anKa98

  • Dokumenty314
  • Odsłony244 343
  • Obserwuję259
  • Rozmiar dokumentów542.1 MB
  • Ilość pobrań157 721

01 Maggie Stiefvater - Lament. Intryga Królowej Elfów

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

01 Maggie Stiefvater - Lament. Intryga Królowej Elfów.pdf

anKa98 EBooki Maggie Stiefvater Faerie
Użytkownik anKa98 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 298 stron)

Stiefvater Maggie Lament 01 Lament intryga Królowej Elfów PRZEŁOŻYŁA: Karolina Socha-Duśko Utalentowaną szesnastoletnią harfistkę, Deirdre Monghan, która regularnie grywa na konkursach i różnych imprezach, dręczy niepokojący rodzaj tremy przed publicznymi występami. Ataki strachu paraliżują ją do tego stopnia, że czas tuż przed występem spędza najczęściej w toalecie. Prawda, że to kiepski sposób na rozpoczęcie romansu? A jednak… Kiedy Deirdre przed jednym z festiwali ponownie nie może opanować swego lęku, z pomocą przychodzi jej tajemniczy chłopak Luke Dillon. Niespodziewanie Luke proponuje jej występ na scenie w duecie razem z nim. Od tego momentu w życiu Deirdre zaczyna pojawiać się czterolistna koniczyna, a ona sama rozwija niezwykłe zdolności, o których wcześniej nie miała pojęcia. Spotyka też dziwacznych ludzi, którzy wydają się pochodzić s z innego świata. Jej najlepszy przyjaciel James, jej ukochana babcia oraz mama są się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, ponieważ Deirdre znalazła się na celowniku królowej pewnej magicznej krainy. Okazuje się, że Luke został przez nią wynajęty, aby zabić Deirdre, ale zamiast tego zakochał się w niej bez pamięci. A Deidre? Ta nieśmiała dziewczyna odkrywa w końcu, że jako jedna z niewielu ma dar widzenia mieszkańców tajemniczej krainy.

Mojemu Tacie, ponieważ jest taki jak ja. I Edowi, ponieważ taki nie jest.

Podziekowania Ta opowieść nie powstałaby nigdy; gdyby nie pomoc kilku osób. Dziękuję: Andrew, mojemu wspaniałomyślnemu, amerykańskiemu wydawcy który uwierzył, że ta książka ma w sobie prawdziwy potencjał; Naishowi, mojemu przyjacielowi, który niezmordowanie poprawiał wszystkie błędy gramatyczne; mojej siostrze Kate, której wielki entuzjazm podtrzymywał historię Lukea iDeirdre; mojej siostrze Lizie, której bardzo zależało na tym, bym zaczęła pisać tę opowieść; mojej mamie, ponieważ bez niej nie byłoby mnie na tym świecie; moim cyberprzyjaciołom, za ich entuzjazm, szczególnie Wendy i, oczywiście, mojemu mężowi i mojej miłości na zawsze, Edowi, za jego cierpliwość i ciepło, jakie mi ofiarował.

Prolog Nie wiedział, jak długo się już trzyma. Wystarczająco długo, by od lodowatej wody stracić czucie w nogach. Zmęczone dłonie i stopy poruszały się z trudem, utrzymując głowę ponad powierzchnią. Gdzieś daleko zabrzmiał skowyt chartów. Serce przyspieszyło. Zamknął oczy i skupił uwagę na trzymaniu się nierównego brzegu starej studni, próbując uspokoić bicie serca. Tutaj cię nie wyczują. Zgubią trop w strumieniu i nigdy cię nie znajdą. Przenikliwy chłód, ścinający skórę pod wodą, ogarnął teraz szyję. Zacisnął mocniej ręce i spojrzał w górę, ku czystemu, nocnemu niebu. Westchnął znużony. Od jak dawna to trwa? Odkąd sięgał pamięcią. Ponad studnią cichło wycie psów - zgubiły trop. Zostawcie mnie w spokoju... Czy nie dość się nacierpiałem? Modlił się, by Oni odeszli tam, skąd przyszli. Nie oczekiwał odpowiedzi. Bóg zwraca uwagę na tych, którzy mają duszę - coś, co on stracił już tysiąc lat temu, albo i dawniej. Przełknął ślinę. Głęboko w piersi poczuł delikatne, dziwne poruszenie, które oznaczało jedno: Oni weszli do pokoju z klatką. Zanurzył rękę pod wodę, by sięgnąć do

