Prolog
Tajemnica to dziwna rzecz.
Istnieją trzy rodzaje tajemnic. Pierwsze to takie, które wszyscy znają i do
których potrzeba przynajmniej dwóch osób: jednej, by jej dochowała,
a kolejnej, by nigdy się nie dowiedziała. Drugi rodzaj jest trudniejszy: to
tajemnice, których należy dochować przed sobą samym. Każdego dnia
tysiące wyznań pozostaje ukrytych przed potencjalnymi spowiednikami
i żaden z tych wyznających nie wie, że wszystkie ich nigdy
niewypowiedziane sekrety sprowadzają się do tych samych dwóch słów:
„Boję się”.
Jest wreszcie trzeci rodzaj tajemnic, najbardziej skryty. To tajemnice,
o których nikt nie wie. Być może ktoś kiedyś je znał, lecz zabrał sekret do
grobu. Mogą to być również bezużyteczne niewiadome, ezoteryczne
i samotne, nieodkryte, ponieważ nikt ich nigdy nie szukał.
Czasami, w bardzo rzadkich przypadkach, tajemnica pozostaje ukryta,
ponieważ umysł nie byłby w stanie jej ogarnąć. Jest zbyt dziwna, zbyt
wielka, zbyt przerażająca, by się nad nią zastanawiać.
W życiu każdego z nas są tajemnice. Albo ich dochowujemy, albo ktoś ich
dochowuje przed nami. Posługujemy się nimi albo ktoś posługuje się nimi
przeciwko nam. Tajemnice i karaluchy – oto co pozostanie, gdy wszystko
się już skończy.
Ronan Lynch żył ze wszystkimi rodzajami tajemnic.
Pierwsza z nich dotyczyła jego ojca. Niall Lynch był chełpliwym poetą,
muzykiem bez sukcesów na koncie, czarującym przykładem pechowca
wychowanego w Belfaście, lecz urodzonego w Kumbrii, Ronan zaś kochał
go jak nikogo innego.
Choć Niall był draniem i nikczemnikiem, Lynchowie byli bogaci. Zajęcie
Nialla było osnute tajemnicą. Znikał czasami na całe miesiące, choć trudno
powiedzieć, czy robił to z powodów zawodowych, czy dlatego, że był
łajdakiem. Zawsze wracał z podarunkami, skarbami i niewyobrażalnymi
sumami pieniędzy, lecz dla Ronana najwspanialszy był sam Niall. Przy
każdym rozstaniu chłopiec czuł się, jakby miało być tym ostatnim, każdy
powrót był więc niczym cud.
– Gdy się urodziłem – Niall Lynch mówił swemu średniemu synowi – Bóg
rozbił formę tak mocno, że ziemia zadrżała.
Już to było kłamstwem, ponieważ gdyby Bóg naprawdę rozbił formę,
w której odlał Nialla, musiałby zrobić kolejną dwadzieścia lat później, aby
stworzyć Ronana oraz jego dwóch braci: Declana i Matthew. Trzej
przystojni bracia byli niczym skóry zdjęte z ojca, choć w każdym z nich
ujawniała się inna strona Nialla. Declan w taki sam sposób wykorzystywał
okazje. W kędzierzawe loki Matthew wplecione były urok i poczucie
humoru Nialla. Ronan dostał natomiast wszystko, co zostało: roziskrzone
oczy i uśmiech osoby gotowej do walki.
W żadnym z nich nie było zbyt wiele z matki.
– To musiało być prawdziwe trzęsienie ziemi – tłumaczył Niall, zupełnie
jakby ktoś prosił o wyjaśnienia, a znając go, zapewne prosił. – Cztery
punkty w skali Richtera. Wszystko poniżej czwórki tylko by zarysowało
formę, zamiast ją rozbić.
Ronan nie brał tego już wówczas na wiarę, ale to nie stanowiło
problemu, ponieważ ojciec pragnął podziwu, nie zaufania.
– A co do ciebie, Ronanie – mówił Niall. Zawsze wypowiadał „Ronan”
inaczej niż pozostałe słowa. Zupełnie jakby chciał powiedzieć coś zupełnie
innego, na przykład „nóż”, „trucizna” lub „zemsta”, lecz w ostatniej chwili
zamieniał to na imię syna. – Gdy się urodziłeś, rzeki wyschły, a wszystkie
krowy w hrabstwie Rockingham płakały krwią.
Opowiadał to wielokrotnie, lecz Aurora, matka Ronana, utrzymywała, że
to kłamstwo. Mówiła, że gdy Ronan się pojawił, wszystkie drzewa zakwitły,
a kruki z Henrietty się roześmiały. Rodzice kłócili się nieustannie o jego
narodziny, lecz Ronan nigdy nie sugerował, że obie wersje mogą być
prawdziwe.
– A co się działo, gdy ja się rodziłem? – spytał pewnego razu Declan,
najstarszy z braci Lynch.
Niall Lynch popatrzył na niego i odparł:
– Nie mam pojęcia. Nie było mnie przy tym.
Gdy Niall mówił „Declan”, zawsze brzmiało to tak, jakby chciał
powiedzieć „Declan”.
Później Niall zniknął na kolejny miesiąc, Ronan skorzystał z okazji, by
przetrząsnąć Stodółki, jak nazywano rozległe gospodarstwo Lynchów,
w poszukiwaniu wskazówek, skąd biorą się pieniądze Nialla. Nie znalazł
żadnych informacji, które przybliżyłyby mu naturę pracy ojca, ale
w zardzewiałej metalowej skrzynce odkrył pożółkły wycinek z gazety
pochodzący z roku, w którym urodził się Niall. Opisano w nim jałowym
stylem historię trzęsienia ziemi w mieście Kirkby Stephen, odczuwanego
w północnej Anglii i południowej Szkocji. Cztery przecinek jeden. Wszystko
poniżej czwórki tylko by zarysowało formę, zamiast ją rozbić.
Niall wrócił w środku nocy, a po przebudzeniu zauważył, że Ronan stoi
nad nim w małej, pomalowanej na biało głównej sypialni. Poranne słońce
sprawiało, że wyglądali niczym śnieżne anioły, co również było
przekłamaniem. Twarz Nialla była wysmarowana krwią, do której
przykleiły się niebieskie płatki kwiatów.
– Właśnie śniłem o dniu, w którym się urodziłeś – powiedział Niall. –
Ronanie.
Otarł krew z czoła, by pokazać synowi, że pod spodem nie ma rany.
Zakrwawione płatki miały kształt maleńkich gwiazdek. Ronan był
zaskoczony, gdy uzmysłowił sobie, że pochodzą z umysłu ojca. Niczego
w życiu nie był bardziej pewien.
Świat spoglądał na nich i rozciągał się, stając się nagle nieskończony.
– Wiem, skąd pochodzą pieniądze – oznajmił Ronan.
– Nie mów nikomu – odrzekł ojciec.
To była ich pierwsza tajemnica.
Druga była doskonale ukryta. Ronan jej nie wypowiedział. Nie myślał
o niej. Nigdy jej nie określił, trzymał ją z dala od siebie.
Wciąż była jednak obecna w tle.
A potem stało się to. Trzy lata później Ronan śnił o samochodzie swojego
przyjaciela Richarda C. Ganseya III. Gansey powierzał mu wszystko oprócz
broni. Broni oraz tego camaro z 1973 roku o barwie piekła, ozdobionego
czarnymi paskami. Ronan na jawie nie znalazł się nigdy bliżej niż na fotelu
pasażera. Gdy Gansey wyjechał z miasta, zabrał ze sobą kluczyki.
We śnie Ronana nie było jednak Ganseya, ale camaro był. Stał
w nachylonym narożniku opuszczonego parkingu, za którym w oddali
majaczyły błękitne góry. Ronan zacisnął dłoń na klamce od strony
kierowcy. Sprawdził, czy dobrze leży. Siła pochodziła ze snu i pozwalała
jedynie na to, by uchwycić się idei otwierania drzwi. To wystarczyło. Ronan
wsunął się na fotel kierowcy. Góry i parking były snem, ale zapach wnętrza
pochodził ze wspomnień: benzyna, winyl, tkanina i lata zużycia przeplatały
się ze sobą.
„Są kluczyki” – pomyślał Ronan.
I były.
Zwisały ze stacyjki niczym metalowy owoc, a Ronan dłuższą chwilę
trzymał je w myślach. Raz za razem przemieszczał je ze wspomnień do snu
i z powrotem, by wreszcie zacisnąć na nich dłoń. Poczuł między palcami
miękką skórę i zniszczoną krawędź breloczka, chłodny metal kółka i klucza
do bagażnika oraz wąską, ostrą obietnicę kluczyka do stacyjki.
I wtedy się obudził.
Gdy otworzył dłoń, leżały na niej kluczyki. Sen stał się rzeczywistością.
To była jego trzecia tajemnica.
1
Prawdopodobnie Blue Sargent zabije kiedyś jednego z tych chłopców.
– Jane! – po wzgórzu poniósł się krzyk. Był skierowany do Blue, choć
wcale nie nazywała się Jane. – Pospiesz się!
Jako jedynej niejasnowidzce w rodzinie o uzdolnieniach
parapsychicznych wielokrotnie przepowiadano jej przyszłość i za każdym
razem słyszała, że jeśli spróbuje pocałować mężczyznę, którego naprawdę
kocha, on umrze. Co więcej, wywróżono jej również, że zakocha się właśnie
w tym roku. Poza tym Blue oraz jej jasnowidząca przyrodnia ciotka Neeve
widziały w kwietniu jednego z chłopców idącego niewidzialną drogą
umarłych, co oznaczało, że zginie on w ciągu dwunastu miesięcy. Wszystko
to składało się w przerażającą całość.
W tym momencie ów konkretny chłopak, Richard Campbell Gansey III,
nie wyglądał, jakby łatwo go było zabić. Stał na szczycie rozległego
zielonego wzgórza, na wilgotnym wietrze jaskrawożółta koszulka polo
łopotała mu na piersi, a krótkie spodnie w kolorze khaki uderzały
o wspaniale opalone nogi. Tacy chłopcy jak on nie umierali, oni opalali się
na brąz i kręcili w pobliżu bibliotek publicznych. Skierował dłoń w stronę
Blue wspinającej się na wzgórze od pozostawionego na dole samochodu.
Gest ten wyglądał jak zachęta, lub raczej jakby chłopak kierował ruchem
lotniczym.
– Jane. Musisz to zobaczyć! – W jego głosie wyraźnie pobrzmiewał
płynny niczym miód akcent starych wirginijskich pieniędzy.
Wdrapując się na szczyt z teleskopem na ramieniu, Blue w myślach
sprawdzała poziom niebezpieczeństwa. „Czy już jestem w nim zakochana?”.
Gansey popędził w dół wzgórza, by wziąć od niej teleskop.
– Nie jest taki ciężki – powiedział jej i ruszył z powrotem.
Nie sądziła, aby była w nim zakochana. Nigdy dotąd w nikim nie była,
ale uważała, że zdołałaby to rozpoznać. Na początku roku miała wizję,
w której go całowała, i wciąż mogła to sobie dość wyraźnie przypomnieć.
Jednakże rozważna strona Blue, zwykle dominująca, uważała, że miało to
znacznie więcej wspólnego z ładnymi ustami Richarda Campbella
Ganseya III niż z jakimkolwiek kwitnącym romansem.
Zresztą skoro los sądził, że może jej dyktować, w kim ma się zakochać,
czekała go niespodzianka.
– Wydawało mi się, że masz lepsze mięśnie. Czy feministki nie mają
dużych mięśni? – dodał Gansey.
Z pewnością nie była w nim zakochana.
– Nawet gdy mówisz to z uśmiechem, nie staje się zabawne – rzekła Blue.
