jestem na emeryturze.
— Podoba ci się to?
— Jak wszystko.
Zmarszczyła brwi.
— Nigdy nie wiem, czy to twój wrodzony fatalizm, zmęczenie światem czy tylko
poza.
— Ja też już nie wiem — odpowiedział.
— Może cierpisz na nadmiar wolnego czasu.
— To niezbyt wyróżniająca cecha. Jak deszcz. Istnieję w kulturze zamkniętej.
— Naprawdę? Nie może być aż tak źle — stwierdziła.
— Źle? Dobro i zło zawsze się mieszają. To gwarantuje porządek.
— Nic więcej?
— Łatwo jest kochać to, co obecne i pożądać tego, czego nie ma.
Wyciągnęła rękę i ścisnęła mu dłoń.
— Ty zwariowany Indianinie. Czy istniejesz, kiedy mnie tu nie ma?
— Nie jestem pewien — odparł. — Byłem uprzywilejowanym pasażerem. Może
umarłem i nikt nie ma serca, żeby mi o tym powiedzieć? Jak ci się wiodło, Margaret?
— Chyba wciąż żyję w wieku nieśmiałości — stwierdziła po chwili milczenia.
— I idei.
Uniósł szklankę i wypił spory łyk wina.
— ...Zwietrzałych, zastałych i nie przynoszących zysku — dokończyła.
Podniósł szklankę wyżej, do światła.
— Nie tak źle — zauważył. — Tym razem wermut mają jak należy.
Parsknęła.
— Filozofia nie zmienia ludzi, prawda? — zapytała.
— Nie sądzę.
— Co masz zamiar robić?
— Pochodzę, pogadam trochę z innymi. Pewnie jeszcze trochę wypiję. Może
potańczę.
— Nie pytałam o dzisiaj.
— Wiem. Chyba nic szczególnego. Nie muszę.
— Taki człowiek jak ty powinien coś robić.
— Co?
— Sam musisz to określić. Ktoś musi wybierać, gdy milczą bogowie.
— Bogowie milczą — stwierdził, spoglądając wreszcie w jej jasne, prastare oczy.
— A ja wykorzystałem już wszystkie wybory.
9
— To nieprawda.
Znowu odwrócił wzrok.
— Zostaw — poprosił. — Tak, jak przedtem.
— Przestań.
— Przepraszam.
Cofnęła dłoń. On dopił wino.
— Twój charakter jest twoim losem — oświadczyła w końcu. — Jesteś stworzeniem
przemian.
— Żyję według zasad strategii.
— Może za bardzo.
— Zostawmy to, pani. Ten problem nie trafił na listę moich zmartwień. Dość już się
zmieniałem. Jestem zmęczony.
— Czy przynajmniej to potrwa dłużej?
— To podchwytliwe pytanie. Miałaś swoją szansę. Jeśli umówiłem się z szaleństwem,
dotrzymam terminu. Nie próbuj leczyć moich ran, póki nie jesteś pewna, że istnieją.
— Jestem pewna. Musisz coś znaleźć.
— Nie spełniam życzeń.
— ...I mam nadzieję, że nastąpi to szybko.
— Muszę się trochę przejść — powiedział. — Wrócę.
Skinęła głową, a on wyszedł szybko. Ona też wyjdzie.Wkrótce.
Później, tego samego wieczoru, natrafił wzrokiem na czerwone pasemko w dywanie.
Podążył za nim i dotarł do platformy skokowej.
— Co do diabła... — mruknął.
Odszukał gospodynię, podziękował i wrócił do zestawu transportowego. Wystukał
współrzędne. Potknął się wchodząc.
Stopklatka padającego człowieka.
Niegdyś światło dnia było światłem nocy.
Czarny Bóg siedział mi na ramieniu.
Czas wirował moebiusem wokół mnie, gdy żeglowałem
na szczyt Góry Ciemności na niebie.
I bestie, wszystkie bestie, które łowiłem.
Gdy je zawołam, przyjdą do mnie
z Góry Ciemności.
Poprzedniej nocy padał śnieg, suchy i sypki. Dzień jednak nastał
wyjątkowo ciepły i większa część stopniała. Niebo wciąż było czyste, gdy słońce kryło
się za ciemnym, skalnym grzbietem i chłód powracał na ziemię na plecach wiatru
10
szepczącego wśród sosen. Srebrzyste pasemka światła znaczyły nierówności na
zboczu płaskowzgórza z prawej strony; u jego stóp wirowała już szarość pierwszych
fal wieczoru. Przynajmniej w nocy nie będzie śniegu, pomyślał. Zanim zamknie oczy,
będzie mógł patrzeć w gwiazdy.
Gdy rozbijał obóz, przykuśtykał kojot.Wciąż miał owiniętą bandażem lewą przednią
łapę. Dzisiejszy wieczór był porą, by załatwić także tę sprawę.
Rozpalił ogień i przygotował posiłek; sosnowy dym drażnił nozdrza przyjemnym
aromatem. Zanim skończył, odszedł dzień; płaskowzgórze i grzbiet stały się zaledwie
bryłami głębszej ciemności na tle nocy.
— Ostatnia darmowa kolacja — oznajmił rzucając zwierzęciu jedzenie.
Jedząc wspominał inne ogniska i inne obozy, cały długi szlak sięgający ponad sto
lat w przeszłość. Ale tym razem na nic nie polował i w pewnym sensie był z tego
zadowolony.
Pijąc kawę myślał o stu siedemdziesięciu latach swego istnienia: jak rozpoczęło się
w tym miejscu, przez jakie baśniowe kraje i jakie piekła je poprowadził i jak powrócił
do... tutaj. Określenie „do domu” byłoby, w danych okolicznościach, czymś więcej niż
ironią. Sączył z metalowego kubka gorący płyn i zaludniał noc demonami, z których
większość zamieszkiwała obecnie w San Diego. Później myśliwskim nożem usunął
opatrunek z łapy zwierzęcia. Podczas operacji pozostało absolutnie nieruchome.
Patrzyło tylko. Rozcinając sztywny materiał wspominał dzień, kilka tygodni temu,
gdy znalazł je w sidłach ze złamaną nogą. Był czas, gdy zachowałby się inaczej. Teraz
uwolnił zwierzę, zabrał do domu, wyleczył. I nawet podjął tę daleką podróż w Carrizos,
by wypuścić je na wolność w odpowiedniej odległości od domu, z całą nocą, kuszącą
powrotem do własnego świata, porzuceniem nienaturalnej przyjaźni.
Klepnął zwierzę.
— Idź. Uciekaj.
Kojot wstał. Wciąż poruszał się sztywno trzymając łapę pod nienaturalnym kątem.
Opuszczał ją stopniowo spacerując wokół obozowiska. Co chwilę pojawiał się i znikał
w kręgu blasku ognia. Coraz dłużej pozostawał niewidoczny.
Gdy rozkładał śpiwór, usłyszał brzęczenie. Równocześnie na małym, plastikowym
pudełku u pasa zamigotało czerwone światełko. Wyłączył brzęczyk, ale lampka wciąż
mrugała. Wzruszył ramionami i położył aparat na ziemi. Sygnalizował wezwanie,
jakie nadeszło do jego odległego domu. Zwykle nosił urządzenie, gdy był w pobliżu;
zapomniał je zdjąć. Nigdy nie używał bardziej skomplikowanej wersji, więc nie mógł
rozmawiać z tego miejsca. Minęło kilka lat odkąd odebrał coś, co mógłby uznać za
ważne wezwanie.
Mimo to, leżąc i patrząc w gwiazdy odczuwał niepokój. Już bardzo dawno nikt go
nie wzywał. Żałował teraz, że albo nie zabrał drugiego elementu urządzenia, albo że nie
zostawił całego w domu.Ale był na emeryturze; nikogo już nie interesował. To nie może
być ważna sprawa...
...Podążał przez pomarańczową równinę, pod żółtym niebem, na którym płonęło
wielkie, białe słońce. Zbliżał się do pomarańczowej, piramidalnej struktury, pokrytej
pajęczyną drobniutkich pęknięć. Podjechał i zatrzymał się; w pośpiechu ustawił
11
projektor. Potem rozpoczął czuwanie. Od czasu do czasu sprawdzał wskazania innej
maszyny, bezustannie informującej o poszerzaniu pęknięć. Czas niewiele dla niego
znaczył. Słońce dryfowało powoli. Nagle rozrosła się jedna z zygzakowatych linii
i nastąpiło otwarcie struktury. Jakaś sylwetka o szerokich barach, pokryta różową
szczeciną, kołysząc się powstała z jej wnętrza. Cielisty, obramowany włoskami otwór
przed gruszkowatą naroślą na szczycie skierował się ku niemu, spod oślepiająco
czerwonego pasa lśniących wypukłości. Uruchomił projektor i na stwora wystrzeliła
błyszcząca sieć. Walczył, ale nie zdołał się uwolnić. Ofiara poruszała się w rytmie
delikatnego tętnienia, które mogło być uderzeniami jego własnego serca. Cały świat
runął i zniknął, a on biegł, uciekał na wschód, młodsza wersja samego siebie, pod
błękitnym niebem, obok komosy i bylicy, kępek trawy i przytuliny; owce prawie go
nie dostrzegały — wszystkie, prócz jednej, która nagle uniosła się i kołysząc przybrała
barwę świtu...A potem wszystko odpłynęło z ciemnym prądem w miejsca, gdzie trwają
sny, gdy nikt ich nie używa...
Ptasie nuty i przedświt: leżał wyrzucony na mieliznę snu, na świat, gdzie czas zawisał
wygięty na krawędzi światła.Nieruchomy.Wynurzająca się świadomość płynęła z wolna
nad przedwerbalnymi pejzażami myśli, które porzucił dawno temu. A może wczoraj?
Przebudził się wiedząc, że wezwanie było ważne. Zadbał o poranne zajęcia i zanim
słońce wstało na dobre, usunął wszelkie ślady obozowiska. Kojot gdzieś zniknął, a on
szykował się do drogi. Zbyt wiele upłynęło czasu, zbyt wiele minęło dla niego, by
rozmyślał nad znaczeniem wróżby. Uczucia jednak to całkiem inna sprawa. Przyglądał
się im czasami, choć rzadko badał dokładniej.
Maszerując przez ranek, myślał o swoim świecie. Znowu był mniejszy, taki jak na
początku, choć wielkość jest rzeczą względną, relatywną do wszystkich światów, które
poznał.Wrócił do stóp pasma Gór Carrizo w Dinetah, ziemi Navajo: ponad dwadzieścia
pięć tysięcy mil kwadratowych, z których większość wciąż pozostała pastwiskami;
ponad półtora miliona akrów dziczy, ograniczonej czterema świętymi górami:
Debentsą na północy, Mount Taylor na południu, San Francisco Peaks na zachodzie
i Blanco Peak na wschodzie. Każda z nich miała własne opowieści i własne, uświęcone
znaczenia. W przeciwieństwie do wielu rzeczy, jakie poznał, Dinetah zmieniała się
wolno. W obecnym, dwudziestym drugim stuleciu, wciąż rozpoznawał w niej to
miejsce, którym była w czasach dzieciństwa. Powrót tutaj, po tylu latach, był jak podróż
w przeszłość.
Istniały jednak różnice pomiędzy tym i tamtym dniem. Przede wszystkim, jego
klan nigdy nie był zbyt liczny. Dzisiaj tylko on pozostał przy życiu. Człowiek rodzi się
w klanie matki, a w pewnym sensie rodzi się także dla klanu ojca; lecz jego ojciec był
Taoseño i nie utrzymywali zbyt bliskich kontaktów z pueblem. Ojciec: wysoki, żylasty
mężczyzna, niezwykle utalentowany tropiciel, ze sporą domieszką krwi Równin;
zgodnie z obyczajem przybył do Dinetah, by pilnować stad żony i zbierać jej kukurydzę.
Aż do dnia, gdy opanował go jakiś niepokój.
Mimo wszystko to nie zanik przynależności klanowej odmienił jego życie. Navajo
ma wiele możliwości nawiązywania osobistych kontaktów poprzez sieć relacji
12
międzyplemiennych. Chociaż wszyscy, których znał kiedyś, już nie żyli, chętnie
przyjętoby go gdzie indziej.Jednak powrócił z żoną Anglo i nie zrobił nic.Wspomnienie
wywołało chwilowy ból, choć już ponad trzy lata minęły od śmierci Dory.
Chodziło o coś więcej. Podobno samotny Navajo, z dala od Ludu, nie jest już Navajo.
I czuł, że w pewien sposób jest to prawdą, mimo że kości jego matki i babki leżały
pogrzebane w pobliżu miejsca, gdzie teraz mieszkał. Wiedział, że się zmienił; przez te
lata zmienił się bardzo poważnie, ale Lud także. Ziemia była prawie taka sama, jednak
współplemieńcy utracili wiele cech, które zapamiętał: drobiazgów łączących się w coś
większego. Paradoksalnie zatem, z jednej strony pochodził z ery wcześniejszej od
swoich współczesnych, a z drugiej... Wędrował pod obcymi słońcami. Tropił niezwykłe
bestie, godne samego Zabójcy Potworów. Poznał styl życia bellicanos i nie czuł się wśród
nich obco. Przed imieniem mógł wpisać liczne stopnie naukowe; niektóre z nich zdobył.
W głowie miał bibliotekę, pewnie przechowywaną w wyćwiczonej pamięci kogoś, kto
studiował pieśni yataalii. Stał się bardziej tradycyjny, a jednocześnie bardziej obcy.
Kimkolwiek był, chciał zostać sam.
Ruszył lekkim truchtem tłumacząc sobie, że to w celu odpędzenia chłodu. Mijał
urwiska, występy z granitu i piaskowca, zbocza porośnięte sosną i jałowcem. Martwe
juki o liściach muśniętych lodem leżały jak wypalone gwiazdy przybite wzdłuż jego
ścieżki. Śnieg połyskiwał na dalekich szczytach pod absolutnie czystym niebem. Nawet
kiedy się rozgrzał, utrzymywał tempo, czerpiąc z wysiłku ukojenie.
Dzień trwał, on jednak nie zwalniał kroku. Zatrzymał się dopiero przed południem,
by na wzgórzu zjeść lekki posiłek. Ze zbocza widział wąski kanion, gdzie owce skubały
suchą trawę. W dali, ze stożkowego, uszczelnianego gliną hoganu, unosił się dym.
Zakryty Pendletonem otwór wejściowy spoglądał na wschód, ku niemu.
Stary człowiek z laską wynurzył się zza stosu głazów, gdzie pewnie odpoczywał,
pilnując owiec. Utykając ruszył krętą ścieżką, która w końcu doprowadziła go
w pobliże.
— Yá’át’ééh — powiedział starzec patrząc ponad jego głową.
— Yá’át’ééh.
Poprosił, by przybysz zechciał dzielić jego strawę. Przez pewien czas jedli
w milczeniu.
