anKa98

  • Dokumenty314
  • Odsłony244 677
  • Obserwuję259
  • Rozmiar dokumentów542.1 MB
  • Ilość pobrań157 827

02. Z Tobą Się Nie Nudzę

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

02. Z Tobą Się Nie Nudzę.pdf

anKa98 EBooki Alice Clayton Nie dajesz mi spać
Użytkownik anKa98 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Caroline i Simon są razem bardzo szczęśliwi. Prowadzą życie pełne ciekawych zleceń, przygód, miłości i seksu. Jednak po szkolnym zjeździe mężczyzna przewartościowuje życie i postanawia się ustatkować.

Jak zareaguje na to jego ukochana?

Zabawna powieść o dwojgu ludzi, którzy poznali się dzięki jego erotycznym ekscesom!

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 250 stron)

Copyright © 2014 by Alice Clayton First Gallery Books trade paperback edition June 2014 GALLERY BOOKS and colophon are registered trademarks of Simon & Schuster, Inc. Copyright for the Polish edition © Wydawnictwo Pascal. Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy z wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu. Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści. Tytuł: Plany na przyszłość Tytuł oryginalny: Rusty Nailed Autor: Alice Clayton Tłumaczenie: Aga Rewilak Redakcja: Ewa Ressel Korekta: Katarzyna Śledź Opracowanie techniczne okładki: Studio Karandasz Redaktor prowadząca: Justyna Tomas Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał Zdjęcie na okładce: Claudio Marinesco Wydawnictwo Pascal sp. z o.o. ul. Zapora 25 43-382 Bielsko-Biała www.pascal.pl Bielsko-Biała 2014 ISBN 978-83-7642-531-3 eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux

Nie dajesz mi spać – pierwsza część przygód Caroline i Simona „Klasyczny romans z wieloma wywołującymi śmiech scenami i interesującymi bohaterami” – Jennifer Probst, autorka bestsellera Searching for Perfect wydanego przez New York Times „Soczysta, seXXXowna, niesamowita… UWIELBIAMY ją!” – Perez Hilton „Zabawna, frywolna i sprośna, z głównym bohaterem, który sprawi, że ugną się pod wami kolana. Nie dajesz mi spać to idealna mieszkanka seksu, romansu i smakowitych wypieków” – Ruthie Knox, autorka bestsellera About Last Night „Alice Clayton ponownie zaskakuje, uwodząc prawdziwie kobiecym seksapilem, niezrównanym poczuciem humoru i hipnotyzującym sarkazmem; wywołuje śmiech i rumieniec na policzkach oraz nieodpartą chęć do zrzucenia wszystkich obrazów ze ścian” – bloggerka Brittany Gibbons „Nareszcie znalazła się kobieta, która wie, jak obchodzić się zarówno z mężczyzną, jak i z robotem Kitchen Aid. Uwiodła nas chlebem cukiniowym!” – Curvy Girl Guide „Zabawna, szalona i nowocześnie romantyczna. Szybka akcja i łagodnie kreślona historia przyprawią was o dreszcze rozkoszy…” – Smexy Books

Dla Petera za to, że był przy mnie przed, w trakcie i później – już zawsze. Dziękuję za trzymanie mnie przy zdrowych zmysłach. Choć to pojęcie względne. XOXO

T PODZIĘKOWANIA a książ​ka w stu pro​cen​tach sta​no​wi efekt mo​je​go pra​gnie​nia, aby dać dziew​‐ czy​nom z Ban​ger Na​tion nie​co wię​cej chwil z ich Si​mo​nem i Ca​ro​li​ne. Zo​sta​‐ ła ona wy​da​na dzię​ki wam, moi wspa​nia​li czy​tel​ni​cy. Dzię​ku​ję za cier​pli​we ocze​ki​‐ wa​nie, za pa​pla​nie o niej z przy​ja​ciół​ka​mi, za nie​za​chwia​ną wia​rę w to, że sło​wa „sek​sow​na” i „roz​tar​gnio​na” idą ze sobą w pa​rze. Ban​ger Na​tion, urze​kły​ście mnie. Ta książ​ka jest dla was. Dzię​ku​ję z głę​bi mo​je​go zrzę​dli​we​go ser​ca. Dzię​ku​ję mo​je​mu re​dak​to​ro​wi, Mic​kie​mu Nu​din​go​wi, i ca​łe​mu ze​spo​ło​wi Gal​‐ le​ry Bo​oks za kre​dyt za​ufa​nia, któ​rym ob​da​rzy​li po​cząt​ku​ją​cą pi​sar​kę. Pra​wie każ​‐ de​go dnia szczy​pię się w po​li​czek, aby upew​nić się, że nie śnię. Dzię​ku​ję mo​jej oso​bi​stej wni​kli​wej po​li​cji z San Fran​ci​sco/Sau​sa​li​to – je​dy​nej w swo​im ro​dza​ju Sta​ci Re​il​ly. I tak, win​da na zbo​czu wzgó​rza na​praw​dę ist​nie​je, a Sta​ci mo​gła​by opo​wie​dzieć o niej co nie​co… Dzię​ku​ję mo​jej ro​dzi​nie za nie​sa​mo​wi​tą cier​pli​wość do mnie, kie​dy wszyst​kie​‐ go od​ma​wiam, bo zbli​ża się ter​min od​da​nia książ​ki, i za wia​rę w moją pra​cę, mimo że cza​sem pra​cu​ję w pi​ża​mie. Dzię​ku​ję blo​ge​rom, któ​rzy każ​de​go dnia, trą​biąc gło​śno, pro​mo​wa​li nas, pi​sa​‐ rzy, i pod​su​wa​li wam, czy​tel​ni​kom, na​sze książ​ki. W koń​cu je​stem przede wszyst​‐ kim czy​tel​nicz​ką, a do​pie​ro póź​niej pi​sar​ką. Na​wet nie przy​pusz​cza​cie, jak bar​dzo do​ce​niam sym​pa​tię, któ​rą da​rzy​cie na​sze ga​wę​dziar​stwo i chęć dzie​le​nia się nową ulu​bio​ną lek​tu​rą. Dzię​ku​ję moim kil​ku ulu​bio​nym pi​sar​kom tej pla​ne​ty za sło​wa, któ​re uwiel​‐ biam, i za to, że są mo​imi przy​ja​ciół​ka​mi. Kri​sten Pro​by, Tif​fa​ny Re​isz, Jen​ni​fer Probst, Ru​thie Knox, Kre​sley Cole, Sa​man​tha Young, Sy​lvia Day, He​le​na Hun​ting, De​bra Ana​sta​sia, Mina Vau​ghn, Le​isa Ray​ven, EL Ja​mes, Katy Evans, Ja​sin​da Wil​‐ der – dzię​ki, dziew​czy​ny. Skła​dam tak​że wy​ra​zy wdzięcz​no​ści Chri​sti​nie Ho​gre​be, mo​jej agent​ce i przy​‐ ja​ciół​ce oraz prze​wod​nicz​ce po sza​lo​nym świe​cie Ali​cji na Pół​kach Księ​gar​ni. Je​‐ steś od​waż​ną ko​bie​tą i ogrom​nie cię ce​nię. Nie mogę do​cze​kać się na​sze​go ko​lej​‐

ne​go wspól​ne​go po​sił​ku w Mo​honk, kie​dy po​now​nie bę​dzie​my świę​to​wa​ły coś waż​ne​go! Dzię​ku​ję rów​nież jed​nej z mo​ich naj​wier​niej​szych i naj​ser​decz​niej​szych przy​ja​‐ ció​łek Jes​si​ce Roy​er-Ocken, któ​ra do​słow​nie prze​szła pie​kło, aby ta książ​ka mo​gła się uka​zać. Pie​kło to wy​bru​ko​wa​ne było moją igno​ran​cją w dzie​dzi​nie in​ter​punk​‐ cji i nie​wie​dzą w za​kre​sie for​ma​to​wa​niu tek​stu. Nie wspo​mi​na​jąc o tym, że cho​‐ ler​nie do​bra z niej po​wier​nicz​ka. I nie​zła ku​char​ka. Dzię​ku​ję Cap​ta​in Ho​okers, współ​spraw​com zbrod​ni, PQ i Lo (zna​cie ich jako Chri​sti​na Lau​ren). Za pod​ca​sty, za ese​me​sy, za Wie​żę Stra​chu. Za mi​łość do mysz​ki. Dzię​ku​ję Ni​nie, to naj​sma​ko​wit​szy ką​sek, jaki dziew​czy​na może do​stać. Dzię​‐ ku​ję za nie​usta​ją​ce mo​ty​wo​wa​nie mnie, za zdję​cia Ro​ber​ta Pat​tin​so​na i żel​ki, któ​‐ re mi da​jesz, gdy zrzę​dzę. Czy​li, spójrz​my praw​dzie w oczy, pra​wie za​wsze. Cze​‐ kam na two​ją książ​kę! I wresz​cie dzię​ku​ję, dzię​ku​ję i raz jesz​cze dzię​ku​ję moim Fan​ta​stycz​nie Wier​‐ nym Czy​tel​ni​kom. Tym, któ​rzy są ze mną od po​cząt​ku, i tym, któ​rzy do​pie​ro co wsko​czy​li do tego zwa​rio​wa​ne​go po​cią​gu. Dzię​ku​ję. To po​czą​tek po​dró​ży ży​cia. Trzy​maj​cie się, moi mili – ru​sza​my! Ali​ce XOXO

