alien231

  • Dokumenty8 931
  • Odsłony456 311
  • Obserwuję283
  • Rozmiar dokumentów21.6 GB
  • Ilość pobrań376 762

Zoricz Aleksander - Jutro wojna 01 - Jutro wojna

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Zoricz Aleksander - Jutro wojna 01 - Jutro wojna.pdf

alien231 EBooki Z ZORICZ ALEKSANDER.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 116 stron)

JUTRO WO JNA(Zawtra wojna) ALEKSANDER ZORICZ ROZDZIAŁ l TRZY KROKI NAPRZÓD Maj 2621 r. Północna Akademia Wojskowo-Kosmiczna Noira Ziemia Dyrektoria Rosyjska - Akademiaaaa... Róóównaj! Tysiąc trzystu kadetów ustawionych według wydziałów i roczników szarpnęło głowami w prawo. - Baaa-cznoość! Głowy odwróciły się o pięćdziesiąt stopni w lewo. -Wciągnąć flagi! Z głośników popłynęła płynna miedź sekcji dętej Wielkiej Orkiestry Narodowej, polała się grzmiąca rtęć Połączonego Chóru Armii i Marynarki. Hymn był jeden, flagi trzy. Po środkowym maszcie wspinała się flaga Rosji. Po prawej i lewej stronie w niewielkim odstępie wciągano flagi Sił Wojskowo-Kosmicz- nych oraz Narodów Zjednoczonych. - Ku gwiazdom przyszłości nas zaprowadzi!" - obiecywał Chór. Muzyka umilkła. - Opiekunowie grup przygotują się do przyjęcia raportów! Starsi grup zameldowali o liczbie chorych, przebywających w podróży służbowej oraz tych, którzy oddalili się samowolnie. W ostatniej kategorii było tradycyjne zero. „Samowolka" była poważnym wykroczeniem. O ile pamiętam - a jestem w Akademii trzy lata - coś takiego zdarzyło się raz. Po krótkim śledztwie przestępca został wykluczony z Akademii. Żeby ao wyrzucić, na Nową Ziemię przybyło dwustu kadetów z ostatniego roku Kijowskiej Akademii Muzyczno-Wojskowej. Biedaka z węzełkiem rzeczy, w mundurze z oderwanymi kadeckimi „orzeł-karr.i" przegonili „przez kije", załadowali na helikopter i wyrzucili w Murmańsku. Idź sobie, gdzie chcesz - ale do wojska masz drogę zamkniętą aż do śmierci. Zastanówcie się dobrze, towarzysze kadeci! Aż. Do. Śmierci. - Starsi opiekunowie przygotować się do przyjęcia raportów! Cała ta upierdliwa procedura trwa zwykle kwadrans. Niby niedługo, ale nie poruszyć się przez cały ten czas. nie wydać ani jednego dźwięku mogą chyba tylko gwardziści Czorugów i posągi w Alei Bohaterów. Kadeci ukradkiem przestępowali z nogi na nogę. W tylnych szeregach nawet pozwalano sobie na rozmowy. - I co. obejrzałeś wczoraj do końca „Fregatę Merkuriusz"? - spytałem sąsiada po lewej stronie, Wolodię Pieriewierziewa, niemal nie poruszając przy tym wargami. - Tak. - I jak się skończyło? - Wyrzucili ze statku generator osłony i wystartowali. Potem rozgonili całą eskadrę „gończych" i uciekli. - Uciekli przed myśliwcami fregatą bez osłony? - Właśnie. - Scenarzystę należałoby powiesić na suchej gałęzi. - Dokładnie. Czyli nie musiałem żałować, że nie obejrzałem tych bredni do końca. ...Wczoraj wieczorem z sali kinowej wyciągnął mnie goniec i zawlókł do dowódcy naszego wydziału myśliwców, komandora Fedunina. W gabinecie Fedunina prócz jego samego siedziało dwóch nieznanych mi oficerów marynarki. Jeden miał stopień komandora, a drugi kapitana eskadry. Odznaka dwudziestu bojowych lotów na piersi pierwszego oficera wrzeszczała na całego gardło: „Masz przed sobą starego wyjadacza lotnictwa, kocie!". Kapitan eskadry nie miał znaczka z „ogniową dwudziestką", za to na furażerce, którą trzymał na kolanach, pysznił się ster ze

skrzydełkami. Oznaczało to, że kapitan należy do sił powietrznych marynarki i do składu dowódczego lotniskowca. Zastanawiałem się przez chwilę, czy to lotniskowiec szturmowy, czy eskortowy, i wywnioskowałem, że ten pierwszy. Założyłem, że obaj służą na jednym lotniskowcu. Kapitan eskadry to pewnie zastępca dowódcy statku, może nawet sam dowódca. A pilot w stopniu komandora należy do składu dowódczego oddzielnego skrzydła, bazującego na pokładzie. Kapitan eskadry miał chyba pięćdziesiątkę i zgodnie z tradycją floty szturmowej nosił bokobrody i długie włosy. Przez pierś ciągnął się pas (prawdziwa skóra!t miecza galowego. Komandor wyglądał znacznie młodziej. W odróżnieniu od kapitana eskadry był ogolony i ostrzyżony na jeża. I też miał galowy miecz, identyczny. Dowódca wydziału zadał mi trzy pytania: Jak nastrój ? Jak samopoczucie? Co sądzicie o małych celach, zachowujących manewrowość przy prędkościach 100-115 M? Moje odpowiedzi tchnęły optymizmem. Nastrój - bojowy. (W rzeczywistości kiepski - nie nauczyłem się rozdziału ze „statutów odznaczeń". A tak mi się chciało spać. że nie miałem szans na wkucie pierwotnego statutu Orderu Zwycięstwa sprzed siedmiu wieków i wszystkich jego następnych redakcji do najnowszej, zeszłorocznej.) Samopoczucie - znakomite. (Spać!!!) A co się tyczy celów o takich paradygmatach... Cele... Myślę... (Nic mi nie przychodzi do głowy! Czy takie cele w ogóle są możliwe?!) Wziąłem się w garść i postanowiłem strugać wariata: - Towarzyszu komandorze, gotów jestem wykonać każde zadanie, zarówno ćwiczebne, jak i bojowe. Jeśli padnie rozkaz: pracować z takimi celami, znaczy, że trzeba pracować! - Ajeśli powiem, że cel może zmienić wektor ruchu na przeciwny w ciągu ośmiu sekund, nie tracąc prędkości? - Towarzyszu komandorze! Jeśli sprawdza pan moje wiadomości, odpowiadam: nauka wojskowa nie zna takich celów. Nasze floggery nie mają takich danych. Konkordia również nie dysponuje takimi maszynami, Czorugowie tym bardziej. Ale jeśli sprawdza pan mojego ducha bojowego... - Dajcie spokój. Bojowe aparaty latające o takich parametrach istnieją. Co wy na to? - Zostały stworzone przez Narody Zjednoczone? - Nie. - To niedobrze. - Zgadzam się. Oto pełne dane. Proszę się zapoznać. Fedunin podał mi planszetę. Szybko przebiegłem wzrokiem zawartość pierwszego scrolla. Taak... - Idź do sąsiedniego pokoju i zastanów się. Za kwadrans przedstawisz nam swoje propozycje taktyczne. Jak można zniszczyć osłonę z takich obiektów i wyprowadzić na cel grupy szturmowe? Po niecałym kwadransie wróciłem do gabinetu i oddałem dowódcy wydziału zapełnioną planszetę. Pewnie z punktu widzenia specjalistów zrobiłem masę strasznych błędów. Fedunin przebiegł oczami pierwsze linijki i uśmiechnął się. - Możesz odejść. Na końcówkę „Fregaty Merkuriusza" już nie zdążyłem, co ostatecznie zepsuło mi humor... Wreszcie raporty zostały wygłoszone, kadeci wyprostowali się w oczekiwaniu na tradycyjne: ,,Spocznij! Rozejść się do audytoriów!". Ale zamiast tego... - Spocznij! Pierwszy i drugi rok do audytoriów - biegiem marsz! Wydziały zwiadowczy, szturmowy i techniczny trzeciego i czwartego roku - biegiem do audytoriów! Czemu biegiem?... - Pozostali - baczność! Pozostali - czyli myśliwce dwóch najstarszych roczników. Plac apelowy szybko pustoszał. - Równać do naczelnika Akademii! Z drzwi w prawym skrzydle wyłonił się rzadki gość porannych apeli, naczelnik Akademii, kontradmirał Turowski. I to nie sam, lecz w towarzystwie Fedunina i dwóch moich wczorajszych „znajomych". Oczy kontradmirała płonęły. Komandorzy mieli nieświeży wygląd i kwaśne miny. Z niewyspania? A może z przepicia? I tylko twarz Fedunina jak zwykle nie wyrażała absolutnie nic. Skoro na placu pojawił się kontradmirał, to znaczy, że on będzie przemawiał pierwszy. - Czołem, towarzysze kadeci! - Czołem, towarzyszu kontradmirale! - Dowództwo sił wojskowo-kosmicznych daje wam rzadką możliwość wyróżnienia się. Potrzebni są ochotnicy do udziału w działaniach wojennych. Zadanie jest niebezpieczne i odpowiedzialne. Konflikt jest utajniony, informacje nie pojawiają się w otwartych kanałach. Tym niemniej loty, przeprowadzone w strefie konfliktu, zostaną potraktowane jako bojowe, odnotowane w waszych dokumentach i umieszczone w przebiegu służby oficerskiej. Trzy loty w strefie konfliktu dla trzeciego roku oznaczają zdanie egzaminu z przygotowania lotniczego, dwa starcia z przeciwnikiem będą równoznaczne z zaliczeniem egzaminu z przygotowania bojowego. Dla czwartego roku zaliczenie egzaminu z przygotowania lotniczego to cztery loty, z przygotowania bojowego - trzy starcia. Ochotnicy - trzy kroki naprzód! Oba nasze roczniki w pełnym składzie zbliżyły się do kontradmirała o trzy kroki. - Uprzedzałem pana, Władysławie Arkadjewiczu - zwrócił się Turowski do kapitana eskadry. - Do naszej Akademii nikogo nie ciągnie się na siłę. Każdy, kto zdał egzaminy i włożył mundur kadeta, gotów jest pójść w ogień i wodę. W plazmę i wrzącą stal! Moje orły są do pańskiej dyspozycji. Proszę wybierać. Kontradmirał zasalutował i oddalił się. Kapitan eskadry i Fedunin zaczęli o czymś szeptać. Gdy oni się naradzali, pilot z bojową dwudziestką na piersi podszedł do nas i przeszedł się tam i z powrotem wzdłuż szeregu, wpatrując się w nasze twarze. - Towarzyszu komandorze, proszę o pozwolenie zadania pytania! - O dziwo, byłem jedynym, któremu starczyło bezczelności na rozpoczęcie rozmowy.

- Zezwalam. - Z kim walczymy? - O tym dowiedzą się tylko ci, którzy zostaną wybrani do tej operacji. - Pozwoli pan na jeszcze jedno pytanie? - Słucham. - Czy spodziewane są... duże straty? Nie chciałem, naprawdę nie chciałem zaczerwienić się w tej chwili - ale nie udało mi się. Pytanie zabrzmiało jakoś tak... niesłusznie. - Wojna to nie przechadzka - odpowiedział pilot po chwili milczenia.-Drodzy kadeci, możecie to sobie tłumaczyć, jak wam się żywnie podoba. Albo czeka nas lekkie zwycięstwo, albo przeciwnie. Tymczasem Fedunin i kapitan eskadry już coś uzgodnili. Nasz dowódca odczytał jedenaście nazwisk. - Pozostali rozejść się do audytoriów! Widząc, że ci, których nazwiska nie zostały odczytane, wahają się i nawet próbują uśmiechać, Fedunin warknął ze złością: - Do audytoriów! Biegiem! Nie ruszyłem się. Jako jedenaste padło nazwisko Puszkin. Moje nazwisko. Kapitan eskadry przedstawił się jako Tocki, kierownik lotów lotniskowca uderzeniowego Trzech Świętych. Komandor z bojową dwudziestką nazywał się Szubin i był dowódcą 19. samodzielnego skrzydła bazującego na Trzech Świętych. Więc jednak zgadłem! Byli kolegami i zajmowali te stanowiska, o które ich podejrzewałem. Dostaliśmy siedem minut na spakowanie rzeczy. Surowo wzbroniono nam brać jedzenie i alkohol, wagę rzeczy osobistych ograniczono do trzech kilogramów. Nakarmić nas i wyposażyć w niezbędne rzeczy mieli na pokładzie lotniskowca. Polecieliśmy do swoich pokoi na złamanie karku. Co zabrać? I czy w ogóle coś brać? Nie zdążyliśmy odsapnąć po pakowaniu i bieganinie, kiedy służbowa kolej jednoszynowa już wiozła nas na kosmodrom Koiczak. Tam nasz moduł pasażerski został wyrwany przez mechanicznego ładowacza prosto z wagonu i wsunięty do ciężkiego floggera typu Andromeda, do jednej z ośmiu standardowych komórek ładowni. Na nasze ramiona spadły łapy automatycznych uchwytów. - Lekkiego startu! - powiedział Tocki. - Lekkiego startu, towarzyszu kapitanie eskadry! Dla garstki kadetów i kilku nowych floggerów lotniskowiec nie lądował na kosmodromie - czekał na orbicie. Przybyliśmy tam po trzydziestu minutach lotu. Po raz pierwszy znaleźliśmy się na prawdziwym bojowym lotniskowcu. Wprawdzie do naszej Akademii przypisana była Dzujho - łajba szkoleniowa produkcji japońskiej (zwana przez kadetów „Muchą"), lecz nazywanie jej lotniskowcem bojowym równałoby się dezinformacji przeciwnika. Po raz pierwszy od trzech lat, nie licząc rzadkich przepustek i krótkich wakacji, plan dnia został zgnieciony i wyrzucony do śmieci. Najpilniejsi i najbardziej zdyscyplinowani kadeci przeżyli szok. Jak to?! Zgodnie z planem mieliśmy mieć teraz „statuty orderów", a chłopaki z czwartego roku „bojowe zastosowanie rakiet". No i wkuwali, może nawet we śnie liczyli i ważyli brylanty na Orderze Zwycięstwa i używali „gza" do oddalonego, manewrującego celu, zaś „mureny" - do liniowca, z bliska. A teraz co? Zamiast zasłużonych dziesięciu punktów kujony dostały ciemne pomieszczenie, gdzie kontenery z tymiż „gzami" i „murenami" leżą sobie na stercie, a załoga kompletnie się nimi nie interesuje. Z Orderami Zwycięstwa jeszcze gorzej! Nie stwierdzono u żadnego z oficerów! Obok nas, na plac zAndromedami, przewieziono kilka kontenerów, w których zwykle transportowane są rozebrane na części myśliwce. Jednak tym razem był ładunek niestandardowy. Pewne elementy nie zmieściły się do kontenera i sterczały z niedomkniętych górnych drzwiczek. Żeby drzwiczki się nie otwierały, kontener owinięto kablem. No, no. jaka inicjatywa, przejawiona w sytuacji bojowej! Otóż w kontenerze znajdował się rozłożony na części pierwsze myśliwiec - a właściwie rozwalony na części pierwsze przez wybuch. Płaszczyzna dziobu i fragment głównego radaru zachowały się całkiem nieźle. Widocznie flogger rozwalił się już na pokładzie lotniskowca, jak inaczej zebraliby szczątki? Ciekawe, co z pilotem... Bystrow. współlokator Wołodii Pieriewierziewa, cofnął się i oparł plecami o stertę „gzów". Ziewnął kilka razy, przeciągnął się, aż zachrzęściły kości... Przykucnął. Wstał. Znowu ziewnął. Bystrow się denerwował. To dobrze, gdy dowództwo ci ufa. Gorzej, gdy widzisz, że z powodu tego zaufania Kostucha kiwa na ciebie palcem. Kołpin z ostatniego roku, demonstracyjnie ignorując zawartość kontenera, prychnął lekceważąco: - Też mi lotniskowiec! W albumie wygląda lepiej. - Dziewczyna też z zewnątrz ładniej wygląda - zauważył filozoficznie Wachtang Artaszwili, kumpel Kołpina. - A jednak facet włazi do środka... - Wachtang, kiedyś za ten brak szacunku do kobiet, naszych przyjaciółek i matek, dostaniesz ode mnie po mordzie. Nie musiałem się odwracać, żeby poznać nudziarza na skalę kosmiczną, starostę czwartego roku Andrieja Bielokonia. - Jaki brak szacunku? - rozgniewał się Wachtang. - Co ja takiego powiedziałem? - Uspokój się, oficerowie tu idą.A ty, Kołpin, zapamiętaj, że to nie żaden „też mi lotniskowiec", tylko Trzech Świętych, jeden z najlepszych okrętów naszej marynarki. Biełokoń korzystał z każdej okazji, żeby się zasłużyć. Ostatnie zdanie powiedział specjalnie głośno - żeby Szubin mógł go usłyszeć. Komandor podszedł do nas, uśmiechnął się oczami i poważnie zapytał: - Na jakiej podstawie, kadecie, sądzicie że Trzech Świętych to jeden z najlepszych? Widzieliście lepsze? Biełokoń przestraszył się. - Przepraszam, towarzyszu komandorze! Oczywiście najlepszy! - Jak się nazywacie? - Biełokoń! - Kadecie Biełokoń, dlaczego podlizujecie się dowództwu? Nie wiecie, że Trzech Świętych lata od dziesięciu lat i zdążył się moralnie zestarzeć? Dobrze, zanotujemy w opinii: „Kadet Biełokoń nie wykazuje inicjatywy i nie ma pojęcia o podstawowych typach współczesnych statków...". Ależ odprężcie się, żartowałem! Kadecie Własik, co wiecie o dżipsach?

Głowa dwumetrowego Własika, podpory naszej koszykówki, podskoczyła aż do sufitu - Własik zerwał się tak gwałtownie, że siła przyciągania 0.5 g, stworzona przez siłowy emulator lotniskowca, nie poradziła sobie z jego służbową gorliwością. Stopy Własika oderwały się od podłogi, kadet wzbił się w górę i stuknął o plastikowy sufit, ale zanim opadł na podłogę, raźnie zatrajkotał: - Towarzyszu komandorze, dżipsy to pozaziemska rasa... - Można na siedząco. I bez regulaminowych dłużyzn.Tylko konkrety. - Tak jest! Dżipsy to rasa pozaziemska. Próby nawiązania kontaktu nie powiodły się. Metropolii nie stwierdzono... Wygląd zewnętrzny -nieznany... Własik gasł w oczach. Nic dziwnego - o dżipsach mieliśmy blade pojęcie. Kilka słów na kursie astrografii, pół zajęcia na fakultatywnej technologii ras pozaziemskich... - Coś jeszcze? - Mmm... Priorytet na liście potencjalnych przeciwników - niski... Chyba. - Dziękuję. Czy ktoś może coś dodać? - Może ja, towarzyszu komandorze... - To oczywiście Kola, czyli Nikołaj Samochwalski, i mój serdeczny przyjaciel. - Proszę. - Do pierwszego wizualnego kontaktu z dżipsami doszło osiemdziesiąt sześć lat temu. Liniowiec Konkordii Kir Wielki zarejestrował w systemie Dromadera podejrzany obiekt kosmiczny. Grupa asteroid 0 średnicy od czterdziestu metrów do półtora kilometra poruszała się, łamiąc prawa mechaniki niebieskiej, dokładnie po orbicie drugiej planety. Jednak zamiast spodziewanego zderzenia załoga liniowca zaobserwowała zagadkowe ewolucje asteroid, które przeszły z trajektorii zgodnej z orbitą planety na orbitę wokół niej, stając się jej satelitami. Na pierwszy rzut oka naturalnymi, ale biorąc pod uwagę okoliczności - sztucznymi. Liniowiec połączył się z bazą, zbliżył się do największej asteroidy na odległość celnego strzału i przystąpił do obserwacji. Żeby lepiej poznać sytuację, liniowiec wypuścił do wnętrza roju asteroid dwa floggery zwiadowcze i dwa bojowe. Floggery przeniknęły do wnętrza roju i stwierdziły na powierzchni asteroid ślady rozumnej działalności. Jeden zdecydował się na lądowanie obok czerwonego stożka na dużej asteroidzie i wtedy z powierzchni uniosła się i poleciała w stronę myśliwca szczelna chmura pyłu i drobnych kamieni. Biorąc pod uwagę prędkość zbliżenia, równało się to ostrzałowi nieruchomego floggera rakietami przeciwlotniczymi. Na szczęście chmura ostro wyhamowała i flogger uniknął zbombardowania kamiennym gradem. Tak więc, już przy pierwszym spotkaniu, dżipsy dały do zrozumienia, że nie życzą sobie bezpośredniego kontaktu. Nazajutrz kapitan Kira Wielkiego... - Wystarczy, kadecie. To wszystko prawda, ale j jak tak dalej pój dzie, aż do Flory będziemy grzęznąć w historii. Poproszę ogólny zarys. - Tak jest. W ciągu ostatnich lat doszło do dziewięciu wizualnych kontaktów z dżipsami. Świadkami rojów asteroid, nazwanych potem karawanami, były załogi setek statków, również cywilnych, na pokładzie których znajdowali się reporterzy, naukowcy, bogaci turyści. Czterokrotnie roje dżipsów wychodziły na orbity planet skolonizowanych przez ludzi. Latające aparaty dżipsów, tak zwane „tulipany" i „lemiesze", dokonywały przelotów nad naszymi miastami, fabrykami i obiektami wojskowymi. Dżipsy lądowały na planetach, brały próbki wody, ziemi, powietrza. Kilkakrotnie przeprowadzili wiercenia laserowe, po których pozostały głębokie dziury z małym otworem wejściowym. Na próby nawiązania kontaktu ponawiane na różnych częstotliwościach nie reagowały. Narody Zjednoczone i Konkordia regularnie wysyłały w kierunku dżipsów potężne eskadry, żeby towarzyszyły „tulipanom" i „lemieszom", w niektórych wypadkach prowadzono ogień zaporowy. Dżipsy reagowały poprawnie. Nie podejmowały prób przedarcia się przez strefy ognia zaporowego, obecność floggerów przyjmując ze spokojem - chyba że floggery próbowały podejść zbyt blisko ich karawan. Zbrojna neutralność - tak można scharakteryzować stosunki między naszymi rasami. - Doskonale, Samochwalski. Jeśli w walce głowa pracuje wam równie dobrze jak w ławce, waszemu prowadzącemu klucza można pozazdrościć. - Ku chwale Rosji! - Ostatnie pytanie. Skąd się biorą i gdzie znikają karawany dżipsów? - Może ja? -Własik podniósł rękę. Czuł się urażony, że Kola, pupilek wykładowców, znowu popisywał się niewiarygodną pamięcią, a on, Własik, zachował się tak, jakby o dżipsach słyszał pierwszy raz. Kapitan skinął głową. - Karawany dokonują międzygwiezdnych przelotów najprawdopodobniej przez matrycę x, jak nasze statki. W każdym razie dematerializację i rematerializację statków obserwowano niejednokrotnie. - Zgadza się. A teraz uwaga, daję plan sytuacyjny. Planeta, obok której liniowiec Kir Wielki stwierdził karawanę dżipsów, została skolonizowana przez Konkordię i nazwana Naotar. Pierwszego maja tego roku karawana dżipsów pojawiła się w okolicach Naotaru i wyszła na średnią orbitę nad planetą. Prócz znanych nam typów aparatów latających pojawiły się nowe: „wielki piec" i „grzebyk". „Wielki piec" to duży cylindryczny obiekt, długości ośmiuset i średnicy stu siedemdziesięciu metrów i jest czymś między statkiem desantowym i mobilnym zakładem przetwórczym. „Grzebyki" to aparaty bojowe, można je umownie zaliczyć do floggerów, choć konstrukcja i zastosowane technologie są inne. Żeby łatwiej uchwycić istotę sprawy, będę je nazywał statkami desantowymi i myśliwcami. - Czy mogę zapytać... - Pytania potem. Statki desantowe dżipsów wylądowały na powierzchni Naotaru pod osłoną myśliwców. Lądowanie przeprowadzono na wybrzeżu, w okolicy równika, gdzie znajduje się strefa rolnicza. Gęstość zaludnienia nie jest duża, to głównie pojedyncze farmy, będące ośrodkami sterowania automatyczną techniką rolniczą. W rejonie lądowania było tylko jedno miasteczko - Rita. Statki desantowe zakopały się w gruncie do około jednej trzeciej swojej wysokości i wyładowały liczne agregaty naziemne, umownie nazwane kombajnami. Oczywiście, zarówno prywatna ochrona strefy agrarnej, jak i sprowadzone z pobliskiej bazy wojskowej myśliwce robiły zdjęcia. Popatrzcie na ekran. Panel na odległej ścianie odjechał na bok, odsłaniając dwuwymiarowy ekran. Zdjęcia na Naotarze robiono bez żadnych laserowych bajerów. Większość kadrów w polowych warunkach można wykonać prostym sprzętem optycznym, bez aktywnego tworzenia trójwymiarowych hologramów. - Sytuacja na dzień drugi maja - zaanonsował Szubin. Na ekranie pojawił się obraz - pola fioletowych pomidorów, po których przesuwają się większe, zjadliwie zielone pomidory. Kamera unosi się, jakby operator krył się na środku pola, a potem, gardząc niebezpieczeństwem, wstał. Teraz wyjaśniła się skala obiektów: zielone pomidory to koła obcych maszyn wielkości dwupiętrowego domu. Trudno pojąć, jak są ze sobą połączone i co jest między nimi - kabina czy wieża bojowa. - To kombajn dżipsów. Oto, co robią z planetą. Zdjęcie z powietrza, chyba z helikoptera. Za sześcioma zielonymi kulami, ułożonymi po trzy w dwóch rzędach, ciągnie się głęboki rów. Na pierwszy rzut oka trudno ocenić, co to jest - dno parowu czy skiba ziemi z czarnym cieniem.

