I część trylogii
Libba Bray
Mroczny
SEKRET
Przełożyła Magda Białoń-Chalecka
Wydawnictwo Dolnośląskie
LIBBA BRAY
Mroczny sekret
Dzień czy noc magii tka materię. Radość i kolor snuje wiernie. Klątwa jej każe trwać tam biernie Serce
przebija, szepczą, cierniem. Gdy spojrzy choć na Camelot. Nie wie. w czym klątwy tkwi zła treść, Więc nić
swą równo może pleść I życie bez trosk może wieść Pani z Shalott.
Tam rzeka snuje się wirami. Kmieć chodzi obok pól bruzdami. Wieśniaczek płaszcze z kapturami
Czerwienią wzgórza Camelot.
Przez cały rok w jej lustrze, na dnie. Co świat odbija, wszystko snadnie Cieniami się na taflę kladnie.
Czasami wzrok na trakt ten padnie. Co wiedzie aż do Camelot.
Lecz swym arrasem wciąż się cieszy. Wplatać magiczne sceny spieszy. Bo w noc samotną nieraz słyszy:
Z ognia, w żałobie idą piesi Z muzyką hen. do Camelot.
Gdy księżyc świeci! nocą błogą, Kochanków para szła tą drogą, „Tych cieni oczy znieść nie mogą",
Westchnęła Pani z Shalott.
Patrzy wzdłuż brzegów rzeki Pani, Wzrok jej świat barwi nieszczęściami Jak jasnowidza spojrzeniami.
Tak, z zasnutymi mgłą oczami, Patrzyła w stronę Cameloti
A gdy się wreszcie kończył dzień, Zepchnęła łódź i legia weń. Szeroki strumień poniósł hen Panią z
Shalott.
lord Alfred Tennyson Pani z Shalott, przekł. Piotr W. Cholewa
('
ROZDZIAŁ.PIERWSZY
21 czerwca 1895 Bombaj, Indie
Proszę, tylko nie mów, że to ma być składnik mojej dzisiejszej kolacji urodzinowej!
Patrz ę prosto w pysk syczącej kobry. Zaskakująco różowy język wysuwa się z okrutnej paszczy,
podczas gdy Hindus o błękitnych oczach ślepca pochyla się ku mojej mamie, zapewniając, że kobry są
bardzo smaczne.
Mama głaszcze węża po grzbiecie palcem obciągniętym białą rękawiczką.
- Co ty na to, Gemmo? Skoro masz już szesnaście lat, to może zjesz kobrę na kolację?
Oślizgłe stworzenie budzi we mnie dreszcz obrzydzenia.
- Raczej nie, dziękuję.
Stary, niewidomy Hindus ukazuje bezzębny uśmiech i podsuwa mi kobrę pod nos. Cofam się gwałtownie i
wpadam na drewniany stojak pełen małych statuetek hinduskich bóstw, jeden z posążków kobieta z
potwornie wykrzywioną twarzą, a poza tym złożona niemal wyłącznie z ramion, spada na ziemię. Kali,
niszczycielka. Niedawno mama zasugerowała, że powinnam ją uznać za swoją nieoficjalną świętą
patronkę. Ostatnio nie najlepiej się między nami układa. Mama twierdzi, że to dlatego, iż weszłam w
trudny wiek. naciskiem mówię każdemu, kto słucha, że to dlatego, iż ona nie chce mnie wysiać do
Londynu.
- Słyszałam, że w Londynie nie trzeba swoim posiłkom usuwać
zębów jadowych - mówię. Zostawiamy mężczyznę z kobrą i wchodzimy w ludzką ciżbę, kłębiącą się na
bombajskim targowisku. Mama nie odzywając się, machnięciem dłoni odprawia kataryniarza i jego
małpkę. Panuje nieznośny upal. Pod bawełnianą suknią z krynoliną spływają ze mnie strużki potu. Muchy
- najgorliwsze wielbicielki -śmigają wokół mojej twarzy. Próbuję pacnąć jedną z tych małych skrzydlatych
bestii, ale ucieka, mogłabym przysiąc, śmiejąc się ze mnie szyderczo. Moje cierpienie sięga rozmiarów
kataklizmu.
Gęste i ciemne chmury nad naszymi głowami niosą przypomnienie, że to pora monsunowa, podczas
której dzika ulewa może się rozpętać dosłownie w ciągu kilku minut. Tymczasem na zakurzonym bazarze
mężczyźni w turbanach zaczepiają nas, krzyczą i targu ją się, brązowymi, spieczonymi przez słońce
rękoma unosząc ku nam jaskrawe jedwabie. Wokół widać wózki zastawione koszami pełnymi wszelkiego
rodzaju dóbr jadalnych i niejadalnych - delikatne miedziane wazony, drewniane puzderka rzeźbione w
skomplikowane kwiatowe ornamenty i dojrzewające w upale owoce mango.
lak daleko jeszcze do nowego domu pani Talbot? Czy nie mogłybyśmy wziąć powozu? - pytam, starając
się, by w moim głosie wyraźnie brzmiało rozdrażnienie.
To miły dzień na przechadzkę. I będę ci wdzięczna za uprzejmiejszy ton.
Moje rozdrażnienie zostało zauważone.
Sarita, nasza cierpliwa gospodyni, ujmuje w pomarszczone dłonie owoc granatu.
- Memsahib, te są bardzo ładne. Może je weźmiemy dla ojca panienki?
Gdybym była dobrą córką, zaniosłabym granaty ojcu i patrzyła, jak jego niebieskie oczy błyszczą, gdy
rozcina soczysty czerwony owoc i srebrną łyżeczką wyjada małe nasionka, jak przystało na brytyjskiego
dżentelmena.
- Poplami sobie biały garnitur - mamroczę. Mama chce coś powiedzieć, ale rezygnuje i wzdycha,
jak zwykle. Kiedyś wszędzie chodziłyśmy razem - zwiedzać starożytne świątynie, poznawać miejscowe
zwyczaje, oglądać hinduskie festiwale, późno w nocy podziwiać ulice rozkwitające światłami świec. Teraz
rzadko kiedy zabiera mnie nawet na spotkania towarzyskie, jakbym była trędowatą bez własnej kolonii.
Na pewno poplami sobie biały garnitur. Zawsze to robi - mruczę obronnym tonem, choć nikt nie zwraca
na mnie najmniejszej uwagi, poza kataryniarzem i jego małpką. Idą za mną krok w krok, mając nadzieję,
że rozbawią mnie za pieniądze. Wysoki koronkowy kołnierz mojej sukni przesiąknięty jest potem. Tęsknię
za chłodną, soczystą zielenią Anglii, o której miałam okazję jedynie czytać w listach od babki. W listach
pełnych ploteczek na temat podwieczorków tanecznych i balów oraz tego, kto kogo zgorszył po drugiej
stronie kuli ziemskiej, podczas gdy ja tkwię w nudnych, zakurzonych Indiach, patrząc, jak małpka
kataryniarza wykonuje sztuczkę z żonglowaniem daktylami, tę samą od roku.
Spójrz na małpkę, memsahib. Jaka jest urocza! - zachwyca się Sarita, jakbym nadal miała trzy latka i
trzymała się spódnicy jej sari. Wydaje się, że do nikogo nie dociera, iż kończę już szesnaście lat i chcę,
nie, muszę pojechać do Londynu, gdzie będę zwiedzała muzea, chodziła na przyjęcia i poznawała
mężczyzn mających więcej lat niż sześć, a mniej niż sześćdziesiąt.
Sarito, ta małpka to cwany złodziejaszek, który za chwilę wy ciągnie od ciebie całą pensję - odpowiadam z
westchnieniem. Jak by na dany znak futrzasty urwis wdrapuje się po mnie i siada mi na ramieniu z
wyciągniętą łapką. - Chcesz skończyć jako urodzinowy gulasz? - pytam przez zaciśnięte zęby. Małpka
syczy. Mama krzywi się, wstrząśnięta moimi fatalnymi manierami, i rzuca właścicielowi zwierzaka monetę
do czapki. Małpka triumfalnie się uśmiecha i na zakończenie wskakuje mi jeszcze na głowę.
Kolejny sprzedawca pokazuje rzeźbioną maskę z wyszczerzonymi zębami i słoniowymi uszami. Mama
bez wahania wkłada ją na twarz.
- Znajdź mnie, jeśli potrafisz - mówi.
To taka gra, w którą bawiła się ze mną, od kiedy nauczyłam się chodzić - taka zabawa w chowanego,
która miała mnie rozśmieszyć. Dziecinna zabawa.
- Widzę jedynie swoją matkę - odpowiadam ze znudzeniem. -
Te same zęby, te same uszy.
Matka oddaje maskę sprzedawcy. Ugodziłam w jej próżność, trafiłam w czuły punkt.
- A ja widzę, że szesnaście lat niezbyt służy mojej córce - za
uważa.
-Owszem, mam szesnaście lat. Szesnaście. W tym wieku większość przyzwoitych dziewcząt wysyła się
do szkól w Londynie. - Kładę szczególny nacisk na słowo „przyzwoitych", w nadziei, że zaapeluję do
jakiegoś matczynego poczucia winy i odpowiedzialności.
Chyba są trochę zbyt zielone. - Mama ze skupieniem wpatruje się w mango. Inspekcja owoców pochłania
ją całkowicie.
Nikt nie próbował trzymać Toma uwięzionego w Bombaju -odzywam się, używając imienia mojego brata
jako ostatecznego argumentu. - Spędził w Londynie cale cztery lata! A teraz zaczyna studia na
uniwersytecie.
Z mężczyznami jest inaczej.
-To niesprawiedliwe. Nigdy nie będę miała swojego sezonu. Skończę jako stara panna z setkami kotów
pijących mleko z porcelanowych miseczek. - Skomlę. To bardzo nieatrakcyjne, ale stwierdzam, że nie
potrafię przestać.
Rozumiem - mówi w końcu matka. - Masz ochotę być pokazywana na balach londyńskiego towarzystwa
jak jakaś rasowa klacz, której zdolności rozrodcze należy oszacować? Czy nadal będziesz uważała, że
Londyn jest taki uroczy, gdy staniesz się obiektem okrutnych plotek za najlżejsze naruszenie zasad?
Londyn wcale nie jest taki sielankowy, jak to przedstawia twoja babcia.
Nie wiem tego. Nigdy tam nie byłam.
-Gemmo... - głos mamy przybiera ostrzegawczy ton, choć ona nadal uśmiecha się na użytek Hindusów.
Nie wolno im pokazać, że my, brytyjskie damy, możemy być tak małostkowe, by wdawać się w spory na
ulicy. My rozmawiamy tylko o pogodzie, a jeśli pogoda jest kiepska, udajemy, że jej nie zauważamy.
Sarita chichocze nerwowo.
|ak to możliwe, że memsahib jest już młodą damą? Wydaje się, że jeszcze wczoraj była niemowlęciem.
Och, popatrz, panien ko, daktyle! Twoje ulubione. - Szczerbaty uśmiech ożywia każdą zmarszczkę
głęboko wyrytą na jej twarzy. Jest bardzo gorąco i nagle mam ochotę krzyknąć, a potem uciec od
wszystkiego i wszystkich, których kiedykolwiek znałam.
Zapewne gniją od środka, tak jak Indie.
Gemmo, dosyć tego. - Mama przeszywa mnie spojrzeniem przejrzystych zielonych oczu. Przenikliwe i
mądre, jak mówią ludzie. |a mam takie same duże, wyraziste zielone oczy. Hindusi twierdzą, że są dziwne
i niepokojące. Jakby obserwował ich duch. Sarita uśmiecha się, wlepiając wzrok w stopy i nerwowo
poprawiając sari. Czuję ukłucie winy, że tak brzydko wyraziłam się o jej kraju. O naszym kraju, choć ja
ostatnio nigdzie nie czuję się u siebie.
Memsahib wcale nie chce pojechać do Londynu. Tam jest zim no, szaro i nie ma ghi do chleba. Nie
podobałoby się tam panience.
Do dworca położonego nad lśniącą zatoką z gwizdem podjeżdża pociąg. Bombaj. Nazwa oznacza dobrą
zatokę, choć mnie te raz nie przychodzi do głowy nic dobrego na jej temat. Ciemna smuga dymu z
lokomotywy unosi się w górę, dotykając ciężkich chmur. Mama przygląda się jej.
- Tak, zimno i szaro. - Przykłada dłoń do szyi i dotyka palca
mi małego srebrnego medalionu z wszechwidzącym okiem nad
sierpem księżyca. Podarunek od jakiejś wieśniaczki, jak mówi. Talizman na szczęście. Nigdy nie
widziałam, by go zdejmowała.
Sarita kładzie dłoń na ramieniu matki.
- Czas iść, memsahib.
Matka odrywa wzrok od pociągu i opuszcza rękę.
- Tak. Chodźmy. Milo spędzimy czas u pani Talbot. Na pewno przygotowała pyszne ciasteczka z
okazji twoich urodzin...
Nagle od tylu wpada na nią człowiek w białym turbanie i gru bym czarnym płaszczu podróżnym, mocno ją
popychając.
Tysiąckrotnie przepraszam, szanowna pani. - Uśmiecha się i kłania nisko, aby zatuszować swoje
niegrzeczne zachowanie. Gdy to robi, za jego plecami dostrzegam młodego mężczyznę w takim samym
dziwacznym płaszczu. Przez chwilę patrzymy sobie w oczy. Nie jest wiele starszy ode mnie, ma może
siedemnaście lat, brązową skórę, pełne usta i najdłuższe rzęsy, jakie w życiu widziałam. Wiem, że Hindusi
nie powinni wydawać mi się atrakcyjni, ale nie widuję wielu młodych mężczyzn i czuję, że wbrew sobie
oblewam się rumieńcem. Chłopak odrywa ode mnie spojrzenie i wyciąga szyję, żeby coś dojrzeć ponad
głowami tłumu.
Powinieneś bardziej uważać! - warczy Sarita na starszego mężczyznę, grożąc mu palcem. - Lepiej, żebyś
nie okazał się złodziejem, bo nie ominie cię kara.
Nie, nie, memsahib, jestem tylko strasznie niezdarny. - Nagle przestała się uśmiechać i udawać
prostaka. Szepcze do mojej mamy z idealnym angielskim akcentem.
Kirke się zbliża.
Dla mnie nie ma to żadnego sensu, brzmi jak paplanina sprytnego złodzieja pragnącego odwrócić uwagę
ofiary. Już chcę ostrzec mamę, gdy zamieram na widok wyrazu paniki na jej twarzy. Z dzikim wzrokiem
okręca się wokół, omiatając spojrzeniem zatłoczone ulice, jakby szukała zgubionego dziecka.
- Co się dzieje? O co chodzi? - pytam.
Mężczyźni nagle znikają. Rozpływają się w tłumie, pozostawiając tylko ślady stóp w pyle na placu.
- Co ten człowiek ci powiedział?
Glos mamy jest twardy jak stal.
- Nic takiego. Najwyraźniej był obłąkany, na ulicach nie jest
bezpiecznie ostatnimi czasy. - Nigdy nie słyszałam, żeby mama tak
mówiła. Tak twardo. Z takim lękiem. - Gemmo, myślę, że najlepiej
będzie, jeśli pójdę do pani Talbot sama.
-Ale... a co z ciastkami? - To idiotyczne pytanie, ale są moje urodziny i chociaż nie mam ochoty ich
spędzić w salonie pani Tal bot. tym bardziej nie chcę marnować całego dnia samotnie w do
mu, tylko dlatego, że jakiś odziany w czarny płaszcz szaleniec i je go towarzysz przestraszyli moją matkę.
Mama ciasno owija ramiona szalem.
Zjemy ciastka później... -Ale obiecałaś...
Tak, lecz to było. zanim... - Milknie.
Zanim co?
Zanim mnie tak zirytowałaś! Doprawdy, Gemmo, nie jesteś dzisiaj w odpowiednim nastroju, żeby składać
wizyty. Sarita odprowadzi cię do domu.
Jestem w dobrym nastroju - protestuję, ale mój glos zadaje kłam tym słowom.
Nie, nie jesteś! - Spogląda prosto na mnie swoimi zielonymi oczami. Jest w nich coś, czego nie widziałam
nigdy przedtem: ogromna i przerażająca złość, która zapiera mi dech w piersiach. Znika równie szybko,
jak się pojawiła, i mama znowu staje się sobą. - Jesteś przemęczona i potrzebujesz odpoczynku.
Wieczorem będziemy świętowały i pozwolę ci wypić szampana.
„Pozwolę ci wypić szampana". To nie jest obietnica - to przekupstwo, żeby się mnie pozbyć. Kiedyś
wszystko robiłyśmy wspólnie, a teraz nie możemy nawet pójść razem na bazar, nie doprowadzając do
awantury. Przynoszę jej wstyd i rozczarowanie. Córka, której nie chce nigdzie zabrać, nie tylko do
Londynu, ale nawet do domu starej matrony, która podaje słabą herbatę.
Znów się rozlega gwizd pociągu, a mama aż podskakuje.
- Wiesz co? Dam ci ponosić mój naszyjnik, co ty na to? No już,
weź go. Wiem. że zawsze ci się podobał.
Stoję oniemiała i pozwalam, aby założyła mi wisior, którego rzeczywiście zawsze pragnęłam, ale który
teraz niespodziewanie mi ciąży - lśniący, nienawistny medalion. Kolejna łapówka. Mama rzuca jeszcze
jedno szybkie spojrzenie na zakurzone targowisko, a potem znów spogląda mi w oczy.
-No proszę. Wyglądasz... całkiem dorośle. - Przyciska dłoń w rękawiczce do mojego policzka i
przytrzymuje ją chwilę, jakby chciała palcami zapamiętać moją twarz. - Zobaczymy się, gdy wrócę do
domu.
Nie chcę, żeby ktokolwiek widział Izy napływające mi do oczu, próbuję więc wymyślić najpodlejszą
możliwą odpowiedź, a moje usta wypowiadają ją, gdy pędem uciekam z targowiska.
- Nie obchodzi mnie, czy w ogóle do niego wrócisz.
ROZDZIAŁ DRUGI
Przedzieram się przez tłum handlarzy, żebrzących dzieci i cuchnących wielbłądów, prawie wpadając na
dwóch mężczyzn niosących naręcze sari zawieszone na sznurku łączącym dwa słup ki. Rzucam się w
wąską alejkę i pędzę krętymi bocznymi uliczka mi, aż w końcu muszę się zatrzymać, żeby złapać oddech.
Po po liczkach płyną mi gorące łzy. Teraz gdy obok nie ma nikogo, po zwalam sobie na plącz.
„Panie, uchroń mnie przed łzami kobiet, bo jestem wobec nich bezradny''*. Tak powiedziałby mój ojciec,
gdyby tu był. Mój ojciec o roziskrzonych oczach i sumiastych wąsach, który wybucha grzmiącym
śmiechem, gdy jest ze mnie zadowolony, lub patrzy nieobecnym wzrokiem - zupełnie jakbym nie istniała -
kiedy nie zachowuję się. jak na damę przystało. Nie wyobrażam sobie, by był zbyt szczęśliwy, kiedy się
dowie o moim postępku. Mówienie przykrych rzeczy i awanturowanie się nie należą do zachowań, które
pomagają dziewczynie przekonać rodziców, że powinni wysłać ją do Londynu. Na myśl o tym zaczyna
mnie boleć brzuch. Co ja sobie wyobrażałam?
Nie mam wyjścia - muszę przełknąć dumę, wrócić i przeprosić. Jeśli w ogóle trafię z powrotem. Okolica
nie wygląda znajomo. Dwaj starzy mężczyźni siedzą po turecku na ziemi, paląc krótkie, brązowe
papierosy. Przyglądają mi się, gdy ich mijam. Uświadamiam sobie, że po raz pierwszy jestem w mieście
sama. Bez przyzwoitki. Bez towarzystwa. Dama bez eskorty. Naprawdę skandaliczne zachowanie. Moje
serce zaczyna bić szybciej i przyspieszam kroku.
Powietrze stoi nieruchomo. Burza jest już niedaleko. W oddali słyszę gorączkową krzątaninę na bazarze,
gdzie sprzedawcy dobijają
ostatnich targ ów przed popołudniową ulewą. Idę za tym dźwiękiem i docieram w to samo miejsce, z
którego wyruszyłam. Staruszkowie uśmiechają się do mnie - do angielskiej dziewczyny zagubionej i
samotnej na ulicach Bombaju. Mogłabym ich spytać o drogę na bazar, choć nie mówię po hindusku tak
dobrze jak ojciec i z tego, co wiem, pytanie: „Gdzie jest targ?" mogłoby zabrzmieć jak: „Pożądam pięknej
krowy bliźniego twego". Mimo to warto spróbować.
- Przepraszam - odzywam się do starszego, tego z siwą brodą. -Chyba się zgubiłam. Czy może mi pan
powiedzieć, jak dojść na targ?
Uśmiech mężczyzny blednie, wypiera go wyraz lęku. Mówi coś gwałtownie do swojego towarzysza w
dialekcie, z którego nie rozumiem ani słowa. W oknach i drzwiach pojawiają się twarze ludzi
zaintrygowanych zamieszaniem. Staruszek wstaje, wskazuje na mnie, potem na naszyjnik. Nie podoba
mu się? Coś we mnie go zaniepokoiło. Odpędza mnie gestem ręki, wchodzi do domu i za trzaskuje mi
drzwi przed nosem. Milo jest wiedzieć, że nie tylko matka i Sarita nie mogą znieść mojego towarzystwa.
Twarze w oknach obserwują mnie. Pojawia się pierwsza kropla deszczu. Wsiąka w suknię, tworząc
wilgotną plamę. Teraz w każ dej chwili może lunąć. Muszę wracać. Wolę nie myśleć, co powie matka, jeśli
przemoknie z mojego powodu. Dlaczego zachowałam się jak rozwydrzony bachor? Teraz już na pewno
nie weźmie mnie do Londynu. Spędzę resztę życia w austriackim klasztorze, w otoczeniu kobiet z
wąsami, i wzrok mi się popsuje od dziergania skomplikowanych koronek do wypraw ślubnych innych
dziewcząt. Mogę przeklinać swój zły charakter, ale to nie pomoże mi wrócić. Wybierz kierunek, Gemmo,
dowolny kierunek - i idź. Wybieram drogę w prawo. Nieznajoma ulica prowadzi do następnej, i do
następnej, a gdy wychodzę zza kolejnego zakrętu, widzę go, jak się zbliża. Chłopak z bazaru.
Nie panikuj, Gemmo. Wycofaj się, zanim cię zobaczy.
Pospiesznie robię dwa kroki w tył. Niestety, zahaczam obcasem o śliski kamień i z impetem wypadam na
ulicę. Kiedy się prostuję,
patrzy na mnie z miną, której nie potrafię rozszyfrować. Przez sekundę żadne z nas się nie porusza,
Jesteśmy równie nieruchomi jak otaczające nas powietrze, które albo obiecuje zbawczy deszcz, albo grozi
burzą.
Nagle budzi się we mnie strach. Przelewa się zimną falą, podsycany przez rozmowy, które podsłuchałam
w gabinecie ojca - opowiastki przy kieliszku brandy i cygarze o losie kobiet samotnie chodzących po
mieście, zniewolonych przez złych mężczyzn, którzy na zawsze zrujnowali im życie. Pamiętam tylko
strzępki rozmów. Tymczasem zbliża się do mnie prawdziwy mężczyzna, pokonując dzielącą nas
odległość długimi krokami.
Na pewno zamierza mnie złapać, ale nie pozwolę mu. Z łomoczącym sercem zbieram spódnicę w dłoń.
gotowa rzucić się do biegu. Próbuję zrobić krok, lecz nogi mi drżą jak u źrebaka. Ziemia migocze i zapada
się pode mną.
Co się dzieje?
Ruszyć się. Muszę się ruszyć, ale nie mogę. Dziwne mrowie nie budzi się w moich palcach, wędruje w
górę ramion i ogarnia klatkę piersiową. Całe ciało zaczyna drżeć. Potworne ciśnienie Wypiera powietrze z
płuc, przygniata mnie do ziemi. Wzbiera we mnie panika. Chcę krzyczeć. Ale słowa nie nadchodzą. Ani
jeden dźwięk. Chłopak chwyta mnie, gdy zaczynam upadać na ziemię. Chcę go prosić, żeby mi pomógł.
Skupić się na jego twarzy, na je-go zmysłowych ustach o idealnym kształcie. Gęste, ciemne loki opadają
mu na oczy - głębokie, brązowe, okolone niezwykle długimi rzęsami. I pełne niepokoju.
Pomóż mi.
Słowa tkwią głęboko we mnie. Nie boję się już utraty cnoty. Wiem, że umieram. Próbuję zmusić się, żeby
mu to powiedzieć, ale z mojego gardła dobywa się tylko zduszony jęk. Zalewa mnie silny lipach róż i
korzennych przypraw, gdy horyzont oddala się, a ja trzepocze powiekami, walcząc, by zachować
przytomność, Jego usta otwierają się, poruszają, mówią coś.
W końcu dociera do mnie jego glos:
- To się dzieje naprawdę.
Nacisk rośnie, aż czuję, że zaraz wybuchnę, a potem zaczynam spadać. Wirujący tunel światła i
oślepiających kolorów porywa mnie niczym podwodny prąd. Lecę bez końca. Wokół pędzą obrazy.
Opadam obok dziesięcioletniej mnie, bawiącej się Julią, szmacianą lalką, którą zgubiłam na pikniku rok
później. Mam sześć lat, pozwalam Saricie. by umyła mi twarz przed kolacją. Czas cofa się i mam lat trzy,
dwa. jestem niemowlęciem, a potem stworzeniem bladym i dziwnym, nie większym od kijanki i równie
bezbronnym. Mocny prąd znowu chwyta mnie bezwzględnie i ciągnie przez zasłonę czerni, aż znów widzę
ulicę w Indiach. Zwiedzam miasto. spaceruję w żywym śnie. w którym nie słychać żadnego dźwięku poza
dudnieniem mojego serca, poza wdechem i wydechem, szumem krwi krążącej w moich żyłach. Po
szczytach dachów nade mną, obnażając zęby, skacze małpka kataryniarza. Próbuję coś po wiedzieć, ale
okazuje się, że nie mogę. Zwierzak daje susa na następny dach. To sklep, nad jego wejściem wiszą
suszone zioła, a do drzwi przymocowany jest symbol oka i księżyca - taki sam jak na naszyjniku mamy.
Stromą ulicą szybko zbliża się kobieta - ma złotorude włosy, niebieską suknię i białe rękawiczki. Moja
matka. Co ona tu robi? Powinna być u pani Talbot, popijać herbatkę i dyskutować o wzorach tkanin.
Z jej ust ulatuje moje imię. Gemma. Gemma. Przyszła mnie szukać. Tuż za nią podąża Hindus w turbanie.
Nie słyszy go. Wołam do niej. ale z moich ust nie wydobywa się żaden dźwięk. Jedną dłonią popycha
drzwi do sklepu i wchodzi. Idę za nią, a moje serce bije coraz głośniej i mocniej. Ona musi wiedzieć, że
ten człowiek jest tuż za jej plecami. Musi już słyszeć jego oddech, jednak cały czas patrzy prosto przed
siebie.
Mężczyzna wyciąga spod płaszcza sztylet, ale ona nadal się nie odwraca. Mam wrażenie, że zaraz
zwymiotuję. Chcę ją powstrzymać, wyciągnąć stamtąd. Przy każdym kroku muszę przedzierać się silą
przez powietrze, unosząc nogi z dręczącą powolnością. Mężczyzna zatrzymuje się i nasłuchuje. Szeroko
otwiera oczy. Boi się.
Coś czeka przyczajone w cieniu na tyłach sklepu. Tak jakby ciemność zaczęta się poruszać. Jak to
możliwe? Ale tak jest. Z zimnym oślizgłym odgłosem, od którego cierpnie mi skóra, ciemny kształt wylania
się ze swojej kryjówki. Rośnie, aż ogarnia wszystko wokół. Czerń w środku tego czegoś wiruje, a
dźwięki... Z jego wnętrza dochodzą upiorne krzyki i jęki.
Mężczyzna rzuca się do przodu, lecz to coś owija się wokół niego. Pochłania go. Po czym pochyla się nad
moją mamą i przemawia do niej gładkim sykiem:
- Chodź do nas. ślicznotko. Czekaliśmy... Wewnątrz mnie eksploduje krzyk. Mama odwraca się.
dostrzega sztylet leżący na podłodze i podnosi go. To coś wyje z wściekłości. Mama zamierza z tym
walczyć. Poradzi sobie. Pojedyncza łza pływa po jej policzku, gdy zamyka zrozpaczone oczy, miękko
niczym modlitwę wymawiając moje imię: Gemma, Jednym płynnym ruchem unosi sztylet i zatapia go w
swojej piersi. Nie!
Silny prąd wyciąga mnie ze sklepu. Wracam na ulicę, jakbym się stamtąd w ogóle nie ruszała, krzycząc
jak oszalała, a młody Hindus usiłuje przytrzymać ramiona, którymi młócę powietrze. Co widziałaś?
Powiedz mi! Kopię i walczę, wyrywając się z jego uścisku. Czy nie ma tu nikogo kto mógłby mi pomóc?
Co się dzieje? Mamo! Mój umysł walczy, żeby odzyskać kontrolę i odnaleźć jakąś logikę, co w końcu mu
się udaje. Mama na pewno pije herbatę w domu pani Tal-bot. Pójdę do niej i udowodnię to. Zezłości się i
odeśle mnie z Saritą do domu, później nie będzie żadnego szampana ani Londynu. ale to nie ma
znaczenia. Będzie żywa, cala i zdrowa, a ja nie będę się posiadała z radości, kiedy mnie ukarze. Chłopak
nadal do mnie krzyczy: - Widziałaś mojego brata?!
- Puść mnie! - Kopię go nogami, które w pełni odzyskały sprawność i trafiam w najczulsze miejsce. Zwija
się na ziemi, a ja biegnę na oślep ulicą i skręcam na następnym rogu. gnana strachem. Niewielki tłumek
zebrał się przed sklepem. Przed sklepem, nad którego drzwiami wiszą suszone zioła.
Nie. To wszystko jakiś ohydny sen. Obudzę się we własnym łóżku i usłyszę donośny, chrapliwy głos ojca
opowiadającego jeden ze swoich skomplikowanych dowcipów. Potem rozlegnie się miękki śmiech mamy.
Nogi mi drętwieją, a potem zaczynają drżeć, gdy próbuję utorować sobie drogę przez tłum. Maleńka
małpka kataryniarza zeskakuje na ziemię i przekrzywia głowę na lewo i na prawo, z ciekawością
przyglądając się ciału. Tych kilka osób przede mną odsuwa się. Mój umysł przyswaja obraz stopniowo.
Przewrócony but, złamany obcas. Rozczapierzona dłoń, pałce już sztywniejące. Zawartość torebki
rozsypana na ziemi. Naga szyja wystająca ze stanika niebieskiej sukni. Słynne zielone oczy otwarte i
niewidzące. Usta lekko rozchylone, jakby próbowała coś powiedzieć, kiedy umierała.
Gemma.
Czerwona kałuża rozlewa się, wpływa pod jej pozbawione życia cialo i wsiąka w spękaną ziemię,
przypominając mi o widzianych kiedyś podobiznach Kali, mrocznej bogini, która przelewa krew i miażdży
kości. Kali niszczycielka. Moja święta patronka. Zamykam oczy. łudząc się, że to wszystko zniknie.
To się nie dzieje. To się nie dzieje. To się nie dzieje.
Ale kiedy otwieram oczy, ona nadal tam jest i patrzy na mnie oskarżycielskim wzrokiem. Nie obchodzi
mnie. czy w ogóle wrócisz. To była ostania rzecz, jaką do niej powiedziałam. Zanim uciekłam. Zanim ona
ruszyła mnie szukać. Zanim zobaczyłam w wizji, jak umiera. Ciężkie odrętwienie ogarnia moje ramiona i
nogi. Opadam na ziemię. Krew matki dotyka rąbka mojej najlepszej sukni, plamiąc ją na zawsze. A potem
krzyk, który wstrzymywałam, wypada ze mnie gwałtownie i szybko niczym rozpędzony pociąg, akurat gdy
niebo otwiera się szeroko i zaczyna padać rzęsisty deszcz, dla więc wszelkie dźwięki.
