anKa98

  • Dokumenty314
  • Odsłony244 677
  • Obserwuję259
  • Rozmiar dokumentów542.1 MB
  • Ilość pobrań157 827

Robin LaFevers - Jego nadobna zabójczyni 01 - Posępna litość

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Robin LaFevers - Jego nadobna zabójczyni 01 - Posępna litość.pdf

anKa98 EBooki Robin LaFevers
Użytkownik anKa98 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 524 stron)

LaFevers Robin Lorraine Jego nadobna zabójczyni Księga I Posępna litość TŁUMACZYŁA DOMINIKA WIŚNIEWSKA

Dramatis personae ISMAE RlENNE JEJ OJCIEC GUILLO, HODOWCA ŚWIŃ ZNACHORKA WKlasztorze: MATKA PRZEŁOŻONA SIOSTRA THOMINA, instruktorka sztuk walki ANNITH, nowicjuszka SIOSTRA SERAFINA, uzdrowicielka i wykładowca z dziedziny trucizn SYBELLA, nowicjuszka SIOSTRA WIDONA, koniuszy SIOSTRA BEATRIZ, instruktorka w dziedzinie sztuk kobiecych SIOSTRA EONETTE, archiwista i historyk SIOSTRA ARNETTE, mistrzyni walki bronią SIOSTRA CLAUDE, zarządzająca ptaszarnią SIOSTRA VEREDA, jasnowidząca RUNNION, zdrajca Bretanii i pierwsza ofiara Ismae MARTEL, francuski szpieg i druga ofiara Ismae

TAJNA RADA: WICEHRABIA MAURICE CRUNARD, kanclerz Bretanii PANI FRANCOISE DINAN, guwernantka księżnej MARSZAŁEK JEAN RIEUX, marszałek Bretanii i bakałarz księżnej KAPITAN DUNOIS, kapitan wojsk bretońskich Szlachta i dwór bretoński ANNA, księżna Bretanii, hrabina Nantes, Montfort i Richmont FRANCISZEK II, (nieżyjący) książę Bretanii BARON LOMBART, bretoński szlachcic GAVRIEL DUVAL, bretoński szlachcic BENABIC DE WAROCH, Bestia z Waroch, rycerz RAOUL DE LORNAY, rycerz BARON GEFFOY, bretoński szlachcic KATERINE GEFFOY, jego żona PANI ANTOINETTE HIVERN, kochanka zmarłego księcia Franciszka II FRANCOIS AVAUGOUR, rycerz ALAIN DALBRET, bretoński szlachcic, właściciel rozległych ziem we Francji, jeden z konkurentów do ręki Anny KAROL VIII, król Francji ANNA DE BEAUJEU, Anna Francuska, regentka Francji NORBERT GISORS, ambasador francuskiej regencji FEDRIC, książę Nemours, jeden z konkurentów do ręki Anny MAKSYMILIAN I, arcyksiążę Austrii, cesarz Świętego Cesarstwa Rzymskiego, konkurent do ręki Anny

ROZDZIAŁ PIERWSZY BRETANIA 1485 Noszę ciemnoczerwone piętno, biegnące od lewego ramienia po prawe biodro, ślad po truciźnie, którą matka dostała od znachorki, by pozbyć się mnie ze swego łona. Według znachorki fakt, że przeżyłam, to nie żaden cud, a znak, że zostałam poczęta przez samego boga śmierci. Powiedziano mi, że mój ojciec wpadł w szał i podniósł rękę na matkę, choć ta krwawiła jeszcze słaba, w połogu. Dopiero znachorka zwróciła mu uwagę, że skoro matka gziła się z bogiem śmierci, to kochanek nie będzie stał bezczynnie i patrzył, jak ojciec ją bije. Zaryzykowałam zerknięcie na mojego przyszłego męża, Guilla, zastanawiając się, czy ojciec wspomniał mu o moim dziedzictwie. Pewnie nie, bo kto zapłaciłby trzy srebrniki za coś takiego jak ja? Poza tym Guillo wyglądał na zbyt spokojnego, bym uwierzyła, że zna