kieszeni, z której wyciągnął dwa stare, zardzewiałe gwoździe i mocno je ścisnął. Oby tylko nie krzyknąć. Uda się. Gdzie indziej - w małym, okrągłym, szarym pomieszczeniu z kamienia, porośniętym mchem miękkim niczym sierść młodego liska, w klatce z drucików cienkich jak włos - wściekle szamotał się gołąb. Skrzydła obijały się o kratę, pazurki drapały grządkę, bez powodzenia starając się wczepić w cienkie druciane ściany. Szał ten nie wynikał z chęci ucieczki, ponieważ klatka nie miała drzwiczek, a raczej ze strachu. Był to najgorszy rodzaj strachu - pozbawiony wszelkiej nadziei - i wydawało się, że wiecznie żywe serce ptaka wkrótce wyskoczy mu z piersi. Smukłe dłonie podniosły bladego, drżącego gołąbka z dna klatki i podały go jasnej pani, dziwnie złocistej na tle szarozielonych ścian. Kiedy mówiła, jej piękny głos, wzruszający aż do łez, wprost błyszczał w pomieszczeniu. - Skrzydło - powiedziała, unosząc do góry świecę. Palce delikatnie odciągnęły skrzydło od ciała gołębia i podały pani rozłożone zwierzę. Świeca, którą trzymała, odbijała się słonecznym blaskiem w oku ptaka. Pani uśmiechnęła się nieznacznie i podsunęłapłomykpod skrzydło. Chłopak w studni zadrżał. Zagryzł wargę i przywarł czołem do ramienia, by nie wydać okrzyku. Ból w piersi gryzł i palił, ściskając serce ognistym uchwytem. Wszystko to minęło równie szybko, jak się zaczęło. Westchnął cicho. Dama w szarym pokoju trzymała świecę tuż przy swojej twarzy, rozświetlonej niezwykłym pięknem - pięknem, które nosiło urodę słonecznego, letniego dnia. - On zawsze wolał kij od marchewki, prawda? - Gołąb na dźwięk jej głosu zaczął się dziko szamotać. Tym razem przysunęła świecę bliżej, aż pióra zajęły się ogniem, skręcając się i czerniejąc jak skraw-

ki papieru. Gołąb zamarł, z dziobkiem rozwartym w niemym bólu, wbijając oczy nieruchomo w sufit. W studni chłopak znów głośno westchnął, co przypomniało mu, że musi trzymać głowę ponad powierzchnią. Jego serce się skurczyło, a tętno ustało, podczas gdy on sam z całej siły zacisnął powieki. Z uczuciem dziwnej pustki zsunął się bezgłośnie pod wodę. Palce zwiotczały, gwoździe trzymane w dłoni powoli zaczęły zakreślać linię w dół - w ciemność. Głowa chłopaka opadła do tyłu, gdy ktoś z nadludzką siłą chwycił go za szyję. Wyciągnięty w noc, rzucony na ziemię pachnącą koniczyną, wypuścił z ust strużkę wody. -Jeszcze nie czas umierać, stary druhu. - Łowca spojrzał na niego z góry, ani zły, ani zadowolony ze schwytanej zdobyczy. Pościg dobiegł końca, więc rozrywka także. Charty zakłębiły się wokół leżącego w koniczynie ciała. - Do roboty!

Księga 1 ... poruszyłaś me serce Bez nadziei samotne, i chcę ci powiedzieć, Ze to zachwyt na cichej twej twarzy uczynił, A twe piękno w krok za mną podążać już będzie. - Bridgit 0'Malley

Rozdział 1 Będzie ci lepiej, kiedy zwymiotujesz - powiedziała siedząca z przodu mama. - Zawsze tak jest. Otrząsnęłam się z zadumy i wytaszczyłam futerał z harfą z bagażnika naszego zabrudzonego kombi. Czułam mdłości. Jej stwierdzenie dotknęło mnie, gdyż uchwyciło ten jedyny powód, dla którego nie mogłam zrobić kariery koncertowej. - Motywuj mnie dalej, mamo. - Nie ironizuj. - Mama rzuciła mi sweter dobrany pod kolor spodni. - Weź to. Będziesz wyglądać bardziej profesjonalnie. Mogłam powiedzieć „nie". Ale łatwiej było po prostu wziąć ten sweter. Jak już mama wspomniała: im wcześniej znajdę się w auli i zwymiotuję, tym lepiej. A gdy już będzie po wszystkim, będę mogła wrócić do normalnego życia - aż do następnego razu, kiedy postanowi wywlec mnie z klatki. Odmówiłam mamie, gdy zaproponowała, że pomoże mi nieść harfę, choć mnóstwo innych uczniów wchodzących do budynku otaczała świta rodzicielska. Jakoś łatwiej było mi być zerem, kiedy nikt znajomy nie patrzył.

- W takim razie zaparkuję auto. Znajdź miejsce na sali. Zadzwonisz, jeśli będziesz mnie potrzebować? - Mama poklepała swoją torebkę w gołębim kolorze, dopasowaną do wydekoltowanej bluzeczki w takim samym odcieniu. - Delia też powinna zaraz przyjechać. Myśl o ciotce, prawdziwej diwie, przybliżyła mnie odrobinkę do punktu oznaczonego na skali złego samopoczucia jako torsje. - Och, Deirdre - powiedziałaby głośno - może pomóc ci z twoją skałą? Naprawdę masz problem z wyciąganiem wyższych tonów. - I wtedy bym ją obrzygała. Hm, może to nie taki zły plan. Chociaż, jak znam Delię, pewnie by mnie poprawiła: „Deirdre, skarbie, naprawdę musisz wypracować lepszy łuk pawia, jeśli chcesz się nauczyć profesjonalnie rozrzucać kawałki jedzenia". - Świetnie - odpowiedziałam. Rodzice pomachali mi na pożegnanie i zostawili samą z poszukiwaniem miejsca dla uczestników konkursu. Przysłoniłam oczy i omiotłam wzrokiem długą, betonową ścianę budynku szkoły. Wielki płócienny transparent, jasno świecący w blasku wczesnego popołudnia, głosił: „Wejście dla uczestników". A miałam szczerą nadzieję, że nie będę musiała wracać do szkoły aż do początku roku, gdy zacznę jedenastą klasę. Jasne. Żegnajcie, marzenia! Ależ upał... Rzuciłam słońcu gniewne spojrzenie spod przymrużonych powiek. Mój wzrok przyciągnął widok wiszącego na niebie księżyca. Z jakiegoś powodu obecność księżyca przyprawiła mnie o dziwne ukłucie w żołądku - innego rodzaju zdenerwowanie. Miał w sobie jakiś rodzaj magii, która chciała, żebym wpatrywała się weń tak długo, aż sobie przypomnę, dlaczego mnie tak oczarował. Wystawanie na zewnątrz w upale nie służyło jednak mojemu zestresowanemu żołądkowi, więc zostawiłam bladą tarczę w spokoju i powlokłam harfę ku wejściu dla uczestników. Kiedy pchnęłam ciężkie drzwi, zrozumiałam nagle, że zanim mama o tym wspomniała, wcale nie chciało mi się rzygać. Nie my-