LONDYN, ANGLIA. DWA MIESIĄCE PÓŹNIEJ
ROZDZIAŁ DRUGI
- Victoria! Victoria Station!
Tęgi konduktor w niebieskim uniformie zmierza do ostatniego wagonu, obwieszczając, że wreszcie
dotarliśmy do Londynu. Po-I ląg zwalnia, aż w końcu staje. Skłębione obłoki pary przesuwają się za
oknem, sprawiając, że wszystko wygląda jak we śnie. Na siedzeniu naprzeciwko mój brat Tom budzi się,
po czym a czarną kamizelkę i sprawdza, czy ubranie mu się nie pogniotło. Przez cztery lata, kiedy się nie
widzieliśmy, bardzo urósł I zrobił się nieco szerszy w ramionach, ale nadal jest chudy i ma szczecinę
jasnych włosów. Przez tę grzywę modnie opadającą na kie oczy zupełnie nie wygląda na dwadzieścia lat.
Nie miej takiej ponurej miny. Gemmo. Nie zostałaś skazana . Spence to bardzo dobra szkoła, słynąca z
tego, że wy-'.11 ze swych murów czarujące młode damy.
I/o dobra szkoła. Czarujące młode damy. Dokładnie to sali iwo w słowo, powiedziała moja babcia, po tym
jak spędzili-?..i tygodnie w Pleasant House. jej domu na angielskiej wsi. il.i mnie długim taksującym
spojrzeniem, moją piegowatą niesforną czuprynę rudych włosów, moją ponurą twarz, lu, że potrzebna mi
jest odpowiednia szkoła dla panien, jeśli chcę kiedykolwiek dobrze wyjść za mąż.
- To zadziwiające, że nie zostałaś przysłana do domu wiele lat temu - gdakała. - Wszyscy wiedzą, że
powietrze w Indiach psuje krew. Twoja matka z pewnością by sobie tego życzyła.
Musiałam ugryźć się w język, żeby nie zapytać, skąd ona może wiedzieć, czego by sobie życzyła moja
matka. Moja matka
chciała, żebym została w Indiach, za to ja chciałam przyjechać do Londynu. Teraz tu jestem i nie
mogłabym być bardziej nieszczęśliwa.
Przez trzy godziny, gdy pociąg przemierzał zielone, pofałdowane pastwiska, a deszcz monotonnie bębnił
o szyby. Tom spal. Ja natomiast potrafiłam tylko patrzeć wstecz, tam, skąd przybyłam. Wspominałam
gorące równiny Indii. Policję zadającą pytania: Czy kogoś widziałam? Czy matka miała wrogów? Co
robiłam sama na ulicy? I co z mężczyzną, który rozmawia! z nią na bazarze, kupcem o imieniu Amar? Czy
go znałam? Gdzie on i moja mama (w tym momencie robili zakłopotane miny i szurali nogami, szukając
słów, które brzmiałyby w miarę delikatnie) „zawarli znajomość"?
lak mogłam im opowiedzieć o tym, co widziałam? Nie miałam nawet pojęcia, czy sama mogę w to wierzyć.
Pociąg sunie wśród kwitnących pól, lecz kołysanie wagonu pasażerskiego przypomina mi o okręcie, który
przywiózł nas z Indii przez wzburzone morze. Linia brzegowa Anglii nabierająca kształtu niczym
ostrzeżenie. Mama pochowana głęboko w zimnej, bezlitosnej angielskiej ziemi. Ojciec szklanym wzrokiem
patrzący na kamień nagrobny - Virginia Doyle. ukochana żona i matka - spoglądający przez niego, jakby
samą siłą woli mógł zmienić to, co się stało. A kiedy okazało się, że nie może, wycofał się do swojego
gabinetu i buteleczki laudanum, która stalą się jego nieodłączną towarzyszką. Czasami znajduję go,
śpiącego w fotelu, z psami u stóp, z brązową flaszeczką blisko pod ręką, z oddechem głębokim i słodko
pachnącym lekarstwem. Kiedyś byl potężnym mężczyzną, lecz teraz wychudł, skurczony przez smutek i
opium. A ja mogę tylko stać obok, bezradna i niema, przyczyna tego wszystkiego. Strażniczka tajemnicy
tak straszliwej, że boję się odzywać, przestraszona, iż wyleje się ze mnie niczym płonąca nafta, parząc
wszystkich wokół.
-Znów się zamyśliłaś - mówi Tom, rzucając mi podejrzliwe spojrzenie.
- Przepraszam.
Tak. przepraszam, przepraszam za wszystko.
Tom wzdycha długo i ciężko, a zaraz potem dodaje:
Nie przepraszaj, po prostu przestań.
Dobrze, przepraszam - mówię znów bez zastanowienia. Dotykam zarysu amuletu. Wisi teraz na mojej
szyi, przypominając mi mamę i moją winę, ukryty pod sztywną czarną suknią żałobną z krepy, którą będę
nosić przez pól roku.
Przez rzedniejącą mgłę za oknem widzę bagażowych biegnących obok pociągu, gotowych do ustawienia
drewnianych schodków przy otwartych drzwiach, żebyśmy mogli zejść na peron. W końcu pociąg
zatrzymuje się z sykiem i westchnieniem pary.
Tom wstaje i przeciąga się.
- Chodźmy więc. Ruszajmy, póki wszyscy bagażowi nie zniknęli.
Ruch panujący na Victoria Station zupełnie zapiera mi dech w piersi. Tabuny ludzi kręcą się po peronie.
Na drugim końcu pociągu pasażerowie trzeciej klasy wyskakują w plątaninie rąk i nóg. Bagażowi spieszą
się, by przejąć walizki i paczki od pasażerów pierwszej klasy. Gazeciarze trzymają dzienniki w górze,
najwyżej jak potrafią, wykrzykując co ciekawsze nagłówki. Wokół kręcą się kwiaciarki, nosząc uśmiechy
równie twarde i zużyte jak drewniane tace zawieszone na ich delikatnych szyjach. Mężczyzna z
parasolem wetkniętym pod pachę przeciska się obok, niemalże zbijając mnie z nóg.
Pan wybaczy - mamroczę mocno rozdrażniona, ale nie zwraca na mnie uwagi. Kiedy zerkam na dalszy
koniec peronu, zauważam coś dziwnego. Czarny płaszcz podróżny, na którego widok moje serce
przyspiesza. Zasycha mi w ustach. To niemożliwe, żeby on tu był! A jednak jestem pewna, że to on
zniknął właśnie za kioskiem. Próbuję podejść bliżej, ale na peronie panuje potworny ścisk.
Co ty robisz? - pyta Tom, patrząc, jak walczę z naporem tłumu.
- Rozglądam się tylko - odpowiadam w nadziei, że nie usłyszy lęku w moim glosie. Zza kiosku wychodzi
mężczyzna z naręczem gazet. Płaszcz - cienki, czarny i o kilka rozmiarów za duży - wisi na nim jak luźna
peleryna. Ogarnia mnie taka ulga, że niemalże wybucham śmiechem. Widzisz, Gemmo? To tylko
wyobraźnia. Daj sobie spokój.
- No cóż, skoro się rozglądasz, to może znajdziesz nam bagażowego. Nie wiem, gdzie oni wszyscy, u
licha, tak szybko zniknęli.
Obok pojawia się wychudzony gazeciarz i proponuje, że za dwa pensy sprowadzi dla nas dwukólkę, Z
wysiłkiem dźwiga kufer wy pełniony moim ziemskim dobytkiem: kilka sukien, pamiętnik ma my, czerwone
sari, biały rzeźbiony słoń z Indii i cenny kij do krykieta mojego taty, pamiątka po szczęśliwszych czasach.
**>Tom pomaga mi wsiąść do powozu, a woźnica rusza spod Victoria Station, przypominającej wielką
rozłożystą damę. ze stukotem kopyt kierując dwukólkę do centrum Londynu. Powietrze jest mroczne,
przesycone dymem z latarni gazowych, które stoją wzdłuż londyńskich ulic. Mglista szarość wywołuje
wrażenie, że zapadł już zmierzch, chociaż jest dopiero czwarta po południu. Na tych cienistych ulicach
wszystko mogłoby podkraść się do człowieka. Nie wiem, dlaczego o tym pomyślałam, ale tak się stało,
więc natychmiast oddaliłam od siebie tę myśl.
Cieniutkie iglice Parlamentu wystają nad mrocznymi zarysami kominów. Kilku zlanych potem mężczyzn
kopie głęboki rów wzdłuż brukowanej ulicy.
- Co oni robią?
- Kładą kable do świateł elektrycznych - wyjaśnia Tom, kaszląc w białą chusteczkę z monogramem
wyszytym w rogu wyraźną czarną nicią. - Już wkrótce te duszące lampy gazowe będą należały do
przeszłości.
Uliczni handlarze sprzedają towary z wózków, zachwalając je charakterystycznymi okrzykami: Ostre noże.
dobra ryba, kupujcie jabłka, mam tu jabłka! Mleczarki dostarczają mleko z ostatniego udoju. To dziwne,
ale ten widok przypomina mi Indie. Kuszące wystawy oferują wszystko, co można sobie wymarzyć -
herbatę. płótno, porcelanę oraz piękne suknie skopiowane z najlepszych pa ryskich modeli. Szyld wiszący
w oknie drugiego piętra informuje. że są tam biura do wynajęcia, pytać w budynku. Rowery śmigają wśród
dwukólek na ulicach. Przygotowuję się na wszelki wypadek, gdyby klacz ciągnąca nasz powóz
przestraszyła się na ich widok, ale ona wydaje się zupełnie niezainteresowana. Już to wszystko wcześniej
widziała, w przeciwieństwie do mnie.
Mija nas omnibus pełen pasażerów, ciągniony przez wspaniały zaprzęg. Na dachu siedzi grupka dam z
parasolkami mającymi chronić je przed żywiołami. Długi pas drewna z reklamą mydła Pear's sprytnie
Osłania ich kostki, zgodnie z wymogami przyzwoitości. To niezwykły widok i marzę, byśmy mogli tak po
prostu jeździć po ulicach Londynu, wdychając kurz historii, którą znałam tylko z fotografii. Mężczyźni w
ciemnych garniturach i melonikach wychodzą z biur, pewnym siebie krokiem kierując się do domów po
dniu pracy. Widzę białą kopułę katedry św. Pawła wznoszącą się nad pokrytymi sadzą dachami.
Przyklejony do słupa plakat zapowiada przedstawienie Makbeta, w którym występuje amerykańska
aktorka Lily Trimble. Jest zachwycająca, na kasztanowe włosy, rozpuszczone i wzburzone, oraz czerwoną
suknię ze śmiałym dekoltem. Zastanawiam się, czy dziewczęta też będą tak urocze i wyrafinowane. -
Lilly Trimble jest bardzo piękna, prawda? - mówię, starając się wciągnąć Toma w miłą pogawędkę, choć
to zadanie wydaje się
niemożliwe.
- Aktorka - prycha mój brat. - Cóż to za życie dla kobiety,
bez porządnego domu, męża, dzieci? Prowadzi się, jakby sama sobie była panem i mistrzem. Z
pewnością nigdy nie zostanie przyjęta do towarzystwa jako prawdziwa dama.
To by było tyle, jeśli chodzi o milą pogawędkę.
Jakaś część mnie ma ochotę kopnąć Toma za jego arogancję.
Obawiam się jednak, że inna część mnie umiera z ciekawości, czego
takiego mężczyźni szukają w kobietach. Być może mój brat jest na puszony, ale wie pewne rzeczy, które
mogą okazać się przydatne.
- Rozumiem - odpowiadam szybko, jakbym chciała się dowiedzieć, jak zaprojektować ładny ogród.
|estem opanowana. Uprzejma. Dystyngowana. - A jaka powinna być prawdziwa dama?
Gdy odpowiada, odnoszę wrażenie, że brakuje mu tylko fajki w zębach.
- Mężczyzna szuka kobiety, która ułatwi mu życie. Powinna
być atrakcyjna, zadbana, znać się na muzyce, malarstwie i prowadzeniu domu, ale nade wszystko
powinna pilnować, aby jego nazwiska nie splamił żaden skandal, oraz nie robić nic, co by zwracało na nią
uwagę.
On chyba żartuje. Poczekam chwilę, a on na pewno wybuchnie śmiechem i powie, że tylko się ze mną
droczy, jednak przemądrzały uśmieszek nie schodzi mu z twarzy. Nie zamierzam spokojnie przyjmować
tej zniewagi.
- Mama miała takie sama prawa jak ojciec - mówię chłodno. -
Nie oczekiwał, że będzie chodziła krok za nim jak jakaś smutna
kretynka.
Uśmiech Toma znika.
- No właśnie. I zobacz, do czego nas to doprowadziło.
Znów zapada cisza. Za oknami powozu przesuwa się Londyn
i Tom odwraca się w jego stronę. Po raz pierwszy widzę ból moje go brata, dostrzegam go w geście, jakim
przeczesuje włosy palca mi, jeszcze raz i jeszcze, i rozumiem, ile go kosztuje ukrywanie tych wszystkich
uczuć. Ale nie wiem, jak przerzucić most nad tym niezręcznym milczeniem, wiec jedziemy dalej, patrząc
na Wszystko, niewiele widząc i nic nie mówiąc.
- Gemmo... - Glos Toma załamuje się i brat milknie na chwilę. Walczy z tym czymś, co się w nim
kotłuje. - Tego dnia z ma
mą... Dlaczego, do licha, uciekłaś? Co sobie myślałaś?
Mój glos jest ledwie szeptem.
- Nie wiem.
Chociaż mówię prawdę, nie przynosi mi ona żadnego pocieszenia.
Mroczny sekret
Kobiecy brak logiki.
Tak - potwierdzam nie dlatego, że się zgadzam, lecz dlatego, że chcę mu coś dać, cokolwiek. Mówię to,
bo pragnę, żeby mi wy baczył. A może wtedy będę mogła wybaczyć sama sobie. Może.
Znałaś tego - szczęka zaciska mu się przy tym słowie - mężczyznę, który leżał zamordowany obok niej?
Nie - szepczę.
Sarita mówi, że byłaś w histerii, kiedy znalazła cię wraz z policją. Plotłaś coś o hinduskim chłopaku i wizji,
w której... coś było.
Milknie i pociera dłońmi spodnie na kolanach. Nadal na mnie nie patrzy.
Moje dłonie złożone na podołku drżą. Mogłabym mu powiedzieć. Mogłabym mu wyjawić to, co skrywam w
sercu. W tej chwili
z lokiem opadającym na oczy jest takim bratem, za którym tęskni-
łam, tym, który kiedyś przynosił mi kamienie z morza, mówiąc, że
to skarby radży. Chcę mu wyznać, że boję się, iż stopniowo tracę
rozum, i że nic już nie wydaje mi się całkowicie realne. Chcę opowiedzieć mu o wizji, chcę, by w swój
irytujący sposób poklepał
mnie po głowie i zbył wszystko idealnie logicznym medycznym wyjaśnieniem. Chcę go zapytać, czy
dziewczynka może się urodzić
antypatyczna, czy tylko taka się staje. Chcę powiedzieć mu wszystko i chcę, żeby zrozumiał. Tom
chrząka cicho. - To znaczy chciałem zapytać, czy coś ci się stało. Czy on... czy nic ci nic jest? Każdym
następnym słowem na nowo buduję między nami mur. - Pytasz, czy nadal jestem niewinna?
- Skoro chcesz to ująć tak bez ogródek, owszem.
Teraz rozumiem, że wygłupiłam się, myśląc, iż on chce wiedzieć, co naprawdę się stało. Martwi go tylko
to, czy w jakiś sposób nie okryłam rodziny wstydem.
- Nie, jak to sformułowałeś, nic mi nie jest. Chce mi się śmiać z tego kłamstwa - z całą pewnością coś mi
jest. Ale moje słowa działają zgodnie z przewidywaniem. Takie
właśnie jest życie - jedno wielkie kłamstwo. Iluzja, w której wszyscy odwracają wzrok i udają, że nie
istnieje nic nieprzyjemnego, nie ma goblinów w ciemnościach, nie ma upiorów w duszy. Tom z ulgą
prostuje ramiona.
- Dobrze. To w porządku. - Ludzki moment minął i mój brat
znów jest absolutnie opanowany. - Gemmo, morderstwo matki to
hańba dla naszej rodziny. - Wpatruje się we mnie. - Matka umarła na cholerę - mówi z naciskiem, tak
jakby sam wierzył w to
kłamstwo. - Wiem, że się nie zgadzasz, ale jako twój brat zapewniam cię, że im mniej będziemy mówić na
ten temat, tym lepiej.
Musimy cię chronić.
Ten człowiek stanowi ucieleśnienie samych konkretów i żadnych uczuć. Pewnego dnia bardzo mu się to
przyda jako lekarzowi. Wiem, że ma rację, ale nic nie mogę poradzić, że go za to nienawidzę.
- Pewien jesteś, że martwisz się o mnie?
Znów mocno zaciska zęby.
- Uznam, że nie słyszałem tego komentarza. Skoro nie chcesz
myśleć o mnie czy o sobie, pomyśl o ojcu. Nie czuje się dobrze.
Sama to widzisz. Okoliczności śmierci matki zupełnie go przybiły.
- Tom bawi się mankietami koszuli. - Powinnaś się dowiedzieć, że
w Indiach ojciec popadł w bardzo nieprzyjemne nałogi. Być może
palenie nargili z Hindusami pomogło mu stać się popularnym człowiekiem interesu, jednym z nich, ale nie
przysłużyło się zbytnio je
go zdrowiu. Ojciec zawsze z upodobaniem oddawał się swoim
przyjemnościom, chętnie szukał ucieczki.
Czasami wracał do domu późno, całkowicie wyczerpany. Pamiętam. jak mama i służba pomagali mu
położyć się do łóżka, i to nieraz. Mimo to te słowa bolą. Nienawidzę Toma za to, że mi o tym mówi.
To dlaczego dostarczasz mu laudanum?
Nie ma nic złego w laudanum. To lekarstwo. - Pociąga nosem.
Stosowane z umiarem...
Ojciec nie jest uzależniony. Nie on - powtarza, jakby chciał przekonać lawę przysięgłych. - Teraz, gdy już
wrócił do Anglii. dojdzie do siebie. Tylko pamiętaj, co ci powiedziałem. Czy możesz mi przynajmniej tyle
obiecać? P
roszę.
Tak, oczywiście - odpowiadam, czując się martwa w środku. Akademia Spence nie wie, co robi,
przyjmując mnie, widmo dziewczyny, która będzie kiwała głową, uśmiechała się i popijała herbatę, ale tak
naprawdę nie będzie tam obecna.
Woźnica woła:
Panie, musimy przejechać przez East, może chce pan zaciągnąć zasłony?
O co chodzi? - pytam.
Będziemy jechać przez East End. Whitechapel? Och, na litość boską, to slumsy, Gemmo - wyjaśnia,
opuszczając zasłony, żeby odciąć się od nędzy i brudu.
Widziałam slumsy w Indiach - mówię i nie zasłaniam okna. Powóz podskakuje na bruku wąskich,
brudnych uliczek. Kilkanaścioro zaniedbanych, chudych dzieci biegnie obok, patrząc na nas w eleganckiej
dwukółce. Serce mi zamiera na widok ich kościstych, umazanych sadzą twarzyczek. Kilka kobiet zbitych
w gromadę pod latarnią gazową zajmuje się szyciem. Bardzo rozsądnie wykorzystują światło miejskie,
żeby nie marnować własnych cennych świeczek na tę niewdzięczną pracę. Zapach na ulicach -
połączenie odoru śmieci, końskich odchodów, uryny i rozpaczy - jest naprawdę koszmarny i dławi mnie. Z
gospody wylewają się na ulicę głośna muzyka i krzyki. Potem wytacza się z niej pijana para. Kobieta ma
włosy w kolorze zachodzącego słońca i prostacko, mocno pomalowaną twarz. Zatrzymują powóz i wdają
się w kłótnię z woźnicą.
O co znowu chodzi? - Tom nagląco stuka w dach dwukółki, lecz kobieta nie daje za wygraną. Możemy tu
spędzić całą noc. Pijany mężczyzna spogląda na mnie pożądliwie, mruga i wykonuje niezmiernie
obraźliwy gest palcami wskazującymi.
Zdegustowana odwracam wzrok i spoglądam w pustą alejkę. Tom wychyla się przez okno. Słyszę, jak
protekcjonalnie i niecierpliwie próbuje się dogadać z parą na ulicy. Nagle dzieje się coś dziwnego, lego
glos staje się stłumiony, niczym dźwięki dobiegające przez muszlę przyłożoną do ucha. A potem słyszę
już tylko, jak moja krew przyspiesza i dudni głucho w żyłach. Przygniata mnie potworne ciśnienie,
wyciskając powietrze z płuc.
Znów czuję to samo co w Indiach.
Chcę zawołać Toma, ale nie mogę. Potem znowu pędzę tym tunelem z koloru i światła, a alejka wygina
się i migocze. I równie szybko wypływam z powozu, lekko stąpam po zaciemnionej ulicy o lśniących
krawędziach. Mała dziewczynka w wieku około ośmiu lat siedzi na ziemi pokrytej źdźbłami słomy, bawiąc
się szmacianą lalką. Buzię ma brudną, ale poza tym nie pasuje do tego miejsca. Ma różową wstążkę we
włosach i o rozmiar za duży biały wy-krochmalony fartuszek. Nuci fragment piosenki, w której rozpoznaję
starą ludową przyśpiewkę. Kiedy się zbliżam, podnosi wzrok.
Prawda, że moja lala jest śliczna?
Widzisz mnie?
Kiwa głową i dalej przeczesuje brudnymi palcami włosy lalki.
Ona cię szuka. -Kto?
Mary.
Mary? Jaka Mary?
- Posłała mnie, żebym cię znalazła. Ale musimy być ostrożne.
To też cię szuka.
Powietrze porusza się, niosąc chłodną wilgoć. Drżę mimo wolnie.
- Kim jesteś?
W mętnym mroku za plecami dziewczynki wyczuwam poruszenie. Mrużę oczy, żeby lepiej widzieć, ale to
nie jest złudzenie - cie nie się ruszają. Szybka jak ciekłe srebro ciemność powstaje i nabiera ohydnego
kształtu - widzę błyszczące kości czaszki, puste, czarne dziury w miejscu oczu, zamiast włosów plątaninę
węży. Usta otwierają się i wydobywa się z nich chrapliwy szept:
- Chodź do nas. moja śliczna, śliczna...
- Uciekaj. - To słowo jest ledwie zdławionym szeptem na moim języku. Monstrum rośnie i przysuwa
się coraz bliżej. Zawodzenie i jęki w jego wnętrzu sprawiają, że każda komórka mojego ciała robi się
lodowato zimna. W gardle narasta krzyk. Jeśli pozwolę
mu się wydobyć, nigdy już nie umilknę.
Serce bije ciężko o moje żebra, kiedy powtarzam trochę mocniejszym głosem:
- Uciekaj!
To coś waha się, wycofuje. Wciąga powietrze, jakby węszyło w poszukiwaniu zapachu. Dziewczynka
zwraca na mnie pozbawione wyrazu brązowe oczy.
Za późno - mówi, gdy stwór kieruje na mnie niewidzący wzrok. Rozkładające się usta rozciągają się,
ukazując podobne do kolców zęby. Dobry Boże, to coś się uśmiecha. Szeroko otwiera potworną paszczę i
skrzeczy - ten dźwięk wreszcie odblokowuje mój język.
Nie! - W ułamku sekundy znowu znajduję się w powozie i wychylając się z okna, wrzeszczę na parę
pijaków.
Zejdźcie z drogi, do cholery, natychmiast!
Uderzam klacz szalem po zadzie, a ona rży cicho, po czym gwałtownie rusza, zmuszając parę do ucieczki
w bezpieczne wnętrz gospody. Woźnica uspokaja konia, a Tom sadza mnie na miejscu.
Gemmo! Co cię opętało?
Ja... - Zaglądam w alejkę, szukając tego czegoś, ale go tam nie widzę. To tylko słabo oświetlony zaułek, w
którym kilkoro brudnych dzieci próbuje ukraść kapelusz mniejszemu chłopcu. Ich
śmiech odbija się od stajni i ruder. Cała scena niknie za nami w mroku nocy.
- Gemmo, słyszysz mnie? Nic ci nie jest? - Tom jest naprawdę zmartwiony.
Tracę rozum, Tom. Pomóż mi.
- Po prostu się spieszę. - Dźwięk, który potem wydobywa się
moich ust, brzmi jak coś pośredniego między śmiechem a skowytem, mogłaby go wydać kobieta
obłąkana.
Tom przygląda mi się, jakbym cierpiała na jakąś rzadką chorobę, której nie potrafi wyleczyć.
- Na litość boską! Weź się w garść. I proszę, uważaj na swoje słownictwo w Spence. Nie zamierzam po
ciebie przyjeżdżać kilka
godzin po tym, jak cię tam zostawię.
- Dobrze, Tom - odpowiadam, gdy powóz zaczyna toczyć się szybciej, chwiejąc się na bruku i uwożąc nas
z dala od Londynu
i jego cieni.
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Dojeżdżamy do szkoły, sir! - woła woźnica.
Przez godzinę jechaliśmy po falujących wzgórzach, gdzie niegdzie pocętkowanych sylwetkami drzew.
Słońce zaszło, a niebo pokryło się mglistym błękitem pory zmierzchu. Kiedy wyglądam przez okno, nie
widzę niczego prócz baldachimu z gałęzi nad głową oraz dojrzałego jak melon księżyca za koronką liści.
Zaczynam myśleć, że naszemu woźnicy chyba coś się przywidziało, ale gdy wjeżdżamy na grzbiet
wzgórza, moim oczom ukazuje się Spence w całej swej okazałości.
Spodziewałam się uroczej wiejskiej posiadłości, w której młode dziewczęta o różanych policzkach grają w
tenisa na schludnych zielonych trawnikach, jak to opisują tanie gazety. W Spence nie ma nic przytulnego.
Budowla jest kolosalna niczym zapomniany zamek szaleńca, z wielkimi, grubymi wieżami i cienkimi,
ostrymi iglicami. Niewątpliwie gdyby jakieś dziewczę chciało zwiedzić wszystkie pokoje w tym gmaszysku,
potrzebowałoby co najmniej roku.
Prrr! - Woźnica zatrzymuje powóz. Ktoś stoi na drodze.
Kto to jedzie?
Do mojego okienka podchodzi jakaś kobieta i zagląda do środka. To stara Cyganka. Chociaż włosy ma
przykryte bogato haftowanym szalem, a jej biżuteria wykonana jest z czystego złota, poza tym wygląda na
dość zaniedbaną.
- Co znowu? - wzdycha Tom.
Wystawiam głowę na zewnątrz. Kiedy blask księżyca pada na moje rysy, twarz Cyganki łagodnieje.
Och, to ty. Wróciłaś do mnie.
Przepraszam, ale musiała mnie pani z kimś pomylić.
37
LIBBA BRAY
- A gdzie jest Carolina? Gdzie ona? Zabrałaś ją ze sobą? - Zaczyna cicho łkać.
- No już, paniusiu, przepuść nas! - wola woźnica. Trzaskają lejce i powóz znów rusza, a staruszka krzyczy
za
nami:
- Matka Elena widzi wszystko! Zna twoje serce! Ona wie!
- Dobry Boże, mają nawet własną wieszczkę - parska Tom. -Cóż za modne miejsce!
Niech Tom się śmieje, ale ja nie mogę się już doczekać, żeby wydostać się z powozu i z ciemności.
Przejeżdżamy przez zwieńczoną kamiennym lukiem bramę, która otwiera się na uroczy teren. Zauważam
cudownie zielone pole, idealne do gry w tenisa lub krokieta, a także coś, co wygląda na bujne, rozrośnięte
ogrody. Kawałek dalej znajduje się zagajnik wysokich drzew, gęsty jak las. Za nim na wzgórzu
przycupnęła kapliczka. Cały obrazek wygląda tak, jakby wszystko trwało od wieków w nienaruszonym
stanie.
Powóz podskakuje na podjeździe prowadzącym do frontowych drzwi Spence. Wystawiam głowę przez
okno, żeby objąć wzrokiem całą masywną bryłę budynku. Coś sterczy na dachu, ale w nikłym świetle nie
mogę dostrzec co to. Nagłe księżyc wynurza się zza chmur i widzę je wyraźnie: to gargulce. Blask
księżyca rozlewa się po dachu, oświetlając detale - błysk ostrych zębów, lubieżnie uśmiechnięte usta,
groźne oczy.
Witaj w szkole dla młodych panien. Gemmo. Nauczysz się tu haftować, podawać herbatę, dygać. Och. tak
przy okazji, w nocy możesz zostać spałaszowana przez odrażającego skrzydlatego stwora z dachu.
Powóz zatrzymuje się ze zgrzytem. Mój kufer zostaje postawiony na kamiennych schodach pod
ogromnymi drewnianymi drzwiami. Tom stuka wielką mosiężną kołatką, niemalże rozmiarów mojej głowy.
Kiedy czekamy, nie potrafi się powstrzymać od dania mi ostatniej braterskiej porady.
- Jest bardzo ważne, abyś w Spence prowadziła się w sposób odpowiadający twojej pozycji. Możesz być
uprzejma dla niżej po stawionych dziewcząt, ale pamiętaj, że nie są ci równe.
Pozycja. Niżej postawione dziewczęta. Nie są mi równe. To na prawdę śmiechu warte. W końcu to ja
jestem tą nikczemną, odpowiedzialną za śmierć własnej matki, mającą wizje osobą. Udaję, że poprawiam
kapelusz, korzystając z odbicia w mosiężnej kołatce. Moje złe przeczucia z pewnością rozwieją się w
chwili, gdy drzwi się otworzą i sympatyczna gospodyni przyjmie mnie ciepłym gestem i pogodnym
uśmiechem.
Niech będzie. Jeszcze raz dobrze, porządnie zapukajmy do drzwi, żeby pokazać, że jestem dobrą,
porządną dziewczyną, taką, z której obecności powinna być rada każda upiorna szkoła z internatem.
Ciężkie dębowe drzwi otwierają się, ukazując potężną sylwetkę gospodyni o grubej talii i twarzy pooranej
bruzdami, emanującej całym ciepłem Walii w styczniu. Wpatruje się we mnie, wycie rając ręce w
ubrudzony mąką fartuch.
- Zapewne panienka Doyle. Spodziewaliśmy się jej pół godziny temu. Przez nią pani dyrektor musiała
czekać. Niech idzie za mną
.
Gospodyni zostawia nas na chwilę w ogromnej, słabo oświetlonej bawialni, pełnej zakurzonych książek i
schnących paproci. W kominku pali się ogień. Strzela i syczy, pochłaniając suche drewno. Za otwartymi
podwójnymi drzwiami rozbrzmiewa śmiech i przez chwilę widać kilka młodszych dziewcząt w białych
fartuszkach, leniwie idących przez hall. Jedna z nich zagląda do bawialni, zauważa mnie, po czym rusza
dalej, jakbym była meblem. Ale po chwili wraca z kilkoma innymi. Z zachwytem wpatrują się w Toina. który
stroszy przed nimi piórka i kłania się, co wywołuje falę rumieńców i głośnych chichotów.
Panie Boże, miej nas w swojej opiece!
Zaczynam się obawiać, że będę musiała użyć na braciszku po grzebacza, żeby zakończyć ten spektakl.
Na szczęście moje mor dercze zapędy nie znajdują ujścia, gdyż wraca ponura gospodyni. Czas już,
byśmy pożegnali się z Tomem, co polega głównie na tym, że oboje wpatrujemy się w dywan.
- No, cóż, zobaczymy się w następnym miesiącu w Dniu Wizyt.
- Tak sądzę.
- Daj nam powody do dumy, Gemmo - mówi w końcu. Żadnych sentymentalnych pocieszeń w stylu:
Kocham cię. wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Jeszcze raz posyła uśmiech gromadce adoratorek
kryjących się w hallu i wychodzi. Zostaję sama.
-Tędy, panienko, proszę za mną - odzywa się gospodyni. Idę za nią do ogromnego, otwartego hallu, w
którym znajduje się nie prawdopodobna podwójna klatka schodowa. Jeden bieg schodów zaczyna się po
lewej, a drugi po prawej stronie. Lekki powiew z otwartego okna porusza żyrandolem nade mną. Jest
olśniewający. Wisiory z przepięknych kryształów przeplatają się z metalowy mi wężami o wyszukanych
kształtach.
