an_ia5

  • Dokumenty256
  • Odsłony82 211
  • Obserwuję55
  • Rozmiar dokumentów887.2 MB
  • Ilość pobrań36 835

Overbeek Ekke - Lękajcie się

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :776.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Overbeek Ekke - Lękajcie się.pdf

an_ia5
Użytkownik an_ia5 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 88 stron)

Lękajcie się Ofiary polskich księży pedofilów mówią Redakcja Anna Kapuścińska Projekt okładki Magda Kuc Zdjęcia na okładce ZouZou/Shutterstock Lisa S./Shutterstock Skład Dariusz Piskulak Korekta Małgorzata Denys Text copyright © by Ekke Overbeek Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarna Owca, 2013 Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Wydanie I ISBN 978-83-7554-587-6 ul. Alzacka 15a, 03-972 Warszawa e-mail: wydawnictwo@czarnaowca.pl Dział handlowy: tel. (22) 616 29 36; faks (22) 433 51 51 Zapraszamy do naszego sklepu internetowego: www.czarnaowca.pl

Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o. Spis treści Motto Zamiast wstępu Polska milczy Nie w Polsce? Liczmy, o ile to możliwe Obrona Kościoła Gdzie media? Doświadczenia nie tak daleko od Polski Lękajcie się Ofiary mówią Blizna Diabeł Omerta Domniemanie niewinności Plują mi w twarz Protestant Pod klucz Ratował mnie proboszcz Nie było Teleranka Zapłata Kleks Biskup wie Michnik: Na pewno tematem tabu jest papież sam i wszystko co wokół tego.Pytanie: Więc nie można pisać o jego ewentualnych błędach?Michnik: Piszemy, ale piszemy to, trzy razy czytając, czy jakiegoś sformułowania nie ma, czy nie będzie zbyt radykalne. […] Rzeczywiście jest z tym problem. Tutaj rzeczywiście jest taka pewna nadostrożność.Adam Michnik (2001)Źródło: rozmowa z autorem – Powinniśmy teraz zabrać się za wyjaśnianie spraw związanych z nadużyciami seksualnymi polskich księży. Gdy medialny skandal wybuchnie, będzie za późno, by uratować dobre imię instytucji.Tomasz Terlikowski (2010)Źródło: W polskim Kościele cisza przed burzą, „Dziennik”, 21 marca 2010. – Boję się że będę prześladowana i wyklęta. Ich władza sięga wszędzie.Ofiara, która nadal milczy (2012) Zamiast wstępu „Jak to jest w Polsce z tym molestowaniem seksualnym przez księży?” Rok 2011. Holendrzy są zszokowani rozmiarem skandalu w Kościele katolickim w Stanach Zjednoczonych, Irlandii, od niedawna także w Niemczech, a teraz również w Holandii. Dzwonią więc do korespondenta w Warszawie. Skoro u nas jest tak źle, to jak to wygląda w „najbardziej katolickim kraju Europy”? Kościół katolicki w Holandii to przecież karzeł w porównaniu

z polskim: garstka hierarchów zarządzających pustymi kościołami. Nawet koledzy dziennikarze są w szoku, kiedy wychodzi na jaw, co biskupi i klasztory kryją w swoich szafach. Wprawdzie wydawało się oczywiste – chociażby po doświadczeniach w krajach anglosaskich – że coś tam musi być, ale coś takiego? W małym Królestwie Niderlandów, gdzie około czterech milionów z prawie siedemnastu milionów mieszkańców to katolicy, i to w większości już tylko na papierze, gdzie psycholog już dawno wyparł księdza z miejsca spowiednika, gdzie ludzie od dawna są przyzwyczajeni do wolności słowa, gdzie można mówić, o czym tylko się chce – w tym kraju, jak się okazuje, żyją dziesiątki, setki, a może nawet tysiące ludzi, którzy w dzieciństwie padli ofiarą księży, a potem milczeli przez całe życie. Natychmiast powstaje komisja niezależnych ekspertów, która ma zbadać to, co dziennikarze zaczęli wyciągać na światło dzienne. A właściwie dwie komisje: jedna, by badać kto, kogo, ilu, gdzie, jak i dlaczego, a druga, by ustalać wysokość odszkodowań, które Kościół będzie musiał wypłacać. Wnioski komisji są bulwersujące: w Holandii żyje przynajmniej dziesięć tysięcy ofiar duchownych. Na domiar złego okazuje się, że biskupi mijali się z prawdą i w niektórych przypadkach próbowali ukrywać dowody przestępstw seksualnych swoich podwładnych. Szok, prawdziwy szok. Dzwonią więc do Warszawy i pytają: „Jak to jest w Polsce z tym molestowaniem seksualnym przez księży?”. I jak to właściwie jest? Coś zaczynam sobie przypominać, ale niezbyt wiele. Zaczynam grzebać w dawnych aferach. Była Tylawa w 2002 r., cztery wsie, gdzie ksiądz molestował dwa pokolenia dziewcząt. Został skazany przez sąd, ale wyrok był bardzo niski: dwa lata w zawieszeniu, między innymi dlatego, że tylko sześć kobiet miało odwagę zeznawać. Po wyroku ksiądz jeszcze długo pozostał na plebanii, zanim dostał awans od samego arcybiskupa, który dziś jest przewodniczącym Episkopatu Polski. Już sama ta sprawa jest poważniejsza niż stare przypadki, które dały impuls do powstania komisji w Holandii. A od tego czasu? Była jeszcze sprawa Paetza, ale to trochę inna kategoria, skoro molestował dorosłych kleryków. To nie pedofilia. Niemniej jednak to zbyt głośna historia, by ją pominąć. Podobnie jak podejrzenie pod adresem słynnego prałata Jankowskiego w Gdańsku. Była jeszcze tzw. sprawa płocka, gdzie w 2007 r. nowy biskup postanowił zrobić porządek w swojej diecezji. Przyjechali dziennikarze gazety „Rzeczpospolita” i zrobiła się afera. W relacjach z Płocka zdziwiło mnie przede wszystkim mieszanie pojęć. Jako najbardziej spektakularny wątek całej afery wyłoniło się istnienie „homoseksualnego lobby”, które według anonimowych świadków funkcjonowało w diecezji płockiej przez dekady. Rozumiem, że homoseksualizm wśród księży to nośny temat dla mediów, ale tu chodzi o pedofilię, o przestępstwo. Kiedy mężczyzna w sutannie kocha się z innym mężczyzną to jest tylko ich sprawa. Może to grzech według instytucji, dla której ten ksiądz pracuje, ale to nie przestępstwo. Pedofilia różni się właśnie tym, że są ofiary. To poważne przestępstwo, na które jest paragraf. Była też sprawa szczecińska w 2008 roku. Zakonnik dowiaduje się, że w Młodzieżowym Ośrodku Socjoterapii im. św. Brata Alberta ksiądz latami wykorzystywał chłopców. Po latach daremnych prób załatwienia sprawy w ciszy biskupich kurii zdesperowany duchowny zwraca się do „Gazety Wyborczej”. Sprawa staje się głośna, ale i tak prokuratura w pierwszej instancji ją umarza. Kiedy dobrze poszukałem, znalazłem Hłudno, Bojan, Pszenno i jeszcze kilka innych nazw, które stały się synonimami skandalu obyczajowego z księżmi w rolach głównych. Kiedy w 2010 r. afera molestowania w Kościele na świecie osiągała punkt kulminacyjny, „Gazeta Wyborcza” opublikowała wywiad z anonimową ofiarą. Historia podobna do tych, które znamy ze Stanów, Irlandii, Austrii, Niemiec, Belgii czy Holandii, ale kontekst zupełnie inny: ponury PRL, potężny Kościół, wrogie nastawienie do ofiar, niemrawy wymiar sprawiedliwości,

niezdecydowane media i w końcu próba określenia liczby ofiar: „(…) w skali kraju to są pewnie tysiące osób. Nie przesadzam. Kilkadziesiąt, kilkaset przypadków rocznie przez ostatnie pół wieku. Jak na trzydziestoośmiomilionowy kraj nie są to przesadzone szacunki”1 . Napisałem więc artykuł do swojej gazety w Holandii na podstawie tych informacji, z wyraźną sugestią, że w Polsce te sprawy są na razie zamiatane pod dywan. Ta konkluzja nie dała mi jednak spokoju. Podobnie zresztą jak telefon: jeszcze jedna redakcja z Holandii i jeszcze jedna, a potem Flamandowie, bo przecież u nich też afera trwa w najlepsze. Wszyscy z tym samym pytaniem: „Jak w tej sprawie jest u ciebie w Polsce?”. Wróciłem więc do tematu. W trakcie dalszych poszukiwań natknąłem się na więcej informacji wskazujących, że problem pedofilii wśród księży istnieje w Polsce. Przede wszystkim lokalne media okazały się pomocne: „Głos Pomorza”, „Tygodnik Podhalański”, „Nasze Miasto”, „Dziennik Łódzki”, „Kurier Południowy”, „Tygodnik Przegląd”, „Gazeta Olsztyńska”, „Głos Szczeciński”, „Gazeta Krakowska”, „Dziennik”, „Gazeta Wrocławska”, „Głos Wybrzeża”, „RMF FM”, „NaszeMiasto.pl”, „Gazeta Lubuska”, ale również depesze PAP-owskie, lokalne wydania „Gazety Wyborczej” i portale internetowe, takie jak Onet, Interia i Wirtualna Polska. Okazało się, że w ciągu dziesięciu lat za pedofilię skazano przynajmniej dwudziestu siedmiu polskich księży. Mowa tu nie o domniemanych sprawcach, tylko o tych, co do których sąd nie miał wątpliwości, że wykorzystali dzieci. Kary były na ogół łagodne, ale sam fakt, że w kraju, gdzie duchowni cieszą się dużym autorytetem, aż dwudziestu siedmiu z nich zostało skazanych, daje do myślenia. Oznacza to, że odsetek skazanych księży jest porównywalny do tego, co było znane amerykańskiej opinii publicznej, zanim w 2002 r. skandal wybuchł tam na wielką skalę. Dlaczego media w tym kraju nie zwracają uwagi na ten fakt?2 Wcześniej już moje zdziwienie budził inny wątek, który zostawiłem, kiedy musiałem szybko napisać artykuł o stanie rzeczy w Polsce. Chodzi o organizację ofiar – polskich ofiar polskich księży. Trafiłem na nią, jak tylko zacząłem szukać w internecie. Jako jeden z pierwszych rezultatów komputer wyrzucił Ruch Ofiar Księży, z numerem telefonu, Skype’a, e-mailem, tylko że po drugiej stronie oceanu, w Kanadzie. Zadzwoniłem i tak zaczął się ciąg pouczających nieporozumień. Odebrał niejaki Wincenty Szymański, który po krótkim wstępie tłumaczył, że jako chłopak został wykorzystany przez wikarego w małym mazowieckim miasteczku. Na swoich stronach obszernie opisuje własną „sprawę zakroczymską”. Głęboko religijna rodzina, szarobura PRL, małe miasteczko, gdzie nigdy nic się nie dzieje, a jedną z niewielu atrakcji dla chłopców jest msza, w której mogą uczestniczyć jako ministranci. Tam jest życie. Jest na przykład telewizor na plebanii, jeden z trzech w całej gminie. Cała furmanka dzieci się tam zbiera, żeby oglądać mecze. Ksiądz pedofil ma duży wybór i wybiera, między innymi małego Wincentego. Kończy się tym, że wikary nagle znika z parafii. Kończy się tym, że byli ministranci zostają oskarżeni o to, że chcieli wyłudzić od księdza pieniądze, że są homoseksualistami, że sami są pedofilami. Kończy się tym, że Wincenty ucieka, najpierw do Austrii, a stamtąd do Kanady, gdzie zaczyna nowe życie jako Vincent. Ale tak naprawdę nic się nie kończy. Ciągle wracają wspomnienia. Przeszłość nie przestaje ciążyć. I wreszcie, kiedy sprawy pedofilii w krajach anglosaskich sięgają medialnego zenitu, postanawia coś robić. Zakłada stronę internetową i zaczyna zbierać informację od tych, którzy mają podobne doświadczenia jak on. Kiedy dzwonię, zbiera już od czterech lat. Trochę dziwne w tym wszystkim jest to, że Ruch Ofiar Księży istnieje już te całe cztery lata i jakoś nie słychać o nim w Polsce. Parę wzmianek w prasie i tyle. Zdziwienie zmienia się w podejrzliwość, kiedy padają liczby. No dobrze, Kościół wiedział, nic nie robił, ukrywał, przerzucano pedofilów z parafii do parafii… Dobrze, rozumiem, tak było w innych krajach, ale