Plan ogólny. Kombajny są wszędzie. Pole jest zmasakrowane - zdarto całą roślinność, zerwano żyzną warstwę ziemi, piaszczystą glinę i... co tam mają na Naotarze pod gliną? Trzeba by zapytać gleboznawcę... Krótko mówiąc, wszystkie organiczne i część nieorganicznych warstw gleby uległo zniszczeniu. - Sytuacja na dzień trzeci maja - kontynuuje Szubin. - Miasto Rita. Oburzeni farmerzy gromadzą się na placu i wymachują karabinami. Niemal wszyscy podobni jak dwie krople wody. Klony. No a czego spodziewać się po Konkordii? W tle - drżący huk. Drab w mundurze, chyba żandarmeria polowa, próbuje uspokoić tłum. Nie słuchają go, napierają. Żandarm strzela w powietrze. Coś się dzieje z człowiekiem, kręcącym film. Kamera upada, obiektyw zwraca się w inną stronę - teraz widać boczną ulicę. Kłębi się tam gęsty czarny pył, budzący niepokój. Huk narasta. Tymczasem operator podnosi kamerę i dokądś biegnie. Kryjąc się w krzakach - tak samo fioletowych jak rośliny na polach, kontynuuje kręcenie. Farmerzy strzelają. Nie wiadomo do kogo, dom w lewym rogu kadru nie pozwala się zorientować. Na ścianie domu plakat z hasłami w języku konkordiańskim. Z plakatu straszy potwór, z którym zręcznie radzą sobie uzbrojone w miotacze ognia zuchy. Napisy wołają pewnie: „Armia nas ochroni! Umacniaj obronę stolicy!". - Rita dwie godziny później. Oglądamy film kręcony z floggera. Różne znaczki w rogach kadru i czysty obraz świadczą, że operatorem jest doświadczony wywiadowca. Flogger jest na wysokości jakichś czterdziestu kilometrów nad Rita. Miasto zostało zmiecione z powierzchni ziemi. O tym, że nie tak dawno było tu miasto, świadczy jedynie kilka kawałków dachu wyłaniających się spod jaskrawopomarańczowej substancji. Substancja porusza się. Czyżby to ta słynna protoplazma, biomasa, żywe, może nawet rozumne ciasto, z którego ponoć zbudowane są dżipsy? I którym teraz postanowili pokryć Naotar? Ale nie... Nad powierzchnią substancji pojawiają się zielone koła kombajnów i zaczynam rozumieć, że wszystko jest bardziej prozaiczne. Dżipsy zlikwidowały miasto, zrywając je aż do najgłębszych warstw gliny, która rozpłynęła się w strugach deszczu. I w tej glinie nurzają się kombajny. „Taak... Żadnej biomasy. Wszystko jest bardziej prozaiczne - powtarzam bezmyślnie, jakby mi mózg zablokowało. - Bardziej prozaiczne... bardziej prozaiczne...". Ale to wcale nie oznacza „lepsze". A jeśli w Ricie zginęli ludzie? Jak dżipsy zareagowały na strzelaninę farmerów? I po jakie licho tych gwiezdnych koczowników zaniosło na Naotar, w dodatku do miasta? Jak tak można, bracia-sapiensy? - Wandale! - wtóruje moim myślom ideologiczny okrzyk Biełokonia. - Spokój, kadecie. - Szubin na chwilę wyłącza ekran. - To dopiero początek. Najciekawsze dopiero przed nami. Jak widzicie, dżipsy przeszły do działań agresywnych. W Ricie raniono około trzydziestu osób. Na szczęście, kombajny poruszają się wolno, a zabudowania były piętrowe i parterowe. Ludność miasta zdołała uciec i zabrać ze sobą rannych - przypominam, że takie kategorie ludności jak inwalidzi, niemowlęta czy starcy w młodych koloniach Konkordii nie występują. W odpowiedzi na agresję dyżurująca w okolicach karawany eskadra podjęła działania mające na celu usunięcie dżipsów z planety. Popatrzcie. To już była najprawdziwsza wojna. Kombajny dżipsów jeszcze nie zdążyły opuścić gliniastego bagna, gdy transportery Konkordii wyładowały na przedmieściach Rity pułk pancerno-desantowy z oddziałami wsparcia. Dywizjon rakietowy załatwił kombajn celnie i szybko. Efekty pierwszych strzałów były wstrząsające. Koła rozpadły się na kawałki, w różnobarwnych fontannach gliny widać wzlatujące w stratosferę kawałki ciał zagadkowych obcych. Ale potem było już mniej różowo. „Grzebyki" zaatakowały batalion i zaczęły ostrzeliwać maszyny z dział laserowych. - Najwyraźniej - wtrącił się Szubin - dżipsy używają laserów rentgenowskich w rodzaju tych umieszczonych na naszych floggerach. Dziwi jedynie ta nieprawdopodobna szybkostrzelność. Zdaje się, że dżipsom udało się rozwiązać ten problem techniczny i teraz ich działa są dwadzieścia razy szybsze od naszych. Obrona przeciwlotnicza Konkordii okazała się bezsilna. Bateria batalionu zdążyła otworzyć ogień i została spalona. Działa czołgowe, teoretycznie zdolne do niszczenia celów powietrznych, nie nadążały z celowaniem do zwrotnych myśliwców wroga. Za to rentgenowskie działa obcych waliły w ziemię raz po raz, nie przejmując się niskim procentem trafień. Jeden wystrzał na kilkanaście dosięgał celu. Czołgi, niszczone powoli, acz skutecznie, przedzierały się do przeklętych „wielkich pieców". Tylko nielicznym udało się przedrzeć na odległość efektywnego strzału i rozładować akumulatory plazmy. Niestety, atak czołgów nie zdołał wyrządzić piecom większych strat. Wówczas dowódca eskadry rzucił do walki floggery, znajdujące się na pokładzie dwóch liniowców i lotniskowca. Myśliwce miały ratować batalion pancerny, a szturmowce załatwić wielkie piece. W pewnym momencie wyglądało na to, że nastąpił przełom. Wspólnym wysiłkiem całej eskadry udało się przycisnąć dwa myśliw-ce-grzebyki i załatwić je kombinowanym ogniem dział czołgowych i rakiet „powietrze-powietrze". W czasie pierwszego podejścia szturmowców okazało się, że ; pojedyncze trafienia w wielki piec nie przynoszą efektu - wtedy trzy klucze szturmowców zaatakowały razem wybrany cel i zrzuciły bomby na ten sam punkt. Następne kadry były prawdziwym wstrząsem. Gigantyczna opancerzona kolumna nie wytrzymała - rozpadła się, wypuściła obłok gęstej, tęczowej pary i drgnęła tak, że operator przerwał kręcenie. - Planeta przetrwała? - prychnął Kola. - A skąd! - poparłem go. - Zwerbowali nas do zbierania kawałków planety! - Żarty żartami - odezwał się Szubin - a dowództwo Konkordii podało, że od wybuchu tego pieca pękła płyta kontynentalna. Główny wybuch, prawdopodobnie o sile megatony, miał miejsce na dużej głębokości, na szczęście obeszło się bez promieniowania radioaktywnego. Niżej znajdowała się gruba soczewka wodna i w czasie wybuchu płyta kontynentalna otrzymała potężne uderzenie hydrauliczne... Pozostałe wielkie piece nie ucierpiały, więc dowódca eskadry połączył się ze sztabem marynarki i otrzymał zezwolenie na użycie głównego kalibru. Dwa liniowce skupiły ogień na największej asteroidzie, a wtedy kilka małych opuściło orbitę i wystawiły się na ogień liniowców. Gdy liniowce roznosiły w pył tony kamienia, wielka asteroida wypuściła około trzydziestu grzebyków - przypominam, że floggery Konkordii walczyły też z inną grupą dżipsów i eskadra została bez osłony myśliwców. Grzebyki zaatakowały liniowce ze wszystkich stron, a największa asteroida przy pomocy nieznanego pola kierowała

pyłowe strumienie maskujące. Grzebyki przedarły się do liniowców i ostrzelały je, a widząc, że są one osłonięte tarczą, przeskoczyły ją - tracąc kolejne dwa grzebyki. Jeden liniowiec Konkordii został poważnie uszkodzony, drugi eksplodował. Okoliczności walki nie są do końca jasne. Jedno jest pewne: pierwszego dnia konfliktu 3. eskadra operacyjnego związku taktycznego Tishtria została poważnie przetrzepana i wycofała się. Krótko mówiąc, Konkordia poniosła klęskę. Słucham pytań. - Czy myśliwce dżipsów to te fantastycznie zwrotne obiekty, o których pisałem wczoraj wypracowanie? - zapytałem niewinnie. - Wasze nazwisko Puszkin? - Tak jest! - A ja się zastanawiam, skąd ten bezczelny wyszczerz... - Ośmielę się zaprotestować: nie bezczelny, lecz zamyślony! - Zamyślony wyszczerz to nowość, jeśli chodzi o ludzką mimikę. Ale słusznie się szczerzycie, kadecie Puszkin. Rzeczywiście, grzebyki to nie tylko doskonale uzbrojone, lecz także zdumiewająco zwrotne aparaty. Nasi specjaliści opracowali konkretną taktykę walki z dżipsami. W części, dotyczącej zniszczenia grzebyków, wasze pomysły pokrywają się z opinią ekspertów. Jeszcze jakieś pytania? - Dziś jest siedemnasty maja. Co działo się przez te dni? - Wojna, kadecie. Kombajny dżipsów kontynuują zbieranie związków organicznych na planecie. Tishtria przez tydzień próbowała zniszczyć dżipsy, lecz po kolejnej klęsce eksperci Konkordii zrozumieli, że to się nie uda. Konkordia uznała, że ich statki mają wiele technicznych braków. Wielka Kanapa przez tajne kanały zwróciła się do Rady Dyrektorów o pomoc. Ponieważ nie zwykliśmy odmawiać pomocy astropolitycznym partnerom, od jedenastego maja bierzemy udział w konflikcie. Do walki z dżipsami stworzono tajną Marynarkę Ekspedycyjną „Naotar" - dowództwo Konkordii odstąpiło nam zaszczyt odgrywania roli głównej siły uderzeniowej w decydującej operacji. Tishtria będzie przeprowadzać operację odwracającą uwagę. - Czy karawana dżipsów otrzyma wsparcie? - zainteresował się ostrożny Bystrow. - Tego się nie dowiemy. - Jakie jest nasze zadanie? Osłona desantu, floggerów szturmowych, walka o zdobycie ogólnej przewagi? - Konkretne zadania bojowe otrzymacie w eskadrach, ja chcę jedynie zarysować wam kierunek działań bojowych. Dowództwo nie dąży do likwidacji karawany dżipsów. Główne zadanie operacji - zmusić obcych do opuszczenia systemu gwiezdnego Dromadera. Pokazać dżipsom, że Wielka Rasa będzie bronić swoich kolonii wspólnym frontem, mimo różnic w ustroju politycznym czy fizjologii. Poza tym, nasze dowództwo chce w praktyce sprawdzić pewne nowinki techniczne i pozwolić utalentowanej młodzieży wykazać się w warunkach bojowych. To o was, chłopaki. - Szubin uśmiechnął się. ROZDZIAŁ 2 KONSTRUKTOR GENERALNY Maj 2621 r. Poligon doświadczalny Santa Rosę, prowincja La Pampa Dyrektoria Południowoamerykańska Wiał nieprzyjemny zachodni wiatr, bez którego w Patagonii nie mógł się obejść żaden szanujący się poranek. Na pustych trybunach z widokiem na poligon doświadczalny stali dwaj mężczyźni. Obaj z niepokojem wpatrywali się w niebo. Za chwilę piąty prototyp myśliwca Durandal miał wejść w atmosferę, za chwilę miały rozstrzygnąć się losy projektu, kosztującego Narody Zjednoczone okrągłą sumkę sześciu miliardów terro. - Za sześć miliardów terro mógłbym kupić pół Patagonii! - wrzeszczał mężczyzna po cywilnemu (miał na imię Mario), zupełnie jakby to on wyłożył te pieniądze, a nie NZ. Klnąc, Mario przyciskał łopoczące na wietrze poły swojego szpa-nerskiego płaszcza w kolorze metałik. Dużo mówił, dużo klął, dużo gestykulował. - Można by kupić nawet całą Patagonię - tylko po co? Chyba po to, żeby sprzedać ją Czorugom. Przenieśliby się tutaj - i wyzdychali. Z nudów. Rozmówca Mario miał na sobie znoszony kombinezon personelu inżynieryjnego marynarki wojennej, świetnie pasujący do niedź- wiedziowatej figury mężczyzny i surowych rysów jego twarzy. To był Roland Esterson, generalny konstruktor Durandala, myśliwca ostatniego pokolenia. Roland z trudem znosił obecność Mario i całym sercem nienawidził Patagonii. „Ciężki charakter" - mawiali podwładni Estersona. Mario spiął się i opuścił lornetkę wojskową. Roland sposępniał. Durandal był już widoczny gołym okiem. Oto ona, rosnąca powoli czarna plama, otoczona złocistym obłoczkiem. Oto świetlana przyszłość sił wojskowo-kosmicznych... - Dawaj, dawaj... No, leć, leć, leć, draniu jeden! No! - Mario podskakiwał w miejscu. Esterson wydawał się spokojny. Pochylił głowę i zaczął masować zdrętwiały kark. Jeśli nawet Durandal za chwilę eksploduje... W końcu miał już okazję oglądać to widowisko, i to czterokrotnie. Wystarczająco dużo, żeby obrzydzić najciekawsze show. - Aaa, przeklęty draniu! Trzymaj się, bydlaku! Wytrzymaj jeszcze, wytrzymaj! - zaklinał Mario odległy myśliwiec. Esterson wyjął z paczki „Słoneczna Konkordia" papierosa i zapalił. Gdyby Mario nie był tak pochłonięty widowiskiem, zauważyłby, jak Estersonowi drżą palce. Tymczasem Mario od zaklinania wolframowo-ceramicznego ptaka przeszedł do wyższych materii. - Najświętsza Panienko! Spraw, no spraw! Prosi cię o to twój Mario! Kościół zbuduję! Piękny kościół! Katedrę! Jeśli tylko mi pomożesz, wszystko dla ciebie zrobię! Chcesz, to zbuduję katedrę? I to nie w Santa Rosę, w Buenos Aires! Na Marsie! Na Ganimedzie! A co mi tam! Mój teść jest głównym architektem Układu Słonecznego! Błagam cię, Najświętsza Panienko, błagam na wszystko! Chcesz, to porzucę Juanitę? Chcesz? Porzucę ją, porzucę! Więzy małżeństwa są święte! Tylko spraw, żeby ta przeklęta puszka... Zapewne wiele osób uznałoby ten monolog za artystyczny monodram, zabawny i jednocześnie wzruszający. Ale nie Esterson. Dla Rolanda, wychowanego w tradycyjnym szwedzkim duchu, gdzie opanowanie górowało nad emocjami, modlitwa Argentyńczyka

była wygłupami klowna. Kilka lat temu Mario „kupił" Estersona dokładnie tak samo, jak teraz próbował kupić Najświętszą Panienkę. Tylko że wtedy obiecywał nie katedrę na Ganimedzie, lecz osiem milionów terro. Papieros dopalał się i Roland od razu zapalił następnego - żeby tylko nie patrzeć w niebo. Nagle Mario podskoczył jak użądlony i wrzasnął: - Nie! Tylko nie to! Piąty raz! Do diabla! Piąty raz! Siły niebieskie! No co się dzieje, Esterson, co się dzieje?! Nie zmieniając wyrazu twarzy, Roland Esterson podniósł wzrok. Ognista chryzantema, która kilka sekund temu była Durandalem, rozpłynęła się w błękicie poranka. Myśliwiec spadał bezgłośnie, ale w uszach Estersona bil dzwon pogrzebowy. Płatki chryzantemy poszarzały i spadły na ziemię. I dopiero wtedy dotarł do nich odgłos wybuchu. Oto one - lata pracy, tony aparatury na pokładzie floggera i kilo-tony na elingach fabryki eksperymentalnej. Nadzieja generalnego biura konstruktorskiego i setek kooperantów. Wszystko poszło na oświetlenie i ogrzanie okołoziemskiej przestrzeni. - No co się dzieje, Esterson, co?! Czegoś znowu nie uwzględniliście?! Co znowu przegapiliście, niech to diabli?! - Mario bryzgał śliną. - Co tym razem? Znowu wsadziliście odwrotnie jakiś synchrotron?! - Już to panu tłumaczyłem, Mario - powiedział Roland głosem wypranym z emocji. - Kwestia wyposażenia myśliwca w generator pola siłowego w układzie podwójnym o dwóch trybach pracy została rozwiązana, ale tylko w teorii. W praktyce nie rozwiązał jej jeszcze nikt. Nasi kooperanci z biura Gazadi już dokonali cudu, tworząc kompaktowy generator pola siłowego, który udało się wpisać w konstrukcję nośną Durandala. Ponieważ masa generatora jest za duża dla tak lekkiej maszyny, musieliśmy zrezygnować z „rosyjskiego standardu" zwrotności. Dla pana to za mało! Pan chce, żeby myśliwiec był nietykalny również w atmosferze! Niestety - pole siłowe zmienia parametry turbulentności i opływanie korpusu strumieniem powietrza nabiera zupełnie innego charakteru. To fatalnie odbija się na przejściu przez atmosferę i chociaż niejednokrotnie mówiłem... - Nie chcę tego słuchać! Nie chcę, nie chcę! - wrzasnął Mario. - Nie będę słuchał tego naukowego bełkotu! Jestem managerem i nie wiem, co to takiego ta wasza turbu... trubo... torbalentność! Potrzebuje efektów, a nie teorii! Chcę, żeby maszyna latała! I to z polem siłowym! I w atmosferze! Jasne?! - Pozwolę sobie przypomnieć, że doprowadzenie do pełnej sprawności poprzedniego modelu, Mjollnira, trwało pięć i pół roku. Europejski Hagen dziewięć razy eksplodował w czasie prób. A na Durandal nie straciliśmy nawet... - Do diabła z tym wszystkim! Do diabła, do diabła... - Spokorniały nagle Mario machnął ręką. Jak wielu impulsywnych ludzi, stygł jeszcze szybciej, niż się zapalał.. Mario odwrócił do Rolanda bladą od nadużywania amfetaminy twarz. W szeroko rozstawionych oczach zabłysły łzy. - Najbardziej żal mi pilota - powiedział, pociągając nosem. Przez chwilę Roland nie mógł zrozumieć, jakiego pilota tak żałuje Mario. Manager wyjaśnił: - No tego, który pilotował Durandala. Dzieci osierocił... żona młoda... W mózgu Rolanda rozbłysła ta północna wściekłość, która prowadziła do walki jego odległych przodków, Wikingów. Przecież w czasie lotów próbnych myśliwce pilotowane są automatycznie -już od pięciuset lat! Nawet Carlito, nastoletni roznosiciel kawy w stołówce laboratoryjnej, nawet on wie, że nigdy konstruktor nie naraża życia ludzi! A ten top-manager Mario nie wie! I temu tępemu kretynowi, temu bezmózgowi, który myśli, że w prototypie siedział żywy człowiek, temu narkomanowi starcza sumienia, żeby lać krokodyle łzy i udawać, że katastrofa zraniła w samo serce! A przecież, czym on, Mario, ryzykuje? Nawet gdyby sześć kolejnych Durandali runęło na ten poligon, on, Mario, pozostanie wolnym człowiekiem. W odróżnieniu od Rolanda, człowieka doskonale zniewolonego, wyrobnika koncernu „Dieterhasi i Ro- driges". Co z tego, że na koncie Estersona leży osiem milionów, jeśli do chwili, gdy Durandal nie wyląduje z włączonym polem siłowym, właściciel konta nie zdoła wypłacić nawet trzech terro na piwo? A jeśli nigdy nie wyląduje? Esterson zapalił kolejnego papierosa i wycedził z pozorną obojętnością: - Panie Mario, mówiłem w czasie poprzednich prób, że Durandale pilotuje się automatycznie. Nie było tam pilota. Rozumie pan? - Nie było? No cóż, tym lepiej - odparł zagadkowo Mario i wysmarkał się w czerwoną chustkę do nosa. W grobowym milczeniu postali jeszcze kilka minut. Odłamki myśliwca gruchnęły na północnym końcu poligonu, słup pyłu i sadzy wzbił się do nieba. Przygarbieni, posępni, źli, Mario Fereira i Roland Esterson poczłapali do wojskowego jeepa. Kto wie, może w tej dymiącej się stercie znajdą coś wartego uwagi? Roland Esterson powitał północ w gabinecie w towarzystwie butelki wódki „Stolichnaya" i trój ekranowego wizora Panasonic. Intelektualny luminarz koncernu siedział przed wizorem w hy-drofotelu i spokojnie się upijał. Butelka „Stolly" była opróżniona w jednej trzeciej i konstruktor miał duże szansę, że ranek zastanie go pijanego w sztok. Ekrany wizora były nastrojone na japońską falę „Asahi" i przemawiały w języku Yukio Mishimy i wielkiej sztuki anime. Roland znał w tym języku tylko jedno słowo: „sento-ki" czyli myśliwiec - był z pochodzenia Szwedem i od dwudziestu lat interesowały go niemal wyłącznie myśliwce. Dwa dni temu stuknęła mu czterdziestka. Ekrany wizora były odwrócone do ściany. Roland miał takie swoje hobby - nieoglądanie włączonego wizora. Od katastrofy Durandala dzieliło Estersona czternaście godzin - ale jakich godzin! Kiedy on i Mario przybyli na miejsce lądowania odłamków myśliwca, inżynierowie już zaczęli sortować wolframowo-ceramiczne kawałki i wkładać je do plastikowych torebek z numerkami. Wymachując kartą nieograniczonego dostępu, Mario pokonał żółtą taśmę i znalazł się w epicentrum uderzenia. Tam zaczął się miotać i wrzeszczeć, depcząc i miażdżąc wszystko, co udostępniła mu katastrofa, tym samym redukując szansę zorientowania się, co tym razem stało się przyczyną klęski. I wtedy Roland dał upust swej północnej wściekłości. Złapał Mario za kołnierz, odciągnął ze stery dymiących szczątków i na oczach inżynierów, którym opadły szczęki, poczęstował managera Fereirę bokserskim hakiem - i to takim, że Mario poszła krew nosem... Argentyńczyk wył oburzony, wzywał wszystkich na świadków, groził jakimś mitycznym „trybunałem wojskowym" i przysięgał, że „on tego tak nie zostawi". Ale Mario to tylko pies łańcuchowy przemysiowo-wojskowej mafii NZ. Kundel. Pchlarz. Roland już nie bał się Argentyńczyka. I sam się sobie dziwił - gdzie się podziało jego szwedzkie opanowanie? Co się staio ze