- Proszę patrzeć pod nogi, panienko - ostrzega gospodyni. -Stopnie są strome.
Schody wiją się wokół pomieszczenia i w górę całymi kilometrami. Ponad balustradą widzę biało-czarne
marmurowe płytki układające się w romby na podłodze daleko w dole. U szczytu schodów wita nas portret
siwowłosej kobiety w sukni, która za pewne była krzykiem mody dwadzieścia lat temu.
- To pani Spence - informuje mnie gospodyni.
- Och - odpowiadam. - Czarująca.
Portret jest kolosalny - wrażenie jest takie, jakby przyglądało nam się oko Boga.
Idziemy dalej długim korytarzem do solidnych podwójnych drzwi. Gospodyni stuka w nie mięsistą pięścią i
czeka. Z drugiej strony rozlega się glos: „Wejść" i zostaję wprowadzona do pokoju wyłożonego
ciemnozielonymi tapetami we wzór z pawich piór. Za
Mroczny sekret
okazałym biurkiem siedzi mocno zbudowana kobieta o gęstych brązowych, przetykanych siwizną włosach
i w okularach z metalowymi oprawkami na nosie.
- To już wszystko. Brigid - mówi, odprawiając ciepłą i serdeczną gospodynię. Dyrektorka kończy
zajmować się korespondencją, podczas gdy ja stoję na perskim dywanie, udając, że jestem absolutnie
zafascynowana porcelanową figurką małej niemieckiej mleczarki niosącej na ramionach pełne wiadra. Tak
na-
prawdę mam ochotę odwrócić się na pięcie i jak strzała pomknąć
do drzwi.
Przykro mi. pomyliłam się. Przypuszczam, że miałam się zgłosić do innej szkoły z internatem,
prowadzonej przez ludzkie istoty, które zaproponowałyby dziewczynie po podróży herbatę albo chociaż
krzesło. Zegar na kominku odmierza sekundy, a jego rytm budzi we mnie zmęczenie, z którym do tej pory
dzielnie walczyłam.
W końcu dyrektorka odkłada pióro i wskazuje krzesło po drugiej stronie biurka.
- Niech pani siada. Bez żadnego „proszę". Albo ,,jeśli można prosić". W efekcie
czuję się równie mile widziana jak porcja tranu. Bestia próbuje
przybrać pogodną minę, co wygląda tak, jakby cierpiała na atak
bolesnych wiatrów.
- Nazywam się Nigtwing, jestem dyrektorką Akademii Spence. Mam nadzieję, że podróż była przyjemna,
panno Doyle?
- Och, tak, dziękuję.
Tik-tak, tik-tak. tik-tak -Brigid zajęła się panienką odpowiednio?
- Tak, dziękuję.
tik. tik. tik. tak.
- Zazwyczaj nie przyjmuję dziewcząt w tak zaawansowanym wieku. Uważam, że trudniej jest im się
przystosować do stylu życia
w Spence. - Mam już więc na koncie wielki minus. - Ale w zaistniałych okolicznościach uważam, że
naszym chrześcijańskim obowiązkiem jest uczynić wyjątek. Przykro mi z powodu pani straty.
Nic nie mówię, tylko wbijam wzrok w głupiutką niemiecką mleczarkę. Uśmiecha się, ma zaróżowione
policzki i najprawdopodobniej wraca do malej wioski, w której czeka na nią mama i w której nie czają się
żadne mroczne cienie.
Ponieważ nie odpowiadam, pani Nightwing mówi dalej.
- Wiem, że zwyczaj nakazuje przynajmniej roczny okres żałoby. Ja jednak uważam, że takie uporczywe
trwanie w smutku nic jest zdrowe. Sprawia, że skupiamy się na martwych zamiast na żywych. Wiem, że to
dość niekonwencjonalne podejście. - Spogląda na mnie znad okularów, żeby sprawdzić, czy się
sprzeciwię. Nie sprzeciwiam się. - To bardzo ważne, żeby pani się tu odnalazła i funkcjonowała na
równych prawach z innymi dziewczętami. W końcu niektóre z nich są z nami od lal, o wiele dłużej niż z
własnymi krewnymi. Spence jest jak jedna rodzina, jej członkowie ma ją swój honor i uczucia,
przestrzegają pewnych zasad i ponoszą konsekwencje swoich czynów. - Podkreśla ostatnie słowo. - A
zatem będzie pani nosiła taki sam mundurek jak inne dziewczęta. Ufam, że się pani zgadza?
- Tak - odpowiadam. I choć ogarnia mnie lekkie poczucie winy za to. że tak szybko zrzucam żałobę,
prawdę mówiąc, czuję też wdzięczność za szansę, by nie wyróżniać się z tłumu. Mam nadzieję, że dzięki
temu będę niezauważalna.
- Wspaniale. Będzie pani w pierwszej klasie z sześcioma inny mi młodymi damami w pani wieku.
Śniadanie podajemy punktualnie o dziewiątej. Lekcje francuskiego prowadzi mademoislle Le-Farge,
rysunku panna Moore, muzyki pan Grunewald. Ja poprowadzę lekcje manier. Modlitwy odmawiamy co
wieczór o szóstej w kaplicy. Właściwie... - Zerka na zegar kominkowy. - Już za chwileczkę wychodzimy.
Kolacja zaczyna się o siódmej. Później jest czas wolny w wielkim salonie, lecz wszystkie dziewczęta
muszą być w łóżkach przed dziesiątą. - Próbuje ułożyć usta w konfidencjonalny uśmiech, zazwyczaj
prezentowany na pełnych czci portretach Florence Nightingale. Z mojego doświadczenia wynika, że ta kie
uśmiechy oznaczają, iż prawdziwa wiadomość - ukryta pod pokładami dobrego wychowania i pozorów -
będzie wymagała tłumaczenia
- Myślę, że powinna pani być tu bardzo szczęśliwa, panno Doyle.
Tłumaczenie: to jest rozkaz.
- Spence wychowała wiele wspaniałych młodych kobiet, które znalazły doskonałe partie.
Nie oczekujemy po tobie niczego więcej. Proszę, nie rób nic żenującego.
- Cóż, być może nawet pewnego dnia zajmie pani moje miejsce. jeśli okaże się. że absolutnie nie da się
wydać cię za mąż i nie
skończysz w klasztorze w Austrii, szyjąc koronkowe koszule nocne.
Uśmiech pani Nightwing robi się nieco niepewny. Wiem, że czeka, aż powiem coś uroczego, coś, co
upewni ją, że nie popełniła błędu, przyjmując pogrążoną w żałobie dziewczynę, która wyda je się zupełnie
niegodna nauki w Spence. No. dalej. Gemmo. Rzuć jej kość - powiedz, jaka jesteś dumna i szczęśliwa, że
możesz należeć do rodziny Spence. Kiwam głową, Jej uśmiech znika.
- Podczas pobytu tutaj mogę być pani prawdziwym sprzymierzeńcem, jeśli będzie pani przestrzegała
zasad. W przeciwnym wypadku bezwzględnie zmuszę panią do posłuszeństwa. Rozumiemy się?
- Tak, proszę pani.
- Doskonale. Oprowadzę panią po domu, a potem przebierze się pani do modlitwy.
- Tu jest pani pokój. - Znajdujemy się na trzecim piętrze i idzie-my długim korytarzem, mijając kolejne pary
drzwi. Na ścianach wiszą fotograficzne portrety różnych roczników absolwentek Spence -widać na nich
ziarniste twarze, tym trudniejsze do rozpoznania, że kilka gazowych lamp daje bardzo słabe światło. W
końcu docieramy do drzwi na końcu po lewej. Pani Nightwing otwiera je szeroko, a za
nimi ukazuje się ciasny, pachnący stęchlizną pokój, który optymistycznie można by nazwać niewesołym, a
realistycznie - ponurym. Stoją tam biurko z poplamionym blatem, krzesło oraz lampa. Żelazne łóżka tulą
się do lewej i do prawej ściany. Jedno wygląda na używane, leży na nim starannie ułożona kołdra. Drugie
łóżko, moje, stoi wciśnięte w kącik pod stromym skośnym sufitem, o który prawdo podobnie mogłabym
rozłupać sobie czaszkę, gdybym usiadła zbyt gwałtownie. To pokój mansardowy, jeden z tych co wystają
z dachu niczym spóźniona refleksja - doskonały dla spóźnionej dziewczyny wpisanej na listę uczennic w
ostatnim możliwym momencie.
Pani Nightwing przeciąga palcem po blacie biurka i krzywi się, znajdując kurz.
- Oczywiście, dajemy pierwszeństwo tym dziewczętom, które kontynuują u nas naukę - mówi w ramach
przeprosin za mój no wy dom. - Myślę jednak, że pokój okaże się miły i praktyczny. Z okna roztacza się
wspaniały widok.
Ma rację. Stojąc przed oknem, widzę zalany księżycowym światłem trawnik, ogrody, kaplicę na wzgórzu i
wielką ścianę lasu.
- Rzeczywiście śliczny - mówię, starając się być zarówno miła, jak i praktyczna.
Obłaskawiam tym panią Nightwing, więc obdarza mnie uśmiechem.
- Będzie pani dzieliła pokój z Ann Bradshaw. Ann jest bardzo pomocna. To jedna z naszych stypendystek.
Oto uprzejmy sposób powiedzenia „jedno z naszych dzieł dobroczynnych", jakieś biedne dziecko
umieszczone w szkole przez dalekiego krewnego albo jednego z dobroczyńców Spence, który ufundował
stypendium. Kołdra Ann jest starannie ułożona i wygładzona. Zastanawiam się, jaka naprawdę jest
sytuacja tej dziewczyny, a także czy będzie się między nami układało na tyle dobrze, by zechciała mi o
tym opowiedzieć.
Drzwi szafy są uchylone. W środku wisi mundurek — biała rozszerzana spódnica, biała bluzka z
koronkowymi wstawkami na karczku i bufiastymi rękawami zwężającymi się w dopasowane
mankiety. Do tego białe sznurowane buty oraz ciemnoniebieska aksamitna peleryna z kapturem.
- Może się pani przebrać na modlitwę. Poczekam chwilę. - Zamyka drzwi, a ja wślizguję się w mundurek i
zapinam dziesiątki małych guziczków. Spódnica jest za krótka, ale poza tym strój wy daje się wygodny.
Pani Nightwing natychmiast dostrzega problem i marszczy brwi.
- Jest pani dość wysoka. - Uwielbiam, gdy mi się to wypomina. - Powiemy Brigid, żeby doszyła lamówkę
do rąbka spódnicy. -Odwraca się, a ja wychodzę w ślad za nią.
- Dokąd prowadzą te drzwi? - pytam, wskazując na zaciemnione skrzydło po drugiej stronie podestu, do
którego dostępu bronią ciężkie drzwi zabezpieczone wielkim zamkiem. Tego typu zamków używa się,
żeby nie wpuszczać ludzi do środka. Albo nie wypuszczać czegoś na zewnątrz.
Czoło pani Nightwing marszczy się, a usta zaciskają.
- To Wschodnie Skrzydło. Uległo zniszczeniu w pożarze wiele lat temu. Już z niego nie korzystamy, więc
je zamknęliśmy. Oszczędzamy na ogrzewaniu. Chodźmy.
Mija mnie. Ruszam za nią, po czym zerkam do tyłu, a mój wzrok pada na dolną krawędź zamkniętych
drzwi, pod którą widać dwucentymetrową smugę światła. Być może to z powodu późnej pory i zmęczenia
podróżą albo tego, że zaczynam przywykać, iż widuję różne rzeczy, ale mogłabym przysiąc, że widzę cień
przesuwający się po podłodze po drugiej stronie drzwi.
Nie. Precz!
Nie zgadzam się, aby przeszłość mnie tu odnalazła. Muszę się wziąć w garść. Na sekundę zamykam więc
oczy i składam sobie obietnicę.
Nic tam nie ma. jestem zmęczona. Otworzę oczy i zobaczę tylko drzwi.
Kiedy otwieram oczy, nic tam nie ma.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Znów znajduję się w hallu, w którym tym razem zgromadziło się około pięćdziesięciu dziewcząt w
aksamitnych pelerynach. Na pływa noc, kąpiąc pokój w purpurowej poświacie. Ciche rozmowy, od czasu
do czasu zagłuszane przez śmiech, odbijają się echem od niskiego sufitu i opadają wokół mnie jak
potłuczone szkło. Bicie kościelnego dzwonu obwieszcza, że czas już opuścić szkolę i od być kilometrowy
spacer do kaplicy na wzgórzu.
Szybko rozglądam się wokół, żeby sprawdzić, czy znajdę tu kogoś w swoim wieku. Niedaleko drzwi stoi
gromadka dziewcząt wyglądających na szesnaście lub siedemnaście lat. Z pochylonymi głowami szepczą
coś między sobą i śmieją z jakiegoś tylko im znanego żartu. Jedna z nich jest niewiarygodnie piękna -ma
ciemnobrązowe włosy i jasną twarz, która mogłaby zdobić medalion z kameą. To chyba najśliczniejsza
dziewczyna, jaką w życiu widziałam. Obok niej stoją trzy inne, dziwnie do siebie podobne - zadbane, z
arystokratycznymi profilami, każda przy ozdobiona drogocenną broszką lub grzebieniem we włosach.
drobiazgami wyróżniającymi je spośród gawiedzi i podkreślającymi ich pozycję.
Towarzysząca im piąta dziewczyna pochwyciła mój wzrok. Wy daje się inna od pozostałych, jasnoblond
włosy ma starannie upięte w kok, jak przystoi młodej damie, ale mimo to fryzura wygląda nie sfornie, jakby
wsuwki nie dawały rady jej utrzymać. W twarzy tak bladej, że wydaje się niemal opalizująca, lśnią
niewielkie szare oczy pod wygiętymi w luk brwiami. Coś ją rozbawiło, odrzuca więc głowę do tylu i
wybucha serdecznym śmiechem, nawet nie starając się go stłumić. Mimo że ciemnowłosa dziewczyna
stanowi ideał urody. to
właśnie blondynka przyciąga uwagę wszystkich obecnych. Najwyraźniej jest tu przywódczynią.
Pani Nightwing klaszcze w dłonie, a szmer rozmów zamiera falami
- Dziewczęta, chciałabym, abyście poznały nową uczennicę Akademii Spence. To Gemma Doyle. Panna
Doyle przyjechała do nas z Shropshire i dołączy do pierwszej klasy. Większość życia spędziła w Indiach
i pewna jestem, że chętnie wam opowie o tamtejszych osobliwych zwyczajach i nawykach. Ufam, że
przywitacie ją odpowiednio w Spence i zapoznacie z panującymi tu zasadami. Umieram po tysiąckroć
okrutną i niezwykłą śmiercią, gdy pięćdziesiąt par oczu zwraca się w moją stronę i szacuje mnie, jakbym
była czymś, co ma zawisnąć nad kominkiem w gabinecie dżentelmena. Wszelkie nadzieje na to, że
wmieszam się w tłum i pozostanę niezauważona, właśnie zostały unicestwione przez krótkie
prze-mówienie pani Nightwing. jasnowłosa dziewczyna przechyla głowę na bok, taksując mnie wzrokiem.
Ziewa, zasłaniając usta dłonią. po czym wraca do ploteczek ze swoimi przyjaciółkami. Może mimo
wszystko jednak uda mi się wmieszać w tłum.
Pani Nightwing ciasno wiąże pelerynę pod szyją, a następnie okazuje kierunek. - Idziemy na modlitwę,
panienki. Uczennice rządkiem zmierzają do drzwi, podczas gdy dyrektorka zbliża się do mnie, prowadząc
za sobą jakieś dziewczę. - Panno Doyle, to jest Ann Bradshaw, pani współlokatorka. Pan-na Bradshaw
ma piętnaście lat i uczy się w tej samej klasie. Będzie pani towarzyszyła dziś wieczór i pomoże się pani
zaaklimatyzować. - Witaj - odzywa się dziewczyna, a w jej matowych, wodnistych oczach nie widać
żadnych emocji. Przypominam sobie sta-rannie posłane łóżko i dochodzę do wniosku, że chyba nie jest
zbyt pogodną osobą.
- Miło mi cię poznać - odpowiadam. Przez sekundę żadna z nas nic nie mówi, więc stoimy w
niezręcznym milczeniu. Ann Bradshaw |jest brzydką istotą o ziemistej cerze, przez co budzi podwójne
poczucie winy. Panna bez pieniędzy, ale za to ładna, miałaby przynajmniej szansę na poprawienie swojej
sytuacji życiowej. Do tego ciek nie jej z nosa. Wyciera go sfatygowaną koronkową chusteczką.
- Przeziębienia potrafią być bardzo dokuczliwe - zauważam. starając się okazać serdeczność.
Puste spojrzenie nie zmienia się.
- Nie jestem przeziębiona.
Świetnie. Dobrze, że się odezwałam. Panna Bradshaw i ja zawieramy znajomość w oszałamiającym stylu.
Niewątpliwie zanim nadejdzie ranek, będziemy dla siebie niczym siostry. Gdybym mogła natychmiast
odwrócić się na pięcie i odejść, chętnie bym to zrobiła.
- Kaplica jest tam - mówi, przełamując lody tą błyskotliwa uwagą. - Nie należy się spóźniać na modlitwę.
Przemykamy wśród drzew na samym końcu grupy, zmierzając do stojącej na wzgórzu kaplicy z pruskiego
muru. Napływa niska mgła. Układa się na ziemi, nadając okolicy niesamowity wygląd Przed nami błękitne
peleryny trzepoczą poruszane wieczornym wiatrem, aż gęstniejąca mgła pochłania wszystko prócz echa
dziewczęcych głosów.
- Dlaczego rodzina przysłała cię tutaj? - pyta Ann w wyjątkowo niesympatyczny sposób.
- Chyba po to. żeby mnie ucywilizować. - Śmieję się cicho. Widzisz, jaka jestem wesolutka? Ha. ha. Ann
zachowuje kamienną twarz.
- Mój ojciec zmarł, kiedy miałam trzy lata. Mama musiała pod jąć pracę, ale wkrótce zachorowała i także
umarła. Jej krewni nic chcieli, żebym u nich zamieszkała, ale nie potrafili oddać mnie da przytułku. Wysiali
mnie więc tutaj, żebym uczyła się na guwernantki,'
Jej szczerość jest oszałamiająca. Nawet nie mruga okiem pod czas tych wszystkich wyznań. Nie bardzo
wiem. jak zareagować.
- Och, bardzo mi przykro - mówię, kiedy udaje mi się odzyskać głos.
Matowe oczy wpatrują się we mnie.
- Naprawdę?
-No... tak. Dlaczego masz wątpliwości?
- Ponieważ ludzie mówią tak zazwyczaj po to, żeby dać im spokój. W rzeczywistości wcale tak nie myślą.
Ma rację, a ja się rumienię. To coś, co wypada powiedzieć. Ile razy inni zwracali się tak samo do mnie w
związku z moją sytuacją? We mgle potykam się o gruby korzeń wystający ze ścieżki i wymyka mi się
ulubione przekleństwo mojego ojca.
- Niech to szlag!
Ann podrywa głowę. Niewątpliwie należy do świętoszek i będzie leciała do pani Nightwing za każdym
razem, gdy krzywo na nią spojrzę.
- Wybacz, proszę, nie wiem doprawdy, jak mogłam odezwać
niegrzecznie - mówię, starając się zminimalizować szkodę. Na pewno nie mam ochoty na naganę już
pierwszego dnia.
- Nie przejmuj się - odpowiada Ann, rozglądając się, czy nikt nie podsłuchuje. Lecz w pobliżu nie ma
żywego ducha, ponieważ idziemy jako ostatnie. - Tutaj wcale nie jest tak elegancko, jak to
przedstawia pani Nightwing. To z pewnością intrygująca nowina.
- Naprawdę? Co masz na myśli?
- Nie powinnam o tym mówić - mityguje się.
Dźwięk dzwonu dryfuje przez mgłę wraz ze stłumionymi głosami. Poza tym panuje zupełna cisza. Ta
mgła jest naprawdę niesamowita.
- Doskonałe miejsce na przechadzkę o północy - zauważam. starając się. aby zabrzmiało to figlarnie.
Słyszałam, że ludzie lubią figlarne dziewczęta. - Może później przyjdą tu dokazywać wilkołaki? - Po
zmroku możemy wychodzić tylko na nieszpory - oznajmia rzeczowo Ann. To tyle, jeśli chodzi o figlarność.
- Dlaczego?
- To wbrew zasadom. W nocy jest tu niezbyt przyjemnie. -Ann milknie i wyciera cieknący nos. - Czasami w
lesie pojawiają się Cyganie.
Przypomina mi się kobieta, która zatrzymała powóz.
- Chyba spotkałam jedną Cygankę. Mówiła o sobie matka jakaś tam...
- Matka Elena?
- Tak, właśnie tak.
- Jest zupełnie szalona. Trzymaj się od niej z daleka. Może mieć nóż i zadźgać cię we śnie - mówi Ann z
przejęciem.
- Wydawała się zupełnie nieszkodliwa...
- Tego nigdy nie można być pewnym.
Nie wiem, czy to z powodu mgły, dźwięku dzwonów czy lęku Ann, ale przyspieszam kroku. Dziewczyna,
która miewa wizje, trafia na taką, która wierzy w nocne strachy. Może właśnie w ten sposób dobiera się
towarzystwo w Spence?
- Będziesz w tej samej klasie co ja?
- Tak - przyznaję. - Kto jeszcze chodzi z nami? Wymienia imiona jedno po drugim.
- Oraz Felicity i Pippa. - Kończy i milknie, jakby powiedziała za dużo.
- Felicity i Pippa. Cóż za urocze imiona! - rzucam radośnie. Powinno się mnie zastrzelić za tak idiotyczny
komentarz, ale umie ram z ciekawości, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o tych dwóch dziewczynach,
które też są w naszej klasie.
Ann ścisza głos.
- One nie są urocze. Wcale, ale to wcale.
Dzwon w końcu przestaje bić, pozostawiając po sobie dziwną, pustą ciszę.
- Nie? Pół dziewczyny, pół wilki? Czy może oblizują noże do masła?
Ann nie tylko nie uznaje mnie za zabawną, ale w jej oczach po jawią się zimny, twardy błysk.
- Bądź przy nich ostrożna. Nie ufaj...
Przerywa jej chrapliwy głos, który rozlega się za naszymi plecami.
- Znów za dużo gadasz, Ann?
Obracamy się i widzimy dwie twarze wyłaniające się z mgły. Blondynka i piękność. Musiały zostać z tyłu, a
potem podkraść się do nas. Matowy głos należy do blondynki.
- Nie wiesz, że to bardzo niestosowne zachowanie? Ann otwiera usta, ale nie odpowiada.
Brunetka chichocze i szepcze do ucha blondynce coś, co znów wywołuje ten szczery, żywiołowy śmiech.
Wskazuje na mnie.
- Ty jesteś ta nowa. tak?
Nie podoba mi się sposób, w jaki to mówi. Nowa. Jakbym była jakimś insektem, który nie został jeszcze
do końca sklasyfikowany. Szkaradny okaz, rodzaj żeński.
- Gemma Doyle - przedstawiam się, starając się nie drgnąć i nie spuścić wzroku. Mój ojciec stosował taką
sztuczkę, kiedy targował się o cenę. Ja targuję się teraz o coś bardziej nieokreślonego,
ale o wiele ważniejszego - o swoje miejsce w hierarchii Spence. Mija sekunda, zanim blondynka odwraca
się ode mnie i wbija chłodny wzrok w Ann.
- Plotkowanie to bardzo zły nawyk. Nie zgadzamy się na złe nawyki w Spence. panno Stypendium -
mówi, nieprzyjemnie podkreślając ostatnie dwa słowa. To przypomnienie, że Ann nie należy
do tej samej klasy i nie może być traktowana tak samo. - Otrzyma-łaś ostrzeżenie. Miło było cię poznać,
panno Doily - dodaje, biorąc pod rękę brunetkę, która brutalnie potrąca mnie ramieniem, gdy przechodzą.
- Najmocniej przepraszam - mówi i wybucha śmiechem. Gdy-bym była mężczyzną, dałabym jej w nos.
Ale nie jestem mężczyzną. Przybyłam tu, by zostać damą. Niezależnie od tego, jaki to budzi we mnie'
wstręt.
- Chodźmy - odzywa się Ann drżącym głosem, gdy dziewczyny znikają. - Czas się pomodlić.
Nie wiem, czy to uwaga ogólna, czy dotyczy przede wszystkim jej samej.
#
W pośpiechu przekraczamy próg cichej, przestronnej kaplicy i zajmujemy miejsca. Nasze kroki odbijają
się echem od marmurowych posadzek. Sklepiony sufit z drewnianych belek majaczy dobre pięć metrów
nad nami. Świece w kandelabrach na bocznych ścianach rzucają długie cienie na drewniane ławki. W
oknach znaj dują się witraże, kolorowe reklamy Boga, sielankowe sceny ukazujące anioły oddające się
anielskim zajęciom: odwiedzaniu wieśniaków, przekazywaniu im dobrych nowin, głaskaniu owieczek,
tuleniu dziatek. Jest też dziwny witraż przedstawiający odciętą głowę gorgony, obok której stoi anioł w
zbroi i wywija ociekającym krwią mieczem. Chyba nigdy nie słyszałam tej konkretnej opowieści biblijnej - i
nie mam na to ochoty. Obraz jest nieco makabryczny, więc kieruję uwagę na ołtarz, przy którym stoi
pastor, wysoki i chudy jak strach na wróble.
Nazywa się wielebny Waite i prowadzi nas przez kolejne modlitwy. Wszystkie zaczynają się od „O, Panie",
a kończą tym, że jesteśmy czegoś niegodni - my, grzesznicy, którzy zawsze byli grzesznikami i będą nimi
aż do śmierci. Nie jest to najbardziej optymistyczny pogląd, z jakim się zetknęłam. Ale pastor zachęca
nas, byśmy nie ustawali w wysiłkach.
Muszę obserwować Ann i pozostałych, żeby wiedzieć, kiedy uklęknąć, kiedy wstać, a kiedy poruszać
ustami do słów hymnu. Moja rodzina wyznaje niesprecyzowany anglikanizm, jak wszyscy inni, ale prawda
jest taka. że w Indiach rzadko chodziliśmy do kościoła. W niedziele mama zabierała mnie na pikniki pod
gorącym. bezchmurnym niebem. Siadałyśmy na kocu i słuchałyśmy, jak wiatr chłoszcze suchą ziemię,
pogwizdując do nas.
-To jest nasz kościół - mówiła, przeczesując palcami moje włosy.
Serce zaciska mi się w piersi w twardą kulę, gdy wypowiadam których nie czuję. Matka twierdziła, że
większość Anglików Modli się z głębi duszy tylko wtedy, gdy potrzebują czegoś od Boga. Ja najbardziej
potrzebuję, żeby moja mama wróciła. Ale to nie możliwe. Gdyby było inaczej, modliłabym się do
dowolnego Boga i noc. Pastor siada, natomiast pani Nightwing wstaje. Ann wydaje cichy jęk.
- O. nie. Zamierza wygłosić mowę - szepcze.
- Robi to podczas każdych nieszporów? - pytam.
- Nie - odpowiada Ann, zerkając na mnie z ukosa. - Robi to na twój użytek.
Nagle czuję, że wszystkie oczy wpatrują się we mnie. No cóż, to z pewnością od razu usposobi do mnie
koleżanki bardzo entuzjastycznie.
- Drogie panie - zaczyna pani Nightwing. - Jak wiecie, od dwudziestu czterech lat Akademia Spence
cieszy się opinią jednej
najlepszych w Anglii szkól dla panien. Podczas gdy my będziemy wam wpajać umiejętności konieczne,
abyście zostały dobrymi angielskimi żonami i matkami, gospodyniami oraz strażniczkami kobiecych
tradycji Imperium, do was będzie należała troska o duszę oraz pielęgnowanie w sobie wdzięku, uroku i
piękna. Tak brzmi motto Spence: Wdzięk, urok i piękno. Powstańmy i powtórzmy je wszystkie razem.
Rozlega się głośne szuranie, a potem pięćdziesiąt dziewczyn staje na baczność i wypowiada ślubowanie
z głowami uniesionymi wysoko w stronę przyszłości.
- Dziękuję. Możecie usiąść. Te, które kontynuują naukę u nas,
powinny być przykładem dla innych. Po tych, które dopiero do nas
dołączyły... - pani Nightwing przeszukuje wzrokiem kaplicę, aż
znajduje mnie obok Ann - ...spodziewamy się, że dadzą z siebie
wszystko.
Uznając, że w ten sposób nas odprawia, wstaję z ławki. Ann ciągnie mnie za spódnicę.
- Ona dopiero zaczyna - szepcze.
I rzeczywiście pani Nightwing zaskakuje mnie paplaniną na te mat cnoty, dobrych manier, owoców
odpowiednich na śniadanie, niefortunnego wpływu Amerykanów na brytyjskie społeczeństwo i jej
własnych ciepłych wspomnień z okresu szkoły. Upływ czasu nie ma żadnego znaczenia. Czuję się, jakby
porzucono mnie na pewną śmierć na pustyni, a ja czekam niecierpliwie, aż sępy rozpoczną swoje dzieło i
zakończą moje cierpienia.
Długie rzucane przez świece cienie kładą się na ścianach, nadając naszym twarzom nawiedzony wyraz.
W kaplicy panuje niezbyt krze piąca atmosfera. Właściwie jest upiornie. Na pewno nie chciałabym tu
zostać sama po zmroku. Drżę na samą myśl o tym. Nareszcie pa ni Nightwing kończy swoje zawiklane
przemówienie, czym sprawia. że odmawiam w myślach modlitwę dziękczynną. Wielebny Waite odczytuje
błogosławieństwo i możemy wracać na kolację.
Jedna ze starszych uczennic stoi przy drzwiach. Kiedy ją mija my, podstawia Ann nogę, a ta rozciąga się
jak długa na podłodze. Dziewczyna ogląda się do tylu, aby odszukać wzrokiem Felicity i Pippę.
Podaję Ann rękę i pomagam jej się podnieść.
- Nic ci się nie stało?
- Nie - odpowiada, spoglądając prosto przed siebie, co chyba jest jej dyżurną miną.
Ta, która podstawiła jej nogę, rusza naprzód.
- Naprawdę powinnaś być ostrożniejsza. Dziewczęta mijają nas, chichocząc.
- Wdzięk, urok i piękno - rzuca Felicity, z gracją przechodząc obok. Zastanawiam się, jak by wyglądała,
gdyby ktoś w nocy obciął jej wszystkie włosy. Mój pierwszy wieczór w kościele nie uczynił ze mnie zbyt
miłosiernej osoby.
Mgła na zewnątrz zgęstniała w szarą maź, która owija nam się wokół nóg. U stóp wzgórza majaczy
niewyraźny kształt ogromnej szkoły, poprzecinany cienkimi smugami świateł z okien. Tylko jedna część
budynku pozostaje zupełnie ciemna. Domyślam się, że to
wschodnie Skrzydło, zniszczone w pożarze. Przyczaiło się, skulone i ciche niczym gargulce na dachu,
jakby na coś czekało. Nie wiem na co. Poruszenie. Po mojej prawej stronie. Czarny płaszcz przemyka
między drzewami, po czym znika we mgle. Nogi mam jak z waty. - Widziałaś to? - pytam drżącym
głosem. - Co?
- Tam. Przebiegi ktoś w czarnej pelerynie. - Nie, to tylko mgła. Wywołuje złudzenia. Wiem, co
widziałam. Ktoś tam czekał i obserwował nas. - Jest zimno - dodaje Ann. - Chodźmy trochę szybciej,
dobrze?
Prędko rusza naprzód, a mgła owija się wokół niej, aż dziewczyna staje się tylko błękitną plamą, cieniem
znikającym w nicości.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Ktoś mnie obserwuje. Ta myśl towarzyszy mi podczas mdłego posiłku złożonego z jagnięciny z
ziemniakami i budyniu. Kto i dla czego miałby mnie obserwować? To znaczy, kto poza dziewczęta mi ze
Spcnce, które wpatrują się we mnie i szepczą do siebie nieustannie, przerywając, dopiero gdy pani
Nightwing udziela jednej z nich reprymendy za to, że upuściła widelec.