mą prawdziwą naturę. Ojciec go oszukał, a to nie wróżyło dobrze naszemu związkowi. Mój niepokój potęgowało też to, że pobieramy się w chacie Guiłla, a nie w kościele. Poczułam ciężkie spojrzenie ojca i podniosłam wzrok. Tryumf w jego oczach przeraził mnie, bo jeśli ojciec zwyciężył, ja przegrałam, choć jeszcze nie byłam świadoma jak. Mimo to uśmiechałam się, chcąc pokazać, że jestem szczęśliwa - nic go tak nie złościło jak moje szczęście. Jednak choć mogłam oszukać ojca, było mi coraz trudniej okłamywać siebie samą. Obawiałam się, naprawdę się obawiałam mężczyzny, do którego miałam od tej chwili należeć. Spoglądałam na jego wielkie, szerokie dłonie. Podobnie jak ojciec, miał ziemię za paznokciami i brud wżarty w skórę. Czy na tym kończyło się podobieństwo? Czy też będzie okładał mnie tymi kułakami jak pałką? To nowy początek, przypomniałam sama sobie i mimo trwogi nie byłam w stanie zgasić tlącej się w duszy iskry nadziei. Guilło chciał mnie na tyle, by zapłacić aż trzy srebrniki? A tam, gdzie chęci, znajdzie się przecież miejsce na łagodność? To właśnie dzięki tej myśli nie uginały się pode mną kolana i nie trzęsły się ręce. Dzięki tej myśli i duchownemu, który przybył udzielić nam ślubu, bo choć był prostym kaznodzieją, ukradkowe spojrzenia, jakie rzucał mi znad modlitewnika, kazały mi wierzyć, że wiedział, kim i czym jestem. Gdy już wymamrotał ostatnie słowa sakramentu, nie odrywałam spojrzenia od konopnego sznura modlitewnego z dziewięcioma drewnianymi koralikami, wska-

zującymi, że kapłan był wyznawcą starej wiary. Nawet podczas obrzędowego wiązania naszych dłoni i błogosławienia naszego związku w imieniu Boga i dziewięciu starych świętych stałam ze wzrokiem wbitym w ziemię, obawiając się ujrzeć w oczach ojca złośliwą satysfakcję bądź to, co mogłoby ujawnić oblicze męża. Po skończeniu ceremonii kapłan oddalił się, klapiąc głośno brudnymi stopami w prymitywnych skórzanych sandałach. Nawet nie wzniósł kufla za pomyślność naszego małżeństwa. Podobnie jak ojciec. Nim opadł pył za odjeżdżającym wózkiem ojca, mój nowy mąż klepnął mnie w pośladki i popchnął w stronę stryszku. Zacisnęłam pięści, żeby ukryć drżenie rąk, i ruszyłam ku chybotliwym schodkom. Guillo raczył się ostatnim kuflem piwa, a ja weszłam na górę i na łóżko, które od tej chwili miałam z nim dzielić. Tęskniłam za matką, bo choć budziłam w niej lęk, na pewno dałaby mi kilka kobiecych rad w kwestii nocy poślubnej. Jednak i ona, i moja siostra odeszły dawno temu, jedna w objęciach śmierci, druga w objęciach wędrownego druciarza. Wiedziałam oczywiście, co dzieje się pomiędzy mężczyzną i kobietą. Moja rodzinna chata była mała, a ojciec głośny. Nie raz nocą rozlegały się odgłosy gwałtownych poruszeń i jęków. Rankiem ojciec zawsze miał nieco mniej fatalny humor, a matka gorszy. Usiłowałam przekonać siebie samą, że bez względu na to, jak obrzydliwe by nie było pożycie małżeńskie, nie może być gorsze od wybuchów złości i ciężkiej ręki ojca. Stryszek był ciasnym, zakurzonym pomieszczeniem, w którym panował taki zaduch, jakby nigdy nie otwie-

rano tu okiennic. Na skleconym z drewna i sznura łóżku leżał siennik. Poza tym zobaczyłam jedynie kilka kołków na ubrania i prosty kufer. Przysiadłam na skraju skrzyni i czekałam. Niezbyt długo. Ciężkie kroki na skrzypiących schodach zapowiedziały nadejście Guilla. Natychmiast zaschło mi w ustach, a żołądek skręcił się w supeł. Nie chcąc dać mu przewagi wzrostu, stanęłam prosto. Kiedy dotarł na górę, zmusiłam się w końcu, by spojrzeć mu w twarz. Jego świńskie oczka błądziły po mym ciele, taksując mnie od stóp do głów, by zatrzymać się w końcu na piersiach. Nalegania mojego ojca, by jak najciaśniej zasznurować gorset, przyniosły odpowiedni rezultat, bo Guillo nie mógł oderwać spojrzenia od mojego dekoltu. Ruchem kufla wskazał gorset, rozlewając przy tym trochę piwa. - Zdejmij to. - Głos miał niski z pożądania. Wpatrując się w ścianę za jego plecami, uniosłam drżące palce ku troczkom. Nie dość szybko jednak. Jak zwykle. Pokonał dzielącą nas odległość trzema wielkimi krokami i wymierzył mi siarczysty policzek. - Szybciej! - ryknął, gdy moja głowa odskoczyła na bok. Poczułam, jak coś rośnie mi w gardle, i wystraszyłam się, że zwymiotuję. A więc tak miało to wyglądać. To dlatego tak chętnie zapłacił te trzy srebrne monety. Udało mi się wreszcie rozwiązać troczki, zdjąć gorset i stanąć przed nim w samej koszuli i spódnicy. Nieruchome powietrze, które jeszcze przed momentem było zbyt ciepłe, wydało mi się naraz zbyt chłodne. - Spódnica - rzucił, ciężko dysząc.