Na najnowszym etapie poszukiwań walijskiego króla Owena Glendowera
Gansey prosił miejscowych właścicieli ziemskich o możliwość przejścia przez
ich tereny. Wszystkie działki leżały na linii mocy Henrietty – niewidzialnej,
idealnej prostej łączącej miejsca o wysokiej duchowości – i otaczały
Cabeswater, leżący na tej osi mistyczny las. Gansey był pewien, że
Glendower ukrywał się gdzieś w Cabeswater, śpiąc od wieków. Ktokolwiek
obudziłby króla, miał otrzymać od niego przysługę. Blue ostatnio często
o tym myślała. Uważała, że Gansey jako jedyny tak naprawdę jej
potrzebował. Nie wiedział jednak, że w ciągu paru miesięcy miał umrzeć.
Ona zaś nie zamierzała mu tego powiedzieć.
„Gdybyśmy szybko znaleźli Glendowera – pomyślała Blue – moglibyśmy
uratować Ganseya”.
Strome podejście zawiodło ich na rozległy, trawiasty szczyt górujący nad
zalesionymi wzgórzami. Daleko, daleko w dole leżała Henrietta. Miasteczko
było otoczone pastwiskami usianymi przez domy i bydło, tak małe jak na
makietach kolejek. Wszystko oprócz strzelistego błękitnego łańcucha
górskiego było zielone i lśniło w letnim skwarze.
Chłopcy nie przyglądali się jednak okolicy. Stali w ciasnym kole: chudy
i piękny Adam Parrish, umorusany i przygarbiony Noah Czerny oraz dziki
i mroczny Ronan Lynch. Na wytatuowanym ramieniu Ronana przysiadł
jego kruk – Piła. Choć trzymał się ostrożnie, po obu stronach ramiączka
czarnej koszulki bez rękawów widać było cienkie linie wyrysowane
pazurami. Wszyscy przyglądali się czemuś, co Ronan trzymał w dłoniach.
Gansey nonszalanckim gestem rzucił teleskop w bujną zieloną trawę
i dołączył do nich.
Adam wpuścił do kręgu również Blue, na moment krzyżując z nią wzrok.
Blue jak zawsze zaintrygowały jego rysy. Nie był klasycznie przystojny, lecz
mimo to interesujący. Miał typowe dla mieszkańców Henrietty wydatne
kości policzkowe i głęboko osadzone oczy, lecz u niego wyglądały
delikatniej. Dzięki nim wydawał się lekko obcy. Lekko nieprzenikniony.
„Wybieram jego, losie – pomyślała z zawziętością. – Nie Richarda
Ganseya III. Nie będziesz mi dyktować, co mam robić”.
Dłoń Adama znajdowała się tuż nad jej nagim łokciem. Jego dotyk był
niczym szept w języku, którym nie potrafiła zbyt dobrze władać.
– Otwórz to – polecił Ronanowi.
W jego głosie słychać było powątpiewanie.
– Niewierny Tomasz – zakpił Ronan, lecz bez zbytniej zgryźliwości.
Maleńki model samolotu w jego dłoniach miał taką samą szerokość jak
jego palce. Został uformowany z czystego białego, gładkiego plastiku,
niemal całkowicie pozbawionego szczegółów, przez co wyglądał wręcz
śmiesznie. Chłopak otworzył komorę bombową na spodzie. Była pusta.
– A więc to niemożliwe – powiedział Adam. Podniósł świerszcza, który
skoczył mu na kołnierzyk. Cała grupa śledziła jego ruchy, ponieważ przed
miesiącem odprawił dziwny rytuał. Jeśli nawet Adam zauważył, że znalazł
się pod wzmożoną obserwacją, nie dał tego po sobie poznać. – Nie poleci,
jeśli nie ma baterii i silnika.
Blue wiedziała już, co to jest. Ronan Lynch, strażnik tajemnic, wróg ludzi,
diabelski chłopak, opowiedział im, że potrafi wyciągać przedmioty ze snów.
Eksponat A: Piła. Gansey był podekscytowany. Należał do osób, które
niekoniecznie we wszystko wierzą, ale chciał wierzyć. Jednak Adam, który
zabrnął tak daleko w życiu, kwestionując każdą przedstawianą mu prawdę,
żądał dowodów.
– Nie poleci, jeśli nie ma baterii i silnika – Ronan wyższym głosem
przedrzeźniał rozwlekły akcent Adama. – Noah, sterownik.
Noah znalazł sterownik radiowy w rosnącej kępkami trawie. Podobnie
jak samolot był biały i lśniący, miał zaokrąglone krawędzie. Trzymające go
dłonie chłopaka wyglądały normalnie. Choć od jakiegoś czasu był martwy
i powinien bardziej przypominać widmo, na linii mocy zawsze wydawał się
żywy.
– Co ma być w środku, jeśli nie bateria? – spytał Gansey.
– Nie wiem – odparł Ronan. – We śnie to były małe pociski, ale chyba nie
przeszły razem z nim.
Blue zerwała kilka dmuchawców.
– Trzymaj – powiedziała.
– Dobrze kombinujesz. – Ronan wsunął je do luku. Sięgnął po sterownik,
ale Adam przejął go i potrząsnął nim przy uchu.
– To nawet nic nie waży – rzekł, kładąc przedmiot na dłoni Blue.
Rzeczywiście był bardzo lekki. Miał pięć malutkich białych przycisków.
Cztery z nich ułożono w kształt krzyża, piąty był osobno. Dla Blue ten piąty
był niczym Adam. Wciąż dążył do tego samego celu co pozostała czwórka,
ale nie był już z nimi tak blisko.
– Zadziała – powiedział Ronan, zabierając sterownik i podając samolot
Noahowi. – We śnie działał, więc i teraz będzie. Przytrzymaj go.
Wciąż się garbiąc, Noah chwycił malutki samolot kciukiem i palcem
wskazującym, jakby zamierzał rzucać ołówkiem. Coś w piersi Blue
zadudniło podnieceniem. Było niemożliwe, aby Ronan wyśnił taki
samolocik. Zdarzyło się już jednak tak wiele innych niemożliwych rzeczy.
– Kerah – odezwała się Piła. Tak nazywała Ronana.
– Tak – zgodził się Ronan, po czym rzekł władczo do pozostałych: –
Odliczajcie w dół.
Adam się skrzywił, lecz Gansey, Noah i Blue posłusznie zaczęli
skandować:
– Pięć... Cztery... Trzy...
Na hasło „start” Ronan nacisnął jeden z przycisków.
Samolocik bezgłośnie wyskoczył Noahowi z dłoni i wzbił się w powietrze.
Zadziałał. Naprawdę zadziałał.
Gansey roześmiał się głośno, gdy wszyscy odchylili głowy, aby
obserwować wznoszący lot maszynki. Blue osłoniła oczy, nie chciała
bowiem zgubić w blasku małej białej figurki. Była tak drobna i zwinna, że
wyglądała jak prawdziwy samolot lecący setki metrów nad wzgórzem.
Wydawszy pełen wściekłości okrzyk, Piła zerwała się z ramienia Ronana, by
ją ścigać. Ronan pochylał samolot w lewo i w prawo, oblatując nim
wierzchołek, a Piła mknęła tuż za maszyną. Gdy figurka przelatywała nad
ich głowami, nacisnął piąty przycisk. Ziarenka wysypały się z otwartego
luku, spadając im na ramiona. Blue zaklaskała i wyciągnęła dłoń, próbując
jedno złapać.
– Niezwykłe – odezwał się Gansey.
Jego zachwyt był zaraźliwy i bezwarunkowy podobnie jak uśmiech.
Adam odchylił głowę, by obserwować, a jego oczy były nieruchome
i odległe. Noah pod nosem wydyszał „łał”, wciąż trzymając wzniesioną
rękę, jakby czekał, aż samolot do niego wróci. Ronan zaś stał z dłońmi na
sterowniku i ze wzrokiem utkwionym w niebo, nie uśmiechając się, ale też
nie marszcząc brwi. Miał nienaturalnie ożywione spojrzenie i usta wygięte
w dzikim, pełnym zadowolenia grymasie. Nagle zupełnie przestało być
zaskakujące, że potrafi zabierać przedmioty ze snów.
W tym momencie Blue czuła, że po trochu kocha każdego z nich. Ich
magię. Ich zadanie. Ich ohydę i dziwność.
To byli jej kruczy chłopcy.
Gansey szturchnął Ronana w ramię.
– Glendower podróżował z magami, wiedziałeś? Z czarodziejami.
Pomagali mu kontrolować pogodę. Może mógłbyś wyśnić nam trochę
chłodu?
– Cha, cha.
– Przepowiadali też przyszłość – dodał Gansey, odwracając się do Blue.
– Nie patrz na mnie – powiedziała krótko.
Jej brak talentów psychicznych był wręcz legendarny.
– Albo pomagali przepowiadać przyszłość jemu – ciągnął Gansey. Nie
miało to większego sensu, ale wyraźnie próbował ją ułagodzić. Gwałtowny
temperament Blue i jej zdolność wzmacniania psychicznych talentów
innych osób również były legendarne. – Idziemy?
Blue popędziła, by podnieść teleskop, zanim on zdążył do niego dojść – aż
Gansey zmierzył ją wzrokiem – zaś pozostali chłopcy zebrali mapy, kamery
i mierniki częstotliwości elektromagnetycznej. Ruszyli prosto wzdłuż linii
mocy. Wzrok Ronana wciąż skierowany był na samolot i Piłę, na białego
i czarnego ptaka na lazurowym stropie świata. Nagły podmuch wiatru
przetoczył się po trawie, niosąc ze sobą woń płynącej wody i kamieni
ukrytych w cieniu, a Blue zadrżała na myśl, że magia była prawdziwa,
magia była prawdziwa, magia była prawdziwa.
2
Declan, najstarszy z braci Lynch, nigdy nie był sam. Nigdy nie był
z żadnym ze swoich braci, lecz nie był sam. Był niczym machina perpetuum
mobile, ale napędzana energią innych: tu pochylał się nad stolikiem
przyjaciela w pizzerii, tam do wnęki wciągała go dziewczęca dłoń, jeszcze
gdzie indziej śmiał się przy masce mercedesa starszego mężczyzny.
Spotkania te były tak naturalne, że nie dawało się określić, czy to Declan
przyciągał niczym magnes, czy też to on był przyciągany jak metalowe
opiłki.
Z tego powodu Szary Mężczyzna miał niemałe problemy, aby znaleźć
okazję do rozmowy z nim. Musiał przez większą część dnia kręcić się po
kampusie Akademii Aglionby.
Oczekiwanie nie było jednak niemiłe, ponieważ Szary Mężczyzna był pod
wrażeniem kryjącej się w cieniu dębów uczelni. Kampus był podniszczony,
lecz zachował swój formalny charakter, co było możliwe tylko dzięki
połączeniu czasu i bogactwa. Internaty nie były tak pełne jak podczas roku
szkolnego, lecz nie były też puste. Wciąż przebywali tam synowie
dyrektorów podróżujących do krajów Trzeciego Świata, by dawać się tam
korzystnie fotografować, synowie przebywających w trasie muzyków
punkowych, którzy woleli zabierać ze sobą inne rzeczy niż
siedemnastoletnie potomstwo, a także synowie mężczyzn, którzy nie żyli
i nie mogli po nich przyjechać.
Choć owych synów lata nie było wielu, na pewno nie zachowywali się
bezszelestnie.
Internat Declana Lyncha nie okazał się tak ładny jak inne budynki, mimo
to widać w nim było pieniądze. Pochodził z lat siedemdziesiątych, z dekady
w technikolorze, do której Szary Mężczyzna miał ogromny sentyment.
Drzwi wejściowe mogły być otwierane jedynie przy użyciu kodu, lecz ktoś
zablokował je gumowym klinem. Szary Mężczyzna cmoknął z dezaprobatą.
Oczywiście zamknięte drzwi by go nie powstrzymały, ale liczyło się
myślenie.
Tak naprawdę Szary Mężczyzna nie był pewien, czy sam w to wierzył.
Liczył się czyn.