slałam nawet o konkursie. Prawda, miałam na twarzy mój dobrze wszystkim znany wyraz „koncentrowania się na niepuszczeniu pawia" i załzawione oczy kiedy staliśmy na podjeździe, ale było to spowodowane czymś innym - rozmyślałam o śnie. Teraz jednak, skoro już mama poruszyła ten temat, a także w obliczu konkursu, cały świat wrócił do normy i mój żołądek był w tragicznym stanie. Kobieta z podwójnym podbródkiem i organizerem w ręce zapytała mnie o nazwisko. - Deirdre Monaghan. Skrzywiła się. A może był to jej normalny wyraz twarzy? - Ktoś już cię szukał. Miałam nadzieję, że chodziło jej o Jamesa, mojego najlepszego (i je- dynego) kumpla. Nie chciałam, by znalazł mnie ktokolwiek inny. Miałam ochotę zapytać, jak wyglądała ta osoba, ale obawiałam się, że jeśli powiem za dużo, stracę ledwie utrzymywaną kontrolę nad odruchem wymiotnym. Sama bliskość miejsca konkursu zdecydowanie szkodziła mojemu wydzielaniu żółci. - Wysoka blondynka. Nie James. Ale też nie Delia. Dziwne, ale niezbyt ważne, wźląwszy pod uwagę inne sprawy. Kobieta zapisała coś obok mojego nazwiska. - Musisz wziąć sobie teczkę z końca korytarza. Przyłożyłam dłoń do ust i ostrożnie zapytałam: - Gdzie mogę poćwiczyć? - Po odebraniu swojej teczki pójdziesz korytarzem do końca, tam są takie duże podwójne drzwi po... Nie mogłam już dłużej wytrzymać. - Tak. W tamtych klasach? Zatrzęsła podbródkami. Uznałam to za „tak" i poszłam dalej. O ile moim oczom przyzwyczajenie się do oświetlenia zajęło chwilę, o tyle nos zareagował od razu. Znajomy zapach szkoły, nawet jeśli

w pobliżu nie było uczniów, działał mi na nerwy. Boże, ale ze mnie odmieniec. Futerał z harfą zadzwonił. Telefon. Wyciągnęłam go i spojrzałam zdziwiona. Z tyłu przyczepiona była świeża, mokra czterolistna ko- niczynka. Nie jedna z tych, do których czwarty listek został doczepiony albo gdzie od razu widać, że roślina jest mutantem. Każdy z listków był idealnie ukształtowany i rozwinięty... Przypomniałam sobie, że dzwonił telefon. Spojrzałam na numer, mając nadzieję, że to nie mama i odchyliłam klapkę. - Cześć - powiedziałam oschle, odklejając koniczynkę od telefonu i wkładając ją do kieszeni. Nie zaszkodzi. - Oj... - odparł James współczująco, rozpoznając ton mojego głosu. Chociaż brzmiał przez telefon cienko i trzeszcząco, działał na mnie uspokajająco, jak zwykle. Kwas żołądkowy na chwilę ustąpił mi z przełyku. - Mogłem zadzwonić wcześniej, co? Już jesteś Rzygulina. - No. - Podeszłam powoli do podwójnych drzwi na końcu korytarza. - Pomóż mi myśleć o czymś innym, proszę. - No cóż, jestem spóźniony - powiedział wesoło. - Będę więc pewnie musiał stroić dudy w samochodzie, a potem wbiec bez koszuli i w ogóle nieubrany. Podnosiłem ciężary. Może dostanę lepszą ocenę za mięśnie na klacie, ale nie będą zachwyceni moim geniuszem muzycznym. - Jeśli założysz samą spódniczkę, to przynajmniej sędziowie dadzą ci punkty za styl a la „Braveheart". - Nie śmiej się z kiltu, kobieto. Co tam, miałaś jakieś ciekawe sny tej nocy? - Ech... - Chociaż byliśmy z Jamesem tylko kumplami, zawahałam się, czy mu powiedzieć. Moje szczególnie wyraziste sny były dla nas zazwyczaj świetnym źródłem rozrywki: dwie noce temu śniło mi się, że odbywałam rozmowę z doradcą z Harvardu, unurza-