Rozwiązałam tasiemkę i zdjęłam spódnicę. Gdy odwróciłam się, by położyć rzeczy na skrzyni, Guillo przypadł do mnie. Był zdumiewająco szybki, jak na kogoś tak wielkiego i tak przy tym głupiego, ale ja byłam jeszcze szybsza. Ćwiczyłam się wiele lat w unikaniu ataków ojca. Uskoczyłam, wykręcając się poza zasięg jego łap, czym natychmiast doprowadziłam go do furii. Po prawdzie ani przez moment nie zastanowiłam się, gdzie się przed nim ukryć, chciałam tylko jeszcze przez chwilę odwlec to, co nieuniknione. Usłyszałam huk, to na wpół opróżniony kufel rąbnął w ścianę, bryzgając wokół deszczem piwa. Guillo z warkotem skoczył w moją stronę, ale coś we mnie nie zamierzało - nie mogło - mu tego ułatwiać. Znowu się wywinęłam. Niewystarczająco daleko. Poczułam szarpnięcie, potem trzask pękającej tkaniny, gdy rozdarł moją znoszoną koszulę. Na stryszku zapadła cisza, cisza tak gęsta od szoku, że dławiła nawet chrapliwy oddech Guilla. Czułam na plecach jego wzrok, przesuwający się po ohydnych czerwonych pręgach i wybroczynach, które zostawiła trucizna. Zerknęłam przez ramię. Twarz miał bielszą od świeżego sera, oczy ogromne. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, wiedział, WIEDZIAŁ, że został oszukany. Z jego ust wyrwał się przeciągły ryk gniewu, w którym tyleż było wściekłości co autentycznego strachu. Jego twardy kułak uderzył mnie w głowę i powalił na kolana. Ból gasnącej nadziei był po wielokroć gorszy od razów i kopniaków.

Kiedy już Guillo dał ujście furii, chwycił mnie za włosy. - Tym razem sprowadzę prawdziwego kapłana. Spali cię albo utopi. A może jedno i drugie. - Pociągnął mnie po schodach, a moje kolana boleśnie obijały się o każdy stopień. Potem powlókł przez kuchnię i w końcu wepchnął do małej piwniczki. Z rozmachem zatrzasnął drzwi, a potem rygiel Leżałam tak, posiniaczona, prawdopodobnie połamana, przyciskając poobijany policzek do zimnego klepiska. Nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Uniknęłam losu, jaki zgotował mi ojciec. Czyli to ja zwyciężyłam, nie on. Obudził mnie odgłos odsuwanego rygla. Usiadłam skulona, okrywając się resztkami koszuli. Kiedy drzwi się otworzyły, ku mojemu zdumieniu zobaczyłam za nimi kapłana, tego samego, który kilka godzin wcześniej udzielał mi ślubu. Nie było z nim Guilla, a każda chwila bez niego i bez ojca była dla mnie chwilą szczęścia. Ksiądz, raz po raz zerkając przez ramię, gestem nakazał mi iść za sobą. Wstałam i natychmiast piwnica zawirowała wokół mnie. Przytrzymałam się ściany, czekając, aż to wrażenie minie. Ale kapłan nie przestawał kiwać ręką. - Szybciej, zaraz wróci. Te słowa pomogły mi odzyskać równowagę skuteczniej niż jakiekolwiek lekarstwo. Skoro przyszedł tu bez wiedzy Guilla, to najprawdopodobniej chciał mi pomóc.

-Idę. Oderwałam się od ściany, ostrożnie przeszłam nad workiem cebuli i weszłam za księdzem do pogrążonej w mroku kuchni. Ciemność rozjaśniał jedynie żar paleniska. Powinnam może zastanawiać się, jak klecha mnie znalazł, dlaczego mi pomagał, ale było mi to obojętne. Jedyne, co mnie obchodziło, to to, że nie był ani moim ojcem, ani Guillem. Reszta nie miała znaczenia. Poprowadził mnie do tylnych drzwi, najwyraźniej ten dzień był dniem niespodzianek - za progiem czekała mnie kolejna, w osobie starej znachorki. Gdybym nie musiała się tak koncentrować na stawianiu jednej stopy przed drugą, zapytałabym ją, co tu robi. Ale jedyne, na co było mnie stać w tamtym momencie, to skupienie się na utrzymaniu postawy stojącej, żeby nie paść twarzą na ziemię. Gdy otuliła mnie noc, z ust wyrwało się westchnienie ulgi. Na zewnątrz zapadły już ciemności, a mrok zawsze był moim przyjacielem. Tuż obok czekał wóz. Starając się dotykać mnie jak najmniej, kapłan pomógł mi się nań wspiąć, a sam siadł na koźle. Zerknął przez ramię i natychmiast odwrócił oczy, jakby mój widok go parzył. - Z tyłu jest pled - mruknął, kierując chabetę na brukowaną drogę. - Okryj się. Twarde drewno boleśnie przypominało mi o wszystkich sińcach i urazach, a derka była szorstka i cuchnęła osłem. Mimo to żałowałam, że nie ma drugiej, którą mogłabym sobie podłożyć na podłogę wózka. - Gdzie mnie zabierasz? - Na łódź.

