an_ia5

  • Dokumenty256
  • Odsłony82 211
  • Obserwuję55
  • Rozmiar dokumentów887.2 MB
  • Ilość pobrań36 835

A.n.n.a.p.u.r.n.a MH

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :9.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

A.n.n.a.p.u.r.n.a MH.pdf

an_ia5 ksiązki
Użytkownik an_ia5 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 157 stron)

Spis treści Karta redakcyjna Wstęp do pierwszego wydania W wysokich dolinach himalajskich Pierwsze kontakty Wokół Dhaulagiri Wielkie zamarznięte jezioro Narada wojenna Zespoły szturmowe na filarze Annapurna Pięćset metrów dziennie Na jednej linie z Lachenalem Pierwszy ośmiotysięczny szczyt Szczelina Lawina Odwrót Zagajnik w Lete Procesja wśród pól ryżowych Są inne Annapurny Wykaz źródeł ilustracji Przypisy

Tytuł oryginału ANNAPURNA. PREMIER 8000 Przełożył RAFAŁ UNRUG Wstęp przełożył ADAM PLUSZKA Wydawca KATARZYNA RUDZKA Redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA Korekta MAŁGORZATA KUŚNIERZ, JAN JAROSZUK Projekt okładki, opracowanie graficzne i typograficzne ANNA POL Zdjęcie na okładce fot. Marcel Ichac © Laurence de Boissieu Ichac Łamanie | manufaktu-ar.com Copyright © 1997, 2010 by Maurice Herzog Copyright © for the translation by Agnieszka Unrug Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2018 Warszawa 2018 Wydanie pierwsze w tej edycji ISBN 978-83-65780-83-6 Wydawnictwo Marginesy ul. Forteczna 1a 01-540 Warszawa tel. 48 22 839 91 27 e-mail: redakcja@marginesy.com.pl Konwersja: eLitera s.c.

Wstęp do pierwszego wydania To moja pierwsza książka. Nie zdawałem sobie sprawy, ile z tym się wiąże pracy. Zdarzały się chwile, kiedy zadanie mnie zwyczajnie przerastało, ale podjąłem się go, ponieważ chciałem – w imieniu tych wszystkich, którzy poszli ze mną – dać świadectwo i opowiedzieć o straszliwej przygodzie i o tym, jak zdołaliśmy ją przetrwać tylko dzięki serii nieprawdopodobnych cudów. Wciąż tak na to patrzę. Annapurna przedstawia działania ludzi w bezlitosnym uścisku natury i mówi o ich cierpieniach, nadziejach i radościach. Uznałem, że moim obowiązkiem jest szczerze zrelacjonować, co się wydarzyło, i spróbować – na tyle, na ile potrafię – ukazać ludzki aspekt wyprawy oraz oddać tamtą nadzwyczajną emocjonalną atmosferę. W związku z tym, że leżę w szpitalu i czeka mnie jeszcze długie leczenie, każde słowo tej książki zostało przeze mnie podyktowane. Podstawę narracji stanowią oczywiście moje wspomnienia. Jeśli przytoczone fakty są obszerne i dokładne, zawdzięczam to dziennikowi wyprawy, który skrupulatnie prowadził Marcel Ichac – ten kluczowy dokument pisany był często na bieżąco, w chwili, gdy coś się działo. Korzystałem, jak tylko mogłem, z prywatnego dziennika Louisa Lachenala, a pozostałe szczegóły uzupełniali wszyscy moi przyjaciele z wyprawy. Annapurna jest zatem dziełem całego zespołu. Tekst, często bardzo potoczny, poprawił i nadał mu kształt mój brat Gerard Herzog, świadek nie tylko moich najwcześniejszych górskich zachwytów, ale w zasadzie pierwszych życiowych doświadczeń. Gdybym nie mógł polegać na jego wprawnej ręce, gdybym nie ufał jego decyzjom i gdyby nie codzienne słowa zachęty, wątpię, czy kiedykolwiek bym zdołał zakończyć tę pracę. Nazwisko Roberta Boyera, który tak wiele zrobił dla naszej wyprawy, nie pojawia się w tej książce, a jednak jego przyjaźń i zrozumienie okazały się balsamem w najciemniejszych godzinach.

W Tansen, 11 kwietnia 1950 roku. Stoją, od lewej: Lachenal, Couzy, Schatz, Oudot, Terray, Herzog, Noyelle i Szerpowie – Pansy, Sarke, Adjiba, Aila, Dawa Tondup. Siedzą, od lewej: Rébuffat, Ichac oraz Szerpowie – Phu Tharke, Ang Tharke i Angawa. Każdy z dziewięciorga członków ekspedycji będzie miał niejeden powód, aby docenić tę relację. Razem wlekliśmy się z mozołem, cieszyliśmy się i cierpieliśmy. Mam płomienne życzenie, aby naszą dziewiątkę, którą połączyło spoglądanie śmierci w oczy, przez całe życie łączyły braterskie więzi. Przekraczając nasze ograniczenia, sięgając poza granice ludzkiego świata, poznaliśmy coś z jego prawdziwego piękna. W najgorszych chwilach udręki wydawało mi się, że odkryłem głębokie znaczenie istnienia, którego dotychczas nie byłem świadomy. Zrozumiałem, że lepiej być lojalnym niż silnym. Na ciele noszę znamiona naszej gehenny. Zostałem uratowany i zdobyłem wolność. Ta wolność, której nigdy nie stracę, dała mi pewność i spokój spełnionego człowieka. Dała mi rzadką radość kochania tego, czego niegdyś nie doceniałem. Rozpoczęło się dla mnie nowe, wspaniałe życie. W tej opowieści nie tylko relacjonujemy nasze przygody, ale też dajemy świadectwo; zdarzenia, które wydają się czasem pozbawione sensu, często mają głębokie znaczenie. Nie ma innego uzasadnienia dla l’acte gratuit. Maurice Herzog Hôpital américain de Paris Czerwiec 1951 roku