nym po szyję w serze (chyba goudzie). Nastrój ostatniego snu wciąż mnie nie opuszczał i było to w pewnym sensie pozytywne. - Nie mogłam zasnąć na tyle porządnie, żeby mieć sny - odpowiedziałam w końcu. Ach, księżyc. Nagle dotarło do mnie, że sen przypomniał mi się dokładnie wtedy, gdy zobaczyłam w ciągu dnia księżyc - to stąd wzięło się uczucie deja vu. Poczułam rozczarowanie, że to coś tak zwyczajnego. - Cóż, typowe - ocenił James. - Delia nadchodzi- powiedziałam. - Czyli co, dzisiaj będzie siostrzana rywalizacja i skakanie sobie do oczu? - Nie, raczej gierka w rodzaju „moje dziecko jest zdolniejsze od twojego". - Srutututu - dodał wspierająco James. - Cholera, naprawdę późno. Muszę załadować dudy do auta. Ale zaraz się zobaczymy. Spróbuj nie dać się zwariować. - Jasne, dzięki - powiedziałam. Rozłączyłam się i stając przy drzwiach, wepchnęłam telefon z powrotem do futerału. Zza drzwi słychać było nieco przytłumioną kakofonię. Ciągnąc za sobą harfę, stanęłam w kolejce po konkursową teczkę. Wkońcu otrzymałam trzeszczącą brązowawą kopertę i odwróciłam się, by odejść. Tak bardzo chciałam się stamtąd wydostać, że moja harfa przechyliła się niebezpiecznie. Po chwili uczeń stojący za mną już uginał się pod jej ciężarem. - Oj, oj! - Ostrożnie ustawił harfę z powrotem pionowo i wtedy się zorientowałam, że go znam. Andrew z sekcji dętej szkolnej orkiestry. Może trąbka. Coś głośnego. Wyszczerzył się: najpierw do mojego biustu, a potem do twarzy. - Musisz uważać. Martwe przedmioty przed tobą uciekają. - Jasne. - Jeśli zacznie się bardziej wygłupiać, to na niego zwymiotuję. Wyrwałam mu harfę, którą trzymał przy sobie. - Przepraszam.

- Ależ możesz atakować mnie harfą, kiedy tylko chcesz. Nie wiedziałam, jak na to zareagować, więc odpowiedziałam tylko: „no". Bez większego wysiłku zrobiłam się niewidzialna i Andrew się odwrócił. Śmieszne, to był po prostu kolejny dzień w szkole. Ale jednak nie. Stojąc przy podwójnych drzwiach, słyszałam do- biegający zza nich jazgot głosów i instrumentów, nie mogłam więc zapomnieć, po co tu wszyscy byliśmy. Hordy studentów rozgrzewały się przed występem na scenie i próbą zdobycia nagrody na 26. dorocznym Festiwalu Sztuk Wschodniej Wirginii - który był szansą na zrobienie wrażenia na przedstawicielach uczelni i konserwatoriów obserwujących pokaz z widowni. Żołądek ponownie podszedł mi do gardła i tym razem wiedziałam, że nie ma już odwrotu. Popędziłam do damskiej łazienki, tej pod salą gimnastyczną, żeby móc rzygać w samotności. Zostawiwszy harfę przy umywalkach, z trudem dobiegłam na czas i oparłam ręce na starej, szarożółtej desce sedesowej, która zbyt intensywnie śmierdziała środkami czyszczącymi i uczniami. Nienawidzę tego. Mój żołądek wyrzucił z siebie kolejną porcję. Zawsze tak się działo, kiedy grałam przed publicznością. Wiedziałam, że głupio bać się ludzi i wiedziałam, że wymiotowanie i nerwy to moja wina, ale nie mogłam tego zmienić. James wyszukał definicję „lęku przed publicznym poniżeniem" (katagelofobii) i pewnego popołudnia nawet próbował na mnie hipnozy, stosując zaklęcia z poradników, z towarzyszeniem relaksujących płyt. Skończyło się na tym, że tarzaliśmy się ze śmiechu jako nowi fani newageowej muzyki. Jeszcze nie byłam gotowa. Głupie włosy spadały mi na twarz, niestety toporna fryzura była za krótka, bym mogła spiąć je w kucyk. Wyobraziłam sobie, jak wchodzę na scenę z kawałkami jedzenia w grzywce. Płaczę tylko w momentach frustracji - i byłam już naprawdę blisko tej chwili.