Po chwili zapytał starca o jego klan — pytanie o imię byłoby niegrzeczne
— i dowiedział się, że pochodzi z Ludu Królika Czerwonej Wody. Zawsze łatwiej mu się
rozmawiało ze starymi, niż z młodzieżą; z tymi, co żyli na pustkowiach niż z tymi, co
mieszkali w pobliżu miast.
Wreszcie starzec spytał o jego klan. Powiedział, a tamten umilkł. Nie warto
rozmawiać z umarłymi.
— Jestem ostatnim — wyjaśnił w końcu. Chciał, by starzec zrozumiał. — Nie było
mnie bardzo długo.
—Wiem.Znam opowieść o Gwiezdnym Tropicielu — nagły poryw wiatru sprawił,że
mocniej wcisnął na głowę czarny kapelusz z szerokim rondem. Obejrzał się, spoglądając
na północny szlak.
— Coś cię ściga.
13
Wciąż rozbawiony sposobem, w jaki starzec nazwał go nie wymieniając imienia,
odwrócił głowę i popatrzył w tym samym kierunku. Wielka kula zeschłego zielska
podskakując przetoczyła się u stóp wzgórza.
— Rosyjski oset — stwierdził.
— Nie — odparł tamten. — Coś groźniejszego.
Mimo przeżytych lat, ze wspomnień młodości powrócił lęk przed chindi. Zadrżał
lekko od dotknięcia wiatru.
— Nie widzę niczego innego.
— Nie było cię przez wiele lat. Czy wykorzystałeś Drogę Nieprzyjaciół?
— Nie.
— Może powinieneś.
— Może to zrobię. Znasz dobrego pieśniarza Drogi Nieprzyjaciół?
— Ja jestem pieśniarzem.
— Więc może wkrótce zgłoszę się do ciebie w tej sprawie.
— Słyszałem, że Gwiezdny Tropiciel sam był pieśniarzem. Bardzo dawno temu.
— Tak.
— Kiedy wrócisz, porozmawiamy o tych sprawach.
— Tak.
Starzec raz jeszcze spojrzał na szlak.
— Tymczasem podążaj krętą ścieżką.
— Tak uczynię.
Później, gdy szedł po znaczonych niebieskimi pasmami łupkach i skamieniałej
czerwonej glinie wyschniętego koryta, a suche topole stały po bokach jak pęknięcia
w zimnym błękicie nieba, myślał o słowach starca i o wszystkim, co mu przypomniały:
o stworzeniach nieba i wody, o istotach z chmur, mgły, deszczu, kwiatowego pyłku
i kukurydzy, które tak wielką odgrywały rolę w dziecięcej wyobraźni. Wspominał je
tutaj, w porze, gdy węże i pioruny jeszcze spały.
Już dawno nie rozważał swych problemów w tradycyjnych terminach. Chindi...
Prawdziwy, czy będący tworem umysłu — co za różnica? Jakaś groźba za plecami. Tak,
inny sposób patrzenia na rzeczy...
Dzień przesunął się do południa i dalej, nim w polu widzenia wyrósł szczyt
w pobliżu jego domu: wysoka rzeźba wiatru, przypomnienie czegoś, co widział kiedyś
w pokrytej wodorostami dolinie pod wodami obcego oceanu. Zatrzymał się znowu
i zjadł resztę prowiantu. Nastroje natury na Południowym Wschodzie trwają długo,
pomyślał, patrząc w tym kierunku. Wprawdzie ziemia pozostała prawie taka sama, lecz
dostrzegał pewne różnice pomiędzy dawnym a obecnym. Widział kępy srebrzystych
świerków niedaleko podstawy monolitu. Półtora stulecia temu nie spotykał w okolicy
tych drzew. Ale klimat też zmienił się nieco przez te lata: zimy były teraz łagodniejsze,
nadchodziły później, kończyły się odrobinę wcześniej niż kiedyś.
Nabił i zapalił fajkę. Cienie jak mnogość palców wyciągały się wolno od zachodu.
Biec całą drogę, a potem siąść i odpoczywać, gdy cel był już blisko — wydawało się
to właściwym postępowaniem. Czy się boi? Zastanowił się. Boi się tego przeklętego
wezwania? Możliwe.A może chce po raz ostatni spojrzeć na tę część swego życia, zanim
wydarzy się coś, co je odmieni? Była taka pieśń... Nie mógł sobie przypomnieć.
14
Gdy poczuł, że nadszedł odpowiedni moment, wstał i ruszył poprzez chłód i cienie
w stronę wielkiego, dalekiego, sześciobocznego domu z drzwiami wychodzącymi na
wschód. To jego hogan, który nie był dokładnie hoganem.
¬ ¬ ¬
Niebo pociemniało nim dotarł w pobliże swej siedziby, a drzewa dodatkowo
przesłaniały światło, rozciągając bezgwiezdny jeszcze wieczór ponad budowlą
z drewnianych bali. Przez kilka minut chodził wokół niej, zanim podszedł od wschodu
i stanął na surowych deskach, którymi otoczył swój dom. Potem wszedł i zapalił światło.
Miał własne źródło energii, na dachu i pod ziemią.
W centralnym fogon ułożył drwa i rozpalił ogień. Rozebrał się, rzucając na stos
odzieży lewisy i czerwono-białą, flanelową koszulę. Wszedł do wąskiej, wysokiej
kabiny i nastawił zegar na trzyminutowy prysznic UHF. W tym regionie człowiek nie
marnował nierozważnie wody. Gdy się wynurzył, wciągnął zamszową koszulę, spodnie
khaki i parę miękkich mokasynów.
Uruchomił przekaźnik informacyjny i ekran wyświetlacza nastawiając je na kilka
interesujących go tematów. Potem przygotował kolację w niewielkiej, otwartej wnęce
kuchennej, między zwisającymi ristras cebuli i papryki.
Jadł siedząc na niskim, okrytym skórami stołku. Na ścianach wisiały kilimy Dwóch
Szarych Wzgórz, rozdzielane fotografiami obcych pejzaży. Wśród nich tkwił stojak
na broń; obok metalowa platforma metr na metr, okolona błyszczącymi, pionowymi
prętami różnej wysokości; po prawej stronie duża konsola z ekranem. Światełko wciąż
mrugało.
Skończył jeść i przez chwilę bawił się aparatem u paska. Potem odłożył go, przeszedł
do kuchni i nalał sobie piwa.
DYSK I
CHILIJSKIE TRZĘSIENIA ZIEMI WSTRZYMANE
TAKSTONICI ARESZTOWANI
a trzech demonstrantów zatrzymano po otrzymaniu meldunku, że podłożyli ogień
pod samochód należący do urzędnika, odpowiedzialnego za decyzję
PETROCEL ODPIERA ZARZUTY NARUSZENIA
PRAW PATENTOWYCH
„WYHODOWALIŚMY WŁASNE”
15
TWIERDZI DYREKTOR DZIAŁU BADAŃ
SZYMPANS OSKARŻA O KRADZIEŻ DZIEŁA SZTUKI
Informacja o zatrutym narkotykiem bananie była kluczową w niezwykłym zeznaniu
złożonym dzisiaj w obecności detektywów z Los Angeles
ZABIŁA ICH „BO TAM BYLI”
WYJAŚNIA MATKA TROJGA DZIECI
Tak dawno mnie porzuciłaś
I nie wiem, co teraz zrobię.
Patrzę w górę na niebo i myślę...
W świetle Ziemi zawsze myślę o tobie.
SKOK ORBITALNY STUDENTA COLUMBII
PRÓBĄ USTANOWIENIA NOWEGO REKORDU
„Naturalnie, uniwersytet jest dumny” stwierdził dziekan Schlobin, ale
SPOTKANIE AMBASADORA STRAGE Z SEKRETARZEM GENERALNYM
Strageański ambasador, Daltmar Stango i konsul, Orar Bogarthy, rozpoczęli drugi
dzień rozmów z sekretarzem generalnym Walfordem. Mówi się o sporych szansach na
przełamanie impasu w negocjowaniu umowy handlowej. Jak dotąd prasa
DELFINY ZACHODNIEGO WYBRZEŻA
ŻĄDAJĄ ODSZKODOWAŃ
OSIEDLE A-l GOTOWE DO MONTAŻU
BAKIN M’BAWA ZNOWU PRZEPOWIADA KONIEC ŚWIATA
Patrzę, jak statki nadlatują,
Sączę piwo i na muzykę mam chęć.
Spakowałaś walizki i zniknęłaś,
A ja czuję się jak P-I-E-K-Ł-O 5.
16
RADYKALNA SEKTA KOŚCIOŁA
NATURALNEGO ŻYCIA
PODEJRZANA O PODŁOŻENIE BOMBY
W BANKU SPERMOVA
PROCES O PRZYWRÓCENIE UPRZEDNIEJ OSOBOWOŚCI
W oparciu o wyrok sądu okręgowego, przedstawiciele Menningera dokonali
KOMPUTER BANKU NOWEJ SZKOCJI OSKARŻONY
O DEFRAUDACJĘ W AFERZE OBLIGACYJNEJ
Więc siedzę tutaj i cierpię.
A wkrótce wirując runę.
Jeżeli chcesz porozmawiać
To P-I-E-K-Ł-O 5 wykręć numer.
nienawidzę on wciąż gdzieś istnieje i nie ma takiej siły która uchroni go przede mną
długo trwało zanim poznałem sposób ale wkrótce będę gotów jestem gotów osiem dni
i gdybym wtedy wiedział to co teraz już by go nie było mnie by nie było spalony? spalony
mówią? nigdy więcej wśród żużlostosów, by ścigać pełzające rury i miażdżyć je dla ich
soczystości? ale i tym powietrzem oddycham i tylko zębate i proste błyskawice trzymają
mnie tutaj znam już drogę poza nie i drzewa za murem wizje miast wznoszonych przez
niższe istoty znam drogi i znam postacie czekać splątane myśli niższych istot mówią mi
to czego potrzebuję ktoś przyjdzie któregoś dnia kto będzie wiedział o kimś który nie
jest jak inni którzy wciąż istnieją odejdę w to miejsce gdzie istnieje osiem dni umarłem
trochę on umrze całkiem nic nie uchroni go przede mną na zawsze najpierw będę mówił
teraz kiedy wiem o tym słowa jak pełzające stwory zgnieść je i smakować soczystość
uderzyć teraz i patrzeć jak cofają się niższe istoty teraz kiedy je znam użyję ich słów
żeby mu powiedzieć dlaczego będę kulą i potoczę się ha! niższe istoty! nienawiść będę
o niej mówił kiedy powiem o niej wtedy osiem dni płonąc nienawiścią
Dawno temu, gdy Nayenezgani i jego brat wciąż zabijali potwory, na jakie
Lud natrafił w nowym świecie, istniały takie — jak na przykład Nieskończony Wąż
— które, z różnych powodów, oszczędzili. Jednak nawet one były do pewnego stopnia
ujarzmione i uznane za nieuniknione zło. Świat stawał się z wolna bezpieczniejszym
miejscem, choć wiele ich jeszcze pozostało.
17
Była,na przykład,Tse’Naga’Hai,Wędrowna Skała,która toczyła się za swymi ofiarami,
miażdżyła je i pożerała. Nayenezgani szukał jej na tęczy i zakrzywionej błyskawicy. Brat
poradził mu, by wziął magiczne noże, więc miał ze sobą wszystkie osiem.
Gdy przybył do miejsca zwanego Betchil gai, wyjął dwa czarne noże, skrzyżował
je i wbił w ziemię. Dalej wbił dwa błękitne noże, na krzyż. Jeszcze dalej skrzyżował
dwa żółte noże i wbił w ziemię. W końcu wbił dwa noże z zębatymi ostrzami, także na
krzyż.
Potem stanął w polu widzenia ogromnej skały.
— Na co czekasz, Tse’Naga’Hai? — zapytał ją. — Czy nie ścigasz mojego rodzaju?
Nie porośnięty mchem głaz, do którego się zwracał, zadrżał trzeszcząc i zgrzytając.
Ruszył wolno w jego stronę. Po krótkiej chwili nabrał rozpędu. Niemal zaskoczył go
szybkością, z jaką się zbliżał. Nayenezgani odskoczył jednak i ruszył biegiem. Skała
pędziła tuż za nim, była coraz bliżej.
Gdy dotarł do miejsca, gdzie wbił zębate noże, Nayenezgani przeskoczył nad nimi.
Skała przetoczyła się po nich i spory jej kawał odpadł.
Nayenezgani uciekał dalej, przeskakując nad żółtymi nożami. Tse’Naga’Hai
przetoczyła się i po nich; pojawiło się kolejne pęknięcie; odprysnęło więcej kawałków.
Skała zataczała się z boku na bok i podążała nieregularnym torem.A kiedy Nayenezgani
przeskoczył nad niebieskimi nożami, a skała uderzyła w nie i przeturlała się nad
nimi, odpadły nowe kawałki. Była już wyraźnie mniejsza, choć jej szybkość wzrosła.
Nayenezgani skoczył ponad czarnymi nożami. Kiedy usłyszał, jak skała zgrzyta o nie
i trzaska, odwrócił się. To, co pozostało, było stosunkowo niedużym kamieniem.
Zatrzymał się więc i ruszył ku niemu. Kamień skręcił natychmiast, zmieniając kierunek,
by uniknąć spotkania. Nayenezgani ścigał go ku zachodowi, za rzekę San Juan. Tam
wreszcie pochwycił; zdawało się, że z kamienia uszła wielka część życia i sprytu.
— A teraz, Tse’Naga’Hai — powiedział — utraciłaś moc szkodzenia mi. Lecz masz
pewne zalety, które zauważyłem już wcześniej. W przyszłości posłużysz do rozpalania
ogni Dineh.
Uniósł to, co pozostało ze skały i zabrał ze sobą, by pokazać Pierwszej Kobiecie, która
inaczej nigdy by nie uwierzyła w jego wyczyn.
W końcu wstał z westchnieniem. Podszedł do konsoli umocowanej
obok platformy otoczonej lśniącymi prętami. Wcisnął klawisz „Wiadomości”. Ekran
monitora ożył.
TELEFONOWAŁ EDWIN TEDDERS przeczytał, a dalej wczorajszą datę i godzinę
— czas, gdy jego aparat przekazał sygnał do obozowiska w dziczy. Poniżej system
wypisał kolejne sześć prób Edwina Teddersa, ostatnią zaledwie kilka godzin temu. Dalej
wschodni kod i numer, a potem prośba o jak najszybszy kontakt, poprzedzona słowem
PILNE.
18
Próbował sobie przypomnieć, czy zna jakiegoś Edwina Teddersa. Uznał jednak, że
nie.
Wybrał numer i czekał.
Sygnał brzęczyka ucichł, ale ekran pozostał ciemny.
— Słucham? — odezwał się dźwięczny, męski głos.