W wysokich dolinach himalajskich Jesteśmy w Azji, w sercu Himalajów, otoczeni najwyższymi górami świata. Tego ranka, 22 kwietnia 1950 roku, łagodne ciepło panuje w dolinie Kali Gandaki; rzeka szumi w oddali. Moi towarzysze śpią w żółtych namiotach obozu. Mnie nie dało zasnąć pragnienie, by ujrzeć miejsca, o których tak wiele myśleliśmy. Z wielkiego placu, na którym stoją nasze namioty, widzę małą wioskę nepalską – Tukuche – pogrążoną jeszcze we śnie. Dzięki małym, wąskim uliczkom, płaskim dachom i modlitewnym chorągwiom przypomina liczne mieściny, przez które wiódł szlak naszego marszu od granicy indyjskiej. Jedynym określonym dźwiękiem jest głos gongu świątyni wznoszącej się na placu, naprzeciwko mnie. Poważny i wibrujący ton rozchodzi się w powietrzu. W świątyni odbywają się zapewne dziwne obrzędy ucieleśniające dla mnie całą tajemniczość Wschodu. Spoglądam na długą dolinę Gandaki, którędy przybyliśmy tu wczoraj. Przenoszę wzrok na góry ciągnące się po obu stronach doliny i patrząc wzdłuż grani, muszę zadrzeć wysoko głowę, by objąć wzrokiem olbrzymią piramidę Dhaulagiri, wznoszącą się na sześć kilometrów ponad dolinę. Już od wielu miesięcy, w Paryżu z Lucienem Deviesem i później, w czasie podróży z moimi towarzyszami, tak często wymawiałem nazwy Dhaulagiri i Annapurny, gór, których nie widział dotąd żaden Europejczyk, że ich wymarzony obraz powstał w mojej wyobraźni. Oto teraz Dhaulagiri wznosi się przed moimi oczyma, prosto nad głową, realna, ukazująca swoje prawdziwe oblicze, oszałamiająca, groźna i fascynująca.

Dolina Kali Gandaki. Nilgiri (7061 m) jest po lewej, Dhaulagiri (8167 m) po prawej. Wprawdzie kiedy wyruszyłem wraz z towarzyszami na tę wyprawę, wiedzieliśmy, co nas czeka, lecz w tej chwili, gdy jestem już na terenie akcji, ogarnia mnie przerażenie. Cała wyprawa – tony sprzętu i żywności, których każdy kilogram wymagał tylu wysiłków, ludzie przybyli z tak daleka, najlepszy zespół alpinistów, jaki kiedykolwiek istniał, ci oddani i ufni Szerpowie, niezliczeni kulisi, przyjaciele we Francji, którzy oczekują od nas cudów, co wydaje mi się bardzo nieuzasadnione, od chwili gdy spoglądam na Dhaulagiri – cała ta ogromna machina, puszczona w ruch, wciąga mnie w wir, pcha naprzód, na podbój gór, o których nie wiem nic, i nie mam pojęcia, jak się do nich zbliżyć. Ciężar tego ogromnego wysiłku woli spada ciężkim brzemieniem na moje barki. Musi się nam udać! Ale gdzie jest droga prowadząca do zwycięstwa? Krótki czas, jakim dysponujemy, powiększa jeszcze mój niepokój. Monsun spadnie na nas najpóźniej za półtora miesiąca. Będziemy wówczas spowici mgłą, zagrożeni nieustannymi burzami, zatopieni przez ulewne deszcze. Pod grozą śmierci trzeba będzie opuścić góry. Do tego czasu musimy znaleźć wejście na Dhaulagiri lub Annapurnę, a oba te szczyty wznoszą się na ponad 8000 metrów. Po raz pierwszy w historii podboju Himalajów wyprawa musi w ciągu jednego lata zbadać masyw górski i zdobyć szczyt. Każda z kilkuset wypraw, które poprzedziły nas w Nepalu i na całym obszarze łańcucha Himalajów posiadającego czternaście „ośmiotysięczników”, działała przez dwa lata lub dłużej. Gdy drużyny szturmowe przystępowały do dzieła u stóp swojej góry, była ona już w poprzednich latach zbadana, sfotografowana, a na jej stokach wytyczono szlak wspinaczki. Alpiniści mieli do dyspozycji cale lato, by dojść na szczyt. Jednak żadna z wypraw nie osiągnęła do dziś swojego celu. Człowiek nie postawił jeszcze nogi na żadnym ze szczytów przekraczających zaczarowaną wysokość 8000 metrów, stanowiącą jakby „barierę dźwięku” dla alpinistów. Mamy dwa lub trzy razy mniej czasu niż nasi poprzednicy, Anglicy, Amerykanie, Niemcy, i chcemy osiągnąć sukces tam, gdzie im się nie powiodło. Czy nie jesteśmy zbyt ambitni? Dziś, u stóp tych olbrzymich mastodontów, których podstawy stanowią cały świat, zamyślam się. Tak, musimy zdobyć szczyt i damy z siebie wszystko. Ale czy to zadanie nie jest nadludzkie?

Dolina Gandaki. Wyrywa mnie z zamyślenia rodzaj długiej litanii dochodzącej z namiotu ustawionego przy kamieniu, na którym siedzę. Inne głosy odpowiadają wspólnie monotonnemu zawodzeniu. To Ang Tharke, szef naszej niewielkiej grupy Szerpów, i jego siedmiu towarzyszy odmawiają poranne modlitwy, jak przystało pobożnym buddystom. Szerpowie, znani ze swojej siły, odwagi i poświęcenia, są półzawodowymi tragarzami górskimi. W czasie podróży przez Nepal nadzorowali ponad dwustu kulisów, którzy przenieśli sześć ton naszego bagażu aż do Tukuche. Teraz będą nam pomagali transportować ładunki w górach i na dużych wysokościach zakładać obozy. – Good morning, sir! (Dzień dobry panu!) – Good morning, Dawa Tondup. – Tcha for Bara Sahib? (Herbata dla kierownika?) – Miły uśmiech rozjaśnia twarz Szerpy. – Yes, thank you. Dawa Tondup jest weteranem dwóch wypraw niemieckich na Nanga Parbat. Był jednym z nielicznych, którzy uratowali się z wyprawy w 1934 roku, i jedynym ocalonym z wyprawy w roku 1937, w całości zasypanej przez lawinę. Wszyscy jego towarzysze brali udział w innych wyprawach: na Everest, na K2, na Nanda Dewi lub w pierwszej francuskiej wyprawie na Hidden Peak, którą kierował Henry de Ségogne. Nagle pod namiotami zaczyna się ruch. – Khanna! Khanna! (Jeść!) – Szerpowie! Moi towarzysze po kolei wysuwają głowy przez otwór namiotu i zbierają się wokół mnie, otrząsając się ze snu. Pierwszy jest Lionel Terray, sławny ze swoich wyczynów trzydziestoletni