Niespodziewanie poczułam, jak chłodna dłoń łagodnie odgarnia mi włosy z twarzy. Nie słyszałam nawet, żeby ktoś wchodził do łazienki. Z jakiegoś powodu nie byłam zaskoczona - zupełnie jakbym przeczuwała, że ktoś się zjawi i mnie znajdzie. Nawet jej nie widząc, wiedziałam, że to ręka faceta. Na pewno nie był to James. Czułam wstyd. Kiedy postanowiłam odwrócić głowę, właściciel ręki odezwał się zdecydowanie: , - Nie przejmuj się. Już prawie po wszystkim. I miał rację. Nie mogłam już dłużej wymiotować. Poczułam się niepewnie i pusto. Udało mi się całkowicie nie rozsypać, pomimo tego że za mną stał chłopak. Odwróciłam się, by zobaczyć, kto był świadkiem tej najmniej seksownej z możliwych rzeczy w wykonaniu dziewczyny. Jeśli to Andrew, dostanie za to, że mnie dotknął. Ale to nie był Andrew. To Dillon. Dillon. On. Chłopak ze snu. Był tu, by ocalić mnie przed publicznym po* niżeniem i zaprowadzić triumfalnie ku owacjom na stojąco. ; Podał mi garść papierowych ręczników i uśmiechnął się rozbrajająco. - Cześć. Jestem Lukę Dillon. - Miał jeden z tych ciepłych głosów, które wręcz ociekają samokontrolą: trudno sobie wyobrazić, że potrafił krzyczeć. Nawet na tle zarzyganej łazienki był niesamowicie seksowny. - Lukę Dillon - powtórzyłam, starając się nie gapić. Wzięłam ręczniki i wciąż trzęsącą się ręką wytarłam twarz. We śnie był rozmyty jak większość osób ze snów, ale to na pewno był on. Smukły niczym wilk, z jasnoblond włosami i jeszcze jaśniejszymi oczami. I był niebrzydki. We śnie akurat tego nie zauważyłam. - Wszedłeś do damskiej ubikacji. - Usłyszałem cię.

- Blokujesz mi drzwi do kabiny- dodałam głosem bardziej omdle- wającym, niż chciałam. Lukę przesunął się, by mnie wypuścić i odkręcił jeden z kranów, żebym mogła umyć sobie twarz. - Może chcesz usiąść? -Nie. Tak. Może... Wziął składane krzesełko ze schowka koło kabin i postawił obok. -Jesteś blado-blada. Na pewno wszystko w porządku? Osunęłam się na krzesło. - Czasami po... hm... po tym robi mi się słabo. - Uśmiechnęłam się niewyraźnie, a w uszach zaczęło mi głośno szumieć. - To jeden z moich, hm... licznych uroków. - Opuść głowę między kolana. - Lukę przyklęknął koło krzesełka i patrzył na moją twarz od dołu. - Wiesz co, masz bardzo ładne oczy. Nie odpowiedziałam. Czułam, że brakowało dosłownie sekund, bym przed zupełnie obcą osobą padła zemdlona na podłogę łazienki. Lukę sięgnął ręką w środek węzła stworzonego przez moje ręce i nogi i przyłożył mi mokry papierowy ręcznik do czoła. Nagle powrócił mi słuch. - Dzięki - wymamrotałam, podnosząc się na krześle. Lukę przykucnął przede mną. -Jesteś chora? - Nie wyglądało, aby myślał, że może się czymś zarazić, ale potrząsnęłam gwałtownie głową. - Nerwy. Zawsze wymiotuję w takich sytuacjach. Wiem, że to głupie, ale nie mogę się powstrzymać. Teraz przynajmniej nie zwymiotuję na scenie. Ale mogę zawsze zemdleć. -Jakie to wiktoriańskie - zauważył Luke. - A teraz skończyłaś już mdleć? To znaczy, chcesz tu zostać czy możemy wyjść? Wstałam. Utrzymałam się w pionie, więc widać mi przeszło. - Nie, już mi lepiej. Ale muszę, ech... muszę poćwiczyć. Do mojego występu zostało już chyba jakieś czterdzieści pięć minut. Nie

wiem, ile dokładnie czasu tu zmarnowałam. - Wskazałam na kabinę, w której mnie zastał. - Cóż, wyjdziemy na zewnątrz, żebyś mogła poćwiczyć. Dadzą ci znać, jak przyjdzie twoja kolej, a tam jest ciszej. Gdyby to był jakikolwiek inny chłopak ze szkoły, spławiłabym go. To chyba najdłuższa rozmowa, jaką w przeciągu ostatnich dwóch lat odbyłam z kimś innym niż James i członkowie mojej rodziny. I to nawet nie wliczając w ten czas rzygania. Lukę wziął pod pachę mój futerał z harfą. - Skoro jesteś taka wiktoriańska i eteryczna, poniosę ci to. Pod warunkiem że ty weźmiesz to. - Pokazał misternie rzeźbioną drewnianą skrzyneczkę, bardzo ciężką jak na swoje rozmiary. Podobała mi się. Wyglądała, jakby skrywała tajemnicę. - Co tam jest? - Zaraz po wypowiedzeniu tego zdania uzmysłowiłam sobie, że było to moje pierwsze pytanie od momentu, gdy dotknął moich włosów. Nawet nie przyszło mi do głowy, by pytać o cokolwiek innego - tak jakby wszystko aż do teraz było z góry ustalone, jak fragment niepisanego scenariusza, który razem odgrywaliśmy. - Flet - odpowiedział Luke. Otworzył drzwi łazienki i skierował się w stronę jednego z tylnych wyjść. -W jakim konkursie występujesz? - Nie przyjechałem na konkurs. - To dlaczego tu jesteś? Spojrzał przez ramię i posłał mi tak triumfalny uśmiech, iż pojęłam, że nie uśmiecha się w ten sposób zbyt często. - Och, przyjechałem popatrzeć, jak grasz. To nie była prawda, ale i tak odpowiedź mi się spodobała. Wypro- wadził mnie na słońce, za szkołę i poszedł w stronę stolików z ławkami przy boisku do piłki nożnej. Z głośnika przy tylnym wyjściu zagrzmiało nazwisko jakiegoś ucznia i Luke spojrzał na mnie. - Widzisz? Będziesz wiedziała, kiedy iść.