W środku internat pomalowany był w neutralne barwy pasujące do
porządnego hotelu. Zza jednych z zamkniętych drzwi grzmiał kolumbijski
utwór hiphopowy, coś o pożądaniu i przemocy. Szary Mężczyzna nie
przepadał za taką muzyką, ale nie mógł nie dosłyszeć jej powabu. Zerknął
na drzwi. Pokoje Aglionby nie były numerowane. Zamiast tego na każdych
drzwiach znajdowała się cecha, z którą, jak miały nadzieje władze uczelni,
uczniowie opuszczali szkołę. Ten pokój oznaczony był jako Miłosierdzie. Nie
tego szukał Szary Mężczyzna.
Skierował się w drugą stronę, odczytując napisy na drzwiach (Pilność,
Szczodrość, Pobożność), dopóki nie dotarł do pokoju Declana Lyncha.
Żywiołowość.
Kiedyś w artykule nazwano Szarego Mężczyznę „żywiołowym”. Był
przekonany, że to z powodu bardzo prostych zębów. Równe zęby wydawały
się warunkiem koniecznym do żywiołowości.
Zastanawiał się, czy Declan Lynch ma ładne zęby.
Zza drzwi nie dobiegały żadne dźwięki. Poruszył lekko klamką.
Zamknięte.
„Dobry chłopiec” – pomyślał.
W głębi korytarza muzyka dudniła niczym odgłosy apokalipsy. Szary
Mężczyzna zerknął na zegarek. Wypożyczalnia samochodów zamykała się
za godzinę, a jeśli czegoś nie cierpiał, była to komunikacja publiczna.
Musiał się pospieszyć.
Kopnął w drzwi.
Declan Lynch siedział na jednym z dwóch znajdujących się w środku
łóżek. Był bardzo przystojny, miał bujne ciemne włosy i wydatny rzymski
nos.
Oraz wspaniałe zęby.
– O co chodzi? – spytał.
Zamiast odpowiedzieć, Szary Mężczyzna podniósł Declana z łóżka i rzucił
nim w stronę znajdującego się obok okna. Dźwięki były dziwnie stłumione
i najgłośniejszy okazał się odgłos powietrza wyrywającego się z ust chłopca,
gdy wpadł kręgosłupem na parapet. Declan zerwał się jednak szybko,
gotów do walki. Był niezłym bokserem i Szary Mężczyzna zdawał sobie
sprawę z tego, że uważał to za swój atut.
Szary Mężczyzna już wcześniej dowiedział się jednak, że Niall Lynch uczył
synów boksowania. Jedyną rzeczą, jakiej Szarego Mężczyzny uczył jego
ojciec, była wymowa słowa trebuszet.
Walczyli przez chwilę. Declan był dobry, lecz Szary Mężczyzna lepszy.
Ciskał chłopcem po pokoju i ramieniem Declana zrzucił z szafki nagrody,
karty kredytowe oraz kluczyki do samochodu. Odgłos uderzenia głową
w szufladę zatonął w basach dobiegających z korytarza. Declan zamachnął
się i chybił. Szary Mężczyzna podciął chłopcu nogi, rzucił nim o ścianę obok
komody i zbliżał się, by kontynuować zadawanie ciosów. Zatrzymał się
tylko na moment, aby podnieść kask motocyklowy, który potoczył się na
środek podłogi.
Zerwawszy się nagle, Declan podniósł się, podtrzymując o szafkę,
a następnie wyciągnął z szuflady pistolet.
Wycelował go w Szarego Mężczyznę.
– Stój – powiedział krótko.
Zwolnił bezpiecznik.
Szary Mężczyzna nie spodziewał się tego.
Zatrzymał się.
Kilka różnych emocji walczyło o dominację na twarzy Declana, ale nie
należał do nich szok. Wyraźnie było widać, że broń nie znalazła się
w szufladzie z powodu możliwości ataku, lecz jego prawdopodobieństwa.
Szary Mężczyzna zastanawiał się, jak to jest żyć w taki sposób,
w wiecznej gotowości, że ktoś kopniakiem otworzy drzwi. Uznał, że nie
było to przyjemne. W najmniejszym stopniu.
Nie sądził, by Declan Lynch zawahał się przed strzałem. W jego postawie
nie widać było niezdecydowania. Trzęsła mu się lekko dłoń, lecz Szary
Mężczyzna uznał, że to z powodu odniesionych obrażeń, nie ze strachu.
Szary Mężczyzna zastanawiał się przez chwilę, po czym rzucił kaskiem.
Chłopak wystrzelił, lecz jedynym tego efektem był hałas. Kask uderzył go
w palce, a mężczyzna podszedł do oszołomionego Declana i wyłuskał mu
pistolet z odrętwiałej dłoni. Poświęcił chwilę, by przesunąć bezpiecznik.
Następnie Szary Mężczyzna uderzył Declana bronią w policzek. Powtórzył
to kilkakrotnie, by pokazać, że nie żartuje.
Wreszcie pozwolił Declanowi osunąć się na kolana. Chłopak dość
walecznie trzymał się przytomności. Szary Mężczyzna docisnął go butem do
podłogi, po czym położył na plecach. Declan skupiał wzrok na wiatraku
sufitowym. Z nosa płynęła mu krew.
Szary Mężczyzna przyklęknął i przycisnął lufę broni Declanowi do
brzucha, który unosił się i opadał gwałtownie, gdy chłopak próbował złapać
powietrze. Przesunął pistolet nad wątrobę Declana i powiedział spokojnie:
– Gdybym cię tu postrzelił, umierałbyś dwadzieścia minut, a ratownicy
z pogotowia i tak nie zdołaliby cię ocalić. Gdzie jest Greywaren?
Declan się nie odezwał. Szary Mężczyzna dał mu chwilę, by zastanowił się
nad odpowiedzią. W wyniku obrażeń głowy myśli zwykle zwalniały.
Chłopak wciąż milczał, mężczyzna przesunął więc lufę na jego udo.
Nacisnął tak mocno, że Declan aż stracił dech.
– A po postrzeleniu tutaj umrzesz w pięć minut. Nie muszę zresztą do
ciebie strzelać. Szpic twojego parasola równie dobrze załatwi sprawę.
Odejdziesz w pięć minut i będziesz żałować, że to nie trzy.
Declan zamknął oczy. Tak naprawdę tylko jedno, bo lewe już tak
napuchło, że niemal nic nim nie widział.
– Nie wiem – powiedział w końcu. Jego głos brzmiał tak, jakby chłopiec
był senny. – Nie wiem, co to jest.
– Kłamstwa są dla polityków, takich jak ty – rzekł Szary Mężczyzna bez
gniewu. Chciał tylko uświadomić chłopakowi, że wiedział o jego życiu
i o stażu. Że przygotował się do zadania. – Wiem, gdzie są teraz twoi bracia.
Wiem, gdzie mieszka twoja matka. Wiem, jak nazywa się twoja dziewczyna.
Wyrażam się jasno?
– Nie mam pojęcia, gdzie to jest. – Declan się zawahał. – To prawda. Nie
mam pojęcia, gdzie to jest. Tyle wiem.
– Oto moja propozycja. – Szary Mężczyzna wstał. – Znajdziesz to dla
mnie, a następnie oddasz mi. I odejdę.
– Jak cię znajdę, żeby ci to oddać?
– Chyba nie zrozumiałeś. Jestem twoim cieniem. Jestem plwociną, którą
przełykasz. Jestem kaszlem, który nie daje ci zasnąć w nocy.
– Zabiłeś mojego ojca? – spytał Declan.
– Nialla Lyncha. – Szary Mężczyzna smakował te słowa w ustach. Według
niego Niall Lynch był kiepskim ojcem, który dał się zabić, a następnie
pozwolił swoim synom żyć w miejscu, w którym bezpieczne drzwi zostawia
się otwarte. Uważał, że świat jest pełen złych ojców. – On też zadał mi to
pytanie.
Declan Lynch wypuścił nierówno powietrze: najpierw pół oddechu,
później drugie pół. Szary Mężczyzna z zadowoleniem zauważył, że chłopak
wreszcie zaczął się bać.
– Dobrze – powiedział Declan. – Znajdę to. A później zostawisz nas
w spokoju. Wszystkich.
Szary Mężczyzna odłożył pistolet do szuflady i zamknął ją. Zerknął na
zegarek. Miał dwadzieścia minut, by odebrać samochód z wypożyczalni.
Zastanawiał się nad wyższą klasą. Niemal równie mocno jak transportu
publicznego nie cierpiał małych samochodów.
– Tak.
– Dobrze – powtórzył Declan.
Szary Mężczyzna opuścił pokój, przymykając za sobą drzwi. Nie zamknęły
się do końca, bo wchodząc, zepsuł jeden z zawiasów. Na pewno była jakaś
polisa, która pokryje uszkodzenia.
Przystanął, spoglądając przez szczelinę w drzwiach.
Dowiedział się kolejnej rzeczy o Declanie Lynchu.
Przez kilka minut nic się nie działo. Declan leżał zgięty wpół, krwawiąc.
Następnie palce prawej dłoni zaczęły macać w miejscu, w którym upadła
jego komórka. Nie wykręcił jednak od razu numeru alarmowego. Z bolesną
powolnością – niemal na pewno miał zwichnięty bark – wybrał inny numer.
Natychmiast na sąsiednim łóżku odezwał się telefon. Szary Mężczyzna
wiedział, że należał on do Matthew, najmłodszego z braci. Jako dzwonek
ustawiono piosenkę zespołu Iglu & Hartly, którą mężczyzna znał, lecz jej nie
cierpiał. Szary Mężczyzna wiedział już, gdzie jest Matthew Lynch – pływał
po rzece łodzią z paroma miejscowymi chłopakami. Podobnie jak starszy
brat nie lubił być sam.
Nie otwierając oczu, Declan pozwolił dzwonkowi rozbrzmiewać dłużej,
niż to było konieczne. Wreszcie zakończył połączenie i wybrał inny numer.
Wciąż nie był to numer alarmowy. Kimkolwiek był rozmówca, nie odebrał.
Napięta twarz Declana stężała jeszcze bardziej. Szary Mężczyzna usłyszał
cichutki sygnał dzwoniącego telefonu, a następnie krótkie powitanie na
poczcie głosowej, którego już nie zrozumiał.
Declan Lynch zamknął oczy i wydyszał:
– Ronanie, gdzie jesteś, do diabła?
3
Pytanie, czy da się go w ogóle znaleźć – powiedział Gansey do telefonu,
na wpół krzycząc, by było go słychać przez hałas silnika. – Gdyby
naprawdę dało się odszukać Glendowera, po prostu idąc wzdłuż linii mocy,
nie sądzę, by nie odkryto go już przez ostatnie kilkaset lat.
Wracali do Henrietty w Świni, pomalowanym na wściekle czerwono
i pomarańczowo starym camaro Ganseya. Gansey prowadził, zresztą jak
zawsze, gdy jechali tym samochodem. Tematem rozmowy był Glendower,
zresztą jak niemal zawsze, gdy przebywało się w pobliżu Ganseya.
Na tylnym siedzeniu Adam odchylił głowę na tyle, by jednocześnie
słuchać rozmowy i okazywać własne zmęczenie. Blue wysunęła się do
przodu, by łatwiej jej było podsłuchiwać, i wydłubywała ziarenka
z szydełkowych legginsów. Noah znajdował się po drugiej stronie, choć
nigdy nie było pewności, czy pozostanie cielesny, gdy oddalą się od linii
mocy. Było ciasno, zwłaszcza w takim upale. Klimatyzacja dawała z siebie
wszystko, lecz chłodniejsze powietrze uciekało przez szczeliny w dziurawym
samochodzie. Miała zresztą tylko dwa ustawienia: włączona i zepsuta.
– To jedyna rzecz – rzucił Gansey do telefonu.
Ronan oparł się o popękaną winylową wyściółkę drzwi po stronie
pasażera i żuł rzemyki na ręku. Smakowały jak benzyna i dla Ronana ten
smak był jednocześnie seksowny oraz letni.