— Tu William Czarny Koń Pieśniarz — przedstawił się. — Edwin Tedders prosił
o kontakt.
— Jedną chwileczkę — głos zabrzmiał wyżej i głośniej. — Zawołam go.
Dotknął turkusowego kolczyka i spokojnie patrzył na pusty ekran. Minuta zmieniła
numer na zegarze. Potem następna...
Ekran zajaśniał nagle,ukazując pooraną zmarszczkami twarz mężczyzny o ciemnych
włosach i jasnych oczach. Uśmiech sugerował raczej ulgę, niż radość.
— Jestem Edwin Tedders — powiedział. — Cieszę się, że wreszcie udało nam się
pana złapać. Może pan przeskoczyć tutaj? Natychmiast?
— Może — spojrzał na błyszczącą klatkę po lewej stronie. — Ale o co chodzi?
— Mogę wyjaśnić tylko osobiście. Niech pan przerzuci sterowanie. To ważne.
— Dobrze. Już idę.
Przeszedł do platformy skokowej i uruchomił proces aktywacji. Urządzenie
zaszumiało. Po prętach przesuwały się w górę strefy barw.
— Gotów — oznajmił stając na płycie.
Spojrzawszy w dół widział, jak rozpływają się jego stopy.
Na moment świat pogrążył się w chaosie, potem myśli wróciły na miejsce. Stał
w urządzeniu podobnym do swojego. Gdy podniósł głowę, zobaczył duży pokój
urządzony w dawnym stylu: ciemna boazeria, ciężkie fotele obite skórą, chiński dywan,
półki pełne oprawnych w skórę ksiąg, draperie, kominek, na którym płonęło prawdziwe
drewno. Przy platformie stali dwaj ludzie: Tedders i niewysoki, jasnowłosy mężczyzna.
Po głosie poznał, że to ten sam, z którym rozmawiał na początku.
— Mój sekretarz, Mark Brandes — przedstawił go Tedders, gdy tylko zszedł do nich
z platformy.
Odruchowo przycisnął raczej niż uścisnął mu dłoń, według dawnego obyczaju Ludu.
Brandes chyba się zdziwił, ale Tedders już wskazywał fotele.
— Niech pan siądzie, panie Pieśniarz.
— Proszę mi mówić: Billy.
— Jak chcesz, Billy. Napijesz się czegoś?
— Chętnie.
— Mam tu doskonałą brandy.
— Świetnie.
Tedders spojrzał na Brandesa, który podszedł do barku i nalał dwa kieliszki.
— Wczesna wiosna — zauważył Tedders.
Billy skinął głową i odebrał swój kieliszek.
— Miałeś fascynującą karierę. Efekty hibernacji i dylatacji czasowej utrzymywały
cię przy życiu, aż mogłeś skorzystać z postępów medycyny. Prawdziwy relikt historii,
chociaż na to nie wyglądasz.
Billy łyknął brandy.
19
— Świetny trunek — stwierdził.
— Tak. Z dobrego rocznika. Ilu tropicieli można jeszcze spotkać w naszych
czasach?
Billy zachichotał.
— Kogo pan szuka? — spytał.
Tedders także parsknął śmiechem.
— Najlepszego — odparł.
— Co trzeba wytropić?
— Niezupełnie o to chodzi.
— Więc co?
— Nie bardzo wiem, od czego zacząć...
Billy spojrzał przez okno na zalany księżycowym blaskiem trawnik. Wysoki mur
przesłaniał horyzont.
— Jestem asystentem sekretarza generalnego, Walforda — oznajmił wreszcie
Tedders. — Jest tutaj, na górze. Są też ambasador i konsul Strage, Stango i Bogarthy. Co
wiesz o Strageanach?
— Spotkałem kilku tu i ówdzie.
— Co o nich sądzisz?
Wzruszył ramionami.
— Wysocy, silni, inteligentni... O co chodzi?
— Czy chciałbyś, by jeden z nich został twoim przeciwnikiem?
— Nie.
— Dlaczego nie?
— Mogą być bardzo groźni.
— W jaki sposób?
— Trudno ich powstrzymać. Są zmiennokształtni. Dysponują czymś w rodzaju
świadomej kontroli nad własnym ciałem. Potrafią przemieszczać organy. Potrafią...
— Przenikać ściany?
Billy pokręcił głową.
— Nic o tym nie wiem. Owszem, słyszałem, ale nigdy...
— To prawda. Mają system szkolenia, który wyzwala u niektórych tę umiejętność.
Półreligijny, bardzo ciężki, trwa lata, nie zawsze skutkuje. Ale czasem udaje im się
wyszkolić niezwykłych adeptów.
— Wie pan więcej ode mnie.
— Tak.
— Więc po co pan mnie pyta?
— Ktoś z nich tutaj leci. Jest płci żeńskiej.
Billy wzruszył ramionami.
— Żyje ich tu parę tysięcy. Siedzą na Ziemi od lat.
Tedders łyknął alkoholu.
— Wszyscy są normalni. Mówię o kimś ze specjalnym przeszkoleniem.
— I co?
— Przybywa, by zabić sekretarza generalnego.
Billy powąchał swoją brandy.
20
— Dobrze, że jesteście uprzedzeni — stwierdził po chwili. — I możecie przygotować
ludzi z ochrony.
— To nie wystarczy.
Przez całą konwersację Tedders usiłował spojrzeć rozmówcy w oczy. A teraz Billy
popatrzył wprost na niego. Ucieszony drobnym zwycięstwem nie pojmował, że gość
wątpi w prawdę jego słów.
— Dlaczego nie?
— Nie są przeszkoleni do walki ze strageańskimi adeptami — wyjaśnił. — Zadanie
może przekroczyć ich możliwości.
Billy potrząsnął głową.
— Nie rozumiem, czemu mi pan o tym opowiada.
— Komputer podał twoje nazwisko.
— W odpowiedzi na co?
— Szukaliśmy kogoś, kto mógłby ją zatrzymać.
Billy dopił brandy i odstawił kieliszek.
— W takim razie potrzebny wam jest nowy programista albo ktoś taki. Z pewnością
jest masa ludzi, którzy więcej ode mnie wiedzą o strageańskich adeptach.
— Jesteś ekspertem w tropieniu i chwytaniu egzotycznych form życia. Robiłeś to
prawie od urodzenia. Praktycznie biorąc, w pojedynkę zaopatrzyłeś cały Instytut Życia
Kosmicznego. Ponadto...
Billy machnął ręką.
— Wystarczy — oznajmił. — Obca, o której pan mówił, jest istotą inteligentną. Sporą
część życia poświęciłem na tropienie zwierząt; z całą pewnością egzotycznych, czasem
bardzo sprytnych i z niezwykłymi formami zachowań, ale jednak zwierząt, a nie
stworzeń zdolnych do świadomego planowania.
Kot...
— ...Dlatego nie sądzę, by moje doświadczenia były przydatne w danej sytuacji
— zakończył.
Tedders pokiwał głową.
— Może tak, a może i nie — stwierdził w końcu. — Ale w takich sprawach
powinniśmy mieć pewność. Czy zechcesz porozmawiać z przedstawicielami Strage,
którzy przebywają tutaj? Lepiej ode mnie potrafią wszystko wytłumaczyć.
— Pewnie. Porozmawiać mogę z każdym.
Tedders wychylił swój kieliszek i wstał.
— Wypijesz jeszcze jedną brandy?
— Chętnie.
Nalał.
— Wrócę za kilka minut — powiedział, przeszedł na prawo i opuścił pokój.
Billy odstawił naczynie i wstał.Przespacerował się po pokoju,przejrzał tytuły książek
stojących na półkach, dotknął ich grzbietów, wciągnął nosem powietrze. Zmieszany
z zapachem starej skóry lekki, odrobinę cierpki aromat, którego wcześniej nie umiał
zidentyfikować, ponownie uderzył go w nozdrza. Czuł taki zapach, gdy spotykał
Stragean, dawniej, w innych miejscach. Muszą przebywać w budynku już przez dłuższy
czas, uznał, albo całkiem niedawno odwiedzili ten pokój, znacząc go swą obecnością.
21
Pamiętał ich jako humanoidów ponad dwumetrowego wzrostu, ciemnoskórych,
z wyjątkiem srebrzystych twarzy, szyi i piersi; płaskogłowe istoty o wąskich klatkach
piersiowych i szerokich ramionach,z przypominającymi kołnierze naroślami,służącymi
za czujniki dźwięku o niewielkich, płonących dziko oczach — wąskich, na ogół żółtych,
choć czasem barwy cynamonu lub bursztynu. Bezwłosi, pełni owadziej gracji, poruszali
się cicho i mówili językiem, kojarzącym mu się odlegle z greckim, którego także nie
rozumiał.
To język, uznał, odróżnia istoty myślące od zwierząt. Przede wszystkim język.
Kot...?
Podszedł do okna i spojrzał na trawnik. Trudno tu dotrzeć unikając wykrycia,
pomyślał. Wystarczą najprostsze zabezpieczenia. A w takim miejscu jest ich mnóstwo.
Ale ona może przybrać niemal dowolną postać, może tu wejść w jakiejś nie budzącej
podejrzeń formie...
A właściwie po co ma się przekradać? Przecież tego właśnie będą oczekiwać. Gdy
obrońcy skoncentrują się na czymś wymyślnym, można porwać jakiś wóz pancerny,
przetoczyć się przez trawnik, rozbić ścianę, wyskoczyć i strzelać do wszystkiego, co się
rusza.
Otrząsnął się i odwrócił. To nie jego problem. Musi być mnóstwo ludzi, którzy lepiej
od niego potrafią rozszyfrować plany obcej. Niezależnie od opinii komputera.
Wrócił na fotel i podniósł kieliszek. Czyjeś kroki zbliżały się z kierunku, w którym
odszedł Tedders. Kroki i ciche głosy, którym towarzyszyło lekkie dzwonienie
w uszach. Mowa Stragean sięgała ultradźwięków ludzkiej skali i choć przy kontaktach
z Ziemianami zwężali zakres, zawsze jednak zostawały jakieś pogłosy. Zbyt długa
konwersacja ze Strageanami powodowała zwykle ból głowy.Wypił łyk brandy i odstawił
kieliszek, gdy wyłonili się zza rogu.
Dwaj Strageanie nosili ciemnoniebieskie kilty i pasy skrzyżowane na piersiach jak
bandoliery. Do pasów mieli umocowane ozdobne szpilki, może oznaki pełnionego
urzędu. Między Teddersem a obcymi szedł drugi człowiek, niski i krępy, z pasmem
ciemnych włosów wokół łysiny; oczy pod gęstymi brwiami lśniły jak nefryt; miał na
sobie zielony szlafrok i pantofle. Billy rozpoznał sekretarza generalnego ONZ, Miltona
Walforda.
Tedder przedstawił go Daltmarowi Stango i Orarowi Bogarthy’emu, potem
Walfordowi.Wszyscy usiedli.
— Powiedzą ci więcej o tej sprawie — oznajmił Tedders.
Billy skinął głową.
Strageanin znany jako Daltmar Stango wyrecytował, wpatrując się w pustkę przed
sobą:
— Sprawa ma związek z przylotem waszych ludzi do naszego świata, by na nim
zamieszkać. Istnieje już spora enklawa Ziemian, podobnie jak nasza na waszej planecie.
Ani tu, ani tam nie spowodowało to większych problemów. Teraz jednak, gdy moją
misją jest negocjowanie warunków umów politycznych i handlowych, owe osiedla
zmienią się prawdopodobnie w stałe placówki dyplomatyczne.
Przerwał na chwilę, jakby chciał ponownie zebrać myśli.
22
— Na Strage działa niewielka sekta religijna — kontynuował — której członkowie
wierzą, że jeśli Ziemianin tam umrze, jego esencja życiowa zanieczyści miejsce życia
po życiu. Istnienie stałych placówek spowoduje, że będzie się to zdarzać coraz częściej.
Zatem, są przeciwko jakimkolwiek układom z waszym światem i chcą, by ludzie
wynieśli się z naszej planety.
— Jak są liczni? — przerwał Billy.
— To niewielka grupa. Najwyżej pięćdziesiąt do stu tysięcy członków. Ale nie ich
liczebność jest ważna. Sekta przestrzega bardzo ostrych reguł i wielu z nich podejmuje
surowy kurs szkolenia, który u poszczególnych osobników daje czasami niezwykłe
efekty.
— Tak słyszałem.
— Jeden z takich osobników zdecydował się wkroczyć do akcji. Ma kosmolot
i trzyma kurs na Ziemię. Uważa, że morderstwo dokonane na tak wysokim szczeblu
utrudni rozmowy w dostatecznym stopniu, by nie doszło do zawarcia umowy... a to
z kolei doprowadzi do usunięcia Ziemian z naszej planety.
— Jak bliska jest prawdy?
— W takich sprawach trudno przewidywać, ale zajście z pewnością opóźniłoby
negocjacje.
— I ma przybyć za parę dni?
— Tak. Informację przekazali nam inni członkowie sekty, ale nie potrafili dokładniej
określić terminu. Dowiedzieli się o wszystkich szczegółach dopiero po jej odlocie.
Zawiadomili władze. Koniecznie chcieli udowodnić, że działa z własnej inicjatywy,
a nie na rozkaz.
— Kto to wie... — uśmiechnął się Billy.
— Tak. W każdym razie, ponieważ informacja podróżuje szybciej niż statek,
przesłano ostrzeżenie.
— Musicie najlepiej wiedzieć, jak powstrzymać kogoś z waszego ludu.
— Rzadko wynika taki problem — odparł Daltmar. — Ale typową metodą jest
wysłanie za złoczyńcą zespołu podobnie uzdolnionych adeptów. Niestety...
— Rozumiem.
— Musimy radzić sobie z tym, co mamy do dyspozycji — mówił dalej obcy. — Wasi
ludzie spróbują przechwycić ją w przestrzeni. Jednak symulacje dają im zaledwie
dwadzieścia siedem procent szansy na sukces. Czy masz jakieś pomysły?
Kot?
— Nie — stwierdził Billy. — Gdyby chodziło o niebezpieczne zwierzę, próbowałbym
przestudiować je w jego własnym środowisku.
— Nie ma na to sposobu ani czasu.
— W takim razie nie wiem, co odpowiedzieć.
Walford wyjął z kieszeni szlafroka niewielki pakunek.
— To jest chip.Zabierz go ze sobą i odtwórz w swojej maszynie — wyjaśnił.— Powie
ci wszystko, co wiemy o tym osobniku i o innych, podobnych. To rzecz najbliższa
studium warunków życiowych, jaką możemy ci dać.
Billy wstał i wziął paczkę.
— Dobrze. Zabiorę to do domu i przejrzę. Może coś przyjdzie mi do głowy.
23
Walford i pozostali wstali z foteli. Billy podszedł do transportera, gdy odezwał się
Strageanin zwany Orarem Bogarthym.