strachem przed zwierzchnikami? Wkrótce potem sztandar histerii, wypadły z osłabłych rąk Mario, podchwyciły ważniejsze postacie. Pan Gross, główny akcjonariusz koncernu „D&R", przyleciał do Santa Rosę z samej Stolicy, z wyspy Fidżi, czyli mówiąc oględnie, z daleka, i przyleciał chyba tylko po to, żeby bitą godzinę kląć jak szewc. Generał Gross sapał i potrząsał przed nosem konstruktora swoim pistoletem i nazywał Rolanda „łajdakiem" i „gnojem". Najczęściej używanym słowem była „kara". Za to generał Rodriges, którego nazwisko -jakby nie było - stanowiło połowę nazwy koncernu, wybrał inną drogę. - Panie Esterson, chyba zdaje pan sobie sprawę, jak może się na panu odbić to przestępcze niedbalstwo i samowola - syczał generał, hipnotyzując konstruktora zimnymi oczami gada. - Pańscy bliscy, żona i dzieci, jako pierwsi odczują na sobie konsekwencje pańskich niedoróbek... - Nie mam bliskich - rzucił mu zwycięsko Roland. -1 nigdy nie miałem. - W takim razie osobiście zatroszczę się o stworzenie panu warunków, które nauczą pana solidności. Bo widzę, normalne traktowanie działa na pana demoralizująco - zakończył złowieszczo Rodriges. Mówiąc o bliskich, Roland nie był do końca szczery. Kiedyś miał żonę. A nawet syna. Z żoną rozstał się cztery lata po ślubie. Wczasie rozwodu Liv stwierdziła, że nie potrafi żyć z człowiekiem, który „obowiązki małżeńskie" spełnia dwa razy w roku - w Boże Narodzenie i Wielkanoc. Cóż, można ją było zrozumieć. Powstaje pytanie, jakim cudem udało im się począć syna? Ten fakt mógłby obalić kilka fundamentalnych założeń teorii prawdopodobieństwa. Pół roku po rozwodzie Liv wyszła powtórnie za mąż. Jej wybranek był skromnym właścicielem sklepu z konfekcją, jego słownik nie przekraczał dwustu słów, zaś „oponka" od piwa zdradzała w nim kibica piłki nożnej. Za to kochał dzieci, dwa razy w tygodniu wypełniał obowiązki małżeńskie i umiał zrobić omlet z grzybami oraz prawdziwe kakao. Roland nie mógłby się pochwalić żadną z tych umiejętności. W tym okresie Esterson uczestniczył w „Projekcie 117", w ramach którego prowadzono prace nad unikalnym modułem stykowym. Narody Zjednoczone chciały stworzyć z gigantycznej bazy kosmicznej w systemie gwiazdy Zosma i nomad-stacji Czorugów coś w rodzaju wspólnego akademika, licząc, że dzięki temu zyskają odpowiedź na pytanie, czy ludzie i Czorugowie mogą mieszkać razem, a przy okazji obserwować Czorugów przy pracy. Niestety, stosunki z Czorugami zepsuły się, nim ukończono „Projekt 117". Cała historia skończyła się tym, że Liv poprosiła Rolanda o zrzeczenie się praw rodzicielskich. „I tak się dzieckiem nie interesujesz, a chłopiec powinien mieć prawdziwą rodzinę, prawdziwego ojca. Nie tego, który go począł, lecz tego, który wychowuje" - powiedziała Liv to, co zwykle się w takich wypadkach mówi. Roland poszedł za głosem rozumu i tradycji i zgodził się. Nawet podpisał dokument, w którym on, Roland Esterson, zrezygnował z prawa nazywania się ojcem Eryka, wyrażał zgodę na to, żeby dziecko zmieniło nazwisko, i obiecywał, że w przyszłości nie będzie wtrącał się do wykształcenia i wychowania dziecka. A jednocześnie Esterson zobowiązany był co miesiąc płacić małemu Erykowi sumę równą dziesięciu procentom swojej pensji... Wtedy nie zdawał sobie sprawy, co robi, nie rozumiał, co traci. Był całkowicie pochłonięty „Projektem 117" i swoimi wynalazkami. A gdy uświadomił sobie, co nawyprawiał, było już za późno. Esterson nalał sobie wódki, wypił. Włożył do ust czarną oliwkę zastanowienia dodał do niej żółty plasterek cytryny, -.jakimi to warunkami straszył mnie generał Rodriges? - zapytał sam siebie, wykrzywiając twarz w cytrynowej męce. Wytarł wąsy wierzchem dłoni, a jego mętne spojrzenie padło na leżące w kącie plastikowe kontenery z resztkami systemu sterowania ym. Plastikowe pudełka zaklejono na krzyż czerwoną taśmą klejącą. ftxez całą jej długość biegły powtarzające się do znudzenia napisy:"ściśle tajne". W ciągu ostatnich dwudziestu lat Roland widział ten napis tyle ze stracił dla niego wszelkie znaczenie. Na pewnej tajnej naukowo-produkcyjnej bazie w systemie Centaura widział nawet pomieszczenie, na drzwiach którego zamiast historycznego _M" czy zwykłego żywego hologramu z abstrakcyjnym dzentelmmmi w kapeluszu pysznił się znaczek „ST". W środku było to, co zwykle - pisuary próżniowe z żółtym nalotem, zgniecione niedopałki pod umywalką i prezerwatywy, zostawione przez miłośników bathroom fucks, których na takich bazach nigdy nie brakowało... Esterson odwrócił się. Ostatnią rzeczą, na jaką miałby teraz ochotę, było oglądanie zawartości kontenerów. Zaraz po katastrofie nie mógł się doczekać, kiedy szczegółowo obejrzy ten cudem ocalały blok - intuicja podpowiadała mu, że właśnie w nim kryje się rozwiązanie przeklętej zagadki pod tytułem: „DLACZEGO CIĄGLE SPADAJĄ?!". Ale to było rano. Teraz Estersona mdliło na samą myśl, że miałby pracować nocą. Nalał sobie wódki i pomyślał o zaskakującej zmianie, jaka w nim zaszła. Nigdy nie pozwalał sobie na bijatyki, a dzisiaj strzelił w gębę tego idiotę Mario. Zawsze pracował w nocy (podobnie jak rano, po południu czy wieczorem), mógł pracować, kiedy chciał i jak długo chciał. A teraz go mdli. Tego dnia coś złamało się w duszy konstruktora Rolanda Estersona. I „Stolichnaya" nie miała tu nic do rzeczy. ROZDZIAŁ 3 MY Maj 2621 r. Lotniskowiec Trzech Świętych Trawers Ziemi, Układ Słoneczny Chciałbym, żeby nazywali mnie swoim przyjacielem, ale przyzwoitość kazała mi uczciwie przyznać, że stanie się to nieprędko. Nawet jeśli umieszczą mnie w rozkładzie bojowym i uda mi się przeżyć w walce powietrznej nad polami fioletowych pomidorów Naotaru, nawet jeśli moje rakiety znajdą wroga i uratują życie prowadzącemu, oni powiedzą: „Fart nowicjusza. Miłe, ale przypadkowe". I będą mieli rację. Oni - czyli piloci eskadry 1-02 19. Samodzielnego Skrzydła sił wojskowo-kosmicznych. Bardziej przypominający wol- nonajemną zbieraninę z ochrony kolonii korporacyjnej niż oficerów regularnej armii. Nieprzejmujący się stopniami czy

umundurowaniem, a jednocześnie gotowi walczyć o honor munduru do ostatniego tchu - nieważne, czy w kosmosie, czy w kantynie oficerskiej. Było ich sześciu. Leonid Freiman - ruchliwy, ostrzyżony na zero, skory do uśmiechu. Dodajmy, złowieszczego - nawet gdy nie było ku temu żadnych wiadomych przyczyn. „Freiman. Porucznik Freiman" - przedstawiał się i uśmiechał złowieszczo. Siergiej Capko - długi jak tyczka, z dwoma kolczykami w lewym uchu, z pozoru nietowarzyski i nieuprzyjemny. „Dostawa świeży- zny..." - tak skomentował nasze przybycie do eskadry. Bracia Froł i Jegor Kożemiakinowie - pochodzili z Wielkiego Muroma, co wszystko tłumaczy. Paradowali po przedziałach mieszkalnych w czerwonych koszulach, przepasanych sznurem, na szyi nosili talizmany, a ich iście rosyjskie kasztanowe brody zawijały się w pierścienie. Piąty był potężny Azjata Ibrahim Babakułow: szeroka twarz z wystającymi kośćmi policzkowymi, pięści wielkości mojej głowy, włochate łapy i... eleganckie staromodne okulary, które pasowały do niego jak krawat do byka. Zresztą, krawat był również nieodłącznym atrybutem Ibrahima. „Przypominasz młodego Wagnera! - zachwycił się, patrząc na Bystrowa znad szkieł okularów. - Czy twoja rodzina nie ma niemieckich korzeni?". „Nie przypuszczam - odparł Bystrow. - A kim jest ten Wagner?". „Wagner? - Ibrahim ściągnął brwi. - Czego was tam uczą na Nowej Ziemi? Czy ludzie, którzy nie słyszeli o Wagnerze, mogą się mienić pilotami myśliwca?". „Wagner to niemiecki kompozytor" - wyjaśnił wszystkowiedzący Kola. I chociaż do przyjaźni między Babakułowem a Kolą było jeszcze daleko, ten naturalizowany Kirgiz, słynny meloman i intelektualista, popatrzył na Samochwalskiego jak na człowieka, a nie jak na gadającą wesz, jaką w tej chwili wydał mu się Bystrow. Eskadrą dowodził kapitan trzeciej rangi Wasilij Gotowcew. Gdybym był redaktorem tygodnika „Niebieska Gwardia", dawałbym jego zdjęcie na okładkę co drugiego numeru. Gotowy posąg bohatera! Stalowe oczy, przenikliwe spojrzenie, równe, białe zęby... Nasza eskadra powinna liczyć jedenaście jednoosobowych myśliwców ROK-14 zwanych Gorynycz, ale pilotów ze stopniem oficera było tylko sześciu. Z nami, niedokończonymi, dziesięciu. Co się stało z innymi? Dlaczego „rozcieńczają" zawodowców niedouczkami? Na wszystkie pytania otrzymaliśmy wyczerpującą odpowiedź po kolacji, gdy poszliśmy do Piątego hangaru odbierać nowe floggery. Na pionowym usterzeniu jednej maszyny widniał rysunek rozzłoszczonego kota. Na drugim - pyzata twarz-słońce. Ten flogger nazywał się „Jariło" i należał do Froła Kożemiakina. A na floggerze z kotem latał dowódca eskadry - o czym świadczył dodatkowy czerwony szewron na kadłubie pod kabiną. Pozostałe sześć floggerów niedawno wyciągnięto z kontenerów i zmontowano. Nie było na nich żadnych obrazków, jeśli nie liczyć znaków rozpoznawczych NZ i Sił Wojskowo-Kosmicznych. Lotniskowiec brał udział w bojach o Naotar zaledwie od tygodnia, a Jegor Kożemiakin, Babakułow, Capko i Freiman już zostali pozbawieni swoich „wierzchowców". Jegor Kożemiakin i Freiman katapultowali się ze swoich uszkodzonych maszyn - z powierzchni planety zabrały ich służby poszu- kiwawczo-ratunkowe, wyposażone w specjalne floggery. Babakułow dociągnął do lotniskowca na ostatnich kroplach paliwa, ale tak rąbnął poranioną maszyną o pokład, że teraz nadawała się do remontu generalnego. Capko miał najgorzej -jego katapulta nie zadziałała. Eksplozja mogła nastąpić w każdej chwili, nie pozostawało mu nic innego, jak pożegnać się z przyjaciółmi i wyprowadzić swój flogger w otwarty kosmos. Docierając do niskiej orbity, wyciągnął z myśliwca gaśnicę gazową i opuścił maszynę przez keson dekujący. Wykorzystując gaśnicę w charakterze jednorazowego silnika odrzutowego, Capko zdołał odlecieć od myśliwca na kilka kilometrów, zanim maszyna wybuchła. Miał wiele szczęścia. Froł Kożemiakin zarejestrował go radarem i dokonując cudów pilotażu precyzyjnego, zgarnął przez keson. Capko nie doczekałby przylotu ratowników - w jego skafandrze od bliskiego wybuchu własnego floggera wysiadała termoizolacja. W efekcie wyszedł z tego z lekkimi odmrożeniami. Potem mnie zapewniano, że ten wypadek miał bardzo pozytywny wpływ na jego charakter. Wolę sobie nie wyobrażać, jak Capko zachowywał się przed wypadkiem. Inni piloci eskadry mieli mniej szczęścia. Czterech zginęło razem z maszynami na oczach towarzyszy. Jeden poszedł na przymusowe lądowanie nad Lasami Zmrokowymi w subtropikalnym pasie Naotaru. Nie znaleziono ani pilota szczątków floggera. Aszósty pilot doprowadził rozpadający się flogger do lotniskowca, katapultował się, został uratowany i właśnie miał być reanimowany, gdy podły los wpakował jego kapsułę ratunkową prosto w burtę wysuwającej się zza lotniskowca fregaty eskortowej. Ale o tym wszystkim dowiedzieliśmy się później.A wtedy, patrząc na myśliwce jak wól na malowane wrota, powoli do nas docierało, że zamiast wielkiego zwycięstwa czeka nas wielka rzeź. - Dlaczego floggerów jest tak mało? - zapytał rozczarowany Kola dowódcę eskadry. - Dlatego, że ponieważ. Dla was za mało, a dla nas w sam raz. - Dlatego, żeby was, małolatów, oszczędzić - dorzucił Freiman. - Według mnie jest ich nawet o dwa za dużo. - Dziękuję, towarzysze oficerowie, za wyjaśnienie. - Kola gotów był się rozpłakać. - Tylko nie rozumiem, po co nas w takim razie ściągaliście z Akademii? Żeby zafundować nam wycieczkę na koszt państwa? - A czyja rozumiem? - wybuchnął nagle Gotowcew. - Dowództwo obiecało, że na Kołczaku dostaniemy trzydzieści maszyn z doświadczonymi ludźmi i patentami oficerskimi! I zamiast tego na kosmodromie czeka dwa razy mniej floggerów - i żadnej załogi! Wasze przybycie tutaj to idiotyczna improwizacja. - Dowódco, po co to crescendo? - wtrącił się Babakułow. - Przecież to nie ich wina, że Sztab Generalny zgarnął z Kołczaka trzy skompletowane eskadry na dzień przed naszym przylotem. - Właśnie - poparł go Freiman. - To nie pierwsza taka sytuacja w historii. Gdy Cezar walczył z Galiami, senat zatrzymał mu cały legion. I jak myślisz, co było dalej? - Myślę, że dowiemy się tego innym razem - warknął GOJ nadal zły. - A teraz podzielimy floggery. Jegor, biorąc pod twoje... hmm... tradycyjne przekonania... możesz pierwszy. Jegor Kożemiakin urodził się i wychował na Wielkim Mii więc nie zdziwiłem się, gdy ten krzepki mężczyzna zaczął rozr z każdym floggerem po kolei. Szeptał coś w dysze na prawym pokładzie, dmuchał tam i chyba cichutko wył. Potem przykładał ucho i wysłuchiwał

myśliwca. Wszyscy piloci zachowywali absolutne milczenie. Własik, chłopak prosty, pochodzący z miasta Zielenograd 12 Układ Słoneczny), prychnął i uśmiechnął się krzywo. Pon Capko potrząsnął pięścią przed nosem ignoranta. Po tej demonstracji wszyscy zaczęliśmy robić miny pełne: mienia. Że niby też jesteśmy w zażyłych stosunkach z naszy loggerami, gadamy z nimi o dziewczynach, piwo razem pijer W końcu Jegor Kożemiakin dokonał wyboru. - A więc tak - powiedział Jegor do technika, który do niego biegł. - Zrób wszystko tak jak na starym. Na opierzeniu steruru takiego samego Sirina. Czosnek i paprykę przyniosę, umocwokół tablicy przyrządów. Dam ci jeszcze... Byłem ciekaw, jakie warzywa Kożemiakin planuje przeciws rentgenowskim laserom dżipsów, ale wtedy Babakułow, Fre i Capko rzucili się do innych myśliwców i zaczęli opowiadać nikom o swoich wymaganiach, zaś do nas zwrócił się dowódc - Kadeci! Jest was czterech, a floggery są dwa. Wariant z lataniem po kolei nie wchodzi w grę, dlatego musimy coś postał i to teraz. - Mogę zadać pytanie? - zapytał Kola. - Pierwsze i ostatnie. - Gotowcew uniósł podbródek. Natwarzy zagrały mięśnie szczęk. Dlaczego nie jestem korespondentem „Niebieskiej gwardii"! 1 kadry się marnowały! „Wilk kosmiczny dzieli się doświadczei z młodym uzupełnieniem..." - Co będą robić ci. którzy nie dostaną floggerów? - Nic. - Zupełnie nic? - Nic. W innych eskadrach jest taka sama sytuacja - nadmiar ochotników, niedobór floggerów. Nie nadajecie się ani na strzelców pokładowych ani na pilotów na maszyny ratunkowe. Jesteście drogimi półfabrykatami. Jakiś pożytek będzie z was za dwa i dziś jesteście bezużyteczni. Decydujcie, kto będzie latał, a kto leżał do góry brzuchem. I wtedy stało się coś niesłychanego - Kola, Bystrow i' zrezygnowali z lotów. - No cóż, mówi się trudno. - Przecież nie będziemy się o nie bić. - Zapiszcie mnie do rezerwowych. - To znaczy... że co? - Gotowcew nie był przygotowany na taki obrót wydarzeń. Pewnie myślał, że urządzimy mu tutaj dziką awanturę. Ba! Ja też tak myślałem. Bystrych mam kumpli, nie ma co! jeden wykazałem się brakiem refleksu... - To znaczy , że nie lecę. - Kola westchnął. - Ustępuję towarzyszProszę zauważyć, że pierwszy zrezygnowałem. - Pierwszy? - oburzył się Bystrow. - Ja się zorientowałem, mam pewne luki w pilotażu, i odmówiłem nie później niż ty. Bierz flogger, przyjacielu. - Właśnie, kadecie Samochwalski - rzekł Własik. - Warn i kadetowi Puszkinowi przypadł w udziale wielki zaszczyt. To poważne zadanie, dlatego polecicie wy, jako nasi najlepsi piloci. - Macie absolutną rację, kadecie Własik - odezwałem się. - Kadet Samochwalski jest najbardziej godzien tego zaszczytu. Wziąłem Kolę za rękaw i odciągnąłem na bok. - No chociaż ty nie rób obciachu - wyszeptałem. - Powiedz, żartowałeś. Będziemy razem walczyć, zawsze o tym marzyliśmj - Boję się - odparł Kola, prymus przygotowania bojowego i teoretycznego. - Nie wiedziałem, że w marynarce wojennej dzieją się takie rzeczy. W sztabie burdel, w eskadrze burdel, wokół sami wariaci, kolosalne straty i nikt nie wie, jak załatwić dżipsów! - My odpowiadamy za siebie. Jeśli razem z eskadrą pójdziemy do walki i zginiemy, to znaczy, że taki los. Lecz jeśli eskadra zginie bez nas, a my wrócimy do akademii, będziemy łazić jak wyruchani. Za rok, dwa czy pięć i tak spotkamy się z jakimś wrogiem i wtedy być może będziemy odpowiadać również za prowadzonych, może za całą eskadrę! - Ale wtedy będziemy mieć doświadczenie. Głupio iść do walki i zginąć jako nowicjusz i... - Jaki znowu nowicjusz? Ile masz godzin lotu w parze szkoleniowej? Dwieście? - Dwieście piętnaście. - No właśnie.A pojedynczego lotu na Gorynyczu pewnie ze czterdzieści. Może nawet przeskoczymy tych tutaj! - Już się rozpędziłeś! - A co? Przecież ich uczyli na Birkutach! - Figa z makiem. „Birkuty" wycofali dawno temu. Ostatnio o tym czytałem... - Zakład? Kola to człowiek mądry i roztropny. Ma większą wiedzę niż cały nasz rocznik, ale ma też pewną słabość - uwielbia hazard. I łatwo wziąć go pod włos. - Zakład! - Jeśli ja wygram - wejdziesz do składu razem ze mną. - A jeśli ja wygram? - Dam ci moją szczęśliwą zapalniczkę. - No coś ty?! A masz ją przy sobie? - No pewnie. - Pokaż. - Nie da rady. - Kola znowu posmutniał. - No bo widzisz... tylko się nie obraź... no bo jeśli cię zestrzelą, zapalniczka zginie razem z tobą... - Stary, ochłoń! Przecież jeśli wygrasz, dam ci ją od razu! - Faktycznie! - Samochwałow rozpromienił się. - Tojak? Stoi? - Stoi! - Towarzyszu kapitanie! Niech mi pan powie, na czym lataliście w Akademii? - Na Gorynyczach, ROK-14U2... To już drugie pytanie, kadeci! - zorientował się Gotowcew. - Zdecydowaliście, kto idzie na wojnę, a kto na łóżko? Zakląłem. Bardzo ohydnie i bardzo cicho. - Zdecydowaliśmy, towarzyszu kapitanie! - powiedział Kola i szepnął do mnie: - Dawaj tę swoją ślicznotkę. -1 wyciągnął dłoń. Oddałem mu zapalniczkę i powlokłem się do techników. Zdaje się. że miejscowe tradycje wymagały ode mnie podania sygnału wywoławczego i określenia rysunku. Kim będę?