ile takich przypadków było w Polsce? I wtedy Vincent mówi: „Mam listę ponad dwustu księży pedofilów”. Słucham? Musiałem się chyba przesłyszeć. Pytam więc jeszcze raz. „Tak, właściwie to już trzystu. Ludzie piszą do mnie”. Ponownie się upewniam: „Ma Pan na myśli dwieście, trzysta ofiar, tak?”. Ale nie, nie przesłyszałem się. „Mam na myśli prawie trzystu księży pedofilów”. Facet kłamie. To przecież niemożliwe. Po kolei: siedzi w Kanadzie, opisuje własną historię i zbiera zgłoszenia innych ofiar. Mówi, że ma trzysta nazwisk księży pedofilów. Nie kryje się z tym. Wręcz przeciwnie, jego strona wyskakuje każdemu, kto tylko wrzuca hasła „Polska”, „pedofilia”, „kościół” lub podobne w wyszukiwarkę. Jest dostępny, komunikatywny i mówi dziennikarzowi, że ma taką listę. Jeżeli to, co mówi, jest prawdą, jak to możliwe, że polskie media o tym milczą? Przecież powinny się na to rzucić. Wysłuchałem więc i odłożyłem wątek kanadyjski na bok. Aż do momentu kiedy – już po napisaniu artykułu do gazety – wróciłem do tematu. Zadzwoniłem następny raz. Rozmawialiśmy. Zadzwoniłem jeszcze raz. Jeszcze raz rozmawialiśmy. Sprawia wrażenie człowieka, który ma głowę na karku. Może jednak jest coś na rzeczy? Podrzucam temat listy. Potwierdza, że ma, ale wyraźnie nie chce wejść w szczegóły. I tak rozmowa trafia na temat mediów. Skarży się, że polskie media są zainteresowane tylko tanią sensacją. „Dzwonią i chcą numery do dwóch, trzech ofiar i do jednego księdza. I to już, bo program zaraz. Chcą po prostu robić sensację dnia. No i potem co? Nic się nie zmieni dla ofiar. Bez poparcia mediów nic się w Polsce nie zmieni”. Podaje jeden przykład, drugi… I zaczyna do mnie docierać, że rozmawiamy jak głuchy z niemym. Ja nie ufam jemu, bo zakładam, że jeżeli on mówi prawdę, media dawno by podchwyciły jego historię. On nie ufa mnie, bo zakłada, że media nie są zainteresowane wyjaśnieniem, tylko szukają „mięsa” do programu. Jednak im dłużej zajmowałem się tematem księży pedofilów w Polsce, tym bardziej nabierałem przekonania, że ma rację. Polskie media, które w wielu sprawach nie są lękliwe, zdają się tracić odwagę, gdy temat jest zbyt drażliwy dla Kościoła katolickiego. Badając grunt, usłyszałem wprost: „Pan trafił na jedną z najbardziej ukrytych spraw w tym kraju”. Inni mówili wręcz o tabu, co oczywiście tylko podsycało moją ciekawość. Wprawdzie nie jestem katolikiem, ale żyję w społeczeństwie, w którym pojęcia dobra i zła są w dużej mierze kształtowane przez religię katolicką. Jeżeli Kościół nie jest w stanie zmierzyć się z tym problemem, to czego oczekiwać od innych instytucji? Na początku nie było mowy o książce. Wyrastała jakby przy okazji. Aby poświęcić więcej czasu tej sprawie, postanowiłem zrobić film dokumentalny razem z kolegami z Holandii. Przygotowując go, musiałem kontaktować się z wieloma ofiarami, tak by dowiedzieć się, jak problem w Polsce rzeczywiście wygląda. Nie sposób jednak pokazać wszystkich historii w jednym filmie, tym bardziej że większość opowiadających je osób chce pozostać anonimowa. Wtedy powstał pomysł, by ich relacje spisać, poddać minimalnej redakcji i opublikować w Polsce, po polsku, dla polskiej publiczności. Na początku chciałem się ograniczyć do tego, by w książce znalazły się same historie ofiar, by pokazać sprawę od ich strony, ich językiem, bez zbędnych komentarzy. Szybko jednak okazało się, że potrzebne będzie wprowadzenie do tematu, aby umieścić te polskie doświadczenia w kontekście międzynarodowym. Bo jak to możliwe, że w kraju, gdzie Kościół katolicki jest wszechobecny, prawie nikt nie powołuje się na doświadczenia zagraniczne, by postawić kluczowe pytania: „Jaką odpowiedzialność ponoszą biskupi?”. „Dlaczego Kościół w Polsce nie ma danych dotyczących pedofilii wśród księży, podczas gdy w innych krajach Kościół je ma?”. „Jaką mamy gwarancję, że nasze dzieci nie spotkają pedofila w Kościele?”. Rozmawiałem z takimi, którzy spotkali. Nie mają jeszcze na tyle odwagi, by występować

z imienia i nazwiska. Obawiają się odrzucenia ze strony otoczenia. Większość boi się nawet opowiadać o swoich przeżyciach anonimowo. Tym bardziej należy się szacunek tym, którzy się odważyli. Zdaję sobie sprawę, że zachowując ich anonimowość, narażam się na krytykę, iż dałem się oszukać. To jednak mało prawdopodobne, by wszyscy moi rozmówcy byli kłamcami. Doświadczenia w innych krajach wskazują, że fałszywek jest bardzo mało. Nie ma powodu sądzić, by w Polsce było inaczej. Tym bardziej że tu większość ofiar w ogóle nie chce rozmawiać, nawet nieoficjalnie. Potwierdzają, że byli molestowani jako dzieci, ale nie chcą opowiadać, nawet jeżeli gwarantuje im się anonimowość. Skoro tak jest, ryzyko oszustwa ze strony tych, którzy mówią, jest minimalne. Anonimowość ofiar na razie nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie. Brak imion i nazwisk może być pomocny. Pozwala bowiem koncentrować się na narracji ofiary, a nie na rozważaniach, czy taki lub inny ksiądz dostanie wyrok bądź nie. Polskie media przeważnie polują na winnego, zamiast stawiać pytania o przyczyny przestępstw. To powoduje – albo raczej pozwala na to – że sprawy prezentuje się jako incydenty. Może dzięki wyłączeniu personaliów uda się wyrwać z tej medialnej nagonki na królika. Celem nie jest ustalanie dokładnego biegu wydarzeń w opisanych tu przypadkach, ale pokazanie, że problem w Polsce istnieje i jest lekceważony. Tak więc pewnego dnia w październiku 2011 roku zaczęliśmy kręcić Silence in the shadow of John Paul II (Cisza w cieniu Jana Pawła II). Na początku naszych poszukiwań udaliśmy się do Kościoła – a dokładniej: do polskiego episkopatu – żeby dowiedzieć się z pierwszej ręki, jak Kościół ocenia sytuację we własnych szeregach. Ksiądz rzecznik Józef Kloch usiłował przekonać trzech holenderskich dziennikarzy, że problem w Polsce nie istnieje: „Znanych jest kilka przypadków, o których donosiły media, i to jest wszystko, co dotąd wiemy” – oznajmił. Okazało się, że biskupi polscy zazwyczaj nie informują organów ścigania o przypadkach pedofilii wśród duchownych. Ksiądz rzecznik był w stanie wymienić jeden wyjątek: „Polskie prawo nie przewiduje obowiązku doniesienia do władz świeckich przez kogokolwiek o takim przypadku. Jeżeli natomiast poszkodowany zgłosi się do prokuratury, to oczywiście prokuratura winna wszcząć śledztwo. I tu wiem o pełnej współpracy i gotowości tej współpracy ze strony biskupa Libery w sprawie biskupa płockiego. Podkreślam raz jeszcze: chodziło o kwestie w obliczu polskiego prawa przedawnione, ale i tak zostały zgłoszone do prokuratury”. Okazało się, że Kościół jest przekonany o tym, że w Polsce jest dużo mniej ofiar księży niż gdzie indziej, dlatego że Polacy stosują zasady moralne, których uczy Kościół: „Otóż dlaczego w Polsce jest więcej duchownych? Dlaczego jest więcej powołań? Dlaczego jest więcej ludzi na pielgrzymkach pieszych i ludzie idą setki kilometrów do miejsc, które uważają za święte, takich jak Częstochowa, Licheń i inne. Dlaczego? No właśnie wiara umocniona w nas przez naszych rodziców, przez naszych duchownych w ten sposób działa. Nasze seminaria są nadal pełne i nadal jest bardzo dużo księży, nie tylko w Polsce, ale również w krajach misyjnych, w Europie Zachodniej, w różnych krajach. Widać więc, że ta wiara działa, i trzeba tylko uwierzyć, że tak jest. I jeżeli ktoś nie wierzy, niech przekonają go cyfry”. Okazało się, że Polski Kościół nie robi nic, by oszacować rozmiar problemu: „Jest znanych kilka przypadków, ale nikt nie prowadził badań, bo jak by je zrobić? Trzeba by chodzić do ludzi i pytać… Przecież to byłoby bez sensu. Zatem wiemy o kilku przypadkach. Sądzę, że gdyby były inne, pewnie ci, których one dotyczą, by je zgłosili”. Z każdą kolejną historią ofiary, której później słuchałem, wypowiedzi księdza rzecznika wydawały mi się coraz bardziej nieprawdopodobne, a nawet szokujące. Przedstawił nam obraz kraju prawie nietkniętego przez zjawiska patologiczne, znane z zachodniej Europy, kraju, gdzie wiara głęboka, lud wierny, a Kościół autorytetem. W tym sielankowym obrazie zabrakło miejsca

na coś tak obrzydliwego jak wykorzystywanie dzieci przez duchownych. Było tylko „parę” przypadków, margines w tym wielkim Kościele wielkich liczb. Ksiądz wychwalił wielość powołań, księży, kleryków, pielgrzymów i mógłby pewnie dodać liczbę sióstr i braci zakonnych, dominicantes, nowych kościołów, dzieci katechizowanych i pomników papieża. Ale im więcej słyszałem o wielkich liczbach, tym bardziej zacząłem sobie wyobrażać samotność tych „paru” ofiar. Ale w jednym ksiądz miał rację. Na zakończenie swoich wyliczeń powiedział coś, czym trafił w sedno: „To dziwi? Tak. Ludzi z Zachodu dziwi”. 1 Niegodny w oczach Pana Boga, „Gazeta Wyborcza”, 7 kwietnia 2010. Patrz: http://m.wyborcza.pl/wyborcza/1,105226,7741159,Niegodny_w_oczach_Boga.html?as=2. 2 Wyjątek stanowi tu oczywiście gazeta „Fakty i Mity”, ale jest to pismo niszowe i a priori antyklerykalne, co powoduje, że przez większą część społeczeństwa odrzucane jako mało wiarygodne. POLSKA MILCZY Nie w Polsce? A czemu widzisz źdźbło w oku brata swego, a belki w oku swoim nie dostrzegasz? (Mat. 7, 3)1 Dziwię się, gdy ludzie mówią, że w Polsce molestowanie seksualne przez duchownych nie jest problemem. A przecież wielu słyszało o takich sprawach nawet w swoim najbliższym otoczeniu. Na przykład znajoma, kiedy ją zapytałem, opisała przypadek kuzynki, którą ksiądz próbował obmacywać. Kuzynka się nie dała, rodzice ją wsparli, więc sprawa rozeszła się po kościach. Albo na przykład pan, którego zupełnie przypadkowo spotkałem w pociągu. Wracałem do Warszawy po spotkaniu z jedną z ofiar, kiedy rozmowa dwóch pasażerów w przedziale zahaczyła o temat molestowania seksualnego w Kościele. „Byłem ministrantem aż do momentu, kiedy zobaczyłem, jak ksiądz zbliża się do chłopców”. Pan opisuje szczegóły i opowiada, jak jego brat nagle, z dnia na dzień, nie chciał już być ministrantem. „Podejrzewam, że może mieć takie właśnie doświadczenie. Ale nigdy go nie pytałem”. Mało kto w Polsce zadaje pytania. A jeżeli już, to nie za bardzo szuka odpowiedzi. Z zagranicy docierał przez ostatnie lata strumień informacji o tym, że molestowanie seksualne było i jest poważnym problemem w Kościele, że setki, nawet tysiące duchownych było w to zaangażowanych i że ich przestępstwa były systematycznie tuszowane przez przełożonych. W samej Polsce nie brak lokalnych afer z księżmi w rolach czarnych charakterów. W dodatku kilka znanych osób odważyło się mówić. Jest Olga Jackowska, piosenkarka znana jako Kora, która nagrała piosenkę o swoich doświadczeniach z księdzem pedofilem. Piosenka, jak wspomina sama artystka, nie istnieje w stacjach radiowych, ale przyciąga tłumy słuchaczy w internecie. Wywołała jednak również wiele agresywnych reakcji. Jest Maciej Cuske, reżyser, który w „Gazecie Wyborczej” opisał, jak ksiądz molestował go w 1987 roku. Ksiądz był przenoszony z parafii do parafii, zanim w 2003 r. został skazany. Jest Jacek Borkowski, radny z Łodzi, który opowiedział, co mu się przytrafiło w dzieciństwie. Był wyśmiewany przez jednych i chwalony za odwagę przez drugich. Temat krąży, a mimo to tematu nie ma. Zapytałem kolegę po fachu, który zna się na rzeczy, bo wielokrotnie zajmował się tematem pedofilii. Pierwsza reakcja była stanowcza: „To nie mogło się tu dziać na taką skalę jak na Zachodzie”. Jego osąd był kategoryczny: „Sytuacja Kościoła była tu zupełnie inna niż u was”. I wytoczył przekonująco brzmiące argumenty. Po pierwsze, Kościół w Polsce nie miał internatów i szkół, to było państwo komunistyczne, więc kler nie miał dostępu do edukacji. Po drugie, rewolucja seksualna lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ledwo tu dotarła. To był kraj