przewodnik z Chamonix. To chyba najlepszy alpinista francuski. W ciągu tej opowieści setki razy będę miał okazję wychwalać jego siłę, zdecydowanie, a zwłaszcza zalety charakteru. Ciało atlety, wspaniała muskulatura, okazała postawa kontrastują z twarzą niemal młodzieńczą, o rysach delikatnych i szlachetnych. – Kiedy ruszamy? – pyta mnie szorstko. – Jak najprędzej. Gdy tylko będziemy wiedzieli, gdzie iść i od czego zacząć. – Doskonale. Nie mam zamiaru pleśnieć w dolinie. Louis Lachenal, którego przezwaliśmy „Biscante” (od biscantin – nazwy jabłecznika w gwarze sabaudzkiej), wychodzi z kolei ze swojego namiotu i staje przy nas, zwabiony rozmową. – Czołem! Chodzi o wymarsz? Dokąd? Ja już mam pomysły co do Dhaulagiri. Gwałtowny Lachenal, także przewodnik z Chamonix i stały towarzysz Terraya, z którym dokonał największych wyczynów w Alpach, podnosi ramię ku Dhaulagiri. – Widzisz wierzchołek. Na lewo i na prawo schodzą dwie wielkie granie. Trzeba będzie podejść jedną lub drugą, aż na samą górę. – I po miesiącu będziemy jeszcze na środku grani – wtrącam. Terray potwierdza: – Niewykonalne, Biscante. – Dlatego trzeba wejść na grań najwyżej, jak tylko się da – upiera się Lachenal. – Widzicie ścianę wschodnią, która jest na wprost nas. Jej środkiem spływa lodowiec. Podejdźmy tym wschodnim lodowcem aż do jego szczytu, a stamtąd skierujemy się na jedną z grani. Wtedy mamy Dhaulagiri w kieszeni. – W kieszeni... – mruczy Terray. – Co myślisz o tym, Maurice? – pyta mnie Lachenal. – Twoja droga jest doskonała, Biscante, i nie będziesz jednym z ostatnich przy oglądaniu z bliska swojego słynnego lodowca, ale są jeszcze inne dojścia. – Odkryłeś jedyną drogę, którą można dotrzeć stąd, nie ruszając się z miejsca – stwierdza, śmiejąc się, Terray. – Nie będę niezadowolony, gdy pójdę tam zajrzeć – rzuca Lachenal, kierując się w stronę namiotu Szerpów. Słyszę go z daleka: – Tcha! Ang Tharke!

Wyprawa na Nanga Parbat w 1934 roku. Dawa Tondup należał do tych nielicznych, którzy przeżyli ekspedycję. Wchodzimy z Terrayem do wielkiego zielonego namiotu przeznaczonego na jadalnię. Reszta drużyny zasiadła już do obfitego pierwszego śniadania: Jean Couzy, dwudziestosiedmioletni inżynier, najmłodszy z naszej grupy, szczupły, o wychudłej twarzy, gawędzi z towarzyszem wspinaczek Marcelem Schatzem, który stanowi jego przeciwieństwo ze swoim okrągłym obliczem i tęgim ciałem. Koleżeńskość i zalety alpinisty wielkiej klasy czynią Schatza nieocenionym kompanem. Gaston Rébuffat, trzeci przewodnik należący do naszego zespołu, jeden z najsławniejszych alpinistów francuskich, je w milczeniu. Podnosi ku nam twarz zadziwiająco długą i wpadniętą, zwieńczoną szerokim czołem, na którym wyczytać można całą jego legendarną zawziętość i wolę. – Całe szczęście, że skończyliśmy już ten marsz w gorącu i kurzu – mówi z akcentem zdradzającym jego marsylskie pochodzenie. – Nareszcie góry! Couzy i Schatz są tego samego zdania. Istotnie, po wygodnej podróży samolotem z Paryża aż do stolicy Indii, Delhi, a potem do Lucknow, dotarliśmy do granicy indyjsko-nepalskiej małym pociągiem zataczającym się niebezpiecznie po szynach. Królestwo Nepalu otwarło przed nami swoje granice. Po krótkiej podróży konno przez dwa tygodnie musieliśmy iść piechotą obok naszych ośmiu Szerpów i dwustu kulisów, z których każdy dźwigał około czterdziestu kilogramów. Odkrycie malowniczych wiosek, w których byliśmy pierwszymi białymi, ubogich, lecz gościnnych mieszkańców, trzepoczących na wietrze świętych chorągwi i murów modlitewnych, długich czasami na pięćdziesiąt metrów, na których czytaliśmy nieśmiertelną formułę om mani padme hum – „bądź pozdrowiony klejnocie ukryty w kwiecie lotosu”, ciasny kanion doliny