..Tygrysem"? Wyświechtane. „Kometą"? Kojarzy się z trafionym floggerem. „Czaszką"? Znowu złe skojarzenia... - A kto drugi, kadeci?! - warknął Gotowcew. - Chcecie ciągnąć losy czy walczyć na miecze o prawo wykręcenia się od lotów! Wszyscy popatrzyli na nas z pogardą. - Ja. Ja biorę ostatni flogger. Czy mogę mieć kotka na kilu? Jednak Kola! - Kotem jestem ja. - Gotowcew nie zamierzał ukrywać dumy ze swojego sygnału wywoławczego. - Ale ja byłbym kotkiem! Żeby bardziej się różniło, można narysować syjamskiego. Albo persa. - Kotek nie brzmi bojowo. Ale biorąc pod uwagę... - Dowódca intensywnie myślał nad odpowiednim sformułowaniem. - Biorąc pod uwagę... Dobrze, kotek może być. Siła tradycji leży w ich ciągłości. - Dziękuję, towarzyszu kapitanie! - Idźcie, poznajcie się z technikami. A wy - Gotowcew odwrócił się do Własika i Bystrowa -jesteście wolni. Miejmy nadzieję, że do końca operacji. Grupa Floty to skupisko asteroid w pasie między Marsem a Jowiszem. Właśnie tam koncentrowały się eskadry, mające tworzyć jądro uderzeniowe Floty Ekspedycyjnej "Naotar". Przybywały tam również pojedyncze statki, które wracały z baz Układu Słonecznego naprawione, z pospiesznie uzupełnionym składem osobowym. Jednym z takich statków był nasz „Trzech Świętych". Grupa Flory zdaniem dowództwa przypominała karawanę dżip-sów. Przed walką o Naotar dowództwo chciało przeprowadzić tu manewry dwóch eskadr: rosyjskiej i niemieckiej. Planowano zmasowany atak rakietowy, użycie głównego kalibru oraz inne rozrywki ze zniszczeniem potężnej asteroidy włącznie. Chociaż wielu z nas miało walczyć nie w otwartym kosmosie, lecz w atmosferze Naotaru, atakując „wielkie piece" i osłaniając floggery szturmowe, właśnie tu, wśród asteroid, nasze skrzydło miało odbyć serię lotów szkoleniowych. Do Floty Ekspedycyjnej weszły statki niemieckie i rosyjskie oraz pojedyncze oddziały i dywizjony innych narodów. W rejonie Naotaru flota miała współdziałać także z siłami zbrojnymi Konkordii. Dlatego do autotłumaczy umieszczonych na naszych myśliwcach wydano nam naręczne translatory Sygurd, ogarniające języki Wielkiej Rasy oraz innych ras humanoidalnych. Prócz standardowego zestawu funkcji Sygurd dekodował języki kilkuset gatunków zwierząt. Rzecz jasna, w takim stopniu, w jakim infradźwięki, ultradźwięki i dźwięki wydawane przez wrony, psy czy delfiny można nazwać językiem. Producenci Sygurda zapewniali, że to bardzo pożyteczna funkcja. Załóżmy, że pilot dokonał awaryjnego lądowania na środku oceanu. Dzięki urządzeniu będzie mógł wezwać na pomoc delfiny albo posłać do diabła narzucające mu się rekiny. Zaś żołnierz zaatakowany przez komary otrzymywał możliwość wezwania ważki albo nietoperza. I tak dalej. Wszystkie te brednie stawały się bredniami do kwadratu, gdy człowiek uświadamiał sobie, że Sygurd sprawdza się tylko z ziemskimi zwierzętami, a my mamy walczyć na Naotarze! I jeżeli będziemy się katapultować, to nad Lasami Zmierzchowymi, zamieszkanymi przez, jak sadzę, szalenie niekomunikatywne formy życia. Wciągu dwóch dni odbyliśmy pięć lotów szkoleniowych „w warunkach zbliżonych do bojowych". Taka intensywność lotów była niemal na granicy ludzkich możliwości. Gdyby nie pewne plusy - świetne jedzenie, komfortowe łóżka z materacami wodnymi - nie wytrzymałbym. W czasie każdego lotu nasza eskadra otrzymywała nową misję szkoleniową z maksymalnym wykorzystaniem rezerw Gorynyczów. Wyciskano z nich - i z nas - dosłownie wszystko. Niestety! W czasie omawiania lotów na Wielkim Lotniczym Parse-rze zobaczyłem, że jak ostatnia trąba, zamiast torpedowca zestrzeliłem fantom - fałszywy cel. A prawdziwego Fullminatora z rysunkami jednorożców ściął Freiman, prowadzący Koli. Gotowcew nie omieszkał urządzić mi pokazowego pogromu. - Czemu nie włączyliście, kadecie, selekcji fałszywych celów? Śpisz za sterem czy co? Dobrze, że lądowania nie przegapiłeś! Myślisz, że na manewrach nic ci nie grozi? Nie bój się, diżpsy cię obudzą! - Towarzyszu kapitanie! Ośmielam się zameldować, że wprowadzenie nie przewidywało zagłuszania elektronicznego ze strony przeciwnika. Bez rozkazu starszego dowódcy i biorąc pod uwagę Regulamin Taktyczny... - Dosyć, kadecie! Widziałeś zagłuszanie szerokopasmowe, którym przeciwnik osłaniał manewry? - Tak jest! - Czyli stwierdziłeś zagłuszanie elektroniczne, tylko nie wyciągnąłeś wniosków? - Bez rozkazu starszego dowódcy... Moje przewinienie nie było właściwie żadnym przewinieniem. Regulamin Taktyczny rzeczywiście zabrania prowadzonym myśliwcom zmiany trybu radaru bez rozkazu prowadzącego czy dowódcy eskadry. Formalnie postąpiłem słusznie. Ale Gotowcew nie odpuszczał: - Puszkin, ja ci takie zagłuszanie urządzę, że przez trzaski w słuchawkach nie usłyszysz własnego głosu! To, że rozkazy nie padają, jeszcze nie znaczy, że głowę masz mieć tylko do pilotki! W walce nie należy działać zgodnie z regulaminem, lecz adekwatnie do sytuacji! - Tak jest, zgodnie z sytuacją! - No, no, nie traktuj tego jako wytycznej na każdą okazję... Bo po co wtedy byłyby regulaminy? - wycofał się nieco Gotowcew. Na następną misję wyruszyłem w wyjątkowo podłym humorze. Poza tym trochę się bałem: rozkaz brzmiał: „trzymać się blisko prowadzących". To znaczyło, że dziobowy obtiektel mojego floggera zwisał tuż nad rufowym usterzeniem maszyny Babakułowa. Jednocześnie odległość między kluczami zredukowano do minimum. Nie daj Boże, żeby pierwszy flogger gwałtownie zmniejszył prędkość - wówczas cała eskadra cmoknęłaby go w dysze marszowe! Zwykle taki szyk stosuje się w celu zmylenia przeciwnika. Każdy klucz na radarze wygląda jak jeden flogger - a jeśli przeciwnik źle oceni twoją liczebność, to już połowa sukcesu. Tym razem zwartą kolumnę kluczy zastosowano w celu przeprowadzenia szybkiego przedarcia się w głąb grupy asteroid, którego dokonaliśmy, gdy główny kaliber naszych liniowców zgniótł opór nieprzyjaciela. Liniowce wybiły z asteroid chmury pyłu i odłamków i między asteroidami pojawiło się przejście. Mieliśmy się przez nie przecisnąć i atakować rakietami „kosmos--planeta" grupę celów szkoleniowych, zbudowanych przez kosmo- inżynieryjny batalion piechoty mobilnej na jednej z asteroid. Przedarliśmy się. Atakowaliśmy. Celów nikt z nas nie zobaczył, działaliśmy, opierając się na danych z radarów. Wybuchy rakiet również wypadły dość blado - żadnej przyjemności. Nie wiem, czy była to część misji treningowej, czy po prostu admirałowie nie przewidzieli mocy działania pocisków, w każdym razie musieliśmy zawrócić.

Problem w tym, że nasze autopiloty nie posiadały mapy „okolicy". Mieliśmy trasę bojową z dokładnością do metra oraz „wyjście przez wejście", ale locję całej grupy Flory, ogromnego skupiska latających skał, znaliśmy tylko w ogólnych zarysach. Chyba nawet Gotowcew trząsł tyłkiem. - To nic, zwierze wy moje skrzydlate... przedrzemy się... - mamrotał do mikrofonu. - Wszystkie radary na tryb bliski... prowadzący pilnuje prowadzonego... zaczynamy... Dziesięć M i za mną... powolutku... No i jakoś to poszło -jedynie maszynę Froła Kożemiakina trochę poobijało kamyczkami. Za to kończyło się paliwo - za długo błądziliśmy. Z tą prędkością, jaką osiągnęliśmy, wychodząc z grupy Flory, siłą rozpędu, powlekliśmy się do domu. Wzięliśmy kurs na „Trzech Świętych", ale z powodu dryfu grawitacyjnego Floty Ekspedycyjnej przylecieliśmy zamiast „do domu" na liniowce Kónigsberg i Lotaryngia. W dodatku musieli uważać, żeby ich nie staranować. Gotowcewowi nieźle się oberwało, chociaż - co on winien? Ale wtedy ochrzany leciały od dowódcy armii do ostatniego sierżanta personelu technicznego. Żeby nikt się za bardzo nie odprężał. Pozostałe wypady szkoleniowe to już kompletna bryndza. Masowe wyloty całego skrzydła, a na zakończenie wylot wszystkich sił Floty Ekspedycyjnej, z Niemcami i Włochami. Eech! Po powrocie od razu waliliśmy się na koje i zasypialiśmy. Obudziliśmy się dopiero w czasie przejścia x. Jak zawsze, wrażenia mało przyjemne. Ale po błądzeniu w asteroidowych labiryntach Flory „grząski czas" matrycy x nie był już taki straszny. A pobudka numer dwa miała miejsce w rejonie koncentracji Floty Ekspedycyjnej, na trawersie Naotaru. Oficerski refektarz (dosłownie!) lotniskowca robił niezapomniane wrażenie. Nigdy nie podejrzewałem, że na statkach wojskowych może być taki szyk. Słowo daję, pomieszczenie zasługiwało na swoje pompatyczne miano. Piloci, snujący się po przedziałach mieszkalnych w czymkolwiek, byle nie w mundurach, na obiad stawiali się w stroju regulaminowym. Przypinali nawet bandolety! Przy wejściu do refektarza pełniło wartę dwóch podchorążych z obnażonymi mieczami, w galowych mundurach z akselbantami. Świdrowali wzrokiem jakiś punkt w końcu korytarza, nie tracąc przy tym czujności. Gdy ja i Kola, w kilwaterze za naszymi kolegami-oficerami, po raz pierwszy mieliśmy przekroczyć próg Wielkiej Świątyni Jedzenia, miecz w rękach podchorążego legł niczym szlaban w poprzek mojej piersi. - Wyłącznie dla składu oficerskiego - oznajmił strażnik jadła głosem robota z pradawnych filmów. - Jesteśmy nowymi pilotami z 1-02 - powiedziałem specjalnie głośno. - Dlaczego nie w mundurze? - Jeszcze nam nie wydano, właśnie przybyliśmy z Akadem Północnej! - Teraz już prawie krzyczałem. Nie zawiodłem się - moje krzyki usłyszał w refektarzu Jego Kożemiakin. - Przepuść tych dwóch. Oni też są jakby oficerami, tylko bez patentów. - Bez munduru nie wolno. - Chłopak może jutro zginąć, puść no ich, Wołodimir, bo ci krzywdę zrobię. Znasz mnie przecież. Wprawdzie Kożemiakin wygłosił tę przemowę dobrodusznym tonem, ale coś w twarzy „Wołodmira" drgnęło i strażnik w milczeni cofnął miecz. W czasie tego pierwszego obiadu zrozumiałem, że prócz po wszechnego szacunku, romantyzmu Dalekiego Pozaziemia i pracy dla tak zwanych prawdziwych mężczyzn służba w marynarce ma również inne plusy. Na przykład - praca dla prawdziwych szczęk i żołądków. Ale gdy lotniskowiec wszedł w system Dromadera i zaproszono nas na śniadanie, zrozumiałem, że moja radość była przedwczesna. To po prostu niemożliwe, żeby ciągle karmili nas w ten sposób! Pod ścianami na wielopoziomowych stelażach ustawiono półmiski z serami i bałykiem, kurczakami i rostbefami, stekami i kotletami. Sałatki owocowe i warzywne, frytki, pieczone bakłażany... Ale to wszystko jeszcze mieściło się w granicach normy. Na kolana rzuciły mnie dopiero „dodatki": kawior, jesiotr smażony i wędzony, kraby, wątroba miętusa, świeże ananasy i mango, tęczowe figi z Andobanda i pomarańczowe gruszki z planety Machaon, jakieś niewiarygodne paszteciki, do tego koniaki, tradycyjne wina i nawet... - Lody! - zawołał radośnie Kola. - Z wisienką! „Ale nam dzieciuków poprzysyłali..." - wyczytałem na twarzach braci Kożemiakinów. - To nie śniadanie... - zacierał dłonie Babakułow. - To istny lot Walkirii! - I wstał wiatr od Pana i przyniósł od morza przepiórek i narzucał ich wokół zastępów i na dzień drogi w jedną stronę od obozu i na dzień drogi w drugą stronę od obozu, na dwa łokcie od ziemi - zadeklamował uroczyście Freiman. - Żarcie niezłe - przyznał Froł Kożemiakin. - Ale nie nasze, nie słowiańskie. Ani mleczaja marynowanego, ani wina zielonego... - I ani jednego orzeszka! - podjął Jegor. - Myślałby kto, że wcześniej dawali wam tylko mleczaje z orzeszkami - mruknął Capko. - Muromcy zawsze są z czegoś niezadowoleni - odezwał się Gotowcew. - Kiedy studiowałem w Akademii, mieliśmy jednego Muromca, Jewlampija. Otóż on uważał, że Gorynycz to niewłaściwa nazwa dla myśliwca i co rok pisał raport do Inspektora Generalnego w tym duchu: „W oparciu o odwieczne tradycje wielkiego narodu rosyjskiego proszę o zmianę nazwy naszego wspaniałego statku powietrznego, znanego jako ROK-14, i nadanie mu nazwy bardziej odpowiedniej. Załączam listę propozycji: sokół, jastrząb, ognisty ptak, konik-garbusek". A z Inspektoratu przychodziła ceduła: „Prosimy o zastosowanie odpowiednich środków dyscypliny wobec kadeta takiego to a takiego". Nasz Jewlampij niemal z ancla nie wchodził, ale zdania nie zmienił. Za co go szanuję, jako prawdziwego mężczyznę. Wypijmy! - I po tej niespodziewanej konkluzji Gotowcew nalał sobie koniaku. - Towarzysze, proszę o chwilę uwagi! - Pośrodku refektarza rozległ się brzęk idelca o kryształ. Siedzieli tam Tocki, Szubin i inni starsi oficerowie, dowódca statku kontradmirał Kanatczikow, jego zastępcy i pomocnicy, starsi dyspozytorzy służby lotniczej, inżynierowie, nawigatorzy... Brakowało tylko oficerów wachtowych, ale nawet bez nich przy głównym stole rozkwitały bujnym kwieciem furażerki, złote pagony, wysadzane kamieniami pochwy broni imiennej... Z kieliszkiem schłodzonego szampana w dłoni przemawiał powszechny ulubieniec Szubin. W refektarzu zapadła cisza. - Towarzysze! Właśnie otrzymaliśmy wiadomość ze sztabumoperacyjnego formacji „Tishtria". Działania dżipsów na Naotarze weszły w następną fazę. Tak zwane „wielkie piece" najprawdopodobniej rozpoczęły przeróbkę surowców i teraz powiększają masę i rozgałęziają się niczym zwykłe drzewa. Do przeciwnika podąża wsparcie: kilka nowych asteroid wyszło z matrycy x i kieruje się w stronę pierwszej karawany. Czeka nas bitwa, której nie mamy prawa przegrać. Jeśli dziś dżipsy zaczną podejrzewać nas o słabość, jutro ich karawany pojawią się nie tylko w koloniach Konkordii, lecz także nad Machaonem, Kataliną czy Ziemią. Wznoszę ten

toast za spotkanie z wami, moi drodzy piloci, na tym statku, w tym refektarzu - po zwycięstwie! Oklaski. - Hura! Brawo! - Wiwat dowódca! - Chwała ludzkości! - A przy sąsiednim stole Biełokoń wylał na salę całą cysternę bojowego entuzjazmu: Na każdy cios agresora odpowiemy dziesięcioma! Chwała flocie! - Chwała Dyrektorii Rosyjskiej! - Chwała żarciu - mruknął Cypko z pełnymi ustami. ROZDZIAŁ 4 SZÓSTY PROTOTYP Październik 2621 r. Naukowo-produkcyjna stacja Bolivar Cerera, Układ Słoneczny Groźby generała Rodrigesa okazały się niebezpodstawne. Rolandowi Estersonowi stworzono nowe warunku do pracy, które tylko naczelnik więzienia o zaostrzonym reżymie mógłby nazwać Liberalnymi. Niejedno więzienie, przynajmniej z tych ziemskich, lepiej nadawało się do życia niż stacja Bolivar. A przecież na pierwszy rzut oka Cerera wydawała się całkiem w porządku! Przestronna stacja podziemna, zbudowana w epoce kolonizacji planet Układu Słoneczego, na której stworzono laboratoria naukowo-badawcze i zakład produkcji myśliwców. Na powierzchni fcosmodrom wojskowy i nawet centrum rekreacyjne dla personelu bboratorium i pracowników zakładu! Wydawać by się mogło - żyć nie umierać! Przebywający na Cererze ludzie powinni być szczęśliwi! Ale jakoś nie byli. Nawet uśmiechali się rzadko. ,,Pigułki szczęścia", czyli środek wydawany na Ziemi ściśle z przepisu lekarza i to wyłącznie przy głębokiej depresji, zażywano na Boirrarze zamiast witamin. Pigułki łykali wszyscy, sami sobie dawkując. Na Cererze coś było nie tak. Zainstalowano tu standardowe emulatury przyciągnia i systemy podtrzymywania warunków życiowych - takie same jak na setkach innych planet, statków i asteroid. Kopuły ochronne również były najzupełniej typowe. A jednak już po kilku dniach nowo przybyły zaczynał się czuć... zbędny. Metafizycznie obcy. Niepotrzebny niczym nieproszony gość. Procent samobójstw na Cererze był bardzo wysoki, procent wypadków w zakładach - przerażający. Jedynie wspólnym wysiłkiem koncernu „Dieterhasi&Rodriges" i Narodowego Departamentu Ochrony Pracy udawało się ukryć tę budzącą smutne refleksje statystykę przed prasa i postępowymi warstwami społeczeństwa NZ. I jednocześnie próbowano rozwiązać ten problem - bez zbędnego rozgłosu. Dekoratorzy wnętrz wyklejali pomieszczenia stacji wesolutkimi tapetami w optymistycznych kolorach. Zastawiali korytarze drace-nami, a westybule - koszami z kwitnącymi prymulkami. Wszystko to w celu stworzenia „rodzinnej atmosfery". Psychologowie będący pod wrażeniem konkordiańskich speców, którzy sięgnęli wyżyn w kwestii konstruktywnego prania mózgu, dręczyli zespół laboratoriów seansami „hura-hionozy", po których, jak wiadomo, „życie staje się piękne". W zakładach podwyższano pensje, w laboratoriach rozdawano tytuły naukowe. I nic nie pomagało. Draceny więdły w oczach, wesołe tapety blakły, piłkarze i rybacy budzili antypatię swoim nieuzasadnionym optymizmem i sztuczną radością. Po seansach „hura-hipnozy" pacjenci zaczynali płakać i tracić na wadze, więc z nich zrezygnowano, a psychologowie zmyli się z Cerery pierwszym statkiem towarowym. Pracownicy przepijali pensje w knajpie przy kosmodromie i zwalniali się bez najmniejszego żalu. Laboranci i aspiranci, gwiżdżąc na tytuły i zaszczyty, zrywali umowy, płacili odszkodowania i dawali nogę... Człowiek odnosił wrażenie, że już samo powietrze na stacji jest mu wrogie, że grunt Cerery dyszy nienawiścią. Mistyka! Niegdyś aspiranci w laboratorium ogłosili, ze bohater, któremu uda się zasnąć bez środków nasennych przez trzy noce z rzędu, otrzyma pięćset terro. W chwili gdy na Bolivarze pojawił się Roland Esterson, mijały dwa lata, odkąd pięćset terro znajdowało się w funduszu nagród... Ale Roland nie tracił ducha. Nie mógł sobie na to pozwolić - oznaczałoby to obniżenie wydajności, a to z kolei prowadziłoby do wydłużenia pobytu na przeklętej stacji. Koncern liczył, że zarobi na myśliwcu setki miliardów terro, nie mówiąc o kapitale politycznym i laurach obrońców ojczyzny - Roland miał co do tego absolutną pewność. Wiedział też, że wojna jest nieunikniona i że wybuchnie już wkrótce - bo skąd taka histeria generała Rodrigesa? Z kim będą walczyć tym razem, Roland nie wiedział. Zresztą, co za różnica. Nawet jeśli w nowej wojnie przeciwnikiem będą rozumne mikroorganizmy, lepiej walić w ich statki z myśliwca z polem siłowym... Był jeszcze jeden powód, dla którego Roland trzymał się i harował po szesnaście godzin na dobę. Jego ludzie. Z laboratorium Santa Rosę na Cererę przybyły wraz z nim dwadzieścia cztery osoby. Inżynierowie-technologowie, inżynierowie-programiści, fielderzy, czyli inżynierowie pola (siłowego, oczywiście), oraz analitycy, stażyści i wreszcie jego niezastąpiona sekretarka Talita - wszyscy tworzyli to, co w języku korporacyjnych imprez nazywano „brygadą Estersona". Członkowie „brygady" znaleźli się w równie patowej sytuacji co ich boss. Wszyscy cierpieli na bezsenność albo dręczyły ich koszmary. Łykali „pigułki szczęścia" i mieli tylko jedną radość - seanse łączności z rodzinami, które wielu z nich miało. I większość z nich zaczynała powoli świrować, W seniorze Talicie obudził się pociąg do malarstwa - kobieta malowała wyłącznie czarne kleksy na obrzydliwie zielonym tle. Jeden kleks dziennie - autorka twierdziła, że natchnienie spływa na nią około dziesiątej w nocy. „Dzieła" były niemal identyczne. Zmieniało się jedynie nasycenie tła i kształty kleksów - czasem przypominały kijanki, a czasem