T PROLOG o były naj​wspa​nial​sze, naj​bar​dziej roz​ne​gli​żo​wa​ne chwi​le… GRU​DZIEŃ Ni​g​dy nie spę​dzi​łam świąt z da​le​ka od ro​dzi​ny. Dla mnie Boże Na​ro​dze​nie to ro​dzi​na: naj​bliż​sza, po​więk​szo​na, a póź​niej stwo​rzo​na. Spo​ty​kam się z krew​ny​mi i przy​ja​ciół​mi, ubie​ra​my cho​in​kę, pa​ku​je​my pre​zen​ty, przy​go​to​wu​je​my poncz i pi​je​my go. Jak na ob​ra​zach Nor​ma​na Roc​kwel​la z pi​ja​nym wuj​kiem. Ni​g​dy nie zre​zy​gno​wa​ła​bym z ta​kiej gwiazd​ki. Wy​ją​tek sta​no​wił ten rok. To Boże Na​ro​dze​nie było zu​peł​nie inne. Po​łą​cze​nie sty​lu Roc​kwel​la i Wal​l​ban​ge​ra. Si​mon jako fo​to​graf fre​elan​cer miał na​praw​dę faj​ną pra​cę. Ob​jeż​dżał świat na zle​ce​nie „Na​tio​nal Geo​gra​phic” i Di​sco​ve​ry Chan​nel oraz każ​de​go, kto po​trze​bo​‐ wał fo​to​gra​fa w naj​od​le​glej​szych za​kąt​kach zie​mi. W te świę​ta ro​bił zdję​cia w kil​‐ ku eu​ro​pej​skich mia​stach. Mia​ło go nie być przez pra​wie cały gru​dzień. Od​kąd ofi​cjal​nie sta​li​śmy się „my”, wy​pra​co​wa​li​śmy na​sze wła​sne zwy​cza​je. On w ra​mach pra​cy wy​jeż​dżał, re​zer​wo​wał loty we wszyst​kie stro​ny świa​ta: Peru, Chi​‐ le, An​glia, a na​wet dłu​gi week​end w Los An​ge​les, aby zro​bić se​sję w po​sia​dło​ści Hugh Hef​ne​ra. Cięż​ka orka. Ale kie​dy mój obie​ży​świat wra​ca, za​mie​nia się w zwie​rzę do​mo​we. Je​ste​śmy ze sobą w moim albo w jego miesz​ka​niu. Wy​cho​dzi​my na ko​la​cje z Jil​lian i Ben​ja​mi​‐ nem albo gra​my w po​ke​ra z Mimi, So​phią, Ry​anem i Ne​ilem, któ​rzy rów​nież są na​szy​mi naj​lep​szy​mi przy​ja​ciół​mi. Jest ze mną w moim lub swo​im łóż​ku, w mo​jej lub swo​jej kuch​ni, na moim lub swo​im bla​cie – w na​szym domu. Wszyst​ko wska​zu​je na to, że Si​mon za​wsze wy​jeż​dżał w cza​sie świąt. Brał zle​‐ ce​nia w Rzy​mie, gdzie ro​bił ma​te​riał o pa​ster​ce na pla​cu św. Pio​tra. Albo na Va​‐ nu​atu na po​łu​dnio​wym Pa​cy​fi​ku, czy​li pierw​szej stre​fie cza​so​wej, w któ​rej za​czy​‐ na​ją się ob​cho​dy Bo​że​go Na​ro​dze​nia. Kie​dyś po​je​chał na​wet na bie​gun pół​noc​ny i zro​bił anioł​ka na śnie​gu o pół​no​cy.

Dziw​ne, co? Nie cał​kiem. Jego ro​dzi​ce zgi​nę​li w wy​pad​ku sa​mo​cho​do​wym, kie​‐ dy był w ostat​niej kla​sie li​ceum. Miał osiem​na​ście lat i cały świat wy​wró​cił mu się do góry no​ga​mi. Nie miał in​nej ro​dzi​ny, więc kie​dy kil​ka mie​się​cy póź​niej za​pi​sał się na Uni​wer​sy​tet Stan​for​da, prze​pro​wa​dził się do Fi​la​del​fii. Ni​g​dy nie oglą​dał się za sie​bie. Więc tak, świę​ta to dla nie​go trud​ny czas. Za​czy​na​łam co​raz le​piej ro​zu​mieć mo​je​go Wal​l​ban​ge​ra, oba​la​łam ste​reo​ty​po​wy ob​raz męż​czy​zny. Okres świą​tecz​ny ge​ne​ral​nie prze​bie​gał pod zna​kiem ckli​wo​ści. A spę​dze​nie Bo​że​go Na​ro​dze​nia z mo​imi ro​dzi​ca​mi by​ło​by Na​praw​dę Wiel​ką Spra​wą dla ta​kiej świe​żej pary jak my. Na​wet ich jesz​cze nie po​znał, więc świę​ta u Rey​nold​sów chy​ba nie były naj​lep​‐ szym mo​men​tem na ko​lej​ny krok jako „my”. Dla​te​go nie za​sko​czy​ło mnie, kie​dy za​czął ro​bić pla​ny wy​jaz​do​we na cały mie​‐ siąc. To ra​czej on się zdzi​wił, kie​dy bez​czel​nie wpro​si​łam się na wspól​ną wy​ciecz​‐ kę. – Z Pra​gi jadę do Wied​nia. Po​tem Sal​zburg i tam pew​nie zo​sta​nę na świę​ta. Od​by​wa się tam fe​sti​wal, na któ​rym… – Chcę. – Zno​wu? Cho​le​ra, do​bry je​stem. Go​dzi​nę temu skoń​czy​li​śmy… – Po​ło​żył dłoń po​mię​dzy mo​imi no​ga​mi. Była noc pod ko​niec li​sto​pa​da i le​że​li​śmy w łóż​ku. Kil​‐ ka dni temu przy​je​chał do domu przed ko​lej​nym wy​jaz​dem, więc cią​gle się tu​li​li​‐ śmy. – Nie, pro​szę pana. Chcę po​je​chać z tobą do Eu​ro​py. Chcia​ła​bym, że​by​śmy na​‐ sze pierw​sze świę​ta spę​dzi​li ra​zem. Bę​dzie su​per! – A co z two​imi ro​dzi​ca​mi? Nie po​czu​ją się ura​że​ni? – Pew​nie tak, ale szyb​ko im mi​nie. Bę​dzie tam śnieg? – Śnieg? Ja​sne! Ale je​steś tego pew​na? Więk​szość świąt w ostat​nich la​tach spę​‐ dza​łem sam. To nic ta​kie​go. Nie prze​szka​dza mi – po​wie​dział, nie pa​trząc mi w oczy. Uśmiech​nę​łam się i po​gła​dzi​łam go po twa​rzy. – Ale mi prze​szka​dza. Zresz​tą mię​dzy świę​ta​mi a No​wym Ro​kiem mam ty​‐ dzień wol​ne​go. Jadę. Po​sta​no​wio​ne. – Ca​ro​li​ne Rey​nolds, jest pani bar​dzo wład​cza – za​uwa​żył i prze​su​nął dłoń po moim bio​drze.

