an_ia5

  • Dokumenty256
  • Odsłony81 653
  • Obserwuję55
  • Rozmiar dokumentów887.2 MB
  • Ilość pobrań36 479

Chalandon Sorj - Powrót do Killybegs

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :3.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Chalandon Sorj - Powrót do Killybegs.pdf

an_ia5 ksiązki
Użytkownik an_ia5 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 303 stron)

SORJ CHALANDON I POWROT DO K LLYBEGS · Z języka francuskiego przełożyła 'WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Joanna Kluza

Tym, którzypokochali zdrajcę.

„Wiecie, co mówią drzewa, kiedy siekiera wkracza do lasu? Patrzcie! Stylisko to jeden z naszych!" Napis na murze w Belfaście

Przedmowa „Teraz, kiedy wszystko się wydało, będą mówić w swoim imieniu. IRA, Brytyjczycy, rodzina, bliscy, dziennikarze, których nigdy nawet nie spotkałem. Niektórzy ośmielą się wam wyjaśniać, dlaczego i jak dopuściłem się zdrady. Może nawet będą pisać książki na mój temat, co dopro­ wadza mnie do wściekłości. Nie wierzcie w nic z tego, co będą twierdzić. Nie ufajcie moim wrogom, a tym bardziej przyjaciołom. Odwracajcie się od tych, którzy będą mó­ wić, że mnie znali. Nikt nigdy nie był w mojej skórze, nikt. Zabieram dzisiaj głos wyłącznie dlatego, że tylko ja jestem w stanie wyjawić prawdę. Albowiem mam nadzieję, że po . . . '' mme nastame Cisza . Killybegs, 24 grudnia 2006 roku Tyrone Meehan

1 Kiedy ojciec mnie bił, krzyczał po angielsku, tak jakby nie chciał mieszać do tego naszego języka. Uderzał, wykrzywia­ jąc usta, wrzeszcząc żołnierskie słowa. Kiedy ojciec mnie bił, nie był już moim ojcem, tylko Patraigiem Meehanem. Posiniacz,oną gębą, lodowatym spojrzeniem, Meehanem złym wiatrem, na którego widok ludzie przechodzili na drugą stronę ulicy. Kiedy mój ojciec sobie wypił, tupał, pruł powietrze, ranił słowa. Kiedywchodził do mojego po­ koju, zrywała się noc. Nie zapalał świeczki. Sapał jak stare zwierzę, a ja czekałem na jego pięści. Kiedy mój ojciec sobie wypił, okupował Irlandię tak, jak to robił nasz wróg. Wszędzie był nieprzyjazny. Pod na­ szym dachem, na swoim rogu, na drogach Killybegs, na wrzosowisku, na skraju lasu, we dnie, w nocy. Wszędzie zawłaszczał przestrzeń gwałtownymi ruchami. Widać go było z daleka. Słychać go było z daleka. Potykał się o zda­ nia i o gesty. W Mullin's, miejscowym pubie, zsuwał się ze stołka, podchodził do stolików i walił otwartymi dłoń­ mi między szklankami. Nie zgadzał się z czymś? Właśnie

w taki sposób odpowiadał. Bez słowa, z palcami w piwie i samym spojrzeniem. Pozostali milkli, spuszczając głowy i odwracając wzrok. Wtedy wstawał, patrzył wyzywająco po sali, skrzyżowawszy ramiona. Czekał na odpowiedź. Kiedy mój ojciec sobie wypił, wzbudzał strach. Pewnego dnia na drodze do portu rąbnął pięścią George'a, osła starego McGarrigle'a. Węglarz nadał swemu zwierza­ kowi imię króla Anglii, żeby móc go kopać w tyłek. Byłem tam, podążałem za ojcem. Maszerował chwiejnym kro­ kiem, zataczając się od porannego upojenia, a ja drepta­ łem z tyłu. Za rogiem, naprzeciwko kościoła mozolił się stary McGarrigle. Ciągnął nieruchomego osła, z jedną ręką na siodle, z drugą na kantarze, wymyślając mu od najgorszych. Ojciec przystanął. Popatrzył na starca, najego zbuntowane zwierzę, na zmieszanie jednego, upór drugie­ go, po czym przemierzył ulicę. Odepchnął McGarrigle'a, stanął przed osłem, surowo mu pogroził, jakby mówił do brytyjskiego władcy. Zapytał go, czywie, kto to jest Patraig Meehan. Czy w ogóle ma pojęcie, jakiemu człowiekowi się przeciwstawia. Pochylił się nad nim, przystawił czoło do jego czoła, groźny, czekając na odpowiedź zwierzęcia, na jakiś ruch, na jego kapitulację. A potem uderzył, potworny cios między oko a chrapę. George się przewrócił, położył na boku i brykiety węgla powypadały z wózka. Eirinn go Brdch!- krzyknął ojciec. Następnie pociągnął mnie za ramię. - Mówienie po gaelicku oznacza stawianie oporu - mruknął jeszcze. Po czym ruszyliśmy w dalszą drogę.