Łódź oznaczała wodę, a przekroczenie wody - oddalenie się poza zasięg ojca, Guilla i Kościoła. - Dokąd popłynę? - spytałam, ale kapłan milczał. Ogarnęło mnie śmiertelne znużenie. Nie miałam siły, a wyciąganie z niego informacji przypominało wyszar-pywanie wysuszonych jagód z ciernistych chaszczy. Położyłam się i poddałam nierównemu telepiącemu krokowi szkapy. W ten sposób rozpoczęła się moja podróż po Bretanii. Byłam przemycana niczym kontrabanda, kryta na wozach pomiędzy brukwią lub w sianie, budzona szeptem i ukradkowymi szarpnięciami, przekazywana przez kapłana sekretnemu łańcuchowi tych, którzy żyją zgodnie ze starą wiarą i chcieli za wszelką cenę ukryć mnie przed Kościołem. Prości kapłani, niezręczni, w zatęchłych habitach, byli mili, ale ich niewprawnym dłoniom brak wyczucia. Najbardziej lubiłam znachorki. Ich suche, silne ręce są delikatne jak jagnięce runo, a ostry zapach dziesiątek ziół przylega do nich niczym ulotny cień. Często dawały mi tynkturę lub wywar makowy na rany, podczas gdy kapłani oferowali jedynie współczucie, a bywało, że i zaprawione niechęcią. Kiedy obudziłam się piątego, jak wynikało z moich obliczeń, dnia podróży, poczułam słoną wilgoć morza i przypomniałam sobie słowa o łodzi. Usiadłam z trudem, ale stwierdziłam zadowolona, że sińce nie bolały już tak bardzo, a żebra nie płonęły pod skórą żywym ogniem. Przejeżdżaliśmy przez małą wioskę rybacką.

Otuliłam się szczelniej kocem, zastanawiając się, co będzie dalej. Na samym końcu wioski stał kamienny kościół. Tam właśnie kapłan kierował wóz. Z ulgą dostrzegłam wyrytą na drzwiach kotwicę, symbol Mer, jednej z dawnych świętych. Kapłan ściągnął wodze. - Wysiadaj - nakazał. Nie byłam pewna, co też brzmiało w tym głosie, zmęczenie czy może pogarda, ale tak czy owak podróż dobiegła końca. Nie zastanawiałam się nad tym dłużej, tylko niezgrabnie zsiadłam z wózka, przytrzymując derkę, żeby nie obrazić skromności mężczyzny. Kapłan uwiązał chabetę i powiódł mnie ku plaży, gdzie czekała samotna łódź. Atramentowy ocean rozciągał się jak okiem sięgnąć, przez co łódeczka zdała mi się mała jak łupinka. Na dziobie garbił się stary żeglarz. Na szyi miał zawieszoną muszlę, wyblakłą jak stara kość, a to znaczyło, że modlił się do świętej Mer. Zastanowiło mnie, co też ten starzec myśli o tym, że został obudzony w środku nocy i ma płynąć na morze z obcymi. Żeglarz popatrzył na mnie uważnie wyblakłymi błękitnymi oczyma. A potem tylko kiwnął głową. - Wsiadajcie. Nie mamy całej nocy. - Wyciągnął wiosła i pomógł mi wejść do łódki, która kiwała się przy każdym ruchu; bałam się, że wpadnę do lodowatej wody. Kiedy wreszcie przestała się chybotać, dołączył do nas kapłan, a łajba zanurzyła się jeszcze głębiej. Stary żeglarz tylko coś mruknął, a potem wsadził wiosło w dulkę i zaczął wiosłować. Do małej wyspy dotarliśmy, gdy świt zaczynał różowić horyzont. W sła-