– Ow​szem, pa​nie Par​ker. Nie prze​sta​waj ro​bić tego, co ro​bisz tam na dole… Mmm… I w ten spo​sób zna​la​złam się w baj​ce. Po​le​cia​łam do Au​strii. Za​trzy​ma​li​śmy się w uro​czym, przy​tul​nym za​jeź​dzie w cen​trum sta​re​go mia​sta w Sal​zbur​gu. Pa​dał śnieg, drze​wa były oświe​tlo​ne ty​sią​ca​mi drob​nych bia​łych świa​te​łek, a Si​mon wy​‐ glą​dał nie​do​rzecz​nie cu​dow​nie w czap​ce nar​ciar​skiej z pom​po​nem. Za​cho​wy​wał się jak ty​po​wy tu​ry​sta. Na​wet zor​ga​ni​zo​wał dla nas ku​lig z dzwo​necz​ka​mi. W wi​‐ gi​lię opa​tu​lo​na cie​płym ko​cem i wtu​lo​na w Si​mo​na, wyj​rza​łam przez okno na mia​sto i rze​kę, w któ​rej od​bi​jał się blask księ​ży​ca. – Tak się cie​szę, że tu je​steś – wy​szep​tał i lek​ko ugryzł mnie w ucho. – Wie​dzia​łam, że tak bę​dzie. – Za​chi​cho​ta​łam, kie​dy wsu​nął mi rękę pod swe​‐ ter. – Ko​cham cię – szep​nął słod​ko jak miód. – Ja cie​bie bar​dziej – od​po​wie​dzia​łam, a w oczach za​krę​ci​ły mi się łzy. Nowy zwy​czaj? Zo​ba​czy​my… 14 LU​TE​GO Wy​mia​na ese​me​sów po​mię​dzy Si​mo​nem a Ca​ro​li​ne: Wła​śnie za​par​ko​wa​łem. Go​to​wa? Pra​wie. Mu​szę się ubrać. Chodź na górę. Je​stem na scho​dach. Spóź​ni​my się. Nie. Pod wa​run​kiem że zo​sta​niesz w spodniach. W ży​ciu cze​goś ta​kie​go nie sły​sza​łem. Prze​stań ko​pać w drzwi i wchodź! Wy​sła​łam wia​do​mość i opar​łam się o ku​chen​ny blat. Sły​sza​łam, jak prze​krę​ca klucz w drzwiach, i stłu​mi​łam sze​ro​ki uśmiech. Za dwa​dzie​ścia mi​nut mie​li​śmy spo​tkać się z na​szy​mi zna​jo​my​mi na ro​man​tycz​nej ko​la​cji. Przy ta​kim ru​chu bę​‐ dzie​my mieć spo​ro szczę​ścia, je​śli do​je​dzie​my tam za czter​dzie​ści mi​nut. A jak do​pi​sze mi szczę​ście, to nie do​trze​my tam w ogó​le. – Ko​cha​nie! Co ty ro​bisz? Mu​si​my iść! – za​wo​łał. Sły​sza​łam, jak rzu​cił tor​bę na pod​ło​gę w ko​ry​ta​rzu.

Kie​dy szedł w stro​nę kuch​ni, wes​tchnę​łam te​atral​nie i od​krzyk​nę​łam: – Po​sta​no​wi​łam dziś nie wy​cho​dzić. Nie czu​ję się za do​brze. Sta​nął jak wry​ty i mogę za​ło​żyć się o mój szyb​ko​war Le Creu​set, że prze​cze​sał wło​sy pal​ca​mi i wstrzy​mał od​dech. Od ty​go​dni mę​czy​łam go o to, aby za​brał mnie gdzieś na wa​len​tyn​ki. Na​le​ga​‐ łam, aby spę​dzić ten wie​czór z na​szy​mi przy​ja​ciół​mi. Ale on był w domu do​pie​ro od ty​go​dnia i wie​dzia​łam, że ni​cze​go tak nie pra​gnął, jak zo​stać tu, po​le​niu​cho​‐ wać na ka​na​pie i ko​chać się ze swo​ją dziew​czy​ną. Dziew​czy​ną. Cią​gle do​sta​ję gę​siej skór​ki, gdy o tym my​ślę. Je​stem dziew​czy​ną Si​mo​na. Kie​‐ dyś był Pa​nem Ha​re​mu, a te​raz je​stem jego dziew​czy​ną. Więc od po​ło​wy stycz​nia rzu​ca​łam alu​zja​mi, chcąc upew​nić się, że bę​dzie w domu na wa​len​tyn​ki. Póź​niej całe go​dzi​ny wi​sia​łam na te​le​fo​nie z So​phią i Mimi, oma​wia​jąc wspól​ny, ide​al​nie ro​man​tycz​ny wie​czór. Pew​nie przez to, że zmie​ni​łam zda​nie, za​sta​na​wia się, czy na pew​no chce mieć dziew​czy​nę. – Je​steś pew​na? My​śla​łem, że za​le​ży ci na… Za​trzy​mał się, kie​dy wy​szedł z przed​po​ko​ju. Na bla​cie w ku​chen​nym far​tu​chu, z pro​mien​nym uśmie​chem i pięt​na​sto​cen​ty​me​tro​wy​mi szpil​ka​mi na sto​pach sie​‐ dzia​łam ja. Na ko​la​nach trzy​ma​łam szar​lot​kę. – Moje pra​gnie​nie się zmie​ni​ło – po​wie​dzia​łam. – I nie obej​mu​je za​tło​czo​nej re​stau​ra​cji. Chy​ba nie mo​gła​bym mieć na so​bie tyl​ko tego? Ze​sko​czy​łam z bla​tu i od​wró​ci​łam się. O, tak, mia​łam na so​bie far​tuch i tyl​ko far​tuch. Ach, i szpil​ki, nie za​po​mi​naj​my o szpil​kach. – Ca​ro​li​ne. Nie​źle – wy​do​był z sie​bie. Uśmiech​nę​łam się jesz​cze sze​rzej. – Mam coś pysz​ne​go. – W to nie wąt​pię. – Głup​ta​sie, upie​kłam ci cia​sto. Two​ja wła​sna go​rą​ca szar​lot​ka. Wy​star​czy, że tu po​dej​dziesz i ją so​bie weź​miesz. Odła​ma​łam ka​wa​łek kru​szon​ki i za​mo​czy​łam w wy​pły​wa​ją​cym soku. Się​gnie naj​pierw po cia​sto czy po mnie? Oka​za​ło się, że chciał oby​dwu jed​no​cze​śnie.

KWIE​CIEŃ – Wi​dzisz, my​śla​łem, że ro​bi​my po​stę​py. Ra​zem oglą​da​my me​cze ba​se​bal​la, od cza​su do cza​su prze​my​cam dla cie​bie ma​sło orze​cho​we, a ty wy​ska​ku​jesz z czymś ta​kim? Cze​mu? Cze​mu cią​gle to ro​bisz? A co waż​niej​sze, cze​mu ja cią​gle na to się go​dzę? Pod​słu​cha​łam tę roz​mo​wę, do​bie​ga​ją​cą z mo​je​go miesz​ka​nia, kie​dy sta​nę​łam pod drzwia​mi. Si​mon był sam w domu – może roz​ma​wiał przez te​le​fon. Jed​nak kie​dy we​szłam do środ​ka i dys​kret​nie wyj​rza​łam z przed​po​ko​ju, zo​ba​czy​łam go sie​dzą​ce​go na​prze​ciw​ko mo​je​go kota, Cli​ve’a. Na sto​le mię​dzy nimi le​ża​ła blu​za z na​pi​sem „Stan​ford”. Cli​ve za​zna​czał na niej swój te​ren już kil​ka​dzie​siąt razy w cza​sie trwa​nia na​sze​go związ​ku, ale ja​kiś czas temu po​rzu​cił ten zwy​czaj przy​‐ po​mi​na​nia Si​mo​no​wi, kto tak na​praw​dę jest pa​nem domu. Oby​dwo​je po​my​śle​li​‐ śmy, że skoń​czył z tym drob​nym wy​bry​kiem, ale wy​glą​da​ło na to, że nie. Roz​ba​wi​ła mnie po​wa​ga, z któ​rą Si​mon pa​trzył na kota, i jak bar​dzo Cli​ve miał gdzieś to, co się dzia​ło, i bez​tro​sko ma​chał ogo​nem, jak​by nie na​le​żał do jego ko​cie​go cia​ła. Wy​co​fa​łam się ci​cho w głąb przed​po​ko​ju i na​ro​bi​łam ha​ła​su, uda​jąc, że otwie​ram za​mek, aby dać pa​nom znać, że je​stem w domu. Kie​dy we​szłam do ja​dal​ni, Si​mon z non​sza​lan​cją czy​tał ga​ze​tę. Na​wet nie wspo​mniał o roz​mo​wie, któ​rą od​był z ko​tem. Po​zwo​li​łam mu na za​cho​wa​nie tej ta​jem​ni​cy i gdy kil​ka go​dzin póź​niej zna​la​‐ złam jego blu​zę w ko​szu na śmie​ci, uda​łam, że nic nie wi​dzę. MAJ Sy​pial​nię wy​peł​niał ha​łas, roz​dzie​ra​jąc noc i dud​niąc mi w uszach. Gło​śne pi​ło​‐ wa​nie wy​do​by​wa​ją​ce się z nie​okre​ślo​ne​go źró​dła wy​bu​dzi​ło mnie ze snu o Clo​‐ oneyu. Było mi go​rą​co i dusz​no. Za mo​imi ple​ca​mi, wtu​lo​ny we mnie i nie​sa​mo​‐ wi​cie cie​pły, le​żał ten, z któ​re​go ust wy​do​by​wa​ły się prze​raź​li​we dźwię​ki, prze​szy​‐ wa​ją​ce moją gło​wę. Roz​pacz​li​wie szu​ka​łam chłod​niej​sze​go miej​sca na po​dusz​ce. Cie​pło jego cia​ła ota​cza​ło mnie fa​la​mi, a chra​pa​nie – o słod​ki Jezu, chra​pa​nie – wstrzą​sa​ło ca​łym moim wnę​trzem. Cli​ve scho​wał się w bez​piecz​nym miej​scu na ko​mo​dzie. Wy​ko​na​łam bar​dzo idio​tycz​ny ruch na po​zio​mie pod​sta​wów​ki: pod​cią​gnę​łam ko​la​na do sie​bie, a po​‐