Usadowiliśmy się, on na stoliku, a ja na ławce przy swojej harfie. Kiedy słońce świeciło mu prosto w oczy, wydawały się bezbarwne jak szkło. - Co mi zagrasz? Poczułam ścisk żołądka. Pomyśli sobie, że jestem beznadziejna, skoro boję się zagrać nawet przed nim. -Hm... Odwrócił się, otworzył swój futerał z fletem i ostrożnie go złożył. - A więc mówisz, że jesteś świetnym wykonawcą i nie zaprezentujesz tego nikomu? - Kiedy tak to uj muj esz, wycho dzę na egoistkę! Lukę wykrzywił wargi, by przyłożyć do nich ustnik. Zagrał szemrzące A i poprawił główkę fletu. - Cóż, trzymałem cię za włosy. Czy nie zasługuję na melodię? Skup się na muzyce. Udawaj, że mnie tu nie ma. -Ale jesteś. - Udawaj, że jestem stolikiem. Spojrzałam na jego umięśnione ramiona pod rękawami koszulki. - Żaden z ciebie stolik. - Zdecydowanie żaden stolik. Lukę popatrzył na mnie i powiedział tylko: - Graj. - Jego głos zabrzmiał twardo, więc odwróciłam wzrok. Nie dlatego, że poczułam się urażona, ale dlatego, że w głębi duszy przyznałam mu rację. Odwróciłam się w stronę harfy: Cześć, koleżanko. Odchyliłam ją w tył na piętnastocentymetrowe nóżki, a następnie oparłam o ramię. Chwila uwagi poświęcona strunom udowodniła, że wciąż były nastrojone. Zaczęłam grać. Czułam struny przyjemnie pod palcami, były miękkie jak masło. Harfie pasowała ciepła i wilgotna pogoda. Zaśpiewałam - z początku stłumionym głosem, który wzmacniał się, w miarę jak docierało do mojej świadomości, że chcę zaimponować Lukeowi.

Do komory wpada słońce, Aby pieścić twoje włosy. Zdaje mi się, żeś tu przy mnie, Ale to nie jesteś ty. Do komory mej wchodziłeś, By wpleść dłonie w me warkocze. Zawsze byłeś tutaj przy mnie, Ale to nie jesteś ty. O, być przy tobie jeszcze raz! O, trzymać w dłoni twoją dłoń! O, być przy tobie jeszcze raz! O, trzymać w dłoni twoją dłoń! Przerwałam, słysząc, jak wtóruje mi dźwięk fletu. - Och, więc znasz to? - zapytałam. - Istotnie. A znasz zwrotkę, w której on ginie? Posłałam mu niezadowolone spojrzenie. - Znam tylko to, co zaśpiewałam. Nie wiedziałam, że ginie. - Biedak. Pewnie, że ginie. Przecież to irlandzka pieśń. A tam zawsze giną. Zaśpiewam ci ją. Akompaniuj mi, żebym nie zgubił rytmu. Brzdąkałam dalej, wyczekując brzmienia jego głosu. Odwrócił twarz do słońca i zaśpiewał: W snach do ciebie wciąż powracam, Głos harfy mnie tęskny prowadzi. Za dzień twej śmierci cenę zapłaciłam Młodego serca utraty. W snach do ciebie wciąż powracam, Snach serca utraconego. Nigdy już pieśni tej nie zaśpiewam, Nigdy więcej nie usłyszę już harfy...

- Widzisz, ginie... - Smutne - powiedziałam. - To bardzo stara pieśń - kontynuował Luke. - Ten fragment, który zaśpiewałaś, „Och, być przy tobie jeszcze raz", musiał zostać dodany. Nie słyszałem go wcześniej. Ale to, co zaśpiewałem, zawsze tam było. Nie znałaś tego? - Nie znałam - odpowiedziałam, dodając zgodnie z prawdą: -Masz wspaniały głos. Brzmi jak z nagrania na płycie. - Twój też - odrzekł Luke. - Masz głos anioła. Lepszy, niż się spodziewałem. A to kobieca pieśń. Tekst został napisany dla dziewczyny, wiesz? Zaczerwieniłam się. To głupie, bo całe życie mi mówiono - twierdzili tak wykształceni specjaliści, ludzie znający się na rzeczy, osoby z branży - że jestem dobra. Słyszałam to tak często, że przestało to cokolwiek dla mnie znaczyć. Ale na jego słowa podskoczyło mi serce. - Dla dziewczyny... - żachnęłam się. Luke kiwnął głową. - Ale mogłoby być lepiej. W ogóle się nie starasz. Asekurantka. Moje samopoczucie natychmiast przeszło z zadowolenia w irytację. Ćwiczyłam „Lament elfiej panny" miesiącami. Zaaranżowałam go ze wszelkimi możliwymi ozdobnikami i przejściami, które zrobiłyby wrażenie nawet na najbardziej zadufanym harfiście. Nie sądziłam, że ktoś może mi przypiąć łatkę asekurancki, nawet tajemniczy Luke Dillon. - Nie byłabym w stanie tego zagrać bez odrobiny asekuracji - zdołałam spokojnie odpowiedzieć. Temperament mam po mamie. I tak jak ona nie daję po sobie poznać, że czuję gniew. Robię się coraz bardziej lodowata, aż w końcu zamienię każdego w bryłkę lodu. Uwaga Lukea sprawiła, że ulokowałam się na skali chłodu gdzieś pomiędzy „zimno, jak nie wiem co" a „uwaga na odmrożenia".