Po kolacji mamy wolny czas, który spędzamy w wielkim salo nie. Mamy teraz chwilę, by poczuć się
swobodnie - czytać, śmiać się, udzielać towarzysko albo po prostu spokojnie siedzieć. Wielki salon jest
rzeczywiście ogromny. Środek jednej ze ścian zajmuje potężny kominek. Sześć pięknie rzeźbionych
marmurowych kolumn tworzy krąg na środku pomieszczenia. Zdobią je mityczne stwory: skrzydlate
wróżki, nimfy i satyry. Dziwny wystrój, delikatnie mówiąc.
W jednym końcu pokoju młodsze dziewczynki bawią się lalka mi. Kilka innych czyta, haftuje lub plotkuje.
W najbardziej atrakcyjnej części salonu Pippa i Felicity zabawiają rozmową kilka innych dziewcząt. Felicity
oddzieliła kąt do siedzenia i zaanektowała go, dekorując egzotycznymi szalami, które sprawiają, że
wygląda tam jak w namiocie szejka. Niezależnie od tego, co mówi do dziewcząt, one spijają jej słowa z
ust. Nie mam pojęcia, jakie to ekscytujące, ponieważ nie zostałam zaproszona. Nie żebym chciała. W
każdym razie nie za bardzo.
Nigdzie nie widzę Ann. Nie mogę stać jak głupek na środku pokoju, więc znajduję sobie spokojne miejsce
w pobliżu buzującego ognia i otwieram pamiętnik mamy. Chociaż nie zaglądałam do nie go prawie od
miesiąca, dziś jestem w odpowiednim nastroju, żeby
się podręczyć. Eleganckie pismo mamy tańczy na stronie. To zadziwiające, że wystarczy widok słów
napisanych przez nią na papierze, aby łzy zaczęły szczypać mnie w oczy. Tak wiele wspomnień o niej
zaczęło już blaknąć. Chcę się ich trzymać. Czytam zatem, przeglądając strona po stronie zapiski na temat
podwieczorków i zwiedzania świątyń oraz listy spraw związanych z prowadzeniem domu, aż docieram do
ostatniego wpisu.
2 czerwca. Gemma znów się na mnie gniewa. Rozpaczliwie pragnie pojechać do Londynu, jej żelazna
wola jest zatrważająca, a ja czuję się już tym wszystkim wyczerpana. Co przyniesie dzień jej urodzin?
Czekanie jest trudne, a jej nienawiść do mnie bardzo bolesna.
Zdania rozmazują się, słowa zlewają, a łzy płyną. Tak bardzo żałuję, że nie mogę wrócić do przeszłości i
wszystkiego zmienić.
- Co robisz? - pyta Ann, pochylając się nade mną.
Nie podnosząc głowy, wierzchem dłoni ocieram wilgotne policzki.
- Nic. Ann zajmuje miejsce i wyciąga z koszyka robótkę na drutach. - Ja też lubię książki. Czytałaś
może Perypetie Lucy: historia pewnej dziewczyny?
- Nie, raczej nie.
Znam ten rodzaj literatury - tanie
, sentymentalne bzdury o źle
traktowanych dziewczętach, które odnoszą triumf nad przeciwnościami losu, nigdy nie tracąc słodkiej,
łagodnej kobiecej uległości,
tka wysoko przez wszystkich cenionej. O dziewczętach z gatunku
tych, które nigdy nie przysporzyłyby zmartwień i cierpień swojej
rodzinie. Zupełnie innych niż ja. Nie potrafię zapanować nad rozgoryczeniem.
- Zaraz, poczekaj - mówię. - To książka, której bohaterką jest jakaś biedna, nieśmiała dziewczyna
przebywająca w szkole z internatem, gdzie wszyscy ją dręczą za to, że jest taką niedołęgą. Czyta nie-
widomym lub wychowuje kalekiego brata, a może nawet niewidomego i kalekiego brata. A na końcu
wszyscy odkrywają, że tak naprawdę jest księżniczką czy kimś takim, i wyjeżdża, aby prowadzić wy
stawne życie w Kent. A wszystko tylko dlatego, że przyjmowała swój los z uśmiechem i chrześcijańską
pokorą. Co za nonsens!
Wstrzymuję oddech. Usłyszało mnie kolko hafciarek-plotkarek. które chichoczą, wstrząśnięte i
zachwycone zarazem moim brakiem manier.
- To wszystko jest możliwe - mówi miękko Ann.
- No oczywiście - odpowiadam z niepewnym śmiechem, tak jakbym liczyła na to, że w ten sposób
złagodzę opryskliwe słowa. -Znasz jakieś osierocone dziewczęta, które żyły w zapomnieniu. a potem
zostały wyniesione do godności księżnych?
Zapanuj nad sobą. Gemmo. Nie wolno ci krzyczeć.
W głosie Ann pojawia się nowa determinacja.
-Ale to mogłoby się zdarzyć. Prawda? Osierocona dziewczyna, po której nikt się wiele nie spodziewa,
porzucona w szkole, ponieważ krewni uznali ją za zbędny ciężar, dziewczyna, z której inne się
wyśmiewają za brak wdzięku, uroku i urody... być może ta dziewczyna pewnego dnia im wszystkim
pokaże!
Wpatruje się w ogień, zawzięcie pracując nad robótką, a druty szczękają w wełnie jak dwa ostre kły. Zbyt
późno uświadamiam sobie, co zrobiłam. Zanegowałam sedno nadziei Ann: nadziei na to, że może stać się
kimś innym, kimś, kto nie spędzi reszty swoich dni jako guwernantka dzieci jakiegoś bogacza,
przygotowująca je do wspaniałego życia i możliwości, które jej nigdy nie będą pisane.
- Tak - mówię cichym, schrypniętym głosem. -Tak, sądzę, że to się może wydarzyć.
-Te dziewczyny, te, które źle osądziły... Lucy. Pewnego dnia gorzko pożałują, prawda?
- Tak, pożałują - zgadzam się. Nie wiem, co jeszcze mogłabym powiedzieć, więc siedzimy i patrzymy, jak
ogień strzela i pluje iskrami.
Naszą uwagę przyciągają salwy głośnego śmiechu w odległym kącie pokoju. Z namiotu szejka, w którym
nadal siedzą pozostałe
Mroczny sekret
dziewczęta. wyłania się Pippa. Powoli podchodzi do nas, po czym wsuwa rękę pod ramię Ann.
- Ann, kochanie, Felicity i ja czujemy się po prostu potwornie, że tak cię wcześniej potraktowałyśmy. To
było z naszej strony bardzo niechrześcijańskie zachowanie.
Twarz Ann nadal jest spokojna, ale pokrywa ją rumieniec, więc wiem, że jest zadowolona i przekonana, iż
oto zaczyna się jej no-we, wspaniałe życie wśród pięknych. Koniec Perypetii Ann.
- Mama Felicity przystała pudełko czekoladek. Masz ochotę się do nas przyłączyć?
Ja nie otrzymuję zaproszenia. To wielka zniewaga. Dziewczę-ta po drugiej stronie pokoju czekają, jak ją
przyjmę. Ann zerka na mnie z poczuciem winy i wiem, co odpowie. Będzie siedziała i za jadała czekoladki
z dziewczynami, które ją dręczyły. I wiem już, że Ann jest równie pusta jak cała reszta. Jeszcze bardziej
niż przedtem pragnę wrócić do domu, niestety nie mam już żadnego
domu.
- No cóż... - odzywa się Ann, spoglądając na swoje stopy. Powinnam pozwolić, by czuła zakłopotanie,
zmusić ją, by zrobiła mi afront, ale nie zamierzam dawać im jeszcze większej satysfakcji.
- Ależ idź - mówię, błyskając uśmiechem tak promiennym, że przyćmiłby słońce. - Ja naprawdę muszę
nadrobić zaległości w lek turze.
Tak, a poza tym, gdybym się do was przyłączyła, mogłabym jesz-
cze dobrze się bawić, a to by była prawdziwa hańba. Proszę, nie przejmujcie się mną. Pippa rozpływa się
w uśmiechach.
- Jaka dobra koleżanka! Chodźmy, Ann.
Odprowadza Ann na drugi koniec salonu. Na użytek dziewczyn
obserwujących mnie z namiotu udaję, że ziewam, siadam wygodniej i ponownie otwieram pamiętnik
mamy, dając wszystkim do
zrozumienia, że cala ta sytuacja kompletnie mnie nie obeszła.
Przewracam strony, jakbym była całkowicie pochłonięta treścią
dziennika, choć wszystko to już czytałam. Co one sobie wyobraża ją, żeby mnie tak traktować?
Odwracam następną stronę i jeszcze jedną. Z namiotu dobiegają coraz głośniejsze chichoty. Czekoladki
są prawdopodobnie z Manchesteru. A te szaliki wyglądają śmiesz nie. Fclicity ma tyle fantazji co Bank
Anglii. Moje palce trafiają na coś szeleszczącego i sztywnego w środku zeszytu. Wcześniej tego nie
zauważyłam. To artykuł z brukowej londyńskiej gazety, z rodzaju tych, których istnienia wyższe klasy
zdają się nie zauważać. Był składany tyle razy, że tusz na zagięciach i w innych miejscach zupełnie się
wytarł, więc trudno go odczytać. Wychwytuję tylko najważniejsze punkty, coś o „skandalicznych sekretach
w szkołach dla dziewcząt".
To oczywiście brednie, ale dlatego właśnie wydają się tak fascynujące. Artykuł w sensacyjny sposób
przedstawia wydarzenia w szkole w Walii, z której wyszło kilka dziewcząt i „wszelki ślad po nich zaginął".
„Cnotliwa róża Anglii ścięta tragicznym sztyletem samobójstwa" w szkole dla dziewcząt w Szkocji.
Wzmianka o dziewczynie, która „zupełnie postradała zmysły" po tajemniczych rytuałach w „diabolicznych,
okultystycznych kręgach". Diaboliczne jest to, że ktoś zarabia pieniądze na tych śmieciach.
Już mam odłożyć wycinek, kiedy u samego dołu dostrzegam wzmiankę na temat pożaru w Spence
dwadzieścia lat temu. Ale wycinek jest zbyt zniszczony, by dało się cokolwiek przeczytać. To takie
podobne do mojej mamy, żeby przechowywać ten parszywy artykuł i wydłużać listę trapiących ją
zmartwień. Nic dziwnego, że nie chciała mnie wysłać do Londynu. Bała się, że skończę jako temat na
pierwszej stronie brukowców. To zabawne, że te jej cechy, które przedtem trudno mi było znieść, teraz
budzą bolesne ukłucie w sercu.
W sanktuarium Feliciiy rozlega się wrzask.
- Mój pierścionek! Co zrobiłaś z moim pierścionkiem? - Szale rozchylają się gwałtownie. Ann wychodzi
tylem, pozostałe dziew czyny napierają na nią, a Felicity oskarżycielskim gestem wyciąga w jej stronę
palec. - Gdzie on jest? Mów natychmiast!
- Ja g-go nie mam. N-nic n-nie z-zrobiłam. - Ann potyka się o słowa. a ja uświadamiam sobie, że jej
bezbarwność i opanowanie muszą po części wynikać z wysiłku, jaki wkłada w to, żeby się nie jąkać.
- N-nic? D-dlaczego ci n-nie w-wierzę? - Glos Felicity przepełniają szyderstwo i nienawiść. - Zapraszam
cię, żebyś z nami po-
siedziała, a ty się tak odwdzięczasz za moją uprzejmość? Mogłam się tego spodziewać po kimś takim jak
ty.
Wszystkie wiemy, co oznacza „takim jak ty". Z niższej klasy. Pospolitym. Brzydkim, biednym i
beznadziejnym. Na zawsze po-zostaniesz tym, kim się urodziłaś. Taka jest ogólna wymowa jej słów.
Do dziewcząt zbliża się imponująca kobieta o niebrzydkiej twarzy,
- Co się tutaj dzieje? - pyta, stając między Ann, która się kuli, a Felicity, która wygląda, jakby gotowa była
upiec ją na ruszcie.
Pippa szeroko otwiera oczy, jak aktorka grająca rolę niewiniąt ka w kiepskiej sztuce.
- Och, panno Moore! Ann ukradła Felicity pierścionek z szafi-
rem
Felicity na dowód wyciąga palec bez pierścionka i próbuje przybrać żałosny wyraz twarzy.
- Miałam go wcześniej i zauważyłam, że zniknął tuż po tym, jak ona tu przyszła.
Nie jest to zbyt przekonujące przedstawienie. Małpka kataryniarza potrafi lepiej oszukiwać, ale trudno
stwierdzić, czy panna
Moore da się nabrać tym dwóm, czy nie. W końcu mają pieniądze i pozycję, a Ann nie ma nic. To
zdumiewające, jak często racja stoi po stronie człowieka, na którego korzyść działają te dwa elementy.
Przygotowuję się na to, że nauczycielka upokorzy Ann na oczach wszystkich, zmuszając ją, by przyznała
się do winy - a także obrzucając przeróżnymi strasznymi określeniami. |est taki rodzaj niezamężnych dam,
które czerpią radość z dręczenia innych pod pozorem ,,dawania dobrego przykładu". Ale panna Moore
zaskakuje mnie i nie połyka przynęty.
- No dobrze, poszukajmy na podłodze. Może gdzieś upadł. Proszę, dziewczęta, pomóżmy pannie
Worthington znaleźć pierścionek, dobrze?
Ann stoi, wpatrując się w czubki swoich butów, niezdolna po ruszyć się ani odezwać, jakby spodziewała
się, że i tak zostanie uznana za winną. Wiem, że powinnam jej współczuć, ale nadal czuję się dotknięta
tym, jak mnie porzuciła, a nieżyczliwa część mnie uważa, że dziewczyna dostaje to, na co sobie
zasłużyła, okazując tamtym zaufanie. Wszystkie uczennice przesuwają krzesła i zaglądają za zasłony,
bez przekonania szukając pierścionka.
- Nie ma go — oświadcza po chwili triumfalnie dziewczyna o wychudzonej twarzy.
Panna Moore wzdycha przeciągle i na moment przygryza dolną wargę. Gdy się odzywa, jej głos brzmi
miękko, ale zdecydowanie.
- Panno Bradshaw, czy zabrała pani ten pierścionek? Jeśli się pani przyzna, kara będzie łagodniejsza.
Twarz Ann pokrywa się plamami. Powraca jąkanie.
- N-nie, p-proszę p-ani. N-nie z-zabrałam.
- Tak to się kończy, gdy kogoś z jej klasy przyjmuje się do szkoły takiej jak Spence. Wszystkie padniemy
ofiarą jej zawiści. -Felicity napawa się chwilą. Pozostałe dziewczyny potakująco kiwa ją głowami. Owce.
Wylądowałam w szkole pełnej owiec.
- Wystarczy, panno Worthington. - Panna Moore unosi brew. Felicity patrzy na nią gniewnie, wspierając
dłoń na biodrze.
- Ten pierścionek dostałam od ojca na szesnaste urodziny. Z pewnością tata nie będzie zadowolony,
kiedy się dowie, że prezent został skradziony i nikt nic nie zrobił w tej sprawie.
Panna Moore odwraca się do Ann i wyciąga rękę.
- Przykro mi, panno Bradshaw, ale muszę prosić o pozwolenie, by zajrzeć do pani koszyczka z robótkami.
Skrajnie nieszczęśliwa Ann oddaje koszyk, a ja nagle dokładnie wiem, co się stało i co się stanie później.
To bardzo podły psikus Panna Moore znajdzie pierścionek. Incydent zostanie odnotowany w szkolnych
aktach Ann. Jaka rodzina zatrudni guwernantkę, której przypięto etykietkę złodziejki? A ta biedna, głupia
dziewczyna
po prostu stoi, gotowa przyjąć swój los. Panna Moore wyciąga olśniewający błękitny szafir z koszyczka, a
w jej oczach przez chwilę widać smutek i rozczarowanie, zanim udaje jej się odzyskać opanowanie i
przybrać maskę powściągliwości oraz dobrych manier.
- Cóż, panno Bradshaw. co ma pani do powiedzenia na swoje usprawiedliwienie?
Połączenie głębokiej rozpaczy i rezygnacji sprawia, że Ann zwiesza głowę i ramiona. Usta Pippy
wykrzywiają się w wesołym uśmie-chu, a Felicity w kpiącym, gdy dziewczyny wymieniają szybkie
spojrzenia. Zastanawiam się, czy to kara dla Ann za to, że rozmawiała ze
mną wcześniej po drodze do kaplicy. Czy też ostrzeżenie dla mnie,
żebym uważała?
- Lepiej chodźmy do panny Nightwing. - Panna Moore bierze Ann za rękę, aby zaprowadzić ją na
egzekucję. A ja powinnam
wrócić do kominka i czytać dalej. Rozsądek podpowiada mi, że powinnam być cicho, wmieszać się w
tłum, trzymać stronę zwycięzców. Czasami jednak mój rozsądek zdecydowanie przegrywa z
temperamentem.
- Ann, kochanie - mówię, parodiując wcześniejszy przyjacielski
tom Pippy. Wszyscy wydają się zaskoczeni tym. że się odezwałam, a najbardziej ja sama. - Nie bądź taka
skromna. Powiedz prawdę pannie Moore. Ann wpatruje się w moją twarz wielkimi oczami, próbując
zrozumieć.
- P-prawdę?
- Tak - odpowiadam w nadziei, że poradzę sobie z dalszym ciągiem. - Prawdę. O tym, że panna
Worthington zgubiła pierścionek dziś wieczorem podczas nieszporów. Znalazłaś go i dla bezpieczeństwa
schowałaś w koszyczku na robótki.
- To dlaczego nie oddala go od razu? - Felicity postępuje krok
do przodu, wyzywając mnie na pojedynek. Jej szare oczy znajdują się zaledwie kilkanaście centymetrów
od moich.
Sprytnie, sprytnie. Rozegraj to dobrze, Gem.
- Nie chciała cię zawstydzać na oczach wszystkich, pokazując, że tak beztrosko traktujesz rzecz równie
cenną jak podarunek od ojca. Czekała więc na odpowiedni moment. Wiesz przecież, jaka Ann jest
serdeczna. - Odrobina Perypetii Lucy. Lekki policzek dla Felicity w postaci jej własnej pretensjonalnej
historyjki o kochanym, starym ojczulku. W sumie nieźle.
Panna Moore szacuje mnie wzrokiem. Trudno powiedzieć, czy mi uwierzyła.
- Panno Bradshaw, czy to prawda? Dalej. Ann. Podejmij grę. Oddaj cios.
Ann przełyka głośno ślinę i unosi podbródek.
- T-tak, prawda. Grzeczna dziewczynka.
Czuję się całkiem z siebie zadowolona, dopóki nie napotykam wzroku Felicity, która patrzy na mnie z
mieszaniną podziwu i nienawiści. Wygrałam tę rundę, ale wiem. że z dziewczynami takimi jak Felicity i
Pippa nie kończy się na jednej walce.
- Cieszę się, że to ustaliłyśmy, panno...? - Nauczycielka wpatruje się we mnie.
- Doyle. Gemma Doyle.
-Cóż, panno Gemmo Doyle, jesteśmy pani dłużniczkami. Pewna jestem, że panna Worthington podziękuje
wam obu za od zyskanie zguby, mam rację?
Po raz drugi tego wieczoru panna Moore zaskakuje mnie i je stem niemalże pewna, że widzę pełen
satysfakcji uśmieszek czający się w kącikach jej typowych brytyjskich ust.
- Mogła zgłosić się wcześniej i nie straszyć tak nas wszystkich - mówi Felicity w ramach podziękowania.
- Wdzięk, urok i piękno, panno Worthington - napomina ja. nauczycielka, z dezaprobatą kiwając palcem.
Felicity wygląda jak dziewczynka, której właśnie spadł na ziemię lizak. Ale po chwili znowu rozpływa się w
uśmiechach, a cała gorycz znika, ukryta głęboko.
Mroczny sekret
- Wydaje się, że mam u ciebie dług. Gemmo - dodaje. Prowokuje, z wracając się do mnie tak nieformalnie
po imieniu, choć jej
na to jeszcze nie pozwoliłam.
- Nie ma sprawy, Felicity - odbijam piłeczkę.
-Ten pierścionek to prezent od mojego ojca, admirała Wor-thingtona. Może o nim słyszałaś?
Połowa anglojęzycznego świata słyszała o admirale Worthingtonie, bohaterze marynarki wojennej,
odznaczonym przez samą królową Wiktorię.
- Nie, nic wydaje mi się - kłamię.
- Jest bardzo sławny. Przysyła mi mnóstwo prezentów ze swoich podróży. A mama prowadzi salon w
Paryżu, więc kiedy Pippa
i ja skończymy szkołę, pojedziemy do Paryża, gdzie mama nas
ubierze u najlepszych francuskich krawców. Może ciebie też ze sobą weźmiemy.
To coś nowego. Kolejne wyzwanie. Chcą wiedzieć, czy stać mnie, by dotrzymać im kroku.
- Może - odpowiadam. Ann nie zostaje zaproszona.
- To będzie wspaniały sezon, choć zapewne Pippie przypadnie lwia część uwagi. - Pippa, słysząc to,
promienieje. Jest taka śliczna, że tłumy młodych mężczyzn będą stawały na uszach, byle tylko
móc się jej przedstawić. - Ty i ja po prostu będziemy musiały dobrze się bawić.
- I Ann - podpowiadam.
-Tak, i Ann oczywiście. Droga Ann. - Felicity śmieje się i szybko całuje Ann w policzek, co sprawia, że
dziewczyna znowu się rumieni. Tak jakby wszystko poszło w niepamięć.
Zegar wybija dziesiątą i w drzwiach pojawia się pani Nightwing.
- Czas do łóżek, panienki. Życzę wam dobrej nocy. Dziewczęta wychodzą dwójkami i trójkami, trzymając
się pod
ręce i głośno rozprawiając. Ekscytacja wywołana wydarzeniami te go wieczoru trwa nadal,
rozprzestrzeniając się niczym zaraza prze-noszona szeptem od jednej dziewczyny do drugiej. |ak w
majowym tańcu wokół słupa wchodzimy w kółko po schodach, a potem po
następnych, zbliżając się do labiryntu drzwi, za którymi znajdują się nasze pokoje.
W końcu nie potrafię dłużej powstrzymywać złości na Ann.
- Nie ma za co, skoro o tym mowa.
- Dlaczego to zrobiłaś? - pyta. Czy nikt tu nie potrafi powie dzieć prostego „dziękuję ".'
- A dlaczego się nie broniłaś? Wzrusza ramionami.
- Po co? Z nimi nie da się wygrać.
- Tu jesteś, Ann, kochanie. - Pippa podchodzi i przytrzymuje Ann za ramię, żeby Felicity mogła się
wślizgnąć na miejsce obok mnie. Jej głos przy moim uchu brzmi cicho jak podczas spowiedzi.
- Muszę pomyśleć o tym, jak ci się odwdzięczyć za znalezienie mojego pierścionka. Mamy taki swój
prywatny klub: Pippa, Cecily. Elizabeth i ja, ale może znajdzie się też miejsce dla ciebie.
- Jakaż ze mnie szczęściara! Zaraz popędzę i kupię sobie z tej okazji nowy czepek.
Oczy Felicity zwężają się, lecz uśmiech nie schodzi z jej twarzy.
- Niektóre dziewczyny oddałyby wszystko, żeby znaleźć się na twoim miejscu.
- Wspaniale. Więc z nimi porozmawiaj.
- Posłuchaj, daję ci szansę urządzenia się w Spence. Przynależności do grupy i zyskania szacunku innych
dziewczyn. Może powinnaś to przemyśleć.
- Przynależności do grupy w takim sensie, w jakim dziś wieczór przynależała do niej Ann? - pytam.
Oglądam się na koleżankę, idącą kilka stopni poniżej, znowu z cieknącym nosem.
Felicity zauważa mój wzrok.
- Nie chodzi o to. że nie chcemy przyjąć Ann. Rzecz w tym, że jej życie nie będzie nigdy takie jak nasze,
Jesteś dla niej bardzo miła, a przecież dobrze wiesz, że nie będziecie mogły się przyjaźnić na zewnątrz.
To o wiele okrutniejsze - dawać jej nadzieję i zwodzić ją.
Ma rację. Nie ufam jej ani odrobinę, lecz ma rację. To prawda przykra i okrutna, ale jednak prawda.
- Gdybym była zainteresowana przyłączeniem się do was - nie mówię, że jestem, ale gdybym była - to co
musiałabym zrobić?
- Jeszcze nic - odpowiada, a na jej twarzy pojawia się uśmiech, który bynajmniej nie napawa mnie
beztroską. - Nie przejmuj się, przyjdziemy do ciebie.
Unosi spódnicę i wbiega po schodach, przemykając obok nas niczym kometa.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Budzi mnie jakiś dźwięk. Gwałtownie otwieram oczy, otrząsając się z resztek snu. Leżę na prawym boku.
twarzą do łóżka Ann. Drzwi oraz to, co mogło przez nie wejść, znajdują się w moich nogach, w dalszym
końcu pokoju. Żeby się temu przyjrzeć, musiałabym się poruszyć, usiąść lub przesunąć, a nie chcę
zdradzić, że już nic śpię. Oto logika pięciolatki: skoro ja czegoś nie widzę, to coś nie może widzieć mnie.
Niewątpliwie dzięki podobnym założeniom wielu nieszczęśników skończyło z odciętymi głowami.
No dobrze. Gem. nie ma sensu się bać. To prawdopodobnie nic takiego. Mrugam i pozwalam oczom
przywyknąć do mroku. Prze? szczelinę w długich aksamitnych storach smugi księżycowego światła
sięgają do ściany i prawie dotykają niskiego sufitu. Na zewnątrz gałąź z piskiem ociera się o szybę w
oknie. Wytężam słuch. starając się pochwycić jakiś inny dźwięk, dowód czyjejś obecności w naszym
pokoju. Nie słychać nic prócz rytmicznego pochrapywania Ann. Przez chwilę myślę, że coś musiało mi się
przyśnić. I wtedy znów to słyszę. Trzeszczenie desek w podłodze pod naciskiem ostrożnych kroków
dowodzi, że to jednak nie dzieło mojej wyobraźni. Przymykam powieki, zostawiając wąskie szparki, przez
które mogę patrzeć, udając jednak, że śpię. Nie oddam życia bez walki. Jakaś postać podchodzi bliżej.
Zupełnie zasycha mi w ustach. Intruz wyciąga rękę, a ja zrywam się błyskawicznie, uderzając głową w
skos nad łóżkiem.
Syczę z bólu, zapominając o nocnym gościu i trzymając się dłonią za pulsujące czoło.
Zaskakująco drobna dłoń zatyka mi usta.
- Chcesz obudzić całą przeklętą szkołę? - Felicity pochyla się nade mną, a w świetle księżyca jej twarz
wydaje się płaska i blada. Mogłaby być obliczem samego księżyca.
- Co ty tutaj robisz? - pytam, dotykając palcami rosnącego tuż przy linii włosów guza wielkości gęsiego
jaja.
- Mówiłam ci, że po ciebie przyjdziemy.
-Ale nie mówiłaś, że to będzie w środku przeklętej nocy - od-powiadam takim samym tonem jak ona. Jest
w niej coś, co sprawia, że chcę wywrzeć na niej wrażenie, pokazać, że jestem godnym jej przeciwnikiem i
że tak łatwo ze mną nie wygra.
- Chodź. Chcę ci coś pokazać. - Co?
Mówi do mnie wyraźnie jak do dziecka.
- Chodź ze mną, to ci pokażę.
Głowa nadal mnie boli po uderzeniu. Ann chrapie cicho, zupelnie nieświadoma naszej rozmowy.
- Wróć rano - odpowiadam, opadając z powrotem na po-duszkę. Jestem na tyle przytomna, by wiedzieć,
że to. co Felicity
chce mi pokazać o tej porze, nie może prowadzić do niczego dobrego
- Nie powtórzę tej propozycji. Teraz albo nigdy.
Idź spać. Gem. To nie brzmi zbyt obiecująco. Oto odzywa się
moje sumienie. Ale moje sumienie nie będzie musiało przez następne dwa lata prowadzić pustych
rozmów przy herbatce, nudząc
się do granic katatonii. To jest wyzwanie, a ja jeszcze nigdy w życiu nie zrezygnowałam z żadnego
wyzwania.
- W takim razie dobrze. Wstaję - mówię. A potem, na wszelki wypadek, żebym nie wydawała się zbyt
miękka, dodaję: - Ale lepiej niech to będzie coś naprawdę dobrego.
- Och, będzie. Obiecuję. Wychodzę za Felicity z mojego pokoju, potem idziemy długim
korytarzem, mijając pokoje ze śpiącymi dziewczętami ukrytymi za ścianami, na których wiszą obrazy
kobiet z przeszłości Spence. Portrety ubranych w białe suknie duchów o ponurych twarzach,
których zgorzkniałe usta zaciśnięte są mocno w wyrazie dezapro baty dla tej malej eskapady, ale ich oczy
wydają się mówić: „Idź". Idź, dopóki możesz. Wolność trwa tak krótko.
Gdy docieramy do szerokiego podestu, zatrzymuję się.
- A co z panią Nightwing? - pytam, zerkając w górę wielkich schodów wiodących na czwarte piętro,
którego nie mogę dostrzec w ciemności.
- Nie przejmuj się nią. Gdy już wypije sobie szklaneczkę sherry, wyłącza się na całą noc.
Felicity rusza na dół.
- Poczekaj! - szepczę, starając się nikogo nie obudzić. Dziewczyna zatrzymuje się i odwraca do mnie, a jej
blada twarz ma drwiący wyraz. Kołysząc biodrami, wchodzi na schodek tuż pode mną.
- Jeśli chcesz się tu zajmować wyszywaniem sentencji Panie. pobłogosław nasz dom i nauką gry w tenisa
w gorsecie i w spódnicy. wracaj do łóżka. Ale jeśli chcesz naprawdę się zabawić, to...
Po czym śmiga lekko w dół i skręca na kolejny bieg schodów, gdzie już jej nie widzę.
Pippa czeka na nas w wielkim salonie. Ogień w kominku wy gasi, jeszcze tylko kilka polan się tli,
trzeszcząc i iskrząc, ale nie dając już ani prawdziwego ciepła, ani światła. Dziewczyna ukrywa się za dużą
paprocią. Teraz wyskakuje zza niej, oczy ma szeroko otwarte i jest wyraźnie zaniepokojona.
- Czemu to trwało tak długo?
- Zaledwie kilka minut - odpowiada Felicity.
- Nie lubię tu czekać. Wszystkie te oczy na kolumnach... Mam wrażenie, że mnie obserwują.
Oblicza marmurowych chochlików i nimf nabierają w półmroku makabrycznego wyrazu. Wydaje się, że
pokój żyje, dostrzega każdy nasz ruch, liczy każdy oddech.
- Nie bądź taką ofermą. Przecież odważne z nas dziewczyny, czyż nie? Gdzie reszta?
Jakby na dany znak, po schodach schodzą dwie dziewczyny. Zostaję przedstawiona Elizabeth, drobnej,
podobnej do szczura istocie. która wyraża swoją opinię dopiero wtedy, gdy zrobią to już wszyscy inni, oraz
Cecily o wychudłej twarzy, która na mój widok pogardliwie krzywi wąskie usta. Marthy, tej, która
podstawiła nogę w kaplicy, nie ma wśród nich, więc rozumiem, że nie należy do klubu, a jedynie tego
pragnie. Dlatego wywróciła Ann - żeby wkupić się w laski dziewcząt.
- Gotowe? - pyta z uśmiechem Cecily.
W co ja się wpakowałam? Dlaczego nie powiem po prostu: „Dobrze. kochane, było uroczo. Bardzo
dziękuję za te figle o północy na terenie starej rezydencji. Żałowałabym niezmiernie, gdybym nie
zobaczyła. jak salon budzi się do życia w tej cudownej, koszmarnej poświacie, ale teraz już wrócę do
łóżka"? Zamiast tego wychodzę za nimi na trawnik, gdzie księżyc w pełni barwi świat na żółto zza cienkiej
powłoki wysokich chmur. W powietrzu nadal wisi ta przeklęta mgła i jest potwornie zimno. Mam na sobie
tylko koszulę nocną. Sprytne dziewczęta wzięły przynajmniej błękitne peleryny.