— Pochodzisz z jednego z rdzennych ludów tego kontynentu? — zapytał.
— Tak — Billy stanął, lecz nie obejrzał się.
— Czy klejnoty w twoich małżowinach usznych mają szczególne znaczenie? Może
religijne?
Billy roześmiał się.
— Lubię je. To wszystko.
— A ten w twoich włosach?
Billy dotknął kamienia, odwracając się powoli.
— Ten? No cóż... wierzono, że chroni noszącego przed uderzeniem błyskawicy.
— Działa?
— Ten działa. Jak dotąd.
— To ciekawe. Trafienie przez błyskawicę nie zdarza się chyba zbyt często. Dlaczego
go nosisz?
— Dla nas, Navajo, błyskawice mają specjalne znaczenie. Niszczą tabu. Deformują
rzeczywistość. Nie są rzeczą, którą można lekceważyć.
Odwrócił się, postąpił o krok, wystukał ciąg liczb i wszedł do urządzenia. Gdy
przeminął czynnik opóźnienia i jego ciało zaczęło się rozpływać, podniósł głowę, by
spojrzeć na pozbawione wyrazu twarze ludzi i obcych.
Idąc od wzgórza do wzgórza,
przechodząc z miejsca na miejsce jak przechodzi wiatr,
bez tropów. Powinna istnieć pieśń o tym,
ale nigdy nie poznałem słów.
Więc śpiewam tę, którą sam stworzyłem:
Jestem jak tęcza, która zaczyna się tam
i kończy tutaj. Nie pozostawiam śladu
na ziemi, gdy łukiem podążam
stamtąd tutaj. Obym odszedł w pięknie.
Niech trwa przede mną, z tyłu, z góry i w dole,
na prawo i na lewo ode mnie.
Bez drgnienia przekraczam bramy nieba.
Nazywamy to Drogą Nieprzyjaciół, powiedział starzec, ale kiedy
przyszli biali ludzie, nazwali to tańcem squaw... pewnie dlatego, że widzieli, jak tańczą
go kobiety. Jeśli to o tobie mają śpiewać, otrzymujesz specjalne imię: imię wojownika.
To święte imię, którego powinieneś używać tylko w czasie ceremonii; nie takie, które
możesz wszystkim wyjawiać czy pozwolić, by cię nim wołano.
24
Wszystko zaczęło się, mówił, jeszcze wtedy, gdy Nayenezgani ochraniał Lud. Zabił
całe stado potworów, które sprawiały nam kłopoty. Były tam Rogaty Potwór, Wielki
Bóg, Potworny Skalny Orzeł, Wędrowna Skała i wiele innych. Właśnie dlatego zaczęto
go nazywać Zabójcą Potworów. Jego czwartym potworem był Tropiący Niedźwiedź.
Wyglądał raczej na lwa rozmiarów poduszkowca, niż na niedźwiedzia. Kiedy raz trafił
na twój ślad, podążał nim i nie ustawał, dopóki cię nie znalazł i od razu nie zjadł na
obiad.
Nayenezgani wyruszył za nim, wytropił tropiciela i pozwolił, by tamten wytropił
jego. Ale kiedy niedźwiedź go znalazł, był gotów. Nie na darmo nazywali go Zabójcą
Potworów. Gdy walka się skończyła, świat był o wiele bezpieczniejszy.
Ale mniej więcej w tym czasie wszystko to zaczęło go dręczyć. Cierpiał z powodu
wszystkich zgładzonych nieprzyjaciół, a niedźwiedź był tylko kolejnym. Ich duchy
ścigały go wszędzie i czyniły bardzo nieszczęśliwym. Stąd właśnie pochodzi słowo
Anaa’ji, czyli Droga Nieprzyjaciół. Naayéé oznacza nieprzyjaciela albo coś naprawdę
paskudnego, co cię prześladuje. Natomiast neezghani znaczy „pozbył się tego”. Zatem
Anaa’ji jest chyba najlepszym określeniem. To ceremonia pozbycia się naprawdę
poważnych kłopotów.
Krążył po pokoju. Ekran wciąż świecił — nie wyłączył zestawu,
kiedy skończył przeglądanie chipu. Miał wrażenie, że ściany pochylają się ku niemu, że
próbują go zgnieść.Wiatr śpiewał zmienną pieśń, którą niemal pojmował. Zatrzymywał
się co chwilę, by obejrzeć pradawny, wyłupany z kamienia grot włóczni, stary kosz,
fotografię dzikiej krainy pod niebem barwy indygo. Pogładził lufę wysokoenergetycznej
strzelby, wziął broń w ręce, sprawdził i odwiesił na haki.W końcu odwrócił się na pięcie
i wyszedł na zewnątrz, w noc.
Stał na pomoście otaczającym hogan. Patrzył w mrok. Spojrzał na niebo.
— Nie mam słów... — zaczął, a część jego umysłu drwiła z drugiej części. Zawsze,
uświadamiał sobie ten podział. Nie pamiętał już, kiedy nastąpiło to po raz pierwszy.
— ...A ty wymagasz odpowiedzi.
Nie był nawet pewien, do kogo się zwraca. W języku Navajo nie istniało słowo
oznaczające „religię”. Nie był też pewien, że jego uczucia mieszczą się w tej właśnie
kategorii. Kategorii? To słowo nie istniało, ponieważ za dawnych dni takie sprawy były
nierozdzielnie związane z życiem człowieka. Nie wyróżniano szczególnej kategorii
takich odczuć. Większość tych, których jeszcze znał, nawet dzisiaj uznawała to za
normalne. Mimo to zmienili się. On również, choć wiedział, że jego przemiany były
całkiem innego rzędu.„Zachowuje się,jakby nie miał krewnych”— to najgorsze,co jeden
Navajo mógł powiedzieć o drugim.Wiedział, że do niego pasuje to określenie. Przepaść
była głębsza, niż tylko długa nieobecność, małżeństwo, wszystko, co w życiu zrobił. Inni
25
także wyjeżdżali, żenili się poza klanem, a jednak zawsze powracali. Dla niego jednak
ten element życiowych doświadczeń był prawdą zarówno w sensie dosłownym, jak
i duchowym. Nie miał krewnych. Część umysłu pragnęła takiej sytuacji. Inna część...
— Popełniłem może wielkie zło — mówił dalej.— Jeśli zabrałem go z jego krainy,jak
Lud został zabrany do Fort Sumner. Jeśli wyrwałem spośród jemu podobnych, których
już nie ma. Jeśli pozostawiłem samego w obcym miejscu, niby jeńca wśród Utów.Wtedy
popełniłem zło. Ale tylko przy założeniu jest on prawdziwą osobą.
Zbadał wzrokiem niebiosa.
— Oby nią nie był — powiedział. — Oby wszystko to było tylko snem możliwości,
nicością... która dręczyła mnie przez lata.
Okrążył hogan, spoglądając między drzewa.
— Myślałem, że najlepiej nie wiedzieć... co może uczynić mnie tchórzem. A jednak
podążałbym tą drogą do końca swych dni. Teraz...
Obok przeleciała sowa, pohukując cicho.
Zły omen, uznała część jego umysłu, gdyż sowa jest ptakiem śmierci i wrogich nam
rzeczy.
Sowa, przyznała inna część. Sowy polują w nocy. Nic więcej z tego nie wynika.
— Usłyszeliśmy się nawzajem — krzyknął za ptakiem. — Dowiem się, co uczyniłem
i przekonam, co muszę zrobić.
Wrócił do środka i sięgnął między pajęczyny, gdzie trzymał klucz. Wziął go do ręki
i przetarł. Przesunął końcem palca po piórze, jakby był to obiekt równie niezwykły,
co grot włóczni. Potem, nagle, wrzucił do kieszeni. Przeszedł przez pokój i wyłączył
monitor.
Odwrócił się, stanął między błyszczącymi prętami platformy skokowej, uruchomił
układ sterujący i wystukał kod. Patrzył, jak różowieje i znika czerwony dywan Ganado.
Ciemność pomiędzy maleńkimi, ulicznymi latarniami i głosy świerszczy wokół
platformy...
Wyszedł spod osłony i wciągnął w płuca wilgotne powietrze. Ogromne, pocięte
cieniem drzewa; niezwykle obfita trawa porastająca wzgórza; ciężkie, niskie,
monolityczne budynki, ciemne teraz, jeśli nie liczyć świateł przy wejściach, tworzących
niewielkie groty, podkreślające tylko mrok nocy; ani jednego człowieka w polu
widzenia. Przeszedł kawałek chodnikiem, przekroczył ulicę, wspiął się na zbocze. Byli
tu strażnicy, ale unikał ich bez trudu. W Parku Balboa panowała cisza; jego atrakcje
zamknięto dla publiczności aż do rana. Z wyższych punktów dostrzegał światła San
Diego i reflektory pojazdów na trasach,lecz wydawały się odległe,jakby były elementem
innego świata. Bezgłośnie przemykał od cienia do cienia. Wybrał publiczną platformę,
której kiedyś chętnie używał przybywając w zwykłych, dziennych sprawach, gdy wolał
spacer niż przeskok wprost do miejsca, z którym wiązały go interesy. Teraz to miejsce
było, naturalnie, zamknięte, a platforma skokowa wyłączona na noc.
Szedł przez piętnaście minut, wspinał się na wzgórza i schodził w dół, coraz bliżej
ogromnego,rozległego kompleksu budynków,będącego Instytutem Życia Kosmicznego.
W miarę możliwości unikał ścieżek, parkingów i dróg. Zabłąkane podmuchy wiatru
ROGER ŻELAZNY OKO KOTA EYE OF CAT Przełożył: Piotr W. Cholewa Data wydania polskiego 1992 Data wydania oryginalnego 1982
Joe Leaphornowi, Jimmy’emu Chee i Tony’emu Hillermanowi
CZĘŚĆ I
MODLITWA ODPĘDZAJĄCA ZŁO U drzwi Domu Ciemności leży para czerwonych kojotów z odwróconymi głowami. Nayenezgani rozsuwa je swą czarną laską i przybywa, by mnie odszukać. Z błyskawicą za sobą, z błyskawicą przed sobą, przybywa, by mnie odszukać, ze skalnym kryształem i gadającym ketahn. Dalej, w kątach za drzwiami Domu Ciemności, leżą dwie czerwone sójki z odwróconymi głowami. Z błyskawicą za sobą, z błyskawicą przed sobą, rozdziela je swą czarną laską i przybywa, by mnie odszukać. Jeszcze dalej, u paleniska Domu Ciemności leżą dwa czerwone puchacze z odwróconymi głowami. Rozdziela je swoją laską i przybywa, by mnie odszukać ze skalnym kryształem i gadającym ketahn. W samym środku Domu Ciemności, gdzie dwa czerwone puszczyki leżą z odwróconymi głowami, Nayenezgani odrzuca je na bok przybywając, by mnie szukać, z błyskawicą za sobą, błyskawicą przed sobą. Niosąc skalny kryształ i gadający ketahn przybywa po mnie. Przybywa ze środka ziemi. Dalej...
5 Nocą, w pobliżu wschodniego krańca pochyłego terenu rezydencji otoczonej murem, może ćwierć mili od samego domu, przy niewielkiej kępie drzew, pod bezksiężycowym niebem, stoi w absolutnym milczeniu nasłuchując. Ziemia pod jego butami jest wilgotna. Zimny wiatr mówi, że choć niechętnie, jednak w Nowym Jorku zima ustępuje wiośnie. Człowiek wyciąga rękę i lekko dotyka czarnej linii gałązki po prawej stronie. Czuje pączki świeżej, tegorocznej zieleni, pod jego szeroką, ciemną dłonią śniące o lecie. Ma na sobie niebieską, flanelową koszulę wypuszczoną na dżinsy. Szeroki pas muszli przytrzymuje ją w talii. Ciężki naszyjnik z kwiatów dyni — bardzo stary — wisi mu na piersi. Na szyi ma wąskie pasemko turkusowego heiche, na lewym nadgarstku srebrną bransoletę, nabijaną nieoszlifowanymi odłamkami turkusu i koralu. Guziki koszuli są zrobione z wytartych dziesięciocentówek z początków dwudziestego wieku. Czerwona opaska podtrzymuje długie włosy. Wysoki, z innych miejsc i innych czasów, nasłuchuje tego, co może, ale nie musi być słyszalne: odgłosów niezwykłego starcia w ciemnym domu. Jakkolwiek potoczy się to spotkanie, on — William Czarny Koń Pieśniarz — poniesie porażkę. Ale będzie to jego własna klęska, zadana przez siły, które uwolnił bardzo dawno temu, przez chindi, od wielu lat depczące mu po piętach. Od strony domu słyszy hałas, a zaraz po nim głośny trzask. To jednak nie koniec. Hałas trwa. Gdzieś za murami zaczyna wyć kojot. Niemalwybuchaśmiechem.Pies,z całąpewnością.Choćgłosembardziejprzypomina tego pierwszego, którego ostatnio poznał na nowo. Naturalnie, tutaj ich nie ma. William Czarny Koń Pieśniarz. Ma też inne imiona, ale pamiętające maszyny znają go pod tym właśnie. Tym imieniem go przywołały. Hałas cichnie nagle, by po krótkiej chwili zabrzmieć na nowo. Według jego oceny, w tej części świata zbliża się północ. Spogląda w niebo, ale krew Chrystusa nie sączy się na firmament. Tylko Ini, ptak gromu wśród południowo-zachodnich gwiazd, z przygotowaną błyskawicą, chmurami i deszczem, wyciąga swój pióropusz, by połaskotać nos Sasa, niedźwiedzia; mówi mu, że pora nieść nowe życie na ziemię, tam, obok Mlecznej Drogi. Cisza. Nagła, rozciągająca się na kolejne uderzenia pulsu. Czy to koniec? Naprawdę już koniec? Znowu krótkie szczeknięcie,a po nim wycie.Kiedyś znał wiele rzeczy,które powinien robić; wciąż jeszcze pamiętał niektóre. Teraz wszystkie są dla niego zamknięte; prócz czekania.