Tylko czasami myślał o Glendowerze. Gansey chciał odnaleźć
Glendowera, ponieważ pragnął dowieść niemożliwego. Ronan wiedział już,
że niemożliwe istnieje. Jego ojciec był niemożliwy. On sam był niemożliwy.
Ronan chciał odnaleźć Glendowera przede wszystkim dlatego, że pragnął
tego Gansey. Tylko czasami zastanawiał się, co by się stało, gdyby
naprawdę go odszukali. Uznał, że mogłoby to w dużej mierze przypominać
śmierć. Gdy Ronan był młodszy i z większą wyrozumiałością podchodził do
cudów, myślał o momencie śmierci z niemal entuzjastyczną rozkoszą. Matka
mówiła mu, że jeśli spojrzy się Bogu w oczy u perłowych bram nieba,
otrzyma się odpowiedź na wszystkie pytania.
Ronan miał bardzo dużo pytań.
Z przebudzeniem Glendowera mogło być podobnie. Pojawiłoby się może
mniej aniołów i słyszałoby się silniejszy walijski akcent. Sąd zaś byłby
trochę mniej ostateczny.
– Nie, rozumiem to – mówił Gansey profesjonalnym głosem Pana
Ganseya, który ociekał pewnością siebie i rozkazywał szczurom oraz małym
dzieciom: „Wstańcie, wstańcie, chodźcie za mną!”. Przynajmniej na Ronana
tak działał jego głos. – Jeśli jednak założymy, że Glendower został
przywieziony pomiędzy 1412 a 1420 rokiem oraz że jego grobowiec
pozostał bez opieki, przyrastająca w naturalny sposób gleba zakryłaby go.
Starkman sugeruje, że warstwy średniowieczne mogą znajdować się pod
osadami sięgającymi od półtora do ponad pięciu metrów. Wiem, nie jestem
na równinie zalewowej. Starkman pracował jednak z założeniem, że... Tak,
oczywiście. Co pan myśli o GPR?
Blue popatrzyła na Adama. Nie podnosząc głowy, wyjaśnił cicho:
– Georadar.
Rozmówcą był Roger Malory, niesłychanie stary brytyjski profesor,
z którym Gansey pracował w Walii. Podobnie jak Gansey od lat badał linie
mocy. W przeciwieństwie jednak do chłopaka nie zamierzał odnaleźć dzięki
nim pradawnego króla. Były dla niego raczej weekendowym hobby, gdy nie
musiał uczestniczyć w paradach. Ronan nie spotkał go osobiście i nie
zamierzał. Starsi ludzie budzili jego niepokój.
– Gradiometria transduktorowa? – zasugerował Gansey. – Używaliśmy
już kilka razy samolotu. Nie wiem tylko, czy zobaczymy coś jeszcze przed
zimą, zanim opadną liście.
Ronan poruszył się niespokojnie. Udany lot samolotu sprawił, że czuł
ogromną energię. Jakby spalił coś na popiół. Przyłożył dłoń do wylotu
klimatyzacji, by nie paść z gorąca.
– Prowadzisz jak stara baba.
Gansey machnął ręką w uniwersalnym geście mówiącym: „Zamknij się”.
Przy drodze międzystanowej cztery czarne krowy uniosły głowy, by
popatrzeć na przejeżdżające camaro.
„Gdybym to ja prowadził...”. Ronan pomyślał o kluczykach do camaro,
które wyśnił i schował w szufladzie w swoim pokoju. Pozwolił, by w umyśle
rozwinęły mu się powoli możliwości. Zerknął na telefon. Czternaście
nieodebranych połączeń. Włożył go z powrotem do kieszeni w drzwiach.
– A może magnetometr protonowy? – spytał Gansey Malory’ego, po czym
dodał gniewnie: – Wiem, że to do użytku podwodnego. Chodzi mi o użytek
podwodny.
To właśnie z powodu wody zakończyli na dzisiaj pracę. Gansey uznał, że
następnym etapem poszukiwań powinno być ustalenie granic Cabeswater.
Wchodzili do lasu tylko od wschodu i nigdy nie dotarli do żadnej
z pozostałych krawędzi. Tym razem odeszli zdecydowanie na północ od
miejsc poprzednich prób, a urządzenia miały ich ostrzec, gdyby znaleźli
północną granicę elektromagnetyczną lasu. Po kilku godzinach marszu
grupa dotarła jednak do jeziora.
Gansey zatrzymał się gwałtownie. Jezioro wcale nie było nie do
pokonania. Obejmowało jedynie paręnaście tysięcy metrów kwadratowych,
a biegnąca wokół niego ścieżka nie wyglądała na niebezpieczną. Nie
oszołomiło go też swoim pięknem. Jak na jezioro było zresztą dość
nieciekawe – ot, nienaturalnie kanciasty zbiornik wbity w zalane pole.
Krowy lub owce wydeptały dróżkę wzdłuż jednego z brzegów.
Ganseya powstrzymał oczywisty fakt, że jezioro było dziełem człowieka.
Już wcześniej powinien był pomyśleć, że fragmenty linii mocy mogły zostać
zalane, jednak dotąd na to nie wpadł. I z jakiegoś powodu, choć nie było
niemożliwością wierzyć, że Glendower wciąż w jakiś sposób by żył po
kilkuset latach, było niemożliwością sądzić, że udałoby mu się to pod litrami
wody.
– Musimy wymyślić coś, by zajrzeć pod spód – oznajmił Gansey.
– Och, Gansey, daj spokój – odparł Adam. – Jakie są szanse...
– Zajrzymy pod spód.
Samolot Ronana uderzył o wodę i unosił się na niej poza ich zasięgiem.
Przeszli długi kawałek dzielący ich od samochodu. Gansey zadzwonił do
Malory’ego.
„Zupełnie jakby zgrzybiały staruch – pomyślał Ronan – znajdujący się
pięć tysięcy kilometrów stąd mógł mieć jakieś błyskotliwe pomysły”.
Gansey zakończył rozmowę.
– No i? – spytał Adam.
Gansey skrzyżował z nim spojrzenia w lusterku wstecznym. Adam
westchnął.
Ronan pomyślał, że mogliby po prostu obejść jezioro. Oznaczałoby to
jednak wejście prosto w Cabeswater, a choć pradawny las wydawał się
najbardziej prawdopodobnym miejscem pobytu Glendowera, z powodu
kipiącej niestabilności nowo utkanej linii mocy był z lekka
nieprzewidywalny. Nawet Ronan, który nie przejmował się zbytnio tym, że
mógłby opuścić doczesną powłokę, musiał przyznać, że perspektywa
stratowania przez bestie lub przypadkowego wpadnięcia
w czterdziestoletnią pętlę czasową nie była zbyt zachęcająca.
Wszystko to było winą Adama – to on przebudził linię mocy, choć Gansey
wolał udawać, że była to wspólna decyzja. Pakt, jaki Adam zawarł, by to
osiągnąć, również jego uczynił z lekka nieprzewidywalnym.
Ronan sam był grzesznikiem, mniej więc poruszyła go ta przewina niż
upór Ganseya, by dalej uważali Adama za świętego.
Gansey nie był kłamcą. Ten fałsz nie pasował do niego.
Ganseyowi zaćwierkał telefon. Chłopak przeczytał wiadomość i ze
zduszonym okrzykiem upuścił aparat obok dźwigni zmiany biegów. Wpadł
nagle w ponury nastrój i oparł głowę o fotel. Adam gestem wskazał
Ronanowi, by podniósł komórkę, lecz Lynch nie cierpiał telefonów chyba
bardziej niż czegokolwiek na świecie.
Siedział więc z uniesionymi brwiami, czekając.
Wreszcie Blue wychyliła się na tyle, by złapać aparat. Przeczytała głośno
wiadomość:
– „Naprawdę przydałbyś mi się w ten weekend, jeśli to nie problem.
Helen by Cię zabrała. Zignoruj, jeśli zajmujesz się czymś innym”.
– Chodzi o Kongres? – spytał Adam.
Na dźwięk słowa „Kongres” Gansey westchnął ciężko, a Blue wyszeptała
z kąśliwą drwiną:
– Kongres!
Nie minęło wiele czasu, odkąd matka Ganseya oznajmiła, że będzie się
ubiegać o mandat. Na tym początkowym etapie kampania nie wpływała
jeszcze bezpośrednio na Ganseya, ale było nieuniknione, że wreszcie
zostanie powołany do służby. Wszyscy wiedzieli, że gładki, przystojny
Gansey, nieustraszony nastoletni odkrywca i wzorowy uczeń, był atutem,
przed którego użyciem nie zawahałby się żaden potencjalny polityk.
– Nie może mnie zmusić – rzekł Gansey.
– Nie musi – parsknął Ronan. – Jesteś maminsynkiem.
– Wyśnij mi rozwiązanie.
– Nie ma potrzeby. Natura dała ci kręgosłup. Wiesz, co ci poradzę?
Pieprzyć Waszyngton.
– Dlatego ty nigdy nie musisz robić takich rzeczy – odparł Gansey.
Na drugim pasie z camaro zrównał się samochód. Ronan, miłośnik
drogowych pojedynków, zauważył go pierwszy. Błysk białej farby, a później
dłoń z podniesionym środkowym palcem. Samochód wystrzelił naprzód,
a następnie zwolnił, po czym znów ruszył do przodu.
– O Chryste – powiedział Gansey. – Czy to Kavinsky?
Oczywiście, że był to Joseph Kavinsky, również uczeń z Akademii
Aglionby i najbardziej znany hobbystyczny fałszerz w Henrietcie. Jego
osławione mitsubishi evo było wcieleniem chłopięcego piękna, białym
niczym księżyc, z żarłoczną czarną osłoną chłodnicy i ogromnymi
malunkami zębatych noży po obu stronach karoserii. Mitsubishi zostało
właśnie zwolnione z miesięcznego przymusowego postoju na parkingu
policyjnym. Sędzia oznajmił Josephowi, że jeśli jeszcze raz zostanie
przyłapany na ściganiu się, zezłomują samochód i każą mu na to patrzeć,
podobnie jak robili z bogatymi piratami drogowymi w Kalifornii. Krążyły
plotki, że Kavinsky roześmiał się i powiedział sędziemu, iż nigdy już nie da
się zatrzymać.
I pewnie tak będzie. Krążyły plotki, że ojciec Kavinsky’ego przekupił
szeryfa Henrietty.
Aby uczcić zwolnienie mitsubishi z konfiskaty, Kavinsky nałożył trzy
warstwy antylaserowego lakieru na przednie światła i kupił sobie nowy
antyradar.
Takie krążyły plotki.
– Nienawidzę tego fiuta – odezwał się Adam.
Ronan wiedział, że on też powinien go nienawidzić.
Szyba po stronie kierowcy odsunęła się, ukazując Josepha Kavinsky’ego
w okularach przeciwsłonecznych w białych oprawkach, które odbijały
jedynie niebo. Ogniwa złotego łańcucha, który miał na szyi, pobłyskiwały.
Miał minę uciekiniera, beznamiętną i niewinną.
Uśmiechnął się leniwie i bezgłośnie powiedział do Ganseya coś, co
kończyło się na „pka”.
Wszystko, co wiązało się z Kavinskym, było godne pogardy.
Ronanowi mocniej zabiło serce. Pamięć mięśniowa.
– Zrób to – ponaglił.
Rozciągała się przed nimi szara czteropasmowa droga międzystanowa.
Słońce podpalało czerwień i pomarańcz na masce camaro, pod nią zaś
mruczał leniwie podkręcony i tragicznie niewykorzystywany silnik. Cała
sytuacja aż się prosiła, aby ktoś wdepnął nogą pedał gazu.
– Wiem, że nie masz na myśli wyścigów – powiedział rzeczowo Gansey.
Noah roześmiał się chrapliwie.