- Chodźcie. - Felicity kieruje się w stronę kaplicy na wzgórzu, a gęsta mgła pochłania ją zaledwie po kilku
krokach. Ruszam za nią, a pozostałe dziewczyny tuż za mną, więc wycofanie się nie wchodzi już w grę.
Decyzja, aby iść za Tajemniczymi Siostrami w mglistą noc aż do drzwi kaplicy, zdecydowanie przestaje mi
się podobać.
- Mamy taką tradycję w Spence - odzywa się Felicity. - To taka ceremonia inicjacyjna dla nowych
dziewcząt, które mogą się okazać godne wstąpienia do naszego wewnętrznego kręgu.
- Czy można mieć wewnętrzny krąg z zaledwie czwórką członkiń? - pytam, prezentując znacznie większą
odwagę, niż czuję. -To brzmi raczej jak wewnętrzny kwadrat, prawda?
- Masz szczęście, że w ogóle się tu znalazłaś - upomina mnie Cecily.
Tak, czuję, że mam nieprawdopodobne szczęście, maszerując na tym lodowatym zimnie w samej koszuli
nocnej. Niektórzy mogliby to nazwać skrajną głupotą, ale ja zachowuję pewien optymizm.
- Na czym zatem polega ta tajemna inicjacja?
Elizabeth spogląda na Felicity, czekając na pozwolenie, żeby odpowiedzieć.
- Musisz tylko zabrać coś z kaplicy.
- To znaczy ukraść coś? - pytam i choć bardzo mi się nie po doba kierunek, w jakim to wszystko zmierza,
tkwię w tym już za głęboko, żeby się wycofać.
I część trylogii Libba Bray Mroczny SEKRET Przełożyła Magda Białoń-Chalecka Wydawnictwo Dolnośląskie LIBBA BRAY Mroczny sekret Dzień czy noc magii tka materię. Radość i kolor snuje wiernie. Klątwa jej każe trwać tam biernie Serce przebija, szepczą, cierniem. Gdy spojrzy choć na Camelot. Nie wie. w czym klątwy tkwi zła treść, Więc nić swą równo może pleść I życie bez trosk może wieść Pani z Shalott. Tam rzeka snuje się wirami. Kmieć chodzi obok pól bruzdami. Wieśniaczek płaszcze z kapturami Czerwienią wzgórza Camelot. Przez cały rok w jej lustrze, na dnie. Co świat odbija, wszystko snadnie Cieniami się na taflę kladnie. Czasami wzrok na trakt ten padnie. Co wiedzie aż do Camelot. Lecz swym arrasem wciąż się cieszy. Wplatać magiczne sceny spieszy. Bo w noc samotną nieraz słyszy: Z ognia, w żałobie idą piesi Z muzyką hen. do Camelot. Gdy księżyc świeci! nocą błogą, Kochanków para szła tą drogą, „Tych cieni oczy znieść nie mogą", Westchnęła Pani z Shalott. Patrzy wzdłuż brzegów rzeki Pani, Wzrok jej świat barwi nieszczęściami Jak jasnowidza spojrzeniami. Tak, z zasnutymi mgłą oczami, Patrzyła w stronę Cameloti A gdy się wreszcie kończył dzień, Zepchnęła łódź i legia weń. Szeroki strumień poniósł hen Panią z Shalott. lord Alfred Tennyson Pani z Shalott, przekł. Piotr W. Cholewa (' ROZDZIAŁ.PIERWSZY 21 czerwca 1895 Bombaj, Indie Proszę, tylko nie mów, że to ma być składnik mojej dzisiejszej kolacji urodzinowej! Patrz ę prosto w pysk syczącej kobry. Zaskakująco różowy język wysuwa się z okrutnej paszczy, podczas gdy Hindus o błękitnych oczach ślepca pochyla się ku mojej mamie, zapewniając, że kobry są bardzo smaczne. Mama głaszcze węża po grzbiecie palcem obciągniętym białą rękawiczką. - Co ty na to, Gemmo? Skoro masz już szesnaście lat, to może zjesz kobrę na kolację? Oślizgłe stworzenie budzi we mnie dreszcz obrzydzenia. - Raczej nie, dziękuję. Stary, niewidomy Hindus ukazuje bezzębny uśmiech i podsuwa mi kobrę pod nos. Cofam się gwałtownie i wpadam na drewniany stojak pełen małych statuetek hinduskich bóstw, jeden z posążków kobieta z potwornie wykrzywioną twarzą, a poza tym złożona niemal wyłącznie z ramion, spada na ziemię. Kali, niszczycielka. Niedawno mama zasugerowała, że powinnam ją uznać za swoją nieoficjalną świętą patronkę. Ostatnio nie najlepiej się między nami układa. Mama twierdzi, że to dlatego, iż weszłam w trudny wiek. naciskiem mówię każdemu, kto słucha, że to dlatego, iż ona nie chce mnie wysiać do Londynu. - Słyszałam, że w Londynie nie trzeba swoim posiłkom usuwać zębów jadowych - mówię. Zostawiamy mężczyznę z kobrą i wchodzimy w ludzką ciżbę, kłębiącą się na bombajskim targowisku. Mama nie odzywając się, machnięciem dłoni odprawia kataryniarza i jego małpkę. Panuje nieznośny upal. Pod bawełnianą suknią z krynoliną spływają ze mnie strużki potu. Muchy - najgorliwsze wielbicielki -śmigają wokół mojej twarzy. Próbuję pacnąć jedną z tych małych skrzydlatych bestii, ale ucieka, mogłabym przysiąc, śmiejąc się ze mnie szyderczo. Moje cierpienie sięga rozmiarów kataklizmu. Gęste i ciemne chmury nad naszymi głowami niosą przypomnienie, że to pora monsunowa, podczas
której dzika ulewa może się rozpętać dosłownie w ciągu kilku minut. Tymczasem na zakurzonym bazarze mężczyźni w turbanach zaczepiają nas, krzyczą i targu ją się, brązowymi, spieczonymi przez słońce rękoma unosząc ku nam jaskrawe jedwabie. Wokół widać wózki zastawione koszami pełnymi wszelkiego rodzaju dóbr jadalnych i niejadalnych - delikatne miedziane wazony, drewniane puzderka rzeźbione w skomplikowane kwiatowe ornamenty i dojrzewające w upale owoce mango. lak daleko jeszcze do nowego domu pani Talbot? Czy nie mogłybyśmy wziąć powozu? - pytam, starając się, by w moim głosie wyraźnie brzmiało rozdrażnienie. To miły dzień na przechadzkę. I będę ci wdzięczna za uprzejmiejszy ton. Moje rozdrażnienie zostało zauważone. Sarita, nasza cierpliwa gospodyni, ujmuje w pomarszczone dłonie owoc granatu. - Memsahib, te są bardzo ładne. Może je weźmiemy dla ojca panienki? Gdybym była dobrą córką, zaniosłabym granaty ojcu i patrzyła, jak jego niebieskie oczy błyszczą, gdy rozcina soczysty czerwony owoc i srebrną łyżeczką wyjada małe nasionka, jak przystało na brytyjskiego dżentelmena. - Poplami sobie biały garnitur - mamroczę. Mama chce coś powiedzieć, ale rezygnuje i wzdycha, jak zwykle. Kiedyś wszędzie chodziłyśmy razem - zwiedzać starożytne świątynie, poznawać miejscowe zwyczaje, oglądać hinduskie festiwale, późno w nocy podziwiać ulice rozkwitające światłami świec. Teraz rzadko kiedy zabiera mnie nawet na spotkania towarzyskie, jakbym była trędowatą bez własnej kolonii. Na pewno poplami sobie biały garnitur. Zawsze to robi - mruczę obronnym tonem, choć nikt nie zwraca na mnie najmniejszej uwagi, poza kataryniarzem i jego małpką. Idą za mną krok w krok, mając nadzieję, że rozbawią mnie za pieniądze. Wysoki koronkowy kołnierz mojej sukni przesiąknięty jest potem. Tęsknię za chłodną, soczystą zielenią Anglii, o której miałam okazję jedynie czytać w listach od babki. W listach pełnych ploteczek na temat podwieczorków tanecznych i balów oraz tego, kto kogo zgorszył po drugiej stronie kuli ziemskiej, podczas gdy ja tkwię w nudnych, zakurzonych Indiach, patrząc, jak małpka kataryniarza wykonuje sztuczkę z żonglowaniem daktylami, tę samą od roku. Spójrz na małpkę, memsahib. Jaka jest urocza! - zachwyca się Sarita, jakbym nadal miała trzy latka i trzymała się spódnicy jej sari. Wydaje się, że do nikogo nie dociera, iż kończę już szesnaście lat i chcę, nie, muszę pojechać do Londynu, gdzie będę zwiedzała muzea, chodziła na przyjęcia i poznawała mężczyzn mających więcej lat niż sześć, a mniej niż sześćdziesiąt. Sarito, ta małpka to cwany złodziejaszek, który za chwilę wy ciągnie od ciebie całą pensję - odpowiadam z westchnieniem. Jak by na dany znak futrzasty urwis wdrapuje się po mnie i siada mi na ramieniu z wyciągniętą łapką. - Chcesz skończyć jako urodzinowy gulasz? - pytam przez zaciśnięte zęby. Małpka syczy. Mama krzywi się, wstrząśnięta moimi fatalnymi manierami, i rzuca właścicielowi zwierzaka monetę do czapki. Małpka triumfalnie się uśmiecha i na zakończenie wskakuje mi jeszcze na głowę. Kolejny sprzedawca pokazuje rzeźbioną maskę z wyszczerzonymi zębami i słoniowymi uszami. Mama bez wahania wkłada ją na twarz. - Znajdź mnie, jeśli potrafisz - mówi. To taka gra, w którą bawiła się ze mną, od kiedy nauczyłam się chodzić - taka zabawa w chowanego, która miała mnie rozśmieszyć. Dziecinna zabawa. - Widzę jedynie swoją matkę - odpowiadam ze znudzeniem. - Te same zęby, te same uszy. Matka oddaje maskę sprzedawcy. Ugodziłam w jej próżność, trafiłam w czuły punkt. - A ja widzę, że szesnaście lat niezbyt służy mojej córce - za uważa. -Owszem, mam szesnaście lat. Szesnaście. W tym wieku większość przyzwoitych dziewcząt wysyła się do szkól w Londynie. - Kładę szczególny nacisk na słowo „przyzwoitych", w nadziei, że zaapeluję do jakiegoś matczynego poczucia winy i odpowiedzialności. Chyba są trochę zbyt zielone. - Mama ze skupieniem wpatruje się w mango. Inspekcja owoców pochłania ją całkowicie. Nikt nie próbował trzymać Toma uwięzionego w Bombaju -odzywam się, używając imienia mojego brata jako ostatecznego argumentu. - Spędził w Londynie cale cztery lata! A teraz zaczyna studia na uniwersytecie. Z mężczyznami jest inaczej. -To niesprawiedliwe. Nigdy nie będę miała swojego sezonu. Skończę jako stara panna z setkami kotów pijących mleko z porcelanowych miseczek. - Skomlę. To bardzo nieatrakcyjne, ale stwierdzam, że nie potrafię przestać.
Rozumiem - mówi w końcu matka. - Masz ochotę być pokazywana na balach londyńskiego towarzystwa jak jakaś rasowa klacz, której zdolności rozrodcze należy oszacować? Czy nadal będziesz uważała, że Londyn jest taki uroczy, gdy staniesz się obiektem okrutnych plotek za najlżejsze naruszenie zasad? Londyn wcale nie jest taki sielankowy, jak to przedstawia twoja babcia. Nie wiem tego. Nigdy tam nie byłam. -Gemmo... - głos mamy przybiera ostrzegawczy ton, choć ona nadal uśmiecha się na użytek Hindusów. Nie wolno im pokazać, że my, brytyjskie damy, możemy być tak małostkowe, by wdawać się w spory na ulicy. My rozmawiamy tylko o pogodzie, a jeśli pogoda jest kiepska, udajemy, że jej nie zauważamy. Sarita chichocze nerwowo. |ak to możliwe, że memsahib jest już młodą damą? Wydaje się, że jeszcze wczoraj była niemowlęciem. Och, popatrz, panien ko, daktyle! Twoje ulubione. - Szczerbaty uśmiech ożywia każdą zmarszczkę głęboko wyrytą na jej twarzy. Jest bardzo gorąco i nagle mam ochotę krzyknąć, a potem uciec od wszystkiego i wszystkich, których kiedykolwiek znałam. Zapewne gniją od środka, tak jak Indie. Gemmo, dosyć tego. - Mama przeszywa mnie spojrzeniem przejrzystych zielonych oczu. Przenikliwe i mądre, jak mówią ludzie. |a mam takie same duże, wyraziste zielone oczy. Hindusi twierdzą, że są dziwne i niepokojące. Jakby obserwował ich duch. Sarita uśmiecha się, wlepiając wzrok w stopy i nerwowo poprawiając sari. Czuję ukłucie winy, że tak brzydko wyraziłam się o jej kraju. O naszym kraju, choć ja ostatnio nigdzie nie czuję się u siebie. Memsahib wcale nie chce pojechać do Londynu. Tam jest zim no, szaro i nie ma ghi do chleba. Nie podobałoby się tam panience. Do dworca położonego nad lśniącą zatoką z gwizdem podjeżdża pociąg. Bombaj. Nazwa oznacza dobrą zatokę, choć mnie te raz nie przychodzi do głowy nic dobrego na jej temat. Ciemna smuga dymu z lokomotywy unosi się w górę, dotykając ciężkich chmur. Mama przygląda się jej. - Tak, zimno i szaro. - Przykłada dłoń do szyi i dotyka palca mi małego srebrnego medalionu z wszechwidzącym okiem nad sierpem księżyca. Podarunek od jakiejś wieśniaczki, jak mówi. Talizman na szczęście. Nigdy nie widziałam, by go zdejmowała. Sarita kładzie dłoń na ramieniu matki. - Czas iść, memsahib. Matka odrywa wzrok od pociągu i opuszcza rękę. - Tak. Chodźmy. Milo spędzimy czas u pani Talbot. Na pewno przygotowała pyszne ciasteczka z okazji twoich urodzin... Nagle od tylu wpada na nią człowiek w białym turbanie i gru bym czarnym płaszczu podróżnym, mocno ją popychając. Tysiąckrotnie przepraszam, szanowna pani. - Uśmiecha się i kłania nisko, aby zatuszować swoje niegrzeczne zachowanie. Gdy to robi, za jego plecami dostrzegam młodego mężczyznę w takim samym dziwacznym płaszczu. Przez chwilę patrzymy sobie w oczy. Nie jest wiele starszy ode mnie, ma może siedemnaście lat, brązową skórę, pełne usta i najdłuższe rzęsy, jakie w życiu widziałam. Wiem, że Hindusi nie powinni wydawać mi się atrakcyjni, ale nie widuję wielu młodych mężczyzn i czuję, że wbrew sobie oblewam się rumieńcem. Chłopak odrywa ode mnie spojrzenie i wyciąga szyję, żeby coś dojrzeć ponad głowami tłumu. Powinieneś bardziej uważać! - warczy Sarita na starszego mężczyznę, grożąc mu palcem. - Lepiej, żebyś nie okazał się złodziejem, bo nie ominie cię kara. Nie, nie, memsahib, jestem tylko strasznie niezdarny. - Nagle przestała się uśmiechać i udawać prostaka. Szepcze do mojej mamy z idealnym angielskim akcentem. Kirke się zbliża. Dla mnie nie ma to żadnego sensu, brzmi jak paplanina sprytnego złodzieja pragnącego odwrócić uwagę ofiary. Już chcę ostrzec mamę, gdy zamieram na widok wyrazu paniki na jej twarzy. Z dzikim wzrokiem okręca się wokół, omiatając spojrzeniem zatłoczone ulice, jakby szukała zgubionego dziecka. - Co się dzieje? O co chodzi? - pytam. Mężczyźni nagle znikają. Rozpływają się w tłumie, pozostawiając tylko ślady stóp w pyle na placu. - Co ten człowiek ci powiedział? Glos mamy jest twardy jak stal. - Nic takiego. Najwyraźniej był obłąkany, na ulicach nie jest
bezpiecznie ostatnimi czasy. - Nigdy nie słyszałam, żeby mama tak mówiła. Tak twardo. Z takim lękiem. - Gemmo, myślę, że najlepiej będzie, jeśli pójdę do pani Talbot sama. -Ale... a co z ciastkami? - To idiotyczne pytanie, ale są moje urodziny i chociaż nie mam ochoty ich spędzić w salonie pani Tal bot. tym bardziej nie chcę marnować całego dnia samotnie w do mu, tylko dlatego, że jakiś odziany w czarny płaszcz szaleniec i je go towarzysz przestraszyli moją matkę. Mama ciasno owija ramiona szalem. Zjemy ciastka później... -Ale obiecałaś... Tak, lecz to było. zanim... - Milknie. Zanim co? Zanim mnie tak zirytowałaś! Doprawdy, Gemmo, nie jesteś dzisiaj w odpowiednim nastroju, żeby składać wizyty. Sarita odprowadzi cię do domu. Jestem w dobrym nastroju - protestuję, ale mój glos zadaje kłam tym słowom. Nie, nie jesteś! - Spogląda prosto na mnie swoimi zielonymi oczami. Jest w nich coś, czego nie widziałam nigdy przedtem: ogromna i przerażająca złość, która zapiera mi dech w piersiach. Znika równie szybko, jak się pojawiła, i mama znowu staje się sobą. - Jesteś przemęczona i potrzebujesz odpoczynku. Wieczorem będziemy świętowały i pozwolę ci wypić szampana. „Pozwolę ci wypić szampana". To nie jest obietnica - to przekupstwo, żeby się mnie pozbyć. Kiedyś wszystko robiłyśmy wspólnie, a teraz nie możemy nawet pójść razem na bazar, nie doprowadzając do awantury. Przynoszę jej wstyd i rozczarowanie. Córka, której nie chce nigdzie zabrać, nie tylko do Londynu, ale nawet do domu starej matrony, która podaje słabą herbatę. Znów się rozlega gwizd pociągu, a mama aż podskakuje. - Wiesz co? Dam ci ponosić mój naszyjnik, co ty na to? No już, weź go. Wiem. że zawsze ci się podobał. Stoję oniemiała i pozwalam, aby założyła mi wisior, którego rzeczywiście zawsze pragnęłam, ale który teraz niespodziewanie mi ciąży - lśniący, nienawistny medalion. Kolejna łapówka. Mama rzuca jeszcze jedno szybkie spojrzenie na zakurzone targowisko, a potem znów spogląda mi w oczy. -No proszę. Wyglądasz... całkiem dorośle. - Przyciska dłoń w rękawiczce do mojego policzka i przytrzymuje ją chwilę, jakby chciała palcami zapamiętać moją twarz. - Zobaczymy się, gdy wrócę do domu. Nie chcę, żeby ktokolwiek widział Izy napływające mi do oczu, próbuję więc wymyślić najpodlejszą możliwą odpowiedź, a moje usta wypowiadają ją, gdy pędem uciekam z targowiska. - Nie obchodzi mnie, czy w ogóle do niego wrócisz. ROZDZIAŁ DRUGI Przedzieram się przez tłum handlarzy, żebrzących dzieci i cuchnących wielbłądów, prawie wpadając na dwóch mężczyzn niosących naręcze sari zawieszone na sznurku łączącym dwa słup ki. Rzucam się w wąską alejkę i pędzę krętymi bocznymi uliczka mi, aż w końcu muszę się zatrzymać, żeby złapać oddech. Po po liczkach płyną mi gorące łzy. Teraz gdy obok nie ma nikogo, po zwalam sobie na plącz. „Panie, uchroń mnie przed łzami kobiet, bo jestem wobec nich bezradny''*. Tak powiedziałby mój ojciec, gdyby tu był. Mój ojciec o roziskrzonych oczach i sumiastych wąsach, który wybucha grzmiącym śmiechem, gdy jest ze mnie zadowolony, lub patrzy nieobecnym wzrokiem - zupełnie jakbym nie istniała - kiedy nie zachowuję się. jak na damę przystało. Nie wyobrażam sobie, by był zbyt szczęśliwy, kiedy się dowie o moim postępku. Mówienie przykrych rzeczy i awanturowanie się nie należą do zachowań, które pomagają dziewczynie przekonać rodziców, że powinni wysłać ją do Londynu. Na myśl o tym zaczyna mnie boleć brzuch. Co ja sobie wyobrażałam? Nie mam wyjścia - muszę przełknąć dumę, wrócić i przeprosić. Jeśli w ogóle trafię z powrotem. Okolica nie wygląda znajomo. Dwaj starzy mężczyźni siedzą po turecku na ziemi, paląc krótkie, brązowe papierosy. Przyglądają mi się, gdy ich mijam. Uświadamiam sobie, że po raz pierwszy jestem w mieście sama. Bez przyzwoitki. Bez towarzystwa. Dama bez eskorty. Naprawdę skandaliczne zachowanie. Moje serce zaczyna bić szybciej i przyspieszam kroku. Powietrze stoi nieruchomo. Burza jest już niedaleko. W oddali słyszę gorączkową krzątaninę na bazarze, gdzie sprzedawcy dobijają ostatnich targ ów przed popołudniową ulewą. Idę za tym dźwiękiem i docieram w to samo miejsce, z którego wyruszyłam. Staruszkowie uśmiechają się do mnie - do angielskiej dziewczyny zagubionej i
samotnej na ulicach Bombaju. Mogłabym ich spytać o drogę na bazar, choć nie mówię po hindusku tak dobrze jak ojciec i z tego, co wiem, pytanie: „Gdzie jest targ?" mogłoby zabrzmieć jak: „Pożądam pięknej krowy bliźniego twego". Mimo to warto spróbować. - Przepraszam - odzywam się do starszego, tego z siwą brodą. -Chyba się zgubiłam. Czy może mi pan powiedzieć, jak dojść na targ? Uśmiech mężczyzny blednie, wypiera go wyraz lęku. Mówi coś gwałtownie do swojego towarzysza w dialekcie, z którego nie rozumiem ani słowa. W oknach i drzwiach pojawiają się twarze ludzi zaintrygowanych zamieszaniem. Staruszek wstaje, wskazuje na mnie, potem na naszyjnik. Nie podoba mu się? Coś we mnie go zaniepokoiło. Odpędza mnie gestem ręki, wchodzi do domu i za trzaskuje mi drzwi przed nosem. Milo jest wiedzieć, że nie tylko matka i Sarita nie mogą znieść mojego towarzystwa. Twarze w oknach obserwują mnie. Pojawia się pierwsza kropla deszczu. Wsiąka w suknię, tworząc wilgotną plamę. Teraz w każ dej chwili może lunąć. Muszę wracać. Wolę nie myśleć, co powie matka, jeśli przemoknie z mojego powodu. Dlaczego zachowałam się jak rozwydrzony bachor? Teraz już na pewno nie weźmie mnie do Londynu. Spędzę resztę życia w austriackim klasztorze, w otoczeniu kobiet z wąsami, i wzrok mi się popsuje od dziergania skomplikowanych koronek do wypraw ślubnych innych dziewcząt. Mogę przeklinać swój zły charakter, ale to nie pomoże mi wrócić. Wybierz kierunek, Gemmo, dowolny kierunek - i idź. Wybieram drogę w prawo. Nieznajoma ulica prowadzi do następnej, i do następnej, a gdy wychodzę zza kolejnego zakrętu, widzę go, jak się zbliża. Chłopak z bazaru. Nie panikuj, Gemmo. Wycofaj się, zanim cię zobaczy. Pospiesznie robię dwa kroki w tył. Niestety, zahaczam obcasem o śliski kamień i z impetem wypadam na ulicę. Kiedy się prostuję, patrzy na mnie z miną, której nie potrafię rozszyfrować. Przez sekundę żadne z nas się nie porusza, Jesteśmy równie nieruchomi jak otaczające nas powietrze, które albo obiecuje zbawczy deszcz, albo grozi burzą. Nagle budzi się we mnie strach. Przelewa się zimną falą, podsycany przez rozmowy, które podsłuchałam w gabinecie ojca - opowiastki przy kieliszku brandy i cygarze o losie kobiet samotnie chodzących po mieście, zniewolonych przez złych mężczyzn, którzy na zawsze zrujnowali im życie. Pamiętam tylko strzępki rozmów. Tymczasem zbliża się do mnie prawdziwy mężczyzna, pokonując dzielącą nas odległość długimi krokami. Na pewno zamierza mnie złapać, ale nie pozwolę mu. Z łomoczącym sercem zbieram spódnicę w dłoń. gotowa rzucić się do biegu. Próbuję zrobić krok, lecz nogi mi drżą jak u źrebaka. Ziemia migocze i zapada się pode mną. Co się dzieje? Ruszyć się. Muszę się ruszyć, ale nie mogę. Dziwne mrowie nie budzi się w moich palcach, wędruje w górę ramion i ogarnia klatkę piersiową. Całe ciało zaczyna drżeć. Potworne ciśnienie Wypiera powietrze z płuc, przygniata mnie do ziemi. Wzbiera we mnie panika. Chcę krzyczeć. Ale słowa nie nadchodzą. Ani jeden dźwięk. Chłopak chwyta mnie, gdy zaczynam upadać na ziemię. Chcę go prosić, żeby mi pomógł. Skupić się na jego twarzy, na je-go zmysłowych ustach o idealnym kształcie. Gęste, ciemne loki opadają mu na oczy - głębokie, brązowe, okolone niezwykle długimi rzęsami. I pełne niepokoju. Pomóż mi. Słowa tkwią głęboko we mnie. Nie boję się już utraty cnoty. Wiem, że umieram. Próbuję zmusić się, żeby mu to powiedzieć, ale z mojego gardła dobywa się tylko zduszony jęk. Zalewa mnie silny lipach róż i korzennych przypraw, gdy horyzont oddala się, a ja trzepocze powiekami, walcząc, by zachować przytomność, Jego usta otwierają się, poruszają, mówią coś. W końcu dociera do mnie jego glos: - To się dzieje naprawdę. Nacisk rośnie, aż czuję, że zaraz wybuchnę, a potem zaczynam spadać. Wirujący tunel światła i oślepiających kolorów porywa mnie niczym podwodny prąd. Lecę bez końca. Wokół pędzą obrazy. Opadam obok dziesięcioletniej mnie, bawiącej się Julią, szmacianą lalką, którą zgubiłam na pikniku rok później. Mam sześć lat, pozwalam Saricie. by umyła mi twarz przed kolacją. Czas cofa się i mam lat trzy, dwa. jestem niemowlęciem, a potem stworzeniem bladym i dziwnym, nie większym od kijanki i równie bezbronnym. Mocny prąd znowu chwyta mnie bezwzględnie i ciągnie przez zasłonę czerni, aż znów widzę ulicę w Indiach. Zwiedzam miasto. spaceruję w żywym śnie. w którym nie słychać żadnego dźwięku poza dudnieniem mojego serca, poza wdechem i wydechem, szumem krwi krążącej w moich żyłach. Po szczytach dachów nade mną, obnażając zęby, skacze małpka kataryniarza. Próbuję coś po wiedzieć, ale okazuje się, że nie mogę. Zwierzak daje susa na następny dach. To sklep, nad jego wejściem wiszą
suszone zioła, a do drzwi przymocowany jest symbol oka i księżyca - taki sam jak na naszyjniku mamy. Stromą ulicą szybko zbliża się kobieta - ma złotorude włosy, niebieską suknię i białe rękawiczki. Moja matka. Co ona tu robi? Powinna być u pani Talbot, popijać herbatkę i dyskutować o wzorach tkanin. Z jej ust ulatuje moje imię. Gemma. Gemma. Przyszła mnie szukać. Tuż za nią podąża Hindus w turbanie. Nie słyszy go. Wołam do niej. ale z moich ust nie wydobywa się żaden dźwięk. Jedną dłonią popycha drzwi do sklepu i wchodzi. Idę za nią, a moje serce bije coraz głośniej i mocniej. Ona musi wiedzieć, że ten człowiek jest tuż za jej plecami. Musi już słyszeć jego oddech, jednak cały czas patrzy prosto przed siebie. Mężczyzna wyciąga spod płaszcza sztylet, ale ona nadal się nie odwraca. Mam wrażenie, że zaraz zwymiotuję. Chcę ją powstrzymać, wyciągnąć stamtąd. Przy każdym kroku muszę przedzierać się silą przez powietrze, unosząc nogi z dręczącą powolnością. Mężczyzna zatrzymuje się i nasłuchuje. Szeroko otwiera oczy. Boi się. Coś czeka przyczajone w cieniu na tyłach sklepu. Tak jakby ciemność zaczęta się poruszać. Jak to możliwe? Ale tak jest. Z zimnym oślizgłym odgłosem, od którego cierpnie mi skóra, ciemny kształt wylania się ze swojej kryjówki. Rośnie, aż ogarnia wszystko wokół. Czerń w środku tego czegoś wiruje, a dźwięki... Z jego wnętrza dochodzą upiorne krzyki i jęki. Mężczyzna rzuca się do przodu, lecz to coś owija się wokół niego. Pochłania go. Po czym pochyla się nad moją mamą i przemawia do niej gładkim sykiem: - Chodź do nas. ślicznotko. Czekaliśmy... Wewnątrz mnie eksploduje krzyk. Mama odwraca się. dostrzega sztylet leżący na podłodze i podnosi go. To coś wyje z wściekłości. Mama zamierza z tym walczyć. Poradzi sobie. Pojedyncza łza pływa po jej policzku, gdy zamyka zrozpaczone oczy, miękko niczym modlitwę wymawiając moje imię: Gemma, Jednym płynnym ruchem unosi sztylet i zatapia go w swojej piersi. Nie! Silny prąd wyciąga mnie ze sklepu. Wracam na ulicę, jakbym się stamtąd w ogóle nie ruszała, krzycząc jak oszalała, a młody Hindus usiłuje przytrzymać ramiona, którymi młócę powietrze. Co widziałaś? Powiedz mi! Kopię i walczę, wyrywając się z jego uścisku. Czy nie ma tu nikogo kto mógłby mi pomóc? Co się dzieje? Mamo! Mój umysł walczy, żeby odzyskać kontrolę i odnaleźć jakąś logikę, co w końcu mu się udaje. Mama na pewno pije herbatę w domu pani Tal-bot. Pójdę do niej i udowodnię to. Zezłości się i odeśle mnie z Saritą do domu, później nie będzie żadnego szampana ani Londynu. ale to nie ma znaczenia. Będzie żywa, cala i zdrowa, a ja nie będę się posiadała z radości, kiedy mnie ukarze. Chłopak nadal do mnie krzyczy: - Widziałaś mojego brata?! - Puść mnie! - Kopię go nogami, które w pełni odzyskały sprawność i trafiam w najczulsze miejsce. Zwija się na ziemi, a ja biegnę na oślep ulicą i skręcam na następnym rogu. gnana strachem. Niewielki tłumek zebrał się przed sklepem. Przed sklepem, nad którego drzwiami wiszą suszone zioła. Nie. To wszystko jakiś ohydny sen. Obudzę się we własnym łóżku i usłyszę donośny, chrapliwy głos ojca opowiadającego jeden ze swoich skomplikowanych dowcipów. Potem rozlegnie się miękki śmiech mamy. Nogi mi drętwieją, a potem zaczynają drżeć, gdy próbuję utorować sobie drogę przez tłum. Maleńka małpka kataryniarza zeskakuje na ziemię i przekrzywia głowę na lewo i na prawo, z ciekawością przyglądając się ciału. Tych kilka osób przede mną odsuwa się. Mój umysł przyswaja obraz stopniowo. Przewrócony but, złamany obcas. Rozczapierzona dłoń, pałce już sztywniejące. Zawartość torebki rozsypana na ziemi. Naga szyja wystająca ze stanika niebieskiej sukni. Słynne zielone oczy otwarte i niewidzące. Usta lekko rozchylone, jakby próbowała coś powiedzieć, kiedy umierała. Gemma. Czerwona kałuża rozlewa się, wpływa pod jej pozbawione życia cialo i wsiąka w spękaną ziemię, przypominając mi o widzianych kiedyś podobiznach Kali, mrocznej bogini, która przelewa krew i miażdży kości. Kali niszczycielka. Moja święta patronka. Zamykam oczy. łudząc się, że to wszystko zniknie. To się nie dzieje. To się nie dzieje. To się nie dzieje. Ale kiedy otwieram oczy, ona nadal tam jest i patrzy na mnie oskarżycielskim wzrokiem. Nie obchodzi mnie. czy w ogóle wrócisz. To była ostania rzecz, jaką do niej powiedziałam. Zanim uciekłam. Zanim ona ruszyła mnie szukać. Zanim zobaczyłam w wizji, jak umiera. Ciężkie odrętwienie ogarnia moje ramiona i nogi. Opadam na ziemię. Krew matki dotyka rąbka mojej najlepszej sukni, plamiąc ją na zawsze. A potem krzyk, który wstrzymywałam, wypada ze mnie gwałtownie i szybko niczym rozpędzony pociąg, akurat gdy niebo otwiera się szeroko i zaczyna padać rzęsisty deszcz, dla więc wszelkie dźwięki. LONDYN, ANGLIA. DWA MIESIĄCE PÓŹNIEJ
ROZDZIAŁ DRUGI - Victoria! Victoria Station! Tęgi konduktor w niebieskim uniformie zmierza do ostatniego wagonu, obwieszczając, że wreszcie dotarliśmy do Londynu. Po-I ląg zwalnia, aż w końcu staje. Skłębione obłoki pary przesuwają się za oknem, sprawiając, że wszystko wygląda jak we śnie. Na siedzeniu naprzeciwko mój brat Tom budzi się, po czym a czarną kamizelkę i sprawdza, czy ubranie mu się nie pogniotło. Przez cztery lata, kiedy się nie widzieliśmy, bardzo urósł I zrobił się nieco szerszy w ramionach, ale nadal jest chudy i ma szczecinę jasnych włosów. Przez tę grzywę modnie opadającą na kie oczy zupełnie nie wygląda na dwadzieścia lat. Nie miej takiej ponurej miny. Gemmo. Nie zostałaś skazana . Spence to bardzo dobra szkoła, słynąca z tego, że wy-'.11 ze swych murów czarujące młode damy. I/o dobra szkoła. Czarujące młode damy. Dokładnie to sali iwo w słowo, powiedziała moja babcia, po tym jak spędzili-?..i tygodnie w Pleasant House. jej domu na angielskiej wsi. il.i mnie długim taksującym spojrzeniem, moją piegowatą niesforną czuprynę rudych włosów, moją ponurą twarz, lu, że potrzebna mi jest odpowiednia szkoła dla panien, jeśli chcę kiedykolwiek dobrze wyjść za mąż. - To zadziwiające, że nie zostałaś przysłana do domu wiele lat temu - gdakała. - Wszyscy wiedzą, że powietrze w Indiach psuje krew. Twoja matka z pewnością by sobie tego życzyła. Musiałam ugryźć się w język, żeby nie zapytać, skąd ona może wiedzieć, czego by sobie życzyła moja matka. Moja matka chciała, żebym została w Indiach, za to ja chciałam przyjechać do Londynu. Teraz tu jestem i nie mogłabym być bardziej nieszczęśliwa. Przez trzy godziny, gdy pociąg przemierzał zielone, pofałdowane pastwiska, a deszcz monotonnie bębnił o szyby. Tom spal. Ja natomiast potrafiłam tylko patrzeć wstecz, tam, skąd przybyłam. Wspominałam gorące równiny Indii. Policję zadającą pytania: Czy kogoś widziałam? Czy matka miała wrogów? Co robiłam sama na ulicy? I co z mężczyzną, który rozmawia! z nią na bazarze, kupcem o imieniu Amar? Czy go znałam? Gdzie on i moja mama (w tym momencie robili zakłopotane miny i szurali nogami, szukając słów, które brzmiałyby w miarę delikatnie) „zawarli znajomość"? lak mogłam im opowiedzieć o tym, co widziałam? Nie miałam nawet pojęcia, czy sama mogę w to wierzyć. Pociąg sunie wśród kwitnących pól, lecz kołysanie wagonu pasażerskiego przypomina mi o okręcie, który przywiózł nas z Indii przez wzburzone morze. Linia brzegowa Anglii nabierająca kształtu niczym ostrzeżenie. Mama pochowana głęboko w zimnej, bezlitosnej angielskiej ziemi. Ojciec szklanym wzrokiem patrzący na kamień nagrobny - Virginia Doyle. ukochana żona i matka - spoglądający przez niego, jakby samą siłą woli mógł zmienić to, co się stało. A kiedy okazało się, że nie może, wycofał się do swojego gabinetu i buteleczki laudanum, która stalą się jego nieodłączną towarzyszką. Czasami znajduję go, śpiącego w fotelu, z psami u stóp, z brązową flaszeczką blisko pod ręką, z oddechem głębokim i słodko pachnącym lekarstwem. Kiedyś byl potężnym mężczyzną, lecz teraz wychudł, skurczony przez smutek i opium. A ja mogę tylko stać obok, bezradna i niema, przyczyna tego wszystkiego. Strażniczka tajemnicy tak straszliwej, że boję się odzywać, przestraszona, iż wyleje się ze mnie niczym płonąca nafta, parząc wszystkich wokół. -Znów się zamyśliłaś - mówi Tom, rzucając mi podejrzliwe spojrzenie. - Przepraszam. Tak. przepraszam, przepraszam za wszystko. Tom wzdycha długo i ciężko, a zaraz potem dodaje: Nie przepraszaj, po prostu przestań. Dobrze, przepraszam - mówię znów bez zastanowienia. Dotykam zarysu amuletu. Wisi teraz na mojej szyi, przypominając mi mamę i moją winę, ukryty pod sztywną czarną suknią żałobną z krepy, którą będę nosić przez pól roku. Przez rzedniejącą mgłę za oknem widzę bagażowych biegnących obok pociągu, gotowych do ustawienia drewnianych schodków przy otwartych drzwiach, żebyśmy mogli zejść na peron. W końcu pociąg zatrzymuje się z sykiem i westchnieniem pary. Tom wstaje i przeciąga się. - Chodźmy więc. Ruszajmy, póki wszyscy bagażowi nie zniknęli. Ruch panujący na Victoria Station zupełnie zapiera mi dech w piersi. Tabuny ludzi kręcą się po peronie. Na drugim końcu pociągu pasażerowie trzeciej klasy wyskakują w plątaninie rąk i nóg. Bagażowi spieszą się, by przejąć walizki i paczki od pasażerów pierwszej klasy. Gazeciarze trzymają dzienniki w górze, najwyżej jak potrafią, wykrzykując co ciekawsze nagłówki. Wokół kręcą się kwiaciarki, nosząc uśmiechy równie twarde i zużyte jak drewniane tace zawieszone na ich delikatnych szyjach. Mężczyzna z