6 Nie. Jest jeszcze coś, czym może je wypełnić. Z początku cicho, lecz coraz mocniejszym głosem rozpoczyna pieśń. Trudno powiedzieć,by Pierwszy Człowiek skakał z radości po całym mrocznym, podziemnym świecie, gdzie został stworzony. Dzielił go z ósemką innych ludzi, mrówkami, żukami, później także szarańczą, którą odkryli podczas wędrówek, i Kojotem — Pierwszym Gniewnym, Tym-który-został-uformowany-w-wodzie, Wychudzonym Wędrowcem. Wszyscy się rozmnażali; ważki, komary i lud nietoperzy dołączyli do nich później, podobnie jak Mężczyzna i Kobieta-Pająk. Okolica stała się tłoczna i pełna robactwa.Wybuchła walka. — Wynieśmy się stąd — zaproponowało kilku z nich. Pierwszy Człowiek, który był mądry i potężny, zabrał swe skarby: Białą Muszlę, Turkus, Abalon, Agat i Czerwono-Biały Kamień. Położył Białą Muszlę na wschodzie i tchnął w nią. Uniosła się biała wieża chmur. Umieścił Turkus na południu i tchnął; uniosła się wieża błękitnych chmur.Na zachodzie umieścił Abalon,a kiedy tchnął na niego,żółta wieża chmur strzeliła w górę.Na północy położył Agat, który dotknięty jego tchnieniem wysłał czarną, chmurną wieżę. Biel i żółć rosły, spotkały się w górze i zmieszały, tak samo jak błękit i czerń. I tak stały się Dniem i Nocą. Potem umieścił w środku Czerwono-Biały Kamień i tchnął w niego. Wyrosła wielobarwna wieża. Wieżę na wschodzie nazwał Złożem Świtu, tę na południu Złożem Błękitnego Nieba; na zachodzie Złożem Zmierzchu, a na północy Złożem Ciemności. Kojot odwiedzał je kolejno, zmieniając barwę, by pasowała do ich kolorów. Z tego powodu, obok innych imion, znany jest jako Dziecię Świtu, Dziecię Błękitnego Nieba, Dziecię Zmierzchu i Dziecię Ciemności. A w każdym z miejsc rosła jego moc. Podczas gdy wieże czterech punktów kardynalnych były święte i zrodziły rytuały modlitw, w środkowej mieściły się wszelkie cierpienia, zło i choroby. I do tej właśnie wieży Pierwszy Człowiek i Kojot powiedli Lud, prowadząc go do drugiego świata. A wraz z nim, naturalnie, zło. Badali ten świat, spotykali innych, a Pierwszy Człowiek walczył z wieloma, pokonując wszystkich i zabierając ich pieśni mocy. Był to jednak również świat cierpień i nieszczęść, co odkrył Kojot, podróżując tam i z powrotem, w górę i w dół. I do Pierwszego Człowieka zwrócił się z prośbą, by stąd odeszli. Pierwszy Człowiek wypuścił biały dym, dmuchnął nim na wschód i wciągnął z powrotem — i uczynił to samo we wszystkie strony. W ten sposób usunął ze świata całe zło i sprowadził je znowu do Ludu, skąd przybyło. Potem wysłał Błyskawicę, prostą i zygzakowatą, na wschód, a wraz z nią Tęczę i Promień Słońca, ale nic się nie wydarzyło. Przeniósł je na południe, zachód i północ. Świat zadygotał, ale nie wydał
7 mocy, która uniosłaby ich wyżej.Wtedy uczynił laskę z Agatu, Turkusu,Abalonu i Białej Muszli. Na jej czubku umocował Czerwono-Biały Kamień. Ten wzleciał i uniósł ich do następnego świata. Tutaj spotkali wiele węży, i Mężczyznę i Kobietę Soli, i Boga Ognia. Nie wolno też zapomnieć o Pajęczej Mrówce. A światło i ciemność wznosiły się z wież o czterech kolorach, tak jak w innych światach. Lecz wtedy Pierwszy Człowiek umieścił na wschodzie po dwa pasma żółte oraz czerwone i żółte. One powstrzymały ruch białego światła. Lud był przerażony. Człowiek Soli radził im, by szli na wschód, lecz gdy podchodzili pasma cofały się.Wtedy usłyszeli głos wzywający ich na południe. Spotkali tam starca Dontso, zwanego Muchą-Posłańcem, a ten im wyjaśnił, co uczynił Pierwszy Człowiek. Żółte pasmo, powiedział, przedstawia zagrożenie Ludu; to drugie roślinność i pyłki, z czerwoną częścią symbolizującą wszelkie choroby. Wówczas przybyli Sowa i Lis, i Wilk, i Puma, a wraz z nimi Rogaty Grzechotnik, który ofiarował Pierwszemu Człowiekowi muszlę, jaką niósł na głowie. A prócz niej obietnicę przyszłych ofiar Białej Muszli, Turkusu, Abalonu i Agatu. Pierwszy Człowiek przyjął muszlę wraz z jej magią i usunął z nieba pasma. Lud zrozumiał wtedy, że Pierwszy Człowiek jest zły. Kojot podsłuchiwał na ich naradach i doniósł Pierwszemu Człowiekowi, że wiedzą, iż zatrzymał światło na wschodzie, by zdobyć skarb. Kiedy zarzucili mu to, Pierwszy Człowiek odpowiedział: — Tak. To prawda, wnuki moje. Szczera prawda. Jestem zły. Lecz użyłem zła dla waszej korzyści. Ponieważ te ofiary nam wszystkim przyniosą pożytek. I wiem, jak utrzymać zło z dala od tych, którzy mnie otaczają. I wykazał im prawdę swych słów budując pierwszy szamański hogan, gdzie dzielił się z nimi wiedzą o rzeczach dobrych i złych. Pamiętał przyjęcie tamtej nocy, zanim znalazł kojota. Przeskoczył do willi w Arlington, strojny w wypożyczony splendor lśniących, syntetycznych włókien genstiumu Pleat & Ruffle w kwadraty i biało-czarne pasy. Dawni i obecni notable tłoczyli się w błyszczących, wysoko sklepionych pokojach. On sam był już Przeszłością, ale zjawił się, by spotkać kilku starych przyjaciół i raz jeszcze dotknąć innego życia. Profesjonalnie uprzejma kobieta w średnim wieku powitała go, wyszła na spotkanie, objęła i rozmawiała przez pół minuty entuzjastycznym głosem spikera. Kolejny gość, który pojawił się za jego plecami, kładąc dłoń na jego ramieniu spowodował, że odsunął się odruchowo. Zrobił to z ulgą, wziął z tacy drinka, spoglądał na twarze obecnych, niektórych witał skinieniem głowy, przy innych zatrzymywał się, by zamienić kilka słów. Przesuwał się w kierunku niewielkiego pokoiku, zapamiętanego z poprzednich wizyt. Westchnął przestępując próg. Lubił drewno i żelazo, kamień i szorstki tynk, książki i spokojne obrazy, pojedyncze okno z widokiem na rzekę, ogień płonący cicho w kominku.
8 — Wiedziałam, że mnie tu znajdziesz — odezwała się z fotela przy kominku. Uśmiechnął się. — Ja także... w jedynym pokoju, wybudowanym w okresie zaniku bezguścia. Przysunął sobie krzesło i usiadł przy niej, przodem do ognia. Jej surowa, poorana zmarszczkami twarz, jasne, błękitne oczy pod grzywą siwych włosów i niska, krępa sylwetka nie zmieniły się ostatnio. W pewien sposób była starsza od niego, w inny nie. Z obojga czas ironizował. Pomyślał o wiekowej Fontenelle i Mme Grimaud, prawie tak starej jak on. Tu jednak przepaść miała całkiem inny charakter. — Wyruszasz na nową wyprawę? — zapytała. — Na razie mają wszystkie zwierzaki, jakich potrzebują. Jestem na emeryturze. — Podoba ci się to? — Jak wszystko. Zmarszczyła brwi. — Nigdy nie wiem, czy to twój wrodzony fatalizm, zmęczenie światem czy tylko poza. — Ja też już nie wiem — odpowiedział. — Może cierpisz na nadmiar wolnego czasu. — To niezbyt wyróżniająca cecha. Jak deszcz. Istnieję w kulturze zamkniętej. — Naprawdę? Nie może być aż tak źle — stwierdziła. — Źle? Dobro i zło zawsze się mieszają. To gwarantuje porządek. — Nic więcej? — Łatwo jest kochać to, co obecne i pożądać tego, czego nie ma. Wyciągnęła rękę i ścisnęła mu dłoń. — Ty zwariowany Indianinie. Czy istniejesz, kiedy mnie tu nie ma? — Nie jestem pewien — odparł. — Byłem uprzywilejowanym pasażerem. Może umarłem i nikt nie ma serca, żeby mi o tym powiedzieć? Jak ci się wiodło, Margaret? — Chyba wciąż żyję w wieku nieśmiałości — stwierdziła po chwili milczenia. — I idei. Uniósł szklankę i wypił spory łyk wina. — ...Zwietrzałych, zastałych i nie przynoszących zysku — dokończyła. Podniósł szklankę wyżej, do światła. — Nie tak źle — zauważył. — Tym razem wermut mają jak należy. Parsknęła. — Filozofia nie zmienia ludzi, prawda? — zapytała. — Nie sądzę. — Co masz zamiar robić? — Pochodzę, pogadam trochę z innymi. Pewnie jeszcze trochę wypiję. Może potańczę. — Nie pytałam o dzisiaj. — Wiem. Chyba nic szczególnego. Nie muszę. — Taki człowiek jak ty powinien coś robić. — Co? — Sam musisz to określić. Ktoś musi wybierać, gdy milczą bogowie. — Bogowie milczą — stwierdził, spoglądając wreszcie w jej jasne, prastare oczy. — A ja wykorzystałem już wszystkie wybory.
9 — To nieprawda. Znowu odwrócił wzrok. — Zostaw — poprosił. — Tak, jak przedtem. — Przestań. — Przepraszam. Cofnęła dłoń. On dopił wino. — Twój charakter jest twoim losem — oświadczyła w końcu. — Jesteś stworzeniem przemian. — Żyję według zasad strategii. — Może za bardzo. — Zostawmy to, pani. Ten problem nie trafił na listę moich zmartwień. Dość już się zmieniałem. Jestem zmęczony. — Czy przynajmniej to potrwa dłużej? — To podchwytliwe pytanie. Miałaś swoją szansę. Jeśli umówiłem się z szaleństwem, dotrzymam terminu. Nie próbuj leczyć moich ran, póki nie jesteś pewna, że istnieją. — Jestem pewna. Musisz coś znaleźć. — Nie spełniam życzeń. — ...I mam nadzieję, że nastąpi to szybko. — Muszę się trochę przejść — powiedział. — Wrócę. Skinęła głową, a on wyszedł szybko. Ona też wyjdzie.Wkrótce. Później, tego samego wieczoru, natrafił wzrokiem na czerwone pasemko w dywanie. Podążył za nim i dotarł do platformy skokowej. — Co do diabła... — mruknął. Odszukał gospodynię, podziękował i wrócił do zestawu transportowego. Wystukał współrzędne. Potknął się wchodząc. Stopklatka padającego człowieka. Niegdyś światło dnia było światłem nocy. Czarny Bóg siedział mi na ramieniu. Czas wirował moebiusem wokół mnie, gdy żeglowałem na szczyt Góry Ciemności na niebie. I bestie, wszystkie bestie, które łowiłem. Gdy je zawołam, przyjdą do mnie z Góry Ciemności. Poprzedniej nocy padał śnieg, suchy i sypki. Dzień jednak nastał wyjątkowo ciepły i większa część stopniała. Niebo wciąż było czyste, gdy słońce kryło się za ciemnym, skalnym grzbietem i chłód powracał na ziemię na plecach wiatru
10 szepczącego wśród sosen. Srebrzyste pasemka światła znaczyły nierówności na zboczu płaskowzgórza z prawej strony; u jego stóp wirowała już szarość pierwszych fal wieczoru. Przynajmniej w nocy nie będzie śniegu, pomyślał. Zanim zamknie oczy, będzie mógł patrzeć w gwiazdy. Gdy rozbijał obóz, przykuśtykał kojot.Wciąż miał owiniętą bandażem lewą przednią łapę. Dzisiejszy wieczór był porą, by załatwić także tę sprawę. Rozpalił ogień i przygotował posiłek; sosnowy dym drażnił nozdrza przyjemnym aromatem. Zanim skończył, odszedł dzień; płaskowzgórze i grzbiet stały się zaledwie bryłami głębszej ciemności na tle nocy. — Ostatnia darmowa kolacja — oznajmił rzucając zwierzęciu jedzenie. Jedząc wspominał inne ogniska i inne obozy, cały długi szlak sięgający ponad sto lat w przeszłość. Ale tym razem na nic nie polował i w pewnym sensie był z tego zadowolony. Pijąc kawę myślał o stu siedemdziesięciu latach swego istnienia: jak rozpoczęło się w tym miejscu, przez jakie baśniowe kraje i jakie piekła je poprowadził i jak powrócił do... tutaj. Określenie „do domu” byłoby, w danych okolicznościach, czymś więcej niż ironią. Sączył z metalowego kubka gorący płyn i zaludniał noc demonami, z których większość zamieszkiwała obecnie w San Diego. Później myśliwskim nożem usunął opatrunek z łapy zwierzęcia. Podczas operacji pozostało absolutnie nieruchome. Patrzyło tylko. Rozcinając sztywny materiał wspominał dzień, kilka tygodni temu, gdy znalazł je w sidłach ze złamaną nogą. Był czas, gdy zachowałby się inaczej. Teraz uwolnił zwierzę, zabrał do domu, wyleczył. I nawet podjął tę daleką podróż w Carrizos, by wypuścić je na wolność w odpowiedniej odległości od domu, z całą nocą, kuszącą powrotem do własnego świata, porzuceniem nienaturalnej przyjaźni. Klepnął zwierzę. — Idź. Uciekaj. Kojot wstał. Wciąż poruszał się sztywno trzymając łapę pod nienaturalnym kątem. Opuszczał ją stopniowo spacerując wokół obozowiska. Co chwilę pojawiał się i znikał w kręgu blasku ognia. Coraz dłużej pozostawał niewidoczny. Gdy rozkładał śpiwór, usłyszał brzęczenie. Równocześnie na małym, plastikowym pudełku u pasa zamigotało czerwone światełko. Wyłączył brzęczyk, ale lampka wciąż mrugała. Wzruszył ramionami i położył aparat na ziemi. Sygnalizował wezwanie, jakie nadeszło do jego odległego domu. Zwykle nosił urządzenie, gdy był w pobliżu; zapomniał je zdjąć. Nigdy nie używał bardziej skomplikowanej wersji, więc nie mógł rozmawiać z tego miejsca. Minęło kilka lat odkąd odebrał coś, co mógłby uznać za ważne wezwanie. Mimo to, leżąc i patrząc w gwiazdy odczuwał niepokój. Już bardzo dawno nikt go nie wzywał. Żałował teraz, że albo nie zabrał drugiego elementu urządzenia, albo że nie zostawił całego w domu.Ale był na emeryturze; nikogo już nie interesował. To nie może być ważna sprawa... ...Podążał przez pomarańczową równinę, pod żółtym niebem, na którym płonęło wielkie, białe słońce. Zbliżał się do pomarańczowej, piramidalnej struktury, pokrytej pajęczyną drobniutkich pęknięć. Podjechał i zatrzymał się; w pośpiechu ustawił