karciany trefl. Poza tym, seniora Talita była wzorem zdrowego rozsądku. Lecz Esterson czuł -już niedługo. Pomocnik i protegowany Rolanda, dwudziestosześcioletni ekspert od uszkodzeń aparatury Andriej Gruziński, który przypominał Estersonowi samego siebie w tym wieku i dlatego budził sympatię, również się wyróżnił. Gruziński stracił głowę dla czarnoskórej fielderki Jun Donn. Byłby to niezły temat na powieść surrealistyczną. Jun, starsza od Gruzińskiego o dwadzieścia trzy lata, była protestantką, mężatką i matką trojga dzieci, i podpisała umowę z „D&R", by umożliwić dorastającym pociechom zdobycie pierwszorzędnego wykształcenia. Jun ważyła sto cztery kilogramy i z wyglądu i zachowania przypominała samicę nosorożca. Chudy, jasnowłosy, cichy Andriej chodził za nią jak pies, nie odrywając wzroku od wielkiego zadu obiektu uwielbienia. Pisał dla niej wiersze. Upiekł tort „Napoleon". Nawet próbował ją posiąść w czasie jednej z imprez. Oburzone krzyki Jun, broniącej się przed lowelasem, składały się ze słów niecenzuralnych i słychać je było nawet w kabinie myśliwca. Tak przynajmniej twierdzili technicy, testujący fotel pilota Durandala na stole wibracyjnym. W ciągu tych pięciu miesięcy na Cererze Rolandowi udało się poczynić postępy w kwestii doskonalenia Durandala. Przede wszystkim znalazł przyczynę poprzedniej katastrofy. Symulacja ostatniego lotu doświadczalnego wykazała, że przed wybuchem myśliwiec stracił stabilizację lotu i dokonał awaryjnego wyłączenia silników z powodu utraty połączeń z układem kontroli wspomagania. Wprawdzie kanał łączności elektronicznej - pancerna rura grubości polana - nie robił wrażenia elementu, który mógłby się zepsuć, ale kto wie? Powtórne badanie szczątków wykazało, że jeden z kanałów sterowych rzeczywiście został przecięty! Roland ruszył tym tropem niczym pies gończy. Nie odchodził od mikroskopu. Nie zjawiał się na obiedzie i prawie nie spał. Szukał potwierdzenia swojej hipotezy. Esterson miał szczęście. Po miesiącukonstruktormiał niezbitedowody, że w komorze spalania lewego silnika była szczelina, przez którą wyrwał się strumień rozgrzanego gazu, który ściął nieszczęsny kanał... Reszta była już kwestią techniki. Esterson osobiście kontrolował przygotowanie każdej nakrętki. Najego polecenie dwudziestu ludzi po kilka razy sprawdzało jakość elementów, w wielu przypadkach metodami wypracowanymi przez Rolanda. Inżynier obserwował każdy ruch robotników i automatów w wydziałach montażowych. Praca posuwała się bardzo powoli, pracownicy burzyli się, zwierzchnicy dostawali obłędu. Ale Esterson miał to gdzieś. Minęły kolejne trzy miesiące i nowy Durandal był prawie gotowy. Współpracownicy Estersona poczuli się tak, jakby wyrosły im skrzydła. Może już niedługo wrócą do domu! Paul Yillarduen, kie­ rownik sekcji fielderów, chwalił się, że dwukrotnie obniżył dawkę „pigułek szczęścia". Gruziński przytył kilka kilogramów i zwrócił swoje afekta ku inżynierowi techniki systemowej Kim Freezwald, perhydrolowej blondynki o głębokim kontralcie, rodaczce Estersona. Kim była starsza od Gruzińskiego zaledwie dziesięć lat i w przypływie dobrego humoru można ją było nazwać seksowną. Seniora Talita zwróciła się ku realizmowi i namalowała portret swojego kota. Znaczący postęp pod względem artystycznym i psychiatrycznym. Ale sam Esterson chodził podminowany. Znał cenę tych nadziei na powrót i tego uskrzydlenia. Gdy kończono prace nad piątym prototypem, wszyscy też chodzili jak zaczadzeni. Czekali i wierzyli. Modlili się i liczyli minuty do startu. A potem była ognista chryzantema nad pustymi trybunami, szalejący generał Rodriges, likwidacja laboratorium w Santa Rosę i przenosiny na przeklętą Cererę. Kto zaręczy, że tym razem będzie inaczej? Ze cały problem polegał na szczelinie i kanale elektronicznym? Chyba tylko Pan Bóg. A po drugie... Roland nie potrafił sformułować, co „po drugie". Czuł jakieś wewnętrzne napięcie. Dlaczego? Może to z powodu przeczucia nadchodzącej starości? A może dlatego, że (do czego bał się przyznać) obrzydły mu wszystkie myśliwce, nawet ten piękny Durandal? Tak czy inaczej, Esterson zaczął spędzać wolne wieczory - których teraz miał sporo - w barze przy kosmodromie. Po raz pierwszy w życiu nauczył się nazw kilku napojów alkoholowych poza „Absolutem" i „Stoliczną". Jego faworytem stał się drink „Tako rzecze Zaratustra", w którego skład wchodziło wielbłądzie mleko, palony cukier i wódka z trzciny. Szalenie popularny w Konkordii. Pewnego wieczoru, gdy Esterson siedział przy barze nad trzecim Zaratustra, podszedł do niego łysawy, szczupły mężczyzna w wieku przedemerytalnym. Z pozoru - typowy „ojczulek" elitarnej brygady montażowej, który zwerbował się na Cererę, żeby zarobić trochę grosza. Trochę zmęczony, ze szklanką piwa w ręku. I tylko spojrzenie miał młode, mądre i figlarne. Ale wtedy Roland mu w oczy nie zaglądał. - Pozwoli pan, że postawię panu piwo? - zapytał mężczyzna. - Nie piję piwa - odparł chłodno Roland i dodał, już uprzejmiej: - Ale dziękuję za propozycję. - W takim razie może wódkę... - Niedawno przeszedłem na drinki - burknął Roland. - Wobec tego postawię panu drinka! Ale jeśli odmówi pan po raz trzeci, odejdę. Nie pasuje mi rola namolnego bywalca knajp. - Mężczyzna uśmiechnął się figlarnie. - A jednak ją pan gra. - Roland wzruszył ramionami. Jak na brygadzistę, jego rozmówca wyrażał się zbyt wyszukanie. Czyżby agent wrogich służb specjalnych? A może rodzimych, glo­ balnych lub korporacyjnych? - Gram ją tylko dlatego, że chciałbym się napić z Rolandem Estersonem. - Wie pan, jak się nazywam?! - Cerera nie jest duża i nie pozwala, by jej mieszkańcy zachowali intymność. Sam pan rozumie... - Rozumiem - przytaknął szybko Roland. - Ale ja nie wiem, jak pan się nazywa. - Pozwoli pan, że się przedstawię. - Mężczyzna skłonił się. - Stanisław Pies. Esterson poczuł suchość w ustach. Stanisław Pies, słynny inżynier, duma koncernu ..D&R". To przecież jego monografię: „Zapewnienie stabilizacji i sterowania płatow- cem w warunkach przeciążenia siłowników na granicy parametrów dopuszczalnych", Esterson pięć lat temu, pracując nad szkicem Durandala, zaczytał niemal do dziur! I chociaż Pies poświęcił swoją pracę ewolucjom lądowania fregat, informacje, jakie Roland z niej zaczerpnął, okazały się zaiste nieocenione. - Naprawdę nazywa się pan Stanisław Pies? - wykrztusił Esterson. - Nie wierzy pan?

- Szczerze mówiąc, nie bardzo. - Konstruktor potrząsnął głową, jakby chciał odpędzić przywidzenie. - A gdybym przedstawił się jako Święty Mikołaj, wtedy by pan uwierzył? - Gdyby okazał pan worek z prezentami - owszem. Esterson napił się Zaratustry i zmarszczył czoło. A jeśli to jednak szpieg? Nie, jak wynika z instruktaży korporacyjnej służby inwigilacyjnej, szpiedzy nie werbują tak topornie. Może to zwykły kawał? Może jakiś żartowniś albo, powiedzmy, wariat postanowił nabić łatwowiernego Rolanda butelkę? Esterson wyobrażał sobie Psa jako drętwusa bez śladu poczucia humoru, a nie takiego proletariacko-żylastego wesołka! Poza tym Roland był przekonany, że Pies od dawna nie pracuje dla firmy, że znalazł sobie lepszą posadkę. Może w jakiejś akademii wojskowej albo na uniwersytecie? Inteligentni studenci, rozmarzone studentki, co miesiąc skapuje niezła sumka z patentów... Właśnie o takim życiu marzył on sam! Esterson wpadł na błyskotliwy, w swoim odczuciu, pomysł sprawdzenia rozmówcy. - Proszę mi powiedzieć, czy pamięta pan próby fregaty klasy „La Jola" w 2609 roku? - Lepiej niż własną babkę. -Wswoim raporcie napisał pan, że system stabilizacji nie działał z powodu podwyższenia średnicy i gabarytów bloku rozpędu, czy tak? - Tak. - I co pan wtedy zrobił? Jak rozwiązał pan ten problem? Przez chwilę Stanisław Pies wydawał się stropiony. Postawił szklankę na barze, sposępniał i odwrócił wzrok. - Czy to człowiek wszystko spamięta... - powiedział, drapiąc się w łysiejącą głowę. - To było tak dawno... Roland już prawie miał pewność, że jego rozmówca to zwykły kawalarz, gdy nagle mężczyzna otrząsnął się z zadumy: - A więc tak: po pierwsze, wprowadziliśmy nową kombinację, przestawiając system sterowania silników manewrowych z układu gwiaździstego na układ „drzewa". Po drugie, po drugie, przesuneliśmy środek ciężkości na rufę, zmieniając konfigurację bloku gospodarczego kambuza i zbiorników wodnych...Ale jeśli naprawdę to pana interesuje, to muszę powiedzieć... - Wystarczy, wystarczy! - Roland uśmiechnął się szeroko. - Przepraszam, to tylko był... to tylko... - Sprawdzian - dokończył Stanisław za Estersona i roześmiał się. Wypili jeszcze po czterech Zaratustrow. Najpierw Pies częstował Estersona, potem na odwrót. W zasadzie, ten cykl mógłby się ciągnąć w nieskończoność. Przeszli na „ty" i gadali, niczym dwie kobiety wędrujące po wyprzedażach w butikach. Klepiąc się nawzajem po plecach, prawili sobie uprzejmości i zdradzali straszliwe tajemnice. Okazało się na przykład, że pan Stanisław pracuje w tajnym laboratorium, ASAĘ należącym do koncernu „D&R", w północnej części Bołivaru. I że siedzi na Cererze już sześć lat. - Sześć lat?! - Roland wytrzeszczył oczy. - Sześć lat! Jestem tu od pięciu miesięcy i czuję, że za chwilę oszaleję! Chcę do domu! Chcę zobaczyć prawdziwą sosnę, zaspy śniegu i poczuć czterdziestostopniowy mróz!- Nie podoba ci się na Cererze? - zadrwił Pies. - Nie podoba?! Tęsknię za Patagonią! A przecież byłem pewien, że nie ma bardziej parszywego miejsca! A tobie się tu podoba? - Nie. - Pies sposępniał. - To czemu tu siedzisz? - Temu, że nie mogę się stąd wynieść. - A co, nie skończyłeś projektu? Robota nie idzie? - zapytał ze współczuciem Esterson, który już zaczął podejrzewać w Psie towarzysza niedoli. - W ciągu tych lat skończyłem dwa projekty - odrzekł z dumą Pies.-Ale co z tego? - Jak to co z tego? - oburzył się Esterson. - Muszą cię stąd wypuścić, skoro wywiązałeś się z umowy! - Posłuchaj, Rolo - powiedział ze zmęczeniem Pies. - Nie mówmy o smutnych rzeczach. - Jak to nie mówmy? Dlaczego nie mówmy?! - Przecież obaj wiemy, że się stąd nie wydostaniemy. Przynajmniej dopóty, dopóki generał Rodriges i jego zwierzchnicy nam nie pozwolą... - Kto my? Jacy my? Co ty za bzdury opowiadasz, Stasi! - Mówię to, co wiem. Sądzisz, że nie próbowałem stąd wyjechać pięć lat temu? Trzy lata temu? Próbowałem! -I co? -I to. Jak widzisz. Na początku mącili mi w głowie, opowiadali, że testy medyczne wykryły w moim szpiku kostnym jakieś złośliwe robaczki i powinienem odbyć kwarantannę. Potem obiecywali dużo pieniądzy. A gdy odmówiłem, żeby wreszcie zerwać z tymi sępami, zaczęli mnie szantażować! Początkowo łagodnie, potem stracili resztki przyzwoitości. Najpierw opowiadali, że mój młodszy brat, Ludwik, naczelnik przemysłu niklowego na pewnym złożu, kradł i ma wylądować w więzieniu. I że jeśli będę grzecznym chłopcem, Ludwikowi nic nie grozi.Agdy oznajmiłem, że miejsce złodzieja jest jak najbardziej za kratkami, przeszli do bardziej ważkich argumentów... - Jakich? -Jak tylko wejdę w strefę terminalu kosmodromu Cerery, koncern powiadomi globalne agencje bezpieczeństwa, że Stanisław Pies został przyłapany na handlowaniu tajemnicami wojskowymi. Zrobią ze mnie wyrzutka, przestępcę, zwierzynę łowną. Gazety z przyjemnością podchwycą te brednie i moje wnuki będą się wstydziły chodzić do szkoły... A wtedy nie pomoże mi nawet setka adwokatów - koncern wynajmie dziesięć razy więcej prokuratorów... - A ucieczka? - Teoretycznie możliwa. Tylko dokąd uciekać, jeśli Klon jest inwigilowany przez nasze służby specjalne od Wielkiej Kanapy do wiejskiej wygódki? W efekcie wsadzą mnie do więzienia albo odeślą na Cererę... - Chcesz powiedzieć, że mnie również stąd nie wypuszczą, nawet gdy Durandal będzie gotowy? - Ja nie sądzę. Ja wiem. Opuścić Cererę można tylko nogami do przodu. Po tej libacji Esterson wpadł w depresję, zgodnie z najgorszymi cereriańskimi tradycjami. Szósty prototyp Durandala jest gotów do startu. Za chwilę wyschnie ostatnia, osiemnasta warstwa pokrycia ochronnego, wkrótce skończą wyposażać kabinę. Potem pierwsze próby w próżni, tutaj, w pasie asteroid, a następnie myśliwiec zostanie rozmontowany,

spakowany do modułu transportowego, załadowany na statek i przetransportowany na Ziemię. Może na Santa Rosę, a może na Nową Zelandię -koncern ma wiele poligonów doświadczalnych. Tam rozpoczną się loty próbne bez pola siłowego, a na zakończenie decydujący lot z włączonymi generatorami. I dręczące minuty oczekiwania - spłonie czy nie spłonie? Intuicja zawodowca podpowiadała Estersonowi, że zdołał dokonać rzeczy niemożliwej. Że tym razem nie będzie żadnych problemów.A jeśli nawet, to było mu to zupełnie, absolutnie i doskonale obojętne. Esterson nie wiedział, jaka burza narobiła takiego zamieszania w jego duszy, a zresztą, czy to ważne? Czuł się tak, jakby umarł, ale zachował przytomność umysłu. Myśliwce były dla niego całym życiem. I co teraz?... Inżynier zaczął poważnie myśleć o samobójstwie. Po co te wysiłki i nerwy, skoro teraz jest już wszystko jedno? Jaki sens trzymać się kurczowo życia, skoro jego żałosną resztkę miałby spędzić w wesolutkich wnętrzach Bolivara, w towarzystwie zdychających dracen? Albo przy barze ze szklanką Zaratustry? A więc, samobójstwo. W warunkach kategorycznego zakazu posiadania broni (inżynierowie na Cererze zbyt często zastanawiali się nad tym, jak zabić siebie albo bezpośrednio przełożonego), porwanie się na własne życie było zadaniem dla natur aktywnych i twórczych. W pokoju Estersona nie było ani noży stołowych, ani nawet korkociągów. Zresztą, pokażcie mi śmiałka, który próbował zadźgać się korkociągiem! A podcinanie sobie żył pilniczkiem do paznokci brzmi idiotycznie... Na chemii Roland znał się jak świnia na pieprzu i choć w jego pokoju znajdowała się apteczka, Esterson nie wiedział, czy garść czerwonych tabletek w czarne kropki, przypominających skurczone biedronki, zagwarantuje mu wybawienie z oków cielesnych. Kto mu zaręczy, że medycyna nie dokona rutynowego cudu, ściągając go z tamtego świata w objęcia Mario Fereiry? Co zwykle w takich sytuacjach robią bohaterowie powieścideł produkcyjnych, tak popularnych na Klonie? Wieszają się. Esterson szybko zrezygnował z tego pomysłu. Służba bezpieczeństwa czuwa, pokój głównego inżyniera jest pod stałą obserwacją. Wystarczy, że przyczepi sznur do kratki wentylacyjnej, a już pojawią się zabijaki w mundurach, zaprowadzą do bloku sanitarnego, a tam wkłują mu tyle świństw, że zapomni, jak się nazywa... Zastanawiając się nad sposobem samobójstwa, Roland często wspominał swój dziewięciomilimetrowy SIG-Sauer, rodzinną relikwię rodu Estersonów. Ten pistolet, przekazywany w ich rodzinie z ojca na syna, służył niegdyś Karłowi Estersonowi, kapitanowi liniowca „Westernorrland". Zarówno liniowiec, jak i kapitan nieraz zasłynęli w kosmicznych rzeziach epoki Wczesnej Kolonizacji - wieżyczka głównego kalibru liniowca trafiła doAlandskiego Muzeum Pozaziemi, zaś Karl Esterson do dwudziestego piątego tomu Encyklopedii Bohaterów Narodów Zjednoczonych. Elegancki lekki pistolet wojskowy z drapieżnym stalowym blaskiem - o, jeśli już żegnać się z życiem, to wyłącznie przy jego pomocy! Ileż to razy jako dziecko rozkładał go na pięćdziesiąt pięć części i dziwił się, jak elegancka, harmonijna i precyzyjna jest ta maszynka śmierci z unikalną srebrzystą tabliczką: „Wiceadmirałowi Esterso-nowi od dowództwa"... Może cale jego zainteresowanie inżynierią zaczęło się właśnie od tego SIG-Sauera? Niestety, pistolet spoczywał w futerale w dolnej szufladzie jego biurka. A biurko stało w starym domku Harnósand... Z okna pierwszego piętra rozciąga się taki piękny widok na stalowe wody Zatoki Botnickiej. A właśnie, kto dostanie ten dom po jego, Estersona, śmierci? Kto dostanie SIG-Sauera? Przewidujący Esterson od razu napisał testament, z którego wynikało, że jego pieniądze i majątek otrzyma Eryk. Niech sobie chłopak myśli, że chce. Na przykład, że pieniądze zapisała mu dobra wróżka, zaś pistolet dał mu stuknięty Święty Mikołaj. Włożył testament do koperty, zakleił, napisał „DlaA. Gruzińskiego. Do rąk własnych" i położył kopertę na stoliku obok łóżka, napisem do dołu, żeby chłopaki z inwigilacji nie psuli sobie wzroku, usiłując odgadnąć, co tam naskrobał ich podopieczny. Wspomnienia o dziadkowym SIG-Sauerze były tak realistyczne, że Esterson niemal czuł w ręku stalowy ciężar, niemal słyszał głuche działanie jego automatyki... Ulubionym zajęciem Rolanda w czasie bezsennych nocy było wyobrażanie sobie, jak wystrzeli sobie mózg za pomocą tego pistoletu. Te masochistyczne myśli sprawiały mu dużą przyjemność. „Zaraz! - olśniło Estersona. - Co stoi na przeszkodzie, żebym sam zrobił takiego SIG-Sauera? Skopiowanie tej prościutkiej maszynki, w której znam każdą śrubkę, nie może być trudne! W dodatku mam do dyspozycji uniwersalne stanowiska laboratorium! Co tam laboratorium - fabryki! Kto się domyśli, co to za elementy? Najwyżej Gruziński... ale on nie doniesie! I co z tego, że celność tego chałupniczego SIG-Sauera będzie śmiechu warta! Nie zamierzam polować na wiewiórki!...". Jak pomyślał, tak zrobił. Dwa tygodnie później chałupniczy SIG-Sauer kaliber 9 mm z pudełkowym dwurzędowym magazynkiem o pojemności 15 nabojów, ważący dziewięćset gram, leżał w wewnętrznej kieszeni Rolanda Estersona. Po raz pierwszy od długich miesięcy konstruktor uśmiechnął się trzy razy w ciągu jednego ranka. Wiele razy w ciągu tego dnia Esterson przykładał rękę do piersi, tam gdzie nawet przez kombinezon wyraźnie czuło się chłód jego stalowego przyjaciela, jakby chciał się upewnić, że pistolet się nie zgubił i nie uciekł. Cały następny dzień Roland przeżył w nastroju sentymentalnego ożywienia. Był niezwykle miły dla współpracowników. W czasie przerwy obiadowej poczęstował Gruzińskiego Martini i podarował seniorze Talicie swój złoty zegarek. Uporządkował dokumenty i złożył pożegnalną wizytę Durandalowi, który stał na katapulcie w szybie numer 8, gotów do lotów próbnych. Esterson skrupulatnie żegnał się z życiem. A gdy późną nocą przyszedł do domu, zrozumiał: pora działać. Wszedł do toalety - jedyne pomieszczenie, niepodglądane przez kamery, jeśli Roland siedział w nim krócej niż dwanaście minut. Stanął przed lustrem i wyjął pistolet. Zanim wsunął do ust zimną lufę, rzucił spojrzenie w lustro - ze sobą też należało się pożegnać! To, co Esterson ujrzał w lustrze, wstrząsnęło nim do głębi. Ręka z pistoletem opadła. Z lustra spoglądał na niego zmęczony człowiek w nieświeżym kombinezonie z pretensjonalnym emblematem koncernu na piersi. Na emblemacie ohydny sęp z gołą szyją (pewnie orzeł) i zmutowany grzywiasty buldog (w zamyśle - lew) podtrzymywali stylizowaną mapę nieba, na tle której leciał techno-burzyk (prawdopodobnie myśliwiec). Człowiek z lustra garbił się, a jego długa ciemna broda była zmierzwiona i, powiedzmy szczerze, wstrętna. Siwiejące kosmyki włosów, tłuste i brudne, spadały na ramiona. Twarz zmęczona i jakby po żółtaczce. Oczy mężczyzny z lustra, pod którymi nabrzmiały sine worki - stygmaty metodycznego pijaństwa i braku snu - płonęły ogniem szaleństwa. Twarz zaniedbanego dziwaka ciężko byłoby nazwać inteligentną, sympatyczną czy chociażby ludzką. CZYŻBYM TO BYŁ JA?