parasolem wetkniętym pod pachę przeciska się obok, niemalże zbijając mnie z nóg. Pan wybaczy - mamroczę mocno rozdrażniona, ale nie zwraca na mnie uwagi. Kiedy zerkam na dalszy koniec peronu, zauważam coś dziwnego. Czarny płaszcz podróżny, na którego widok moje serce przyspiesza. Zasycha mi w ustach. To niemożliwe, żeby on tu był! A jednak jestem pewna, że to on zniknął właśnie za kioskiem. Próbuję podejść bliżej, ale na peronie panuje potworny ścisk. Co ty robisz? - pyta Tom, patrząc, jak walczę z naporem tłumu. - Rozglądam się tylko - odpowiadam w nadziei, że nie usłyszy lęku w moim glosie. Zza kiosku wychodzi mężczyzna z naręczem gazet. Płaszcz - cienki, czarny i o kilka rozmiarów za duży - wisi na nim jak luźna peleryna. Ogarnia mnie taka ulga, że niemalże wybucham śmiechem. Widzisz, Gemmo? To tylko wyobraźnia. Daj sobie spokój. - No cóż, skoro się rozglądasz, to może znajdziesz nam bagażowego. Nie wiem, gdzie oni wszyscy, u licha, tak szybko zniknęli. Obok pojawia się wychudzony gazeciarz i proponuje, że za dwa pensy sprowadzi dla nas dwukólkę, Z wysiłkiem dźwiga kufer wy pełniony moim ziemskim dobytkiem: kilka sukien, pamiętnik ma my, czerwone sari, biały rzeźbiony słoń z Indii i cenny kij do krykieta mojego taty, pamiątka po szczęśliwszych czasach. **>Tom pomaga mi wsiąść do powozu, a woźnica rusza spod Victoria Station, przypominającej wielką rozłożystą damę. ze stukotem kopyt kierując dwukólkę do centrum Londynu. Powietrze jest mroczne, przesycone dymem z latarni gazowych, które stoją wzdłuż londyńskich ulic. Mglista szarość wywołuje wrażenie, że zapadł już zmierzch, chociaż jest dopiero czwarta po południu. Na tych cienistych ulicach wszystko mogłoby podkraść się do człowieka. Nie wiem, dlaczego o tym pomyślałam, ale tak się stało, więc natychmiast oddaliłam od siebie tę myśl. Cieniutkie iglice Parlamentu wystają nad mrocznymi zarysami kominów. Kilku zlanych potem mężczyzn kopie głęboki rów wzdłuż brukowanej ulicy. - Co oni robią? - Kładą kable do świateł elektrycznych - wyjaśnia Tom, kaszląc w białą chusteczkę z monogramem wyszytym w rogu wyraźną czarną nicią. - Już wkrótce te duszące lampy gazowe będą należały do przeszłości. Uliczni handlarze sprzedają towary z wózków, zachwalając je charakterystycznymi okrzykami: Ostre noże. dobra ryba, kupujcie jabłka, mam tu jabłka! Mleczarki dostarczają mleko z ostatniego udoju. To dziwne, ale ten widok przypomina mi Indie. Kuszące wystawy oferują wszystko, co można sobie wymarzyć - herbatę. płótno, porcelanę oraz piękne suknie skopiowane z najlepszych pa ryskich modeli. Szyld wiszący w oknie drugiego piętra informuje. że są tam biura do wynajęcia, pytać w budynku. Rowery śmigają wśród dwukólek na ulicach. Przygotowuję się na wszelki wypadek, gdyby klacz ciągnąca nasz powóz przestraszyła się na ich widok, ale ona wydaje się zupełnie niezainteresowana. Już to wszystko wcześniej widziała, w przeciwieństwie do mnie. Mija nas omnibus pełen pasażerów, ciągniony przez wspaniały zaprzęg. Na dachu siedzi grupka dam z parasolkami mającymi chronić je przed żywiołami. Długi pas drewna z reklamą mydła Pear's sprytnie Osłania ich kostki, zgodnie z wymogami przyzwoitości. To niezwykły widok i marzę, byśmy mogli tak po prostu jeździć po ulicach Londynu, wdychając kurz historii, którą znałam tylko z fotografii. Mężczyźni w ciemnych garniturach i melonikach wychodzą z biur, pewnym siebie krokiem kierując się do domów po dniu pracy. Widzę białą kopułę katedry św. Pawła wznoszącą się nad pokrytymi sadzą dachami. Przyklejony do słupa plakat zapowiada przedstawienie Makbeta, w którym występuje amerykańska aktorka Lily Trimble. Jest zachwycająca, na kasztanowe włosy, rozpuszczone i wzburzone, oraz czerwoną suknię ze śmiałym dekoltem. Zastanawiam się, czy dziewczęta też będą tak urocze i wyrafinowane. - Lilly Trimble jest bardzo piękna, prawda? - mówię, starając się wciągnąć Toma w miłą pogawędkę, choć to zadanie wydaje się niemożliwe. - Aktorka - prycha mój brat. - Cóż to za życie dla kobiety, bez porządnego domu, męża, dzieci? Prowadzi się, jakby sama sobie była panem i mistrzem. Z pewnością nigdy nie zostanie przyjęta do towarzystwa jako prawdziwa dama. To by było tyle, jeśli chodzi o milą pogawędkę. Jakaś część mnie ma ochotę kopnąć Toma za jego arogancję. Obawiam się jednak, że inna część mnie umiera z ciekawości, czego takiego mężczyźni szukają w kobietach. Być może mój brat jest na puszony, ale wie pewne rzeczy, które mogą okazać się przydatne.
- Rozumiem - odpowiadam szybko, jakbym chciała się dowiedzieć, jak zaprojektować ładny ogród. |estem opanowana. Uprzejma. Dystyngowana. - A jaka powinna być prawdziwa dama? Gdy odpowiada, odnoszę wrażenie, że brakuje mu tylko fajki w zębach. - Mężczyzna szuka kobiety, która ułatwi mu życie. Powinna być atrakcyjna, zadbana, znać się na muzyce, malarstwie i prowadzeniu domu, ale nade wszystko powinna pilnować, aby jego nazwiska nie splamił żaden skandal, oraz nie robić nic, co by zwracało na nią uwagę. On chyba żartuje. Poczekam chwilę, a on na pewno wybuchnie śmiechem i powie, że tylko się ze mną droczy, jednak przemądrzały uśmieszek nie schodzi mu z twarzy. Nie zamierzam spokojnie przyjmować tej zniewagi. - Mama miała takie sama prawa jak ojciec - mówię chłodno. - Nie oczekiwał, że będzie chodziła krok za nim jak jakaś smutna kretynka. Uśmiech Toma znika. - No właśnie. I zobacz, do czego nas to doprowadziło. Znów zapada cisza. Za oknami powozu przesuwa się Londyn i Tom odwraca się w jego stronę. Po raz pierwszy widzę ból moje go brata, dostrzegam go w geście, jakim przeczesuje włosy palca mi, jeszcze raz i jeszcze, i rozumiem, ile go kosztuje ukrywanie tych wszystkich uczuć. Ale nie wiem, jak przerzucić most nad tym niezręcznym milczeniem, wiec jedziemy dalej, patrząc na Wszystko, niewiele widząc i nic nie mówiąc. - Gemmo... - Glos Toma załamuje się i brat milknie na chwilę. Walczy z tym czymś, co się w nim kotłuje. - Tego dnia z ma mą... Dlaczego, do licha, uciekłaś? Co sobie myślałaś? Mój glos jest ledwie szeptem. - Nie wiem. Chociaż mówię prawdę, nie przynosi mi ona żadnego pocieszenia. Mroczny sekret Kobiecy brak logiki. Tak - potwierdzam nie dlatego, że się zgadzam, lecz dlatego, że chcę mu coś dać, cokolwiek. Mówię to, bo pragnę, żeby mi wy baczył. A może wtedy będę mogła wybaczyć sama sobie. Może. Znałaś tego - szczęka zaciska mu się przy tym słowie - mężczyznę, który leżał zamordowany obok niej? Nie - szepczę. Sarita mówi, że byłaś w histerii, kiedy znalazła cię wraz z policją. Plotłaś coś o hinduskim chłopaku i wizji, w której... coś było. Milknie i pociera dłońmi spodnie na kolanach. Nadal na mnie nie patrzy. Moje dłonie złożone na podołku drżą. Mogłabym mu powiedzieć. Mogłabym mu wyjawić to, co skrywam w sercu. W tej chwili z lokiem opadającym na oczy jest takim bratem, za którym tęskni- łam, tym, który kiedyś przynosił mi kamienie z morza, mówiąc, że to skarby radży. Chcę mu wyznać, że boję się, iż stopniowo tracę rozum, i że nic już nie wydaje mi się całkowicie realne. Chcę opowiedzieć mu o wizji, chcę, by w swój irytujący sposób poklepał mnie po głowie i zbył wszystko idealnie logicznym medycznym wyjaśnieniem. Chcę go zapytać, czy dziewczynka może się urodzić antypatyczna, czy tylko taka się staje. Chcę powiedzieć mu wszystko i chcę, żeby zrozumiał. Tom chrząka cicho. - To znaczy chciałem zapytać, czy coś ci się stało. Czy on... czy nic ci nic jest? Każdym następnym słowem na nowo buduję między nami mur. - Pytasz, czy nadal jestem niewinna? - Skoro chcesz to ująć tak bez ogródek, owszem. Teraz rozumiem, że wygłupiłam się, myśląc, iż on chce wiedzieć, co naprawdę się stało. Martwi go tylko to, czy w jakiś sposób nie okryłam rodziny wstydem. - Nie, jak to sformułowałeś, nic mi nie jest. Chce mi się śmiać z tego kłamstwa - z całą pewnością coś mi jest. Ale moje słowa działają zgodnie z przewidywaniem. Takie właśnie jest życie - jedno wielkie kłamstwo. Iluzja, w której wszyscy odwracają wzrok i udają, że nie istnieje nic nieprzyjemnego, nie ma goblinów w ciemnościach, nie ma upiorów w duszy. Tom z ulgą prostuje ramiona. - Dobrze. To w porządku. - Ludzki moment minął i mój brat
znów jest absolutnie opanowany. - Gemmo, morderstwo matki to hańba dla naszej rodziny. - Wpatruje się we mnie. - Matka umarła na cholerę - mówi z naciskiem, tak jakby sam wierzył w to kłamstwo. - Wiem, że się nie zgadzasz, ale jako twój brat zapewniam cię, że im mniej będziemy mówić na ten temat, tym lepiej. Musimy cię chronić. Ten człowiek stanowi ucieleśnienie samych konkretów i żadnych uczuć. Pewnego dnia bardzo mu się to przyda jako lekarzowi. Wiem, że ma rację, ale nic nie mogę poradzić, że go za to nienawidzę. - Pewien jesteś, że martwisz się o mnie? Znów mocno zaciska zęby. - Uznam, że nie słyszałem tego komentarza. Skoro nie chcesz myśleć o mnie czy o sobie, pomyśl o ojcu. Nie czuje się dobrze. Sama to widzisz. Okoliczności śmierci matki zupełnie go przybiły. - Tom bawi się mankietami koszuli. - Powinnaś się dowiedzieć, że w Indiach ojciec popadł w bardzo nieprzyjemne nałogi. Być może palenie nargili z Hindusami pomogło mu stać się popularnym człowiekiem interesu, jednym z nich, ale nie przysłużyło się zbytnio je go zdrowiu. Ojciec zawsze z upodobaniem oddawał się swoim przyjemnościom, chętnie szukał ucieczki. Czasami wracał do domu późno, całkowicie wyczerpany. Pamiętam. jak mama i służba pomagali mu położyć się do łóżka, i to nieraz. Mimo to te słowa bolą. Nienawidzę Toma za to, że mi o tym mówi. To dlaczego dostarczasz mu laudanum? Nie ma nic złego w laudanum. To lekarstwo. - Pociąga nosem. Stosowane z umiarem... Ojciec nie jest uzależniony. Nie on - powtarza, jakby chciał przekonać lawę przysięgłych. - Teraz, gdy już wrócił do Anglii. dojdzie do siebie. Tylko pamiętaj, co ci powiedziałem. Czy możesz mi przynajmniej tyle obiecać? P roszę. Tak, oczywiście - odpowiadam, czując się martwa w środku. Akademia Spence nie wie, co robi, przyjmując mnie, widmo dziewczyny, która będzie kiwała głową, uśmiechała się i popijała herbatę, ale tak naprawdę nie będzie tam obecna. Woźnica woła: Panie, musimy przejechać przez East, może chce pan zaciągnąć zasłony? O co chodzi? - pytam. Będziemy jechać przez East End. Whitechapel? Och, na litość boską, to slumsy, Gemmo - wyjaśnia, opuszczając zasłony, żeby odciąć się od nędzy i brudu. Widziałam slumsy w Indiach - mówię i nie zasłaniam okna. Powóz podskakuje na bruku wąskich, brudnych uliczek. Kilkanaścioro zaniedbanych, chudych dzieci biegnie obok, patrząc na nas w eleganckiej dwukółce. Serce mi zamiera na widok ich kościstych, umazanych sadzą twarzyczek. Kilka kobiet zbitych w gromadę pod latarnią gazową zajmuje się szyciem. Bardzo rozsądnie wykorzystują światło miejskie, żeby nie marnować własnych cennych świeczek na tę niewdzięczną pracę. Zapach na ulicach - połączenie odoru śmieci, końskich odchodów, uryny i rozpaczy - jest naprawdę koszmarny i dławi mnie. Z gospody wylewają się na ulicę głośna muzyka i krzyki. Potem wytacza się z niej pijana para. Kobieta ma włosy w kolorze zachodzącego słońca i prostacko, mocno pomalowaną twarz. Zatrzymują powóz i wdają się w kłótnię z woźnicą. O co znowu chodzi? - Tom nagląco stuka w dach dwukółki, lecz kobieta nie daje za wygraną. Możemy tu spędzić całą noc. Pijany mężczyzna spogląda na mnie pożądliwie, mruga i wykonuje niezmiernie obraźliwy gest palcami wskazującymi. Zdegustowana odwracam wzrok i spoglądam w pustą alejkę. Tom wychyla się przez okno. Słyszę, jak protekcjonalnie i niecierpliwie próbuje się dogadać z parą na ulicy. Nagle dzieje się coś dziwnego, lego glos staje się stłumiony, niczym dźwięki dobiegające przez muszlę przyłożoną do ucha. A potem słyszę już tylko, jak moja krew przyspiesza i dudni głucho w żyłach. Przygniata mnie potworne ciśnienie, wyciskając powietrze z płuc. Znów czuję to samo co w Indiach. Chcę zawołać Toma, ale nie mogę. Potem znowu pędzę tym tunelem z koloru i światła, a alejka wygina
się i migocze. I równie szybko wypływam z powozu, lekko stąpam po zaciemnionej ulicy o lśniących krawędziach. Mała dziewczynka w wieku około ośmiu lat siedzi na ziemi pokrytej źdźbłami słomy, bawiąc się szmacianą lalką. Buzię ma brudną, ale poza tym nie pasuje do tego miejsca. Ma różową wstążkę we włosach i o rozmiar za duży biały wy-krochmalony fartuszek. Nuci fragment piosenki, w której rozpoznaję starą ludową przyśpiewkę. Kiedy się zbliżam, podnosi wzrok. Prawda, że moja lala jest śliczna? Widzisz mnie? Kiwa głową i dalej przeczesuje brudnymi palcami włosy lalki. Ona cię szuka. -Kto? Mary. Mary? Jaka Mary? - Posłała mnie, żebym cię znalazła. Ale musimy być ostrożne. To też cię szuka. Powietrze porusza się, niosąc chłodną wilgoć. Drżę mimo wolnie. - Kim jesteś? W mętnym mroku za plecami dziewczynki wyczuwam poruszenie. Mrużę oczy, żeby lepiej widzieć, ale to nie jest złudzenie - cie nie się ruszają. Szybka jak ciekłe srebro ciemność powstaje i nabiera ohydnego kształtu - widzę błyszczące kości czaszki, puste, czarne dziury w miejscu oczu, zamiast włosów plątaninę węży. Usta otwierają się i wydobywa się z nich chrapliwy szept: - Chodź do nas. moja śliczna, śliczna... - Uciekaj. - To słowo jest ledwie zdławionym szeptem na moim języku. Monstrum rośnie i przysuwa się coraz bliżej. Zawodzenie i jęki w jego wnętrzu sprawiają, że każda komórka mojego ciała robi się lodowato zimna. W gardle narasta krzyk. Jeśli pozwolę mu się wydobyć, nigdy już nie umilknę. Serce bije ciężko o moje żebra, kiedy powtarzam trochę mocniejszym głosem: - Uciekaj! To coś waha się, wycofuje. Wciąga powietrze, jakby węszyło w poszukiwaniu zapachu. Dziewczynka zwraca na mnie pozbawione wyrazu brązowe oczy. Za późno - mówi, gdy stwór kieruje na mnie niewidzący wzrok. Rozkładające się usta rozciągają się, ukazując podobne do kolców zęby. Dobry Boże, to coś się uśmiecha. Szeroko otwiera potworną paszczę i skrzeczy - ten dźwięk wreszcie odblokowuje mój język. Nie! - W ułamku sekundy znowu znajduję się w powozie i wychylając się z okna, wrzeszczę na parę pijaków. Zejdźcie z drogi, do cholery, natychmiast! Uderzam klacz szalem po zadzie, a ona rży cicho, po czym gwałtownie rusza, zmuszając parę do ucieczki w bezpieczne wnętrz gospody. Woźnica uspokaja konia, a Tom sadza mnie na miejscu. Gemmo! Co cię opętało? Ja... - Zaglądam w alejkę, szukając tego czegoś, ale go tam nie widzę. To tylko słabo oświetlony zaułek, w którym kilkoro brudnych dzieci próbuje ukraść kapelusz mniejszemu chłopcu. Ich śmiech odbija się od stajni i ruder. Cała scena niknie za nami w mroku nocy. - Gemmo, słyszysz mnie? Nic ci nie jest? - Tom jest naprawdę zmartwiony. Tracę rozum, Tom. Pomóż mi. - Po prostu się spieszę. - Dźwięk, który potem wydobywa się moich ust, brzmi jak coś pośredniego między śmiechem a skowytem, mogłaby go wydać kobieta obłąkana. Tom przygląda mi się, jakbym cierpiała na jakąś rzadką chorobę, której nie potrafi wyleczyć. - Na litość boską! Weź się w garść. I proszę, uważaj na swoje słownictwo w Spence. Nie zamierzam po ciebie przyjeżdżać kilka godzin po tym, jak cię tam zostawię. - Dobrze, Tom - odpowiadam, gdy powóz zaczyna toczyć się szybciej, chwiejąc się na bruku i uwożąc nas z dala od Londynu i jego cieni. ROZDZIAŁ CZWARTY - Dojeżdżamy do szkoły, sir! - woła woźnica. Przez godzinę jechaliśmy po falujących wzgórzach, gdzie niegdzie pocętkowanych sylwetkami drzew. Słońce zaszło, a niebo pokryło się mglistym błękitem pory zmierzchu. Kiedy wyglądam przez okno, nie
widzę niczego prócz baldachimu z gałęzi nad głową oraz dojrzałego jak melon księżyca za koronką liści. Zaczynam myśleć, że naszemu woźnicy chyba coś się przywidziało, ale gdy wjeżdżamy na grzbiet wzgórza, moim oczom ukazuje się Spence w całej swej okazałości. Spodziewałam się uroczej wiejskiej posiadłości, w której młode dziewczęta o różanych policzkach grają w tenisa na schludnych zielonych trawnikach, jak to opisują tanie gazety. W Spence nie ma nic przytulnego. Budowla jest kolosalna niczym zapomniany zamek szaleńca, z wielkimi, grubymi wieżami i cienkimi, ostrymi iglicami. Niewątpliwie gdyby jakieś dziewczę chciało zwiedzić wszystkie pokoje w tym gmaszysku, potrzebowałoby co najmniej roku. Prrr! - Woźnica zatrzymuje powóz. Ktoś stoi na drodze. Kto to jedzie? Do mojego okienka podchodzi jakaś kobieta i zagląda do środka. To stara Cyganka. Chociaż włosy ma przykryte bogato haftowanym szalem, a jej biżuteria wykonana jest z czystego złota, poza tym wygląda na dość zaniedbaną. - Co znowu? - wzdycha Tom. Wystawiam głowę na zewnątrz. Kiedy blask księżyca pada na moje rysy, twarz Cyganki łagodnieje. Och, to ty. Wróciłaś do mnie. Przepraszam, ale musiała mnie pani z kimś pomylić. 37 LIBBA BRAY - A gdzie jest Carolina? Gdzie ona? Zabrałaś ją ze sobą? - Zaczyna cicho łkać. - No już, paniusiu, przepuść nas! - wola woźnica. Trzaskają lejce i powóz znów rusza, a staruszka krzyczy za nami: - Matka Elena widzi wszystko! Zna twoje serce! Ona wie! - Dobry Boże, mają nawet własną wieszczkę - parska Tom. -Cóż za modne miejsce! Niech Tom się śmieje, ale ja nie mogę się już doczekać, żeby wydostać się z powozu i z ciemności. Przejeżdżamy przez zwieńczoną kamiennym lukiem bramę, która otwiera się na uroczy teren. Zauważam cudownie zielone pole, idealne do gry w tenisa lub krokieta, a także coś, co wygląda na bujne, rozrośnięte ogrody. Kawałek dalej znajduje się zagajnik wysokich drzew, gęsty jak las. Za nim na wzgórzu przycupnęła kapliczka. Cały obrazek wygląda tak, jakby wszystko trwało od wieków w nienaruszonym stanie. Powóz podskakuje na podjeździe prowadzącym do frontowych drzwi Spence. Wystawiam głowę przez okno, żeby objąć wzrokiem całą masywną bryłę budynku. Coś sterczy na dachu, ale w nikłym świetle nie mogę dostrzec co to. Nagłe księżyc wynurza się zza chmur i widzę je wyraźnie: to gargulce. Blask księżyca rozlewa się po dachu, oświetlając detale - błysk ostrych zębów, lubieżnie uśmiechnięte usta, groźne oczy. Witaj w szkole dla młodych panien. Gemmo. Nauczysz się tu haftować, podawać herbatę, dygać. Och. tak przy okazji, w nocy możesz zostać spałaszowana przez odrażającego skrzydlatego stwora z dachu. Powóz zatrzymuje się ze zgrzytem. Mój kufer zostaje postawiony na kamiennych schodach pod ogromnymi drewnianymi drzwiami. Tom stuka wielką mosiężną kołatką, niemalże rozmiarów mojej głowy. Kiedy czekamy, nie potrafi się powstrzymać od dania mi ostatniej braterskiej porady. - Jest bardzo ważne, abyś w Spence prowadziła się w sposób odpowiadający twojej pozycji. Możesz być uprzejma dla niżej po stawionych dziewcząt, ale pamiętaj, że nie są ci równe. Pozycja. Niżej postawione dziewczęta. Nie są mi równe. To na prawdę śmiechu warte. W końcu to ja jestem tą nikczemną, odpowiedzialną za śmierć własnej matki, mającą wizje osobą. Udaję, że poprawiam kapelusz, korzystając z odbicia w mosiężnej kołatce. Moje złe przeczucia z pewnością rozwieją się w chwili, gdy drzwi się otworzą i sympatyczna gospodyni przyjmie mnie ciepłym gestem i pogodnym uśmiechem. Niech będzie. Jeszcze raz dobrze, porządnie zapukajmy do drzwi, żeby pokazać, że jestem dobrą, porządną dziewczyną, taką, z której obecności powinna być rada każda upiorna szkoła z internatem. Ciężkie dębowe drzwi otwierają się, ukazując potężną sylwetkę gospodyni o grubej talii i twarzy pooranej bruzdami, emanującej całym ciepłem Walii w styczniu. Wpatruje się we mnie, wycie rając ręce w ubrudzony mąką fartuch. - Zapewne panienka Doyle. Spodziewaliśmy się jej pół godziny temu. Przez nią pani dyrektor musiała czekać. Niech idzie za mną
. Gospodyni zostawia nas na chwilę w ogromnej, słabo oświetlonej bawialni, pełnej zakurzonych książek i schnących paproci. W kominku pali się ogień. Strzela i syczy, pochłaniając suche drewno. Za otwartymi podwójnymi drzwiami rozbrzmiewa śmiech i przez chwilę widać kilka młodszych dziewcząt w białych fartuszkach, leniwie idących przez hall. Jedna z nich zagląda do bawialni, zauważa mnie, po czym rusza dalej, jakbym była meblem. Ale po chwili wraca z kilkoma innymi. Z zachwytem wpatrują się w Toina. który stroszy przed nimi piórka i kłania się, co wywołuje falę rumieńców i głośnych chichotów. Panie Boże, miej nas w swojej opiece! Zaczynam się obawiać, że będę musiała użyć na braciszku po grzebacza, żeby zakończyć ten spektakl. Na szczęście moje mor dercze zapędy nie znajdują ujścia, gdyż wraca ponura gospodyni. Czas już, byśmy pożegnali się z Tomem, co polega głównie na tym, że oboje wpatrujemy się w dywan. - No, cóż, zobaczymy się w następnym miesiącu w Dniu Wizyt. - Tak sądzę. - Daj nam powody do dumy, Gemmo - mówi w końcu. Żadnych sentymentalnych pocieszeń w stylu: Kocham cię. wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Jeszcze raz posyła uśmiech gromadce adoratorek kryjących się w hallu i wychodzi. Zostaję sama. -Tędy, panienko, proszę za mną - odzywa się gospodyni. Idę za nią do ogromnego, otwartego hallu, w którym znajduje się nie prawdopodobna podwójna klatka schodowa. Jeden bieg schodów zaczyna się po lewej, a drugi po prawej stronie. Lekki powiew z otwartego okna porusza żyrandolem nade mną. Jest olśniewający. Wisiory z przepięknych kryształów przeplatają się z metalowy mi wężami o wyszukanych kształtach. - Proszę patrzeć pod nogi, panienko - ostrzega gospodyni. -Stopnie są strome. Schody wiją się wokół pomieszczenia i w górę całymi kilometrami. Ponad balustradą widzę biało-czarne marmurowe płytki układające się w romby na podłodze daleko w dole. U szczytu schodów wita nas portret siwowłosej kobiety w sukni, która za pewne była krzykiem mody dwadzieścia lat temu. - To pani Spence - informuje mnie gospodyni. - Och - odpowiadam. - Czarująca. Portret jest kolosalny - wrażenie jest takie, jakby przyglądało nam się oko Boga. Idziemy dalej długim korytarzem do solidnych podwójnych drzwi. Gospodyni stuka w nie mięsistą pięścią i czeka. Z drugiej strony rozlega się glos: „Wejść" i zostaję wprowadzona do pokoju wyłożonego ciemnozielonymi tapetami we wzór z pawich piór. Za Mroczny sekret okazałym biurkiem siedzi mocno zbudowana kobieta o gęstych brązowych, przetykanych siwizną włosach i w okularach z metalowymi oprawkami na nosie. - To już wszystko. Brigid - mówi, odprawiając ciepłą i serdeczną gospodynię. Dyrektorka kończy zajmować się korespondencją, podczas gdy ja stoję na perskim dywanie, udając, że jestem absolutnie zafascynowana porcelanową figurką małej niemieckiej mleczarki niosącej na ramionach pełne wiadra. Tak na- prawdę mam ochotę odwrócić się na pięcie i jak strzała pomknąć do drzwi. Przykro mi. pomyliłam się. Przypuszczam, że miałam się zgłosić do innej szkoły z internatem, prowadzonej przez ludzkie istoty, które zaproponowałyby dziewczynie po podróży herbatę albo chociaż krzesło. Zegar na kominku odmierza sekundy, a jego rytm budzi we mnie zmęczenie, z którym do tej pory dzielnie walczyłam. W końcu dyrektorka odkłada pióro i wskazuje krzesło po drugiej stronie biurka. - Niech pani siada. Bez żadnego „proszę". Albo ,,jeśli można prosić". W efekcie czuję się równie mile widziana jak porcja tranu. Bestia próbuje przybrać pogodną minę, co wygląda tak, jakby cierpiała na atak bolesnych wiatrów. - Nazywam się Nigtwing, jestem dyrektorką Akademii Spence. Mam nadzieję, że podróż była przyjemna, panno Doyle? - Och, tak, dziękuję. Tik-tak, tik-tak. tik-tak -Brigid zajęła się panienką odpowiednio? - Tak, dziękuję. tik. tik. tik. tak. - Zazwyczaj nie przyjmuję dziewcząt w tak zaawansowanym wieku. Uważam, że trudniej jest im się
przystosować do stylu życia w Spence. - Mam już więc na koncie wielki minus. - Ale w zaistniałych okolicznościach uważam, że naszym chrześcijańskim obowiązkiem jest uczynić wyjątek. Przykro mi z powodu pani straty. Nic nie mówię, tylko wbijam wzrok w głupiutką niemiecką mleczarkę. Uśmiecha się, ma zaróżowione policzki i najprawdopodobniej wraca do malej wioski, w której czeka na nią mama i w której nie czają się żadne mroczne cienie. Ponieważ nie odpowiadam, pani Nightwing mówi dalej. - Wiem, że zwyczaj nakazuje przynajmniej roczny okres żałoby. Ja jednak uważam, że takie uporczywe trwanie w smutku nic jest zdrowe. Sprawia, że skupiamy się na martwych zamiast na żywych. Wiem, że to dość niekonwencjonalne podejście. - Spogląda na mnie znad okularów, żeby sprawdzić, czy się sprzeciwię. Nie sprzeciwiam się. - To bardzo ważne, żeby pani się tu odnalazła i funkcjonowała na równych prawach z innymi dziewczętami. W końcu niektóre z nich są z nami od lal, o wiele dłużej niż z własnymi krewnymi. Spence jest jak jedna rodzina, jej członkowie ma ją swój honor i uczucia, przestrzegają pewnych zasad i ponoszą konsekwencje swoich czynów. - Podkreśla ostatnie słowo. - A zatem będzie pani nosiła taki sam mundurek jak inne dziewczęta. Ufam, że się pani zgadza? - Tak - odpowiadam. I choć ogarnia mnie lekkie poczucie winy za to. że tak szybko zrzucam żałobę, prawdę mówiąc, czuję też wdzięczność za szansę, by nie wyróżniać się z tłumu. Mam nadzieję, że dzięki temu będę niezauważalna. - Wspaniale. Będzie pani w pierwszej klasie z sześcioma inny mi młodymi damami w pani wieku. Śniadanie podajemy punktualnie o dziewiątej. Lekcje francuskiego prowadzi mademoislle Le-Farge, rysunku panna Moore, muzyki pan Grunewald. Ja poprowadzę lekcje manier. Modlitwy odmawiamy co wieczór o szóstej w kaplicy. Właściwie... - Zerka na zegar kominkowy. - Już za chwileczkę wychodzimy. Kolacja zaczyna się o siódmej. Później jest czas wolny w wielkim salonie, lecz wszystkie dziewczęta muszą być w łóżkach przed dziesiątą. - Próbuje ułożyć usta w konfidencjonalny uśmiech, zazwyczaj prezentowany na pełnych czci portretach Florence Nightingale. Z mojego doświadczenia wynika, że ta kie uśmiechy oznaczają, iż prawdziwa wiadomość - ukryta pod pokładami dobrego wychowania i pozorów - będzie wymagała tłumaczenia - Myślę, że powinna pani być tu bardzo szczęśliwa, panno Doyle. Tłumaczenie: to jest rozkaz. - Spence wychowała wiele wspaniałych młodych kobiet, które znalazły doskonałe partie. Nie oczekujemy po tobie niczego więcej. Proszę, nie rób nic żenującego. - Cóż, być może nawet pewnego dnia zajmie pani moje miejsce. jeśli okaże się. że absolutnie nie da się wydać cię za mąż i nie skończysz w klasztorze w Austrii, szyjąc koronkowe koszule nocne. Uśmiech pani Nightwing robi się nieco niepewny. Wiem, że czeka, aż powiem coś uroczego, coś, co upewni ją, że nie popełniła błędu, przyjmując pogrążoną w żałobie dziewczynę, która wyda je się zupełnie niegodna nauki w Spence. No. dalej. Gemmo. Rzuć jej kość - powiedz, jaka jesteś dumna i szczęśliwa, że możesz należeć do rodziny Spence. Kiwam głową, Jej uśmiech znika. - Podczas pobytu tutaj mogę być pani prawdziwym sprzymierzeńcem, jeśli będzie pani przestrzegała zasad. W przeciwnym wypadku bezwzględnie zmuszę panią do posłuszeństwa. Rozumiemy się? - Tak, proszę pani. - Doskonale. Oprowadzę panią po domu, a potem przebierze się pani do modlitwy. - Tu jest pani pokój. - Znajdujemy się na trzecim piętrze i idzie-my długim korytarzem, mijając kolejne pary drzwi. Na ścianach wiszą fotograficzne portrety różnych roczników absolwentek Spence -widać na nich ziarniste twarze, tym trudniejsze do rozpoznania, że kilka gazowych lamp daje bardzo słabe światło. W końcu docieramy do drzwi na końcu po lewej. Pani Nightwing otwiera je szeroko, a za nimi ukazuje się ciasny, pachnący stęchlizną pokój, który optymistycznie można by nazwać niewesołym, a realistycznie - ponurym. Stoją tam biurko z poplamionym blatem, krzesło oraz lampa. Żelazne łóżka tulą się do lewej i do prawej ściany. Jedno wygląda na używane, leży na nim starannie ułożona kołdra. Drugie łóżko, moje, stoi wciśnięte w kącik pod stromym skośnym sufitem, o który prawdo podobnie mogłabym rozłupać sobie czaszkę, gdybym usiadła zbyt gwałtownie. To pokój mansardowy, jeden z tych co wystają z dachu niczym spóźniona refleksja - doskonały dla spóźnionej dziewczyny wpisanej na listę uczennic w ostatnim możliwym momencie.