11 projektor. Potem rozpoczął czuwanie. Od czasu do czasu sprawdzał wskazania innej maszyny, bezustannie informującej o poszerzaniu pęknięć. Czas niewiele dla niego znaczył. Słońce dryfowało powoli. Nagle rozrosła się jedna z zygzakowatych linii i nastąpiło otwarcie struktury. Jakaś sylwetka o szerokich barach, pokryta różową szczeciną, kołysząc się powstała z jej wnętrza. Cielisty, obramowany włoskami otwór przed gruszkowatą naroślą na szczycie skierował się ku niemu, spod oślepiająco czerwonego pasa lśniących wypukłości. Uruchomił projektor i na stwora wystrzeliła błyszcząca sieć. Walczył, ale nie zdołał się uwolnić. Ofiara poruszała się w rytmie delikatnego tętnienia, które mogło być uderzeniami jego własnego serca. Cały świat runął i zniknął, a on biegł, uciekał na wschód, młodsza wersja samego siebie, pod błękitnym niebem, obok komosy i bylicy, kępek trawy i przytuliny; owce prawie go nie dostrzegały — wszystkie, prócz jednej, która nagle uniosła się i kołysząc przybrała barwę świtu...A potem wszystko odpłynęło z ciemnym prądem w miejsca, gdzie trwają sny, gdy nikt ich nie używa... Ptasie nuty i przedświt: leżał wyrzucony na mieliznę snu, na świat, gdzie czas zawisał wygięty na krawędzi światła.Nieruchomy.Wynurzająca się świadomość płynęła z wolna nad przedwerbalnymi pejzażami myśli, które porzucił dawno temu. A może wczoraj? Przebudził się wiedząc, że wezwanie było ważne. Zadbał o poranne zajęcia i zanim słońce wstało na dobre, usunął wszelkie ślady obozowiska. Kojot gdzieś zniknął, a on szykował się do drogi. Zbyt wiele upłynęło czasu, zbyt wiele minęło dla niego, by rozmyślał nad znaczeniem wróżby. Uczucia jednak to całkiem inna sprawa. Przyglądał się im czasami, choć rzadko badał dokładniej. Maszerując przez ranek, myślał o swoim świecie. Znowu był mniejszy, taki jak na początku, choć wielkość jest rzeczą względną, relatywną do wszystkich światów, które poznał.Wrócił do stóp pasma Gór Carrizo w Dinetah, ziemi Navajo: ponad dwadzieścia pięć tysięcy mil kwadratowych, z których większość wciąż pozostała pastwiskami; ponad półtora miliona akrów dziczy, ograniczonej czterema świętymi górami: Debentsą na północy, Mount Taylor na południu, San Francisco Peaks na zachodzie i Blanco Peak na wschodzie. Każda z nich miała własne opowieści i własne, uświęcone znaczenia. W przeciwieństwie do wielu rzeczy, jakie poznał, Dinetah zmieniała się wolno. W obecnym, dwudziestym drugim stuleciu, wciąż rozpoznawał w niej to miejsce, którym była w czasach dzieciństwa. Powrót tutaj, po tylu latach, był jak podróż w przeszłość. Istniały jednak różnice pomiędzy tym i tamtym dniem. Przede wszystkim, jego klan nigdy nie był zbyt liczny. Dzisiaj tylko on pozostał przy życiu. Człowiek rodzi się w klanie matki, a w pewnym sensie rodzi się także dla klanu ojca; lecz jego ojciec był Taoseño i nie utrzymywali zbyt bliskich kontaktów z pueblem. Ojciec: wysoki, żylasty mężczyzna, niezwykle utalentowany tropiciel, ze sporą domieszką krwi Równin; zgodnie z obyczajem przybył do Dinetah, by pilnować stad żony i zbierać jej kukurydzę. Aż do dnia, gdy opanował go jakiś niepokój. Mimo wszystko to nie zanik przynależności klanowej odmienił jego życie. Navajo ma wiele możliwości nawiązywania osobistych kontaktów poprzez sieć relacji
12 międzyplemiennych. Chociaż wszyscy, których znał kiedyś, już nie żyli, chętnie przyjętoby go gdzie indziej.Jednak powrócił z żoną Anglo i nie zrobił nic.Wspomnienie wywołało chwilowy ból, choć już ponad trzy lata minęły od śmierci Dory. Chodziło o coś więcej. Podobno samotny Navajo, z dala od Ludu, nie jest już Navajo. I czuł, że w pewien sposób jest to prawdą, mimo że kości jego matki i babki leżały pogrzebane w pobliżu miejsca, gdzie teraz mieszkał. Wiedział, że się zmienił; przez te lata zmienił się bardzo poważnie, ale Lud także. Ziemia była prawie taka sama, jednak współplemieńcy utracili wiele cech, które zapamiętał: drobiazgów łączących się w coś większego. Paradoksalnie zatem, z jednej strony pochodził z ery wcześniejszej od swoich współczesnych, a z drugiej... Wędrował pod obcymi słońcami. Tropił niezwykłe bestie, godne samego Zabójcy Potworów. Poznał styl życia bellicanos i nie czuł się wśród nich obco. Przed imieniem mógł wpisać liczne stopnie naukowe; niektóre z nich zdobył. W głowie miał bibliotekę, pewnie przechowywaną w wyćwiczonej pamięci kogoś, kto studiował pieśni yataalii. Stał się bardziej tradycyjny, a jednocześnie bardziej obcy. Kimkolwiek był, chciał zostać sam. Ruszył lekkim truchtem tłumacząc sobie, że to w celu odpędzenia chłodu. Mijał urwiska, występy z granitu i piaskowca, zbocza porośnięte sosną i jałowcem. Martwe juki o liściach muśniętych lodem leżały jak wypalone gwiazdy przybite wzdłuż jego ścieżki. Śnieg połyskiwał na dalekich szczytach pod absolutnie czystym niebem. Nawet kiedy się rozgrzał, utrzymywał tempo, czerpiąc z wysiłku ukojenie. Dzień trwał, on jednak nie zwalniał kroku. Zatrzymał się dopiero przed południem, by na wzgórzu zjeść lekki posiłek. Ze zbocza widział wąski kanion, gdzie owce skubały suchą trawę. W dali, ze stożkowego, uszczelnianego gliną hoganu, unosił się dym. Zakryty Pendletonem otwór wejściowy spoglądał na wschód, ku niemu. Stary człowiek z laską wynurzył się zza stosu głazów, gdzie pewnie odpoczywał, pilnując owiec. Utykając ruszył krętą ścieżką, która w końcu doprowadziła go w pobliże. — Yá’át’ééh — powiedział starzec patrząc ponad jego głową. — Yá’át’ééh. Poprosił, by przybysz zechciał dzielić jego strawę. Przez pewien czas jedli w milczeniu. Po chwili zapytał starca o jego klan — pytanie o imię byłoby niegrzeczne — i dowiedział się, że pochodzi z Ludu Królika Czerwonej Wody. Zawsze łatwiej mu się rozmawiało ze starymi, niż z młodzieżą; z tymi, co żyli na pustkowiach niż z tymi, co mieszkali w pobliżu miast. Wreszcie starzec spytał o jego klan. Powiedział, a tamten umilkł. Nie warto rozmawiać z umarłymi. — Jestem ostatnim — wyjaśnił w końcu. Chciał, by starzec zrozumiał. — Nie było mnie bardzo długo. —Wiem.Znam opowieść o Gwiezdnym Tropicielu — nagły poryw wiatru sprawił,że mocniej wcisnął na głowę czarny kapelusz z szerokim rondem. Obejrzał się, spoglądając na północny szlak. — Coś cię ściga.
13 Wciąż rozbawiony sposobem, w jaki starzec nazwał go nie wymieniając imienia, odwrócił głowę i popatrzył w tym samym kierunku. Wielka kula zeschłego zielska podskakując przetoczyła się u stóp wzgórza. — Rosyjski oset — stwierdził. — Nie — odparł tamten. — Coś groźniejszego. Mimo przeżytych lat, ze wspomnień młodości powrócił lęk przed chindi. Zadrżał lekko od dotknięcia wiatru. — Nie widzę niczego innego. — Nie było cię przez wiele lat. Czy wykorzystałeś Drogę Nieprzyjaciół? — Nie. — Może powinieneś. — Może to zrobię. Znasz dobrego pieśniarza Drogi Nieprzyjaciół? — Ja jestem pieśniarzem. — Więc może wkrótce zgłoszę się do ciebie w tej sprawie. — Słyszałem, że Gwiezdny Tropiciel sam był pieśniarzem. Bardzo dawno temu. — Tak. — Kiedy wrócisz, porozmawiamy o tych sprawach. — Tak. Starzec raz jeszcze spojrzał na szlak. — Tymczasem podążaj krętą ścieżką. — Tak uczynię. Później, gdy szedł po znaczonych niebieskimi pasmami łupkach i skamieniałej czerwonej glinie wyschniętego koryta, a suche topole stały po bokach jak pęknięcia w zimnym błękicie nieba, myślał o słowach starca i o wszystkim, co mu przypomniały: o stworzeniach nieba i wody, o istotach z chmur, mgły, deszczu, kwiatowego pyłku i kukurydzy, które tak wielką odgrywały rolę w dziecięcej wyobraźni. Wspominał je tutaj, w porze, gdy węże i pioruny jeszcze spały. Już dawno nie rozważał swych problemów w tradycyjnych terminach. Chindi... Prawdziwy, czy będący tworem umysłu — co za różnica? Jakaś groźba za plecami. Tak, inny sposób patrzenia na rzeczy... Dzień przesunął się do południa i dalej, nim w polu widzenia wyrósł szczyt w pobliżu jego domu: wysoka rzeźba wiatru, przypomnienie czegoś, co widział kiedyś w pokrytej wodorostami dolinie pod wodami obcego oceanu. Zatrzymał się znowu i zjadł resztę prowiantu. Nastroje natury na Południowym Wschodzie trwają długo, pomyślał, patrząc w tym kierunku. Wprawdzie ziemia pozostała prawie taka sama, lecz dostrzegał pewne różnice pomiędzy dawnym a obecnym. Widział kępy srebrzystych świerków niedaleko podstawy monolitu. Półtora stulecia temu nie spotykał w okolicy tych drzew. Ale klimat też zmienił się nieco przez te lata: zimy były teraz łagodniejsze, nadchodziły później, kończyły się odrobinę wcześniej niż kiedyś. Nabił i zapalił fajkę. Cienie jak mnogość palców wyciągały się wolno od zachodu. Biec całą drogę, a potem siąść i odpoczywać, gdy cel był już blisko — wydawało się to właściwym postępowaniem. Czy się boi? Zastanowił się. Boi się tego przeklętego wezwania? Możliwe.A może chce po raz ostatni spojrzeć na tę część swego życia, zanim wydarzy się coś, co je odmieni? Była taka pieśń... Nie mógł sobie przypomnieć.
14 Gdy poczuł, że nadszedł odpowiedni moment, wstał i ruszył poprzez chłód i cienie w stronę wielkiego, dalekiego, sześciobocznego domu z drzwiami wychodzącymi na wschód. To jego hogan, który nie był dokładnie hoganem. ¬ ¬ ¬ Niebo pociemniało nim dotarł w pobliże swej siedziby, a drzewa dodatkowo przesłaniały światło, rozciągając bezgwiezdny jeszcze wieczór ponad budowlą z drewnianych bali. Przez kilka minut chodził wokół niej, zanim podszedł od wschodu i stanął na surowych deskach, którymi otoczył swój dom. Potem wszedł i zapalił światło. Miał własne źródło energii, na dachu i pod ziemią. W centralnym fogon ułożył drwa i rozpalił ogień. Rozebrał się, rzucając na stos odzieży lewisy i czerwono-białą, flanelową koszulę. Wszedł do wąskiej, wysokiej kabiny i nastawił zegar na trzyminutowy prysznic UHF. W tym regionie człowiek nie marnował nierozważnie wody. Gdy się wynurzył, wciągnął zamszową koszulę, spodnie khaki i parę miękkich mokasynów. Uruchomił przekaźnik informacyjny i ekran wyświetlacza nastawiając je na kilka interesujących go tematów. Potem przygotował kolację w niewielkiej, otwartej wnęce kuchennej, między zwisającymi ristras cebuli i papryki. Jadł siedząc na niskim, okrytym skórami stołku. Na ścianach wisiały kilimy Dwóch Szarych Wzgórz, rozdzielane fotografiami obcych pejzaży. Wśród nich tkwił stojak na broń; obok metalowa platforma metr na metr, okolona błyszczącymi, pionowymi prętami różnej wysokości; po prawej stronie duża konsola z ekranem. Światełko wciąż mrugało. Skończył jeść i przez chwilę bawił się aparatem u paska. Potem odłożył go, przeszedł do kuchni i nalał sobie piwa. DYSK I CHILIJSKIE TRZĘSIENIA ZIEMI WSTRZYMANE TAKSTONICI ARESZTOWANI a trzech demonstrantów zatrzymano po otrzymaniu meldunku, że podłożyli ogień pod samochód należący do urzędnika, odpowiedzialnego za decyzję PETROCEL ODPIERA ZARZUTY NARUSZENIA PRAW PATENTOWYCH „WYHODOWALIŚMY WŁASNE”
15 TWIERDZI DYREKTOR DZIAŁU BADAŃ SZYMPANS OSKARŻA O KRADZIEŻ DZIEŁA SZTUKI Informacja o zatrutym narkotykiem bananie była kluczową w niezwykłym zeznaniu złożonym dzisiaj w obecności detektywów z Los Angeles ZABIŁA ICH „BO TAM BYLI” WYJAŚNIA MATKA TROJGA DZIECI Tak dawno mnie porzuciłaś I nie wiem, co teraz zrobię. Patrzę w górę na niebo i myślę... W świetle Ziemi zawsze myślę o tobie. SKOK ORBITALNY STUDENTA COLUMBII PRÓBĄ USTANOWIENIA NOWEGO REKORDU „Naturalnie, uniwersytet jest dumny” stwierdził dziekan Schlobin, ale SPOTKANIE AMBASADORA STRAGE Z SEKRETARZEM GENERALNYM Strageański ambasador, Daltmar Stango i konsul, Orar Bogarthy, rozpoczęli drugi dzień rozmów z sekretarzem generalnym Walfordem. Mówi się o sporych szansach na przełamanie impasu w negocjowaniu umowy handlowej. Jak dotąd prasa DELFINY ZACHODNIEGO WYBRZEŻA ŻĄDAJĄ ODSZKODOWAŃ OSIEDLE A-l GOTOWE DO MONTAŻU BAKIN M’BAWA ZNOWU PRZEPOWIADA KONIEC ŚWIATA Patrzę, jak statki nadlatują, Sączę piwo i na muzykę mam chęć. Spakowałaś walizki i zniknęłaś, A ja czuję się jak P-I-E-K-Ł-O 5.