* Kiedy byłem dzieckiem, matka wysyłała mnie po niego do pubu. Panował mrok. Nie miałem śmiałości wejść do środka. Krążyłem pod ciemnymi drzwiami Mullin's i pod oknami o zaciągniętych zasłonach. Czekałem, aż wyjdzie jakiś mężczyzna, aby wśliznąć się w kwaśny odór piwa i potu, wilgoć płaszczy i zimny dym tytoniowy. - Pat? Zdaje się, że już pora na zupę - śmiali się przy­ jaciele ojca. Kiedy nikt nie widział, podnosił na mnie rękę, lecz kie­ dy wchodziłem do jego świata, witał mnie z otwartymi ra­ mionami. Miałem siedem lat. Spuszczałem głowę. Stałem przy barze, podczas gdy on kończył swą piosenkę. Z za­ mkniętymi oczami, z dłonią trzymaną na sercu, opłakiwał swój rozdarty kraj, jego zmarłych bohaterów, jego prze­ graną wojnę, przywoływał na pomoc Wielkich Przodków, powstańców z 1916 roku, żałobną kohortę naszych poko­ nanych i wszystkich, którzy byli przed nimi, wodzów ga­ elickich klanów i na dodatek świętego Patryka wraz z jego biskupim pastorałem, żeby przepędzić angielskiego węża. Ja spoglądałem nań z dołu. Słuchałem go. Obserwowałem milczenie innych i byłem z niego dumny. Jednak i pomimo wszystko. Dumny z Pata Meehana, dumny z takiego ojca, mimo pleców, które poznaczył mi brunatnymi bliznami, i włosów, które wyrywał mi garściami. Kiedy śpiewał o na­ szej ziemi, wszystkie czoła były uniesione, a oczy pełne łez. Oprócz tego, że był zły, mój ojciec był irlandzkim poetą, a mnie witano jako syna tego człowieka. Ponadto, ledwie przekroczyłem próg, było mi ciepło. Poklepywanie po ple-

cach, kuksańce, oko puszczone jak do mężczyzny, chociaż byłem dzieckiem. Ktoś pozwolił mi zamoczyć usta w bru­ natnożółtej piwnej pianie. Moja gorycz bierze się właśnie stamtąd. Próbowałem. Piłem ową mieszaninę ziemi i krwi, ową gęstą czerń, która stanie się moją wodą życia. - Pijemy naszą ziemię. Już nie jesteśmy ludźmi. Jeste­ śmy drzewami - śpiewał mój ojciec, kiedy był szczęśliwy. Pozostali opuszczali pub ot tak, odstawiwszy szklanki, w czapkach na głowach. Ale nie on. Zanim przekroczył próg, zawsze opowiadał jakąś historię. Przyciągał uwagę po raz ostatni. Wstawał, wkładał płaszcz. Następnie wracaliśmy, on i ja. On się zataczał, mnie wydawało się, że go podtrzymuję. Pokazywał księżyc, jego poświatę na drodze. - To światło umarłych - mawiał. W blasku księżyca zachowywaliśmy się już jak duchy. Pewnej mglistej nocy chwycił mnie za ramię. Stojąc przed falującymi wzgórzami, obiecał, że po życiu wszystko bę­ dzie takie, spokojne i piękne. Przysiągł, że nie będę się już musiał niczego bać. Mijając przekreśloną tablicę NA CE­ ALLA BEAGA, obwieszczającą koniec naszej wioski, za­ pewnił, że w raju mówi się po gaelicku. I że deszcz pada tam tak samo drobny jak dziś wieczorem, ale za to ciepły i o smaku miodu. I śmiał się. I postawił mi kołnierz kurtki, żeby mnie osłonić przed zimnem. Pewnego razu w dro­ dze powrotnej chwycił mnie nawet za rękę. A ja poczułem ból. Wiedziałem, że ta dłoń znów zaciśnie się w pięść, że z miękkiej wkrótce zamieni się w metal. Za godzinę albo jutro, a ja nie będę wiedział dlaczego. Z powodu złości, dumy, gniewu, z przyzwyczajenia. Byłem więźniem dłoni