tem kop​nę​łam spo​co​ne, chra​pią​ce ciel​sko chło​pa​ka, któ​re zaj​mo​wa​ło moje łóż​ko i wy​bi​ja​ło mnie ze snu. – Auuu! – Obu​dził się i od​ru​cho​wo jesz​cze moc​niej przy​ci​snął swo​je roz​grza​ne cia​ło do mo​je​go. Wy​grze​ba​łam się z łóż​ka i sta​nę​łam nad nim. Za​ma​szy​ście za​bra​‐ łam po​dusz​kę, któ​ra była cała prze​po​co​na. – Kot​ku, co ro​bisz? Kop​nę​łaś mnie? – Z po​wro​tem zwi​nął się w kłę​bek. – Mu​sisz z tym skoń​czyć! – wrza​snę​łam. – Z czym? Wra​caj do łóż​ka – wy​mam​ro​tał, za​pa​da​jąc na nowo w sen, w któ​rym naj​wy​raź​niej był drwa​lem. – Ani mi się waż za​sy​piać! Ko​niec! Z chra​pa​niem! – cią​gle krzy​cza​łam, ogar​‐ nię​ta wście​kło​ścią. Okra​dzio​na ze świę​te​go snu za​cho​wy​wa​łam się jak opę​ta​na. – Chra​pa​nie? Daj spo​kój, nie może być aż tak źle. Co, do dia​bła? Wy​rwa​łam mu po​dusz​kę spod gło​wy, tak że opa​dła na ma​te​rac. – Je​śli ja nie mogę spać, to nikt nie zmru​ży oka! Je​steś gło​śny! I go​rą​cy! – kon​‐ ty​nu​owa​łam. – Cóż, że je​stem nie​zły, to wie​my, co nie? – Ani sło​wa wię​cej! – Ej, masz PMS? – spy​tał i od razu zdał so​bie spra​wę, że po​peł​nił błąd, bo na jego twa​rzy po​ja​wi​ło się prze​ra​że​nie. Resz​tę nocy Si​mon spę​dził po dru​giej stro​nie ko​ry​ta​rza, w swo​im wła​snym miesz​ka​niu. Ja po​trze​bo​wa​łam snu. LI​PIEC – Cho​le​ra, Ca​ro​li​ne. To było cu​dow​ne. – Mhm – mru​cza​łam, pro​stu​jąc nogi wzdłuż jego cia​ła i przy​cią​ga​jąc go bli​żej. Na​dal był we mnie. Na​sze od​de​chy się zsyn​chro​ni​zo​wa​ły. Roz​luź​nio​ny Si​mon za​‐ pa​dał się we mnie, kie​dy gła​ska​łam go po wło​sach i opusz​ka​mi pal​ców ry​so​wa​łam de​li​kat​ne wzor​ki na ple​cach. Po chwi​li wsparł się na łok​ciu i przy​kle​pał roz​czo​‐ chra​ne wło​sy. – Nie do​szłaś, praw​da? – Nie, skar​bie, ale i tak było mi fan​ta​stycz​nie. – Po​zwól, że ci to wy​na​gro​dzę – na​le​gał, wsu​wa​jąc dłoń po​mię​dzy nas. Zdzi​wił się, gdy go po​wstrzy​ma​łam. – Kot​ku?

– Nie za​wsze cho​dzi o to. Na​wet tak może być cu​dow​nie, ro​zu​miesz? Są ta​kie noce, kie​dy two​ja bli​skość to wszyst​ko, cze​go mi trze​ba – po​wie​dzia​łam, ca​łu​jąc go po​now​nie, po​wo​li i na​mięt​nie. – Tak bar​dzo cię ko​cham. W od​po​wie​dzi na mój szept on uśmiech​nął się sze​ro​ko. Czy po Dłu​giej Prze​rwie Bez Or​ga​zmu, jak we​dług mnie ten okres po​wi​nien być ofi​cjal​nie na​zy​wa​ny, po​ja​wiał się już za​wsze? Oczy​wi​ście, że nie. Nie za każ​‐ dym ra​zem. Ale w więk​szo​ści przy​pad​ków był, i to wie​lo​krot​nie. Cza​sem na​wet ocie​rał się o punkt G. W ta​kie noce pra​wie tra​ci​łam przy​tom​ność. I o ile uwiel​bia​łam zbli​że​nia na bla​cie, pod prysz​ni​cem, na pod​ło​dze w kuch​ni i na scho​dach – tak, zda​rzy​ła się jed​na na​mięt​na przy​go​da na scho​dach – to moim ulu​bio​nym sek​sem był ten spo​koj​ny. Kie​dy Si​mon le​żał na mnie, kie​dy mo​głam czuć jego cię​żar i spły​wa​ją​cą na mnie mi​łość, wy​peł​nia​ją​cą mnie, ota​cza​ją​cą mnie całą. A je​śli aku​rat „O” nie przy​szedł, to nie szko​dzi. Wie​dzia​łam, że wcze​śniej czy póź​niej zno​wu się po​ja​wi. Si​mon wró​cił do łóż​ka z bu​tel​ką wody i ko​tem, któ​ry pa​łę​tał mu się mię​dzy no​ga​mi. Cli​ve do​brze wie​dział, że w trak​cie sto​sun​ków na​le​ży trzy​mać się z da​le​‐ ka. Raz za​ata​ko​wał i o mały włos nie zo​stał sko​pa​ny. Dla​te​go te​raz uni​kał miej​sca ak​cji. Si​mon przy​no​szą​cy wodę był zna​kiem, że kot może wró​cić i wtu​lić się w nas. Si​mon po​dał mi wodę, a ja włą​czy​łam te​le​wi​zor, aby spraw​dzić po​go​dę na na​‐ stęp​ny dzień. Chcia​łam wie​dzieć, czy będę po​trze​bo​wa​ła pa​ra​sol​ki. Każ​de z nas za​ję​ło swo​ją stro​nę łóż​ka, Cli​ve wsko​czył po​mię​dzy nas i oglą​da​li​śmy pro​gno​zę po​go​dy. Na​sze złą​czo​ne dło​nie le​ża​ły na po​dusz​ce mię​dzy nami. Me​ga​za​je​bi​ście. SIER​PIEŃ – No da​lej, wiem, że chcesz to po​wie​dzieć. – Wy​da​je mi się, że nie mu​szę, Ca​ro​li​ne. Two​je po​mru​ki mó​wią same za sie​‐ bie. – Nie, nie. Wi​dzę, że masz ocho​tę. No da​waj. – Do​bra. A nie mó​wi​łem. – Le​piej ci? – Tak.