zamknięty. Tam u was, w Holandii, w tamtych latach dziecięce porno można było kupić w sex-shopach. Tego u nas nie było”. Krótko: „W Polsce tego nie znajdziesz”. Wahałem się. Jego argumenty o zamkniętym, konserwatywnym obyczajowo świecie bloku wschodniego brzmiały przekonująco. Nie dałem jednak za wygraną i postanowiłem zasięgnąć innej opinii. A konkretnie w Fundacji Dzieci Niczyje, organizacji pozarządowej, która pomaga dzieciom w trudnych sytuacjach rodzinnych i wystawia opinie eksperckie dla sądów. Opinia pani Jolanty Zmarzlik, psychologa w tejże fundacji, w sprawie argumentów kolegi dziennikarza była krótka: „Nieprawda”. Ani brak internatów, ani brak rewolucji seksualnej nie były według niej przeszkodą, aby księża mogli się dobierać do dzieci. To, że we własnej praktyce nie spotkała się z małymi ofiarami księży, miało według niej zupełnie inny powód: „Ludzie mają większe opory ujawnić sprawę, gdy sprawca jest księdzem”. Przemyślałem sprawę jeszcze raz. Uwagi mojego kolegi nie były bezsensowne. Internaty w Holandii i w Belgii, a tym bardziej w Irlandii tworzyły idealne warunki dla zboczonych, wręcz sadystycznych kapłanów opiekunów. Ich podopieczni nie mieli gdzie uciec. Byli zdani na ich łaskę. Badania prowadzone po wybuchu skandalu w Holandii przez komisję Deetmana wskazywały zależność między szkolnictwem internatowym, gdzie dzieci rzadko miały kontakt z rodzicami, a nadużyciami seksualnymi. Szansa, że dziecko padnie ofiarą molestowania seksualnego, była dwukrotnie większa w zamkniętych ośrodkach oświaty niż w otwartych placówkach. Ta zależność istniała nie tylko w przypadku katolickich internatów. Liczba nadużyć zaczęła wyraźnie maleć, kiedy internaty zaczęły znikać z niderlandzkiego pejzażu. W 1960 r. liczba katolickich internatów osiągnęła maksimum: trzysta dwadzieścia jeden. Dziesięć lat później zostało ich sto dziewięćdziesiąt dziewięć, po czym fenomen szybko zniknął na dobre. Zdecydowana większość przypadków molestowania miała miejsce właśnie w okresie istnienia tych placówek2 . Trzeba jednak brać pod uwagę to, że malejąca liczba przypadków w latach siedemdziesiątych zbiegła się w czasie nie tylko ze zniknięciem internatów, ale również z masowym odchodzeniem wiernych z Kościoła. Wpływ, który Kościół w Holandii miał na katolicką część społeczeństwa, drastycznie malał. Niderlandzcy katolicy coraz rzadziej słuchali swoich duchownych, a tych ostatnich zaczęło być coraz mniej. Mniej było wiernych, mniej powołań, więcej wystąpień ze stanu kapłańskiego. To samo działo się w Belgii. Tu komisja Adriaenssensa, która badała sprawę molestowania seksualnego w Kościele, stwierdziła w swoim raporcie, że po 1985 r. liczba nadużyć gwałtownie się zmniejszyła. Powodem był spadek liczby powołań. Księża musieli się koncentrować na pracy duszpasterskiej, a tym samym ich obecność w szkolnictwie szybko zmalała3 . Sytuacja w Stanach Zjednoczonych pokazuje, że molestowanie seksualne na wielką skalę jest możliwe bez internatów. W tym kraju większość oskarżeń o pedofilię padła pod adresem księży diecezjalnych. Przed 2002 r. oskarżono o ten proceder 4,3 procent zwykłych księży, a „tylko” 2,5 procent księży zakonnych4 . Do haniebnych czynów dochodziło najczęściej w mieszkaniach duchownych. W Polsce było podobnie. Z doświadczeń opisanych w tej książce wynika, że miejscami, gdzie najczęściej popełniano te przestępstwa, były plebanie i mieszkania księży. Drugi argument, czyli brak rewolucji seksualnej, również ma sens, ale jednak nie przekonuje do końca. Większość spraw zgłoszonych w Stanach Zjednoczonych przypada na okres 1960–1985, czyli mniej więcej na lata tak zwanej rewolucji seksualnej. Liczba przypadków rośnie szybko w latach sześćdziesiątych, osiągnie apogeum w latach siedemdziesiątych, aby spaść w latach osiemdziesiątych i następnie – w latach dziewięćdziesiątych – powrócić do poziomu z lat pięćdziesiątych5 . Wygląda więc na to, że hasła o wolnym seksie w tamtym czasie

miały wpływ również na duchownych. To zresztą jedna z tez samego Kościoła: do molestowania doszło dlatego, że ludzie zaczęli na większą skalę żyć wbrew nakazom Kościoła. Argument ten jest na tyle niewiarygodny, że molestowanie seksualne nieletnich nie pojawiło się w Kościele nagle w latach sześćdziesiątych. Kościół od wieków walczy z tym wstydliwym zjawiskiem we własnych szeregach. Tyle że w dwudziestym wieku robił to po cichu6 . A tajność ta rodziła problemy, bo zachęcała do ukrywania i obrony sprawców kosztem ofiar. Poza tym wydaje się mało prawdopodobne, by brak otwartej rewolucji seksualnej utrzymywał polskich księży w czasach przedpotopowej grzeczności. Polska nie była aż tak zamknięta jak Związek Radziecki. „Zachodnie pornosy” pojawiły się jednak u polskiego księdza na parafii (patrz rozdziały Pod klucz i Ratował mnie proboszcz). Dane statystyczne mogą zatem wskazywać na coś innego. Mianowicie na to, że ofiary zaczynają mówić dopiero wtedy, gdy są starsze i mają już w miarę ułożone życie. Tak jak powiedziała mi jedna z nich: „Dzieci mam dorosłe. Rodzice już nie żyją. Teraz mogę mówić”. Ofiary z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych mają dopiero po dwadzieścia, trzydzieści lat i możliwe, że jeszcze milczą. Jeżeli istnieje jakiś związek między molestowaniem nieletnich przez księży a rewolucją seksualną lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, to dotyczy on raczej celibatu. W latach osiemdziesiątych stało się jasne, że nowy papież, Jan Paweł II, nie chce nawet dyskutować o jego zniesieniu. Ci mniej liczni mężczyźni, którzy mimo to wybrali kapłaństwo jako drogę życiową, byli świadomi, że wybierają życie bez seksu. Ta argumentacja, rzecz jasna, nie jest mile widziana przez Kościół. Zakłada bowiem, że wcześniej duchowni molestowali dzieci, ponieważ mieli kłopoty z dotrzymaniem przysięgi czystości. Za to w kręgach krytycznie nastawionych do Kościoła jest to ulubiony argument, którym próbuje się wytłumaczyć istnienie problemu pedofilii wśród duchownych. I nie tylko tu. W rozmowach z polskimi ofiarami ten wątek często wracał. Według tego rozumowania duszony popęd seksualny znajduje ujście tam, gdzie może. Skoro ksiądz ma pod ręką dzieci i młodzież, wystarczy moment słabości. Jest bardzo prawdopodobne, że takie przypadki się zdarzają. Trudno jednak tłumaczyć w ten sposób skalę zjawiska. Odsetek pedofilów wśród mężczyzn, w tym wśród księży, jest bardzo mały. Dlaczego więc ksiądz, który nie radzi sobie z celibatem, miałby systematycznie sięgać po dzieci? Przecież może sobie znaleźć dorosłą partnerkę lub dorosłego partnera. Przykładów nie brak, skoro Kościół ma nawet fundusz alimentacyjny. Jeżeli i tak złamać śluby czystości, to dlaczego nie wybierać tego, co się lubi? Owszem, może się zdarzyć, że pod wpływem emocji w danej chwili tłumiona energia seksualna kieruje się na dziecko. Może to być wytłumaczenie tych przypadków, w których duchowny jednorazowo dopuścił się molestowania. W Stanach Zjednoczonych, jak wynika z raportu Johna Jaya, który powstał, by określić skalę zjawiska, ponad połowa księży pedofilów była oskarżona o pojedyncze przypadki napastowania. Tymczasem stu czterdziestu dziewięciu recydywistów „zaliczyło” 2,9 tysiąca ofiar. Ich postępowanie trudno tłumaczyć tylko celibatem. Warto tu zatrzymać się na raporcie komisji Adriaenssensa w Belgii. Belgijski psychiatra tłumaczy, dlaczego pedofilia może stosunkowo często występować wśród księży. Zdarzali się duchowni, którzy dopuścili się tych czynów z powodu celibatu – jak tłumaczy Adriaenssens – ale dopuścili się ich incydentalnie i w odróżnieniu od regularnych sprawców odczuwali ulgę, kiedy mogli o tym rozmawiać przed jego komisją. To inaczej niż ci, dla których rola księdza nauczyciela była atrakcyjna ze względu na ich pedofilskie skłonności. Adriaenssens wyciąga następujący wniosek: „Faktorem ryzyka nadużycia seksualnego w Kościele jest to, że kombinacja władzy i szacunku mogła przyciągać pewien typ człowieka. […] Wydaje się, że chodzi tu o mężczyzn z zaburzeniem osobowościowym, którzy znaleźli w profilu księdza

nauczyciela możliwość schowania swojej niepewnej osoby za fasadą wysoce szanowanego moralnego autorytetu. Ich orientacja seksualna kierowana na dzieci i młodzież znalazła w tym pełną możliwość realizowania”7 . Nie ma powodów, by sądzić, że w Polsce miałoby być inaczej. Tu wprawdzie nie było internatów, ale i bez tego duchowni mieli i mają dostęp do dzieci: ministrantura, lekcje religii, obozy, przygotowanie do pierwszej komunii. Grupą najbardziej narażoną na ryzyko spotkania z niewłaściwym księdzem byli ministranci. Z jednym wyjątkiem (Ratował mnie proboszcz) wszyscy mężczyźni, którzy opowiadają w tej książce swoje historie, pełnili właśnie tę funkcję. Ponadto księża mieli w latach PRL-u coś, czego nie mieli duchowni na Zachodzie: na tle otaczającego ich społeczeństwa byli lepiej sytuowani materialnie. Wątek ten bardzo często wraca w opowiedzianych przez ofiary historiach. „Mówili: dostaniesz tam kiełbasę, mąkę… Bo zawsze przychodziły te paczki ze Stanów i tam różne produkty wydzielano. Jako ministrant miałem tam – w cudzysłowie – lepszy dostęp do takich rzeczy” (Nie było Teleranka). „Obdarowywał nas różnymi tam rzeczami, których normalnie nie mogliśmy dostać” (Protestant). „Częstował nas słodyczami” (Kleks). Ciekawym elementem w tym kontekście okazuje się magnetowid. „Ksiądz miał fajne filmy” (Pod klucz); „U księdza można było oglądać mecze”8 . Słodycze, kolorowe książeczki, filmy – w szarej rzeczywistości PRL-u ksiądz na plebanii miał do zaoferowania „coś ekstra”. A do tego jeszcze autorytet. Autorytet, którym jest – a przynajmniej do niedawna był – darzony ksiądz w Polsce, a który w większości krajów zachodniej Europy już od dawna nie istnieje. Wątek ten pojawia się we wszystkich świadectwach. Poważanie duchownego jest tym większe, że reprezentuje on instytucję, która w ciężkich latach reżimu zapewniała schronienie opozycji antykomunistycznej. I właśnie między innymi ta rola Kościoła utrudnia po dziś dzień krytykę pod jego adresem. Ogromne zaufanie do Kościoła i jego przedstawicieli, ogólna praktyka religijna oraz materialna przewaga w biednym społeczeństwie zapewniały księżom w miarę swobodny dostęp do niepełnoletnich. Wracałem więc do swojej pierwotnej tezy, że w Polsce problem ma miejsce. I nie tylko ja. Po dwóch miesiącach zadzwonił mój kolega. Zastanawiał się nad tym i również doszedł do wniosku, że problem z pewnością istnieje i że warto szukać dalej. Podczas dalszych poszukiwań trafiłem na kolejny argument, dlaczego w Polsce Kościół miałby być pozbawiony problemu księży pedofilów. Jak to ujął przed naszą kamerą jeden mieszkaniec wsi koło Tylawy, gdzie ksiądz latami molestował dzieci: „Dlaczego za komuny nie było o tym słychać, a teraz wszyscy o tym nadają?”. Odpowiedź wydaje się prosta: za komuny nie było wolnych mediów, więc o żadnych takich sprawach się nie mówiło. Społeczeństwo nie była informowane o przemocy w rodzinie, prostytucji, narkotykach lub bezdomności. Dopiero po 1989 r. prasa może swobodnie pisać, łatwo więc odnieść złudne wrażenie, że wolność przyniosła same złe rzeczy. Problem molestowania przez księży jest jednak bardziej złożony. Reżim komunistyczny nie był zainteresowany, by dać rozgłos wstydliwym społecznym zjawiskom, które – jak wiadomo – miały być udziałem gorszej, kapitalistycznej rzeczywistości. Ale w przypadku księży? Przecież polski Kościół był ideologicznym wrogiem numer jeden, cierniem w ciele bloku wschodniego. Jeżeli można było oczernić kler, czemu komuniści mieliby się powstrzymywać? Przed wojną naziści w Niemczech korzystali z tej możliwości. Urządzali pokazowe procesy przeciw duchownym oskarżonym o pedofilię. Zgodnie z tym tokiem rozumowania nasz rozmówca w tej dalekiej podkarpackiej wsi miał argument w ręce. Argument ten jednak nie docenia perfidności minionego systemu. Po pierwsze świadectwa ofiar pokazują, że w PRL-u „molestanci w Kościele” – jak to ujął jeden z moich