Gandaki, którą szliśmy w górę aż do Tukuche, wreszcie przerażający widok olbrzymów himalajskich – wszystko to napawało nas ogromną radością. Jednakże powolność marszu, strajki kulisów, mordercze upały (jesteśmy blisko zwrotnika Raka) wyczerpały nas w końcu i wczorajszy dzień, oznaczający koniec męczącej wędrówki, był dla nas świętem. Naprawdę odetchniemy jednak dopiero po rozpakowaniu, zinwentaryzowaniu i uporządkowaniu sześciu ton naszego sprzętu, pięćdziesięciu tysięcy różnych przedmiotów: lekarstw, lin nylonowych, aparatów fotograficznych, haków lodowych, teodolitów, lornetek, ultralekkich namiotów itp., których nabycie i zapakowanie kosztowało nas tyle wysiłków i trosk przed wyruszeniem z lotniska Le Bourget. Tego ranka kosztujemy owoców wielomiesięcznych przeróżnych kłopotów. – Ale gdzie są Ichac i Oudot? – pytam. Jacques Oudot, nasz chirurg, jest doskonałym alpinistą i jednocześnie jednym z najlepszych specjalistów swojego pokolenia. Wchodzi właśnie w chwili, gdy pytam o niego. – Nie tracę czasu w Tukuche – mówi. – Wójt kazał powiedzieć Szerpom, że jego żona jest chora i że byłby szczęśliwy, gdyby mógł poznać europejskiego lekarza. Jeszcze nie skończyłem! Podczas całej naszej podróży Oudot cieszył się wielkim szacunkiem wśród ludności. Ze wszystkich stron przychodzono do niego po radę. Był półbogiem dla tych biedaków żyjących w średniowiecznych warunkach. Rozdawał wszystkim lekarstwa. Jaki jednak robili z nich użytek? Wymieniali je między sobą jako drobne maskotki przynoszące szczęście i połykali bez mrugnięcia okiem kremy przeciwsłoneczne i opatrunki. Z jaką wzruszającą naiwnością oddawali swoje życie w ręce nieznajomego! Widok tych biednych ludzi, tak szalenie ufnych, wzruszał mnie głęboko i czułem, że wzrasta we mnie słuszna duma płynąca z przynależności do współczesnej cywilizacji, której najpiękniejszym tytułem do chwały jest wiedza lekarska. W tych krajach najmniejsze zapadnięcie na zdrowiu jest śmiertelne, a epidemie dziesiątkują ludność. Jedynymi lekarstwami są modlitwa i gnój krowi. Nie dziwiliśmy się więc, oglądając w ciągu kilku dni wiele pogrzebów. W przeciwieństwie do obyczajów europejskich rodzina i przyjaciele zmarłego nie są smutni i nie odczuwają wcale żalu. Czyż nieboszczyk nie przejdzie reinkarnacji i nie powróci na ziemię pod inną postacią, która – jak się spodziewają – będzie przyjemniejsza? Religia buddyjska jest tak mocno zakorzeniona w ich duszach, że nie lękają się utracić wiecznie odnawiającego się życia. W tej chwili wchodzi hałaśliwie Marcel Ichac. Nasz operator filmowy był dopiero co świadkiem niezwykłego zdarzenia. – Fotografowałem właśnie Tybetańczyków przenoszących ładunki soli do Tybetu, odległego stąd tylko o trzydzieści kilometrów – jeżeli tego nie wiecie – gdy nagle usłyszałem odgłosy walki. Mężczyźni i dzieci kłócili się o dwie lub trzy puszki po konserwach, które Szerpowie wyrzucili dziś rano. Puszki, oczywiście puste, wydawały im się skarbami. Nagle jeden z nich znalazł pustą tubę po mleku kondensowanym. Chwycił ją, obejrzał z ciekawością, a potem nagłym ruchem podniósł do ust i zaczął w nią dmuchać ze wszystkich sił. Tuba pękła z przeraźliwym hukiem i wszyscy uciekli, wystraszeni, w kierunku swoich domów. Przyjmujemy opowiadanie Ichaca śmiechem i żartami. W namiocie brakuje jeszcze jednego Europejczyka, sympatycznego i wytwornego Francisa de Noyelle’a, attaché ambasady w New Delhi. Wraz z ambasadorem Francji w Indiach, panem Danielem Lévim, brał on udział w rokowaniach, dzięki którym uzyskaliśmy wyjątkowo pozwolenie na wjazd do Nepalu,

stanowiącego dotąd teren niedostępny dla Europejczyków. Dzięki znajomości języków lokalnych, pomysłowości i bystrości de Noyelle przezwycięża wiele przeszkód. Ponadto jest doskonałym alpinistą. Północna ściana Dhaulagiri. A oto właśnie wchodzi do namiotu. Członkowie wyprawy są w komplecie i przeczuwam, że taka chwila nieprędko się powtórzy. Przyglądam się uważnie towarzyszom gawędzącym wesoło i powoli mija przygnębienie, które ogarnęło mnie tego ranka. Jaka góra oprze się takim ludziom – silnym, zdecydowanym, żarliwym? Uspokojony i dobrej myśli przyłączam się do dyskusji. Proszę Marcela Ichaca, aby wyjął indyjską mapę. Rozmowy urywają się, jak na zaklęcie. Ichac ostrzega nas, rozkładając mapę: – Nie ufajmy jej zbytnio. Rysowali ją z bardzo daleka specjaliści, którzy nigdy nie byli tu na miejscu. Obliczyli, nawet niezwykle dokładnie, wysokość i położenie najważniejszych szczytów, a potem, opierając się na niesprawdzonych wiadomościach, połączyli te punkty kreskami, trochę na łut szczęścia. Pomiędzy kreskami w zasadzie znajdują się doliny, ale to wszystko jest bardzo niepewne. Długo oglądamy indyjską mapę. Po chwili milczenia zabieram głos: – Nasz cel jest prosty: zdobyć Dhaulagiri lub Annapurnę najłatwiejszą drogą. Aby znaleźć tę drogę, podzielimy się na małe grupki i obejdziemy dookoła nasze szczyty. Zacznijmy od Dhauli, ponieważ znajduje się on blisko i widzimy jedną z jego ścian, wschodnią, oraz dwie granie: południowo-wschodnią i północno-wschodnią. Biscante, czy chcesz przeszukać to zbocze?