ojca. Tamtej nocy jednak, gdy moje palce splotły się z jego palcami, cieszyłem się jej ciepłem. * Mój ojciec należał do Irlandzkiej Armii Republikańskiej. Był volunteer, po gaelicku óglach, prostym żołnierzem z brygady Donegal IRA. W roku 1921 on i paru towarzy­ szy sprzeciwili się zawieszeniu broni, wynegocjowanemu z Brytyjczykami. Nie zgodził się na ustanowienie granicy, utworzenie Irlandii Północnej, rozdarcie naszej ojczyzny na dwoje. Chciał przepędzić Anglików z całego kraju, bić się aż do ostatniego naboju. Po wojnie o niepodległość z Brytyjczykami wybuchła wojna domowa między nami. - Zdrajcy, tchórze, sprzedawczyki! - spluwał ojciec, mówiąc o dawnych towarzyszach broni stojących w szere­ gu po rozejmie. Ci wiarołomcy zostali uzbrojeni przezAnglików, ubra­ ni przez Anglików, otwierali ogień do swych towarzyszy. Irlandzka była jedynie krew na ich rękach. Mój ojciec został uwięziony bez sądu przez Brytyjczyków, skazany na śmierć i ułaskawiony. W 1922 roku aresztowali go po raz drugi Irlandczycy, którzy wybrali obóz kompro­ misu. Nigdy mi o tym nie opowiadał, ale i tak się dowie­ działem. Po sześciu latach przerwy trafił do tego samego więzienia, do tej samej celi. Najpierw znęcał się nad nim wróg, a teraz dawni kompani. Bili go przez tydzień. Żoł­ nierze nowego wolnego państwa Irlandii chcieli się dowie­ dzieć, gdzie są ostatni bojownicy IRA, oporni, nieposłusz-

ni. W czasie owych godzin, dni i nocy agresji te łajdaki torturowały mojego ojca, mówiąc po angielsku. Ich gło­ sy były niczym nieprzyjacielska stal. Tak jakby nie chcieli mieszać do tego naszego języka. - Czy pan jestAnglikiem? - zapytała go pewnego dnia jakaś stara Amerykanka. - Nie, wprost przeciwnie - odparł ojciec. Kiedy ojciec mnie bił, był swoim przeciwieństwem. W maju 1923 roku ostatni óglachs z IRA złożyli broń, a mój ojciec się postarzał. Nasz naród się podzielił. Irlan­ dia została przecięta na dwoje. Pat Meehan przegrał woj­ nę. Nie był już mężczyzną, lecz porażką. Zaczął dużo pić, dużo wrzeszczeć, bić się. Bić własne dzieci. Kiedy jego ar­ mia się poddała, miał ich troje. Ósmego marca 1925 roku dołączyłem do Seanny, Róisin, Mary, upchany na waleta w dużym łóżku. Z brzucha matki miało jeszcze wyjść sied­ mioro. Dwoje nie przeżyje. * Po raz ostatni byłem świadkiem odwagi ojca w listopa­ dzie 1936 roku. Właśnie wracał ze Sligo. Wraz z dawnymi członkami IRA zaatakował zgromadzenie publiczne Błę­ kitnych Koszul, irlandzkich faszystów, którzy mieli wal­ czyć w Hiszpanii po stronie generała Franco. Po regularnej bójce na pięści i krzesła ojciec i jego towarzysze postanowi­ li przyłączyć się do Republiki Hiszpańskiej. Przez kilka dni nie mówił o niczym innym, tylko o wyruszeniu na wojnę. Był piękny, wyprostowany, rozgorączkowany, przemierzał

kuchnię żwawym żołnierskim krokiem. Chciał zjednoczyć ludzi z kolumny Connolly'ego w Brygadach Międzyna­ rodowych. Mówił, że Irlandia przegrała bitwę i że wojna odtąd toczy się tam. Ojciec nie był wyłącznie republikani­ nem. Katolik z lenistwa, przez całe życie walczył na rzecz rewolucji społecznej. Czcił flagę narodową, podziwiając zarazem czerwień robotniczych bojów. Miał czterdzieści jeden lat, ja jedenaście. Spakował się do Madrytu. Pamiętam tamten poranek. Matka była w kuch­ ni, przegadali oboje całą noc. Płakała. On miał tę swoją kamienną twarz. Ona obierała ziemniaki. Wymieniała po kolei nasze imiona. Szeptem. Była to modlitwa, bolesna litania. Siedziała tam, przy stole, kołysząc nieznacznie cia­ łem w tył i w przód, recytując nas niczym paciorki różańca. „Tyrone... Kevin. . . Aine. . . Brian. . . Niall. . ." Ojciec stał do niej tyłem, oparty o drzwi wejściowe, z czołem przy­ tkniętym do drewna. Powiedziała mu, że jeśli wyjedzie, bę­ dziemy głodować. Że nigdy nie zdoła zapewnić opieki nam wszystkim. Powiedziała, że bez mężczyzny ziemia nas już nie wyżywi. Że ludzie będą nas omijali wzrokiem. Powie­ działa, że zabiorą nas siostry Matki Boskiej Współczują­ cej. Że wyślą nas statkami ojca Nugenta do Quebecu albo do Australii, razem z dziećmi ulicy. Powiedziała, że będzie sama i że od tego umrze. I że on zginie. I że nigdy nie wróci. I że Hiszpania to jeszcze dalej niż piekło. Pamiętam gest ojca. Walnął pięścią w drzwi. Gwałtownie, tylko raz, jakby domagał się posłuchania od upadłego anioła. Powo­ li się odwrócił. Spojrzał na matkę siedzącą z zamkniętymi ustami nad zawalonym obierkami stołem. Chwycił torbę,