rozmówców – mieli sporą swobodę działania. Prawie wszystkie autobiograficzne historie opisane w tej książce miały miejsce w PRL-u. Księża molestowali dzieci i wygląda na to, że nie bardzo się przy tym bali reakcji władz socjalistycznych. Jak bumerang pojawia się stwierdzenie, że „ludzie wiedzieli”. Skoro wiedzieli, trudno sobie wyobrażać, by nie wiedzieli informatorzy służb. Na pierwszy rzut oka wydaje się to paradoksem, istnieje jednak logiczne wytłumaczenie: lepiej werbować księdza, niż go niszczyć. Dla esbeka ksiądz musiał być wymarzonym informatorem, a jego występki obyczajowe najlepszym sposobem, aby go zwerbować. Z kobietą? No cóż, ludzie mu wybaczą, ksiądz też człowiek. Z drugim mężczyzną? To już lepiej, masz haka. Ale co dopiero z dzieckiem! Owszem, możesz od razu próbować go dyskredytować, ale co z tego masz? Jednorazowy sukces, pod warunkiem że ludzie ci uwierzą. A jak wiadomo, lud prędzej uwierzy w zapewnienia Kościoła, że to komunistyczna propaganda, niż zaufa tejże komunistycznej propagandzie. Alternatywa jest znacznie bardziej atrakcyjna: werbować delikwenta. Wiadomo, że doszło do współpracy z księżmi, i wiadomo, że szantaż był jednym ze środków werbowania. Cytuję dodatek IPN do „Gościa Niedzielnego”: „W latach 50. minionego wieku liczbę duchownych katolickich, którzy uwikłali się we współpracę z Urzędem Bezpieczeństwa ocenić można na od kilkuset do tysiąca. Stanowiliby więc oni najwyżej 10 proc. liczby wszystkich polskich duchownych. […] Rok 1956 przyniósł kryzys, zbudowanej wcześniej dużym nakładem sił i środków, siatki agenturalnej w Kościele katolickim. Jednak szybko zaczęła być ona odbudowywana przez Służbę Bezpieczeństwa. Przez kolejne 20 lat stopniowo się rozrastała, by w 1977 r. obejmować 2760 tajnych współpracowników z ogółu ponad 18 500 polskich duchownych. Liczba księży konfidentów sięgałaby więc wówczas nawet 15 proc. ogółu duchowieństwa”9 . Sprawy obyczajowe były wygodnym środkiem szantażu, co potwierdzał ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, kiedy głośno mówił o agenturze w Kościele10 . Przy tym Kościół bardziej boi się ujawnienia odmiennej skłonności seksualnej duchownych niż ich agenturalnej przeszłości, jak opisał w swojej najnowszej książce. Duchowny – pytany przez redaktora Terlikowskiego – opisuje, jak w 2006 r. pracował nad publikacją o agenturze w Kościele: „Kardynał Dziwisz osobiście przyjechał do mnie do Radwanowic. Siedliśmy razem pod altanką i wtedy powiedział mi wprost, że pogodził się z tym, że książka powstaje. Prosił mnie wówczas, abym nie pisał o sprawach homoseksualnych. Skąd taka prośba? Mnie się wydaje, że głównym powodem sprzeciwu kurii krakowskiej wobec lustracji nie były informacje o tym, że jakiś ksiądz poszedł na współpracę, ale obawa przed ujawnieniem przyczyn, dla których tych księży udawało się rejestrować. W tych dokumentach zobaczyłem potężne podziemie homoseksualne w Kościele. […] Posłuchałem kardynała Dziwisza. Dlatego w książce Księża wobec bezpieki nie ma ani słowa o homoseksualistach, bowiem de facto dokonałem autocenzury”11 . Jeżeli ubecja w ten sposób wykorzystywała wiedzę o homoseksualnej aktywności księży, to dlaczego miałaby tego nie robić w przypadku pedofilów? Oto wymiar problemu kompletnie nieznany w krajach zachodnich. Agenturalna przeszłość to jak podwójne dno: ksiądz, który był sprawcą molestującym seksualnie dziecko, mógł równocześnie być ofiarą reżimu. Mogłoby to również tłumaczyć, dlaczego Kościół okopuje się w roli ofiary prześladowań, gdy tylko temat pedofilii się pojawia. Możliwe, że teczki bezpieki zaskoczą kiedyś informacjami o skali pedofilii w Kościele, tak jak zaskoczyły tych, którzy wierzyli, że homoseksualizm wśród księży jest marginalny12 . Nie zamierzam się tu wgłębiać w teczkowe historie. Teczki zostały zgromadzone, by

szkodzić ludziom, i nadal są jak brzytwy. W rękach dobrego historyka mogą wykroić cenne okienko na przeszłość, w mniej uważnych rękach – wyrządzać wielkie szkody i głębokie rany. W kontekście tej książki wystarczy stwierdzenie, że odpada argument, iż „w Polsce księża nie mogli molestować, bo była komuna”. Na końcu należy wymienić argument, wykorzystywany przez sam Kościół po to, aby tłumaczyć, dlaczego w Polsce pedofilia wśród księży prawie nie istnieje. Ksiądz rzecznik Józef Kloch wskazał na „wiarę głęboko zakorzenioną w Polakach”. Prześladowany Kościół polski miałby w czasach komunizmu wytworzyć inny – w domyśle lepszy – rodzaj katolicyzmu, w którym żyje się tymi wartościami, jakie się głosi. „I sądzę, że wiara głęboko zakorzeniona tutaj, w Polakach, jest bardzo istotnym elementem. I pomimo zdziwienia Zachodu, że tu jest tak mało [przypadków molestowania przez duchownych]… No jest tak. Po prostu tak jest. Myślę, że ta wiara jednak jest silniejsza niż w krajach takich jak Holandia, Belgia czy Niemcy”. To rozumowanie wprawiło mnie w osłupienie. Polacy mieliby być moralnie wyżsi niż inne narody? Jeżeli to prawda, to proszę wytłumaczyć, jak to jest możliwe, że Polacy kradną, mordują, cudzołożą i kłamią zupełnie jak inni Europejczycy? I jak to możliwe, że w arcykatolickiej Irlandii doszło do molestowania na wielką skalę? Na to pytanie ksiądz rzecznik nie był stanie odpowiedzieć. I mimo zapewnień, że jako rzecznik przedstawia tylko twarde dane, jedna liczba została mglista: liczba polskich dzieci molestowanych seksualnie przez polskich księży. 1 Wszystkie cytaty z Ewangelii Św. Mateusza pochodzą z: Nowy Testament. Nowy Przekład, tłumaczenie z języka greckiego, Towarzystwo Biblijne w Polsce, Warszawa 2004. 2 Raport komisji Deetmana: Seksueel misbruik van minderjarigen in de rooms-katholieke kerk. Patrz: http://www.onderzoekrk.nl/fileadmin/commissiedeetman/data/downloads/eindrapport/20111216/ Seksueel-misbruik-minderjarigen-RKK_Deetman-deel-1.pdf, s. 47. 3 Raport komisji Adriaenssensa: Verslag activiteiten commissie voor de behandeling van klachten wegens seksueel misbruik in een pastorale relatie. Patrz: http://assets.rug.be/img_art/site/images/302DAA1E-62EB-4B1B-8CF4-4D40588ADD20.pdf, s. 131. 4 Agostino Bono, John Jay study reveals extent of abuse problem, AmericanCatholic.org, w: http://www.americancatholic.org/news/clergysexabuse/johnjaycns.asp. 5 Przykładem omówienia tego i innych elementów raportu Johna Jaya przez źródło bliskie Kościołowi jest artykuł Facts, Myths and Questions, „America, the national catholic weekly”, 22 marca 2012, w: https://www.americamagazine.org/content/article.cfm?article_id=3497. 6 Thomas P. Doyle, A.W. Richard Sipe, Patrick J. Wall, Sex, priests and secret codes. The Catholic Church’s 2000-year paper trail of sexual abuse [e-book], Alegra Enterprises, London 2006 (wydanie papierowe: Bonus Books, Los Angeles 2006). 7 Patrz Raport komisji Adriaenssensa, op. cit., s. 131. 8 Historię zakroczymską opisałem krótko w Zamiast wstępu. 9 „Agentura w Kościele”, dodatek IPN do „Gościa Niedzielnego”, 13 września 2009, s. 4. 10 Ks. Isakowicz-Zaleski pisze, jak SB próbowała infiltrować otoczenie papieża Jana Pawła II: „Wiedzę uzyskaną w ten sposób przekazywano także do KBG [pewnie chodzi o KGB – red.] czy enerdowskiej Stasi. Niemała część tych dokumentów uzyskiwana była z przyczyn obyczajowych, zazwyczaj na podstawie szantażu homoseksualizmem”. Patrz: Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, Chodzi mi tylko o prawdę. Rozmawia Tomasz Terlikowski, Fronda, Warszawa 2012, s. 32. 11 Ibid.

12 „Dla mnie to nadal był problem drugorzędny. Nie doceniałem go. Dopiero lektura akt bezpieki pokazała mi, że ten wątek przewija się niemal bez przerwy”. Patrz: ibid., s. 114. Oczywiście pedofilia jest nieporównywalna z homoseksualizmem. Pierwsza występuje dużo rzadziej i jest przestępstwem. Liczmy, o ile to możliwe Kto zaś zgorszy jednego z tych małych, którzy wierzą we mnie, lepiej będzie dla niego, aby mu zawieszono u szyi kamień młyński i utopiono go w głębi morza (Mat. 18, 6) Dziwię się, że mało kogo martwi, ile ofiar księży może być w Polsce. Skoro nie ma powodu sądzić, że zjawisko pedofilii w polskim Kościele nie istnieje, trzeba pytać o liczby. Czy to możliwe, że żyją tysiące ofiar, które milczą tak samo, jak milczały ofiary w innych krajach, zanim prasa podchwyciła ich historie? A może jest na odwrót? Może fenomen, owszem, istnieje, ale jego zakres jest dużo bardziej ograniczony niż gdzie indziej? A może te dziesiątki spraw, o których można dowiedzieć się z mediów, mieszczą się w znaczeniu słowa „kilka”, którego używa w tym kontekście episkopat? Byłoby to wprawdzie określenie trochę eufemistyczne, niemniej może w Polsce skala nadużyć jest po prostu mniejsza. Przecież nawet kilkadziesiąt spraw to na pierwszy rzut oka liczba mało imponująca jak na Kościół, który liczy prawie trzydziestu tysięcy kapłanów i około trzydziestu pięciu milionów ochrzczonych. Historie, które wyciąga prasa, są – zgodnie z takim rozumowaniem – tylko wyjątkami potwierdzającymi regułę. Ale jeżeli tak jest, dlaczego Episkopat Polski nie chce podawać dokładnych liczb? Nikt nie ma tyle wiedzy w tej materii co biskupi. Kurie dostają przecież informacje „od dołu”: sprawozdania, skargi, donosy, szepty… I mają obowiązek podejmować działania, jeżeli pojawiają się podejrzenia, że dany duchowny molestuje dzieci. Prawo kanoniczne nie pozostawia wątpliwości w tym zakresie: przewidziana jest kara, w tym wydalenie ze stanu duchownego. Z moich rozmów wyłania się jednak zupełnie inny obraz: księża pedofile są traktowani łagodnie przez przełożonych. Ofiary mówią o tym, że wysyłają skargi, które zostają bez odpowiedzi. Opisują, jak księża pedofile „znikają” z dnia na dzień z parafii bez pożegnania. A potem okazuje się, że pracują w innej parafii. Skoro wierni mają taką wiedzę, choćby fragmentaryczną, dlaczego episkopat utrzymuje, że nikt nie prowadził badań? Czy biskupi nie powinni usiąść, aby porównać i podsumować swoje dane? Czy w świetle tego, co się działo w innych prowincjach tego samego Kościoła, polski episkopat nie ma obowiązku udowodnić wiernym, że problemu rzeczywiście w tym kraju nie ma albo że został rozwiązany, a rodzice mogą bez obaw wysyłać swoje dzieci do kościoła? Zamiast tego Kościół odsyła do mediów: „Znane są tylko te nieliczne przypadki, które zrelacjonowały media”. To zaskakujący i swoiście polski fenomen. Nie znam drugiego kraju, gdzie Kościół powoływałby się na media, żeby określić, ile było przypadków molestowania dzieci w jego własnych szeregach. Wręcz przeciwnie. Gdzie indziej dziennikarze, którzy próbują ustalić rozmiar problemu w Kościele, muszą się liczyć z ostrą reakcją ze strony duchownych, aż do momentu gdy Kościół zostanie zmuszony do tego, by sam podać dane. A może właśnie dlatego polskie media nie palą się do zadawania drażliwego pytania: „Czy w Polsce może być tyle ofiar co w innych krajach?”. Wyjątkami, które potwierdzają tę regułę, są niszowe pisma pro- lub antykościelne, w których dziennikarze pilnie liczą. Z tym że tu istotne znaczenie ma również ideologia rachmistrzów. Publicyści po obu stronach barykady chętnie posługują się rachunkami, aby udowadniać skrajne tezy, że albo cały kler to banda pedofilów, albo odwrotnie – że kler jest czysty jak łza. Podaję tu przykłady z każdej strony. Do „obrońców Kościoła” zalicza się „Najwyższy Czas”, w którym pod koniec 2010 r.