– To do​brze. A te​raz za​mknij się i daj mi do​koń​czyć ma​ka​ron. Si​mon śmiał się, kie​dy sior​ba​łam pho, sma​ko​wi​tą wiet​nam​ską zupę z ma​ka​ro​‐ nem. Przez lata są​dzi​łam, że nie lu​bię wiet​nam​skie​go je​dze​nia. Przy​pusz​czam, że kon​su​mo​wa​nie go w Wiet​na​mie ma zna​cze​nie. Po raz ko​lej​ny fakt, że by​łam dziew​czy​ną Si​mo​na, oka​zał się mieć nie​ocze​ki​wa​‐ ne kon​se​kwen​cje. Za​pro​sił mnie na wy​ciecz​kę po Azji Po​łu​dnio​wo-Wschod​niej: Laos, Kam​bo​dża, a na ko​niec Wiet​nam. Nie uda​ło mi się to​wa​rzy​szyć mu w cza​sie ca​łej po​dró​ży, ale mo​głam do​łą​czyć do nie​go w Ha​noi, gdzie ro​bił zdję​cia dla „Na​‐ tio​nal Geo​gra​phic”, i spę​dzić z nim ty​dzień. Jeź​dzi​li​śmy po mia​stach i wio​skach, piasz​czy​stych pla​żach i ci​chych gó​rach. Co​dzien​nie je​dli​śmy nie​sa​mo​wi​te po​tra​wy i ko​cha​li​śmy się każ​dej nocy. Ak​tu​al​nie w za​chwyt wpra​wia​ło nas pły​wa​nie po za​to​ce He Long i je​dze​nie sma​ko​wi​te​go po​sił​ku, któ​ry zo​stał dla nas przy​rzą​dzo​ny w ło​dzi miesz​kal​nej, gdzie no​co​wa​li​śmy. Pa​trzy​łam na małe wy​spy wy​sta​ją​ce z mo​rza ni​czym wy​ła​nia​‐ ją​ce się z toni grzbie​ty smo​ków. Słoń​ce za​cho​dzi​ło, a Si​mon dla ochło​dy po nie​‐ zno​śnie par​nym dniu wy​sko​czył z ło​dzi pro​sto do wody. Opły​wa​ła jego skó​rę, szor​ty przy​le​pi​ły mu się do cia​ła, a na wi​dok jego na​giej klat​ki za​czę​łam się śli​nić, i to bar​dziej, niż je​dząc zupę. Ży​cie było pięk​ne. Ze wszyst​kich wy​jaz​dów, na któ​rych by​li​śmy ra​zem – szyb​kie wy​pa​dy week​en​‐ do​we albo ty​go​dnio​we wy​ciecz​ki do eg​zo​tycz​nych miejsc – ten za​chwy​cił mnie po​‐ nad mia​rę. Wiet​nam był ma​gicz​ny, odu​rza​ją​cy i wspa​nia​ły. Chcia​łam tu wró​cić. Chcia​łam, aby on po​now​nie mnie tu za​brał. Cią​gle chli​pa​łam zupę, a Si​mon otwo​rzył piwo. Uśmie​cha​li​śmy się do sie​bie. W cią​gu tych mie​się​cy ra​zem nie po​trze​bo​wa​li​śmy słów, aby się po​ro​zu​mie​wać. Kie​dy ob​ró​ci​łam się, żeby pa​trzeć na za​cho​dzą​ce słoń​ce, Si​mon wcią​gnął mnie na ko​la​na. By​li​śmy roz​grza​ni, na​sze sło​ne od wody cia​ła le​pi​ły się do sie​bie. Od pra​‐ wie dwóch dni cho​dzi​łam tyl​ko w sta​ni​ku od zie​lo​ne​go bi​ki​ni i w sa​ron​gu. Si​mon obej​mo​wał mnie za bio​dra, lek​ko wsu​wa​jąc pal​ce pod ma​te​riał okry​cia. – Pięk​nie, praw​da? – spy​tał. – Bar​dzo. – Pa​trzy​łam, jak słoń​ce nur​ku​je w wo​dach za​to​ki, a po​tem ob​ró​ci​łam się i po​ca​ło​wa​łam go. W brzu​chu czu​łam mo​ty​le, któ​re ni​g​dy nie znik​nę​ły. Mam na​dzie​ję, że nie od​le​cą.

WRZE​SIEŃ – Hej. – Cześć. – Obu​dzi​łaś się? – Nie cał​kiem. Mo​ment, co ty tu ro​bisz? – Zła​pa​łem wcze​śniej​szy lot. Stę​sk​ni​łem się. – Mmm, ja też. – Och, Ca​ro​li​ne. Co masz na… albo i nie masz? – Jest za go​rą​co na pi​ża​mę. – To bar​dzo do​brze – szep​nął. Cie​szy​ło mnie cie​pło jego cia​ła obok mo​je​go po​mi​mo pa​nu​ją​ce​go go​rą​ca. Prze​‐ su​wał dłoń​mi po mo​jej ta​lii w dół, do bio​der. Po​ję​ku​jąc, wy​gię​łam się w jego stro​‐ nę. Moje cia​ło za​wsze re​ago​wa​ło na jego do​tyk. Na chwi​lę prze​rwał piesz​czo​ty, aby po​to​wa​rzy​szyć mi w na​go​ści. Przy​war​łam do nie​go, kie​dy po​now​nie po​ło​żył się za mną, pod​nie​co​ny i go​to​wy, aby mnie ko​chać. Pew​ny​mi i po​bu​dza​ją​cy​mi ru​cha​mi gła​dził moje pier​si. Wie​dział, jaką re​ak​cję wy​wo​ła. Lek​ko wsu​nął rękę mię​dzy moje uda i kła​dąc moją nogę na swo​im bio​‐ drze, otwo​rzył mnie. – Tak? – spy​tał szep​tem. Po​czu​łam cie​pło jego od​de​chu na skó​rze. – Tak – po​twier​dzi​łam i wplo​tłam dło​nie w jego wło​sy. Z ję​kiem wszedł we mnie. Wes​tchnę​łam, czu​jąc, jak twar​dy i nie​ustę​pli​wy wdzie​rał się tam, gdzie jego miej​sce.

O ROZDZIAŁ PIERWSZY , tak. Łup. – O, tak. Łup, łup. – Ca​ro​li​ne, nie mów w ten spo​sób, kie​dy je​stem tak da​le​ko od cie​bie – wy​du​sił z sie​bie Si​mon stłu​mio​nym gło​sem. Brzmiał jak za​wsze odu​rza​ją​co. – Głup​ta​sie, cho​dzi mi o wa​le​nie w ścia​nę po dru​giej stro​nie. – Kto tam jest? – Fa​cet z mło​tem. Szko​da, że go nie wi​dzisz. Jest wiel​ki. – Bar​dzo cię pro​szę, nie mów mi o mło​cie in​ne​go fa​ce​ta. – To wra​caj do domu i za​skocz mnie swo​im – rzu​ci​łam ze śmie​chem, za​my​ka​‐ jąc drzwi do ga​bi​ne​tu, aby zmi​ni​ma​li​zo​wać ha​łas. Już nie​dłu​go to po​miesz​cze​nie prze​sta​nie być moim biu​rem. Prze​no​si​łam się do in​ne​go świa​ta. A do​kład​nie na dru​gi ko​niec ko​ry​ta​rza. Stąd to wa​le​nie: re​mont mo​je​go no​we​go miej​sca pra​cy. Więk​sze po​miesz​cze​nie, biu​ro na​roż​ne, tuż obok ga​bi​ne​tu Jil​lian – mo​jej sze​fo​wej i wła​ści​ciel​ki fir​my. Dzię​ku​ję bar​dzo. Lep​szy wi​dok na za​to​kę i pra​wie dwa razy wię​cej prze​strze​ni z ma​łym przed​po​ko​jem, któ​ry miał być miej​scem dla ewen​tu​al​‐ ne​go przy​szłe​go sta​ży​sty. Pew​ne​go dnia mogę do​stać sta​ży​stę. Czy to na​praw​dę moje ży​cie? – Będę w domu ju​tro. Dasz radę do tego cza​su my​śleć o moim mło​cie? – spy​‐ tał. Po​pa​trzy​łam na ka​len​darz sto​ją​cy na biur​ku z za​kre​ślo​ną datą po​wro​tu Si​mo​‐ na. – Zro​bię, co w mo​jej mocy, ko​cha​ny, ale nie masz po​ję​cia, jak po​kaź​ny ze​staw na​rzę​dzi ma ten fa​cet. Ni​cze​go nie obie​cu​ję. – Si​mon jęk​nął, a ja się ro​ze​śmia​łam. Uwiel​biam znę​cać się nad nim po​przez te wszyst​kie stre​fy cza​so​we. – I nie za​po​‐ mnij o pre​zen​cie dla mnie. – Czy kie​dy​kol​wiek za​po​mnia​łem? – Nie, je​steś tro​skli​wy, praw​da?