gotową na następny dzień. Przerzucił ją przez pokój, do kominka. Nawet ogień zdawał się dziwić. Cofnął się przed podmuchem. A potem niebieskie płomienie opanowały płócienną sakwę, wydzielając zapach torfu i tkaniny. Oj­ ciec skamieniał. Czasem wykonywał takie gesty, nie poj­ mując ich sensu. Pewnego dnia wymierzył mi kopniaka w lędźwie. I patrzył, jak leżę na brzuchu, z podkulonymi ramionami, nie rozumiejąc, co robię na ziemi. Podniósł mnie więc, otrzepał mi pokaleczone żwirem nogi. Wziął mnie w ramiona, mówiąc, że przeprasza, ale że to wszystko jednak moja wina, że nie powinienem był spoglądać mu wyzywająco w oczy i z tym uśmiechem na ustach. Ale że on mnie kocha. Że chowa mnie tak, jak potrafi. Innym znów razem ujrzał na mojej buzi krew. Znałem ten cierpki smak i specjalnie pozwoliłem, żeby spłynęła mi po brodzie, wy­ wracając do góry białka oczu jak ktoś, kto odpływa. Myślę, że się wystraszył. Otarł mi wargi i szyję wnętrzem dłoni. Powtarzał „Mój Boże! Mój Boże!" tak, jakby uderzył mnie ktoś inny, nie on. Czasami w ciemności, po spoliczkowaniu mnie, dotykał palcami skóry pod oczami. Chciał wiedzieć, czy płaczę. Wiedziałem, że wykona ten gest. Wiedziałem to już po pierwszych ciosach. Zawsze kończył wymierza­ nie kary sprawdzaniem siły mojego bólu. Tylko że ja nie płakałem. Nigdy nie płakałem. „No płacz!", błagała matka. Zasłaniając twarz, wsuwałem palce do buzi. Moczyłem je śliną i rozmazywałem ją po policzkach. Wtedy brał ślinę za łzy, pewien, że jego diabelski syn wreszcie dostał nauczkę. Tamtego ranka przed paleniskiem miał taki sam zdziwiony wzrok. Nie pojmował, co właśnie zrobił. Patrzył na swoją

torbę, na wszystkie rzeczy, na własne życie. Na spodnie, koszule bez kołnierzyków, obydwie kamizelki, parę butów, fajkę na zmianę. Wszystko momentalnie się zajęło. Pło­ mienie wybebeszyły torbę. Hiszpania płonęła, a wraz z nią jego nadzieje na odwet i marzenia o honorze. Matka trwa­ ła bez ruchu, już się w ogóle nie odzywała. Cisza. Tylko buty ojca, skrzypiące niczym drewno. I jego Biblia, która paliła się intensywnie niebieskim płomieniem. Ojciec złapał mnie za ramię. Wyciągnął mnie z domu siłą. Wlókł mnie tak aż do drogi. A potem puścił. Szedł, a ja za nim w milczeniu. Ruszyliśmy drogą do portu. Miał niemal zamknięte oczy. Kiedyśmy mijali McGarrigle'a i osła George'a, ojciec splunął na ziemię. Zwierzę ryczało popychane przez starego węglarza. - Eirinn go Brdch! wrzasnął ojciec, uderzywszy zwie­ rzaka. „Zawsze Irlandia!" Wojenny okrzyk „Zjednoczonych Irlandczyków", święte zdanie, zdobiące ich zielony sztan­ dar ze złotą harfą. Był piątek, 9 listopada 1939 roku. Pa­ traig Meehan właśnie podniósł rękę na osła. Ja straciłem zarazem ojca i bohatera. W Killybegs ojciec zyskał w końcu miano „bękarta''; prze­ zwisko wygłaszane szeptem, kiedy odwrócił się plecami. Ja nazywałem go „moim złym człowiekiem". Jego, dawnego członka IRA, legendarnego bohatera, wspaniałego krzyka­ cza, nocnego gawędziarza, pieśniarza z pubu, jego, gracza w hurling, największego pijacza stouta, jaki kiedykolwiek się narodził na tej donegalskiej ziemi. On, Patraig Mee­ han, stał się groźną istotą, której bano się na ulicy, którą