bym świetle przedświtu wysepka wyglądała na bezludną. Dopiero gdy podpłynęliśmy bliżej, zobaczyłam wielki kamień, a obok kościół. I wiedziałam już, że znaleźliśmy się w miejscu dawnego kultu. Po chwili o dno łodzi zachrobotały kamienie. Żeglarz ruchem głowy wskazał kamienną budowlę. - Trza wysiadać. Przeorysza u Świętego Mortaina czeka na wos. Święty Mortain? Patron śmierci. Przeszył mnie dreszcz niepokoju. Spojrzałam na kapłana, który odwrócił wzrok, jakby patrzenie na mnie było zbyt wielką pokusą. Przyciskając do siebie derkę, niezgrabnie wysiadłam z łodzi na płyciznę. Rozdarta pomiędzy wdzięcznością a irytacją, skłoniłam im się lekko, starannie zadbawszy o to, by moje okrycie zsunęło się nieco na ułamek sekundy. To wystarczyło. Usatysfakcjonowana zachłyśnięciem się kapłana i cmoknięciem żeglarza, odwróciłam się i brodząc w wodzie, ruszyłam ku brzegowi. Po prawdzie nigdy wcześniej nie pokazałam więcej ciała niż kostkę, ale tym razem zirytowało mnie, że jestem traktowana jak kusicielka, podczas gdy byłam cała poobijana i obolała. Dotarłszy do spłachcia trawy rosnącej pomiędzy skałami, odwróciłam się w ich stronę, ale łódź już kołysała się na falach. Poszłam więc ku klasztorowi, ciekawa, czego chcieli ode mnie ci, którzy czczą Śmierć.

ROZDZIAŁ DRUGI Wejścia do zakonu strzegły dwa starożytne menhiry. Na podwórcu zaspane kury dopiero co zaczęły grzebać w poszukiwaniu śniadania. Na mój widok rozgdakały się i rozpierzchły, turkocząc skrzydłami. Przystanęłam przed drzwiami, żałując, że nie mogę zaszyć się gdzieś i przespać, aż rozjaśni mi się w głowie. Żeglarz jednak powiedział, że ksieni mnie oczekuje i choć nie wiedziałam za wiele o ksieniach, podejrzewałam, że nie lubią czekać. Serce waliło mi dziko, gdy uniosłam dłoń, by zapukać. Ciężkie drzwi otworzyły się natychmiast, za nimi zobaczyłam niską, pospolitą kobietę od stóp do głów odzianą w czerń. Gestem nakazała mi iść za sobą. Poszłam więc za nią przez skąpo umeblowaną izbę, a następnie równie pustym korytarzem, który prowa-

dził do serca klasztoru. Aż wreszcie moja przewodniczka zapukała do zamkniętych drzwi. - Wejść - nakazał głos zza nich. Przewodniczka otworzyła i znów gestem dała znak, abym weszła. Meble w pomieszczeniu były proste, ale solidne. Przez wschodnie okno wsączało się do środka poranne światło. Moje oczy natychmiast spoczęły na kobiecie siedzącej za wielkim biurkiem pośrodku pomieszczenia. Miała na sobie czarną szatę i kwef, otaczający bladą, uderzająco piękną twarz. Nie podnosząc oczu znad papierów, wskazała mi jedno z krzeseł. Moje kroki odbiły się cichym echem w sali. Usiadłam, otulając się derką. Przeorysza spojrzała na mnie oczyma tak niebieskimi i zimnymi jak morze. - Ismae Rienne. Drgnęłam, zaskoczona, że zna moje imię. - Wiesz, dlaczego tu jesteś, dziecko? Nie wiem, jaką odpowiedź chciałaby usłyszeć, ale nagle poczułam nieodpartą potrzebę zaskarbienia sobie jej łask. - Bo nie spełniłam oczekiwań mojego męża? - Nie spełniłaś oczekiwań? - Ksieni prychnęła lekko, czym zdobyła sobie jeszcze więcej mojej sympatii. -Z tego, co słyszałam, o mało co nie posikał się ze strachu przed tobą. Poczułam znajome gorąco wstydu na policzkach i opuściłam wzrok. - To nie twoja wina, córko - powiedziała tak łagodnie, że aż zachciało mi się płakać.