Ta myśl zrodziła się w odległych domenach mózgu Rolanda Estersona i boleśnie smagnęła jego miłość własną. „Czy to ja, potomek wiceadmirała Karla Estersona, który zdołał dwukrotnie uciec z andobandskiego obozu jenieckiego?" - Usta Rolanda wykrzywił grymas męki. - ..Czy naprawdę wszyscy widzą mnie właśnie takiego?" Esterson zamknął oczy. żeby nie patrzeć na ohydnego, żałosnego brodacza. Albo żeby się nie rozpłakać. Konstruktor schował pistolet do kieszeni. Nie pora na wyrównywanie rachunków z życiem. Czy przez te wszystkie lata on w ogóle żył?! Zegarek wskazywał północ, węzeł przejść służbowych zanurzył się w niej aż po szklano-ceramiczny dach. Roboty-sprzątacze wylizywały podłogi swoimi namydlonymi językami, pracownicy nocnej zmiany niechętnie rozpoczynali swoją wachtę. A rześki Roland Esterson stał przed wejściem do szybu numer osiem i prowadził standardową rozmowę z Diotymą, systemem dostępu do roboczej strefy kosmodromu. Esterson miał starannie ostrzyżone włosy i pachniał drogą wodą kolońską (prezent gwiazdkowy od seniory Tality), ubrany był w nowy kombinezon z połyskliwego krio-jedwabnego włókna, wysokie skórzane buty oraz „inteligentny pas", naszpikowany różnymi pożytecznymi drobiazgami w rodzaju przenośnych źródeł zasilania i apteczki. Na plecach Rolanda spoczywał nieduży plecak zawierający - po uwzględnieniu zmniejszonej siły przyciągania na Cererze - około trzydziestu ziemskich kilogramów dobytku. - Pańskie imię i nazwisko? - Roland Esterson. Ale to mój szczęśliwy dzień i możesz mi mówić Rolo. - Poziom dostępu? - Pierwszy, wyjątkowy. Dalej już się nie da. - Hasło? - Złota Preja przędła złote nitki - powiedział Esterson po szwedzku. - Hasło nieprawidłowe - powiedział dziewczęcy głos z mechaniczną monotonią. - Proszę powtórzyć hasło. - A, do licha! Jasne! ..Koń Odyna. Slejpnir, był ślepy i nerwowy". - Cel wizyty? - Szpiegostwo przemysłowe. - Przepraszam, panie Esterson. ale w mojej bazie danych nie ma takiego deskryptora. Proszę powtórzyć cel wizyty. - Porwać Durandal i uciec, gdzie oczy poniosą. - Proszę powtórzyć cel wizyty. Esterson westchnął ciężko - nie ma rady. będzie musiał odpowiadać, jak należy. Znowu powtarzać te więznące w gardle bzdury, które wygłaszał tysiące razy... Wszystkie te konie Odyna i złote Freje są jedynie zbędnym zabezpieczeniem, system i tak rozpoznaje człowieka po tęczówce oka i sensorze zapachów. A ta w kółko - cel wizyty i cel wizyty... Zresztą, czego się spodziewać po tępym programie? - Panie Esterson, proszę powtórzyć cel wizyty! - Celem wizyty jest kontrola bloku podawania paliwa w myśliwcu Durandal - powiedział Esterson i zajrzał w oko kamery z poważną miną. W głębi systemu rozległ się dobrze znany Estersonowi szczęk - wejście zostało odblokowane. Droga wolna. - Proszę przejść, panie Esterson. - Dziękuję, Diotymo. I proszę przekazać panu Mario Fereira, że jeśli kiedykolwiek spotkam go na dalekich przestrzeniach galaktyki, to przysięgam, że osobiście odkręcę mu jego tępy łeb i wsadzę mu w tyłek. Oto, dlaczego nie radzę panu Mario Fereira mnie szukać. - Na zdrowie, panie Esterson - odparła Diotymą bez sensu serdecznym tonem. Wejście otworzyło się i po chwili uroczystego wahania Roland zrobił krok w jasno oświetlony westybul szybu. Kości zostały rzucone. ROZDZIAŁ 5 ZORZA Maj 2621 r. Lotniskowiec Trzech Świętych Trawers Naotaru, Układ Dromadera Tabletki neutralizujące alkohol i endomorfiny zostały połknięte i strawione, i do naszych nienasyconych żołądków znów zakradł się głód. Instruktaż dobiegł końca. Cele zostały postawione, porządek współdziałania z eskadrami szturmowymi, zwiadem i ekipami ratunkowymi określony. W końcu kazali nam włożyć skafandry i zająć miejsca w myśliwcach. Najpierw miały wzlecieć eskadry szturmowe i zabezpieczające - ich maszyny już stały na katapultach oraz w pierwszych i drugich komórkach podnośników. Nasze myśliwce zajmowały trzecie i czwarte komórki. Podnośniki miały dostarczyć maszyny na katapulty, a katapulty posłać je w górę. Na razie mechanika milczała. Technicy przy pulpitach dławili się zimną kawą, oficerowie nerwowo chodzili za ich plecami, skrzypiąc butami, a dowództwo ciągle na coś czekało. W końcu w słuchawkach zabrzmiało diugo oczekiwane: - Przygotować się do podania na katapultę. Myśliwce drgnęły i popłynęły w górę. Wypuszczając nas, oficer piątego hangaru pomachał nam ręką. Tymczasem dwa pokłady wyżej startowały eskadry szturmowców, torpedowców i samolotów ze środkami walki elektronicznej. Następnie bateria jednocześnie „wystrzeliła" eskadrę 1-01. W ślad za nią wystartowały myśliwce naszej eskadry. „Kot" Gotowcewa, ..Jarilo i „Sirin" Kożemiakinów, „Thor" Babakułowa, „Centurion" Freimana, „Barbusse" Capko, „Kotek" Koli i mój „Lepage". Tak, tak - po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że ten słynny pistolet pojedynkowy będzie eleganckim i odpowiednim emblematem. Jako sygnał wywołania „Lepage" też brzmiał nieźle. PIĘĆ... CZTERY... TRZY...

DWA... JEDEN... START! - Tu Kot, tu Kot... Meldujcie... - Jariło: dobrze idzie. - Sirin: w porzo. - Thor: wszystko w absolutnym porządku.Ajak tu pięknie wokół, dowódco! - Dosyć, nie zapychajcie eteru... - Centurion: wszystko w normie. Tylko radar daje jakieś dziwne odblaski. Czy ktoś jeszcze widzi rozbłysk w dalekiej strefie sektora dwieście dwadzieścia, dwieście pięćdziesiąt? - Nie. - Nic nie ma. - Pusto. - Nie licząc naszej armady. - Wyżuc go w diabły, Lonia. - Centurion, jeśli dalej będzie dawał rozbłyski, zostaniesz na ogólnym kanale wskazania celu do końca lotu. - Kot, to bez sensu. Ogólny będzie zapchany na maksa. - Centurion, bez gadania! Czekam na meldunki Barbusse'a, Kotka i Lepage'a. - Lepage: systemy pokładowe działają normalnie. Słyszę was dobrze. - Krócej, kadecie, krócej... - Barbusse: w normie. - Kotek: w normie. - Ateraz chwila ciszy, chłopaki. Przypominam, następne włączenie dopiero po Zorzy, dopiero po Zorzy. Koniec łączności. W słuchawkach trzy razy pisnęło i zapadła grobowa cisza. Teraz nasze urządzenia pokładowe działały tylko na odbiór. Radary wyłączone, wokół dysz rozwinięte ekrany termoochronne. Radary Asmodeuszy skanują przestrzeń aż do Naotaru i przekazują informacje na flagowe okręty marynarki. Tam wiadomości zbiera się w całość, uzupełnia danymi z innych źródeł i odsyła na Asmodeusze, które retransmitująje na szturmowce. Marynarka wie o nas wszystko, a my mamy dostęp do dynamicznej bazy informacji marynarki. Dwie kolumny liniowców tworzą piętrowy szyk frontu. Pancerne potwory Kónigsberg, Lotaryngia, Osterreich i Danmark rozchodzą się wachlarzowe w górę od osi kolumny - będą pierwszym poziomem frontu przestrzennego. Rosyjskie Ukraina, Białoruś, Nadbałtyka i Kaukaz stworzą drugi. Nasze liniowce mają działa wielkiego kalibru i potężny zapas rakiet, niemieckie uważane są za bardziej wytrzymałe. Wszystkie statki powstały w ostatnim dziesięcioleciu. Za liniowcami sunie pięć lotniskowców - trzy nasze, niemiecki i włoski. Trzech Świętych jest drugi po prawej. Obok niego, w środku, flagowiec Wariag. Flagowiec jest nowszy i ładniejszy, ale nawet Trzech Świętych i jego sistership Osłabia wyglądają przy niemłodych Niemcach i Włochach niczym mołojcy. Wraz z liniowcami lotniskowce tworzą jądro floty, którego fregaty strzegą jak źrenicy oka. Fregaty są wszędzie - nasze, europejskie i jeszcze jakieś dziwne. Indyjskie? Prócz nich „jądro" osłaniają myśliwce z Wariaga i lotnictwa pokładowego liniowców. Floggery lecą po dużych elipsach nad i pod flotą liniową. A setki floggerów głównej grupy uderzeniowej (do której należymy również my) ciasnymi kolumnami kluczy kierują się do Naotaru. Mamy wejść w atmosferę Naotaru w odległości dwóch tysięcy kilometrów od strefy szturmu, zakreślić nad powierzchnią planety szeroki łuk, wyjść w sektorze, z którego dżipsy nie spodziewają się ataku, i czekać na sygnał Zorza. Zorza, oznaczająca początek zmasowanego ataku, jest jednocześnie nazwą tricku maskującego, który ma ukryć przed dżipsami nasze wyjście na granicę strzału. Utrzymujemy identyczną prędkość z dokładnością do tysięcznych metra na sekundę. Autopiloty prowadzą nasze maszyny z maksymalnie małymi odstępami. Nic się nie dzieje i mogę się rozejrzeć, przełączając kamery widoku sferycznego na sąsiednie eskadry, na malejące sylwetki liniowców i lotniskowców. Gdzieś powinna być nasza formacja desantowa ze statkami szturmowymi, z liniowcami i lotniskowcami eskortowymi, z fregatami i monitorami. A z przeciwnej strony szykują się do ataku również nasi konkordiańscy sprzymierzeńcy - Tishtria. Nikt nie zadał sobie trudu, żeby przedstawić nam całościowy plan operacji, mogę się jedynie domyślać, gdzie i kiedy nasi mają zamiar wysadzić desant -jeśli w ogóle mają taki zamiar. Kiedy wejdziemy w atmosferę Naotaru, liniowce zbliżą się do karawany dżipsów na odległość połowy strzału synchronicznego. Rozproszony ogień głównego kalibru z takiej odległości powinien być zabójczo precyzyjny... A teraz siły liniowe zaczynają uwerturę do swojej głównej partii. W słuchawkach piszczy sygnał ostrzegawczy. Nie mogę oczywiście dostrzec takich szczegółów jak otwierające się luki, wysuwające się kontenery rakietowe i płynące wzdłuż pokładów strumyczki krystalizującej się pary. Widzę tylko rozbłyski wokół liniowca i fregat - pierwsza salwa rakietowa. W czasie walk z dżipsami okazało się, że rakiety klasy „kosmos--kosmos", w tym również superpotężne Pacyfiki, są mało efektywne przeciwko asteroidom. Jednak przy intensywnym ostrzale z naszej strony dżipsy tracą znaczną część energii na obronę przeciwrakietową, a myśliwce-grzebyki mają problem ze startem. Nasze floggery nie spotkały jeszcze straszniejszych przeciwników niż te superzwrotne myśliwce, dlatego powstrzymanie przeklętych grzebyków w głębi asteroid to główne zadanie floty na pierwszym etapie operacj. I dżipsy rozumieją to aż za dobrze. Asmodeusze od razu informują o nowych celach: wokół asteroid pojawiają się myśliwce przeciwnika. Wyskakują jak diabły z pudełka.. . I jeszcze jedno - kilka minut temu zaczęły atak rakietowy konkordiańskie statki: stado ciężkich maszyn wynurzyło się zza dysku planety i zbliża się do karawany. Nieźle! Dżipsy nie zdążyły wyprowadzić w kosmos nawet jednej czwartej swoich myśliwców, a konkordiańskie trzystutonowe kloce już zaatakowały ich asteroidowy rój! A więc od dwudziestu minut bierzemy udział w bitwie i ciągle jesteśmy cali. W porównaniu ze szkoleniem w grupie Flory ta operacja jest znacznie lepiej zorganizowana.

Najbliższe otoczenie Ziemi zawsze wygląda odświętnie. Kosmiczne laboratoria i zakłady, twierdze orbitalne, małe satelity, śmieciarze, uniwersalne montażowce, liniowce magistralowe, kontenerowce, fregaty patrolowe...Awszystko obsypane światełkami, podświetlone rozbłyskami spawania plazmowego i ogromnymi reflektorami montażowymi. Nie mówię już o tym, jak piękne są obie strony Ziemi, na tle których płyną technogeniczne rzeki kosmicznych wahadłowców! Im bliżej Księżyca, tym nudniej, ale i tam jest na co popatrzeć - choćby na kopułowe miasteczka. Nawet nad ciemną stroną Księżyca człowiek czuje się jak w domu. No, może nie w domu, lecz w ogrodzie. W ciemnym maliniaku. Ale jeśli dalej sunie się w stronę Słońca, robi się trochę strasznie. Ziemia jest coraz mniejsza, a Wenus jeszcze nie rośnie, poza tym, nie zawsze uda sieją dostrzec, za to Słońce przypieka coraz mocniej. Automatycznie włączają się filtry optyczne. I, ustawiając kamery widoku przedniego na krawędzi słonecznej tarczy, pilot przekonuje się, że nasze słoneczka to nie złota monetka na błękitnym niebie, lecz ogromny, kosmaty potwór, otulony w protuberancje. Groźny i niepokojący widok. A gdy spojrzy się w drugą stronę, do gardła podchodzi dławiący smutek. Na lotniskowcu szkoleniowym „Dzujho" zawieźli nas kiedyś w prawdziwy, czysty kosmos, mniej więcej pięćdziesiąt jednostek astronomicznych nad płaszczyzną Układu Słonecznego. Cel - adaptacja psychiczna do działań bez wizualnych punktów orientacyjnych. Lataliśmy, opierając się na danych przyrządów, azymutach i namiarach systemów naprowadzania. Nasze Słońce wyglądało jak łebek od szpilki. O Ziemi i innych planetach nawet nie wspominam, zniknęły, jakby ich nigdy nie było. Nie sądziłem, że depresja może spaść na człowieka tak nagle. Te treningi były najmroczniejszą częścią nauki w Akademii. Bezczelne lśnienie Drogi Mlecznej rozwałkowało moją wolę na placek, powrót do równowagi zajął mi potem dużo czasu... Przed wejściem w atmosferę wszystkie eskadry sformowały szyk frontu. Nadal przestrzegając absolutnego milczenia w eterze, flog- gery dziesiątkami zrywały się z orbity i pędziły na szturm groźnego żywiołu - powietrza. Zanim flogger Gotowcewa skierował dziób w dół, dając znak „lećcie za mną", chciałem zerknąć na pole bitwy kosmicznej, ale krawędź tarczy planety już ukryła nas przed karawaną dżipsów. Udało mi • się tylko zobaczyć rój statków Floty Ekspedycyjnej. Z tej odległości liniowce i lotniskowce wyglądały jak małe punkciki, ale przy maksymalnym powiększeniu optyka pokładowa pozwoliła mi dostrzec rzecz najważniejszą. Wszystkie liniowce ustawiły się burtą do przeciwnika i piętrowy front przemienił się w dwie wyciągnięte kolumny, co pozwalało na wykorzystanie wież dziobowych i rufowych. Osiemdziesiąt osiem dział głównego kalibru walnęło jednocześnie! Pięć sekund na przeładowanie... i znowu salwa! Jeszcze jedna! Tymczasem Kot Gotowcewa już pędził w dół, prosto w różową jutrzenkę naotarskiego dnia... Ostrzeżono nas, że Naotar to planeta niesprzyjająca pilotażowi atmosferycznemu, ze względu na wysokie szerokości półkuli południowej, ulewy, grad i potężne fronty burzowe. Rzecz jasna, nasza armada miała wyjść dokładnie na granicy wysokich szerokości - ten punkt nie był obserwowany ani z karawany asteroid, ani ze strefy szturmu, gdzie dżipsy warzyły w swoich piecach piekielną kaszę. Po kolei przeszyliśmy atmosferę i zeszliśmy na wysokość czterech kilometrów. Tam, nad pasmem górskim, trzysta floggerów skupiło się, tworząc kilka wielopiętrowych eszelonów. Ten szyk bojowy, dzieło naszych sztabowców, nosił piękną nazwę „Koń trojański". Ale, szczerze mówiąc, bardziej przypominał wieprza z potężnym ryjem, spłaszczonym tułowiem i szczątkowymi skrzydełkami. Taki wieprzopegaz. Genialna prostota polegała na tym, żeby puścić na czele grupy uderzeniowej przewróconą na bok piramidę z osiemdziesięciu Go- rynyczów, które tworzyły łeb wieprza i stanowiły tarczę formacji. Za tarczą szły kolumny torpedowców Fulminator i szturmowców Biały Kruk, czyli tułów. Gdybyśmy walczyli nie z dżipsami, lecz, dajmy na to, z Klonem, tarcza myśliwców byłaby szczytem idiotyzmu. Łatwo ją wykryć, a jeszcze łatwiej ostrzelać środkami naziemnymi. Ale dżipsy nie miały takich środków - tylko grzebyki. A przeciw nim najlepszą taktyką był zmasowany ogień. Im większą kubaturę uda się zająć ogniem rakietowo-działowym, tym większe prawdopodobieństwo zniszczenia superzwrotnych maszyn przeciwnika. Właśnie ten pomysł zaprezentowałem Feduninowi w swoim „wypracowaniu". Wprawdzie świadomość, że pokonać dżipsów można jedynie przewagą liczebną, nie była miła, jednak świadczyło to o mojej zdolności trzeźwej oceny sytuacji. Co mądrzy dowódców zawsze sobie cenią. Jak łatwo się domyślić, głupi dowódcy najwyżej cenią pompatyczno-patriotyczny bełkot typków w rodzaju Biełokonia. Za naszymi Gorynyczami i szturmowcami szedł niemiecki Jagdge-schwader na dwuosobowych myśliwcach Hagen... Niemcy tworzyli... tylną część „wieprzka" i odgrywali rolę ciężkiej artylerii powietrznej - każdy Hagen niósł sześć nowych dalekosiężnych rakiet klasy „powietrze-powietrze". Cztery eskadry Gorynyczów zostały wyniesione na flanki, ponad główną grupę. To, jak łatwo zgadnąć, skrzydła wieprza, czyli nasza rezerwa manewrowa. A gdzieś daleko i wysoko, w stratosferze, pod eskortą myśliwców płynęły wszystkowidzące Asmodęuszę i obwieszone fantom-gene- ratorami potwory walki informacyjnej Andromeda-E. Znalazły się tam również dwie eskadry floggerów ratowniczych, który miały wyciągać zestrzelonych pilotów. Nasza armada nie tylko zgodnie weszła w atmosferę i szybko zeszła na wyznaczone wysokości, lecz także w ciągu siedmiu minut ponownie skupiła się w „konia trojańskiego". Trzęsło niemiłosiernie, ale nie straciłem panowania nad maszyną, nawet gdy przechodziliśmy przez wysoki „ryczący pas". My, smarkacze, mieliśmy dobrze - trzymaliśmy się swojego miejsca w szyku obok prowadzącego i już.Ale jak czuli się dowódcy eskadry, prowadzący za sobą po osiem, po czternaście floggerów? No, ale w końcu oni są asami lotnictwa. Kiedy nasz „wieprz trojański" znalazł się nad powierzchnią Na-otaru, nie podążył najkrótszym kursem NNE, lecz skręcił na SE - czyli kierunek niemal przeciwny do naszego celu. Przeszliśmy nad czarnym frontem burzowym, który półtora kilometra niżej huczał na górskimi dolinami, i weszliśmy w cumu- lusy. Widoczność zerowa. Teraz dopiero naprawdę przydały się informacje z Asmodeuszy - z wyłączonymi radarami byliśmy ślepi jak kocięta. Wkrótce chmury się skończyły i jakiś czas lecieliśmy nad oceanem, później skręcając na północ z lekkim zakrętem na zachód. Teraz „koń trojański" szedł prosto na dżipsów. Do rejonu działań bojowych pozostało najwyżej czterysta kilometrów. Pod nami rozpościerał się ocean, który wydawał się prawie czarny, nad głowami jarzyło się różowe niebo. Po prawej stronie, nad horyzontem, wisiał ogromny dysk Dromadera. Do bólu w oczach wpatrywałem się w dal, licząc, że zobaczę ślady działań bojowych naszych liniowców. Może rozwalili choć jedną przeklętą asteroidę? Wybuch, jaki nastąpi przy upadku takiej machiny, można zobaczyć z odległości setek kilometrów. Wielkie piece też eksplodują tak, że ho, ho! A gdyby udało się je załatwić z głównego kalibru...