– Bardzo chętnie – odpowiada Lachenal. – Ale po co je przeszukiwać, skoro widać stąd, że są tam możliwości? – Skąd o tym wiesz? – pyta Ichac. – Zdaje ci się, że jeszcze jesteś w Alpach. Ichac, jedyny z nas, ma doświadczenie himalajskie. Był już operatorem filmowym wyprawy de Ségogne’a w 1936 roku. – Tu wszystko jest znacznie większe – mówi. – Nie macie jeszcze skali w oczach. Lodowiec wschodni, który wydaje ci się tak niedaleko, w rzeczywistości znajduje się ponad dziesięć kilometrów stąd. Trzeba go obejrzeć z bliska. – Ja pójdę z Biscantem, jeżeli chcecie – proponuje Rébuffat. – Doskonale – mówię. – Ścianę południową widzieliśmy podczas drogi. To jest pionowy mur o wysokości sześciu kilometrów. Nie do zrobienia. Nikt nie widział ściany północnej. Jak wynika z mapy, idąc w górę doliny, zakręcającej wokół szczytu Tukuche, dojdziemy do jej podstawy. Kto tam ze mną pójdzie? – Ja! – woła Terray. – To niemożliwe – odpowiada doktor Oudot. – Bardzo mi przykro, Lionel, ale dopiero co byłeś poważnie niedysponowany i przez dwa dni musisz odpoczywać. – W takim razie ja? – pyta Ichac. – Zgoda – odpowiadam. – Ruszymy we dwójkę. Co do Annapurny, problem jest bardziej złożony. Dhaulagiri jest izolowanym szczytem. Annapurna to cały masyw, szereg łańcuchów spojonych ze sobą, rodzaj fortecy z niezliczonymi wieżami i murami wysokimi na siedem tysięcy metrów. Annapurna jest tylko najwyższym punktem tego kolistego muru. Aby dobrać się do naszego szczytu, trzeba przedostać się do środka, do kotła, którego nie widział żaden człowiek. Są na to dwa sposoby. Wody z topniejących lodowców, zamkniętych wewnątrz kotła, przebiły się przez tę olbrzymią tamę. Rzeka Miristi wydrążyła na południu prawdziwy wyłom. Może uda się nam przedostać przez ten wyłom do wewnętrznego kotła. Drugi sposób: po przeciwnej stronie niż wyłom, na północy, mur zdaje się obniżać do sześciu tysięcy metrów. Na mapie zaznaczona jest ścieżka wiodąca do tego obniżenia, noszącego nazwę przełęczy Tilicho. Możemy dotrzeć do wewnętrznego kotła przez tę przełęcz, do której dojście jest bardzo łatwe, i obejrzeć Annapurnę. – Ścieżka, przełęcz na wysokości sześciu tysięcy metrów, Annapurna bliziutko, to obiecujące – mruczy rozmarzony Schatz. Po czym proponuje: – Chętnie bym poszedł w stronę rzeki. – Zgoda. – Czy nie masz nic przeciwko temu, abym poszedł z Schatzem? – pyta Oudot. – Trochę to niedobrze, żeby lekarz wyprawy opuszczał bazę, ale ty przecież też potrzebujesz treningu i aklimatyzacji. – A ja? – pyta Couzy. – Ty zostaniesz w obozie z Terrayem. Pójdziesz na następny rekonesans. A więc, moi przyjaciele – zakończyłem, zwracając się do słuchaczy – wyruszamy jutro rano. Najważniejsza zasada: nie chodzi o to, żeby zbadać wszystko, lecz o podchwycenie pierwszego dogodnego rozwiązania. Obyśmy jutro wieczór zaczęli mieć nadzieję. Moi towarzysze wychodzą z namiotu, okazując wielką pewność siebie: jutro będziemy bardzo bliscy ustalenia, czego chcemy. Jeden tylko Ichac uśmiecha się, nie wyjaśniając, co ma na myśli.

Pierwsze kontakty Następnego dnia rano pobudka o piątej. Lachenal, Rébuffat i jeden z Szerpów wyruszają pierwsi na wschodni lodowiec. Zabierają narty i jedną „jednostkę wysokościową”, to jest zestaw składający się z jednego dwuosobowego namiotu nylonowego, dwóch ultralekkich śpiworów, dwóch krótkich materaców pneumatycznych i kuchenki. Wszystko to waży około dziesięciu kilogramów. Zmienili bowiem plany i wybierają się na dwa dni. Z kolei Oudot i Schatz wychodzą w stronę Miristi i Annapurny. Chwilę później Ichac i ja opuszczamy obóz, kierując się ku północnej ścianie Dhaulagiri, szczęśliwi, że jesteśmy znów w górach. Każdy zespół spodziewa się, że przypadnie mu zaszczyt odkrycia drogi, która doprowadzi do jednego ze szczytów. Przez cały dzień wszystkie grupy maszerują szybko z lornetkami w ręku. Wieczorem wracamy z Ichakiem do obozu, zmęczeni i markotni. Terray woła do nas: – No więc, co z tą ścianą północną? – Jaką ścianą północną? – Dhaulagiri! Widzieliście ją? – Trzeba kilku dni marszu, żeby ją zobaczyć z daleka – przyznaję. – Ichac miał rację. To wszystko jest znacznie większe, niż sobie wyobrażaliśmy. – Poza tym mapa jest błędna – dorzuca Ichac. – Ta słynna zakręcająca dolina, która miała otwierać się na północną ścianę, w rzeczywistości kończy się na filarze oddzielającym nas od ściany i kryjącym ją. Trzeba by wejść na ten filar i może wtedy moglibyśmy dostrzec północne zbocze Dhauli. Terray chce właśnie wyrazić swoje rozczarowanie z powodu tak skromnego wyniku, gdy Oudot i Schatz wchodzą do namiotu. I oni wydają się zmęczeni tym pierwszym rekonesansem. – No i co z Annapurną? – pytam Schatza. – No i co ze ścianą północną? – replikuje. Śmiejemy się wszyscy jak szaleni ku zadowoleniu Ichaca. Schatz opowiada dalej: – Nie doszliśmy nawet nad Miristi. Wszystko jest znacznie większe, niż myśleliśmy. Przełom, o którym mówiłeś, istnieje na pewno, ale potrzeba kilku dni, aby do niego dojść i odszukać przejście w stronę Annapurny, jeśli ono naprawdę się tam znajduje. – Mamy jednak dwie wiadomości – mówi Oudot. – Najpierw znaleźliśmy obniżenie nad Miristi. To będzie doskonały punkt obserwacyjny, dojście nie jest trudne. I widzieliśmy też wierzchołek Annapurny. – Nareszcie! – Ale z bardzo daleka – dodaje Schatz. – Niewiele można o nim powiedzieć, lecz górna partia nie wygląda źle.