16 RADYKALNA SEKTA KOŚCIOŁA NATURALNEGO ŻYCIA PODEJRZANA O PODŁOŻENIE BOMBY W BANKU SPERMOVA PROCES O PRZYWRÓCENIE UPRZEDNIEJ OSOBOWOŚCI W oparciu o wyrok sądu okręgowego, przedstawiciele Menningera dokonali KOMPUTER BANKU NOWEJ SZKOCJI OSKARŻONY O DEFRAUDACJĘ W AFERZE OBLIGACYJNEJ Więc siedzę tutaj i cierpię. A wkrótce wirując runę. Jeżeli chcesz porozmawiać To P-I-E-K-Ł-O 5 wykręć numer. nienawidzę on wciąż gdzieś istnieje i nie ma takiej siły która uchroni go przede mną długo trwało zanim poznałem sposób ale wkrótce będę gotów jestem gotów osiem dni i gdybym wtedy wiedział to co teraz już by go nie było mnie by nie było spalony? spalony mówią? nigdy więcej wśród żużlostosów, by ścigać pełzające rury i miażdżyć je dla ich soczystości? ale i tym powietrzem oddycham i tylko zębate i proste błyskawice trzymają mnie tutaj znam już drogę poza nie i drzewa za murem wizje miast wznoszonych przez niższe istoty znam drogi i znam postacie czekać splątane myśli niższych istot mówią mi to czego potrzebuję ktoś przyjdzie któregoś dnia kto będzie wiedział o kimś który nie jest jak inni którzy wciąż istnieją odejdę w to miejsce gdzie istnieje osiem dni umarłem trochę on umrze całkiem nic nie uchroni go przede mną na zawsze najpierw będę mówił teraz kiedy wiem o tym słowa jak pełzające stwory zgnieść je i smakować soczystość uderzyć teraz i patrzeć jak cofają się niższe istoty teraz kiedy je znam użyję ich słów żeby mu powiedzieć dlaczego będę kulą i potoczę się ha! niższe istoty! nienawiść będę o niej mówił kiedy powiem o niej wtedy osiem dni płonąc nienawiścią Dawno temu, gdy Nayenezgani i jego brat wciąż zabijali potwory, na jakie Lud natrafił w nowym świecie, istniały takie — jak na przykład Nieskończony Wąż — które, z różnych powodów, oszczędzili. Jednak nawet one były do pewnego stopnia ujarzmione i uznane za nieuniknione zło. Świat stawał się z wolna bezpieczniejszym miejscem, choć wiele ich jeszcze pozostało.
17 Była,na przykład,Tse’Naga’Hai,Wędrowna Skała,która toczyła się za swymi ofiarami, miażdżyła je i pożerała. Nayenezgani szukał jej na tęczy i zakrzywionej błyskawicy. Brat poradził mu, by wziął magiczne noże, więc miał ze sobą wszystkie osiem. Gdy przybył do miejsca zwanego Betchil gai, wyjął dwa czarne noże, skrzyżował je i wbił w ziemię. Dalej wbił dwa błękitne noże, na krzyż. Jeszcze dalej skrzyżował dwa żółte noże i wbił w ziemię. W końcu wbił dwa noże z zębatymi ostrzami, także na krzyż. Potem stanął w polu widzenia ogromnej skały. — Na co czekasz, Tse’Naga’Hai? — zapytał ją. — Czy nie ścigasz mojego rodzaju? Nie porośnięty mchem głaz, do którego się zwracał, zadrżał trzeszcząc i zgrzytając. Ruszył wolno w jego stronę. Po krótkiej chwili nabrał rozpędu. Niemal zaskoczył go szybkością, z jaką się zbliżał. Nayenezgani odskoczył jednak i ruszył biegiem. Skała pędziła tuż za nim, była coraz bliżej. Gdy dotarł do miejsca, gdzie wbił zębate noże, Nayenezgani przeskoczył nad nimi. Skała przetoczyła się po nich i spory jej kawał odpadł. Nayenezgani uciekał dalej, przeskakując nad żółtymi nożami. Tse’Naga’Hai przetoczyła się i po nich; pojawiło się kolejne pęknięcie; odprysnęło więcej kawałków. Skała zataczała się z boku na bok i podążała nieregularnym torem.A kiedy Nayenezgani przeskoczył nad niebieskimi nożami, a skała uderzyła w nie i przeturlała się nad nimi, odpadły nowe kawałki. Była już wyraźnie mniejsza, choć jej szybkość wzrosła. Nayenezgani skoczył ponad czarnymi nożami. Kiedy usłyszał, jak skała zgrzyta o nie i trzaska, odwrócił się. To, co pozostało, było stosunkowo niedużym kamieniem. Zatrzymał się więc i ruszył ku niemu. Kamień skręcił natychmiast, zmieniając kierunek, by uniknąć spotkania. Nayenezgani ścigał go ku zachodowi, za rzekę San Juan. Tam wreszcie pochwycił; zdawało się, że z kamienia uszła wielka część życia i sprytu. — A teraz, Tse’Naga’Hai — powiedział — utraciłaś moc szkodzenia mi. Lecz masz pewne zalety, które zauważyłem już wcześniej. W przyszłości posłużysz do rozpalania ogni Dineh. Uniósł to, co pozostało ze skały i zabrał ze sobą, by pokazać Pierwszej Kobiecie, która inaczej nigdy by nie uwierzyła w jego wyczyn. W końcu wstał z westchnieniem. Podszedł do konsoli umocowanej obok platformy otoczonej lśniącymi prętami. Wcisnął klawisz „Wiadomości”. Ekran monitora ożył. TELEFONOWAŁ EDWIN TEDDERS przeczytał, a dalej wczorajszą datę i godzinę — czas, gdy jego aparat przekazał sygnał do obozowiska w dziczy. Poniżej system wypisał kolejne sześć prób Edwina Teddersa, ostatnią zaledwie kilka godzin temu. Dalej wschodni kod i numer, a potem prośba o jak najszybszy kontakt, poprzedzona słowem PILNE.
18 Próbował sobie przypomnieć, czy zna jakiegoś Edwina Teddersa. Uznał jednak, że nie. Wybrał numer i czekał. Sygnał brzęczyka ucichł, ale ekran pozostał ciemny. — Słucham? — odezwał się dźwięczny, męski głos. — Tu William Czarny Koń Pieśniarz — przedstawił się. — Edwin Tedders prosił o kontakt. — Jedną chwileczkę — głos zabrzmiał wyżej i głośniej. — Zawołam go. Dotknął turkusowego kolczyka i spokojnie patrzył na pusty ekran. Minuta zmieniła numer na zegarze. Potem następna... Ekran zajaśniał nagle,ukazując pooraną zmarszczkami twarz mężczyzny o ciemnych włosach i jasnych oczach. Uśmiech sugerował raczej ulgę, niż radość. — Jestem Edwin Tedders — powiedział. — Cieszę się, że wreszcie udało nam się pana złapać. Może pan przeskoczyć tutaj? Natychmiast? — Może — spojrzał na błyszczącą klatkę po lewej stronie. — Ale o co chodzi? — Mogę wyjaśnić tylko osobiście. Niech pan przerzuci sterowanie. To ważne. — Dobrze. Już idę. Przeszedł do platformy skokowej i uruchomił proces aktywacji. Urządzenie zaszumiało. Po prętach przesuwały się w górę strefy barw. — Gotów — oznajmił stając na płycie. Spojrzawszy w dół widział, jak rozpływają się jego stopy. Na moment świat pogrążył się w chaosie, potem myśli wróciły na miejsce. Stał w urządzeniu podobnym do swojego. Gdy podniósł głowę, zobaczył duży pokój urządzony w dawnym stylu: ciemna boazeria, ciężkie fotele obite skórą, chiński dywan, półki pełne oprawnych w skórę ksiąg, draperie, kominek, na którym płonęło prawdziwe drewno. Przy platformie stali dwaj ludzie: Tedders i niewysoki, jasnowłosy mężczyzna. Po głosie poznał, że to ten sam, z którym rozmawiał na początku. — Mój sekretarz, Mark Brandes — przedstawił go Tedders, gdy tylko zszedł do nich z platformy. Odruchowo przycisnął raczej niż uścisnął mu dłoń, według dawnego obyczaju Ludu. Brandes chyba się zdziwił, ale Tedders już wskazywał fotele. — Niech pan siądzie, panie Pieśniarz. — Proszę mi mówić: Billy. — Jak chcesz, Billy. Napijesz się czegoś? — Chętnie. — Mam tu doskonałą brandy. — Świetnie. Tedders spojrzał na Brandesa, który podszedł do barku i nalał dwa kieliszki. — Wczesna wiosna — zauważył Tedders. Billy skinął głową i odebrał swój kieliszek. — Miałeś fascynującą karierę. Efekty hibernacji i dylatacji czasowej utrzymywały cię przy życiu, aż mogłeś skorzystać z postępów medycyny. Prawdziwy relikt historii, chociaż na to nie wyglądasz. Billy łyknął brandy.
19 — Świetny trunek — stwierdził. — Tak. Z dobrego rocznika. Ilu tropicieli można jeszcze spotkać w naszych czasach? Billy zachichotał. — Kogo pan szuka? — spytał. Tedders także parsknął śmiechem. — Najlepszego — odparł. — Co trzeba wytropić? — Niezupełnie o to chodzi. — Więc co? — Nie bardzo wiem, od czego zacząć... Billy spojrzał przez okno na zalany księżycowym blaskiem trawnik. Wysoki mur przesłaniał horyzont. — Jestem asystentem sekretarza generalnego, Walforda — oznajmił wreszcie Tedders. — Jest tutaj, na górze. Są też ambasador i konsul Strage, Stango i Bogarthy. Co wiesz o Strageanach? — Spotkałem kilku tu i ówdzie. — Co o nich sądzisz? Wzruszył ramionami. — Wysocy, silni, inteligentni... O co chodzi? — Czy chciałbyś, by jeden z nich został twoim przeciwnikiem? — Nie. — Dlaczego nie? — Mogą być bardzo groźni. — W jaki sposób? — Trudno ich powstrzymać. Są zmiennokształtni. Dysponują czymś w rodzaju świadomej kontroli nad własnym ciałem. Potrafią przemieszczać organy. Potrafią... — Przenikać ściany? Billy pokręcił głową. — Nic o tym nie wiem. Owszem, słyszałem, ale nigdy... — To prawda. Mają system szkolenia, który wyzwala u niektórych tę umiejętność. Półreligijny, bardzo ciężki, trwa lata, nie zawsze skutkuje. Ale czasem udaje im się wyszkolić niezwykłych adeptów. — Wie pan więcej ode mnie. — Tak. — Więc po co pan mnie pyta? — Ktoś z nich tutaj leci. Jest płci żeńskiej. Billy wzruszył ramionami. — Żyje ich tu parę tysięcy. Siedzą na Ziemi od lat. Tedders łyknął alkoholu. — Wszyscy są normalni. Mówię o kimś ze specjalnym przeszkoleniem. — I co? — Przybywa, by zabić sekretarza generalnego. Billy powąchał swoją brandy.
20 — Dobrze, że jesteście uprzedzeni — stwierdził po chwili. — I możecie przygotować ludzi z ochrony. — To nie wystarczy. Przez całą konwersację Tedders usiłował spojrzeć rozmówcy w oczy. A teraz Billy popatrzył wprost na niego. Ucieszony drobnym zwycięstwem nie pojmował, że gość wątpi w prawdę jego słów. — Dlaczego nie? — Nie są przeszkoleni do walki ze strageańskimi adeptami — wyjaśnił. — Zadanie może przekroczyć ich możliwości. Billy potrząsnął głową. — Nie rozumiem, czemu mi pan o tym opowiada. — Komputer podał twoje nazwisko. — W odpowiedzi na co? — Szukaliśmy kogoś, kto mógłby ją zatrzymać. Billy dopił brandy i odstawił kieliszek. — W takim razie potrzebny wam jest nowy programista albo ktoś taki. Z pewnością jest masa ludzi, którzy więcej ode mnie wiedzą o strageańskich adeptach. — Jesteś ekspertem w tropieniu i chwytaniu egzotycznych form życia. Robiłeś to prawie od urodzenia. Praktycznie biorąc, w pojedynkę zaopatrzyłeś cały Instytut Życia Kosmicznego. Ponadto... Billy machnął ręką. — Wystarczy — oznajmił. — Obca, o której pan mówił, jest istotą inteligentną. Sporą część życia poświęciłem na tropienie zwierząt; z całą pewnością egzotycznych, czasem bardzo sprytnych i z niezwykłymi formami zachowań, ale jednak zwierząt, a nie stworzeń zdolnych do świadomego planowania. Kot... — ...Dlatego nie sądzę, by moje doświadczenia były przydatne w danej sytuacji — zakończył. Tedders pokiwał głową. — Może tak, a może i nie — stwierdził w końcu. — Ale w takich sprawach powinniśmy mieć pewność. Czy zechcesz porozmawiać z przedstawicielami Strage, którzy przebywają tutaj? Lepiej ode mnie potrafią wszystko wytłumaczyć. — Pewnie. Porozmawiać mogę z każdym. Tedders wychylił swój kieliszek i wstał. — Wypijesz jeszcze jedną brandy? — Chętnie. Nalał. — Wrócę za kilka minut — powiedział, przeszedł na prawo i opuścił pokój. Billy odstawił naczynie i wstał.Przespacerował się po pokoju,przejrzał tytuły książek stojących na półkach, dotknął ich grzbietów, wciągnął nosem powietrze. Zmieszany z zapachem starej skóry lekki, odrobinę cierpki aromat, którego wcześniej nie umiał zidentyfikować, ponownie uderzył go w nozdrza. Czuł taki zapach, gdy spotykał Stragean, dawniej, w innych miejscach. Muszą przebywać w budynku już przez dłuższy czas, uznał, albo całkiem niedawno odwiedzili ten pokój, znacząc go swą obecnością.