I w końcu zobaczyłem. Tylko nie to, czego się spodziewałem. Skądś -jakby prosto ze spokojnego zenitu - walnęły błyskawice, i to takie, jakichjeszcze nigdy nie widziałem. Oślepiająco białe, grube sznury, które nie rozgałęziały się i nie znikały po milisekundzie. Wbijały się w ziemię daleko za horyzontem, a następnie wiły przez co najmniej minutę i zmieniając kolor na bladożółty, niechętnie gasły. Niebo przed nami histerycznie spurpurowiało i zakołysało się. Nad horyzontem rozpalał się, rozprzestrzeniając się w górę i na boki, atmosferyczny pożar. Jakby wyrywając się z ogromnych palników gazowych, podnosiły się, tworząc migoczącą ścianę, języki różowego, czerwonego, pomarańczowego i kobaltowo-niebieskiego płomienia. „Zorza! - przypomniałem sobie. - No jasne! Sztuczna hiperjo-nizacja powietrza stworzona przez urządzenia eksperymentalne z pokładu Andromeda-E! Tak, to było niczym zorza polarna. Widziałem już coś takiego na Nowej Ziemi, ale nasz, sztuczny fenomen, był znacznie bardziej widowiskowy. Ta kurtyna skrywała nas przed wizualną obserwacją. Dodatkowo z fregat wystrzelono w Zorzę najnowszy reagent, metalizujący molekuły wodoru. Ani fale radiowe, ani promieniowanie podczerwone nie zdołają pokonać tej zasłony. Zorza ekranowała nas przed naziemną i kosmiczną obserwacją dżipsów. Mieliśmy nadzieję, że zdołamy podkraść się do nich niezauważeni. Obiecywano nam, że naszym maszynom nie zaszkodzi przelot przez Zorzę, ale na wszelki wypadek każdy z nas miał uderzyć w jonową zasłonę rakietą Giez i oczyścić sobie drogę wybuchem powietrznym. Płótno płonącego nieba nasuwało się. Przed nami pojawiła się linia brzegowa, tak samo czarna jak ocean pod nami. Tylko biały pasek przyboju rozdzielał dwa żywioły Naotaru. Zerknąłem na mapę. Właśnie do tego brzegu dochodziły Lasy Zmrokowe. Nad nimi kłębiły się chmury, niesamowity widok na tle szalejącej Zorzy. Jakby ktoś wlał w roztopioną miedź wrzące złoto, chlusnął drogocenną mieszankę w jezioro rtęci i zamieszał. W słuchawkach zagrzmiały dwa potężne akordy jakiegoś preludium operowego. Babakułow na pewno rozpoznał je od razu, nawet podawali nam nazwę i mówili, że to coś symbolicznego, ale zapomniałem. Pamiętałem tylko, że akordy transmitowane są z Asmodeusza i oznaczają: „Szykować rakiety!" Wypiąłem Gza z mocowania pod prawym skrzydłem, odłączyłem heurystykę głowicy bojowej i ustawiłem ją na wybuch na dziesięciu kilometrach. Flogger Gotowcewa zakołysał skrzydłami. Dowódca eskadry przypominaj: „obniżamy prędkość i wysokość, chłopaki", co było zbędną asekuracją: każdy z nas otrzymał kolejną podpowiedz od repeatera autopilota. Chociaż z drugiej strony, asekuracja nigdy nie jest zbędna, w końcu mógł komuś nawalić autopilot. Nie ma niezawodnych sprzętów. Nie potrzebowaliśmy teraz maksymalnej prędkości. Wycisnęliśmy z naszych maszyn wszystko, żeby w maksymalnie krótkim czasie wykonać skomplikowany manewr obejścia i spaść znienacka na wielkie piece. Za ogromną prędkość floggery płacą utratą zwrotności i dlatego na ostatnim odcinku przemieniliśmy się w wypuszczone z liniowca pociski. Teraz nie było sensu lecieć na złamanie karku. Im wolniej podejdziemy do dżipsów, tym więcej będzie czasu na cios rakietowy i tym zwrotniejsze będą nasze maszyny. Gorynycze obniżają temperaturę w reaktorach i otwierają hamulce powietrzne. Czekamy na rozkaz z Asmodeuszy. Rozkaz nie pada, słychać tylko pisk repeaterów autopilotów. Co robić? Według mapy właśnie przeszliśmy granicę ataku rakietowego... Widzę rozbłyski pod skrzydłami sąsiadów po lewej. Puścili rakiety. Robię to samo. Gzy są tak szybkie, że nie sposób prześledzić ich lotu, widać tylko biały ślad, jakby Gorynycze wystrzeliły utkane z pary błyskawice. Kilka rakiet przeskoczyło Zorzę, inne uderzyły precyzyjnie. Nie zdążam zauważyć, czy przebiły dziury w oślepiającej zasłonie. Gdzieś z przodu, nieco pod nami, w kuli wybuchu znika myśliwiec z lotniskowca Osłabia, by po chwili wyskoczyć z chmury gorących gazów. Lewe skrzydło ścięte aż do kadłuba, silnik wypada, napór powietrza zdziera z myśliwca kawałki pociętego odłamkami korpusu. Maszyna kręci się wokół własnej osi. Sterowanie myśliwcem jest już niemożliwe. Rany, na co on czeka?! Teraz może już być tylko gorzej! Człowieku, katapultuj się!!! Zzyk! - za odstrzelonym kołpakiem opuszcza kabinę bolid fotela. Ponieważ flogger wirował, fotel nie pomknął w górę, lecz niemal poziomo w bok, cudem omijając sąsiednie myśliwce.Ale dobra jest, żeby tylko otworzyły się spadochrony! Ale co się dzieje? Kto strzelał? Jeśli to dżipsy, to czemu Asmode-usze milczały? A może ktoś z naszych go przypadkiem postrzelił? No nie, przecież szyk bojowy wyliczono tak, żeby każdy flogger miał kwadrat czystego nieba do puszczenia rakiet! A może ktoś nie utrzymał miejsca w szyku? Ponieważ radary pokładowe nadal są wyłączone - zaczynam tępo, niczym mój praprapraszczur na JAK-u, kręcić głową, w nadziei, że dojrzę zagrożenie. Pewnie tym samym zajęci są wszyscy moi koledzy. Ale dookoła tylko nasze floggery, żadnych dżipsów. I nagle wybucha następny Gorynycz. Tym razem rozpada się od razu i nieodwracalnie. Pewna śmierć. W chwilę potem przez nasz szyk przelatują cztery plamiste, oliw-kowo-ceglane aparaty latające. Spadają z nieba niemal pionowo w dół i błyskawicznie znikają gdzieś na ziemi. Dżipsy! W tej samej chwili mój myśliwiec wchodzi w „Zorzę". Na pancernym kołpaku kabiny - świetlny koncert galowy. W słuchawkach śpiewają świerszcze, chrupią chipsy, skwierczy jajecznica - zakłócenia. A potem Zorza zostaje z tyłu. ROZDZIAŁ 6 SIRFRANCISBACON BARON OFYERULAM Październik 2621 r. Naukowo-produkcyjna stacja Bolivar Cerera, Układ Słoneczny Przede wszystkim Roland musiał usunąć z fotela pilota Jena Jensena - oblepiony czujnikami manekin w skafandrze bojowym. Manekin imitował pilota z całą przynależną człowiekowi fizyczną niedoskonałością. Mógł się pocić, dostać krwotoku z nosa,

uszu i gardła, potrafił wywracać oczami w czasie nadmiernych przeciążeń, męczyć się podczas upałów, odczuwać dyskomfort z powodu zbyt niskiej temperatury lub zbyt wysokiego napromieniowania... Jednym słowem, cierpieć wszystkie te męki, na które skazany jest ród ludzki z powodu swej fizjologii. Jen Jensen mógłby nawet ze strachu uciec z uszkodzonego floggera - pod warunkiem że prośba o katapultowanie zyska aprobatę kierownika lotów próbnych. Usunięcie Jena Jensena z fotela okazało się dość kłopotliwe. Razem ze skafandrem manekin ważyłby na Ziemi sto dwadzieścia kilogramów. W dzień na Bolivarze siła ciążenia wynosiła uczciwą jednostkę, żeby ludzie mogli normalnie funkcjonować, ale nocą, w ramach oszczędności energii, sztuczna grawitacja emulo- wała w granicach 0,4 g. Dlatego teraz sztuczny pilot ważył około pięćdziesięciu kilogramów, co również okazało się za dużo dla inżyniera, który o kulturze fizycznej miał pojęcie teoretyczne. Należało otworzyć luk boczny, opuścić Jena Jensena razem z fotelem do poziomu komingsu, uwolnić manekin z uchwytów, wyciągnąć trzydzieści wtyczek aparatury kontrolnej, przewrócić pilota na bok i w miarę cicho zwalić na podłogę hangaru. „W miarę cicho" wyszło z takim łoskotem, że Roland omal nie ogłuchł. Wyciszenie całego szybu było bardzo solidne, ale spanikowany Roland o tym nie myślał. Przerażony hukiem, odskoczył na bok, schował się za dźwigarem katapulty i przez kilka długich minut czujnie sunął lufą pistoletu z boku na bok. Nic się nie działo, jedynie pod odległą ścianą przebiegło stadko wszędobylskich szczurów. Roland odetchnął głośno i wsunął SIG-Sauera za pazuchę. Punk „B" został wykonany, (punkt „A", czyli przeniknięcie do szybu, tym bardziej) można przejść do punktu „C". Plan ucieczki przewidywał osiem punktów, z „H" włącznie. Po raz ostatni zadał sobie pytanie, czy włożyć skafander manekina, i po raz ostatni odpowiedział: nie. Skafander jest potrzebny w dwóch wypadkach - gdy rozhermetyzuje się kabiny myśliwca lub gdy trzeba katapultować się w otwartym kosmosie. Katapultowanie oznacza całkowite fiasko planu. Roland albo udusi się po dwunastu godzinach, albo uratuje go patrol korporacyjny, co będzie jeszcze gorsze od śmierci. Rozhermetyzowanie kabiny również oznacza klapę - wówczas nie uda mu się wykonać punktu „H"- lądowanie na planecie z odpowiednią atmosferą.A inne planety się niestety nie nadawały. „Brak atmosfery ma duży wpływ na komfort życia" - ironizował Roland. Wobec tego Roland dał spokój manekinowi i spokojnie przeszedł do punktu „C" - staranne oględziny myśliwca i katapulty startowej. Wszystko było w porządku. System mógł w każdej chwili przeprowadzić lot próbny Durandala. Tylko... Cholera ciężka! Umieszczone pod kadłubem zaczepy były puste. Roland wyskoczył z hangaru i poszedł do magazynu. Otóż to, oba chemiczne dopalacze spokojnie leżały sobie na wózku. Nic dziwnego - po co podłączać dopalacze na noc, skoro można je założyć tuż przed startem? Dla doświadczonych techników to kwestia pięciu minut. A dla niego? Roland wolał o tym nie myśleć. Nie wolno mu wpadać w rozpacz. Im wcześniej zacznie, tym wcześniej skończy. Włączył wózek i zaczął transportować dopalacze do hangaru, po drodze myśląc gorączkowo, czy naprawdę są one aż tak niezbędne. „Włączają się w piątej sekundzie... działają czterdzieści sekund... zapewniają wejście w stratosferę... „ciepły" tryb silników marszowych zostaje zastąpiony przez „gorący"... myśliwiec zrzuca dopalacze i przechodzi na silniki marszowe... Wszystko pięknie, tylko po co mi one teraz?!" O, do licha! Wprawdzie siła przyciągania jest tu słaba i atmosfery nie ma, ale dopalacze są niezbędne. Jeśli myśliwiec w czasie przed- startowej autodiagnostyki stwierdzi brak przyspieszaczy, autopilot odmówi startu. Dopalacze muszą być zamocowywane, ponieważ uwzględnia je program lotów próbnych! Czyli jedno z dwojga: albo podwiesi dopalacze, albo wystartuje samodzielnie. A przecież w pilotowaniu myśliwców jest żałośnie średniutki. A niech to... Tymczasem wózek dotarł do hangaru i Roland już miał zakasać rękawy, gdy... Gdy w małym szybie zaszumiały serwomotory windy. Ktoś zjeżdżał do podziemnego kompleksu startowego. „Szybko się zorientowali - pomyślał Roland, zdumiony własnym spokojem. - A może jakiś służbista przejrzał protokoły Dio- tymy?" Zapachniało nieprzewidzianym w jego planie punktem „K" jak „Klapa". Esterson nie mógł zamknąć i zablokować od wewnątrz drzwi hangaru, a musiał przecież jakoś zatrzymać prześladowców! Ustawił w poprzek wejścia wózek z przyspieszaczami i dwa razy strzelił w pulpit sterowniczy. Posypały się iskry. Z rozwalonego pulpitu popłynął słodkawy, nieprzyjemnie gęsty dym. Jeszcze mu tylko pożaru brakowało i to obok przyspieszaczy, które mogą wybuchnąć w każdej chwili! Owszem, był uciekinierem, ale nie dywersantem! I chociaż winda zbliżała się nieuchronnie, Roland poświęcił kilka cennych sekund na zerwanie gaśnicy ze ściany i puszczenie strugi środka gaśniczego w tlący się panel sterowniczy. Następnie odpiął uchwyty fotela pilota i odchylił go - pod siedzeniem był niewielki pojemnik, w którym powinien znajdować się niezbędnik pilota: czekolada, kawa, sublimowana szynka, środki sygnalizacyjne, apteczka, lekka broń itd. Teraz leżał tu worek z piaskiem - ekwiwalent balastu, czy też, jak żartowali technicy, „kawa rozpuszczalna Jena Jensena". Roland wyrzucił balast, włożył swój plecak, a następnie opuścił fotel i zapiął zamocowania. Winda dotarła do poziomu hangaru. Otworzyły się drzwi. Za chwilę korytarz wypełni się tupotem nóg i krzykami ochroniarzy... Roland usiadł w fotelu pilota. Szarpnął drążek urządzenia podnośnikowego. Fotel zaczął sunąć w górę, a hermetyczna płyta luku burtowego powróciła w głębokie szczeliny. Fotel osiągnął maksymalną wysokość i zatrzymał się. Roland znalazł się w przezroczystym pancernym kokpicie. Durandalem mogłoby sterować nawet niemowlę - dzięki inteligentnemu układowi z czterokrotną redundancją układów sterowania, ogólnemu obwodowi kontroli manewrowej oraz mechanizmowi wyboru trybów lotu (stratosferyczne, atmosferyczne, próżniowe, na niskim pułapie). Poza tym, autopilot posiadał bogaty zestaw programów typowych manewrów: start, lądowanie, zbliżenie z obiektem kosmicznym, ominięcie obiektu itd. Sterowanie było możliwe dzięki prostemu interfejsowi, wyrzucanemu na przednią szybę myśliwca lub okulary hełmu pilota - do wyboru. Alternatywa kontaktu z pilotem rozczulała przedpotopowością: przyciski na panelu sterowniczym: start, lądowanie, atak, odłączenie, MP... „MP? Co to takiego MP?" - zaniepokoił się Roland, chociaż w tym momencie bardziej powinien się niepokoić tym, jakim uzbrojeniem dysponowała ochrona korporacyjna. „Manewr przeciwlotniczy!" - przypomniał sobie inżynier i odetchnął z ulgą. Aktywował wszystkie systemy myśliwca i nacisnął „start". Niestety, nie mylił się odnośnie decydującej roli przyspieszaczy. Autopilot, zamiast wydać komendę mechanizmom sterowania ka-

tapultą i rozpocząć grzanie silników, wyświecił na czerwono puste zaczepy na optycznym schemacie myśliwca, dając do zrozumienia, że odmawia pracy w tak parszywych warunkach. Roland, obawiając się najgorszego, odwrócił głowę, spoglądając na wózek zagradzający drogę do hangaru. Lecz zamiast głów ochroniarzy zza wózka z przyspieszaczami wychynął siwy wicherek włosów. Roland wytężył wzrok. Siwy wicherek zniknął, by pół minuty później wysunąć się spod wózka po stronie hangaru. „Przecież to Stanisław Pies! - osłupiał Roland. - Co on tu robi?" - Nie ma czasu na długie dywagacje. Wszystko opowiem po starcie - obiecał po raz kolejny pan Stanisław, gdy zlani potem i miażdżąc w ustach przekleństwa, przy pomocy ręcznych podnośników podwieszali drugi przyspieszacz. Żeby podciągnąć pozbawiony napędu wózek, należało zmajstrować zaimprowizowany hol z wciągarki elektrycznej i dwóch bloków. W tym czasie Pies, choć nie był w nastroju do „dywagacji", opowiedział Rolandowi, co następuje: Że twórca Durandala planuje ucieczkę z Cerery na swoim dziecięciu, pan Stanisław zaczął podejrzewać już dawno. A gdy Rołand zaczął omawiać z nim możliwości współczesnych translatorów modelu Sygurd, zyskał niemal pewność. Po co człowiekowi Sygurd na Cererze? Żeby pogadać ze szczurami? Za to na parsekach przygranicznych pasów gwiezdnych bez Sygurda ani rusz. Pan Stanisław domyślił się, że Esterson chce uciec ze sfery Wielkiej, Rasy jak prawicowi politycy nazywali wspólną strefę kolonizacji Konkordii i Narodów Zjednoczonych. A gdy Roland napomknął, że wypuszczono update do Sygurda, umożliwiający porozumiewanie się z rozumnymi niehumanoidami, pan Stanisław określił punkt docelowy podroży Estersona. Inżynier mógł jedynie rozłożyć ręce i przyznać, że konspirator z niego żaden. - Pozostawała mi już tylko jedna trudność: zdecydować się na ucieczkę z panem. Reszta była prosta - zakończył pan Stanisław. Kiedy technika przestaje kaprysić, zwykle zaczyna czynić cuda. Komenda „start" przeszła. Zahuczała katapulta, jej platforma sunęła w górę, a teleskopowe prowadnice podniosły się pionowo i wysunęły do polowy wysokości szybu. Jednocześnie pod katapulta zamknęła się diafragma dolnego luku. Szyb został oddzielony od świata zewnętrznego dwoma hermetycznymi przeponami. Trwało to zaledwie kilka sekund, w trakcie których myśliwiec i katapulta kończyły wzajemne testowanie. Autopilotowi wyraźnie poprawił się humor, zamrugał do Estersona kilkudziesięcioma zielonymi diodami. Otworzyła się diafragma górnego luku. Całe powietrze wyrwało się z szybu, para wodna (na Bolivarze nie wysuszano powietrza do zera absolutnej wilgotności ) uległa błyskawicznej krystalizacji. Obok Durandala przemknęło widmo zamieci. - Lekkiego startu, panie Stanisławie! - Lekkiego startu, herr Esterson! - odpowiedział Polak przez komunikator. Potężne pole elektromagnetyczne rzuciło platformę startową z umocowanym na niej myśliwcem po prowadnicach w górę. A potem myśliwiec oderwał się od wózka i poleciał ku jasnym gwiazdom, które były tu tak bliskie! Pojawiły się przeciążenia - odczuwalne, ale nie śmiertelne. Na ekranie tylnego widoku malały budowle naziemnej części kompleksu Bolivar - równe plateau kosmodromu, maszty boi nawigacyjnych, pomalowane w czerwono-żółte paski żelazne ściany radarów, niepozorne sześciany, niemal zlewające się z ciemnoszarą powierzchnią asteroidy... Co to właściwie za sześciany? Pod kadłubem zapłonęły dwie pomarańczowe pochodnie - zadziałały dopalacze. Zaczęły się prawdziwe przeciążenia. - Matko Boska Częstochowska! - wycharczał pan Stanisław. Jemu było znacznie gorzej niż Estersonowi, nie siedział przecież w amortyzowanym fotelu pilota, tylko leżał w wąskim przejściu, prowadzącym do kesonu ratunkowego -jedynego wolnego, a przy tym ogrzewanego przedziału myśliwca. Ponieważ pilotażem zajmował się autopilot, Esterson mógł spokojnie gapić się na wskazania radarów i ekrany widoku sferycznego. Nagle w miarowy strumień informacji taktycznej na przedniej powierzchni osłony wtargnęło stado migotliwych ostrzeżeń: NAMIERZENIE RADARAMIWYKRYWANIA ZAGROŻENIE W TYLNEJ PÓŁKULI NAMIERZENIE RADARAMI NAPROWADZANIA PRZEJĘCIE RADARAMI NAPROWADZANIA WSPÓŁRZĘDNE BATERII: 18.2-10.1 ODLEGŁOŚĆ: 0.112...0.114... 0.116... Cerera oddalała się coraz bardziej. Optyka z planu ogólnego przeszła na zbliżenie i na ekranie pojawił się odcinek asteroidy, z którego płynęło główne zagrożenie: bateria i jej radary zarejestrowane przez elektronikę Durandala. Esterson zobaczył, jak zauważone wcześniej niepozorne sześciany ulegają przeobrażeniu. Maskujące panele rozsunęły się, odsłaniając wieże z działami rentgenowskimi. Lufy dział zadarły się w górę. Dopalacze wyłączyły się, a po chwili zostały odstrzelone przez zapłonniki pirotechniczne. Przez jakiś czas będą siłą rozpędu towarzyszyć Durandalowi na równoległych kursach, a potem ściągnie je przyciąganie Cerery i za dzień czy dwa zabierze je z orbity powolny sprzątacz Rotanga. Ruszyły silniki marszowe - plan ucieczki szczęśliwie minął punkt „E", zaś Esterson, wydając zwycięski okrzyk, włączył generator pola. Gdyby bateria otworzyła ogień kilka sekund wcześniej, ich trwający około minuty lot zakończyłby się czerwonym fajerwerkiem, a kawałki myśliwca i dwa zwęglone ciała wybitnych inżynierów zabrałaby z orbity ta sama Rotanga. Ale działa przemówiły dopiero teraz. Myśliwiec stanowił idealny cel: właśnie zaczynał nabierać prędkości, leciał po prostej, nie przeprowadzając żadnych manewrów. Żeby odejść z zasięgu strzału, potrzebował trochę czasu, i działa Bolivara nie miały zamiaru marnować takiej okazji. To była niesłyszalna, ale zacięta kanonada. Impulsy laserów rentgenowskich dosięgały tarczy, wytworzonej przez generator myśliwca, rozlewały się, traciły energię i znikały, przemieniając się w dostrzegalne gołym okiem jasne rozbłyski przy przejściu w zakres optyczny.