– Mówiąc krótko – stwierdza Oudot – aby dotrzeć do Miristi i podejść przełomem aż do wewnętrznego kotła Annapurny, trzeba pójść jeszcze raz z namiotami i zapasami na kilka dni. Siadamy do obfitego posiłku przygotowanego przez Szerpów pod nadzorem Couzy’ego i Terraya, którzy usługują czterem zgłodniałym. Następny dzień poświęcony jest na odpoczynek. Korzystając z tej zwłoki, zwiedzam Tukuche. We wsi obchodzi się właśnie tego dnia święto religijne i mam okazję oglądać wystrojone kobiety nepalskie. Tukuche i Dhaulagiri widziane z Muktinath. Z czortenu, świątyni buddyjskiej położonej niedaleko naszego obozu, wychodzą kobiety o miłych twarzach i zachowaniu pełnym rezerwy, jak wszystkie mieszkanki Nepalu różniące się od wesołych i okazujących swoje uczucia Tybetanek. Od stonowanych barw świątyni odcinają się liczne i żywe kolory spódnic, gorsetów, pstrych pasów i różnych ozdób składających się na odświętny strój kobiet z Tukuche. W wąskich uliczkach wioski oglądam karawany Tybetańczyków. Z daleka trudno odróżnić mężczyzn od kobiet. Ich stroje są bardzo podobne, a silnie zaznaczający się typ mongolski – wystające kości policzkowe, szerokie twarze, wydłużone oczy – akcentuje jeszcze podobieństwo, sprzyjając pomyłkom. Karawany przemierzają to, co nazywamy ironicznie „wielką międzynarodową drogą tybetańską”, ponieważ stanowi ona jedną z nielicznych dróg przecinających cały Nepal od Tybetu do Indii. W rzeczywistości jest to zwykła ścieżka. W Nepalu koło jest rzeczą nieznaną. Nie ma tu ani wózków, ani taczek, ani żadnego środka lokomocji poza nogami. Wszystko transportuje się na

plecach ludzi. Dlatego też w całym kraju nie ma ani jednej drogi. Po co budować drogi, skoro nie ma pojazdów, i po co budować pojazdy, gdy nie ma dróg? Niewiele jest szans, że to błędne koło zostanie przerwane przed upływem wieków. Podczas spaceru przyłącza się do mnie Francis de Noyelle i osoba, o której jeszcze nie wspomniałem: G.B. Rana. Jest to czarujący oficer oddany do naszej dyspozycji przez maharadżę Nepalu celem towarzyszenia nam wszędzie i ułatwienia naszego zadania. Podczas całej podróży wędrował u naszego boku, grając bez przerwy na skrzypcach, wraz z nosicielem skrzypiec, osobnym nosicielem parasola, osobistym kucharzem i innymi członkami swojej świty. Wraz z Noyelle’em i G.B. Raną, którego nazywamy po przyjacielsku G.B., składam oficjalną wizytę subie Tukuche, wójtowi wioski i prefektowi całego okręgu. Jego funkcje polegają wyłącznie na pobieraniu podatku od wszystkiego, co się wyrabia, sprzedaje, kupuje i zarabia w jego okręgu. Zatrzymuje on dla siebie procent od tego podatku, co jest najlepszą gwarancją jego uczciwości, a resztę odsyła maharadży. Suba przyjmuje nas bardzo uprzejmie. Jest to człowiek inteligentny i jak wszyscy w tym kraju pełen kurtuazji i rezerwy. Zgadza się sprzedać nam mąkę kukurydzianą, „tsampę” stanowiącą jedyne pożywienie naszych Szerpów. Robią z niej duże, zbite kule, które podgrzewają i połykają z wielkim apetytem. Nepalczycy nie jedzą mięsa, gdyż ich religia zabrania zabijać zwierzęta, a także jeść wieprzowinę, wołowinę etc. Czyż nie mogłoby się zdarzyć w ten sposób, że zabije się i zje przyjaciela lub krewnego, który po śmierci powrócił na ziemię pod postacią zwierzęcia? Zwłaszcza krowa jest święta. Widuje się te spokojne czworonogi spacerujące swobodnie po ulicach i drogach, otoczone powszechnym szacunkiem. Umierają również na tych samych miejscach. Gdy mija się szkielet świętego zwierzęcia, a święte są wszystkie, należy obejść go z lewej strony. Przestrzegamy tego skrupulatnie. Suba częstuje nas nepalską herbatą z pieprzem. Połowa pieprzu, połowa herbaty. W Tybecie pije się herbatę z masłem. Tybetańczycy wybierają swoje najlepsze, to jest najstarsze, najbardziej zjełczałe masło i topią je w herbacie, aż płyn stanie się gęsty. Jest to napój narodowy, jak wino lub kawa z mlekiem we Francji. Połykamy herbatę, krzywiąc się, lecz usiłujemy zamaskować grymas nieszczerym uśmiechem. Siedzimy na matach, gdyż krzesła i stoły są nieznane w Nepalu, podobnie jak widelce i łyżki. Każdy je palcami, siedząc na ziemi. Moja sąsiedzka wizyta u suby jest również spowodowana interesem. Chciałbym dowiedzieć się czegoś o topografii okolicy, aby sprawdzić lub sprostować wiadomości, jakie podaje nam indyjska mapa. Ale ani suba, ani nikt z mieszkańców Tukuche nie może nam pomóc w tej sprawie. Mieszkańcy doliny nie wędrują poza jej granice i często się zdarza, że nie widzieli ani razu sąsiedniej wioski, odległej zaledwie o kilka kilometrów. Z drugiej strony tubylcy nigdy nie przekraczają granicy wiecznych śniegów i nie naruszają stoków gór, gdyż dla tych ludzi, prostych i zarazem skomplikowanych, także i góry są święte. Na szczytach mieszkają bóstwa. „Annapurna” w języku nepalskim znaczy bogini urodzaju. Nie można nachodzić bóstwa w jego siedzibie. Niezadowolony bóg zemściłby się, prześladując intruzów najróżniejszymi nieszczęściami. Mieszkańcy dolin nie bez lęku spoglądają na nasz wymarsz w góry. Nie wyjdę jednak z niczym. Suba każe przywołać pewnego sikhariego – myśliwego – który nie ma tu zbyt dobrej opinii: poluje, podróżuje, włóczy się u podnóży gór... Krótko mówiąc, indywidualista. Sikhari jest mieszkańcem Thinigaon, niewielkiej wioski położonej w dolinie