– Ty tak​że nie za​po​mnij o moim pre​zen​cie – rzu​cił roz​na​mięt​nio​nym to​nem. – Ró​żo​wa ko​szul​ka noc​na jest przy​go​to​wa​na. Będę ją mia​ła na so​bie, kie​dy wró​cisz. – A ja będę w, na, pod… Kur​czę, mu​szę le​cieć. Tak​sów​ka przy​je​cha​ła. – Do​koń​czy​my tę fi​ne​zyj​ną kon​wer​sa​cję twa​rzą w twarz. Ko​cham cię – rzu​ci​‐ łam na po​że​gna​nie. – Też cię ko​cham, skar​bie – po​wie​dział i roz​łą​czył się. Przez chwi​lę wpa​try​wa​łam się w te​le​fon i wy​obra​zi​łam so​bie Si​mo​na na dru​‐ gim koń​cu świa​ta w To​kio. Tego roku zgro​ma​dził wię​cej punk​tów w pro​gra​mie dla czę​sto po​dró​żu​ją​cych niż więk​szość lu​dzi w cza​sie ca​łe​go swo​je​go ży​cia, a miał już za​re​zer​wo​wa​ne ter​mi​ny do koń​ca roku. Na​dal uśmie​cha​łam się do apa​ra​tu, kie​dy do drzwi za​pu​ka​ła Jil​lian, od razu wcho​dząc i sia​da​jąc na rogu biur​ka. – Co ci cho​dzi po gło​wie? – za​py​ta​łam, od​ry​wa​jąc zwię​dły pła​tek róży z bu​kie​‐ tu, któ​ry stał w wa​zo​nie obok miej​sca, gdzie Jil​lian po​sa​dzi​ła swój odzia​ny w kasz​mir ty​łek. – Wi​dzę, że to​bie cho​dzi coś po gło​wie. Czy to Si​mon dzwo​nił? – spy​ta​ła, kie​‐ dy uśmiech​nę​łam się sze​ro​ko. – Tyl​ko on spra​wia, że two​ja twarz tak pro​mie​nie​je. – Po​wtó​rzę: co ci cho​dzi po gło​wie, Jil​lian? – po​no​wi​łam py​ta​nie, wbi​ja​jąc w nią lek​ko ołó​wek. – Coś, co może roz​pro​mie​nić cię jesz​cze bar​dziej, cho​ciaż już te​raz masz cie​ka​‐ wy od​cień zupy po​mi​do​ro​wej – dro​czy​ła się. – Czy twój na​rze​czo​ny, tak jak każ​dy, kto z tobą pra​cu​je, rów​nież uwa​ża, że je​‐ steś bar​dzo iry​tu​ją​ca? – On ma mnie za znacz​nie bar​dziej wku​rza​ją​cą. Go​to​wa na waż​ne wie​ści czy wo​lisz na​dal się mnie cze​piać? – Za​skocz mnie – po​wie​dzia​łam z wes​tchnie​niem. Uwiel​biam moją sze​fo​wą, ale ma skłon​ność do nie​co te​atral​nych za​cho​wań. Na przy​kład w ze​szłym roku, kie​dy ba​wi​ła się w swat​kę dla mnie i Si​mo​na, przez cały czas uda​wa​ła, że o ni​czym nie wie. Ale mia​ła do​bre ser​ce, któ​re w stu pro​cen​tach i bez​gra​nicz​nie na​le​ża​ło do Ben​ja​mi​na, spe​cja​li​sty od ven​tu​re ca​pi​tal. Byli ze sobą od lat i w koń​cu za kil​ka ty​go​dni mie​li wejść w zwią​zek mał​żeń​ski, a o ich ślu​bie mó​wi​ło całe San Fran​ci​sco. Ben​ja​min był nie​za​prze​czal​nie go​rą​cym to​wa​rem, przy

któ​rym ra​zem z przy​ja​ciół​ka​mi chi​cho​ta​ły​śmy i za​po​mi​na​ły​śmy słów. Jil​lian wie​‐ dzia​ła, że wszyst​kie pod​ko​chu​je​my się w jej męż​czyź​nie, i dla żar​tów wy​ko​rzy​sty​‐ wa​ła tę wie​dzę prze​ciw​ko nam. Na​resz​cie mia​ła zo​stać żoną fa​ce​ta na​szych ma​‐ rzeń, a po​tem wy​je​chać w wy​ma​rzo​ną po​dróż po​ślub​ną po Eu​ro​pie. – Pa​mię​tasz zle​ce​nie, któ​re ro​bi​ły​śmy ze​szłej wio​sny dla Mak​sa Cam​de​na? Ten wik​to​riań​ski dom nad mo​rzem, któ​re​go od​no​wie​nie pro​jek​to​wa​ły​śmy przed ślu​‐ bem jego cór​ki? – Tak, dał jej go w pre​zen​cie. Kto robi ta​kie rze​czy? – Max Cam​den, któż​by inny. W każ​dym ra​zie ma rów​nież sta​ry ho​tel Cla​re​‐ mont w Sau​sa​li​to i szu​ka fir​my pro​jek​to​wej, któ​ra go od​świe​ży i tro​chę uno​wo​‐ cze​śni. – Su​per! Zło​ży​łaś już ofer​tę? – za​py​ta​łam, wy​obra​ża​jąc so​bie nie​ru​cho​mość. Ho​tel od po​cząt​ku ubie​głe​go wie​ku stoi tuż przy głów​nej dro​dze w Sau​sa​li​to i jest jed​nym z nie​wie​lu, któ​re prze​trwa​ły wiel​kie trzę​sie​nie zie​mi. – Nie, bo ty to zro​bisz. Bę​dziesz głów​nym pro​jek​tan​tem, je​śli ofer​ta zo​sta​nie przy​ję​ta – wy​ja​śni​ła. – My​ślisz, że mo​gła​bym się pod​jąć ta​kie​go cze​goś? Tuż przed wła​snym we​se​lem? Nie zre​zy​gnu​ję z po​dró​ży po​ślub​nej dla pra​cy, zbyt wie​le wa​‐ ka​cji w cią​gu ostat​nich lat od​pusz​cza​łam. – Ja? Nie, nie, nie. Nie je​stem go​to​wa. Ty też zresz​tą nie. Jak mo​głaś o tym w ogó​le po​my​śleć? – Ją​ka​łam się, a ser​ce pod​cho​dzi​ło mi do gar​dła. To two​ja chwi​la, ko​cha​na. – Pro​szę cię, dasz radę. – Jil​lian lek​ko szturch​nę​ła mnie sto​pą. – Czu​jesz? To ja wy​ko​pu​ją​ca cię z gniaz​da. – Hmm, tak. Już daw​no z nie​go wy​fru​nę​łam, ale to co in​ne​go – bro​ni​łam się, przy​gry​za​jąc ołó​wek, któ​ry sze​fo​wa wy​ję​ła mi z ust. – Są​dzisz, że da​ła​bym ci zle​ce​nie, gdy​byś nie była na to go​to​wa? Przy​znaj, że cho​ciaż tro​chę je​steś pod​eks​cy​to​wa​na. Przy​ła​pa​ła mnie. Za​wsze chcia​łam zre​ali​zo​wać coś am​bit​ne​go, ale zo​stać głów​‐ nym pro​jek​tan​tem przy od​na​wia​niu ca​łe​go ho​te​lu? – Wiem, że pro​szę o wie​le, bo bę​dziesz mia​ła też na gło​wie całą tę szop​kę pod​‐ czas mo​jej po​dró​ży. Na​praw​dę my​ślisz, że to za dużo do ogar​nię​cia? – No, ja, no – wy​du​ka​łam, bio​rąc głę​bo​ki wdech. Kie​dy naj​pierw za​pro​po​no​wa​‐ ła mi za​ję​cie się biu​rem pod​czas jej nie​obec​no​ści, cho​dzi​ło o spra​wy typu do​pil​no​‐

wa​nie, czy alarm był włą​czo​ny na ko​niec dnia i czy Ash​ley za​mó​wi​ła mlecz​ko do kawy. W mia​rę na​pły​wa​nia zle​ceń li​sta obo​wiąz​ków się wy​dłu​ża​ła, ale na​dal była do okieł​zna​nia. A te​raz to. Po​zwo​li​łam, żeby jej sło​wa do mnie do​tar​ły. Czy po​tra​fi​ła​bym to zro​bić? Wy​‐ glą​da​ło na to, że Jil​lian tak uwa​ża​ła. – Hmm. Wy​obra​zi​łam so​bie ho​tel: wspa​nia​łe świa​tło, świet​na lo​ka​li​za​cja, ale wy​ma​gał ge​ne​ral​ne​go re​mon​tu. Już za​sta​na​wia​łam się nad do​bo​rem ko​lo​rów. Jil​lian dźgnę​‐ ła mnie ołów​kiem. – Da​lej, Ca​ro​li​ne. Halo. – Sze​fo​wa po​ma​cha​ła mi ręką przed ocza​mi. Uśmiech​nę​łam się do niej. – Wcho​dzę w to. Zga​dzam się – po​wie​dzia​łam, a w gło​wie mia​łam już mnó​‐ stwo po​my​słów. Sze​fo​wa od​wza​jem​ni​ła uśmiech i stuk​nę​ły​śmy się pię​ścia​mi. – Po​in​for​mu​ję ze​spół, że bę​dziesz nas re​pre​zen​to​wać. – Ra​czej wy​mio​to​wać – rzu​ci​łam, tyl​ko czę​ścio​wo żar​tu​jąc. – Do​bierz od​po​wied​nie za​sło​ny, a wszyst​ko bę​dzie do​brze. A te​raz uczci​my tę de​cy​zję, wy​bie​ra​jąc pio​sen​kę, w rytm któ​rej pój​dę do oł​ta​rza. – Z kie​sze​ni wy​ję​ła iPo​da i za​czę​ła prze​wi​jać li​stę utwo​rów. – Czy mam to w za​kre​sie obo​wiąz​ków służ​bo​wych? – Że speł​niasz moje za​chcian​ki? Tak, prze​czy​taj swo​ją umo​wę. Więc, kie​dy będę szła do oł​ta​rza, w tle po​win​no brzmieć… Gdy za​czy​na​ła ga​dać o ślu​bie, nie moż​na było jej po​wstrzy​mać. Po​mi​mo że ko​‐ tło​wa​ło mi się w my​ślach, od​prę​ży​łam się nie​co. To two​ja wiel​ka chwi​la, dziew​czy​‐ no, i dasz so​bie radę. Praw​da? *** Po​po​łu​dnie spę​dzi​łam na przy​go​to​wa​niach do opra​co​wa​nia chwy​tli​wej ofer​ty dla Mak​sa Cam​de​na. Kie​dy prze​glą​da​łam ar​chi​wal​ne zdję​cia ho​te​lu i jego oto​cze​‐ nia, po​my​sły same przy​cho​dzi​ły mi do gło​wy. Jesz​cze nie w peł​ni ukształ​to​wa​ne, ale ukie​run​ko​wu​ją​ce mnie w stro​nę cie​ka​wych roz​wią​zań. Wiem, że re​pu​ta​cja Jil​‐ lian nada im więk​szej mocy. Każ​dy, kto był na tyle do​bry, aby dla niej pra​co​wać,