Gansey nie nawiązał kontaktu wzrokowego z Kavinskym ani z jego
pasażerem – wiecznie przy nim obecnym Prokopenką.
Zawsze kręcił się obok niego, tak jak elektron kręci się wokół jądra
atomu, lecz ostatnio zyskał chyba oficjalnie status kumpla.
– No dalej, stary – rzekł Ronan.
– Nie wiem, dlaczego sądzisz, że to zadziała – sennym, lekceważącym
głosem odezwał się Adam. – Świnia ma na pokładzie pięć osób...
Maggie Stiefvater ZŁODZIEJE SNÓW przełożył Piotr Kucharski
Tytuł oryginału: The Dream Thieves Copyright © 2013 by Maggie Stiefvater. All rights reserved. Published by arrangement with Scholastic Inc., 557 Broadway, New York, NY 10012, USA. Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXV Copyright © for the Polish translation by Piotr Kucharski, MMXV Wydanie I Warszawa
Spis treści Prolog 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20
21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44
45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 Epilog Podziękowania Przypisy
Prolog Tajemnica to dziwna rzecz. Istnieją trzy rodzaje tajemnic. Pierwsze to takie, które wszyscy znają i do których potrzeba przynajmniej dwóch osób: jednej, by jej dochowała, a kolejnej, by nigdy się nie dowiedziała. Drugi rodzaj jest trudniejszy: to tajemnice, których należy dochować przed sobą samym. Każdego dnia tysiące wyznań pozostaje ukrytych przed potencjalnymi spowiednikami i żaden z tych wyznających nie wie, że wszystkie ich nigdy niewypowiedziane sekrety sprowadzają się do tych samych dwóch słów: „Boję się”. Jest wreszcie trzeci rodzaj tajemnic, najbardziej skryty. To tajemnice, o których nikt nie wie. Być może ktoś kiedyś je znał, lecz zabrał sekret do grobu. Mogą to być również bezużyteczne niewiadome, ezoteryczne i samotne, nieodkryte, ponieważ nikt ich nigdy nie szukał. Czasami, w bardzo rzadkich przypadkach, tajemnica pozostaje ukryta, ponieważ umysł nie byłby w stanie jej ogarnąć. Jest zbyt dziwna, zbyt wielka, zbyt przerażająca, by się nad nią zastanawiać. W życiu każdego z nas są tajemnice. Albo ich dochowujemy, albo ktoś ich dochowuje przed nami. Posługujemy się nimi albo ktoś posługuje się nimi przeciwko nam. Tajemnice i karaluchy – oto co pozostanie, gdy wszystko się już skończy. Ronan Lynch żył ze wszystkimi rodzajami tajemnic. Pierwsza z nich dotyczyła jego ojca. Niall Lynch był chełpliwym poetą, muzykiem bez sukcesów na koncie, czarującym przykładem pechowca wychowanego w Belfaście, lecz urodzonego w Kumbrii, Ronan zaś kochał go jak nikogo innego. Choć Niall był draniem i nikczemnikiem, Lynchowie byli bogaci. Zajęcie Nialla było osnute tajemnicą. Znikał czasami na całe miesiące, choć trudno powiedzieć, czy robił to z powodów zawodowych, czy dlatego, że był łajdakiem. Zawsze wracał z podarunkami, skarbami i niewyobrażalnymi sumami pieniędzy, lecz dla Ronana najwspanialszy był sam Niall. Przy każdym rozstaniu chłopiec czuł się, jakby miało być tym ostatnim, każdy powrót był więc niczym cud. – Gdy się urodziłem – Niall Lynch mówił swemu średniemu synowi – Bóg rozbił formę tak mocno, że ziemia zadrżała.
Już to było kłamstwem, ponieważ gdyby Bóg naprawdę rozbił formę, w której odlał Nialla, musiałby zrobić kolejną dwadzieścia lat później, aby stworzyć Ronana oraz jego dwóch braci: Declana i Matthew. Trzej przystojni bracia byli niczym skóry zdjęte z ojca, choć w każdym z nich ujawniała się inna strona Nialla. Declan w taki sam sposób wykorzystywał okazje. W kędzierzawe loki Matthew wplecione były urok i poczucie humoru Nialla. Ronan dostał natomiast wszystko, co zostało: roziskrzone oczy i uśmiech osoby gotowej do walki. W żadnym z nich nie było zbyt wiele z matki. – To musiało być prawdziwe trzęsienie ziemi – tłumaczył Niall, zupełnie jakby ktoś prosił o wyjaśnienia, a znając go, zapewne prosił. – Cztery punkty w skali Richtera. Wszystko poniżej czwórki tylko by zarysowało formę, zamiast ją rozbić. Ronan nie brał tego już wówczas na wiarę, ale to nie stanowiło problemu, ponieważ ojciec pragnął podziwu, nie zaufania. – A co do ciebie, Ronanie – mówił Niall. Zawsze wypowiadał „Ronan” inaczej niż pozostałe słowa. Zupełnie jakby chciał powiedzieć coś zupełnie innego, na przykład „nóż”, „trucizna” lub „zemsta”, lecz w ostatniej chwili zamieniał to na imię syna. – Gdy się urodziłeś, rzeki wyschły, a wszystkie krowy w hrabstwie Rockingham płakały krwią. Opowiadał to wielokrotnie, lecz Aurora, matka Ronana, utrzymywała, że to kłamstwo. Mówiła, że gdy Ronan się pojawił, wszystkie drzewa zakwitły, a kruki z Henrietty się roześmiały. Rodzice kłócili się nieustannie o jego narodziny, lecz Ronan nigdy nie sugerował, że obie wersje mogą być prawdziwe. – A co się działo, gdy ja się rodziłem? – spytał pewnego razu Declan, najstarszy z braci Lynch. Niall Lynch popatrzył na niego i odparł: – Nie mam pojęcia. Nie było mnie przy tym. Gdy Niall mówił „Declan”, zawsze brzmiało to tak, jakby chciał powiedzieć „Declan”. Później Niall zniknął na kolejny miesiąc, Ronan skorzystał z okazji, by przetrząsnąć Stodółki, jak nazywano rozległe gospodarstwo Lynchów, w poszukiwaniu wskazówek, skąd biorą się pieniądze Nialla. Nie znalazł żadnych informacji, które przybliżyłyby mu naturę pracy ojca, ale w zardzewiałej metalowej skrzynce odkrył pożółkły wycinek z gazety pochodzący z roku, w którym urodził się Niall. Opisano w nim jałowym stylem historię trzęsienia ziemi w mieście Kirkby Stephen, odczuwanego
w północnej Anglii i południowej Szkocji. Cztery przecinek jeden. Wszystko poniżej czwórki tylko by zarysowało formę, zamiast ją rozbić. Niall wrócił w środku nocy, a po przebudzeniu zauważył, że Ronan stoi nad nim w małej, pomalowanej na biało głównej sypialni. Poranne słońce sprawiało, że wyglądali niczym śnieżne anioły, co również było przekłamaniem. Twarz Nialla była wysmarowana krwią, do której przykleiły się niebieskie płatki kwiatów. – Właśnie śniłem o dniu, w którym się urodziłeś – powiedział Niall. – Ronanie. Otarł krew z czoła, by pokazać synowi, że pod spodem nie ma rany. Zakrwawione płatki miały kształt maleńkich gwiazdek. Ronan był zaskoczony, gdy uzmysłowił sobie, że pochodzą z umysłu ojca. Niczego w życiu nie był bardziej pewien. Świat spoglądał na nich i rozciągał się, stając się nagle nieskończony. – Wiem, skąd pochodzą pieniądze – oznajmił Ronan. – Nie mów nikomu – odrzekł ojciec. To była ich pierwsza tajemnica. Druga była doskonale ukryta. Ronan jej nie wypowiedział. Nie myślał o niej. Nigdy jej nie określił, trzymał ją z dala od siebie. Wciąż była jednak obecna w tle. A potem stało się to. Trzy lata później Ronan śnił o samochodzie swojego przyjaciela Richarda C. Ganseya III. Gansey powierzał mu wszystko oprócz broni. Broni oraz tego camaro z 1973 roku o barwie piekła, ozdobionego czarnymi paskami. Ronan na jawie nie znalazł się nigdy bliżej niż na fotelu pasażera. Gdy Gansey wyjechał z miasta, zabrał ze sobą kluczyki. We śnie Ronana nie było jednak Ganseya, ale camaro był. Stał w nachylonym narożniku opuszczonego parkingu, za którym w oddali majaczyły błękitne góry. Ronan zacisnął dłoń na klamce od strony kierowcy. Sprawdził, czy dobrze leży. Siła pochodziła ze snu i pozwalała jedynie na to, by uchwycić się idei otwierania drzwi. To wystarczyło. Ronan wsunął się na fotel kierowcy. Góry i parking były snem, ale zapach wnętrza pochodził ze wspomnień: benzyna, winyl, tkanina i lata zużycia przeplatały się ze sobą. „Są kluczyki” – pomyślał Ronan. I były. Zwisały ze stacyjki niczym metalowy owoc, a Ronan dłuższą chwilę trzymał je w myślach. Raz za razem przemieszczał je ze wspomnień do snu i z powrotem, by wreszcie zacisnąć na nich dłoń. Poczuł między palcami
miękką skórę i zniszczoną krawędź breloczka, chłodny metal kółka i klucza do bagażnika oraz wąską, ostrą obietnicę kluczyka do stacyjki. I wtedy się obudził. Gdy otworzył dłoń, leżały na niej kluczyki. Sen stał się rzeczywistością. To była jego trzecia tajemnica.
1 Prawdopodobnie Blue Sargent zabije kiedyś jednego z tych chłopców. – Jane! – po wzgórzu poniósł się krzyk. Był skierowany do Blue, choć wcale nie nazywała się Jane. – Pospiesz się! Jako jedynej niejasnowidzce w rodzinie o uzdolnieniach parapsychicznych wielokrotnie przepowiadano jej przyszłość i za każdym razem słyszała, że jeśli spróbuje pocałować mężczyznę, którego naprawdę kocha, on umrze. Co więcej, wywróżono jej również, że zakocha się właśnie w tym roku. Poza tym Blue oraz jej jasnowidząca przyrodnia ciotka Neeve widziały w kwietniu jednego z chłopców idącego niewidzialną drogą umarłych, co oznaczało, że zginie on w ciągu dwunastu miesięcy. Wszystko to składało się w przerażającą całość. W tym momencie ów konkretny chłopak, Richard Campbell Gansey III, nie wyglądał, jakby łatwo go było zabić. Stał na szczycie rozległego zielonego wzgórza, na wilgotnym wietrze jaskrawożółta koszulka polo łopotała mu na piersi, a krótkie spodnie w kolorze khaki uderzały o wspaniale opalone nogi. Tacy chłopcy jak on nie umierali, oni opalali się na brąz i kręcili w pobliżu bibliotek publicznych. Skierował dłoń w stronę Blue wspinającej się na wzgórze od pozostawionego na dole samochodu. Gest ten wyglądał jak zachęta, lub raczej jakby chłopak kierował ruchem lotniczym. – Jane. Musisz to zobaczyć! – W jego głosie wyraźnie pobrzmiewał płynny niczym miód akcent starych wirginijskich pieniędzy. Wdrapując się na szczyt z teleskopem na ramieniu, Blue w myślach sprawdzała poziom niebezpieczeństwa. „Czy już jestem w nim zakochana?”. Gansey popędził w dół wzgórza, by wziąć od niej teleskop. – Nie jest taki ciężki – powiedział jej i ruszył z powrotem. Nie sądziła, aby była w nim zakochana. Nigdy dotąd w nikim nie była, ale uważała, że zdołałaby to rozpoznać. Na początku roku miała wizję, w której go całowała, i wciąż mogła to sobie dość wyraźnie przypomnieć. Jednakże rozważna strona Blue, zwykle dominująca, uważała, że miało to znacznie więcej wspólnego z ładnymi ustami Richarda Campbella Ganseya III niż z jakimkolwiek kwitnącym romansem. Zresztą skoro los sądził, że może jej dyktować, w kim ma się zakochać, czekała go niespodzianka.