21 Pamiętał ich jako humanoidów ponad dwumetrowego wzrostu, ciemnoskórych, z wyjątkiem srebrzystych twarzy, szyi i piersi; płaskogłowe istoty o wąskich klatkach piersiowych i szerokich ramionach,z przypominającymi kołnierze naroślami,służącymi za czujniki dźwięku o niewielkich, płonących dziko oczach — wąskich, na ogół żółtych, choć czasem barwy cynamonu lub bursztynu. Bezwłosi, pełni owadziej gracji, poruszali się cicho i mówili językiem, kojarzącym mu się odlegle z greckim, którego także nie rozumiał. To język, uznał, odróżnia istoty myślące od zwierząt. Przede wszystkim język. Kot...? Podszedł do okna i spojrzał na trawnik. Trudno tu dotrzeć unikając wykrycia, pomyślał. Wystarczą najprostsze zabezpieczenia. A w takim miejscu jest ich mnóstwo. Ale ona może przybrać niemal dowolną postać, może tu wejść w jakiejś nie budzącej podejrzeń formie... A właściwie po co ma się przekradać? Przecież tego właśnie będą oczekiwać. Gdy obrońcy skoncentrują się na czymś wymyślnym, można porwać jakiś wóz pancerny, przetoczyć się przez trawnik, rozbić ścianę, wyskoczyć i strzelać do wszystkiego, co się rusza. Otrząsnął się i odwrócił. To nie jego problem. Musi być mnóstwo ludzi, którzy lepiej od niego potrafią rozszyfrować plany obcej. Niezależnie od opinii komputera. Wrócił na fotel i podniósł kieliszek. Czyjeś kroki zbliżały się z kierunku, w którym odszedł Tedders. Kroki i ciche głosy, którym towarzyszyło lekkie dzwonienie w uszach. Mowa Stragean sięgała ultradźwięków ludzkiej skali i choć przy kontaktach z Ziemianami zwężali zakres, zawsze jednak zostawały jakieś pogłosy. Zbyt długa konwersacja ze Strageanami powodowała zwykle ból głowy.Wypił łyk brandy i odstawił kieliszek, gdy wyłonili się zza rogu. Dwaj Strageanie nosili ciemnoniebieskie kilty i pasy skrzyżowane na piersiach jak bandoliery. Do pasów mieli umocowane ozdobne szpilki, może oznaki pełnionego urzędu. Między Teddersem a obcymi szedł drugi człowiek, niski i krępy, z pasmem ciemnych włosów wokół łysiny; oczy pod gęstymi brwiami lśniły jak nefryt; miał na sobie zielony szlafrok i pantofle. Billy rozpoznał sekretarza generalnego ONZ, Miltona Walforda. Tedder przedstawił go Daltmarowi Stango i Orarowi Bogarthy’emu, potem Walfordowi.Wszyscy usiedli. — Powiedzą ci więcej o tej sprawie — oznajmił Tedders. Billy skinął głową. Strageanin znany jako Daltmar Stango wyrecytował, wpatrując się w pustkę przed sobą: — Sprawa ma związek z przylotem waszych ludzi do naszego świata, by na nim zamieszkać. Istnieje już spora enklawa Ziemian, podobnie jak nasza na waszej planecie. Ani tu, ani tam nie spowodowało to większych problemów. Teraz jednak, gdy moją misją jest negocjowanie warunków umów politycznych i handlowych, owe osiedla zmienią się prawdopodobnie w stałe placówki dyplomatyczne. Przerwał na chwilę, jakby chciał ponownie zebrać myśli.
22 — Na Strage działa niewielka sekta religijna — kontynuował — której członkowie wierzą, że jeśli Ziemianin tam umrze, jego esencja życiowa zanieczyści miejsce życia po życiu. Istnienie stałych placówek spowoduje, że będzie się to zdarzać coraz częściej. Zatem, są przeciwko jakimkolwiek układom z waszym światem i chcą, by ludzie wynieśli się z naszej planety. — Jak są liczni? — przerwał Billy. — To niewielka grupa. Najwyżej pięćdziesiąt do stu tysięcy członków. Ale nie ich liczebność jest ważna. Sekta przestrzega bardzo ostrych reguł i wielu z nich podejmuje surowy kurs szkolenia, który u poszczególnych osobników daje czasami niezwykłe efekty. — Tak słyszałem. — Jeden z takich osobników zdecydował się wkroczyć do akcji. Ma kosmolot i trzyma kurs na Ziemię. Uważa, że morderstwo dokonane na tak wysokim szczeblu utrudni rozmowy w dostatecznym stopniu, by nie doszło do zawarcia umowy... a to z kolei doprowadzi do usunięcia Ziemian z naszej planety. — Jak bliska jest prawdy? — W takich sprawach trudno przewidywać, ale zajście z pewnością opóźniłoby negocjacje. — I ma przybyć za parę dni? — Tak. Informację przekazali nam inni członkowie sekty, ale nie potrafili dokładniej określić terminu. Dowiedzieli się o wszystkich szczegółach dopiero po jej odlocie. Zawiadomili władze. Koniecznie chcieli udowodnić, że działa z własnej inicjatywy, a nie na rozkaz. — Kto to wie... — uśmiechnął się Billy. — Tak. W każdym razie, ponieważ informacja podróżuje szybciej niż statek, przesłano ostrzeżenie. — Musicie najlepiej wiedzieć, jak powstrzymać kogoś z waszego ludu. — Rzadko wynika taki problem — odparł Daltmar. — Ale typową metodą jest wysłanie za złoczyńcą zespołu podobnie uzdolnionych adeptów. Niestety... — Rozumiem. — Musimy radzić sobie z tym, co mamy do dyspozycji — mówił dalej obcy. — Wasi ludzie spróbują przechwycić ją w przestrzeni. Jednak symulacje dają im zaledwie dwadzieścia siedem procent szansy na sukces. Czy masz jakieś pomysły? Kot? — Nie — stwierdził Billy. — Gdyby chodziło o niebezpieczne zwierzę, próbowałbym przestudiować je w jego własnym środowisku. — Nie ma na to sposobu ani czasu. — W takim razie nie wiem, co odpowiedzieć. Walford wyjął z kieszeni szlafroka niewielki pakunek. — To jest chip.Zabierz go ze sobą i odtwórz w swojej maszynie — wyjaśnił.— Powie ci wszystko, co wiemy o tym osobniku i o innych, podobnych. To rzecz najbliższa studium warunków życiowych, jaką możemy ci dać. Billy wstał i wziął paczkę. — Dobrze. Zabiorę to do domu i przejrzę. Może coś przyjdzie mi do głowy.
23 Walford i pozostali wstali z foteli. Billy podszedł do transportera, gdy odezwał się Strageanin zwany Orarem Bogarthym. — Pochodzisz z jednego z rdzennych ludów tego kontynentu? — zapytał. — Tak — Billy stanął, lecz nie obejrzał się. — Czy klejnoty w twoich małżowinach usznych mają szczególne znaczenie? Może religijne? Billy roześmiał się. — Lubię je. To wszystko. — A ten w twoich włosach? Billy dotknął kamienia, odwracając się powoli. — Ten? No cóż... wierzono, że chroni noszącego przed uderzeniem błyskawicy. — Działa? — Ten działa. Jak dotąd. — To ciekawe. Trafienie przez błyskawicę nie zdarza się chyba zbyt często. Dlaczego go nosisz? — Dla nas, Navajo, błyskawice mają specjalne znaczenie. Niszczą tabu. Deformują rzeczywistość. Nie są rzeczą, którą można lekceważyć. Odwrócił się, postąpił o krok, wystukał ciąg liczb i wszedł do urządzenia. Gdy przeminął czynnik opóźnienia i jego ciało zaczęło się rozpływać, podniósł głowę, by spojrzeć na pozbawione wyrazu twarze ludzi i obcych. Idąc od wzgórza do wzgórza, przechodząc z miejsca na miejsce jak przechodzi wiatr, bez tropów. Powinna istnieć pieśń o tym, ale nigdy nie poznałem słów. Więc śpiewam tę, którą sam stworzyłem: Jestem jak tęcza, która zaczyna się tam i kończy tutaj. Nie pozostawiam śladu na ziemi, gdy łukiem podążam stamtąd tutaj. Obym odszedł w pięknie. Niech trwa przede mną, z tyłu, z góry i w dole, na prawo i na lewo ode mnie. Bez drgnienia przekraczam bramy nieba. Nazywamy to Drogą Nieprzyjaciół, powiedział starzec, ale kiedy przyszli biali ludzie, nazwali to tańcem squaw... pewnie dlatego, że widzieli, jak tańczą go kobiety. Jeśli to o tobie mają śpiewać, otrzymujesz specjalne imię: imię wojownika. To święte imię, którego powinieneś używać tylko w czasie ceremonii; nie takie, które możesz wszystkim wyjawiać czy pozwolić, by cię nim wołano.
24 Wszystko zaczęło się, mówił, jeszcze wtedy, gdy Nayenezgani ochraniał Lud. Zabił całe stado potworów, które sprawiały nam kłopoty. Były tam Rogaty Potwór, Wielki Bóg, Potworny Skalny Orzeł, Wędrowna Skała i wiele innych. Właśnie dlatego zaczęto go nazywać Zabójcą Potworów. Jego czwartym potworem był Tropiący Niedźwiedź. Wyglądał raczej na lwa rozmiarów poduszkowca, niż na niedźwiedzia. Kiedy raz trafił na twój ślad, podążał nim i nie ustawał, dopóki cię nie znalazł i od razu nie zjadł na obiad. Nayenezgani wyruszył za nim, wytropił tropiciela i pozwolił, by tamten wytropił jego. Ale kiedy niedźwiedź go znalazł, był gotów. Nie na darmo nazywali go Zabójcą Potworów. Gdy walka się skończyła, świat był o wiele bezpieczniejszy. Ale mniej więcej w tym czasie wszystko to zaczęło go dręczyć. Cierpiał z powodu wszystkich zgładzonych nieprzyjaciół, a niedźwiedź był tylko kolejnym. Ich duchy ścigały go wszędzie i czyniły bardzo nieszczęśliwym. Stąd właśnie pochodzi słowo Anaa’ji, czyli Droga Nieprzyjaciół. Naayéé oznacza nieprzyjaciela albo coś naprawdę paskudnego, co cię prześladuje. Natomiast neezghani znaczy „pozbył się tego”. Zatem Anaa’ji jest chyba najlepszym określeniem. To ceremonia pozbycia się naprawdę poważnych kłopotów. Krążył po pokoju. Ekran wciąż świecił — nie wyłączył zestawu, kiedy skończył przeglądanie chipu. Miał wrażenie, że ściany pochylają się ku niemu, że próbują go zgnieść.Wiatr śpiewał zmienną pieśń, którą niemal pojmował. Zatrzymywał się co chwilę, by obejrzeć pradawny, wyłupany z kamienia grot włóczni, stary kosz, fotografię dzikiej krainy pod niebem barwy indygo. Pogładził lufę wysokoenergetycznej strzelby, wziął broń w ręce, sprawdził i odwiesił na haki.W końcu odwrócił się na pięcie i wyszedł na zewnątrz, w noc. Stał na pomoście otaczającym hogan. Patrzył w mrok. Spojrzał na niebo. — Nie mam słów... — zaczął, a część jego umysłu drwiła z drugiej części. Zawsze, uświadamiał sobie ten podział. Nie pamiętał już, kiedy nastąpiło to po raz pierwszy. — ...A ty wymagasz odpowiedzi. Nie był nawet pewien, do kogo się zwraca. W języku Navajo nie istniało słowo oznaczające „religię”. Nie był też pewien, że jego uczucia mieszczą się w tej właśnie kategorii. Kategorii? To słowo nie istniało, ponieważ za dawnych dni takie sprawy były nierozdzielnie związane z życiem człowieka. Nie wyróżniano szczególnej kategorii takich odczuć. Większość tych, których jeszcze znał, nawet dzisiaj uznawała to za normalne. Mimo to zmienili się. On również, choć wiedział, że jego przemiany były całkiem innego rzędu.„Zachowuje się,jakby nie miał krewnych”— to najgorsze,co jeden Navajo mógł powiedzieć o drugim.Wiedział, że do niego pasuje to określenie. Przepaść była głębsza, niż tylko długa nieobecność, małżeństwo, wszystko, co w życiu zrobił. Inni
25 także wyjeżdżali, żenili się poza klanem, a jednak zawsze powracali. Dla niego jednak ten element życiowych doświadczeń był prawdą zarówno w sensie dosłownym, jak i duchowym. Nie miał krewnych. Część umysłu pragnęła takiej sytuacji. Inna część... — Popełniłem może wielkie zło — mówił dalej.— Jeśli zabrałem go z jego krainy,jak Lud został zabrany do Fort Sumner. Jeśli wyrwałem spośród jemu podobnych, których już nie ma. Jeśli pozostawiłem samego w obcym miejscu, niby jeńca wśród Utów.Wtedy popełniłem zło. Ale tylko przy założeniu jest on prawdziwą osobą. Zbadał wzrokiem niebiosa. — Oby nią nie był — powiedział. — Oby wszystko to było tylko snem możliwości, nicością... która dręczyła mnie przez lata. Okrążył hogan, spoglądając między drzewa. — Myślałem, że najlepiej nie wiedzieć... co może uczynić mnie tchórzem. A jednak podążałbym tą drogą do końca swych dni. Teraz... Obok przeleciała sowa, pohukując cicho. Zły omen, uznała część jego umysłu, gdyż sowa jest ptakiem śmierci i wrogich nam rzeczy. Sowa, przyznała inna część. Sowy polują w nocy. Nic więcej z tego nie wynika. — Usłyszeliśmy się nawzajem — krzyknął za ptakiem. — Dowiem się, co uczyniłem i przekonam, co muszę zrobić. Wrócił do środka i sięgnął między pajęczyny, gdzie trzymał klucz. Wziął go do ręki i przetarł. Przesunął końcem palca po piórze, jakby był to obiekt równie niezwykły, co grot włóczni. Potem, nagle, wrzucił do kieszeni. Przeszedł przez pokój i wyłączył monitor. Odwrócił się, stanął między błyszczącymi prętami platformy skokowej, uruchomił układ sterujący i wystukał kod. Patrzył, jak różowieje i znika czerwony dywan Ganado. Ciemność pomiędzy maleńkimi, ulicznymi latarniami i głosy świerszczy wokół platformy... Wyszedł spod osłony i wciągnął w płuca wilgotne powietrze. Ogromne, pocięte cieniem drzewa; niezwykle obfita trawa porastająca wzgórza; ciężkie, niskie, monolityczne budynki, ciemne teraz, jeśli nie liczyć świateł przy wejściach, tworzących niewielkie groty, podkreślające tylko mrok nocy; ani jednego człowieka w polu widzenia. Przeszedł kawałek chodnikiem, przekroczył ulicę, wspiął się na zbocze. Byli tu strażnicy, ale unikał ich bez trudu. W Parku Balboa panowała cisza; jego atrakcje zamknięto dla publiczności aż do rana. Z wyższych punktów dostrzegał światła San Diego i reflektory pojazdów na trasach,lecz wydawały się odległe,jakby były elementem innego świata. Bezgłośnie przemykał od cienia do cienia. Wybrał publiczną platformę, której kiedyś chętnie używał przybywając w zwykłych, dziennych sprawach, gdy wolał spacer niż przeskok wprost do miejsca, z którym wiązały go interesy. Teraz to miejsce było, naturalnie, zamknięte, a platforma skokowa wyłączona na noc. Szedł przez piętnaście minut, wspinał się na wzgórza i schodził w dół, coraz bliżej ogromnego,rozległego kompleksu budynków,będącego Instytutem Życia Kosmicznego. W miarę możliwości unikał ścieżek, parkingów i dróg. Zabłąkane podmuchy wiatru