Nie uroniłam ani jednej łzy, ani gdy bił mnie ojciec, ani gdy zmaltretował Guillo, ale wystarczyło kilka ciepłych słów tej kobiety i musiałam naprawdę się starać, żeby nie rozpłakać się jak dziecko. - Powiedz mi - zaczęła, przysuwając ku sobie pióro i kałamarz - czy znasz okoliczności swoich narodzin? Zaryzykowałam zerknięcie na jej twarz, ale wydawała się pochłonięta pisaniem. - Tylko tyle, że matka nie chciała mnie nosić. Poszła do znachorki po miksturę na spędzenie płodu. - A mimo to przeżyłaś. - Podniosła wzrok. Mówiła cicho, ale w martwocie pomieszczenia jej słowa miały moc krzyku. Spojrzałam prosto w jej spokojne oczy. - Mimo to przeżyłam. - Czy wiesz, co to oznacza? - Poza tym, że musiałam żyć w cieniu, unikać razów i trzymać się na uboczu, by nie wywoływać w innych lęku? - Tak, poza tym. - Jej głos był suchy jak piach. Pochyliła się, oczy lśniły jakąś myślą. - Czy nie twierdzono, Ismae, że jesteś dzieckiem samej Śmierci? Ostrożnie kiwnęłam głową. - A więc tak. Po wielu próbach znalazłaś się tutaj. - Próbach? - powtórzyłam zaskoczona. - Tym było moje życie? Pasmem prób, przez które musiałam przejść? - Przybyłaś do nas zahartowana, dziecko, i nie w mojej naturze tego żałować. Zahartowane ostrze jest najsilniejsze.

- Do nas? To znaczy? - Zamarłam w oczekiwaniu na odpowiedź. - Znalazłaś schronienie w zakonie Świętego Mor-taina. Choć po prawdzie, Mortain jest starszy niż jakikolwiek święty, starszy nawet od Chrystusa. - To jeden ze starych bogów, których teraz nazywamy świętymi - mruknęłam. - Tak, jeden z dawnych bogów. Jeden z tych, których Kościołowi niełatwo się pozbyć. Zwiemy Go świętym, bo tak długo, jak Mu służymy, obojętne Mu, jak Go zwiemy. - Jak służy się Śmierci? - Czy resztę życia spędzę na zabieraniu zwłok do wozu żałobnego? Twarz wielebnej matki nawet nie drgnęła. - Wypełniamy wolę Mortaina, gdy, z wiadomych Sobie powodów, pragnie zmienić splot w płótnie życia. Patrzyłam na nią wzrokiem bez wyrazu, nie mogąc pojąć, co wspólnego ma Mortain z tkaniem płótna. Westchnęła i odsunęła się od biurka. - Powinnaś się czegoś napić. Miałam ochotę błagać, by powiedziała, co oznacza bycie córką Śmierci, ale czułam, że ta kobieta nie toleruje głupców, więc ugryzłam się w język. Przeorysza wyjęła z szafki za biurkiem karafkę i dwa kryształowe kielichy. Napełniła je winem i jeden podała mnie. Wzór na powierzchni kryształu był najdoskonalszą rzeczą, jaką widziałam w życiu. Trzymałam kielich ostrożnie, bojąc się, że może pęknąć mi w dłoni. - Zadaniem naszego zgromadzenia jest szkolenie dzieci spłodzonych przez boga śmierci. Uczymy je, jak szybko i skutecznie wykonywać obowiązki. Zazwyczaj

okazuje się, że pobłogosławił On swą córkę szczególną zdolnością, talentem, który pozwala lepiej wykonywać Jego dzieło. JEGO DZIEŁO. Słowa brzemienne w możliwości. Upiłam łyk wina, żeby odzyskać równowagę. Było słodkie i cierpkie. - Pozwól, że spróbuję odgadnąć co nieco na twój temat - mówiła tymczasem wielebna matka. Kiwnęłam głową, a ona podjęła: - Nigdy nie chorowałaś na febrę, przeziębienie czy krwawą biegunkę? Nawet zarazy się ciebie nie imały, prawda? Wybałuszyłam oczy ze zdumienia. - Skąd to wiecie? Uśmiechnęła się tylko. - Wiem także, że potrafisz przetrwać każde bicie i wyzdrowieć w przeciągu kilku dni. Miewasz prorocze sny o śmierci? - Nie. - Pokręciłam głową z żalem. - Ale czasami wiem, że ktoś umrze. Popatrzyła z zainteresowaniem. - Mów dalej. Nie przestawałam wpatrywać się w wino w pucharze. - Widzę, jak gasną. To jakby zamierał płomień w kaganku. A raz widziałam znak. To był kowal. Miał na czole cień w kształcie podkowy. Trzy dni później już nie żył. Ksieni pochyliła się, wyraźnie zaciekawiona. - Jak umarł? - Kopnięty przez konia, którego podkuwał. - Ach tak. - Na jej ustach pojawił się zadowolony uśmieszek. - Mortain pobłogosławił cię potężnymi darami. - Ujęła pióro i zanotowała coś na pergaminie.