– Wydawało mi się, że masz lepsze mięśnie. Czy feministki nie mają dużych mięśni? – dodał Gansey. Z pewnością nie była w nim zakochana. – Nawet gdy mówisz to z uśmiechem, nie staje się zabawne – rzekła Blue. Na najnowszym etapie poszukiwań walijskiego króla Owena Glendowera Gansey prosił miejscowych właścicieli ziemskich o możliwość przejścia przez ich tereny. Wszystkie działki leżały na linii mocy Henrietty – niewidzialnej, idealnej prostej łączącej miejsca o wysokiej duchowości – i otaczały Cabeswater, leżący na tej osi mistyczny las. Gansey był pewien, że Glendower ukrywał się gdzieś w Cabeswater, śpiąc od wieków. Ktokolwiek obudziłby króla, miał otrzymać od niego przysługę. Blue ostatnio często o tym myślała. Uważała, że Gansey jako jedyny tak naprawdę jej potrzebował. Nie wiedział jednak, że w ciągu paru miesięcy miał umrzeć. Ona zaś nie zamierzała mu tego powiedzieć. „Gdybyśmy szybko znaleźli Glendowera – pomyślała Blue – moglibyśmy uratować Ganseya”. Strome podejście zawiodło ich na rozległy, trawiasty szczyt górujący nad zalesionymi wzgórzami. Daleko, daleko w dole leżała Henrietta. Miasteczko było otoczone pastwiskami usianymi przez domy i bydło, tak małe jak na makietach kolejek. Wszystko oprócz strzelistego błękitnego łańcucha górskiego było zielone i lśniło w letnim skwarze. Chłopcy nie przyglądali się jednak okolicy. Stali w ciasnym kole: chudy i piękny Adam Parrish, umorusany i przygarbiony Noah Czerny oraz dziki i mroczny Ronan Lynch. Na wytatuowanym ramieniu Ronana przysiadł jego kruk – Piła. Choć trzymał się ostrożnie, po obu stronach ramiączka czarnej koszulki bez rękawów widać było cienkie linie wyrysowane pazurami. Wszyscy przyglądali się czemuś, co Ronan trzymał w dłoniach. Gansey nonszalanckim gestem rzucił teleskop w bujną zieloną trawę i dołączył do nich. Adam wpuścił do kręgu również Blue, na moment krzyżując z nią wzrok. Blue jak zawsze zaintrygowały jego rysy. Nie był klasycznie przystojny, lecz mimo to interesujący. Miał typowe dla mieszkańców Henrietty wydatne kości policzkowe i głęboko osadzone oczy, lecz u niego wyglądały delikatniej. Dzięki nim wydawał się lekko obcy. Lekko nieprzenikniony. „Wybieram jego, losie – pomyślała z zawziętością. – Nie Richarda Ganseya III. Nie będziesz mi dyktować, co mam robić”. Dłoń Adama znajdowała się tuż nad jej nagim łokciem. Jego dotyk był niczym szept w języku, którym nie potrafiła zbyt dobrze władać.
– Otwórz to – polecił Ronanowi. W jego głosie słychać było powątpiewanie. – Niewierny Tomasz – zakpił Ronan, lecz bez zbytniej zgryźliwości. Maleńki model samolotu w jego dłoniach miał taką samą szerokość jak jego palce. Został uformowany z czystego białego, gładkiego plastiku, niemal całkowicie pozbawionego szczegółów, przez co wyglądał wręcz śmiesznie. Chłopak otworzył komorę bombową na spodzie. Była pusta. – A więc to niemożliwe – powiedział Adam. Podniósł świerszcza, który skoczył mu na kołnierzyk. Cała grupa śledziła jego ruchy, ponieważ przed miesiącem odprawił dziwny rytuał. Jeśli nawet Adam zauważył, że znalazł się pod wzmożoną obserwacją, nie dał tego po sobie poznać. – Nie poleci, jeśli nie ma baterii i silnika. Blue wiedziała już, co to jest. Ronan Lynch, strażnik tajemnic, wróg ludzi, diabelski chłopak, opowiedział im, że potrafi wyciągać przedmioty ze snów. Eksponat A: Piła. Gansey był podekscytowany. Należał do osób, które niekoniecznie we wszystko wierzą, ale chciał wierzyć. Jednak Adam, który zabrnął tak daleko w życiu, kwestionując każdą przedstawianą mu prawdę, żądał dowodów. – Nie poleci, jeśli nie ma baterii i silnika – Ronan wyższym głosem przedrzeźniał rozwlekły akcent Adama. – Noah, sterownik. Noah znalazł sterownik radiowy w rosnącej kępkami trawie. Podobnie jak samolot był biały i lśniący, miał zaokrąglone krawędzie. Trzymające go dłonie chłopaka wyglądały normalnie. Choć od jakiegoś czasu był martwy i powinien bardziej przypominać widmo, na linii mocy zawsze wydawał się żywy. – Co ma być w środku, jeśli nie bateria? – spytał Gansey. – Nie wiem – odparł Ronan. – We śnie to były małe pociski, ale chyba nie przeszły razem z nim. Blue zerwała kilka dmuchawców. – Trzymaj – powiedziała. – Dobrze kombinujesz. – Ronan wsunął je do luku. Sięgnął po sterownik, ale Adam przejął go i potrząsnął nim przy uchu. – To nawet nic nie waży – rzekł, kładąc przedmiot na dłoni Blue. Rzeczywiście był bardzo lekki. Miał pięć malutkich białych przycisków. Cztery z nich ułożono w kształt krzyża, piąty był osobno. Dla Blue ten piąty był niczym Adam. Wciąż dążył do tego samego celu co pozostała czwórka, ale nie był już z nimi tak blisko. – Zadziała – powiedział Ronan, zabierając sterownik i podając samolot
Noahowi. – We śnie działał, więc i teraz będzie. Przytrzymaj go. Wciąż się garbiąc, Noah chwycił malutki samolot kciukiem i palcem wskazującym, jakby zamierzał rzucać ołówkiem. Coś w piersi Blue zadudniło podnieceniem. Było niemożliwe, aby Ronan wyśnił taki samolocik. Zdarzyło się już jednak tak wiele innych niemożliwych rzeczy. – Kerah – odezwała się Piła. Tak nazywała Ronana. – Tak – zgodził się Ronan, po czym rzekł władczo do pozostałych: – Odliczajcie w dół. Adam się skrzywił, lecz Gansey, Noah i Blue posłusznie zaczęli skandować: – Pięć... Cztery... Trzy... Na hasło „start” Ronan nacisnął jeden z przycisków. Samolocik bezgłośnie wyskoczył Noahowi z dłoni i wzbił się w powietrze. Zadziałał. Naprawdę zadziałał. Gansey roześmiał się głośno, gdy wszyscy odchylili głowy, aby obserwować wznoszący lot maszynki. Blue osłoniła oczy, nie chciała bowiem zgubić w blasku małej białej figurki. Była tak drobna i zwinna, że wyglądała jak prawdziwy samolot lecący setki metrów nad wzgórzem. Wydawszy pełen wściekłości okrzyk, Piła zerwała się z ramienia Ronana, by ją ścigać. Ronan pochylał samolot w lewo i w prawo, oblatując nim wierzchołek, a Piła mknęła tuż za maszyną. Gdy figurka przelatywała nad ich głowami, nacisnął piąty przycisk. Ziarenka wysypały się z otwartego luku, spadając im na ramiona. Blue zaklaskała i wyciągnęła dłoń, próbując jedno złapać. – Niezwykłe – odezwał się Gansey. Jego zachwyt był zaraźliwy i bezwarunkowy podobnie jak uśmiech. Adam odchylił głowę, by obserwować, a jego oczy były nieruchome i odległe. Noah pod nosem wydyszał „łał”, wciąż trzymając wzniesioną rękę, jakby czekał, aż samolot do niego wróci. Ronan zaś stał z dłońmi na sterowniku i ze wzrokiem utkwionym w niebo, nie uśmiechając się, ale też nie marszcząc brwi. Miał nienaturalnie ożywione spojrzenie i usta wygięte w dzikim, pełnym zadowolenia grymasie. Nagle zupełnie przestało być zaskakujące, że potrafi zabierać przedmioty ze snów. W tym momencie Blue czuła, że po trochu kocha każdego z nich. Ich magię. Ich zadanie. Ich ohydę i dziwność. To byli jej kruczy chłopcy. Gansey szturchnął Ronana w ramię. – Glendower podróżował z magami, wiedziałeś? Z czarodziejami.
Pomagali mu kontrolować pogodę. Może mógłbyś wyśnić nam trochę chłodu? – Cha, cha. – Przepowiadali też przyszłość – dodał Gansey, odwracając się do Blue. – Nie patrz na mnie – powiedziała krótko. Jej brak talentów psychicznych był wręcz legendarny. – Albo pomagali przepowiadać przyszłość jemu – ciągnął Gansey. Nie miało to większego sensu, ale wyraźnie próbował ją ułagodzić. Gwałtowny temperament Blue i jej zdolność wzmacniania psychicznych talentów innych osób również były legendarne. – Idziemy? Blue popędziła, by podnieść teleskop, zanim on zdążył do niego dojść – aż Gansey zmierzył ją wzrokiem – zaś pozostali chłopcy zebrali mapy, kamery i mierniki częstotliwości elektromagnetycznej. Ruszyli prosto wzdłuż linii mocy. Wzrok Ronana wciąż skierowany był na samolot i Piłę, na białego i czarnego ptaka na lazurowym stropie świata. Nagły podmuch wiatru przetoczył się po trawie, niosąc ze sobą woń płynącej wody i kamieni ukrytych w cieniu, a Blue zadrżała na myśl, że magia była prawdziwa, magia była prawdziwa, magia była prawdziwa.