ignorowano w jego pubie, porzucając w kącie obojętności, między tarczą do gry w rzutki a męską toaletą. Stał się łaj­ dakiem, czyli w sumie człowiekiem bez znaczenia. * Pat Meehan zmarł, mając kieszenie pełne kamieni. Właśnie w ten sposób się dowiedzieliśmy, że chciał ze sobą skoń­ czyć. Zostawił nas samych w grudniu 1940 roku. Włożył niedzielne ubranie na oczach milczącej matki. Pewnego poranka opuścił dom, żeby znaleźć swoje miejsce w Mul­ lin's. Pił jak co dzień, dużo, i zabronił sprzątaniajego szkla­ nek. Chciał, żeby się piętrzyły na brzegu stołu, pokazując, do czego jest zdolny. Pił samotnie, nie czytał, do nikogo się nie odzywał. Tamtej nocy czekaliśmy na niego. O świcie matka otuliła się szalem, aby osłonić śpiącą w jej brzuchu maleńką Sarę. Szukała mężaw opustoszałym miasteczku. Udałem się do pubu. Barman toczył po chod­ niku beczki z piwem. Ojciec opuścił bar około pierwszej. Wyszedł jako jeden z ostatnich. Tuż przed zamknięciem pokrążył między stolikami, szukając czyjegoś wzroku. Nikt nie patrzył mu w oczy. Właściciel pokazał mu drzwi ru­ chem głowy. Po wyjściu skręcił w lewo. W stronę portu. Sunął, obijając się o ściany domów. Dwaj świadkowie wi­ dzieli, jak schyla się w pobliżu kamieniołomu i podnosi coś z pobocza. Było bardzo zimno. Znaleziono go o brza­ sku, na końcu miasteczka, na drodze wiodącej do morza. Był szary, leżał na zmarzniętej ziemi, zamiast krwi miał w żyłach lód. Jego lewe ramię było uniesione do góry, dłoń zaciśnięta w pięść, jakby bił się z aniołem. Zanim poli-

cjanci go ruszyli, myśleli, że zmarł nagle. Że był pijany, przewrócił się, nie mógł wstać, zasnął w oczekiwaniu na następny dzień. Ludzie z Garda Siochana pojęli dopiero po odwróceniu ciała. Ojciec zmarł, idąc na śmierć. Napeł­ nił sobie kieszenie kamieniami. W spodniach, w kamizel­ ce, w marynarce, w płaszczu z niebieskiej wełny. Wsunął kamienie nawet do czapki. Właśnie te odłamki skał zbierał nocą w kamieniołomie. Zmierzał ku własnemu końcowi, kiedy serce nie wytrzymało. Chciał odejść tak, jak umie­ rają tutejsi chłopi. Wejść do morza, aż woda go zabierze. W kieszeniach zabrał trochę swego kraju. Odchodził na­ pchany ziemią, bez słowa, bez płaczu. Tylko wiatr, fale i światło umarłych. Patraig Meehan chciał takiego końca legendy. Mój ojciec odszedłjako biedak, z twarząwciśniętą w żwir i z kamykami na próżno.

2 Po śmierci mojego ojca ludzie odwrócili wzrok. Bieda była zaraźliwa. Patrzenie, jak idziemy, przynosiło nieszczęście. Nie byliśmy już rodziną, ledwie lichym stadem. Matka, bracia, siostry tworzyliśmy żałosną chmarę, której prze­ wodziławilczyca u progu szaleństwa. Szliśmy gęsiego, trzy­ mając jedno drugie za połę płaszcza. Przez trzy miesiące żyliśmy dzięki czyjejś dobroczynności. W zamian za kapu­ stę i ziemniaki pomagaliśmy w klasztorze. Róisin i Mary szorowały korytarze na kolanach. Seanna, mały Kevin i ja pucowaliśmy dziesiątki szyb. Aine, Brian i Niall pomaga­ li w refektarzu, a matka siedziała na ławce w korytarzu, przytulając do ciała maleńką Sarę, ukrytą między szalem a piersią. Nie byłem nieszczęśliwy. Ani smutny, ani o nic zazdrosny. Żyliśmy za tę odrobinę. Wieczorami razem z braćmi biliśmy się na pięści z bandąTimy'ego Gormleya, który uważał się za „króla nabrzeży". Dziesiątka dziecia­ ków. Potłuczonych jak my, połatanych, kłótliwych, wybu­ chowych, ale także udających twardzieli, co to nie posia­ dają się ze zdumienia, że z nosa leci im krew. Nazywali

nas „gangiem Meehana''. Ojciec Donoghue rozdzielał nas, grzmocąc gałązką leszczyny. Nie znosił naszych śmiechów pod sklepieniami klasztoru, a tym bardziej nocnych zabaw. Zimą 1940 roku chodziliśmy z Seanną po torf. Codzien­ nie przez dwa miesiące. Wiosną i na Wszystkich Świętych pomagaliśmy kopać ziemię łopatą i ładować na muły, po raz pierwszyjednak pracowaliśmypo zimie. Rolnik potrze­ bował rąk do pracy, żeby przewieźć plon do stodoły. Buty nie grzęzły nam w błocie, za to kompletnie rozmakały od wody i żwiru. W rowach było nas ze dwadzieścioro dzie­ ciaków. Rolnik nazywał nas swoimi „robotnikami sezono­ wymi". Brzmiało ładniej niż „sieroty". Byliśmy skostniali, trzęśliśmy się z zimna, niosąc pod pachą sterty brył cięż­ kich niczym martwy kumpel. W zamian szef dawał nam torf, słoninę i mleko. Nie pieniądze. Mówił, że pieniądze są dla mężczyzn, a my nie musimy ani pić, ani palić. Joseph „Joshe" Byrne był najdzielniejszy z nas wszystkich, a także najmłodszy, miał ledwie sześć lat. Dziewięć godzin dziennie układał w stosy zmarznięte brykiety, po czym przykrywał je plandeką. Na dodatek śpiewał. Dawał nam niebo. Przy nim byliśmy zanurzonymi w jego głosie mary­ narzami, którzykopali ziemię, jakbystawiali żagiel. Śpiewał rytmicznie, ze skrzyżowanymi ramionami, w deszczu, na wietrze, po irlandzku, po angielsku. Śpiewał przytupując. Nie umiał jeszcze ani czytać, ani pisać, toteż czasem ucie­ kały mu słowa. Wymyślał rymy, wyrazy, rozśmieszał nas. Ojciec uciekł, matka zmarła. Joshe'a wychowały sio­ stry, jeden jedyny chłopiec wśród powalanych ziemią