za​zwy​czaj do​sta​wał w pa​kie​cie do​dat​ko​we za​ufa​nie. Ale i tak cho​dzi o to, czyj po​‐ mysł oka​że się naj​lep​szy, i chcę, aby mój był im​po​nu​ją​cy. Na​dal za​my​ślo​na nad pro​jek​tem, prze​krę​ca​łam klucz w drzwiach do miesz​ka​‐ nia, kie​dy z jego wnę​trza do​bie​gło mnie głu​che tąp​nię​cie i zbli​ża​ją​cy się od​głos stu​ka​ją​cych o pod​ło​gę pa​zu​rów. Cli​ve. Kie​dy we​szłam, przy​wi​tał mnie mój cu​dow​ny kot, mój mały ka​wa​łek nie​ba. Mię​dzy no​ga​mi ko​tło​wa​ła mi się po​mru​ku​ją​ca kul​ka sza​re​go fu​tra. – Cześć, sło​dzia​ku. By​łeś dziś grzecz​ny? – spy​ta​łam i schy​li​łam się, aby po​gła​‐ dzić jego mięk​kie fu​ter​ko. Zro​bił koci grzbiet, pod​su​wa​jąc się pod moją dłoń i po​twier​dza​jąc, że był grzecz​nym i ko​cha​nym kot​kiem. Po​mru​ka​mi i świer​go​ta​mi dał mi re​pry​men​dę za po​zo​sta​wie​nie go sa​me​go na ty​siąc lat i za​pro​wa​dził mnie do kuch​ni. Roz​ma​wia​li​śmy, kie​dy przy​go​to​wy​wa​łam mu je​dze​nie, co oczy​wi​ście mu​sia​ło na​stą​pić na​tych​miast. Kon​wer​sa​cja do​ty​czy​ła zwy​kłych, co​dzien​nych te​ma​tów, czy​‐ li ja​kie pta​ki dziś wi​dział przez okno, czy kłę​by ku​rzu wy​szły spod łóż​ka i czy zna​‐ la​złam ukry​te w pan​to​flach za​baw​ki. Co do ostat​nie​go te​ma​tu oka​zał się ra​czej mało roz​mow​ny. Jak już miał kar​mę w mi​sce, za​czął mnie zu​peł​nie igno​ro​wać, więc skie​ro​wa​‐ łam się do sy​pial​ni, żeby prze​brać się w coś wy​god​ne​go. Zdej​mu​jąc golf, po​de​‐ szłam do ko​mo​dy z lu​strem, aby wy​jąć z niej spodnie dre​so​we. Kie​dy wy​cią​gnę​‐ łam ręce z rę​ka​wów bluz​ki, ser​ce za​mar​ło mi w pier​siach, bo w lu​strze zo​ba​czy​‐ łam od​bi​cie ko​goś, kto sie​dział na moim łóż​ku. Za​dzia​łał in​stynkt sa​mo​za​cho​waw​‐ czy i ob​ró​ci​łam się w jego stro​nę z za​ci​śnię​ty​mi pię​ścia​mi, go​to​wa do pod​nie​sie​‐ nia ra​ba​nu. Wraz z pierw​szym cio​sem do​tar​ło do mnie, że na łóż​ku sie​dzi Si​mon. – Spo​koj​nie, Ca​ro​li​ne. Co to ma być, do dia​bła?! – wrza​snął, do​ty​ka​jąc swo​jej szczę​ki. – Co to ma być? Do cho​le​ry, Si​mon! Co ty tu ro​bisz?! – rów​nież krzy​cza​łam. Do​brze wie​dzieć, że w ra​zie rze​czy​wi​ste​go ata​ku nie spa​ra​li​żo​wa​ło​by mnie. – Wró​ci​łem wcze​śniej, żeby zro​bić ci nie​spo​dzian​kę – wy​ja​śnił, ma​su​jąc twarz i krzy​wiąc się.

Ser​ce na​dal biło mi jak osza​la​łe. Kie​dy pró​bo​wa​łam się uspo​ko​ić, w rogu zo​ba​‐ czy​łam wa​liz​kę, któ​rą prze​oczy​łam, wcho​dząc do po​ko​ju. Po​pa​trzy​łam na sie​bie i zo​rien​to​wa​łam się, że na​dal mam na so​bie golf, któ​ry opa​tu​la moją szy​ję jak sza​‐ lik. – Mo​gła​bym cię za​bić! – po​now​nie krzyk​nę​łam, moc​no po​py​cha​jąc Si​mo​na na ple​cy. – Wy​stra​szy​łeś mnie na śmierć, głup​ku! – Chcia​łem za​wo​łać, że​byś wie​dzia​ła, że tu je​stem, ale wte​dy omi​nę​ła​by mnie cała roz​mo​wa z Cli​ve’em. Nie chcia​łem prze​szka​dzać. – Uśmie​chał się i gła​dził mój brzuch. – Zdraj​ca! – wrza​snę​łam w stro​nę kuch​ni. – Mo​głeś dać mi znać, że ktoś tu jest, ty nędz​ny fu​trza​ny stró​żu! W od​po​wie​dzi usły​sza​łam bez​na​mięt​ne miauk​nię​cie. – Nie je​stem zwy​kłym kto​siem. Wy​da​je mi się, że jed​nak mam nie​co więk​szy sta​tus niż to – po​wie​dział, ca​łu​jąc de​li​kat​nie moją szy​ję. – To jak? Przy​wi​tasz się ze swo​im chło​pa​kiem, któ​ry prze​le​ciał pół świa​ta, aby po​ka​zać ci swój mło​tek, czy może zno​wu mi przy​ło​żysz? – Jesz​cze nie wiem. Nie ochło​nę​łam. Ser​ce mi wali, czu​jesz? – spy​ta​łam, przy​‐ kła​da​jąc jego dłoń do swo​jej pier​si. Tyl​ko po to, aby po​czuł bi​cie mo​je​go ser​ca. Ja​sne, że tak. Tyl​ko po to. Tak na​‐ praw​dę ser​ce było prze​szczę​śli​we, że Si​mon wró​cił wcze​śniej. Ono lu​bi​ło ta​kie ro​‐ man​tycz​ne spo​tka​nia. Inne czę​ści mo​je​go cia​ła rów​nież wy​da​wa​ły się za​do​wo​lo​ne. – Wi​dzisz, a ja my​śla​łem, że ono tak bije z mo​je​go po​wo​du – od​parł, tłu​miąc śmiech, wo​dząc no​sem po mo​jej szyi i cią​gle wsłu​chu​jąc się w moje ser​ce. – Mo​żesz po​ma​rzyć, Wal​l​ban​ge​rze – od​po​wie​dzia​łam, uda​jąc obo​jęt​ność. A se​‐ rio? Ser​ce we​szło w rytm Si​mo​na i stu​ka​ło dla nie​go. A sko​ro mowa o stu​ka​niu. – Czy​li wró​ci​łeś wcze​śniej, aby zo​ba​czyć swo​ją sta​rą Ca​ro​li​ne? – wy​szep​ta​łam mu do ucha, lu​bież​nie go ca​łu​jąc. Moc​niej zła​pał mnie za bio​dra i po​pra​wił się na łóż​ku. – Tak. – Mo​żesz po​móc mi z tym gol​fem? – Tak. – A po​tem po​ka​żesz mi swój mło​tek? – za​py​ta​łam, wtu​la​jąc się w nie​go i sia​da​‐ jąc na nim okra​kiem. W od​po​wie​dzi wy​piął bio​dra w górę, da​jąc mi po​czuć to na​‐