ukazał się artykuł pod tytułem Pedofilia w służbie Kulturkampfu1 . Co do ideologicznych preferencji autora nie ma wątpliwości: „Najpotężniejszą bronią w antykościelnym arsenale lewizny jest obecnie tzw. pedofilia”. Po tym stwierdzeniu autor zabiera się do rachunkowości. Wygląda to tak: wylicza prawdopodobieństwo, że mężczyzna – bo molestowanie dzieci to głównie męska rzecz – zostanie w ciągu roku skazany na podstawie art. 200 Kodeksu karnego, czyli „obcowanie płciowe z małoletnim do 15. roku życia”, i otrzymuje wynik 0,0044 procent. Następnie wylicza, ilu duchownych musiałoby być skazanych, żeby ich było więcej niż przeciętnie. Dopóki liczba skazanych księży w ciągu dziesięciu lat nie przekracza od 4 do 28, „dopóty nie można twierdzić, że liczba pedofilów w Kościele różni się w jakikolwiek sposób od średniej”. Według autora prasa antyklerykalna nigdy nie podaje zbiorczych danych dotyczących liczby skazanych księży. Sam autor „z wielkim trudem” dolicza się sześciu, siedmiu przypadków w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Triumfalny wniosek brzmi zatem tak: „Pedofilów w Kościele jest mniej niż średnia”. Każdy wynik jest tak prawdziwy jak dane, których się używa, aby go osiągnąć. Również w tym przypadku. Po pierwsze, autor zabezpiecza się przed argumentem, że pedofilia wśród księży to temat tabu, o którym ludzie rzadko mówią, a tym bardziej nie zgłaszają go do prokuratury. Wręcz przeciwnie, twierdzi bowiem, że „wykrywalność tego rodzaju przestępstw jest bardzo wysoka i nigdy nie spada poniżej 90%”. Niestety nie podaje źródła tych zaskakujących informacji. Po drugie, trochę rozdmuchuje liczbę duchownych, doliczając alumnów, co proporcjonalnie zmniejsza odsetek duchownych skazanych za pedofilię na tle całego społeczeństwa. Po trzecie, myli się, twierdząc, że antyklerykałowie nigdy nie podają zbiorczych danych o liczbie molestujących wśród duchowieństwa. Antyklerykałowie też liczą, i to pilnie. Jako przykład może tu służyć pismo „Fakty i Mity”. Parę miesięcy przed publikacją artykułu w „Najwyższym Czasie” redaktorzy gazety „Fakty i Mity” podsumowali dekadę nadużyć seksualnych w Kościele. Rezultatem był spis sześćdziesięciu dwóch księży pedofilów2 . W rzeczywistości padło tam więcej nazwisk, ale redakcja „Faktów i Mitów” łaskawie ograniczyła się do tych sześćdziesięciu dwóch, których uznała za „pewniaków”. To by znaczyło, że według metodologii samego „Najwyższego Czasu” konkluzja powinna być taka: pedofilów w Kościele jest znacznie więcej, niż wskazuje średnia. Kto ma rację? Trzeba być bardzo ostrożnym z liczbami. Jak mawiał dziewiętnastowieczny premier Anglii: są kłamstwa, bezczelne kłamstwa i statystyki. Tym bardziej że mamy tu do czynienia z bardzo małymi odsetkami, więc stosunkowo łatwo o duże odchylenia. Musimy jednak podjąć jakąś próbę liczenia, bo inaczej trudno porównać sytuację w Polsce z innymi krajami. Potrzebne są więc dane. Skoro episkopat nie chce ich podawać, jesteśmy skazani na skąpe informacje prasowe. Sytuacja przedstawia się następująco: Przy przeczesywaniu prasy z lat 2001–2011 znalazłem dwadzieścia siedem spraw, w których duchowni zostali skazani za molestowanie dzieci poniżej piętnastego roku życia3 . Jest to liczba ostrożna, konserwatywna. Nie ma powodu sądzić, że każdy skazujący wyrok został odnotowany w mediach. Nie mam też pewności, że znalazłem wszystkie przypadki, o których w mediach wspomniano. Znalazłem dwa przypadki, gdzie nigdy nie poznamy prawdy, ponieważ ksiądz, który został oskarżony, umarł w trakcie procesu. Nie liczę przypadków po 2011 roku, ponieważ nie ma danych o ogólnej liczbie skazanych za pedofilię w roku 2012. W sprawie przynajmniej pięciu księży trwają procesy sądowe. Nie liczę skazanych za pornografię dziecięcą, których było przynajmniej dwóch. Nie liczę przypadków, gdy niedorosła ofiara w Polsce miała piętnaście lat lub więcej. Nie liczę przypadków znanych, ale przedawnionych. Nie liczę przypadku Płocka,

gdzie sam biskup doszedł do wniosku, że podejrzenia pod adresem trzech księży są na tyle poważne, iż należy poinformować o nich prokuraturę. Nie liczę tych wszystkich przypadków, gdzie – z różnych powodów – nie doszło do procesu, ale o niektórych z nich donosiły media. W oparciu więc o restrykcyjne kryterium – wyrok skazujący za molestowanie, od którego nie było odwołania – mówimy więc minimalnie o dwudziestu siedmiu duchownych. Po zastosowaniu luźniejszego kryterium – sprawy sądowe w toku, wyroki za pornografię dziecięcą, ofiara niedorosła mająca piętnaście lat lub więcej, oskarżenia wystarczająco wiarogodne dla biskupa, by zgłaszać sprawę do prokuratury – liczba ta przekroczy czterdzieści. Jeżeli doliczę księży wymienionych przez ofiary, z którymi rozmawiałem, będzie to już pięćdziesiąt przypadków. A gdybyśmy uwzględnili wszystkie opisane w mediach sytuacje, gdzie duchowny jest oskarżony, ale z różnych powodów sprawa nie trafiła do sądu, przekroczylibyśmy siedemdziesiąt lub nawet osiemdziesiąt. Gdzie tu są te „nieliczne przypadki, które zrelacjonowały media”, na które powołuje się polski Episkopat? Jeżeli trzymamy się najbardziej restrykcyjnego kryterium – czyli dwudziestu siedmiu skazanych księży – widać, że prawie 0,1 procent duchowieństwa w ciągu dziesięciu lat skazano za pedofilię. Odsetek dla wszystkich dorosłych mężczyzn wynosi tymczasem 0,05 procent4 . Albo inaczej: około 0,4 procent skazanych pedofilów to księża, podczas gdy udział księży w dorosłej męskiej populacji wynosi około 0,2 procent. Wygląda więc na to, że pedofilia występuje wśród księży częściej niż w całej populacji. Więcej niż same cyferki mówią porównania z danymi z innych krajów, na przykład ze Stanów Zjednoczonych, kraju, o którym również w Polsce było głośno za sprawą afer seksualnych w Kościele. Raport Johna Jaya, wykonany na polecenie Episkopatu USA, ujawnił w 2004 r., że dwustu pięćdziesięciu dwóch księży zostało skazanych za molestowanie seksualne nieletnich. Stu z nich poszło do więzienia. Przy czym spraw tych nazbierało się tyle w ciągu pięćdziesięciu lat (1950–2002), podczas gdy w Polsce wspomniane dwadzieścia siedem przypadków to bilans jednej dekady. Trzeba więc tych dwustu pięćdziesięciu dwóch skazanych księży w Stanach odnieść do stu dziesięciu tysięcy duchownych, którzy pracowali w amerykańskim Kościele przez pięćdziesiąt lat. Wtedy okaże się, że około 0,22 procent księży z USA usłyszało wyroki. W rzeczywistości jednak należy te 0,22 procent nieco obniżyć, ponieważ odsetek ten obejmuje również skazanych za pornografię dziecięcą oraz nierząd z osobą poniżej osiemnastu lat. W Polsce zaś artykuł 200 Kodeksu karnego odnosi się do molestowania osób poniżej piętnastego roku życia5 . Tych dwustu pięćdziesięciu dwóch skazanych z raportu Johna Jaya stanowiło z kolei tylko małą część (sześć procent) wszystkich księży oskarżonych o molestowanie w Stanach Zjednoczonych. W następnych latach liczba oskarżonych dalej rosła z roku na rok, aż w kwietniu 2012 r. osiągnęła poziom sześciu tysięcy stu piętnastu. A to oznacza, że tych dwustu pięćdziesięciu dwóch skazanych z raportu Johna Jaya z 2004 roku stanowiło tylko 4,1 procent duchownych, na których wierni dotąd wnosili skargę. Aby porównać sytuację w Polsce z USA, trzeba więc zestawić sytuację w Stanach Zjednoczonych sprzed dziesięciu lat z obecną sytuacją w Polsce. Procesy przeciw księżom za molestowanie nieletnich zaczęły się tam na większą skalę w latach osiemdziesiątych, a wyniki badań, które ujawniły, ilu rzeczywiście było skazanych księży, ukazały się dopiero w 2004 r. W marcu 2002 r., przed wybuchem afer, które doprowadziły do powstania raportu Johna Jaya, prasa nie wiedziała, ilu księży zostało skazanych za pedofilię. Oszacowała liczbę skazanych księży na od trzydziestu ośmiu do sześćdziesięciu lub osiemdziesięciu6 . Okazało się to jednak mocno niedoszacowane7 . W Polsce dopiero dziesięć lat temu pierwsza głośna sprawa (Tylawa) pojawiła się