spódnic i zatłuszczonych fartuchów. Chciał być żołnie­ rzem albo księdzem, kimś potrzebnym ludziom. Był wątły i powinien nosić okulary, zostanie księdzem. Kiedy nie śpiewał, modlił się za nas. Głośno, zarówno na skraju rowu, jak i nad grobem. Słuchaliśmy go na ko­ lanach rankiem, nim chwyciliśmy za łopaty. Wieczorem, gdy u św. Brygidy dzwonili na Anioł Pański, robił wielkie oczy, jeśli nie otworzyliśmy ust. Ojciec Donoghue bardzo go lubił. Nazywał „aniołem". Joshe był jego ministrantem. Pomimo wieku, odpychającej twarzy, skóry przypomina­ jącej gotowaną kredę, włosów szorstkich niczym końska grzywa, zeza i ogromnych uszuwzbudzał szacunek. Kobie­ ty mówiły, że w jego ciało wstąpił duch. Mama widziała w nim leprechaun, elfa, skrzata z naszych lasów. Pewne­ go dnia Tim Gormley przysiągł, że Bóg go nawiedził, by uczynić zeń świętego. - Co za rozpacz! Mam nadzieję, że nie - odrzekł na to łagodnie Joshe. Wtedy Gormley został sam ze swoją złośliwością, nie bardzo wiedząc, co z niąpocząć, otoczony braćmi-hienami. Z powodu Gormleyów opuściliśmy Irlandię. Stanowili jedno okrucieństwo za dużo. Pewnego lutowego wieczoru osaczyli małego Kevina na drodze do parafii. Mój brat niósł właśnie do domu mleko od gospodarza. Kręcił kanką młyn­ ki, spluwając. MałyKevin zawsze to robił. Kiedysię bał, kie­ dy się złościł albo kiedy ktoś zakłócił mu ciszę, jeżył się jak kot. Z rudymi włosami opadającymi na oczy, odsłoniwszy czarne zęby, puszczałślinę nabrodę i pluł. Tym razem Gorm­ leyowie się nie cofnęli. Timy uderzył mojego brata w nogi kijem do hurlingu, naszego sportu narodowego. Brian rąb-

nął go pięścią w ucho. Mały Kevin powyginał aluminiową kankę na mleko o murek, plując na cienie. Kiedy mój brat wrócił do domu, kulał. Płakał. Nikt na niego nie nakrzy­ czał. Matka wyjrzała przez okno. Bała się, że banda poszła za nim. Seanna i ja wybiegliśmy, czując w ustach smak krwi i mleka. Mały Kevin był cały oblany moczem. Te psy go obsikały. Przemierzyliśmy wioskę, wrzeszcząc przeklęte imię Tima Gormleya. Seanna rzucił kamieniem w witrynę sklepu kolonialnego, w którym pracowała jego matka. Nikogo nie zabiliśmy. Zrezygnowaliśmy. Wróciliśmy do domu. Matka czekała na nas w progu, z szalem na głowie. Przyjęła propozycję Lawrence'a Finnegana, swojego brata. Nie możemy dalej żyć w Killybegs, w upokorzeniu, wilgo­ ci i wśród ciosów. Zamierza wyjechać, a my razem z nią. Mieliśmy opuścić naszą Irlandię, ziemię mojego ojca. Mie­ liśmy się udać gdzie indziej, na drugą stronę, mieliśmy przekroczyć granicę, przejść na terytorium wroga. Póki żyję, moje dzieci nigdy nie spojrzą na brytyjską flagę- mawiał ojciec, kiedypiwo zaszumiało mu w głowie. Umarł. Jego słowo umarło wraz z nim. Mama postanowiła sprzedać dom mojego ojca. Żółto­ -niebieska tabliczka tkwiła w żwirze naszej alei przez wie­ le tygodni. Tylko że to kamienne brzydactwo nikogo nie interesowało. Było zbyt ciasne, zbyt oddalone od wszyst­ kiego. W dodatku błąkała się tam śmierć, nędza, ból tej różańcowej wdowy, która rozmawiała z Jezusem, jakby ofukiwała swojego mężczyznę. Pewnego dnia wczesnym rankiem przyjechał swą komi­ niarską ciężarówkąwujek Lawrence. Był 15 kwietnia 1941