Pani Nightwing przeciąga palcem po blacie biurka i krzywi się, znajdując kurz. - Oczywiście, dajemy pierwszeństwo tym dziewczętom, które kontynuują u nas naukę - mówi w ramach przeprosin za mój no wy dom. - Myślę jednak, że pokój okaże się miły i praktyczny. Z okna roztacza się wspaniały widok. Ma rację. Stojąc przed oknem, widzę zalany księżycowym światłem trawnik, ogrody, kaplicę na wzgórzu i wielką ścianę lasu. - Rzeczywiście śliczny - mówię, starając się być zarówno miła, jak i praktyczna. Obłaskawiam tym panią Nightwing, więc obdarza mnie uśmiechem. - Będzie pani dzieliła pokój z Ann Bradshaw. Ann jest bardzo pomocna. To jedna z naszych stypendystek. Oto uprzejmy sposób powiedzenia „jedno z naszych dzieł dobroczynnych", jakieś biedne dziecko umieszczone w szkole przez dalekiego krewnego albo jednego z dobroczyńców Spence, który ufundował stypendium. Kołdra Ann jest starannie ułożona i wygładzona. Zastanawiam się, jaka naprawdę jest sytuacja tej dziewczyny, a także czy będzie się między nami układało na tyle dobrze, by zechciała mi o tym opowiedzieć. Drzwi szafy są uchylone. W środku wisi mundurek — biała rozszerzana spódnica, biała bluzka z koronkowymi wstawkami na karczku i bufiastymi rękawami zwężającymi się w dopasowane mankiety. Do tego białe sznurowane buty oraz ciemnoniebieska aksamitna peleryna z kapturem. - Może się pani przebrać na modlitwę. Poczekam chwilę. - Zamyka drzwi, a ja wślizguję się w mundurek i zapinam dziesiątki małych guziczków. Spódnica jest za krótka, ale poza tym strój wy daje się wygodny. Pani Nightwing natychmiast dostrzega problem i marszczy brwi. - Jest pani dość wysoka. - Uwielbiam, gdy mi się to wypomina. - Powiemy Brigid, żeby doszyła lamówkę do rąbka spódnicy. -Odwraca się, a ja wychodzę w ślad za nią. - Dokąd prowadzą te drzwi? - pytam, wskazując na zaciemnione skrzydło po drugiej stronie podestu, do którego dostępu bronią ciężkie drzwi zabezpieczone wielkim zamkiem. Tego typu zamków używa się, żeby nie wpuszczać ludzi do środka. Albo nie wypuszczać czegoś na zewnątrz. Czoło pani Nightwing marszczy się, a usta zaciskają. - To Wschodnie Skrzydło. Uległo zniszczeniu w pożarze wiele lat temu. Już z niego nie korzystamy, więc je zamknęliśmy. Oszczędzamy na ogrzewaniu. Chodźmy. Mija mnie. Ruszam za nią, po czym zerkam do tyłu, a mój wzrok pada na dolną krawędź zamkniętych drzwi, pod którą widać dwucentymetrową smugę światła. Być może to z powodu późnej pory i zmęczenia podróżą albo tego, że zaczynam przywykać, iż widuję różne rzeczy, ale mogłabym przysiąc, że widzę cień przesuwający się po podłodze po drugiej stronie drzwi. Nie. Precz! Nie zgadzam się, aby przeszłość mnie tu odnalazła. Muszę się wziąć w garść. Na sekundę zamykam więc oczy i składam sobie obietnicę. Nic tam nie ma. jestem zmęczona. Otworzę oczy i zobaczę tylko drzwi. Kiedy otwieram oczy, nic tam nie ma. ROZDZIAŁ PIĄTY Znów znajduję się w hallu, w którym tym razem zgromadziło się około pięćdziesięciu dziewcząt w aksamitnych pelerynach. Na pływa noc, kąpiąc pokój w purpurowej poświacie. Ciche rozmowy, od czasu do czasu zagłuszane przez śmiech, odbijają się echem od niskiego sufitu i opadają wokół mnie jak potłuczone szkło. Bicie kościelnego dzwonu obwieszcza, że czas już opuścić szkolę i od być kilometrowy spacer do kaplicy na wzgórzu. Szybko rozglądam się wokół, żeby sprawdzić, czy znajdę tu kogoś w swoim wieku. Niedaleko drzwi stoi gromadka dziewcząt wyglądających na szesnaście lub siedemnaście lat. Z pochylonymi głowami szepczą coś między sobą i śmieją z jakiegoś tylko im znanego żartu. Jedna z nich jest niewiarygodnie piękna -ma ciemnobrązowe włosy i jasną twarz, która mogłaby zdobić medalion z kameą. To chyba najśliczniejsza dziewczyna, jaką w życiu widziałam. Obok niej stoją trzy inne, dziwnie do siebie podobne - zadbane, z arystokratycznymi profilami, każda przy ozdobiona drogocenną broszką lub grzebieniem we włosach. drobiazgami wyróżniającymi je spośród gawiedzi i podkreślającymi ich pozycję. Towarzysząca im piąta dziewczyna pochwyciła mój wzrok. Wy daje się inna od pozostałych, jasnoblond włosy ma starannie upięte w kok, jak przystoi młodej damie, ale mimo to fryzura wygląda nie sfornie, jakby wsuwki nie dawały rady jej utrzymać. W twarzy tak bladej, że wydaje się niemal opalizująca, lśnią niewielkie szare oczy pod wygiętymi w luk brwiami. Coś ją rozbawiło, odrzuca więc głowę do tylu i wybucha serdecznym śmiechem, nawet nie starając się go stłumić. Mimo że ciemnowłosa dziewczyna stanowi ideał urody. to
właśnie blondynka przyciąga uwagę wszystkich obecnych. Najwyraźniej jest tu przywódczynią. Pani Nightwing klaszcze w dłonie, a szmer rozmów zamiera falami - Dziewczęta, chciałabym, abyście poznały nową uczennicę Akademii Spence. To Gemma Doyle. Panna Doyle przyjechała do nas z Shropshire i dołączy do pierwszej klasy. Większość życia spędziła w Indiach i pewna jestem, że chętnie wam opowie o tamtejszych osobliwych zwyczajach i nawykach. Ufam, że przywitacie ją odpowiednio w Spence i zapoznacie z panującymi tu zasadami. Umieram po tysiąckroć okrutną i niezwykłą śmiercią, gdy pięćdziesiąt par oczu zwraca się w moją stronę i szacuje mnie, jakbym była czymś, co ma zawisnąć nad kominkiem w gabinecie dżentelmena. Wszelkie nadzieje na to, że wmieszam się w tłum i pozostanę niezauważona, właśnie zostały unicestwione przez krótkie prze-mówienie pani Nightwing. jasnowłosa dziewczyna przechyla głowę na bok, taksując mnie wzrokiem. Ziewa, zasłaniając usta dłonią. po czym wraca do ploteczek ze swoimi przyjaciółkami. Może mimo wszystko jednak uda mi się wmieszać w tłum. Pani Nightwing ciasno wiąże pelerynę pod szyją, a następnie okazuje kierunek. - Idziemy na modlitwę, panienki. Uczennice rządkiem zmierzają do drzwi, podczas gdy dyrektorka zbliża się do mnie, prowadząc za sobą jakieś dziewczę. - Panno Doyle, to jest Ann Bradshaw, pani współlokatorka. Pan-na Bradshaw ma piętnaście lat i uczy się w tej samej klasie. Będzie pani towarzyszyła dziś wieczór i pomoże się pani zaaklimatyzować. - Witaj - odzywa się dziewczyna, a w jej matowych, wodnistych oczach nie widać żadnych emocji. Przypominam sobie sta-rannie posłane łóżko i dochodzę do wniosku, że chyba nie jest zbyt pogodną osobą. - Miło mi cię poznać - odpowiadam. Przez sekundę żadna z nas nic nie mówi, więc stoimy w niezręcznym milczeniu. Ann Bradshaw |jest brzydką istotą o ziemistej cerze, przez co budzi podwójne poczucie winy. Panna bez pieniędzy, ale za to ładna, miałaby przynajmniej szansę na poprawienie swojej sytuacji życiowej. Do tego ciek nie jej z nosa. Wyciera go sfatygowaną koronkową chusteczką. - Przeziębienia potrafią być bardzo dokuczliwe - zauważam. starając się okazać serdeczność. Puste spojrzenie nie zmienia się. - Nie jestem przeziębiona. Świetnie. Dobrze, że się odezwałam. Panna Bradshaw i ja zawieramy znajomość w oszałamiającym stylu. Niewątpliwie zanim nadejdzie ranek, będziemy dla siebie niczym siostry. Gdybym mogła natychmiast odwrócić się na pięcie i odejść, chętnie bym to zrobiła. - Kaplica jest tam - mówi, przełamując lody tą błyskotliwa uwagą. - Nie należy się spóźniać na modlitwę. Przemykamy wśród drzew na samym końcu grupy, zmierzając do stojącej na wzgórzu kaplicy z pruskiego muru. Napływa niska mgła. Układa się na ziemi, nadając okolicy niesamowity wygląd Przed nami błękitne peleryny trzepoczą poruszane wieczornym wiatrem, aż gęstniejąca mgła pochłania wszystko prócz echa dziewczęcych głosów. - Dlaczego rodzina przysłała cię tutaj? - pyta Ann w wyjątkowo niesympatyczny sposób. - Chyba po to. żeby mnie ucywilizować. - Śmieję się cicho. Widzisz, jaka jestem wesolutka? Ha. ha. Ann zachowuje kamienną twarz. - Mój ojciec zmarł, kiedy miałam trzy lata. Mama musiała pod jąć pracę, ale wkrótce zachorowała i także umarła. Jej krewni nic chcieli, żebym u nich zamieszkała, ale nie potrafili oddać mnie da przytułku. Wysiali mnie więc tutaj, żebym uczyła się na guwernantki,' Jej szczerość jest oszałamiająca. Nawet nie mruga okiem pod czas tych wszystkich wyznań. Nie bardzo wiem. jak zareagować. - Och, bardzo mi przykro - mówię, kiedy udaje mi się odzyskać głos. Matowe oczy wpatrują się we mnie. - Naprawdę? -No... tak. Dlaczego masz wątpliwości? - Ponieważ ludzie mówią tak zazwyczaj po to, żeby dać im spokój. W rzeczywistości wcale tak nie myślą. Ma rację, a ja się rumienię. To coś, co wypada powiedzieć. Ile razy inni zwracali się tak samo do mnie w związku z moją sytuacją? We mgle potykam się o gruby korzeń wystający ze ścieżki i wymyka mi się ulubione przekleństwo mojego ojca. - Niech to szlag! Ann podrywa głowę. Niewątpliwie należy do świętoszek i będzie leciała do pani Nightwing za każdym razem, gdy krzywo na nią spojrzę. - Wybacz, proszę, nie wiem doprawdy, jak mogłam odezwać
niegrzecznie - mówię, starając się zminimalizować szkodę. Na pewno nie mam ochoty na naganę już pierwszego dnia. - Nie przejmuj się - odpowiada Ann, rozglądając się, czy nikt nie podsłuchuje. Lecz w pobliżu nie ma żywego ducha, ponieważ idziemy jako ostatnie. - Tutaj wcale nie jest tak elegancko, jak to przedstawia pani Nightwing. To z pewnością intrygująca nowina. - Naprawdę? Co masz na myśli? - Nie powinnam o tym mówić - mityguje się. Dźwięk dzwonu dryfuje przez mgłę wraz ze stłumionymi głosami. Poza tym panuje zupełna cisza. Ta mgła jest naprawdę niesamowita. - Doskonałe miejsce na przechadzkę o północy - zauważam. starając się. aby zabrzmiało to figlarnie. Słyszałam, że ludzie lubią figlarne dziewczęta. - Może później przyjdą tu dokazywać wilkołaki? - Po zmroku możemy wychodzić tylko na nieszpory - oznajmia rzeczowo Ann. To tyle, jeśli chodzi o figlarność. - Dlaczego? - To wbrew zasadom. W nocy jest tu niezbyt przyjemnie. -Ann milknie i wyciera cieknący nos. - Czasami w lesie pojawiają się Cyganie. Przypomina mi się kobieta, która zatrzymała powóz. - Chyba spotkałam jedną Cygankę. Mówiła o sobie matka jakaś tam... - Matka Elena? - Tak, właśnie tak. - Jest zupełnie szalona. Trzymaj się od niej z daleka. Może mieć nóż i zadźgać cię we śnie - mówi Ann z przejęciem. - Wydawała się zupełnie nieszkodliwa... - Tego nigdy nie można być pewnym. Nie wiem, czy to z powodu mgły, dźwięku dzwonów czy lęku Ann, ale przyspieszam kroku. Dziewczyna, która miewa wizje, trafia na taką, która wierzy w nocne strachy. Może właśnie w ten sposób dobiera się towarzystwo w Spence? - Będziesz w tej samej klasie co ja? - Tak - przyznaję. - Kto jeszcze chodzi z nami? Wymienia imiona jedno po drugim. - Oraz Felicity i Pippa. - Kończy i milknie, jakby powiedziała za dużo. - Felicity i Pippa. Cóż za urocze imiona! - rzucam radośnie. Powinno się mnie zastrzelić za tak idiotyczny komentarz, ale umie ram z ciekawości, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o tych dwóch dziewczynach, które też są w naszej klasie. Ann ścisza głos. - One nie są urocze. Wcale, ale to wcale. Dzwon w końcu przestaje bić, pozostawiając po sobie dziwną, pustą ciszę. - Nie? Pół dziewczyny, pół wilki? Czy może oblizują noże do masła? Ann nie tylko nie uznaje mnie za zabawną, ale w jej oczach po jawią się zimny, twardy błysk. - Bądź przy nich ostrożna. Nie ufaj... Przerywa jej chrapliwy głos, który rozlega się za naszymi plecami. - Znów za dużo gadasz, Ann? Obracamy się i widzimy dwie twarze wyłaniające się z mgły. Blondynka i piękność. Musiały zostać z tyłu, a potem podkraść się do nas. Matowy głos należy do blondynki. - Nie wiesz, że to bardzo niestosowne zachowanie? Ann otwiera usta, ale nie odpowiada. Brunetka chichocze i szepcze do ucha blondynce coś, co znów wywołuje ten szczery, żywiołowy śmiech. Wskazuje na mnie. - Ty jesteś ta nowa. tak? Nie podoba mi się sposób, w jaki to mówi. Nowa. Jakbym była jakimś insektem, który nie został jeszcze do końca sklasyfikowany. Szkaradny okaz, rodzaj żeński. - Gemma Doyle - przedstawiam się, starając się nie drgnąć i nie spuścić wzroku. Mój ojciec stosował taką sztuczkę, kiedy targował się o cenę. Ja targuję się teraz o coś bardziej nieokreślonego, ale o wiele ważniejszego - o swoje miejsce w hierarchii Spence. Mija sekunda, zanim blondynka odwraca się ode mnie i wbija chłodny wzrok w Ann. - Plotkowanie to bardzo zły nawyk. Nie zgadzamy się na złe nawyki w Spence. panno Stypendium - mówi, nieprzyjemnie podkreślając ostatnie dwa słowa. To przypomnienie, że Ann nie należy do tej samej klasy i nie może być traktowana tak samo. - Otrzyma-łaś ostrzeżenie. Miło było cię poznać, panno Doily - dodaje, biorąc pod rękę brunetkę, która brutalnie potrąca mnie ramieniem, gdy przechodzą.
- Najmocniej przepraszam - mówi i wybucha śmiechem. Gdy-bym była mężczyzną, dałabym jej w nos. Ale nie jestem mężczyzną. Przybyłam tu, by zostać damą. Niezależnie od tego, jaki to budzi we mnie' wstręt. - Chodźmy - odzywa się Ann drżącym głosem, gdy dziewczyny znikają. - Czas się pomodlić. Nie wiem, czy to uwaga ogólna, czy dotyczy przede wszystkim jej samej. # W pośpiechu przekraczamy próg cichej, przestronnej kaplicy i zajmujemy miejsca. Nasze kroki odbijają się echem od marmurowych posadzek. Sklepiony sufit z drewnianych belek majaczy dobre pięć metrów nad nami. Świece w kandelabrach na bocznych ścianach rzucają długie cienie na drewniane ławki. W oknach znaj dują się witraże, kolorowe reklamy Boga, sielankowe sceny ukazujące anioły oddające się anielskim zajęciom: odwiedzaniu wieśniaków, przekazywaniu im dobrych nowin, głaskaniu owieczek, tuleniu dziatek. Jest też dziwny witraż przedstawiający odciętą głowę gorgony, obok której stoi anioł w zbroi i wywija ociekającym krwią mieczem. Chyba nigdy nie słyszałam tej konkretnej opowieści biblijnej - i nie mam na to ochoty. Obraz jest nieco makabryczny, więc kieruję uwagę na ołtarz, przy którym stoi pastor, wysoki i chudy jak strach na wróble. Nazywa się wielebny Waite i prowadzi nas przez kolejne modlitwy. Wszystkie zaczynają się od „O, Panie", a kończą tym, że jesteśmy czegoś niegodni - my, grzesznicy, którzy zawsze byli grzesznikami i będą nimi aż do śmierci. Nie jest to najbardziej optymistyczny pogląd, z jakim się zetknęłam. Ale pastor zachęca nas, byśmy nie ustawali w wysiłkach. Muszę obserwować Ann i pozostałych, żeby wiedzieć, kiedy uklęknąć, kiedy wstać, a kiedy poruszać ustami do słów hymnu. Moja rodzina wyznaje niesprecyzowany anglikanizm, jak wszyscy inni, ale prawda jest taka. że w Indiach rzadko chodziliśmy do kościoła. W niedziele mama zabierała mnie na pikniki pod gorącym. bezchmurnym niebem. Siadałyśmy na kocu i słuchałyśmy, jak wiatr chłoszcze suchą ziemię, pogwizdując do nas. -To jest nasz kościół - mówiła, przeczesując palcami moje włosy. Serce zaciska mi się w piersi w twardą kulę, gdy wypowiadam których nie czuję. Matka twierdziła, że większość Anglików Modli się z głębi duszy tylko wtedy, gdy potrzebują czegoś od Boga. Ja najbardziej potrzebuję, żeby moja mama wróciła. Ale to nie możliwe. Gdyby było inaczej, modliłabym się do dowolnego Boga i noc. Pastor siada, natomiast pani Nightwing wstaje. Ann wydaje cichy jęk. - O. nie. Zamierza wygłosić mowę - szepcze. - Robi to podczas każdych nieszporów? - pytam. - Nie - odpowiada Ann, zerkając na mnie z ukosa. - Robi to na twój użytek. Nagle czuję, że wszystkie oczy wpatrują się we mnie. No cóż, to z pewnością od razu usposobi do mnie koleżanki bardzo entuzjastycznie. - Drogie panie - zaczyna pani Nightwing. - Jak wiecie, od dwudziestu czterech lat Akademia Spence cieszy się opinią jednej najlepszych w Anglii szkól dla panien. Podczas gdy my będziemy wam wpajać umiejętności konieczne, abyście zostały dobrymi angielskimi żonami i matkami, gospodyniami oraz strażniczkami kobiecych tradycji Imperium, do was będzie należała troska o duszę oraz pielęgnowanie w sobie wdzięku, uroku i piękna. Tak brzmi motto Spence: Wdzięk, urok i piękno. Powstańmy i powtórzmy je wszystkie razem. Rozlega się głośne szuranie, a potem pięćdziesiąt dziewczyn staje na baczność i wypowiada ślubowanie z głowami uniesionymi wysoko w stronę przyszłości. - Dziękuję. Możecie usiąść. Te, które kontynuują naukę u nas, powinny być przykładem dla innych. Po tych, które dopiero do nas dołączyły... - pani Nightwing przeszukuje wzrokiem kaplicę, aż znajduje mnie obok Ann - ...spodziewamy się, że dadzą z siebie wszystko. Uznając, że w ten sposób nas odprawia, wstaję z ławki. Ann ciągnie mnie za spódnicę. - Ona dopiero zaczyna - szepcze. I rzeczywiście pani Nightwing zaskakuje mnie paplaniną na te mat cnoty, dobrych manier, owoców odpowiednich na śniadanie, niefortunnego wpływu Amerykanów na brytyjskie społeczeństwo i jej własnych ciepłych wspomnień z okresu szkoły. Upływ czasu nie ma żadnego znaczenia. Czuję się, jakby porzucono mnie na pewną śmierć na pustyni, a ja czekam niecierpliwie, aż sępy rozpoczną swoje dzieło i zakończą moje cierpienia.