w prasie. Badań nie ma aż po dziś dzień. Nadal nie wiemy, ilu księży jest oskarżonych, ilu jest skazanych. Kościół utrzymuje, że tego nie da się ustalić. Policja, służby więzienne i Ministerstwo Sprawiedliwości nie podają danych na ten temat. Dysponujemy na razie tylko informacjami medialnymi, z których można destylować te dwadzieścia siedem przypadków w ciągu dziesięciu lat. Porównanie tej liczby z sytuacją w USA sprzed dziesięciu lat wskazuje na to, że w Polsce istnieje poważny ukryty problem. Podobne wyobrażenie o rozmiarze procederu – mniej ścisłe, ale za to obrazowe – dają zawiadomienia docierające do Kidsprotect.pl, fundacji, która od dziesięciu lat prowadzi kampanie uświadamiające rodziców i wychowawców o niebezpieczeństwie złego dotyku. Fundacja mieści się w ciasnym mieszkaniu w bloku na warszawskiej Woli. Z godną podziwu determinacją jej założyciel, Jakub Śpiewak, i jego pracownicy zbierają i rozsyłają informacje. Gromadzą wiadomości od internautów i dzwoniących, którzy zgłaszają przypadki pedofilii, a następnie przekazują je – jeżeli informacje są dość precyzyjne – do policji, prokuratury lub do zagranicznych portali internetowych, gdzie znaleziono zakazane porno. To, że czujność wobec złego dotyku rośnie, widać po rosnącej liczbie zgłoszeń. Tylko w zeszłym roku wpłynęło ich około 1,6 tysiąca. Dziesięć procent wszystkich tych spraw, czyli sto sześćdziesiąt, znajduje swój ciąg dalszy na policji albo w prokuraturze. Przez ostatnie dwa lata było około dziesięciu przypadków wskazania księdza jako sprawcy, przeważnie sprawy z przeszłości. Dziesięć na 3,2 tysiąca to około 0,3 procent wszystkich zgłoszeń. To z grubsza półtora razy więcej niż odsetek księży w dorosłej populacji męskiej w tym kraju. Trzeba jednak brać poprawkę na to, że zgłoszenia są różne. Spora część z tych 3,2 tysiąca zgłoszeń nie wskazuje na sprawcę: są to na przykład e-maile od internautów z informacją o znalezieniu pornograficznych stron internetowych z wizerunkami dzieci, które siłą rzeczy nie są podpisane. Biorąc pod uwagę tylko doniesienia wskazujące sprawcę, udział księży wśród domniemanych sprawców rośnie powyżej tych 0,3 procent. „Dwudziestu siedmiu skazanych”, „Częściej niż inni mężczyźni” – to już brzmi niedobrze. Ale można przypuszczać, że jest gorzej. Pewnie było sporo przypadków, o których nie wiemy, bo nie trafiły do mediów. Co więcej, droga do wyroku sądowego jest długa. Najpierw dziecko musi mówić. Potem rodzice muszą mu uwierzyć, a następnie mieć odwagę i determinację, by pójść do prokuratury. Prokuratura zaś musi poważnie się tym zająć i sformułować akt oskarżenia, a później jeszcze sąd musi wydać ostateczny wyrok. Na początku jednak ofiara musi wyznać prawdę, a ofiary przestępstw seksualnych często milczą, zwłaszcza ofiary księży. Pośród dwunastu ofiar, które opisały mi swoją historię, tylko trzy trafiły do sądu. Sześć rozmawiało tylko z jedną lub dwoma bliskimi osobami na temat swoich przykrych doświadczeń. Jedna osoba opowiadała swoją historię po raz pierwszy w życiu. Każdy, kto próbuje szacować rozmiar zjawiska seksualnych przestępstw, boryka się z problemem milczenia. Cisza prawie zawsze towarzyszy ofiarom, i to nie tylko małoletnim. Przestępstwa seksualne często wzbudzają w ofiarach poczucie winy. Może to ja go sprowokowałam? Może ja sam to lubiłem? Ofiara dręczy siebie, zamiast oskarżyć sprawcę. Bardzo łatwo więc wpędzić ją w głębsze poczucie winy i wstydu, w stan samooskarżania. Aby sprawa została wyjaśniona, a sprawca ukarany, potrzebne jest przyjaźnie nastawione otoczenie, w którym ofiara nie musi się bać odrzucenia ani wyśmiewania. A z tym bywa w Polsce różnie, na ogół, niestety, źle. We wszystkich dwunastu relacjach wracają strach przed odrzuceniem, wstyd i wrogość otoczenia. Nieufność, zamknięcie i milczenie stają się reguł. Ci, którzy profesjonalnie zajmują się tym tematem w Polsce, przyznają, że z tego powodu trudno o dokładne dane. „Ukryty charakter zjawiska jest głównym ograniczeniem możliwości jego pomiaru i odpowiedzi na pytanie o jego skalę i charakter”8 . Szacunki bardzo się różnią. Rozpiętość w ocenie odsetka

mężczyzn wykorzystywanych na tle całej populacji wynosi od trzech do osiemnastu procent9 . Jeśli chodzi o księży, obraz jest jeszcze mniej przejrzysty. Tu możemy bez ogródek mówić o tabu. „Księdza nie ruszysz” – tłumaczyła mi matka dziewczynki, domniemanej ofiary. Są poważne przesłanki, by wierzyć, że ludzie odczuwają dużo większy lęk, by mówić, wobec księży pedofilów niż wobec pedofilów bez sutanny. „Ksiądz był autorytetem” – ten wątek wraca jako powód zachowania milczenia. Tym bardziej że otoczenie często broni autorytetu księdza jak niepodległości. Tylawa, Ropczyce, Kołobrzeg czy Szczecin – wszędzie przeważała i przeważa opinia, że dobry ksiądz nie mógł czegoś takiego robić. Nawet wyrok sądu nic tu nie zmieni. Parafrazując klasykę: sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po stronie naszego księdza. Dlatego też prezes Kidprotect.pl traktuje tę dziesiątkę księży wśród zgłoszonych do jego fundacji jako mało reprezentatywną. Polacy mają kłopot, by wierzyć, gdy ich dzieci donoszą, że ksiądz dopuścił się takiego czynu: „Dzieci nie mają tego wsparcia, bo chodzi o księdza. Gdyby powiedziały, że to nauczyciel, pan od WF-u lub ktokolwiek inny, reakcja rodziców byłaby inna, niż kiedy chodzi o księdza. Pedofilia nie stanowi już tabu. Ale pedofilia wśród księży nadal tak”. Co te próby wyliczenia mówią o liczbie ofiar w Polsce? Minimum sprawców to około 0,1 procent duchowieństwa, czyli tych dwudziestu siedmiu księży, których sądy w ciągu dekady uznały za winnych molestowania dzieci poniżej piętnastego roku życia. Załóżmy, że każdy taki ksiądz pedofil skrzywdzi w swoim życiu dziesięcioro dzieci, to mamy około trzystu ofiar10 . Od drugiej wojny światowej minęły prawie trzy pokolenia księży, co daje już blisko tysiąc pokrzywdzonych. Można jednak przypuszczać, że jest tych ofiar znacznie więcej, skoro to wyliczenie opiera się na – jak wykazałem – bardzo restrykcyjnych danych. To, że liczba ofiar musi być spora, wydaje się jeszcze bardziej prawdopodobne, skoro udało mi się w ciągu paru miesięcy dotrzeć do kilkunastu skrzywdzonych. Zaniechałem dalszego poszukiwania tylko dlatego, że czas był ograniczony. Większość z nich była w stanie wskazać innych poszkodowanych z imienia i nazwiska. Nierzadko była mowa o „dziesiątkach”. Innymi słowy dotarłem pośrednio do około stu ofiar. Z kilkunastu księży, których nazwiska zaczęły wypełniać moją tabelkę, tylko jeden znajduje się na liście dwudziestu siedmiu księży skazanych za pedofilię. Liczba trzystu nazwisk księży oskarżonych o pedofilię, októrej mówi Ruch Ofiar Księży, nie jest niczym nadzwyczajnym. Trzystu księży stanowi bowiem jeden procent duchowieństwa w Polsce. To niedużo na tle międzynarodowym. W internatach odsetek oprawców wśród duchownych sięgał nieraz dziesięciu procent11 . W amerykańskim raporcie Johna Jaya z 2004 r. wspomniano o sześciu procentach duchowieństwa, ale w obliczu nowych zgłoszeń odsetek ten szybko okazał się niedoszacowany. W diecezji Boston oskarżono już prawie dziesięć procent kleru, a w New Hampshire posądzono o to przestępstwo 8,2 procent duchownych. Smutny rekord padł w Tucson w Arizonie, gdzie w 1986 r. o molestowanie niepełnoletnich oskarżono dwadzieścia cztery procent księży. W diecezji Los Angeles nie mniej niż pięćdziesiąt procent wiernych miało kiedyś jako duszpasterza księdza, który został oskarżony o molestowanie nieletnich12 . W Irlandii dane z komisji Murphy dotyczące diecezji dublińskiej wskazują sześć procent kleru jako oskarżonych13 . Na Malcie odsetek oskarżonych księży wynosi około trzech procent14 . W Holandii wyniki raportu Deetmana wskazują na od jednego do dwóch procent sprawców wśród duchownych15 . Sam Watykan szacuje, że odsetek jego kapłanów zamieszanych w molestowanie nieletnich wynosił od półtora do pięciu procent16 . Jeżeli więc jeden procent polskich duchownych znalazłby się na ławie oskarżonych, byłoby to i tak mało w porównaniu z innymi krajami. Oznaczałoby to również, że w Polsce – tak jak w innych krajach – żyją tysiące ofiar księży. Tyle, jeśli chodzi o cyferki. Proponuję za bardzo się na nich nie skupiać, nie są bowiem

istotą sprawy. Wykorzystałem je tylko po to, aby wskazać niewiarygodność stwierdzenia, że w polskim Kościele nie ma problemu. Jakkolwiek by liczyć – w górę czy w dół – zawsze trzeba mieć na uwadze trzy rzeczy. Po pierwsze, głównym zarzutem wobec Kościoła nie jest to, że bywają w nim pedofile, tylko to, że Kościół ich krył i nierzadko nadal kryje. Ludzi o skłonnościach pedofilskich można znaleźć również w innych zawodach, zwłaszcza jeżeli ich wykonywanie wiąże się z kontaktem z dziećmi. Problem polega jednak na tym, że instytucja kościelna chowa i chroni sprawców, zamiast pomóc ofiarom. To był wspólny mianownik wszystkich raportów komisji, które badały zarzuty pod adresem Kościoła: raportu Johna Jaya w Stanach Zjednoczonych, czterech raportów rządowych w Irlandii, raportu Deetmana w Holandii oraz raportu Adriaenssensa w Belgii. Po drugie, nie trzeba tragedii rozmiarów Irlandii, aby problem był poważny. Pedofil, który ma szansę swobodnie działać, może zostawić za sobą dziesiątki, a w skrajnych przypadkach nawet kilkaset ofiar w trakcie swojej „kariery”. Wystarczy więc „parę” przypadków w Kościele, by wyrządzić poważne szkody, zwłaszcza jeżeli przypadki te nie są od razu karane i trzymane z dala od dzieci. Niewielu trzeba do tragedii wielu. Po trzecie, osoba duchowna reprezentuje więcej niż samego siebie. Tam, gdzie duszpasterz jest sprawcą, tam dziecko jest krzywdzone podwójnie. Ksiądz uchodzi za człowieka nadzwyczajnego. Zatem szkody, które może wyrządzać, nabierają również nadzwyczajnego wymiaru. 1 Esej został opublikowany w numerze 972/973 tygodnika „Najwyższy Czas”. Por: Pedofilia w służbie Kulturkampfu, „Jest inaczej, blog człowieka leniwego”, 15 października 2010, w: http://pilaster.blog.onet.pl/Pedofilia-w-sluzbie-Kulturkamp,2,ID415838211,n. 2 62 księży pedofilów, „Fakty i Mity”, nr 14, 2–8 kwietnia 2010, s. 3 i 7. 3 Chodzi o molestowanie seksualne osoby poniżej piętnastego roku życia, czyli o art. 200 paragraf 1 i 2 kodeksu karnego. Wśród tych dwudziestu siedmiu duchownych jest dwóch polskich księży, którzy zostali skazani w USA, gdzie granica wieku wynosi osiemnaście lat. 4 Według spisu narodowego przeprowadzonego w 2011 r. w Polsce jest 18 432 000 mężczyzn. Około dwudziestu jeden procent z nich ma mniej niż osiemnaście lat (w 2002 r. odsetek ten wynosił 23,2%, a w 2011 r. – 19%). Z tego wynika, że w tym kraju żyje około 14,6 miliona dorosłych mężczyzn. W latach 2001–2010 6775 ludzi, a właściwie samych mężczyzn, zostało skazanych na podstawie art. 200 paragraf 1 i 2; stanowi to około 0,05% wszystkich mężczyzn (6775 na 14,6 miliona). Wśród księży odsetek ten w tym samym okresie wynosi prawie 0,1%, czyli znacznie więcej (27 na 29 775 kapłanów). Źródła: Księża na świecie i w Polsce – statystyka, eKAI.pl, 18 czerwca 2009, w: http://ekai.pl/wydarzenia/raport/x20891/ksieza-na-swiecie-i-w-polsce-statystyka/; oraz: Wyniki Narodowego Spisu Powszechnego Ludności i Mieszkań 2011, w: http://www.stat.gov.pl/cps/rde/xbcr/gus/PUBL_lu_nps2011_wyniki_nsp2011_22032012.pdf. 5 Wyjątek stanowi dwóch polskich księży, którzy trafili do więzienia w USA za molestowanie dzieci poniżej osiemnastu lat. 6 Mark Clayton, Seth Stern, Clergy, abuse, and jail time, „Christian Science Monitor”, 21 marca 2002, w: http://www.csmonitor.com/2002/0321/p01s04-ussc.html. 7 „The number of civil cases of proven clergy sexual abuse from the 1980s was sizeable enough to conclude that the problem was present but well hidden”. Patrz: Sex, priests, and secret codes, op. cit. 8 Dzieci się liczą: informacje o stanie zagrożenia bezpieczeństwa i rozwoju dzieci w Polsce, „Dziecko krzywdzone. Teoria, badania, praktyka”, nr 3 (36), 2011, s. 149.