Na moim czole pojawiły się drobne kropelki potu. Dla uspokojenia popiłam kolejny łyk wina. Niełatwo wyjawiać stare sekrety. - A więc - przeorysza znów popatrzyła na mnie -posiadasz zdolności, dzięki którym możesz pełnić naszą służbę. - To znaczy? - Paramy się zabijaniem. - Słowa wielebnej matki zapadły w ciszę sali niczym ciężki kamień. Zdrętwiałam. Usłyszałam, jak kryształowy puchar rozpryskuje się na podłodze. Ksieni zignorowała szkodę. - Oczywiście wielu ginie bez naszej pomocy. Jednakże są również tacy, którzy zasługują na śmierć, lecz nie natknęli się na sprzyjające okoliczności. Zgodnie z wolą Mortaina pomagamy im odnaleźć właściwą drogę. - Mortain chyba nie potrzebuje naszej pomocy? Po raz pierwszy w oczach przeoryszy błysnął gniew. Poczułam, że ta kobieta dysponuje absolutnie żelazną wolą, której istnienia dotychczas jedynie się domyślałam. - Kim jesteś, by mówić, czego bóg śmierci potrzebuje, a czego nie? Mortain jest starym bóstwem, nie zamierza zostać zapomniany, odejść z tego świata i dlatego postanowił wpływać na bieg losów ludzkich. -Intensywność jej spojrzenia osłabła po chwili, jakby fala gniewu się cofnęła. - Co wiesz o dawnych bogach? - Tylko tyle, że niegdyś było dziewięciu bogów, których teraz zwiemy świętymi. I że czasem musimy składać im ofiary, jeśli nie chcemy ich obrazić i ściągnąć na siebie ich gniewu.

- To prawda - potwierdziła ksieni. - Lecz niecała. Stare bóstwo nie jest ani człowiekiem, ani Bogiem, ale czymś pomiędzy. To pierwsze istoty, które zamieszkiwały ziemię. Zostały zesłane, by wypełniać wolę Boga na stworzonym przez Niego świecie. Na początku sprawy pomiędzy nimi a ludźmi nie układały się dobrze. Bóstwa traktowały nas, jak my bydło. Ale gdy tylko nauczyliśmy się ich czcić, składać ofiary i dary, zapanowała pomiędzy nami harmonia. Nawet wczesny Kościół, dawniej, kiedy się tu pojawił, chętnie przystawał na oddawanie czci starym bóstwom, choć zwaliśmy ich już świętymi. Niestety, ostatnio wszystko się zmieniło. Francja wchłonęła mniejsze królestwa, by zdobyć potęgę, a papież robi wszystko, by wykorzenić starą wiarę, chcąc wszystkich modłów i ofiar wyłącznie dla swojego Kościoła. Wierzenia i tradycje otaczania kultem bóstw starej Bretanii zaczynają odchodzić w zapomnienie. Ale nie całkiem. Niektórzy nadal wznoszą modły i składają ofiary. Bez tego dawni bogowie znikną z tego świata. Rozumiesz chyba, że Mortain tego nie chce. Karmi się naszą wiarą, czcią tak, jak my chlebem i mięsem, i tak jak my bez pożywienia, tak On zginąłby bez nich. Dlatego naszym obowiązkiem jest wierzyć i służyć. Jeśli zostaniesz z nami i złożysz śluby, będziesz musiała służyć Mortainowi na sposób, którego od ciebie zażąda. Będziesz Mu posłuszna we wszystkich sprawach. Na wszelkie sposoby. Wykonujemy Jego wolę, rozumiesz? - Czyż to nie mord? - Nie. Królowa nie pierze sama i nie sznuruje swoich szat. Ma od tego służebnice. My jesteśmy Jego służebnicami. Odebranie komuś życia podług Jego woli

to sakrament. - Pochyliła się ku mnie, jakby chciała skusić łaskami boga śmierci. - Jeśli postanowisz do nas przystać, zostaniesz wyszkolona w Jego dziedzinach. Będziesz umiała zabijać na sposoby, których istnienia nawet nie podejrzewałaś. Nauczysz się ukrywania, przebiegłości i wszelkich sztuk, dzięki którym już nigdy żaden człowiek ci nie zagrozi. Pomyślałam o ojcu i o Guillu. O tych wszystkich mieszkańcach wioski, którzy zmienili moje życie w pasmo udręk. Chłopcach, którzy ciskali za mną kamieniami, starcach, spluwających na mój widok, zlęknionych, jakby spodziewali się, że wyrwę dusze z ich pomarszczonych ciał. Młodzieńcach, niezdarnie obmacujących mnie w zaułkach, pewnych, że ojcu obojętne jest moje bezpieczeństwo czy reputacja. Odbierać życie takim jak oni nie będzie dla mnie problemem. W zasadzie czułam się jak kot, który zrzucony z wysokości, ląduje na czterech łapach. Ksieni przemówiła ponownie, jakby czytając mi w myślach. - Nie wszyscy będą tacy jak tamci. Popatrzyłam na nią zaskoczona. - Ci, których nakaże ci zabić Mortain. Nie wszyscy będą jak ten świniarz. Pozostałam głucha na jej ostrzeżenia, przepełniały mnie pewność, że wszyscy mężczyźni są tacy, i chęć pozbawienia ich życia. Ale przeorysza naciskała, chcąc zyskać pewność, że dobrze zrozumiałam. - Będzie wymagał ofiar, ale nie tobie kwestionować Jego wybory. Ty masz Go wielbić i być Mu posłuszna. -