Gandaki, dziesięć kilometrów na północ od Tukuche. Za pośrednictwem de Noyelle’a tłumaczącego moje pytania na język hindi dla G.B., który z kolei tłumaczy je na język gurkhali myśliwemu, otrzymuję niejasne odpowiedzi, co jest spowodowane nie tylko faktem, że są one tłumaczone z gurkhali na hindi i na francuski. Moje pierwsze pytanie dotyczy północnej ściany Dhaulagiri. Odpowiedź, którą otrzymuję, zawiera aluzję do naszych butów, wywołujących wielkie zainteresowanie sikhariego, gdyż tutaj wszyscy chodzą boso. Wydaje mi się, że mechanizm łańcuchowego tłumaczenia nie funkcjonuje dobrze. Rozkładam więc mapę indyjską i pokazuję myśliwemu palcem dolinę i północną ścianę Dhaulagiri. Człowiek z Thinigaon oświadcza, że nigdy nie był w tych stronach. Możliwe także, że nigdy w życiu nie widział mapy i że mówi w gurkhali o czymś zupełnie innym. Jedyne rozwiązanie to pójść i zbadać sprawę samemu. Wymawiam jednak nazwę przełęczy Tilicho i na dźwięk tego słowa sikhari podnosi głowę. – Tilicho! – powtarza. Oświadcza, że wie. – Gdzie ona się znajduje? – pytam. Sikhari porusza palcem po mapie, jak gdyby chciał ją odkurzyć. Pokazuję punkt, gdzie powinna znajdować się przełęcz w łańcuchu Annapurny. – Nie – powiada. Rozpoczyna teraz monolog trwający pół godziny. W tym kraju uważa się za obowiązek wygłoszenie dłuższego przemówienia, aby powiedzieć dzień dobry. Z tego wszystkiego wynika jednak, że przełęcz Tilicho nie otwiera się na wewnętrzny basen Annapurny i że w ciągu dwóch dni sikhari może nas do niej zaprowadzić. Twierdzenia tego człowieka są bardzo niepewne, ale w każdym razie jestem uradowany, dowiadując się, że przełęcz Tilicho istnieje naprawdę. We właściwym czasie pójdziemy z myśliwym sprawdzić na miejscu jej położenie względem Annapurny. Wychodzimy od suby zmęczeni. Wracając do obozu, przechodzimy obok rzędu młynów modlitewnych. Są to wielkie miedziane walce. Na czerwonym metalu wyryto modlitwy. Wewnątrz złożono manuskrypty, na których mnisi buddyjscy spisali modły. Przechodząc, każdy obraca młyny i tym prostym ruchem, nie otwierając ust, odmawia na raz setki pacierzy. Widzimy także przyczepione do masztów wielkie chorągwie modlitewne, na których namalowane są inwokacje do Buddy. Chorągwie gwiżdżą na wietrze i w ten sposób modlitwy odmawiają się same.

Dhaulagiri i Tukuche od północnego wschodu. Dochodząc do obozu, wpadamy na Lachenala i Rébuffata. Wracają ze wschodniego lodowca Dhaulagiri. Czy mieli więcej szczęścia od nas? – Z bliska – odpowiada Rébuffat – lodowiec stanowi prawdziwą kaskadę lodową. Przeszliśmy niewielką jego część, ale wydaje mi się, że podejście będzie trudne. – Poza tym – dodaje Lachenal – jeżeli dojdziemy do górnych partii lodowca, będzie nam bardzo trudno wejść na grań po prawej stronie, która jest najbardziej zachęcająca. Trzeba będzie pokonać zalodzoną pionową ścianę o wysokości ponad kilometr... – A jak wygląda grań dalej, aż do szczytu? – pytam. – Myślę, że będzie można nią podejść bez większych trudności. – Ale – dodaje Lachenal, powtarzając słowo w słowo wniosek Schatza i mój – widzieliśmy ją z bardzo daleka. To wszystko jest ogromne, znacznie większe, niż sobie wyobrażaliśmy. W tej jednej górze można by zmieścić cały łańcuch Mont Blanc. – Żeby upewnić się co do tej drogi – kończy Rébuffat – trzeba by podejść aż do końca lodowca, to znaczy wspinać się przez kilka dni. Szybko zaznajamiam kolegów z wynikami dwóch innych rekonesansów. Są one identyczne. Wszystko to jest mało zachęcające, ale pierwsze wywiady pozwoliły nam zapoznać się ze szczytami himalajskimi i z faktem, że wymagają one zespołowego wysiłku. Indywidualna przygoda alpejska ustępuje tu miejsca wspólnemu działaniu. – Program jest prosty – mówię. – Trzeba poprowadzić dalej każdy z tych trzech rekonesansów. Wyruszymy wszyscy na kilka dni.

Terray dołączy do nas celem zbadania północnej ściany Dhaulagiri, Couzy pójdzie wraz z Oudotem i Schatzem ku Miristi i Annapurnie. Lachenal i Rébuffat zasłużyli na trochę odpoczynku po wielkich wysiłkach. W obozie panuje ożywiony ruch. Szerpowie mają zafrasowane miny. Sahibowie przygotowują plecaki z powagą, która kontrastuje z niefrasobliwym nastrojem pierwszej przechadzki. Teraz zapoznamy się z naszymi górami.