9 Ibid. 10 Statystycznie rzecz biorąc, każdy sprawca skazany w 2008 r. w Polsce na podstawie artykułu 200 miał na sumieniu siedem udokumentowanych ofiar (w 2007 r. ta liczba wynosiła 13,5, a w 2006 – ponad 5,5). Są to jednak tylko przypadki udokumentowane. Źródło: ibid. 11 W 1994 r. Barry M. Coldrey, członek Bractwa Chrystusa, przez sześć tygodni badał archiwa swojego bractwa w Rzymie. Doszedł do wniosku, że dziesięć procent braci dopuszczało się seksualnych przestępstw. Coldrey używał określenia „seksualne podziemie”. Patrz: Jason Berry, Gerald Renner, Śluby milczenia. Nadużywanie władzy za pontyfikatu Jana Pawła II, przeł. Barbara Stanosz, Czarna Owca, Warszawa 2012, s. 105. 12 Sex, priests, and secret codes, op. cit. 13 Stu siedemdziesięciu dwóch z 2,8 tysiąca księży, którzy od lat czterdziestych służyli w Dublinie, było oskarżonych o molestowanie seksualne. 14 Kościół maltański powołał w 1999 r. specjalny zespół badający nadużycia seksualne popełniane przez duchownych, tzw. response team. Ten kościelny organ twierdzi, że dostał osiemdziesiąt pięć skarg na czterdziestu pięciu domniemanych sprawców, z których dwudziestu pięciu było duchownymi. Na Malcie jest około ośmiuset pięćdziesięciu duchownych. Patrz: http://www.eurekaencyclopedia.com/index.php/Category:Black_Collar_Crime_In_Malta oraz http://www.timesofmalta.com/articles/view/20110802/local/priests-found-guilty-of-child-abuse-a s-long-drawn-case-ends.378498 15 Sjaak van der Geest, Beklaagdenbank zit na rapport Deetman veel te vol, „Volkskrant”, 7 stycznia 2012, w: http://www.volkskrant.nl/vk/nl/3184/opinie/article/detail/3108735/2012/01/07/Beklaagdenbank-z it-na-rapport-Deetman-veel-te-vol.dhtml. 16 „From available research we know now that between 1,5% and 5% of the catholic clergy has been involved in sexual abuse cases” Odpowiedź Watykanu na forum ONZ – patrz: http://webcast.un.org/ramgen/ondemand/conferences/unhrc/twelfth/hrc090922pm2-eng.rm?start= 01:28:49&end=01:31:56. Obrona Kościoła Albowiem jakim sądem sądzicie, takim was osądzą, i jaką miarą mierzycie, taką i wam odmierzą (Mat. 7, 2) Dziwię się, kiedy słucham, jak Kościół katolicki broni się przed zarzutami o molestowanie seksualne. Przecież to właśnie Kościół ma interes w tym, aby sprawę szybko i skutecznie wyjaśnić. Chodzi o jego wiernych i jego kapłanów. Jeżeli Kościół jest zatroskany o los swoich wiernych, to powinien pilnować swoich kapłanów. Jeżeli Kościół jest zatroskany o opinię o swoich kapłanach, to powinien jak najszybciej wyjaśnić każdą sprawę, a nie dopuszczać do tego, aby mała grupa zepsuła reputację całości. Zdecydowana większość duchownych nigdy w życiu nie dopuściłaby się napastowania nieletnich i pewnie słysząc o krzywdzie wyrządzonej dzieciom, czuje taką samą odrazę jak większość zwykłych śmiertelników. Ale dopóki Kościół udaje, że problem nie istnieje, dopóty cień podejrzenia pada na cały kler. I trudno o to mieć pretensje do wiernych. Dopóki wierni nie wiedzą, ilu duchownych jest podejrzanych o takie czyny, ilu trafiło w ręce wymiaru sprawiedliwości, ilu zostało w służbie Kościoła i gdzie, dopóty nie zyskają gwarancji, że ich dzieci są w Kościele bezpieczne. W dodatku uparta negacja powoduje że Kościół traci wiarygodność, w miarę gdy na jaw wychodzi coraz więcej faktów. W wielu krajach Kościół pod presją mediów, sądów i dochodzeń prowadzonych przez organy państwowe nie może już zaprzeczać, że rozmiar zjawiska jest poważny. Skoro tak, wydaje się rzeczą normalną, że Kościół wypowie mea culpa. Przeważnie tak

się jednak nie dzieje. Zamiast prośby o wybaczenie często słychać słowa grozy w stosunku do tych, którzy domagają się jawności. A kiedy to już nie przynosi zamierzonego efektu, pojawia się cały zestaw argumentów, by zmniejszyć rozmiar problemu i bagatelizować jego znaczenie. W Polsce media, politycy, przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości i opinia publiczna nie są konsekwentni w domaganiu się jawności. Rozmawia się o sprawie po kątach, a episkopat ma dzięki temu przyzwolenie na twardą negację. Gdy już jednak dojdzie do dyskusji w Polsce, od strony Kościoła słychać powtarzający się zbiór argumentów, który pojawia się w tego typu dyskusjach na całym świecie. Przykładem była wypowiedź Krzysztofa Ołdakowskiego, jezuity i redaktora „Przeglądu Powszechnego”, w Polskim Radiu: „Przypomnę, że, dla przykładu, stu księży skazano za nadużycia seksualne w Stanach Zjednoczonych. W tym czasie liczba nauczycieli gimnastyki i trenerów sportowych to prawie sześć tysięcy. Dwie trzecie przypadków molestowania jest dokonywanych przez najbliższych członków rodziny, ojczymów, wujków. Nierzadko mamy do czynienia nie z pedofilią, ale de facto z kazirodztwem. Dwie trzecie przypadków molestowania. (…) Chodzi o to, eby też widzieć pewne proporcje, żeby nie wpadać w jakąś przesadę (…). Nie należy też tworzyć atmosfery, że problemem Kościoła katolickiego numer jeden jest pedofilia i że jest on instytucją, która na tym tle popełnia najwięcej nadużyć”1 . Mamy tu do czynienia z bagatelizowaniem problemu. „Stu księży skazanych” brzmi bardziej niewinnie niż „szesnaście tysięcy ofiar, molestowanych przez sześć tysięcy księży w Stanach Zjednoczonych” albo „oskarżany o nadużycia seksualne był jeden na dwudziestu amerykańskich księży”. Te ostatnie opisy pochodzą z „Gazety Wyborczej”. Kto ma rację? Liczby przytoczone przez księdza redaktora „Przeglądu Powszechnego” pochodzą z tego samego źródła co liczby z „Gazety Wyborczej”, a mianowicie z raportu Johna Jaya z 2004 roku oraz ze sprawozdań, które potem co roku go uzupełniały2 . Każdy wybiera do swojej narracji to, co mu pasuje. A dane w raporcie są następujące: 4392 księży zostało oskarżonych (w kolejnych latach liczba ta urosła do ponad sześciu tysięcy). W 1021 przypadkach policja wszczęła śledztwo. Trzystu osiemdziesięciu czterech zostało oskarżonych, z czego dwustu pięćdziesięciu dwóch usłyszało wyrok, a stu poszło do więzienia. Nie zbadano 3,3 tysiąca przypadków, ponieważ domniemani sprawcy już nie żyli3 . Lecz nie tylko o liczby tu chodzi. Samo porównanie księży z innymi grupami zawodowymi budzi zastrzeżenia. Wytyka się innych sprawców palcem z sugestią, że własne przewinienia są stosunkowo błahe. Owszem są księża pedofile, ale tak naprawdę najwięcej sprawców pedofilii znajdziesz w rodzinie i wśród nauczycieli WF-u. Tylko czego to ma właściwie dowieść? To że Kasia ukradła jabłko, nie usprawiedliwia przecież Marysi, która zrobiła to samo. Jak stu niegodnych nauczycieli WF-u może usprawiedliwić choć jednego księdza? Rozumowanie to dziwi tym bardziej, że Kościół jest uważany za nauczyciela w sprawach moralnych. Skoro tak, to argumentacja powinna być wręcz odwrotna: ponieważ pedofilia występuje tak często w innych zawodach i w rodzinach, to Kościół ma wręcz obowiązek wskazać właściwą drogę postępowania. Chyba to miał na myśli Jan Paweł II, kiedy przerwał milczenie Watykanu w sprawie pedofilii: „Molestowanie młodych jest poważnym symptomem kryzysu, który dotyczy nie tylko Kościoła, ale społeczeństwa jako całości. To głęboko zakorzeniony kryzys moralności seksualnej, nawet relacji międzyludzkich, i jego pierwszymi ofiarami są rodzina i młodzi. Poprzez rozwiązanie problemu molestowania w sposób jasny i zdeterminowany Kościół pomoże społeczeństwu zrozumieć i rozwiązać kryzys w samym środku”4 . Tymczasem w Polsce nie widać, aby Kościół chciał świecić dobrym przykładem w tej

sprawie. Tu panuje lęk. Jak to opisał jeden ksiądz: „Trzeba być ostrożnym, żeby za dużo o sobie nie powiedzieć albo nie chlapnąć czegoś o innym kapłanie, bo jak się jest za bardzo szczerym, to można od przełożonych dostać po gowie. Lepiej nie wywoływać wilka z lasu. Też uważam, że ksiądz na temat konkretnego księdza nie powinien mówić do świeckich, bo w Kościele obowiązuje taka zasada, jaką kiedyś wyszywano na makatkach: »Nie mów nikomu, co dzieje się w domu«”.5 Ten lęk czuć też w oskarżeniach, że media szukają taniej sensacji i dlatego podają informacje o pedofilii wśród księży. Pewnie nie wszystkie media zawsze i wszędzie mają szlachetne motywy, ale trzeba mieć na uwadze jeden prosty fakt: księża pedofile nie są tematem szczególnym dlatego, że są pedofilami, ale dlatego, że są księżmi. W świadectwach ofiar jak bumerang wraca ten sam motyw: „Ksiądz był autorytetem”. Dziecko, które jest wykorzystywane seksualnie przez księdza, jest obarczone tymi wszystkimi skutkami psychicznymi, jakich doświadczają ofiary innych pedofilów. Ale oprócz tego zostaje samo z poczuciem zdrady przez autorytet, z wymazaniem granicy między dobrem a złem, z utratą albo przynajmniej zachwianiem wiary. To, że polski ksiądz stosuje taką linię obrony, nie dziwi. Przykład idzie z góry. Oto jak Watykan bronił się na forum ONZ we wrześniu 2009 r. w odpowiedzi na pytania od Międzynarodowej Unii Etycznej i Humanistycznej (The International Humanist and Ethical Union, IHEU). Warto przytoczyć wypowiedź arcybiskupa Silvano Maria Tomasi w całości: „Choć wielu mówi o molestowaniu dzieci jako o pedofilii, byłoby bardziej poprawne mówić o efebofilii, to znaczy o homoseksualnym przyciąganiu do męskich nastolatków. Ze wszystkich księży zamieszanych w molestowanie od osiemdziesięciu do dziewięćdziesięciu procent należy do tej mniejszościowej orientacji seksualnej, to znaczy że angażowali się seksualnie z nastolatkami męskimi w wieku pomiędzy jedenastym a siedemnastym rokiem życia. Z dostępnych badań wiemy teraz, że pomiędzy półtora a pięć procent kleru katolickiego było zamieszanych w przypadki molestowania seksualnego. Pismo »Christian Science Monitor« poinformowało o wnioskach krajowego sondażu wykonanego na podstawie danych z różnych kościołów w 2002 r. i wyciąga wniosek: Mimo nagłówków z naciskiem na problem księży pedofilów w Kościele rzymskokatolickim większość amerykańskich kościołów dotkniętych oskarżeniami molestowania dzieci jest protestancka. Molestowania seksualne w żydowskich społecznościach są mniej więcej na tym samym poziomie co wśród protestanckiego kleru. Około osiemdziesięciu pięciu procent sprawców molestowania seksualnego dzieci to członkowie rodziny, nianie, sąsiedzi, przyjaciele rodziny lub pokrewni. Około jeden na sześciu sprawców molestowania dzieci to inne dziecko, podczas gdy większość sprawców to mężczyźni. Według wielkiego badania z 2004 r., zleconego przez ministerstwo edukacji USA, prawie dziesięć procent uczniów w amerykańskich szkołach publicznych było celem niechcianej seksualnej uwagi ze strony pracowników szkoły. Autor tych badań doszedł do wniosku, że skala problemu szkolnego seksu wydaje się o wiele większa niż skandal molestowania przez kler w Kościele rzymskokatolickim, i w wywiadzie dla pisma »Education Week« wyciągnął konkluzję, że fizyczne molestowanie uczniów w szkołach jest prawdopodobnie więcej niż sto razy częstsze niż molestowanie przez księży”6 . W całym wystąpieniu tylko trzecie zdanie można uznać za przyznanie się do winy. Cała reszta nie zawiera ani śladu mea culpa. Najpierw pojawia się bagatelizowanie słownictwa: tu nie chodzi o pedofilię, tylko o efebofilię, która tak naprawdę jest rodzajem homoseksualizmu. W ten sposób atak na Kościół zmienia się w jego obronę. Skoro tak naprawdę chodzi tu o rodzaj homoseksualizmu, cały ten szum dotyczący niby-pedofilii potwierdza naukę Kościoła: homoseksualizm prowadzi człowieka na manowce. Jest to zabieg retoryczny, który należy uznać