Luke posłał mi dziwny uśmieszek. - Nie złość się, ślicznotko. Chciałem tylko powiedzieć, że naprawdę mogłabyś dopisać jakieś ładne interludium własnego pomysłu. Zaimprowizować troszkę, być spontaniczną. Żeby coś się działo. Masz talent, po prostu się nie starasz. Upłynęła chwila, zanim udało mi się z tej próby flirtu wyłowić to, co próbował mi przekazać. - Napisałam już co nieco - odparłam - ale zajmuje mi to mnóstwo czasu. Tygodnie. Wiele dni w każdym razie. Myślę, że tutaj też dałoby się coś dodać, gdybym nad tym posiedziała. Przysunął się bliżej i wziął flet. - Nie o to mi chodziło. Wymyśl coś teraz. - Nie da się. Byłaby klapa. - Lukę odwrócił głowę. - Wszyscy mi tak mówią. Miałam jakieś dziwne przeczucie, że od tej chwili wiele będzie zależało od tego, czy się poddam, czy podejmę wyzwanie. Nie wiedziałam, co mam robić, ale byłam pewna, że nie chcę go zawieść. - Zagraj więc ze mną. Pomóż mi coś wymyślić, z tobą spróbuję. Nie patrząc na mnie, wziął flet i zagrał wstęp. W połowie taktu dołączyłam z harfą i dalej graliśmy razem. Przy pierwszym podejściu moje palce automatycznie trafiały w struny, tak jak je nauczyłam przez te wszystkie miesiące. Czułam, że instynktownie podążam za Lukiem, ciągnąc za sobą całe dziwactwo ostatnich trzydziestu minut. Zupełnie jakbym odgrywała jakiś napisany specjalnie dla mnie scenariusz. Ale za drugim razem moje palce wygrały delikatną wariację. Nie chodziło o te kilka nut. To było coś więcej: decyzja przejęcia kontroli i sprawienia, by melodia stała się moją własną. Nareszcie prowadziłam melodię i było to niesamowite. Niczego nie żałowałam i nad niczym się nie zastanawiałam.

Jednak przy trzeciej próbie Lukę odłączył się po pierwszym wersie i sama wyciągnęłam z mojej harfy osiem taktów czegoś zupełnie nowego. Lukę uśmiechnął się triumfująco. - Nie jest ładnie się chełpić - powiedziałam. - A pewnie - zgodził się. Przygryzłam wargę, rozważając myśl, która przyszła mi do głowy. Znalazłam się teraz na zupełnie obcym terytorium i nie znałam pa- nujących tu zasad. - Gdybyś... Co by było, gdybyś... zagrał ze mną dzisiaj? Gdybym wpisała się teraz jako występująca w duecie zamiast solo? Lukę tylko się uśmiechnął, jakby sam na to wpadł. - Pójdę to załatwić. - Zaczęłam się podnosić, ale złapał mnie za ramię. -Już wiedzą - powiedział cicho. - Chcesz jeszcze poćwiczyć? Wyglądało na to, że to nie ja kontroluję sytuację. Oszołomiona jego słowami powoli osunęłam się z powrotem na ławkę i patrzyłam zafrapowana. Jakiś głos w sercu ostrzegał mnie, ale też coś obiecywał. Miałam wybór, moc decydowania o tym, co się zdarzy. W bezpiecznym, asekuranckim świecie mogło to brzmieć jak ostrzeżenie. Mimo to pokiwałam pewnie głową. - Tak. Poćwiczmy. - Tutaj jesteś, Dee! To James - stał tuż za mną. Minęła długa chwila, zanim przypo- mniałam sobie, kiedy ostatni raz z nim rozmawiałam. - Zwymiotowałam. - Ładny kilt - powiedział Luke. James spojrzał na niego zdecydowanym wzrokiem. - Gdzie ja cię już widziałem? - Na parkingu - odpowiedział łagodnie Luke - przed sklepem muzycznym.