roku, dwa dni po Wielkanocy. Matka powiedziała, że na­ zajutrz pójdziemy na mszę w Belfaście. Belfast. Drżałem na myśl o tym wielkim mieście, o innym kraju. Lawrence był podobny do mamy, miał ochrypły głos. A także bardziej twarde spojrzenie. Przede wszystkim jednak żył w ciszy. Rzadko się odzywał, nigdy nie przeklinał, nie śpiewał. Usta stanowiły dla niego próg modlitwy. Policzył moich braci i siostry, jakby podawał kupco­ wi z miasta ilość baranów. Była ładna pogoda. To znaczy bez deszczu, bez choćby cienia groźby. Wiatr od morza wpadał do domu z łoskotem. Prawie nic nie wzięliśmy. Ani stołu, ani ławy, ani bufetu. Ale przynajmniej wazę do zupy z Galway, którą babcia ofiarowała swojej córce. Pod plandeką piętrzyły się materace. Seanna, matka i maleńka Sara usiedli obok Lawrence'a, a my ścisnęliśmy się byle jak z tyłu. Pamiętam osobliwą, dziwną i nerwową chwilę. Mama płakała. Zamknęła drzwi, po czym w nie kopnęła. Następnie p�prosiła, żebyśmy zboczyli z drogi, to pożegna się z mężem. Przejechaliśmy przez miasteczko. Jakaś kobieta prze­ żegnała się na nasz widok. Mnóstwo innych nie zwróciło na nas uwagi. Ani wrogów, ani przyjaciół. Nikt nas nie opłakiwał ani nie przeklinał. Opuszczaliśmy naszą ziemię, a ziemia miała to gdzieś. Na cmentarzu wujek opuścił klapę ciężarówki. Ruszy­ liśmyw stronę grobu wszyscy razem z wyjątkiem maleńkiej Sary, którą zostawiliśmy, żeby sobie pospała, i Lawrence'a, który siedział za kierownicą. Mama kazała nam uklęknąć przed krzyżem. A potem powiedziała ojcu, że to wszystko

przez niego. Że już nigdy nie będziemy mieli dachu nad głową ani chleba. Że ona zachoruje i że wszyscy po kolei zginiemy pod niemieckimi bombami albo od angielskich bagnetów. Że bardzo się martwi, że mamy zapadnięte po­ liczki i czarne obwódki pod oczami. Wzięła na świadka jakąś panią, która grabiła żwir wokół grobu swojego męż­ czyzny. Ejże! Widziała pani? Policzyła ich pani? Dziewięcio­ ro! Jest ich dziewięcioro, a ja zostałam sama z dziesięcior­ giem i nie mam nikogo, żeby mi pomógł! Kobieta obrzuciła wzrokiem naszą gromadkę i poki­ wała głową w milczeniu. Zapamiętałem tę chwilę, bo aku­ rat rozległ się śmiech mewy. Ptak zakołysał się na wietrze, nad naszymi głowami, śmiejąc się z nas. * Nigdy nie widziałem angielskiego munduru inaczej niż w nienawistnym spojrzeniu ojca. Przechwalał się, jak wielu tych żołnierzy chwycił za kołnierz. Z jego słów wynikało, że połowa królewskiej armii wróciła do kraju ze śladami jego ubłoconych butów na tyłku. Na granicy Irlandii Północnej Brytyjczycy kazali nam wysiąść z ciężarówki. Nie potrafiłem jeszcze odróżnić Ul­ sterskich Sił Ochotniczych, Królewskiej Policji czy Brygad Specjalnych, owych B-Specials, na których widok mój naród rzygał. Lawrence nie powiedział ani słowa. Matka też. Tak jakby istniał tajny zakaz odzywania się do tych ludzi dla Meehanów i Finneganów. Mieli na głowach heł­ my, spodnie opadały im na wojskowe buty. Ten, który nas