rzę​dzie. Ro​ze​śmia​łam się. – Mmm, za​po​wiedź wa​le​nia? Zdjął ze mnie golf i roz​piął sta​nik, a moje pier​si roz​la​ły się przed jego roz​pa​lo​‐ nym spoj​rze​niem. – Żad​nych py​tań wię​cej – roz​ka​zał i usiadł pode mną, przy​cią​ga​jąc mnie bli​żej. Tuż przed tym, jak po​ło​żył mnie na ple​cach, ge​stem po​ka​za​łam, że za​my​kam bu​zię na kłód​kę. Mat​ko, ko​cham tego fa​ce​ta. Jego usta tań​czy​ły na mo​jej skó​rze, od cza​su do cza​su ką​sał mnie, wie​dząc, że w ten spo​sób szyb​ko mnie roz​pa​li. Zro​zu​mia​łam. Też się za nim stę​sk​ni​łam. Wy​‐ gię​łam się pod nim, przy​wie​ra​jąc moc​niej do jego cia​ła. Wier​ci​łam się i krę​ci​łam, aby wejść z nim w jak naj​więk​szy kon​takt. Chcia​łam czuć do​tyk jego skó​ry. Po roku na​dal po​tra​fił po​wa​lić mnie na ko​la​na jed​nym do​ty​kiem, po​ca​łun​kiem lub spoj​rze​niem. Pchnę​łam go, po​now​nie zmie​nia​jąc po​zy​cję i szar​piąc za spodnie. – Zdjąć, te​raz – roz​ka​za​łam. Kie​dy od​piął za​mek i gu​zi​ki, zdar​łam z nie​go dżin​sy i zo​ba​czy​łam, że po​now​‐ nie mój męż​czy​zna przy​szedł bez maj​tek. Od​no​si​łam wra​że​nie, że uro​dził się po to, aby do​pro​wa​dzać mnie do bia​łej go​‐ rącz​ki. Jed​ną ręką moc​no zła​pa​łam jego pe​ni​sa. By​łam go​to​wa na oso​bi​stą po​dróż do​‐ oko​ła świa​ta. – Cho​ler​nie się stę​sk​ni​łem – wy​szep​tał. Jak wy​głod​nia​ła ca​ło​wa​łam i li​za​łam jego szczu​płe i sil​ne cia​ło. Gła​dził mnie po po​licz​kach, aż w koń​cu od​gar​nął mi wło​sy z twa​rzy. Chciał mnie wi​dzieć. Wzię​łam go w usta, ca​łe​go. Za​ci​snął wple​cio​ne w moje wło​sy dło​nie, za​trzy​mu​‐ jąc mnie w tej po​zy​cji, tak jak tego pra​gnął. – Mmm, Ca​ro​li​ne – ję​czał, de​li​kat​nie po​ru​sza​jąc bio​dra​mi. De​li​kat​nie, aku​rat. Nie tak bę​dzie prze​bie​ga​ło to przed​sta​wie​nie. Wy​ję​łam go z ust, a po​tem moc​no wsu​nę​łam z po​wro​tem. Pie​ści​łam Si​mo​na dłoń​mi, zmie​nia​jąc siłę uści​sku, aby nie mógł prze​wi​dzieć, co go cze​ka. Draż​ni​łam ję​zy​kiem i usta​mi. Uwo​dzi​łam. Ku​si​łam, aż z jego nie​ziem​skich ust za​czę​ły wy​do​‐ by​wać się ci​che wul​gar​ne sło​wa. Wie​dzia​łam też, że te same war​gi do​ko​na​ją słod​‐ kiej ero​tycz​nej ze​msty na każ​dym frag​men​cie mo​je​go cia​ła.

Uwiel​bia​łam Si​mo​na w ta​kim sta​nie. Uwiel​bia​łam to, że po​tra​fi​łam go do​pro​‐ wa​dzić do sza​leń​stwa. Za​nim do​szedł, pod​cią​gnął mnie w górę i zdjął mi majt​ki, nie cze​ka​jąc na ewen​tu​al​ne pro​te​sty. Po​tem za​darł mi do góry spód​ni​cę i roz​warł moje nogi. Przy​glą​dał mi się prze​szy​wa​ją​co tymi swo​imi sza​fi​ro​wy​mi ocza​mi. Pie​ścił mnie pal​ca​mi, pro​wa​dząc je we mnie, aż za​czę​łam ję​czeć, dy​szeć i cała się trząść z roz​ko​szy. – Pięk​nie tak wy​glą​dasz – wy​szep​tał, a ja krzyk​nę​łam. – Chcę cię, Si​mon. Pro​szę. Chcę! – By​łam go​to​wa wy​rwać so​bie wło​sy z gło​wy, gdy​bym wie​dzia​ła, że dzię​ki temu wej​dzie we mnie szyb​ciej. Kie​dy wsu​nął się do środ​ka, zu​peł​nie prze​sta​łam my​śleć. Tyl​ko czu​łam jego twar​dość i siłę, gdy moc​no się we mnie po​ru​szał. – Chry​ste, to jest nie​sa​mo​wi​te – po​ję​ki​wa​łam, po​zwa​la​jąc, aby całą mną za​‐ wład​nął. Zmie​nił po​zy​cję, tak że ja by​łam na gó​rze, i wbi​jał się we mnie moc​no, co bar​‐ dzo mi się po​do​ba​ło. Póź​niej, kie​dy le​że​li​śmy spo​ce​ni, Si​mon za​py​tał mnie, jak po​do​bał mi się jego mło​tek. Do​sko​na​łość tego wszyst​kie​go prze​cho​dzi​ła ludz​kie po​ję​cie.

R ROZDZIAŁ DRUGI ano wy​do​sta​łam się spod cię​ża​ru cia​ła śpią​ce​go Si​mo​na. Wie​czo​rem po dru​‐ giej run​dzie z młot​kiem mój męż​czy​zna opadł na mnie wy​czer​pa​ny i… Mo​‐ ment. Wie​cie, jak w ro​man​si​dłach pi​szą, że wy​koń​czo​ny fa​cet bez sił opadł na dziew​czy​nę? Do​rzuć​cie do tego wie​lo​go​dzin​ny lot, a zro​zu​mie​cie, co sta​ło się z Si​‐ mo​nem. Do​słow​nie padł, za​spo​ko​jo​ny i zmę​czo​ny zmia​ną cza​su. Le​d​wo uda​ło mi się na​sta​wić bu​dzik przed tym, jak pra​wie dzie​więć​dzie​siąt kilo cie​płe​go cia​ła przy​gnio​tło mnie do ma​te​ra​ca. Ale je​śli spę​dza​cie dłu​gie ty​go​dnie bez tych dzie​więć​dzie​się​ciu ki​lo​gra​mów w łóż​ku, to praw​da jest taka, że spa​nie pod ta​kim przy​kry​ciem to miłe uczu​cie. A przy​naj​mniej le​że​nie obok nie​go. Uwiel​bia​łam Si​mo​na, ale ko​cha​łam tak​że swo​‐ je cia​ło. Po na​kar​mie​niu Cli​ve’a wzię​łam szyb​ki prysz​nic. Ubra​łam się, a on już zdą​żył za​jąć swo​je miej​sce w oknie, pil​nu​jąc oko​li​cy. Za​wią​zu​jąc wil​got​ne wło​sy w ku​cyk, po​dzi​wia​łam Si​mo​na, któ​ry pi​ło​wał drew​no w śnie o drwa​lu. Ciem​ne, roz​czo​chra​‐ ne prze​ze mnie wło​sy opa​da​ły mu na czo​ło. Moc​no za​ry​so​wa​ny nos, nie​sa​mo​wi​cie kształt​ne po​licz​ki, kil​ku​dnio​wy za​rost wart grze​chu i peł​ne usta, któ​re wie​lo​krot​‐ nie wy​śpie​wy​wa​ły moje imię, za​nim… mmm. Prze​cią​gnę​łam tę chwi​lę po​dzi​wu dla le​żą​cej przede mną mar​twej na​tu​ry: wy​‐ cią​gnię​tej, z ra​mio​na​mi nad gło​wą, umię​śnio​ną klat​ką i słod​ką obiet​ni​cą ukry​tą pod cien​kim na​kry​ciem. Po​trzą​snę​łam gło​wą, aby się ogar​nąć, i usia​dłam na łóż​ku obok nie​go. Coś wy​‐ mam​ro​tał przez sen i się​gnął w moją stro​nę. Uśmiech​nę​łam się i da​łam się zła​pać w sen​ny uścisk niedź​wie​dzia. Ca​ło​wa​łam go w czo​ło, do​pó​ki nie otwo​rzył swo​ich pięk​nych nie​bie​skich oczu. – Dzień do​bry, ko​cha​nie – po​wie​dzia​łam z uśmie​chem, kie​dy przy​tu​lił się do mnie jesz​cze moc​niej. Zna​łam tę za​gryw​kę. Nie mia​łam te​raz cza​su na taką za​ba​‐ wę. – Nie, nie. Mu​szę iść. Dziew​czy​ny na mnie cze​ka​ją. Na śnia​da​nie z mo​imi dwie​ma naj​lep​szy​mi przy​ja​ciół​ka​mi, Mimi i So​phią, za​‐ wsze znaj​dy​wa​łam czas nie​za​leż​nie od tego, czy Wal​l​ban​ger był w domu, czy nie.