Wokół Dhaulagiri Dwudziestego szóstego kwietnia. O świcie następuje wymarsz dwóch karawan. Towarzyszą nam Szerpowie z jednostkami wysokościowymi i nartami. W południe dostrzegamy po raz pierwszy żebro, które przegradza zakręcającą dolinę i zasłania północną ścianę Dhaulagiri. Zaczynamy podejście pierwszymi stokami śnieżnymi. Godzina piąta. Szerpowie ustawiają namioty i z wyjątkiem Anga Tharke schodzą z powrotem do Tukuche. Pierwsza noc spędzona wysoko! Namioty są bardzo małe. Nazywamy je „namiotami-trumnami”. Wchodzi się do nich, pełzając. Za to ważą tylko dwa kilogramy, gdyż są wykonane z nylonu i duraluminium, i mieszczą się na dnie plecaka! Trzeba silnego ducha, by znieść tak ograniczoną przestrzeń. Nazajutrz, zaraz po wyruszeniu, prowadzący Terray nadaje szybkie tempo. Czyżby chciał się zrewanżować? Niedyspozycja osłabiła go tak bardzo, że chodził z trudem. Dziś ledwo możemy za nim nadążyć. Męczy nas wysokość, równa mniej więcej wzniesieniu Mont Blanc. Mimo dręczącego nas głodu wznosimy się w górę, aby dotrzeć do tarasu. Terray męczy się. Czyżby przecenił swoje powracające siły? Nie wiem. W każdym razie musi użyć całej energii, aby osiągnąć taras. Ciężko rzuca się na śnieg. – Jestem bez sił – mówi. Na wszelki wypadek zejdzie w dół do obozu po dobrej, gorącej herbacie. – To choroba górska – mówi Ichac. – Jeszcze nie przyszedłeś do siebie. Na mniejszej wysokości będziesz się czuł lepiej. Ang Tharke pomoże nam założyć drugi obóz, po czym zejdzie do Terraya.

Żegnamy się z towarzyszem i przecinamy ukośnie rozległe stoki śnieżne, ponad którymi wznoszą się piramidy lodowe – seraki. Niebezpieczeństwo lawiny jest realne, lecz niezbyt wielkie. Z całą świadomością podejmujemy ryzyko. Jak najszybciej osiągamy obrzeżenie zbocza, które powinno doprowadzić nas do przełęczy, i rozpoczynamy długie podejście, niezwykle uciążliwe wskutek znacznej wysokości. Nie jesteśmy jeszcze zaaklimatyzowani. Przełęcz znajduje się daleko. Decydujemy się odesłać Anga Tharke. Mała wysepka kamieni pośrodku zbocza może nadać się na ustawienie namiotu. Ang Tharke składa swój ładunek i natychmiast wraca, by nie zostać zaskoczonym przez noc. Ze wschodem słońca ruszamy ku naszej przełęczy, pozostawiając na miejscu namiot. Podchodzimy znacznie szybciej niż poprzedniego dnia. Już po godzinie stajemy na przełęczy. Poranne słońce uwydatnia niezwykle rzeźbę biegnącej przed nami grani, nadając jej czyste barwy. – Ach, to nie jest jeszcze prawdziwa przełęcz! – mówię do Ichaca z głębokim rozczarowaniem. Zamiast wyjść na dolinę i ścianę północną mamy przed sobą śnieżny kocioł.

– Maurice, popatrz tam! Przełęcz jest z drugiej strony, co najmniej dwie godziny stąd. Brak treningu i przystosowania do wysokości objawiają się nienormalnym zmęczeniem. – Trzeba, żeby wszyscy, nawet Szerpowie, brali udział w rekonesansach i spędzali noce na wysokości od pięciu do sześciu tysięcy metrów – mówię do Ichaca. Dziś zdaję sobie sprawę: bez uprzedniej aklimatyzacji nie można iść na bardzo wielkie wysokości. Gdy zbliżamy się do przełęczy, obejmuje nas lodowaty wicher. Wkładamy skafandry i getry z niebieskiego nylonu nieprzepuszczające wiatru ani śniegu. – Coś takiego! Popatrz! Dolina! – Nie jest zaznaczona na mapie – zapewnia mnie Ichac. – To nieznana dolina! Dolina obniża się ku północy i rozdziela na dwa ogromne ramiona. – Nie ma Dhauli! Łagodny stok zbiega ku niegłębokiej „Nieznanej Dolinie” według wyrażenia Ichaca, który uwielbia nadawanie nazw. Dolina jest szeroka, typu lodowcowego. Naprzemianległe płaty śniegu i zżółkłej trawy przypominają nakrapiane futro tygrysa. – Żeby zobaczyć północną ścianę Dhauli, trzeba by pójść w lewo, zupełnie na drugi koniec doliny. Z tamtego zbocza musi być diabelny widok! Ale moje słowa nie wzbudzają entuzjazmu Ichaca. – Teraz jest za późno – mówi – i nie mamy sprzętu biwakowego. Nadciągają chmury. Połykamy zawartość tuby mleka kondensowanego i rozpoczynamy odwrót. Nazajutrz jesteśmy przyjmowani tryumfalnie w Tukuche. Terray, który wrócił wczoraj, ma się lepiej. Towarzysze zasypują nas pytaniami. – No i co z Dhaulą? – Dokąd schodzi ta ściana północna? – Na księżyc... Są tu wszyscy z wyjątkiem Couzy’ego i Schatza. Oudot, który opuścił ich w środku rekonesansu, melduje, że dwudziestego siódmego kwietnia wszedł na zachęcająco wyglądającą depresję ponad Miristi. – Uciążliwa, ale dostępna dla kulisów. Stamtąd widać było Annapurnę... ale z bardzo daleka. Ze szczytu schodzi filar do kotliny Miristi. – Stanęliśmy więc na tym – mówię po chwili – że są trzy problemy. Co do Dhaulagiri, trzeba zbadać jego otoczenie i drogi dojścia od północy. Rekonesans, który tam zrobiliśmy, Ichac i ja, odsłonił część tajemnicy, ale nie rozwiązał problemu. Trzeba więc zorganizować nowy rekonesans w tamtą stronę. To jest daleko i wysoko. Trzeba będzie użyć poważnych środków.

Śnieżny szczyt na końcu południowo-wschodniej krawędzi Dhaulagiri. – Chętnie bym tam poszedł – powiada Terray. – Mam już dosyć chorowania. Męczyłem się okropnie i Ichakiem, i Maurice’em. Chcę się zrewanżować. – Nie chciałbym się narzucać – rzecze na to Oudot – ale przyznam się, że i ja chętnie bym poszedł. – Zgoda. – Uprzedzam cię – mówi Terray do Oudota – ja idę do końca.