Długie rzucane przez świece cienie kładą się na ścianach, nadając naszym twarzom nawiedzony wyraz. W kaplicy panuje niezbyt krze piąca atmosfera. Właściwie jest upiornie. Na pewno nie chciałabym tu zostać sama po zmroku. Drżę na samą myśl o tym. Nareszcie pa ni Nightwing kończy swoje zawiklane przemówienie, czym sprawia. że odmawiam w myślach modlitwę dziękczynną. Wielebny Waite odczytuje błogosławieństwo i możemy wracać na kolację. Jedna ze starszych uczennic stoi przy drzwiach. Kiedy ją mija my, podstawia Ann nogę, a ta rozciąga się jak długa na podłodze. Dziewczyna ogląda się do tylu, aby odszukać wzrokiem Felicity i Pippę. Podaję Ann rękę i pomagam jej się podnieść. - Nic ci się nie stało? - Nie - odpowiada, spoglądając prosto przed siebie, co chyba jest jej dyżurną miną. Ta, która podstawiła jej nogę, rusza naprzód. - Naprawdę powinnaś być ostrożniejsza. Dziewczęta mijają nas, chichocząc. - Wdzięk, urok i piękno - rzuca Felicity, z gracją przechodząc obok. Zastanawiam się, jak by wyglądała, gdyby ktoś w nocy obciął jej wszystkie włosy. Mój pierwszy wieczór w kościele nie uczynił ze mnie zbyt miłosiernej osoby. Mgła na zewnątrz zgęstniała w szarą maź, która owija nam się wokół nóg. U stóp wzgórza majaczy niewyraźny kształt ogromnej szkoły, poprzecinany cienkimi smugami świateł z okien. Tylko jedna część budynku pozostaje zupełnie ciemna. Domyślam się, że to wschodnie Skrzydło, zniszczone w pożarze. Przyczaiło się, skulone i ciche niczym gargulce na dachu, jakby na coś czekało. Nie wiem na co. Poruszenie. Po mojej prawej stronie. Czarny płaszcz przemyka między drzewami, po czym znika we mgle. Nogi mam jak z waty. - Widziałaś to? - pytam drżącym głosem. - Co? - Tam. Przebiegi ktoś w czarnej pelerynie. - Nie, to tylko mgła. Wywołuje złudzenia. Wiem, co widziałam. Ktoś tam czekał i obserwował nas. - Jest zimno - dodaje Ann. - Chodźmy trochę szybciej, dobrze? Prędko rusza naprzód, a mgła owija się wokół niej, aż dziewczyna staje się tylko błękitną plamą, cieniem znikającym w nicości. ROZDZIAŁ SZÓSTY Ktoś mnie obserwuje. Ta myśl towarzyszy mi podczas mdłego posiłku złożonego z jagnięciny z ziemniakami i budyniu. Kto i dla czego miałby mnie obserwować? To znaczy, kto poza dziewczęta mi ze Spcnce, które wpatrują się we mnie i szepczą do siebie nieustannie, przerywając, dopiero gdy pani Nightwing udziela jednej z nich reprymendy za to, że upuściła widelec. Po kolacji mamy wolny czas, który spędzamy w wielkim salo nie. Mamy teraz chwilę, by poczuć się swobodnie - czytać, śmiać się, udzielać towarzysko albo po prostu spokojnie siedzieć. Wielki salon jest rzeczywiście ogromny. Środek jednej ze ścian zajmuje potężny kominek. Sześć pięknie rzeźbionych marmurowych kolumn tworzy krąg na środku pomieszczenia. Zdobią je mityczne stwory: skrzydlate wróżki, nimfy i satyry. Dziwny wystrój, delikatnie mówiąc. W jednym końcu pokoju młodsze dziewczynki bawią się lalka mi. Kilka innych czyta, haftuje lub plotkuje. W najbardziej atrakcyjnej części salonu Pippa i Felicity zabawiają rozmową kilka innych dziewcząt. Felicity oddzieliła kąt do siedzenia i zaanektowała go, dekorując egzotycznymi szalami, które sprawiają, że wygląda tam jak w namiocie szejka. Niezależnie od tego, co mówi do dziewcząt, one spijają jej słowa z ust. Nie mam pojęcia, jakie to ekscytujące, ponieważ nie zostałam zaproszona. Nie żebym chciała. W każdym razie nie za bardzo. Nigdzie nie widzę Ann. Nie mogę stać jak głupek na środku pokoju, więc znajduję sobie spokojne miejsce w pobliżu buzującego ognia i otwieram pamiętnik mamy. Chociaż nie zaglądałam do nie go prawie od miesiąca, dziś jestem w odpowiednim nastroju, żeby się podręczyć. Eleganckie pismo mamy tańczy na stronie. To zadziwiające, że wystarczy widok słów napisanych przez nią na papierze, aby łzy zaczęły szczypać mnie w oczy. Tak wiele wspomnień o niej zaczęło już blaknąć. Chcę się ich trzymać. Czytam zatem, przeglądając strona po stronie zapiski na temat podwieczorków i zwiedzania świątyń oraz listy spraw związanych z prowadzeniem domu, aż docieram do ostatniego wpisu. 2 czerwca. Gemma znów się na mnie gniewa. Rozpaczliwie pragnie pojechać do Londynu, jej żelazna wola jest zatrważająca, a ja czuję się już tym wszystkim wyczerpana. Co przyniesie dzień jej urodzin? Czekanie jest trudne, a jej nienawiść do mnie bardzo bolesna. Zdania rozmazują się, słowa zlewają, a łzy płyną. Tak bardzo żałuję, że nie mogę wrócić do przeszłości i
wszystkiego zmienić. - Co robisz? - pyta Ann, pochylając się nade mną. Nie podnosząc głowy, wierzchem dłoni ocieram wilgotne policzki. - Nic. Ann zajmuje miejsce i wyciąga z koszyka robótkę na drutach. - Ja też lubię książki. Czytałaś może Perypetie Lucy: historia pewnej dziewczyny? - Nie, raczej nie. Znam ten rodzaj literatury - tanie , sentymentalne bzdury o źle traktowanych dziewczętach, które odnoszą triumf nad przeciwnościami losu, nigdy nie tracąc słodkiej, łagodnej kobiecej uległości, tka wysoko przez wszystkich cenionej. O dziewczętach z gatunku tych, które nigdy nie przysporzyłyby zmartwień i cierpień swojej rodzinie. Zupełnie innych niż ja. Nie potrafię zapanować nad rozgoryczeniem. - Zaraz, poczekaj - mówię. - To książka, której bohaterką jest jakaś biedna, nieśmiała dziewczyna przebywająca w szkole z internatem, gdzie wszyscy ją dręczą za to, że jest taką niedołęgą. Czyta nie- widomym lub wychowuje kalekiego brata, a może nawet niewidomego i kalekiego brata. A na końcu wszyscy odkrywają, że tak naprawdę jest księżniczką czy kimś takim, i wyjeżdża, aby prowadzić wy stawne życie w Kent. A wszystko tylko dlatego, że przyjmowała swój los z uśmiechem i chrześcijańską pokorą. Co za nonsens! Wstrzymuję oddech. Usłyszało mnie kolko hafciarek-plotkarek. które chichoczą, wstrząśnięte i zachwycone zarazem moim brakiem manier. - To wszystko jest możliwe - mówi miękko Ann. - No oczywiście - odpowiadam z niepewnym śmiechem, tak jakbym liczyła na to, że w ten sposób złagodzę opryskliwe słowa. -Znasz jakieś osierocone dziewczęta, które żyły w zapomnieniu. a potem zostały wyniesione do godności księżnych? Zapanuj nad sobą. Gemmo. Nie wolno ci krzyczeć. W głosie Ann pojawia się nowa determinacja. -Ale to mogłoby się zdarzyć. Prawda? Osierocona dziewczyna, po której nikt się wiele nie spodziewa, porzucona w szkole, ponieważ krewni uznali ją za zbędny ciężar, dziewczyna, z której inne się wyśmiewają za brak wdzięku, uroku i urody... być może ta dziewczyna pewnego dnia im wszystkim pokaże! Wpatruje się w ogień, zawzięcie pracując nad robótką, a druty szczękają w wełnie jak dwa ostre kły. Zbyt późno uświadamiam sobie, co zrobiłam. Zanegowałam sedno nadziei Ann: nadziei na to, że może stać się kimś innym, kimś, kto nie spędzi reszty swoich dni jako guwernantka dzieci jakiegoś bogacza, przygotowująca je do wspaniałego życia i możliwości, które jej nigdy nie będą pisane. - Tak - mówię cichym, schrypniętym głosem. -Tak, sądzę, że to się może wydarzyć. -Te dziewczyny, te, które źle osądziły... Lucy. Pewnego dnia gorzko pożałują, prawda? - Tak, pożałują - zgadzam się. Nie wiem, co jeszcze mogłabym powiedzieć, więc siedzimy i patrzymy, jak ogień strzela i pluje iskrami. Naszą uwagę przyciągają salwy głośnego śmiechu w odległym kącie pokoju. Z namiotu szejka, w którym nadal siedzą pozostałe Mroczny sekret dziewczęta. wyłania się Pippa. Powoli podchodzi do nas, po czym wsuwa rękę pod ramię Ann. - Ann, kochanie, Felicity i ja czujemy się po prostu potwornie, że tak cię wcześniej potraktowałyśmy. To było z naszej strony bardzo niechrześcijańskie zachowanie. Twarz Ann nadal jest spokojna, ale pokrywa ją rumieniec, więc wiem, że jest zadowolona i przekonana, iż oto zaczyna się jej no-we, wspaniałe życie wśród pięknych. Koniec Perypetii Ann. - Mama Felicity przystała pudełko czekoladek. Masz ochotę się do nas przyłączyć? Ja nie otrzymuję zaproszenia. To wielka zniewaga. Dziewczę-ta po drugiej stronie pokoju czekają, jak ją przyjmę. Ann zerka na mnie z poczuciem winy i wiem, co odpowie. Będzie siedziała i za jadała czekoladki z dziewczynami, które ją dręczyły. I wiem już, że Ann jest równie pusta jak cała reszta. Jeszcze bardziej niż przedtem pragnę wrócić do domu, niestety nie mam już żadnego domu. - No cóż... - odzywa się Ann, spoglądając na swoje stopy. Powinnam pozwolić, by czuła zakłopotanie, zmusić ją, by zrobiła mi afront, ale nie zamierzam dawać im jeszcze większej satysfakcji. - Ależ idź - mówię, błyskając uśmiechem tak promiennym, że przyćmiłby słońce. - Ja naprawdę muszę
nadrobić zaległości w lek turze. Tak, a poza tym, gdybym się do was przyłączyła, mogłabym jesz- cze dobrze się bawić, a to by była prawdziwa hańba. Proszę, nie przejmujcie się mną. Pippa rozpływa się w uśmiechach. - Jaka dobra koleżanka! Chodźmy, Ann. Odprowadza Ann na drugi koniec salonu. Na użytek dziewczyn obserwujących mnie z namiotu udaję, że ziewam, siadam wygodniej i ponownie otwieram pamiętnik mamy, dając wszystkim do zrozumienia, że cala ta sytuacja kompletnie mnie nie obeszła. Przewracam strony, jakbym była całkowicie pochłonięta treścią dziennika, choć wszystko to już czytałam. Co one sobie wyobraża ją, żeby mnie tak traktować? Odwracam następną stronę i jeszcze jedną. Z namiotu dobiegają coraz głośniejsze chichoty. Czekoladki są prawdopodobnie z Manchesteru. A te szaliki wyglądają śmiesz nie. Fclicity ma tyle fantazji co Bank Anglii. Moje palce trafiają na coś szeleszczącego i sztywnego w środku zeszytu. Wcześniej tego nie zauważyłam. To artykuł z brukowej londyńskiej gazety, z rodzaju tych, których istnienia wyższe klasy zdają się nie zauważać. Był składany tyle razy, że tusz na zagięciach i w innych miejscach zupełnie się wytarł, więc trudno go odczytać. Wychwytuję tylko najważniejsze punkty, coś o „skandalicznych sekretach w szkołach dla dziewcząt". To oczywiście brednie, ale dlatego właśnie wydają się tak fascynujące. Artykuł w sensacyjny sposób przedstawia wydarzenia w szkole w Walii, z której wyszło kilka dziewcząt i „wszelki ślad po nich zaginął". „Cnotliwa róża Anglii ścięta tragicznym sztyletem samobójstwa" w szkole dla dziewcząt w Szkocji. Wzmianka o dziewczynie, która „zupełnie postradała zmysły" po tajemniczych rytuałach w „diabolicznych, okultystycznych kręgach". Diaboliczne jest to, że ktoś zarabia pieniądze na tych śmieciach. Już mam odłożyć wycinek, kiedy u samego dołu dostrzegam wzmiankę na temat pożaru w Spence dwadzieścia lat temu. Ale wycinek jest zbyt zniszczony, by dało się cokolwiek przeczytać. To takie podobne do mojej mamy, żeby przechowywać ten parszywy artykuł i wydłużać listę trapiących ją zmartwień. Nic dziwnego, że nie chciała mnie wysłać do Londynu. Bała się, że skończę jako temat na pierwszej stronie brukowców. To zabawne, że te jej cechy, które przedtem trudno mi było znieść, teraz budzą bolesne ukłucie w sercu. W sanktuarium Feliciiy rozlega się wrzask. - Mój pierścionek! Co zrobiłaś z moim pierścionkiem? - Szale rozchylają się gwałtownie. Ann wychodzi tylem, pozostałe dziew czyny napierają na nią, a Felicity oskarżycielskim gestem wyciąga w jej stronę palec. - Gdzie on jest? Mów natychmiast! - Ja g-go nie mam. N-nic n-nie z-zrobiłam. - Ann potyka się o słowa. a ja uświadamiam sobie, że jej bezbarwność i opanowanie muszą po części wynikać z wysiłku, jaki wkłada w to, żeby się nie jąkać. - N-nic? D-dlaczego ci n-nie w-wierzę? - Glos Felicity przepełniają szyderstwo i nienawiść. - Zapraszam cię, żebyś z nami po- siedziała, a ty się tak odwdzięczasz za moją uprzejmość? Mogłam się tego spodziewać po kimś takim jak ty. Wszystkie wiemy, co oznacza „takim jak ty". Z niższej klasy. Pospolitym. Brzydkim, biednym i beznadziejnym. Na zawsze po-zostaniesz tym, kim się urodziłaś. Taka jest ogólna wymowa jej słów. Do dziewcząt zbliża się imponująca kobieta o niebrzydkiej twarzy, - Co się tutaj dzieje? - pyta, stając między Ann, która się kuli, a Felicity, która wygląda, jakby gotowa była upiec ją na ruszcie. Pippa szeroko otwiera oczy, jak aktorka grająca rolę niewiniąt ka w kiepskiej sztuce. - Och, panno Moore! Ann ukradła Felicity pierścionek z szafi- rem Felicity na dowód wyciąga palec bez pierścionka i próbuje przybrać żałosny wyraz twarzy. - Miałam go wcześniej i zauważyłam, że zniknął tuż po tym, jak ona tu przyszła. Nie jest to zbyt przekonujące przedstawienie. Małpka kataryniarza potrafi lepiej oszukiwać, ale trudno stwierdzić, czy panna Moore da się nabrać tym dwóm, czy nie. W końcu mają pieniądze i pozycję, a Ann nie ma nic. To zdumiewające, jak często racja stoi po stronie człowieka, na którego korzyść działają te dwa elementy. Przygotowuję się na to, że nauczycielka upokorzy Ann na oczach wszystkich, zmuszając ją, by przyznała się do winy - a także obrzucając przeróżnymi strasznymi określeniami. |est taki rodzaj niezamężnych dam, które czerpią radość z dręczenia innych pod pozorem ,,dawania dobrego przykładu". Ale panna Moore
zaskakuje mnie i nie połyka przynęty. - No dobrze, poszukajmy na podłodze. Może gdzieś upadł. Proszę, dziewczęta, pomóżmy pannie Worthington znaleźć pierścionek, dobrze? Ann stoi, wpatrując się w czubki swoich butów, niezdolna po ruszyć się ani odezwać, jakby spodziewała się, że i tak zostanie uznana za winną. Wiem, że powinnam jej współczuć, ale nadal czuję się dotknięta tym, jak mnie porzuciła, a nieżyczliwa część mnie uważa, że dziewczyna dostaje to, na co sobie zasłużyła, okazując tamtym zaufanie. Wszystkie uczennice przesuwają krzesła i zaglądają za zasłony, bez przekonania szukając pierścionka. - Nie ma go — oświadcza po chwili triumfalnie dziewczyna o wychudzonej twarzy. Panna Moore wzdycha przeciągle i na moment przygryza dolną wargę. Gdy się odzywa, jej głos brzmi miękko, ale zdecydowanie. - Panno Bradshaw, czy zabrała pani ten pierścionek? Jeśli się pani przyzna, kara będzie łagodniejsza. Twarz Ann pokrywa się plamami. Powraca jąkanie. - N-nie, p-proszę p-ani. N-nie z-zabrałam. - Tak to się kończy, gdy kogoś z jej klasy przyjmuje się do szkoły takiej jak Spence. Wszystkie padniemy ofiarą jej zawiści. -Felicity napawa się chwilą. Pozostałe dziewczyny potakująco kiwa ją głowami. Owce. Wylądowałam w szkole pełnej owiec. - Wystarczy, panno Worthington. - Panna Moore unosi brew. Felicity patrzy na nią gniewnie, wspierając dłoń na biodrze. - Ten pierścionek dostałam od ojca na szesnaste urodziny. Z pewnością tata nie będzie zadowolony, kiedy się dowie, że prezent został skradziony i nikt nic nie zrobił w tej sprawie. Panna Moore odwraca się do Ann i wyciąga rękę. - Przykro mi, panno Bradshaw, ale muszę prosić o pozwolenie, by zajrzeć do pani koszyczka z robótkami. Skrajnie nieszczęśliwa Ann oddaje koszyk, a ja nagle dokładnie wiem, co się stało i co się stanie później. To bardzo podły psikus Panna Moore znajdzie pierścionek. Incydent zostanie odnotowany w szkolnych aktach Ann. Jaka rodzina zatrudni guwernantkę, której przypięto etykietkę złodziejki? A ta biedna, głupia dziewczyna po prostu stoi, gotowa przyjąć swój los. Panna Moore wyciąga olśniewający błękitny szafir z koszyczka, a w jej oczach przez chwilę widać smutek i rozczarowanie, zanim udaje jej się odzyskać opanowanie i przybrać maskę powściągliwości oraz dobrych manier. - Cóż, panno Bradshaw. co ma pani do powiedzenia na swoje usprawiedliwienie? Połączenie głębokiej rozpaczy i rezygnacji sprawia, że Ann zwiesza głowę i ramiona. Usta Pippy wykrzywiają się w wesołym uśmie-chu, a Felicity w kpiącym, gdy dziewczyny wymieniają szybkie spojrzenia. Zastanawiam się, czy to kara dla Ann za to, że rozmawiała ze mną wcześniej po drodze do kaplicy. Czy też ostrzeżenie dla mnie, żebym uważała? - Lepiej chodźmy do panny Nightwing. - Panna Moore bierze Ann za rękę, aby zaprowadzić ją na egzekucję. A ja powinnam wrócić do kominka i czytać dalej. Rozsądek podpowiada mi, że powinnam być cicho, wmieszać się w tłum, trzymać stronę zwycięzców. Czasami jednak mój rozsądek zdecydowanie przegrywa z temperamentem. - Ann, kochanie - mówię, parodiując wcześniejszy przyjacielski tom Pippy. Wszyscy wydają się zaskoczeni tym. że się odezwałam, a najbardziej ja sama. - Nie bądź taka skromna. Powiedz prawdę pannie Moore. Ann wpatruje się w moją twarz wielkimi oczami, próbując zrozumieć. - P-prawdę? - Tak - odpowiadam w nadziei, że poradzę sobie z dalszym ciągiem. - Prawdę. O tym, że panna Worthington zgubiła pierścionek dziś wieczorem podczas nieszporów. Znalazłaś go i dla bezpieczeństwa schowałaś w koszyczku na robótki. - To dlaczego nie oddala go od razu? - Felicity postępuje krok do przodu, wyzywając mnie na pojedynek. Jej szare oczy znajdują się zaledwie kilkanaście centymetrów od moich. Sprytnie, sprytnie. Rozegraj to dobrze, Gem. - Nie chciała cię zawstydzać na oczach wszystkich, pokazując, że tak beztrosko traktujesz rzecz równie cenną jak podarunek od ojca. Czekała więc na odpowiedni moment. Wiesz przecież, jaka Ann jest serdeczna. - Odrobina Perypetii Lucy. Lekki policzek dla Felicity w postaci jej własnej pretensjonalnej
historyjki o kochanym, starym ojczulku. W sumie nieźle. Panna Moore szacuje mnie wzrokiem. Trudno powiedzieć, czy mi uwierzyła. - Panno Bradshaw, czy to prawda? Dalej. Ann. Podejmij grę. Oddaj cios. Ann przełyka głośno ślinę i unosi podbródek. - T-tak, prawda. Grzeczna dziewczynka. Czuję się całkiem z siebie zadowolona, dopóki nie napotykam wzroku Felicity, która patrzy na mnie z mieszaniną podziwu i nienawiści. Wygrałam tę rundę, ale wiem. że z dziewczynami takimi jak Felicity i Pippa nie kończy się na jednej walce. - Cieszę się, że to ustaliłyśmy, panno...? - Nauczycielka wpatruje się we mnie. - Doyle. Gemma Doyle. -Cóż, panno Gemmo Doyle, jesteśmy pani dłużniczkami. Pewna jestem, że panna Worthington podziękuje wam obu za od zyskanie zguby, mam rację? Po raz drugi tego wieczoru panna Moore zaskakuje mnie i je stem niemalże pewna, że widzę pełen satysfakcji uśmieszek czający się w kącikach jej typowych brytyjskich ust. - Mogła zgłosić się wcześniej i nie straszyć tak nas wszystkich - mówi Felicity w ramach podziękowania. - Wdzięk, urok i piękno, panno Worthington - napomina ja. nauczycielka, z dezaprobatą kiwając palcem. Felicity wygląda jak dziewczynka, której właśnie spadł na ziemię lizak. Ale po chwili znowu rozpływa się w uśmiechach, a cała gorycz znika, ukryta głęboko. Mroczny sekret - Wydaje się, że mam u ciebie dług. Gemmo - dodaje. Prowokuje, z wracając się do mnie tak nieformalnie po imieniu, choć jej na to jeszcze nie pozwoliłam. - Nie ma sprawy, Felicity - odbijam piłeczkę. -Ten pierścionek to prezent od mojego ojca, admirała Wor-thingtona. Może o nim słyszałaś? Połowa anglojęzycznego świata słyszała o admirale Worthingtonie, bohaterze marynarki wojennej, odznaczonym przez samą królową Wiktorię. - Nie, nic wydaje mi się - kłamię. - Jest bardzo sławny. Przysyła mi mnóstwo prezentów ze swoich podróży. A mama prowadzi salon w Paryżu, więc kiedy Pippa i ja skończymy szkołę, pojedziemy do Paryża, gdzie mama nas ubierze u najlepszych francuskich krawców. Może ciebie też ze sobą weźmiemy. To coś nowego. Kolejne wyzwanie. Chcą wiedzieć, czy stać mnie, by dotrzymać im kroku. - Może - odpowiadam. Ann nie zostaje zaproszona. - To będzie wspaniały sezon, choć zapewne Pippie przypadnie lwia część uwagi. - Pippa, słysząc to, promienieje. Jest taka śliczna, że tłumy młodych mężczyzn będą stawały na uszach, byle tylko móc się jej przedstawić. - Ty i ja po prostu będziemy musiały dobrze się bawić. - I Ann - podpowiadam. -Tak, i Ann oczywiście. Droga Ann. - Felicity śmieje się i szybko całuje Ann w policzek, co sprawia, że dziewczyna znowu się rumieni. Tak jakby wszystko poszło w niepamięć. Zegar wybija dziesiątą i w drzwiach pojawia się pani Nightwing. - Czas do łóżek, panienki. Życzę wam dobrej nocy. Dziewczęta wychodzą dwójkami i trójkami, trzymając się pod ręce i głośno rozprawiając. Ekscytacja wywołana wydarzeniami te go wieczoru trwa nadal, rozprzestrzeniając się niczym zaraza prze-noszona szeptem od jednej dziewczyny do drugiej. |ak w majowym tańcu wokół słupa wchodzimy w kółko po schodach, a potem po następnych, zbliżając się do labiryntu drzwi, za którymi znajdują się nasze pokoje. W końcu nie potrafię dłużej powstrzymywać złości na Ann. - Nie ma za co, skoro o tym mowa. - Dlaczego to zrobiłaś? - pyta. Czy nikt tu nie potrafi powie dzieć prostego „dziękuję ".' - A dlaczego się nie broniłaś? Wzrusza ramionami. - Po co? Z nimi nie da się wygrać. - Tu jesteś, Ann, kochanie. - Pippa podchodzi i przytrzymuje Ann za ramię, żeby Felicity mogła się wślizgnąć na miejsce obok mnie. Jej głos przy moim uchu brzmi cicho jak podczas spowiedzi. - Muszę pomyśleć o tym, jak ci się odwdzięczyć za znalezienie mojego pierścionka. Mamy taki swój prywatny klub: Pippa, Cecily. Elizabeth i ja, ale może znajdzie się też miejsce dla ciebie. - Jakaż ze mnie szczęściara! Zaraz popędzę i kupię sobie z tej okazji nowy czepek.
Oczy Felicity zwężają się, lecz uśmiech nie schodzi z jej twarzy. - Niektóre dziewczyny oddałyby wszystko, żeby znaleźć się na twoim miejscu. - Wspaniale. Więc z nimi porozmawiaj. - Posłuchaj, daję ci szansę urządzenia się w Spence. Przynależności do grupy i zyskania szacunku innych dziewczyn. Może powinnaś to przemyśleć. - Przynależności do grupy w takim sensie, w jakim dziś wieczór przynależała do niej Ann? - pytam. Oglądam się na koleżankę, idącą kilka stopni poniżej, znowu z cieknącym nosem. Felicity zauważa mój wzrok. - Nie chodzi o to. że nie chcemy przyjąć Ann. Rzecz w tym, że jej życie nie będzie nigdy takie jak nasze, Jesteś dla niej bardzo miła, a przecież dobrze wiesz, że nie będziecie mogły się przyjaźnić na zewnątrz. To o wiele okrutniejsze - dawać jej nadzieję i zwodzić ją. Ma rację. Nie ufam jej ani odrobinę, lecz ma rację. To prawda przykra i okrutna, ale jednak prawda. - Gdybym była zainteresowana przyłączeniem się do was - nie mówię, że jestem, ale gdybym była - to co musiałabym zrobić? - Jeszcze nic - odpowiada, a na jej twarzy pojawia się uśmiech, który bynajmniej nie napawa mnie beztroską. - Nie przejmuj się, przyjdziemy do ciebie. Unosi spódnicę i wbiega po schodach, przemykając obok nas niczym kometa. ROZDZIAŁ SIÓDMY Budzi mnie jakiś dźwięk. Gwałtownie otwieram oczy, otrząsając się z resztek snu. Leżę na prawym boku. twarzą do łóżka Ann. Drzwi oraz to, co mogło przez nie wejść, znajdują się w moich nogach, w dalszym końcu pokoju. Żeby się temu przyjrzeć, musiałabym się poruszyć, usiąść lub przesunąć, a nie chcę zdradzić, że już nic śpię. Oto logika pięciolatki: skoro ja czegoś nie widzę, to coś nie może widzieć mnie. Niewątpliwie dzięki podobnym założeniom wielu nieszczęśników skończyło z odciętymi głowami. No dobrze. Gem. nie ma sensu się bać. To prawdopodobnie nic takiego. Mrugam i pozwalam oczom przywyknąć do mroku. Prze? szczelinę w długich aksamitnych storach smugi księżycowego światła sięgają do ściany i prawie dotykają niskiego sufitu. Na zewnątrz gałąź z piskiem ociera się o szybę w oknie. Wytężam słuch. starając się pochwycić jakiś inny dźwięk, dowód czyjejś obecności w naszym pokoju. Nie słychać nic prócz rytmicznego pochrapywania Ann. Przez chwilę myślę, że coś musiało mi się przyśnić. I wtedy znów to słyszę. Trzeszczenie desek w podłodze pod naciskiem ostrożnych kroków dowodzi, że to jednak nie dzieło mojej wyobraźni. Przymykam powieki, zostawiając wąskie szparki, przez które mogę patrzeć, udając jednak, że śpię. Nie oddam życia bez walki. Jakaś postać podchodzi bliżej. Zupełnie zasycha mi w ustach. Intruz wyciąga rękę, a ja zrywam się błyskawicznie, uderzając głową w skos nad łóżkiem. Syczę z bólu, zapominając o nocnym gościu i trzymając się dłonią za pulsujące czoło. Zaskakująco drobna dłoń zatyka mi usta. - Chcesz obudzić całą przeklętą szkołę? - Felicity pochyla się nade mną, a w świetle księżyca jej twarz wydaje się płaska i blada. Mogłaby być obliczem samego księżyca. - Co ty tutaj robisz? - pytam, dotykając palcami rosnącego tuż przy linii włosów guza wielkości gęsiego jaja. - Mówiłam ci, że po ciebie przyjdziemy. -Ale nie mówiłaś, że to będzie w środku przeklętej nocy - od-powiadam takim samym tonem jak ona. Jest w niej coś, co sprawia, że chcę wywrzeć na niej wrażenie, pokazać, że jestem godnym jej przeciwnikiem i że tak łatwo ze mną nie wygra. - Chodź. Chcę ci coś pokazać. - Co? Mówi do mnie wyraźnie jak do dziecka. - Chodź ze mną, to ci pokażę. Głowa nadal mnie boli po uderzeniu. Ann chrapie cicho, zupelnie nieświadoma naszej rozmowy. - Wróć rano - odpowiadam, opadając z powrotem na po-duszkę. Jestem na tyle przytomna, by wiedzieć, że to. co Felicity chce mi pokazać o tej porze, nie może prowadzić do niczego dobrego - Nie powtórzę tej propozycji. Teraz albo nigdy. Idź spać. Gem. To nie brzmi zbyt obiecująco. Oto odzywa się moje sumienie. Ale moje sumienie nie będzie musiało przez następne dwa lata prowadzić pustych rozmów przy herbatce, nudząc
się do granic katatonii. To jest wyzwanie, a ja jeszcze nigdy w życiu nie zrezygnowałam z żadnego wyzwania. - W takim razie dobrze. Wstaję - mówię. A potem, na wszelki wypadek, żebym nie wydawała się zbyt miękka, dodaję: - Ale lepiej niech to będzie coś naprawdę dobrego. - Och, będzie. Obiecuję. Wychodzę za Felicity z mojego pokoju, potem idziemy długim korytarzem, mijając pokoje ze śpiącymi dziewczętami ukrytymi za ścianami, na których wiszą obrazy kobiet z przeszłości Spence. Portrety ubranych w białe suknie duchów o ponurych twarzach, których zgorzkniałe usta zaciśnięte są mocno w wyrazie dezapro baty dla tej malej eskapady, ale ich oczy wydają się mówić: „Idź". Idź, dopóki możesz. Wolność trwa tak krótko. Gdy docieramy do szerokiego podestu, zatrzymuję się. - A co z panią Nightwing? - pytam, zerkając w górę wielkich schodów wiodących na czwarte piętro, którego nie mogę dostrzec w ciemności. - Nie przejmuj się nią. Gdy już wypije sobie szklaneczkę sherry, wyłącza się na całą noc. Felicity rusza na dół. - Poczekaj! - szepczę, starając się nikogo nie obudzić. Dziewczyna zatrzymuje się i odwraca do mnie, a jej blada twarz ma drwiący wyraz. Kołysząc biodrami, wchodzi na schodek tuż pode mną. - Jeśli chcesz się tu zajmować wyszywaniem sentencji Panie. pobłogosław nasz dom i nauką gry w tenisa w gorsecie i w spódnicy. wracaj do łóżka. Ale jeśli chcesz naprawdę się zabawić, to... Po czym śmiga lekko w dół i skręca na kolejny bieg schodów, gdzie już jej nie widzę. Pippa czeka na nas w wielkim salonie. Ogień w kominku wy gasi, jeszcze tylko kilka polan się tli, trzeszcząc i iskrząc, ale nie dając już ani prawdziwego ciepła, ani światła. Dziewczyna ukrywa się za dużą paprocią. Teraz wyskakuje zza niej, oczy ma szeroko otwarte i jest wyraźnie zaniepokojona. - Czemu to trwało tak długo? - Zaledwie kilka minut - odpowiada Felicity. - Nie lubię tu czekać. Wszystkie te oczy na kolumnach... Mam wrażenie, że mnie obserwują. Oblicza marmurowych chochlików i nimf nabierają w półmroku makabrycznego wyrazu. Wydaje się, że pokój żyje, dostrzega każdy nasz ruch, liczy każdy oddech. - Nie bądź taką ofermą. Przecież odważne z nas dziewczyny, czyż nie? Gdzie reszta? Jakby na dany znak, po schodach schodzą dwie dziewczyny. Zostaję przedstawiona Elizabeth, drobnej, podobnej do szczura istocie. która wyraża swoją opinię dopiero wtedy, gdy zrobią to już wszyscy inni, oraz Cecily o wychudłej twarzy, która na mój widok pogardliwie krzywi wąskie usta. Marthy, tej, która podstawiła nogę w kaplicy, nie ma wśród nich, więc rozumiem, że nie należy do klubu, a jedynie tego pragnie. Dlatego wywróciła Ann - żeby wkupić się w laski dziewcząt. - Gotowe? - pyta z uśmiechem Cecily. W co ja się wpakowałam? Dlaczego nie powiem po prostu: „Dobrze. kochane, było uroczo. Bardzo dziękuję za te figle o północy na terenie starej rezydencji. Żałowałabym niezmiernie, gdybym nie zobaczyła. jak salon budzi się do życia w tej cudownej, koszmarnej poświacie, ale teraz już wrócę do łóżka"? Zamiast tego wychodzę za nimi na trawnik, gdzie księżyc w pełni barwi świat na żółto zza cienkiej powłoki wysokich chmur. W powietrzu nadal wisi ta przeklęta mgła i jest potwornie zimno. Mam na sobie tylko koszulę nocną. Sprytne dziewczęta wzięły przynajmniej błękitne peleryny. - Chodźcie. - Felicity kieruje się w stronę kaplicy na wzgórzu, a gęsta mgła pochłania ją zaledwie po kilku krokach. Ruszam za nią, a pozostałe dziewczyny tuż za mną, więc wycofanie się nie wchodzi już w grę. Decyzja, aby iść za Tajemniczymi Siostrami w mglistą noc aż do drzwi kaplicy, zdecydowanie przestaje mi się podobać. - Mamy taką tradycję w Spence - odzywa się Felicity. - To taka ceremonia inicjacyjna dla nowych dziewcząt, które mogą się okazać godne wstąpienia do naszego wewnętrznego kręgu. - Czy można mieć wewnętrzny krąg z zaledwie czwórką członkiń? - pytam, prezentując znacznie większą odwagę, niż czuję. -To brzmi raczej jak wewnętrzny kwadrat, prawda? - Masz szczęście, że w ogóle się tu znalazłaś - upomina mnie Cecily. Tak, czuję, że mam nieprawdopodobne szczęście, maszerując na tym lodowatym zimnie w samej koszuli nocnej. Niektórzy mogliby to nazwać skrajną głupotą, ale ja zachowuję pewien optymizm. - Na czym zatem polega ta tajemna inicjacja? Elizabeth spogląda na Felicity, czekając na pozwolenie, żeby odpowiedzieć. - Musisz tylko zabrać coś z kaplicy. - To znaczy ukraść coś? - pytam i choć bardzo mi się nie po doba kierunek, w jakim to wszystko zmierza, tkwię w tym już za głęboko, żeby się wycofać.