2 Declan, najstarszy z braci Lynch, nigdy nie był sam. Nigdy nie był z żadnym ze swoich braci, lecz nie był sam. Był niczym machina perpetuum mobile, ale napędzana energią innych: tu pochylał się nad stolikiem przyjaciela w pizzerii, tam do wnęki wciągała go dziewczęca dłoń, jeszcze gdzie indziej śmiał się przy masce mercedesa starszego mężczyzny. Spotkania te były tak naturalne, że nie dawało się określić, czy to Declan przyciągał niczym magnes, czy też to on był przyciągany jak metalowe opiłki. Z tego powodu Szary Mężczyzna miał niemałe problemy, aby znaleźć okazję do rozmowy z nim. Musiał przez większą część dnia kręcić się po kampusie Akademii Aglionby. Oczekiwanie nie było jednak niemiłe, ponieważ Szary Mężczyzna był pod wrażeniem kryjącej się w cieniu dębów uczelni. Kampus był podniszczony, lecz zachował swój formalny charakter, co było możliwe tylko dzięki połączeniu czasu i bogactwa. Internaty nie były tak pełne jak podczas roku szkolnego, lecz nie były też puste. Wciąż przebywali tam synowie dyrektorów podróżujących do krajów Trzeciego Świata, by dawać się tam korzystnie fotografować, synowie przebywających w trasie muzyków punkowych, którzy woleli zabierać ze sobą inne rzeczy niż siedemnastoletnie potomstwo, a także synowie mężczyzn, którzy nie żyli i nie mogli po nich przyjechać. Choć owych synów lata nie było wielu, na pewno nie zachowywali się bezszelestnie. Internat Declana Lyncha nie okazał się tak ładny jak inne budynki, mimo to widać w nim było pieniądze. Pochodził z lat siedemdziesiątych, z dekady w technikolorze, do której Szary Mężczyzna miał ogromny sentyment. Drzwi wejściowe mogły być otwierane jedynie przy użyciu kodu, lecz ktoś zablokował je gumowym klinem. Szary Mężczyzna cmoknął z dezaprobatą. Oczywiście zamknięte drzwi by go nie powstrzymały, ale liczyło się myślenie. Tak naprawdę Szary Mężczyzna nie był pewien, czy sam w to wierzył. Liczył się czyn. W środku internat pomalowany był w neutralne barwy pasujące do porządnego hotelu. Zza jednych z zamkniętych drzwi grzmiał kolumbijski
utwór hiphopowy, coś o pożądaniu i przemocy. Szary Mężczyzna nie przepadał za taką muzyką, ale nie mógł nie dosłyszeć jej powabu. Zerknął na drzwi. Pokoje Aglionby nie były numerowane. Zamiast tego na każdych drzwiach znajdowała się cecha, z którą, jak miały nadzieje władze uczelni, uczniowie opuszczali szkołę. Ten pokój oznaczony był jako Miłosierdzie. Nie tego szukał Szary Mężczyzna. Skierował się w drugą stronę, odczytując napisy na drzwiach (Pilność, Szczodrość, Pobożność), dopóki nie dotarł do pokoju Declana Lyncha. Żywiołowość. Kiedyś w artykule nazwano Szarego Mężczyznę „żywiołowym”. Był przekonany, że to z powodu bardzo prostych zębów. Równe zęby wydawały się warunkiem koniecznym do żywiołowości. Zastanawiał się, czy Declan Lynch ma ładne zęby. Zza drzwi nie dobiegały żadne dźwięki. Poruszył lekko klamką. Zamknięte. „Dobry chłopiec” – pomyślał. W głębi korytarza muzyka dudniła niczym odgłosy apokalipsy. Szary Mężczyzna zerknął na zegarek. Wypożyczalnia samochodów zamykała się za godzinę, a jeśli czegoś nie cierpiał, była to komunikacja publiczna. Musiał się pospieszyć. Kopnął w drzwi. Declan Lynch siedział na jednym z dwóch znajdujących się w środku łóżek. Był bardzo przystojny, miał bujne ciemne włosy i wydatny rzymski nos. Oraz wspaniałe zęby. – O co chodzi? – spytał. Zamiast odpowiedzieć, Szary Mężczyzna podniósł Declana z łóżka i rzucił nim w stronę znajdującego się obok okna. Dźwięki były dziwnie stłumione i najgłośniejszy okazał się odgłos powietrza wyrywającego się z ust chłopca, gdy wpadł kręgosłupem na parapet. Declan zerwał się jednak szybko, gotów do walki. Był niezłym bokserem i Szary Mężczyzna zdawał sobie sprawę z tego, że uważał to za swój atut. Szary Mężczyzna już wcześniej dowiedział się jednak, że Niall Lynch uczył synów boksowania. Jedyną rzeczą, jakiej Szarego Mężczyzny uczył jego ojciec, była wymowa słowa trebuszet. Walczyli przez chwilę. Declan był dobry, lecz Szary Mężczyzna lepszy. Ciskał chłopcem po pokoju i ramieniem Declana zrzucił z szafki nagrody, karty kredytowe oraz kluczyki do samochodu. Odgłos uderzenia głową
w szufladę zatonął w basach dobiegających z korytarza. Declan zamachnął się i chybił. Szary Mężczyzna podciął chłopcu nogi, rzucił nim o ścianę obok komody i zbliżał się, by kontynuować zadawanie ciosów. Zatrzymał się tylko na moment, aby podnieść kask motocyklowy, który potoczył się na środek podłogi. Zerwawszy się nagle, Declan podniósł się, podtrzymując o szafkę, a następnie wyciągnął z szuflady pistolet. Wycelował go w Szarego Mężczyznę. – Stój – powiedział krótko. Zwolnił bezpiecznik. Szary Mężczyzna nie spodziewał się tego. Zatrzymał się. Kilka różnych emocji walczyło o dominację na twarzy Declana, ale nie należał do nich szok. Wyraźnie było widać, że broń nie znalazła się w szufladzie z powodu możliwości ataku, lecz jego prawdopodobieństwa. Szary Mężczyzna zastanawiał się, jak to jest żyć w taki sposób, w wiecznej gotowości, że ktoś kopniakiem otworzy drzwi. Uznał, że nie było to przyjemne. W najmniejszym stopniu. Nie sądził, by Declan Lynch zawahał się przed strzałem. W jego postawie nie widać było niezdecydowania. Trzęsła mu się lekko dłoń, lecz Szary Mężczyzna uznał, że to z powodu odniesionych obrażeń, nie ze strachu. Szary Mężczyzna zastanawiał się przez chwilę, po czym rzucił kaskiem. Chłopak wystrzelił, lecz jedynym tego efektem był hałas. Kask uderzył go w palce, a mężczyzna podszedł do oszołomionego Declana i wyłuskał mu pistolet z odrętwiałej dłoni. Poświęcił chwilę, by przesunąć bezpiecznik. Następnie Szary Mężczyzna uderzył Declana bronią w policzek. Powtórzył to kilkakrotnie, by pokazać, że nie żartuje. Wreszcie pozwolił Declanowi osunąć się na kolana. Chłopak dość walecznie trzymał się przytomności. Szary Mężczyzna docisnął go butem do podłogi, po czym położył na plecach. Declan skupiał wzrok na wiatraku sufitowym. Z nosa płynęła mu krew. Szary Mężczyzna przyklęknął i przycisnął lufę broni Declanowi do brzucha, który unosił się i opadał gwałtownie, gdy chłopak próbował złapać powietrze. Przesunął pistolet nad wątrobę Declana i powiedział spokojnie: – Gdybym cię tu postrzelił, umierałbyś dwadzieścia minut, a ratownicy z pogotowia i tak nie zdołaliby cię ocalić. Gdzie jest Greywaren? Declan się nie odezwał. Szary Mężczyzna dał mu chwilę, by zastanowił się nad odpowiedzią. W wyniku obrażeń głowy myśli zwykle zwalniały.
Chłopak wciąż milczał, mężczyzna przesunął więc lufę na jego udo. Nacisnął tak mocno, że Declan aż stracił dech. – A po postrzeleniu tutaj umrzesz w pięć minut. Nie muszę zresztą do ciebie strzelać. Szpic twojego parasola równie dobrze załatwi sprawę. Odejdziesz w pięć minut i będziesz żałować, że to nie trzy. Declan zamknął oczy. Tak naprawdę tylko jedno, bo lewe już tak napuchło, że niemal nic nim nie widział. – Nie wiem – powiedział w końcu. Jego głos brzmiał tak, jakby chłopiec był senny. – Nie wiem, co to jest. – Kłamstwa są dla polityków, takich jak ty – rzekł Szary Mężczyzna bez gniewu. Chciał tylko uświadomić chłopakowi, że wiedział o jego życiu i o stażu. Że przygotował się do zadania. – Wiem, gdzie są teraz twoi bracia. Wiem, gdzie mieszka twoja matka. Wiem, jak nazywa się twoja dziewczyna. Wyrażam się jasno? – Nie mam pojęcia, gdzie to jest. – Declan się zawahał. – To prawda. Nie mam pojęcia, gdzie to jest. Tyle wiem. – Oto moja propozycja. – Szary Mężczyzna wstał. – Znajdziesz to dla mnie, a następnie oddasz mi. I odejdę. – Jak cię znajdę, żeby ci to oddać? – Chyba nie zrozumiałeś. Jestem twoim cieniem. Jestem plwociną, którą przełykasz. Jestem kaszlem, który nie daje ci zasnąć w nocy. – Zabiłeś mojego ojca? – spytał Declan. – Nialla Lyncha. – Szary Mężczyzna smakował te słowa w ustach. Według niego Niall Lynch był kiepskim ojcem, który dał się zabić, a następnie pozwolił swoim synom żyć w miejscu, w którym bezpieczne drzwi zostawia się otwarte. Uważał, że świat jest pełen złych ojców. – On też zadał mi to pytanie. Declan Lynch wypuścił nierówno powietrze: najpierw pół oddechu, później drugie pół. Szary Mężczyzna z zadowoleniem zauważył, że chłopak wreszcie zaczął się bać. – Dobrze – powiedział Declan. – Znajdę to. A później zostawisz nas w spokoju. Wszystkich. Szary Mężczyzna odłożył pistolet do szuflady i zamknął ją. Zerknął na zegarek. Miał dwadzieścia minut, by odebrać samochód z wypożyczalni. Zastanawiał się nad wyższą klasą. Niemal równie mocno jak transportu publicznego nie cierpiał małych samochodów. – Tak. – Dobrze – powtórzył Declan.
Szary Mężczyzna opuścił pokój, przymykając za sobą drzwi. Nie zamknęły się do końca, bo wchodząc, zepsuł jeden z zawiasów. Na pewno była jakaś polisa, która pokryje uszkodzenia. Przystanął, spoglądając przez szczelinę w drzwiach. Dowiedział się kolejnej rzeczy o Declanie Lynchu. Przez kilka minut nic się nie działo. Declan leżał zgięty wpół, krwawiąc. Następnie palce prawej dłoni zaczęły macać w miejscu, w którym upadła jego komórka. Nie wykręcił jednak od razu numeru alarmowego. Z bolesną powolnością – niemal na pewno miał zwichnięty bark – wybrał inny numer. Natychmiast na sąsiednim łóżku odezwał się telefon. Szary Mężczyzna wiedział, że należał on do Matthew, najmłodszego z braci. Jako dzwonek ustawiono piosenkę zespołu Iglu & Hartly, którą mężczyzna znał, lecz jej nie cierpiał. Szary Mężczyzna wiedział już, gdzie jest Matthew Lynch – pływał po rzece łodzią z paroma miejscowymi chłopakami. Podobnie jak starszy brat nie lubił być sam. Nie otwierając oczu, Declan pozwolił dzwonkowi rozbrzmiewać dłużej, niż to było konieczne. Wreszcie zakończył połączenie i wybrał inny numer. Wciąż nie był to numer alarmowy. Kimkolwiek był rozmówca, nie odebrał. Napięta twarz Declana stężała jeszcze bardziej. Szary Mężczyzna usłyszał cichutki sygnał dzwoniącego telefonu, a następnie krótkie powitanie na poczcie głosowej, którego już nie zrozumiał. Declan Lynch zamknął oczy i wydyszał: – Ronanie, gdzie jesteś, do diabła?
3 Pytanie, czy da się go w ogóle znaleźć – powiedział Gansey do telefonu, na wpół krzycząc, by było go słychać przez hałas silnika. – Gdyby naprawdę dało się odszukać Glendowera, po prostu idąc wzdłuż linii mocy, nie sądzę, by nie odkryto go już przez ostatnie kilkaset lat. Wracali do Henrietty w Świni, pomalowanym na wściekle czerwono i pomarańczowo starym camaro Ganseya. Gansey prowadził, zresztą jak zawsze, gdy jechali tym samochodem. Tematem rozmowy był Glendower, zresztą jak niemal zawsze, gdy przebywało się w pobliżu Ganseya. Na tylnym siedzeniu Adam odchylił głowę na tyle, by jednocześnie słuchać rozmowy i okazywać własne zmęczenie. Blue wysunęła się do przodu, by łatwiej jej było podsłuchiwać, i wydłubywała ziarenka z szydełkowych legginsów. Noah znajdował się po drugiej stronie, choć nigdy nie było pewności, czy pozostanie cielesny, gdy oddalą się od linii mocy. Było ciasno, zwłaszcza w takim upale. Klimatyzacja dawała z siebie wszystko, lecz chłodniejsze powietrze uciekało przez szczeliny w dziurawym samochodzie. Miała zresztą tylko dwa ustawienia: włączona i zepsuta. – To jedyna rzecz – rzucił Gansey do telefonu. Ronan oparł się o popękaną winylową wyściółkę drzwi po stronie pasażera i żuł rzemyki na ręku. Smakowały jak benzyna i dla Ronana ten smak był jednocześnie seksowny oraz letni. Tylko czasami myślał o Glendowerze. Gansey chciał odnaleźć Glendowera, ponieważ pragnął dowieść niemożliwego. Ronan wiedział już, że niemożliwe istnieje. Jego ojciec był niemożliwy. On sam był niemożliwy. Ronan chciał odnaleźć Glendowera przede wszystkim dlatego, że pragnął tego Gansey. Tylko czasami zastanawiał się, co by się stało, gdyby naprawdę go odszukali. Uznał, że mogłoby to w dużej mierze przypominać śmierć. Gdy Ronan był młodszy i z większą wyrozumiałością podchodził do cudów, myślał o momencie śmierci z niemal entuzjastyczną rozkoszą. Matka mówiła mu, że jeśli spojrzy się Bogu w oczy u perłowych bram nieba, otrzyma się odpowiedź na wszystkie pytania. Ronan miał bardzo dużo pytań. Z przebudzeniem Glendowera mogło być podobnie. Pojawiłoby się może mniej aniołów i słyszałoby się silniejszy walijski akcent. Sąd zaś byłby trochę mniej ostateczny.