Kolejne serie ultrakrótkich impulsów waliły wściekle w tarczę - bez efektu, jeśli nie liczyć wspaniałej iluminacji za ogonem Durandala. W bezsilnej złości działa rąbnęły w dwa zrzucone dopalacze, przemieniając je w białe kłęby żelaznej pary. Może obsługa baterii chciała się przekonać, że z działami jest wszystko w porządku? Myśliwiec z pokładowym generatorem pola uważany był za wymysł fantastów! Gdy Durandal w końcu odszedł z odległości celnego strzału, Esterson polecił autopilotowi kilka manewrów przeciwlotniczych i wypuścił uniwersalne symulatory, fantomy elektroniczne, przeznaczone do zbijania z pantałyku obrony przeciwkosmicznej przeciwnika. Następnie Roland przełączył maszynę na sterowanie ręczne, zmienił kurs i poprowadził Durandala w wyliczoną wcześniej strefę poszukiwania magistralowego kontenerowca Sir Francis Bacon, baron of Yerulam. Wtedy jeszcze Esterson nie wiedział, że kontenerowiec nosi tak dumne imię. - I dokąd się teraz kierujemy? - zapytał przez komunikator pan Stanisław. - Jak tam panu, nie zimno? - odpowiedział pytaniem Esterson. - Szczerze mówiąc, zimno jak skurczybyk i cuchnie spalenizną. Ponieważ jednak mam zaszczyt rozmawiać z twórcą cudownej maszyny, odpowiem tak: zimno, acz nie za bardzo. Estersona dzieliło od Psa oparcie fotela i hermetyczny luk z kilkoma warstwami termoizolacji. Na mikroklimat w kabinie pilota nie można było narzekać - plus dwadzieścia stopni, przyjemny brak wiatru i orzeźwiający aromat pomarańczy. - Pocieszę pana, że według moich wyliczeń za pół godziny będzie pan już w ciepłym miejscu. Co prawda, przedtem trzeba będzie użyć przemocy... - To straszne! - udał oburzenie pan Stanisław. - Mam nadzieję, że nie trzeba będzie nikogo bić? - Ja również mam taką nadzieję - rzeki poważnie Roland, nie wyczuwając ironii w głosie towarzysza. - Przyjacielu - pan Stanisław również spoważniał - zdaję sobie sprawę, że porywając myśliwiec zapracowaliśmy na dożywocie i to nie w tajnych laboratoriach Bolivara, gdzie mogliśmy walczyć z nudą, rozwiązując kolejne zagadki inżynieryjne, lecz w prawdziwym więzieniu. W imię wolności jestem gotów nie tylko walić w gębę, lecz także zabijać. Roland milczał dłuższą chwilę. - Nie mogę powiedzieć - rzekł w końcu - że jestem tym zachwyconym, ale przynajmniej jest pan szczery wobec siebie i mnie. Niewykluczone, że w głębi duszy ja również pogodziłem się z tym, że ratując własną skórę, trzeba czasem podziurawić czyjąś. - I dlatego zmajstrował pan pistolet - wtrącił pan Stanisław. - Właśnie...Ale nie odpowiedziałem na pańskie pytanie. Szukamy pewnego statku kosmicznego, który wystartował z Cerery kilka minut przed moim wejściem do szybu numer 8. Niestety, przez te przeklęte dopalacze straciliśmy sporo czasu i obawiam się, że nasz piękniś wyjdzie z Układu Słonecznego przez matrycę x, zanim go dogonimy. - Co to za piękniś? - Kontenerowiec. Nie zwrócił pan uwagi, że piątego i dwudziestego każdego miesiąca do zamkniętej strefy kosmodromu przybywa jakiś statek? Bardzo ciężki gwiazdolot magistralowy? - Przyznaję, że nie. Tyle tu tego lata... - Owszem. Ale większość to lokalne transportowce, kursujące na trasie Ziemia-Mars-Cerera, czasami floggery, wojskowo-transportowe Andromedy, czy raczej ich modyfikacje Transplanet Cargo II. Amagistralowe gwiazdoloty zwykle się tu nie zjawiają - z powodu nieopłacalności. Wyjątkiem jest ten kontenerowiec, który właśnie gonimy. - No, no. Jak zdołał pan to wszystko wyliczyć? O stosunkowo bliskim wyjściu statku z matrycy x mógłby świadczyć soliton Bruno- Lewaszowa... Ale jak go pan złapał? - zastanawiał się pan Stanisław. - Specjalnych detektorów wojskowych pan nie miał - no bo skąd... i po co? Instalowanie takich rzeczy na Durandalu jest zbyt kosztowne, poza tym, myśliwiec by nie pociągnął... Esterson był bardzo dumny ze swojego małego now-how. I wreszcie miał wdzięcznego słuchacza! - Ciepło, szlachetny panie, ciepło... - odezwał się Esterson. - Detektorów rzeczywiście nie ma, a co jest takiego, czego wcześniej nie było? - Generator pola.Ale co nam to daje? Jeśli już, to nie „szlachetny", tylko „jaśnie wielmożny". - Yasnewelmozhny? - powtórzył Esterson. - Brzmi jak nazwisko rosyjskiego feldmarszałka z czasów dyktatury Stalina. Można sobie język połamać! - No dobrze, ale co z tym generatorem pola? - Otóż, na czas prób generatora firma dała moim fielderom nieprawdopodobnie drogi, ultranowoczesny agregat do mierzenia napięcia i migotania pola siłowego. - PKF 12? - Właśnie. - I jaki z niego pożytek? - Czułość tego modelu jest nieprawdopodobna! Jeśli usunie się z niego filtr wysokiego szumu i mierzy migotanie pola siłowego, można zarejestrować falę zakłóceń próżni, pojawiającą się przy wyjściu statku z matrycy x. Więcej nawet! Po dokonaniu kilku pomiarów uda się panu nie tylko stwierdzić sam fakt wyjścia, lecz także współrzędne jego rematerializacji! Z pewnymi błędami, oczywiście. - Rzeczywiście... Ale wówczas trzeba wiedzieć, czego się szuka! - To ustaliłem dzięki pewnym danym. Od dawna interesowało mnie, dlaczego w naszym sektorze piątego i dwudziestego każdego miesiąca pod pretekstem „profilaktyki" wyłącza się główną magistralę energetyczną, przez co musimy używać jakichś nieszczęsnych lampek nocnych na termobateriach. Te ich „profilaktyki" hamowały prace montażowe mojego projektu! Jednego takiego dnia, gdy już wszyscy mieli wolne, wydawało mi się, że usłyszałem odległy podziemny huk. Skojarzyłem z nim wyłączanie energii i doszedłem do wniosku, że kilka kilometrów od nas działa ogromny terminal załadunkowy. Właściwie nie było w tym nic dziwnego: o najnowszym supertajnym zakładzie, zbudowanym pod bokiem Bolivara, wszyscy już słyszeliśmy. Nietrudno było stwierdzić, że terminal przeznaczony jest do odbioru wielkich ładunków surowca ze statków transportowych. - Oraz do wstępnej obróbki tego surowca! Jest pan geniuszem, Esterson! Proszę mi wierzyć, znam się trochę na współczesnej metalurgii skompresowanej: w czasie obróbki potrzebna jest ogromna energia! A co za tym idzie, nasi przełożeni muszą godzić się na przerwy w dostawie energii aż do czasu wprowadzenia dodatkowych reaktorów! - Otóż to. Oceniłem, że nowy zakład powinien być zorientowany nie tylko na floggery wojskowe, lecz takie na płyty pancerne dla statków bojowych, a to oznacza polistal. Ponieważ w Układzie Słonecznym ciężko dostać tanią rudę do polistali, a to znaczy, że trzeba ją wozić z kolonii Pasa Tremezjańskiego! A tam latają tylko gwiazdoloty magistralowe. - Sprytnie... Panie Esterson, ze swoimi zdolnościami analitycznymi powinien pan pracować dla niejednego wrogiego wywiadu! - prychnął pan Stanisław.

- Pod warunkiem że wrogie wywiady wiedziałyby o moim istnieniu. Zresztą, te profilaktyki jedynie naprowadziły mnie na hipotezę o gwiazdolocie, zaś sprawdzenie jej i określenie współrzędnych strefy wejścia wyjścia z matrycy x udało mi się przy pomocy PKF 12. Gdyby nasi przełożeni wiedzieli, do czego wykorzystuję ich aparaturę!... A oto i nasz piękniś - mruknął Esterson, przerywając opowieść. Roland skoncentrował się. Punkt „F"! Najbliższe wydarzenia zadecydują o powodzeniu całej operacji! -Ateraz, panie Stanisławie, proszę o absolutne podporządkowanie się moim rozkazom. Gdy tylko trafimy na pokład statku, musi mnie pan poprzeć bez względu na to, co będę robił... Pełna nazwa kontenerowca - Sir Francis Bacon. Baron of Varulam - była tak długa, że nawet pięcioosobowa załoga wolała nazywać go po prostu Bacon.Aco dopiero mówić o Estersonie, który zaczął negocjacje radiowe od wyczytanego w morskich opowieściach okrzyku: „Ahoj, tam na Baconie!". Niemal od razu odpowiedział mu kapitan Harold Frin. Esterson przedstawił się jako dowódca patrolu korporacyjnego. Zażądał obejrzenia statku i w razie nieposłuszeństwa obiecał użyć siły. Frin był doświadczonym kapitanem i znał instrukcje - dlatego próbował połączyć się z Bolivarem. żeby poprosić o potwierdzenie pełnomocnictw patrolu w tym sektorze. Ale Esterson był na to przygotowany. Stacja zakłócająca Durandala wypełniła ogłuszającym trzaskiem cywilny zakres łączności, a na innych zakresach odbiorniki Baco- na nie działały - w końcu to kontenerowiec, a nie naszpikowany elektroniką liniowiec. Jedyną daniną złożoną wojskowej modzie było umieszczenie na kontenerowcu czterolufowej wieży bliskiej obrony. Doskonale widoczna, wieża garbiła się tuż nad kabiną nawigacyjną. Esterson zauważył, że lufy znajdowały się w zwykłym położeniu - wzdłuż głównej osi statku. To oznaczało, że załoga Francisa Bacona niczego nie podejrzewa i nie planuje powitać Durandala ogniem. Na wszelki wypadek Esterson polecił podsystemowi autonomicznego naprowadzania pochwycić wieżę. Jeśli załoga uzna go za pirata i zdecyduje się na samoobronę, wieżę będzie można zniszczyć jednym ruchem palca. Esterson powtórzył swoje żądania. Frin poskarżył się na aparaturę, twierdząc, że me mogą się przebić przez zakłócenia. Inżynier „nie uwierzył" i rozdrażniony zaczął nalegać na rewizję, mówiąc, że upór kapitana tylko pogorszy sprawę, jeśli na pokładzie kontenerowca znajdą poszukiwanego, niebezpiecznego przestępcę Rolanda Estersona. I wtedy Frin uwierzył - powiedział, że dwadzieścia minut temu Boliyar przysłał informację o takim człowieku, ale żadnego uciekiniera... Żadnego „ale" - sparował Esterson. Bacon skapitulował i udostępnił Durandalowi śluzę dokującą na lewej burcie. Dziesięć minut później skostniały Stanisław Pies i Roland Esterson, który do skurczu palców ściskał SIG-Sauera. opuścili śluzę i znaleźli się w środku Bacona. Obojętność na twarzy pierwszego oficera, który wyszedł powitać „patrol", ustąpiła miejsca przestrachowi na widok czarnej źrenicy nieznanego modelu pistoletu. Oficer zgłupiał do tego stopnia, że zapomniał o swoim spoczywającym w kaburze pistolecie. Gdy Esterson trzymał na celowniku swojego prawie rodaka (oficer pochodził z Norwegii i nazywał się Hakon Halin) - Pies rozbrajał oficera. Wyciągnął z kabury Halfina „Colt Mk 600" - ulubiona broń starszych oficerów, zarówno marynarki wojennej, jak i floty cywilnej. Stanisław Pies spokojnie sprawdził ładunek kolta i odbezpieczył broń. Zdenerwowany Esterson nie zwrócił uwagi na tę godną pozazdroszczenia umiejętność posługiwania się bronią. - To piracki napad. - Esterson uśmiechnął się krzywo. - Bądź też, nadzwyczajny fracht statku handlowego w celach prywatnych. Nie możemy zapłacić za usługi według obowiązującego cennika. Ale jeśli zachowacie spokój, darujemy wam życie, a to przecież dużo. Zgadza się pan ze mną? - Tak. - Halfm skinął głową, walcząc z drżeniem kolan. - Doskonale. Proszę zaprowadzić nas do kapitana. I żadnych głupstw, bo będę strzelał bez uprzedzenia. - Esterson uśmiechnął się mrocznie. - Za pierwszym razem będę humanitarnie celował w ramię, ale mogę chybić i trafić w serce. - Proszę... iść za mną. Esterson sam był zdumiony swoim zachowaniem: jak się okazało, przez te wszystkie lata marnował się w nim talent terrorysty. Kapitan Frin i dwóch znajdujących się w kabinie nawigacyjnej .-MW załogi od razu zgodziło się na wszystko, byle tylko Esterson i Pies nie podziurawili ich jak sito. Piąty astronauta, jak zapewniał ispitana, spał teraz w swojej kajucie. Esterson zaniknął wszystkich zakładników (prócz kapitana) w drugiej śluzie dekującej. Panował tam chłód, ale było cieplej niż za burtą. Roland obiecał, że wkrótce podrzuci im trochę ciepłych rzeczy, a bezlitosny Pies mruknął, że wytrzymają. W końcu on wytrzymał w kesonie Durandala, prawda? Następnie Esterson i Pies wzięli kapitana na muszkę i ruszyli na poszukiwania piątego członka załogi. Niestety, supercargo Yioletty Buffoge nie było w kajucie. - No? - zwrócił się do Frina Esterson. - Proszę pamiętać, kapitanie, że nie pozwolimy jej spacerować po statku. Gdzie jest Yioletta? - Nie mam pojęcia. -Frin zadarł dumnie podbródek. - Nie szpieguję mojej załogi. Po zakończeniu wyładunku supercargo poszła spać. Jeśli miała ochotę pospacerować po statku, miała do tego pełne prawo. - Jakoś panu nie wierzę - odezwał się Pies nieprzyjemnym tonem. - Moim zdaniem, albo pan, albo pierwszy oficer Halfm zdążyliście ostrzec ją; na pewno macie wypracowane jakieś banalne chwyty na wypadek pirackich ataków! Zrobimy tak: ja przestrzelę panu nogę. a pan się zastanowi, czy nie lepiej zdradzić nam, gdzie jest supercargo? Frin pobladł i odrzekł twardo: - Nie sądzę, żeby strzaskanie kolana pomogło mi dowiedzieć się tego, czego nie wiem. - Zaraz sprawdzimy... - wycedził Pies. - Dajcie spokój, kolego - wtrącił się Roland, zaskoczony porywem Psa. - Wierzę kapitanowi. Zrobimy inaczej. Zastawimy zasadzkę w kajucie: zostanie pan tutaj i gdy kobieta się pojawi w sposób cywilizowany, powtarzam, cywilizowany!, weźmie ją pan do niewoli. A pan, kapitanie, pokaże mi inne pomieszczenia statku. Kolego, spotkamy się tutaj. Jeśli nie przyjdę w ciągu... - Esterson ocenił rozmiary statku - półgodziny, uda się pan do kabiny nawigacyjnej i poprowadzi statek do sektora Pomarańczowej Boi, znajdującej się w Pasie

Tremezjańskim. Współrzędne znajdzie pan w tablicach nawigacyjnych. - Tak jest, panie Es... kolego - powiedział Pies swoim poprzednim, żartobliwie-luzackim tonem. ,,Co za demon obudził się w tym cichym Polaku? Przecież nie a miażdżyć ludziom nóg dla rozrywki!" - denerwował się son, idąc korytarzem przedziału mieszkalnego. Przed ucieczką Esterson przestudiował wszystkie seryjne typy kontenerowców magistralowych NZ. l teraz spostrzegł, że Francis Bacon należał do typu „luks". Esterson i Frin sprawdzali kolejne pomieszczenia, ale wszędzie pusto. Pozostawała jeszcze ładownia. Błądząc tam z dziesięć minut po mostkach między pustymi modułami transportowymi, Esterson i jego jeniec już mieli przejść do strefy silników marszowych, gdy pod sufitem zamrugały czerwone światła i sztuczny głos zaproponował załodze przygotować się do przejścia przez matrycę. Esterson rzucił okiem na wmontowany w Sygurda zegarek. - Co za licho? - powiedział na głos. Przejście do Pomarańczowej Boi miało się zacząć za półgodziny! Frin tylko na to czekał - lewą ręką chwycił za lufę SIG-Sauera, odsuwając go na bok, a prawą z całej siły trzasnął Rolanda w szczękę. Inżynier stracił równowagę i upadł na plecy, ale pistoletu nie wypuścił, i Esterson mógł strzelić do kapitana. Ale Frin nie czekał na decyzję niebezpiecznego przestępcy, tylko rzucił się do ucieczki. Kapitan miał ciężką rękę - Esterson zdołał wstać dopiero za trzecim razem i dopiero wtedy strzelił za uciekającym Frinem. Strzelał wyłącznie dla pozoru - kapitan skrył się w labiryncie modułów transportowych. Zresztą, Esterson nie miał zamiaru zabijać tego dzielnego człowieka, nie miał również chęci go ścigać. Należało jak najszybciej wynieść się z Układu Słonecznego. Nadzieje na całkowitą izolację załogi Bacona topniały z każdą minutą, jeszcze trochę i z całego planu nici. Esterson, poganiany czerwonymi rozbłyskami, pobiegł do kabiny nawigacyjnej. Jakież było jego zdumienie, gdy ujrzał w fotelu pierwszego nawigatora czarnowłosą piękność! I chociaż przez głowę przemknęły mu bajdy o wiedźmach pustki i całym kosmicznym plugastwie, wiedział, że ma^przed sobą supercargo Yiolettę Buffoge. - Wstać, ręce za głowę! - polecił Esterson. - A to co za jeden? - mruknęła Yioletta, ignorując żądanie pirata. - Pewnie jeden z tych łajdaków, po których przyleciała cała flotylla z Bolivaru? - Jaka flotylla? - osłupiał Esterson. - Proszę spojrzeć. Esterson posłusznie spojrzał na ekran. Cztery myśliwce i cztery Falangi - floggery szturmowe specjalnego przeznaczenia pędziły w stronę statku. - Ochrona korporacyjna „D&R" - skomentowała Yioletta, manipulując przy pulpitach sterowniczych. - Nie będą się z nami ceregielić. Jeśli nawet nie rozwalą Bacona, to szturmowce przylepią się do korpusu statku, wypalą dziury w kadłubie i puszczą gaz. Jeśli jest pan gotów na taki obrót wydarzeń, to... - Rozumiem - przerwał jej Esterson. - Proszę mi wyjaśnić, co pani robi? - Chcę wynieść się jak najdalej stąd. Najchętniej do Pasa Tremezjańskiego. - A nie lepiej zaczekać, aż ludzie koncernu przysmażą mnie za pomocą impulsowych miotaczy ognia? - Nie. Po pierwsze, dla towarzystwa mogą podsmażyć również mnie, a po drugie... - Rozumiem - przerwał jej znowu Esterson. - Jeśli chodzi o Pas, decyzja jest słuszna. Tylko proszę nie podawać współrzędnych stref wejścia-wyjścia. Proszę podać Pomarańczową Boję! - Nie posłuchał pan, co „po drugie". Proszę mi nie przerywać! Rzecz w tym, że na Katalinie czeka na mnie narzeczony. Dzień ślubu wyznaczony, zaproszenia wysłane. Jeśli zatrzymają nas tu na czas przesłuchania, to żegnaj, mójAntonio! Jest strasznie zazdrosny i nie będzie słuchał moich wyjaśnień, zwłaszcza że koncern na pewno utajni porwanie Bacona. Antonio będzie przekonany, że spędziłam dwa tygodnie z jakimś cereriańskim kochankiem, a nie w łapach korporacyjnych i państwowych śledczych. „Dziewczyna ma jeszcze mocniejsze nerwy niż Frin", pomyślał z szacunkiem Esterson, kątem oka obserwując, jak na ekranach rośnie ósemka floggerów. - Poza tym - kontynuowała Yioletta - Pomarańczowy Boja nie może być dla pana punktem docelowym, bo nie ma tam zamieszkanej planety, czyli chce pan skoczyć dalej. Gdzie? - Ma pani szczęście, że jest pani kobietą, w przeciwnym razie w ogóle bym z panią nie rozmawiał - powiedział Esterson, żeby podnieść swój autorytet, i wyznał: - Chcę się dostać do Felicji. To było najsłabsze ogniwo w planie Estersona -jak zatrzeć ślady i ukryć docelowy punkt swojej podróży. Miał nadzieję, że uda mu się zmylić prześladowców, gdy przy pierwszym skoku przez matrycę x dotrze do Pomarańczowej Boi. Stamtąd chciał dostać się do Felicji, a w rejonie Felicji zaprogramować astroparser statku, tak żeby ten automatycznie wyrzucił kontenerowiec w sektorze jakiejś zamieszkanej planety Pasa Tre-mezjańskiego, na przykład Kataliny, z jednoczesnym usunięciem z protokołów danych o przejściu do Felicji. I tu pojawiło się zbyt wiele „jeśli". „Jeśli załoga statku zostanie odizolowana", „jeśli niedoświadczonemu Estersonowi uda się przeprogramować astroparser według swojego widzimisię"... A teraz, gdy po korytarzach Bacona snuł się kapitan, konstruktor nie widział sensu ukrywania nazwy planety. - Do Felicji! -Yioletta cicho gwizdnęła.. - Zaraz, zaraz policzmy... - Nie ma co liczyć, proszę wprowadzić współrzędne! - Jest co liczyć. Interesuje mnie czas i zużycie luxogenu podczas podwójnego skoku Cerera-Felicja-Katalina. - Ależ wystarczy pani luxogenu nawet na trzy takie skoki! Proszę spojrzeć na przyrządy! - A ile to potrwa? Aha... doba do Felicji i nieco ponad dwie do Kataliny. Gratuluję panu - to możliwe. Zdążę na swój ślub! - To ja pani gratuluję - powiedział Esterson, kładąc nacisk na słowie pani. - Nawet gdyby lot miał trwać dwadzieścia dni, i tak byśmy polecieli. To ja tutaj decyduję! - I ja. - W owalnym otworze wejścia stanął Pies. - Kolego, czy nie zechciałby mnie pan oświecić, co się dzieje? Gdzie jest kapitan? I dlaczego ja, jak zdyscyplinowany dureń, siedzę, słuchając wycia syren w kajucie kobiety, z którą pan tu sobie grucha? - Świetnie, że pan przyszedł. Niech pan będzie tak miły i popilnuje lewej śluzy, dopóki nie zjawi się tam kapitan Frin. - Uciekł? - Tak, i teraz pewnie planuje jakiś podstęp. Niechże pan biegnie! Pies zaklął, ale posłuchał. Esterson przyłapał się na myśli, że pod nieobecność Polaka czuje się bezpieczniej. Dziwny ten Pies jakiś... - Współrzędne wprowadzone. Wszystko gotowe do skoku - zameldowała Yioletta. A potem świat utonął w lepkiej tęczowej mgle...