Przez jej twarz przemknął cień jakiegoś uczucia. Mogłam tylko zgadywać, że to wspomnienie dawnego cierpienia. - To istota naszej służby - powtórzyła. - Ślepa wiara. Jesteś zdolna do takiej wiary? - A jeśli odmówię? - Odeślemy cię stąd, zostaniesz oddana jakiemuś miłemu mężczyźnie, który szuka żony. Zastanowiłam się nad tym wyborem, który w rzeczywistości wyborem nie był. Mogłam uciec ze świata mężczyzn i uczyć się ich zabijać albo zostać oddana jednemu z nich niczym owca. - Jeśli uważasz, że nadaję się, by Mu służyć, wielebna matko, z radością to uczynię. Uśmiechnęła się, odchylając na oparcie. - Och, nadajesz się, by Mu służyć. Już przeszłaś pozytywnie pierwszą próbę. Coś w jej uśmiechu wydało mi się niepokojące. - Tak? Przeorysza wskazała roztrzaskany puchar. - Twoje wino zaprawiono trucizną. Jeden łyk byłby zdolny uśmiercić dwakroć większego od ciebie mężczyznę. Ty jedynie przez chwilę poczułaś się nie najlepiej, nic ponad to. Zaniemówiłam, zdumiona, z jaką łatwością przyszło jej wyznanie, że próbowała mnie otruć. Jednocześnie przypomniałam sobie uczucie ciepła i lekkie zawroty głowy. - Chodź, córko. - Ksieni wstała i podeszła do drzwi. - Annith pomoże ci się rozlokować. Witaj w zakonie.

ROZDZIAŁTRZECI Za drzwiami gabinetu matki przełożonej czekała na mnie dziewczyna, niewiele ode mnie młodsza. I podobnie jak ksieni - niezwykle piękna. Miała oczy koloru mieniącego się morza, a spod jej kornetu wymykały się jasne kosmyki. Natychmiast poczułam się niezgrabna i brudna, jakby sama moja obecność profanowała piękno zgromadzone w klasztorze. Jednak dziewczyna uśmiechnęła się i ujęła mnie pod ramię jak starą przyjaciółkę. - Nazywam się Annith - powiedziała. - Zaprowadzę cię do infirmerii. Mimo że chciałam z nią iść, mimo że chciałam rozpocząć nowe życie, zawahałam się. Bo jeszcze bardziej chciałam coś zrozumieć. - Zaczekaj. Annith przechyliła lekko głowę.

-Tak? - Gdybym nie przeszła próby, pozwoliłaby mi umrzeć? - Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach na myśl, jak blisko byłam spotkania Śmierci osobiście. Twarz Annith rozjaśniło zrozumienie. - Skądże! Ksieni posłałaby po bezoar albo wyciąg z szarłatu, żeby zneutralizować truciznę. Chodźmy. Pociągnęła mnie delikatnie za ramię, a w jej głosie dźwięczało tak głębokie przekonanie, taka pewność, że rozwiała moje ostatnie wątpliwości. Nasze kroki odbijały się cichym echem od kamiennych ścian korytarza. Minęłyśmy liczne drzwi po obu stronach. Nie mogłam się nie zastanawiać, co się za nimi znajduje i jak szybko dane mi będzie się tego dowiedzieć. Annith zatrzymała się w progu długiej komnaty o czystych, białych ścianach, wyposażonej w rząd łóżek. Przez okno wpadało świeże powietrze i szum fal rozbijających się o skaliste nabrzeże. Zakonnica, odziana w granatowy habit, siedziała przy stole i ucierała coś w moździerzu. Na nasz widok najpierw ostrożnie odłożyła na bok tłuczek i misę, a dopiero potem zwróciła się ku nam z powitaniem. Osiągnęła już wiek średni, a czarny kornet nie dodawał urody jej oliwkowej cerze. Za to pasował do ciemnego meszku nad górną wargą. Nie dorównywała urodą pozostałym, co przepełniło mnie uczuciem ulgi. Przynajmniej nie będę tu najbrzydsza. - Wielebna matka przysyła kolejną pacjentkę? -Uderzyło mnie, że w jej głosie wyraźnie dźwięczał zapał, niezbyt częsty przecież w takich sytuacjach.