Naprawdę trudno mi było sobie wyobrazić Lukę a w tak zwyczajnym miejscu, ale James najwyraźniej mu uwierzył. - A, racja. Co się stało z tym skrzypkiem, z którym grałeś? - Musiał wracać do domu. Miałam dziwne wrażenie, że obaj czegoś nie dopowiadali. Postanowiłam zapytać o to Jamesa później. - Będziesz teraz występować? - zapytałam. - Właśnie skończyli z a cappella, czy jak to się tam nazywa, a teraz zaczynają się duety. Pamiętasz Jasona Bylera? Postanowiliśmy połączyć dudy z jego gitarą elektryczną, żeby sprawdzić, czy uda się rozruszać publiczność. Czyli wchodzę zaraz. Idę do środka poszukać Jasona. Będę słuchać, kiedy cię wywołają. - James wciąż gapił się na Lukea jak na jakiś rzadki okaz. - Powodzenia - powiedział Luke. -Jasne. Dzięki. - James wyciągnął rękę i musnął mnie palcami po dłoni. - Na razie, Dee. Kiedy odszedł, Luke zauważył: - Lubi się wyróżniać. ; Zgodziłam się z nim. - W przeciwieństwie do ciebie - dodał. Zmarszczyłam brwi. - To nieprawda. Lubię być inna. Ale jakoś wszystko to, co ludzie poza szkołą we mnie zauważają, sprawia, że w szkole robię się niewidzialna. - Wzruszyłam ramionami. - James to mój jedyny przyjaciel. - Natychmiast przyszło mi do głowy, że powiedziałam za dużo i teraz także dla niego stanę się niewidzialna. Ale on po prostu przetarł w zamyśleniu swój flet, a potem na mnie spojrzał. - Ich strata. Deirdre Monaghan. Luke Deliom.

Podskoczyłam na dźwięk swojego nazwiska dobywający się z głośnika. - Spokojnie - powiedział Luke. - Nie chcemy, żebyś tu zemdlała. Poczekają. Wstał i wziął na ramię harfę, znowu podając mi swój futerał z fletem. Potem przytrzymał przede mną drzwi. - Proszę bardzo, wasza wysokość. Kiedy drzwi się za nami zatrzasnęły, zamknęłam na chwilę oczy, wyczekując kolejnego ataku zdenerwowania. - Czy wiesz, że są ludzie, którzy potrafią dosłownie wszystko ? Otworzyłam oczy. Zrozumiałam, że czeka, bym poprowadziła nas do sali koncertowej, więc ruszyłam w górę po schodach. - Co masz na myśli? W miarę jak zbliżaliśmy się do sali, wokół widać było coraz więcej uczniów czekających w korytarzach i hałaśliwie rozmawiających, ale wciąż bez trudu słyszałam za sobą głos Luke a: - Chodzi mi o to, że jeśli powiesz komuś, żeby skomponował melodię, to ta osoba od razu stworzy symfonię. Jeśli powiesz, by napisał książkę, w ciągu dnia napisze powieść. Zasugerujesz, żeby przesunął łyżkę bez dotykania i ruszy ją z miejsca. Jeśli czegoś chce, tak się dzieje. To niemal cudowne. - Ech, nie bardzo - powiedziałam. - Może na kanale z filmami science fiction. Znasz kogoś, kto to potrafi? Głos Lukea przygasł. - Gdybym znał, poprosiłbym o kilka cudów. Przepchnęliśmy się na zaplecze. Poprzedni duet, dwie trąbki, wciąż grał przed sędziami. Byli niesamowici. Luke nadal trwał przy swoim. - Wkurza mnie to, że można na kogoś takiego wpaść na ulicy. Albo nie wiedzieć, że samemu jest się takim człowiekiem, bo się nie spróbowało.

- Chodzi o improwizowanie melodii, tak? - Rozejrzałam się, szukając w morzu głów kogoś z organizacji. Zaczynało mi się robić słabo i ciepło, co oznaczało, że zaraz albo się zatoczę, albo przewrócę. - Rozumiem. Nie wiedziałabym, że mogę improwizować, gdybyś mnie do tego nie skłonił. - Deirdre Monaghan i Lukę Dillohm? - zapytała kolejna pani z segregatorem, paskudnie przekręcając nazwisko Lukea. - Świetnie. Jesteście następni. Poczekajcie, aż chłopaki zejdą ze sceny i ktoś was zapowie. Możecie powiedzieć coś krótkiego o utworze, który będziecie grać. Krótkiego. Ze znużoną miną odwróciła się do muzyków stojących za nami i powtórzyła im swoją mowę. - Po prostu myślę, że nie pracujesz nad sobą wystarczająco - powiedział Lukę, kontynuując swoją wypowiedź dokładnie od miejsca, w którym ją przerwał. - Zadowalasz się tym, co zwyczajne. To poruszyło którąś z moich wewnętrznych strun. Obróciłam się do Lukę a. Dam się ponieść muzyce. - Nie chcę, żeby było zwyczajnie. Luke uśmiechnął się do mnie - albo do czegoś, co znajdowało się za mną - z zagadkowym wyrazem twarzy. Potem wyciągnął z kieszeni buteleczkę kropli do oczu bez etykietki. - Suche oczy? - Mam dziwne oczy. A chciałbym dzisiaj wszystko widzieć. - Zamru- gał. Oczy błyszczały od kropli, a na dolnych rzęsach zatrzymały się maleńkie łezki. Osuszył je szybko ramieniem, co jednak nie odebrało im blasku. Było w nich coś takiego, że koniecznie chciałam zobaczyć wszystko to, co on widział. - Deirdre? Tak myślałem, to ty. - Pan Hill, nasz nauczyciel muzyki i dyrygent szkolnej orkiestry, dotknął mojego łokcia. Był moim muzycznym mentorem, odkąd skończyłam podstawówkę. Wiedziałam, że jego zdaniem jest mi przeznaczona sława. - Jak się trzymasz?