– Nie, rozumiem to – mówił Gansey profesjonalnym głosem Pana Ganseya, który ociekał pewnością siebie i rozkazywał szczurom oraz małym dzieciom: „Wstańcie, wstańcie, chodźcie za mną!”. Przynajmniej na Ronana tak działał jego głos. – Jeśli jednak założymy, że Glendower został przywieziony pomiędzy 1412 a 1420 rokiem oraz że jego grobowiec pozostał bez opieki, przyrastająca w naturalny sposób gleba zakryłaby go. Starkman sugeruje, że warstwy średniowieczne mogą znajdować się pod osadami sięgającymi od półtora do ponad pięciu metrów. Wiem, nie jestem na równinie zalewowej. Starkman pracował jednak z założeniem, że... Tak, oczywiście. Co pan myśli o GPR? Blue popatrzyła na Adama. Nie podnosząc głowy, wyjaśnił cicho: – Georadar. Rozmówcą był Roger Malory, niesłychanie stary brytyjski profesor, z którym Gansey pracował w Walii. Podobnie jak Gansey od lat badał linie mocy. W przeciwieństwie jednak do chłopaka nie zamierzał odnaleźć dzięki nim pradawnego króla. Były dla niego raczej weekendowym hobby, gdy nie musiał uczestniczyć w paradach. Ronan nie spotkał go osobiście i nie zamierzał. Starsi ludzie budzili jego niepokój. – Gradiometria transduktorowa? – zasugerował Gansey. – Używaliśmy już kilka razy samolotu. Nie wiem tylko, czy zobaczymy coś jeszcze przed zimą, zanim opadną liście. Ronan poruszył się niespokojnie. Udany lot samolotu sprawił, że czuł ogromną energię. Jakby spalił coś na popiół. Przyłożył dłoń do wylotu klimatyzacji, by nie paść z gorąca. – Prowadzisz jak stara baba. Gansey machnął ręką w uniwersalnym geście mówiącym: „Zamknij się”. Przy drodze międzystanowej cztery czarne krowy uniosły głowy, by popatrzeć na przejeżdżające camaro. „Gdybym to ja prowadził...”. Ronan pomyślał o kluczykach do camaro, które wyśnił i schował w szufladzie w swoim pokoju. Pozwolił, by w umyśle rozwinęły mu się powoli możliwości. Zerknął na telefon. Czternaście nieodebranych połączeń. Włożył go z powrotem do kieszeni w drzwiach. – A może magnetometr protonowy? – spytał Gansey Malory’ego, po czym dodał gniewnie: – Wiem, że to do użytku podwodnego. Chodzi mi o użytek podwodny. To właśnie z powodu wody zakończyli na dzisiaj pracę. Gansey uznał, że następnym etapem poszukiwań powinno być ustalenie granic Cabeswater. Wchodzili do lasu tylko od wschodu i nigdy nie dotarli do żadnej
z pozostałych krawędzi. Tym razem odeszli zdecydowanie na północ od miejsc poprzednich prób, a urządzenia miały ich ostrzec, gdyby znaleźli północną granicę elektromagnetyczną lasu. Po kilku godzinach marszu grupa dotarła jednak do jeziora. Gansey zatrzymał się gwałtownie. Jezioro wcale nie było nie do pokonania. Obejmowało jedynie paręnaście tysięcy metrów kwadratowych, a biegnąca wokół niego ścieżka nie wyglądała na niebezpieczną. Nie oszołomiło go też swoim pięknem. Jak na jezioro było zresztą dość nieciekawe – ot, nienaturalnie kanciasty zbiornik wbity w zalane pole. Krowy lub owce wydeptały dróżkę wzdłuż jednego z brzegów. Ganseya powstrzymał oczywisty fakt, że jezioro było dziełem człowieka. Już wcześniej powinien był pomyśleć, że fragmenty linii mocy mogły zostać zalane, jednak dotąd na to nie wpadł. I z jakiegoś powodu, choć nie było niemożliwością wierzyć, że Glendower wciąż w jakiś sposób by żył po kilkuset latach, było niemożliwością sądzić, że udałoby mu się to pod litrami wody. – Musimy wymyślić coś, by zajrzeć pod spód – oznajmił Gansey. – Och, Gansey, daj spokój – odparł Adam. – Jakie są szanse... – Zajrzymy pod spód. Samolot Ronana uderzył o wodę i unosił się na niej poza ich zasięgiem. Przeszli długi kawałek dzielący ich od samochodu. Gansey zadzwonił do Malory’ego. „Zupełnie jakby zgrzybiały staruch – pomyślał Ronan – znajdujący się pięć tysięcy kilometrów stąd mógł mieć jakieś błyskotliwe pomysły”. Gansey zakończył rozmowę. – No i? – spytał Adam. Gansey skrzyżował z nim spojrzenia w lusterku wstecznym. Adam westchnął. Ronan pomyślał, że mogliby po prostu obejść jezioro. Oznaczałoby to jednak wejście prosto w Cabeswater, a choć pradawny las wydawał się najbardziej prawdopodobnym miejscem pobytu Glendowera, z powodu kipiącej niestabilności nowo utkanej linii mocy był z lekka nieprzewidywalny. Nawet Ronan, który nie przejmował się zbytnio tym, że mógłby opuścić doczesną powłokę, musiał przyznać, że perspektywa stratowania przez bestie lub przypadkowego wpadnięcia w czterdziestoletnią pętlę czasową nie była zbyt zachęcająca. Wszystko to było winą Adama – to on przebudził linię mocy, choć Gansey wolał udawać, że była to wspólna decyzja. Pakt, jaki Adam zawarł, by to
osiągnąć, również jego uczynił z lekka nieprzewidywalnym. Ronan sam był grzesznikiem, mniej więc poruszyła go ta przewina niż upór Ganseya, by dalej uważali Adama za świętego. Gansey nie był kłamcą. Ten fałsz nie pasował do niego. Ganseyowi zaćwierkał telefon. Chłopak przeczytał wiadomość i ze zduszonym okrzykiem upuścił aparat obok dźwigni zmiany biegów. Wpadł nagle w ponury nastrój i oparł głowę o fotel. Adam gestem wskazał Ronanowi, by podniósł komórkę, lecz Lynch nie cierpiał telefonów chyba bardziej niż czegokolwiek na świecie. Siedział więc z uniesionymi brwiami, czekając. Wreszcie Blue wychyliła się na tyle, by złapać aparat. Przeczytała głośno wiadomość: – „Naprawdę przydałbyś mi się w ten weekend, jeśli to nie problem. Helen by Cię zabrała. Zignoruj, jeśli zajmujesz się czymś innym”. – Chodzi o Kongres? – spytał Adam. Na dźwięk słowa „Kongres” Gansey westchnął ciężko, a Blue wyszeptała z kąśliwą drwiną: – Kongres! Nie minęło wiele czasu, odkąd matka Ganseya oznajmiła, że będzie się ubiegać o mandat. Na tym początkowym etapie kampania nie wpływała jeszcze bezpośrednio na Ganseya, ale było nieuniknione, że wreszcie zostanie powołany do służby. Wszyscy wiedzieli, że gładki, przystojny Gansey, nieustraszony nastoletni odkrywca i wzorowy uczeń, był atutem, przed którego użyciem nie zawahałby się żaden potencjalny polityk. – Nie może mnie zmusić – rzekł Gansey. – Nie musi – parsknął Ronan. – Jesteś maminsynkiem. – Wyśnij mi rozwiązanie. – Nie ma potrzeby. Natura dała ci kręgosłup. Wiesz, co ci poradzę? Pieprzyć Waszyngton. – Dlatego ty nigdy nie musisz robić takich rzeczy – odparł Gansey. Na drugim pasie z camaro zrównał się samochód. Ronan, miłośnik drogowych pojedynków, zauważył go pierwszy. Błysk białej farby, a później dłoń z podniesionym środkowym palcem. Samochód wystrzelił naprzód, a następnie zwolnił, po czym znów ruszył do przodu. – O Chryste – powiedział Gansey. – Czy to Kavinsky? Oczywiście, że był to Joseph Kavinsky, również uczeń z Akademii Aglionby i najbardziej znany hobbystyczny fałszerz w Henrietcie. Jego osławione mitsubishi evo było wcieleniem chłopięcego piękna, białym
niczym księżyc, z żarłoczną czarną osłoną chłodnicy i ogromnymi malunkami zębatych noży po obu stronach karoserii. Mitsubishi zostało właśnie zwolnione z miesięcznego przymusowego postoju na parkingu policyjnym. Sędzia oznajmił Josephowi, że jeśli jeszcze raz zostanie przyłapany na ściganiu się, zezłomują samochód i każą mu na to patrzeć, podobnie jak robili z bogatymi piratami drogowymi w Kalifornii. Krążyły plotki, że Kavinsky roześmiał się i powiedział sędziemu, iż nigdy już nie da się zatrzymać. I pewnie tak będzie. Krążyły plotki, że ojciec Kavinsky’ego przekupił szeryfa Henrietty. Aby uczcić zwolnienie mitsubishi z konfiskaty, Kavinsky nałożył trzy warstwy antylaserowego lakieru na przednie światła i kupił sobie nowy antyradar. Takie krążyły plotki. – Nienawidzę tego fiuta – odezwał się Adam. Ronan wiedział, że on też powinien go nienawidzić. Szyba po stronie kierowcy odsunęła się, ukazując Josepha Kavinsky’ego w okularach przeciwsłonecznych w białych oprawkach, które odbijały jedynie niebo. Ogniwa złotego łańcucha, który miał na szyi, pobłyskiwały. Miał minę uciekiniera, beznamiętną i niewinną. Uśmiechnął się leniwie i bezgłośnie powiedział do Ganseya coś, co kończyło się na „pka”. Wszystko, co wiązało się z Kavinskym, było godne pogardy. Ronanowi mocniej zabiło serce. Pamięć mięśniowa. – Zrób to – ponaglił. Rozciągała się przed nimi szara czteropasmowa droga międzystanowa. Słońce podpalało czerwień i pomarańcz na masce camaro, pod nią zaś mruczał leniwie podkręcony i tragicznie niewykorzystywany silnik. Cała sytuacja aż się prosiła, aby ktoś wdepnął nogą pedał gazu. – Wiem, że nie masz na myśli wyścigów – powiedział rzeczowo Gansey. Noah roześmiał się chrapliwie. Gansey nie nawiązał kontaktu wzrokowego z Kavinskym ani z jego pasażerem – wiecznie przy nim obecnym Prokopenką. Zawsze kręcił się obok niego, tak jak elektron kręci się wokół jądra atomu, lecz ostatnio zyskał chyba oficjalnie status kumpla. – No dalej, stary – rzekł Ronan. – Nie wiem, dlaczego sądzisz, że to zadziała – sennym, lekceważącym głosem odezwał się Adam. – Świnia ma na pokładzie pięć osób...