przeszukał, miał zapięty kołnierzyk, płaski hełm, torbę na piersi, karabin na plecach i bagnet, budzący grozę mamy. Wtedy ujrzałem brytyjską flagę po raz drugi w życiu. Za pierwszym razem było to 12 czerwca 1930 roku, w por­ cie Killybegs. Zawinął tam „Go Ahead", angielski parowy statek rybacki, żeby dokonać naprawy silnika. Miał dwa maszty i ciemnoczerwone żagle, a jego komin pluł czar­ nym dymem. W niecałą godzinę połowa miasteczka była na molo. Miałem wtedy pięć lat. Trzymałem dłoń Seanny, ojciec też tam był. Podczas gdy marynarze spuszczali trap, brat odczytywał mi treść napisu namalowanego na rufie białą farbą. Z dumą rozpoznałem cyfry. Zachowałem na­ wet na długo numer LT 534 który przepisałem razem z mamą po powrocie do domu. Na pokład weszło dwóch policjantów portowych, trzymając irlandzką flagę. Wy­ wieszona przez kapitana flaga salingowa była poplamiona i podarta. Wobec tego Killybegs podarowało im nowiutką irlandzką flagę. Zatknięto ją na prawej burcie, na przed­ nim maszcie. Policjanci zasalutowali, gdy wciągano trój­ kolorową banderę. Tłum głośno klaskał. Oparci o reling angielscy marynarze palili w milczeniu. Ich flaga drzemała z tyłu, wielka, owinięta wokół masztu za sprawą naszego wiatru. Dawno temu ojciec wraz z kumplami spalili na naszym rynku Union Jack dla uczczenia powstania z 1916 roku. W Wielkanoc zebrali się przed Mullin's na cześć Jamesa Connolly'ego, Patricka Pearse'a i wszystkich rozstrzela­ nych. Właśnie przestało padać. Ojciec wygłosił przemó-

wienie, stojąc na beczce z piwem, ze zmarszczonymi brwia­ mi i uniesionymi rękami w pozie mówcy. Przypomniawszy poświęcenie naszych patriotów, nakazał minutę ciszy. Po­ tem z tłumu wyszedł jakiś gość. Wyciągnął z kurtki bry­ tyjską flagę, a wtedy ojciec podpalił ją zapalniczką. To nie była prawdziwa flaga. Nie taka zrobiona w Anglii przez Anglików. Nasza była pomalowana byle jak na plecach białego fartucha. Farba się rozlewała i wychodziła za linię, ale i tak ją rozpoznaliśmy. Kiedy się zapaliła, ludzie zaczęli klaskać. Byłem tam. Czułem dumę. Waliłem w dłonie tak samo jak inni. Stało nas z pięćdziesiąt osób. Zgromadzenia pilnowało dwóch irlandzkich policjantów. - Do cholery! Nie rób tego, Pacie Meehan! Nie ich pieprzoną flagę! krzyknął najstarszy mężczyzna, kiedy oj­ ciec podkładał ogień. Miasto będzie miało cholerne kłopoty! - błagał inny. Irlandia od piętnastu lat była wolnym państwem, lu­ dzie jednak nadal uważali, że armia brytyjska może prze­ kroczyć granicę, by się zemścić. Obaj policjanci przebiegli przez plac. Ojciec i jego kumple krzyknęli „Zdrajcy!". Byli gotowi się bić w obro­ nie ognia. Kobiety wrzeszczały, tuląc do siebie dzieciarnię. I nagle Cathy Malone wpadła na piękny pomysł. Zdjęła szal, zadarła głowę z dumnie podniesionym czołem, za­ mknęła oczy i zaśpiewała „Pieś11 żołnierza'', przyciskając pięści do sukni. Wówczas ojciec i reszta ściągnęli czapki i stanęli na baczność, stare wiarusy. Policjantów zatkało. Zastygli w biegu na dźwięk pierwszych nut, opamiętali się jak ktoś, kto okazuje posłuszeństwo, słysząc gwizdek. Stanęli obok siebie, każdy poprawił pas ruchem kciuka

i przytknął palec do daszka. W absolutnej ciszy. Słychać było tylko nasz hymn narodowy, naszą kryształową dumę i Cathy Malone, która zalewała się łzami. Nieprzyjacielska flaga płonęła, leżąc na mokrej ulicy. Garstka patriotówspo­ glądająca na nią wyzywająco, kilka kobiet otulonych sza­ lem, dziesięcioro dzieci z odrapanymi kolanami i dwóch irlandzkich policjantów w mundurach. Nigdy, naprawdę nigdy w życiu, podczas innych podniosłych uroczystości ani wielkich hołdów nie odnalazłem surowego piękna i ra­ dości tamtej chwili. Na granicy ich flaga była całkiem malutka, zniszczona. Zwisała w połowie masztu jak susząca się bielizna. Tym razem jednak była prawdziwa. Brytyjczycy też byli praw­ dziwi. Odniosłem wrażenie, że są lepiej ubrani od naszych żołnierzy. Być może dlatego, że budzili we mnie strach. Mama przykazała nam spuścić wzrok, kiedy się do nas odezwą, ale ja patrzyłem im prosto w oczy. - Przyjec�ałeś się bić ze szkopami? - zapytał przeszu­ kujący mnie żołnierz. - Z kim? Facet spojrzał na mnie dziwnie. Miał osobliwy akcent, taki sam jak Lawrence. To był człowiek z Irlandii Północ­ nej wciśnięty w brytyjski mundur. Na jego marynarskiej bluzie widniał znak, harfa, a nad nią korona. - Ze szkopami? To znaczy ze szwabami, z frycami, obudź no się, mały! - Z Niemcami szepnął wujek. Oklepywał mi plecy, uda, ramiona uniesione w linii prostej.