za fałszywy. Człowiek, który został zgwałcony w wieku jedenastu lat, ma się czuć mniej pokrzywdzony, wiedząc, że ksiądz nie był pedofilem, tylko homoseksualistą? To ewidentny absurd. I jak nazwać w takim razie tych księży, którzy molestowali nastoletnie dziewczyny? Nie zmniejszy się wagi przestępstwa poprzez nadanie mu innej nazwy. W tej książce używam określenia „pedofilia”. Robię to w odniesieniu do prawa karnego. W przypadku Polski prawo ustala wiek graniczny na piętnaście lat. Za wszystkie przestępstwa seksualne wobec osób poniżej tego wieku grozi maksimum dwanaście lat więzienia. W przypadkach gdy wiek ofiary sytuuje się pomiędzy piętnastym a osiemnastym rokiem życia, jest inny paragraf, z łagodniejszym wymiarem kary. Po eufemizmie „efebofilia” następuje kolejna próba bagatelizowania: zobaczcie, inni są jeszcze gorsi. Według Watykanu nie tylko nauczyciele WF-u, ale również protestanci i żydzi. Gdy się jednak trochę bliżej przyjrzeć tym wypowiedziom, wyraźnie widać, że przedstawiciel Watykanu manipuluje cytatami. Artykuł, do którego nawiązuje, omawia dane pochodzące z Christian Ministry Resources (CMR), firmy prawniczej, która doradza około tysiącu gmin i parafii w Stanach Zjednoczonych7 . Artykuł zaczyna się od zdania, które Watykan cytuje na forum ONZ, z tym że cytuje tylko jego początek: „Mimo nagłówków z naciskiem na problem księży pedofilów w Kościele rzymskokatolickim większość amerykańskich Kościołów dotkniętych oskarżeniami o molestowanie dzieci jest protestancka”. Arcybiskup stawia tu kropkę, ale w oryginale zdanie kończy się słowami: „…i większość domniemanych sprawców nie jest duszpasterzami albo pracownikami Kościoła, tylko wolontariuszami”8 . Innymi słowy, podczas gdy liczby dotyczące Kościoła katolickiego mówią o księżach, liczby CMR dotyczą tylko w ograniczonym stopniu pastorów, co jest wyraźnie powiedziane w dalszej części artykułu, a co przedstawiciel Watykanu pomija: „Więcej jest sprawców wśród wolontariuszy niż wśród duszpasterzy lub pracowników Kościoła. A może bardziej zaskakująco – dzieci w Kościele są tak samo często oskarżone o nadużycie seksualne jak duszpasterze i pracownicy Kościoła. Na przykład w 1999 r. czterdzieści dwa procent domniemanych sprawców było wolontariuszami, około dwudziestu pięciu procent opłaconymi pracownikami Kościoła (w tym duszpasterzami), a dwadzieścia pięć procent to inne dzieci”9 . Ponadto Watykan pomija fakt, że zgłoszeń z Kościołów protestanckich w CMR musi być więcej. Z prostego powodu – jest ich więcej w bazie danych CMR: „Z trzystu pięćdziesięciu tysięcy Kościołów w USA dziewiętnaście i pół tysiąca – czyli około pięciu procent – to Kościoły rzymskokatolickie. Kościoły katolickie reprezentują trochę mniejszy odsetek wśród Kościołów w przeglądach CMR”10 . Nie oznacza to, że nadużycia seksualne nie zdarzają się w kręgach protestanckich. Do 2002 r. w Stanach skazano przynajmniej trzydziestu siedmiu pastorów z różnych protestanckich Kościołów za molestowanie nieletnich11 . Pedofile zdarzają się wszędzie. Sedno problemu jednak nie w tym, że bywają księża, którzy molestują, tylko w tym, że Kościół ich ukrywa. W Holandii, gdzie katolicy – tak jak w Stanach – stanowią mniejszość, media, zwłaszcza te o rodowodzie protestanckim, ruszyły w poszukiwaniu podobnych krzywd we własnym gronie. Rezultaty były dosyć mizerne. Tematy seksualne stanowiły rzecz jasna tabu w konserwatywnym kalwinistycznym środowisku, a tym bardziej molestowanie dzieci. Nietrudno tam było o dramatyczne historie. Na razie jednak nie odkryto prób ukrywania sprawców na taką skalę jak w Kościele katolickim. Powód jest prosty: nawet gdyby wspólnoty protestanckie chciały ukrywać takie sprawy – i pewnie niektóre by chciały – nie mają ku temu tylu możliwości co Kościół katolicki. Są mniej zhierarchizowane; kontrola wiernych nad pastorami jest większa. Uwagę na

to zwrócono zresztą także w tym samym artykule, na który tak wybiórczo powołuje się Watykan: „Myślę, że liczby CMR są zaskakujące, ale zrozumiałe” – mówi Anson Shupe, profesor na Uniwersytecie Indiana, autor publikacji na temat molestowania w Kościele. „Dla mnie oznaczają one, że protestanci prędzej o tym mówią, ponieważ nie ustawiają swoich duszpasterzy na tak wysokim piedestale, jak to robią katolicy ze swoimi księżmi”12 . Do tego Kościoły protestanckie nie są częścią instytucji, która cieszy się nietykalnością dyplomatyczną. Podsumowując, sama IHEU która prosiła Watykan o zajmowanie stanowiska na forum ONZ, kwituje to stanowisko tak: „… my nie tyle chcieliśmy pokazać samo molestowanie, ile jego ukrywanie, w co zamieszani byli niektórzy z najwyższych przedstawicieli Kościoła. Stolica Apostolska jest suwerennym państwem i najwyższy kler jest całkowicie bezpieczny w swoich przytulnych pałacach w sercu Rzymu, nie odpowiada przed żadną ziemską władzą, tylko przed samym sobą”13 . To, że słowa te nie są tylko pustym sloganem, potwierdzało się wielokrotnie w ostatnich latach, kiedy Kościół próbował wykorzystywać nietykalność dyplomatyczną Watykanu, aby utrudniać śledztwa. Wszelkie próby – na przykład te podejmowane przez amerykańską organizację ofiar księży SNAP – by postawić papieża przed sądem, są z góry skazane na porażkę, skoro papież jest głową państwa. Immunitet dyplomatyczny Watykanu radził wykorzystać biskup Quinn w 1990 roku, kiedy przemawiał do innych biskupów na temat pedofilii. Tłumaczył, że należy wysłać dokumenty obciążające księży do nuncjatury w Waszyngtonie, gdzie będą poza zasięgiem amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości14 . Trzeci przykład jest nam znany dzięki Wikileaks. Przewodnicząca komisji, Yvonne Murphy, która badała nadużycia seksualne w Irlandii, prosiła Watykan o informacje. Watykan był oburzony, że rząd irlandzki nie wymuszał na komisji respektowania procedur dyplomatycznych, które normalnie utrudniają dostarczanie informacji15 . Obrońca z Watykanu na forum ONZ wytacza również wątek nauczycielski: nauczyciele są gorsi niż księża. Powołuje się tu na raport Educator Sexual Misconduct, opracowany na zamówienie amerykańskiego ministerstwa edukacji16 . Cytowana konkluzja, że dziecko w szkole jest sto razy bardziej narażone na pedofilię niż pod opieką księdza, okazuje się – eufemistycznie rzecz ujmując – sformułowana na wyrost. Po pierwsze, statystyczna podstawa raportu jest wątła. Sama jego autorka przyznaje: „Niestety, mało jest empirycznych danych na temat nadużyć seksualnych dokonanych przez nauczycieli. W rezultacie nie ma wystarczającej podstawy, aby stosować nawet najprostszą metodę syntezy, czyli liczenie głosów, tym bardziej nie można wykorzystać bardziej formalnej i ścisłej metody, takiej jak metaanaliza”17 . Mówiąc prościej, nie ma wystarczających danych, by wyciągnąć wnioski. W prasie autorka raportu nie unika jednak syntezy: „Prawie dziesięć procent uczniów było celem niechcianej seksualnej uwagi ze strony pracowników szkoły, tak pokazują najlepsze dane, które mamy do dyspozycji”. Tym bardziej dziwi, że autorka nie stroni od metaanalizy, i to w dodatku ciężkiego kalibru: „Fizyczne molestowanie uczniów w szkołach zdarza się prawdopodobnie sto razy częściej niż molestowanie przez księży”18 . Po drugie, jeszcze większe zastrzeżenie budzi rozciąganie przedmiotu badania. Bo co znaczy unwanted sexual attention (niechciana uwaga seksualna), o której autorka raportu wspomina w prasie? Zgodnie z raportem to może być wszystko: „Zachowania zawarte w tym przeglądzie są fizyczne, słowne lub wizualne. Przykłady zawierają dotykanie piersi lub genitaliów uczniów, oralną, analną i waginalną penetrację, pokazywanie uczniom obrazków erotycznych i rozmowy dotyczące seksu, dowcipy albo pytania kierowane do uczniów”19 . Czyli raport wrzuca do jednego worka wszystko: od dowcipów do gwałtu. Tymczasem

dane o molestowaniu przez księży, zawarte w raporcie Johna Jaya, są ograniczone do konkretnych czynów: pięćdziesiąt siedem procent przypadków obmacywania, dwadzieścia siedem procent seksu oralnego i dwadzieścia pięć procent penetracji lub próby penetracji. Nic dziwnego, że amerykańskie ministerstwo edukacji, które zamówiło raport, miało zastrzeżenia do jego wyników. W przedmowie raportu ministerstwo pisze tak: „Autor koncentruje się w dużej mierze na szerokim wachlarzu nieprzyzwoitych zachowań, określonych jako »złe zachowanie seksualne«, zamiast na »molestowaniu seksualnym«, określeniu używanym w założeniach projektu”20 . Podsumowując wystąpienie Watykanu na forum ONZ, należy stwierdzić, że Kościół, który uważa siebie za obrońcę moralności, zachowuje się w tej sprawie jak przebiegły adwokat w sądzie: manipuluje cytatami i wybiórczo podaje liczby, aby w ten sposób bagatelizować przewinienie. Innym rodzajem bagatelizowania albo raczej usprawiedliwienia, który słychać w obronie Kościoła, jest odwoływanie się do ograniczonej świadomości społecznej w czasach, kiedy doszło do molestowania dzieci. Tu cytuję samego papieża Benedykta XVI. W swoim przemówieniu z okazji Bożego Narodzenia w grudniu 2010 r. – czyli tuż po tym, kiedy wyszło na jaw, na jaką skalę duchowni w Irlandii wykorzystywali dzieci, powiedział: „W latach siedemdziesiątych o pedofilii mówiło się jak o czymś, co było zupełnie w zgodzie z człowiekiem, a nawet z dziećmi”21 . Wiele ofiar było oburzonych tą wypowiedzią. Jedna z nich ujęła to tak: „To nienormalne. Nie wiem, w jakim towarzystwie papież obracał się przez ostatnie pięćdziesiąt lat”22 . Trudno im się dziwić. Wystarczy otworzyć katolicki katechizm, by w punkcie 2389 przeczytać: „Do kazirodztwa zbliżone są nadużycia seksualne popełniane przez dorosłych na dzieciach lub młodzieży powierzonych ich opiece. Grzech ten jest jednocześnie gorszącym zamachem na integralność fizyczną i moralną młodych, którzy będą nosić jego piętno przez całe życie, oraz pogwałceniem odpowiedzialności wychowawczej”23 . Również prawo kanoniczne – kanon 1395 par. 2 – nie pozostawia wątpliwości w tym temacie: „Duchowny, który w inny sposób wykroczył przeciwko szóstemu24 przykazaniu Dekalogu, jeśli jest to połączone z użyciem przymusu lub gróźb, albo publicznie lub z osobą małoletnią poniżej lat szesnastu, powinien być ukarany sprawiedliwymi karami, nie wyłączając w razie potrzeby wydalenia ze stanu duchownego”25 . Prawdą jest, że dopiero w latach osiemdziesiątych powszechnie uznano, jak bardzo szkodliwy może być dla dzieci seks z nimi, nie znaczy to jednak, że wcześniej Kościół o tym nie wiedział, że nie dostrzegał zła w molestowaniu nieletnich. Już w latach siedemdziesiątych powstał pierwszy szpital, w którym leczono duchownych ze skłonnościami pedofilskimi26 . W 1985, kiedy w Stanach Zjednoczonych liczba oskarżeń i spraw sądowych gwałtownie rosła, powstał tzw. raport Doyle’a, rodzaj podręcznika, opisujący zagrożenia, jakie niosła za sobą dla Kościoła pedofilia, oraz pojawiły się propozycje walki z tym przestępstwem27 . Raport ten był przedstawiony w Watykanie i omawiany wśród biskupów amerykańskich, którzy jednak odłożyli konkluzje na bok. Tak samo zresztą postąpili wcześniej, na początku lat siedemdziesiątych, z wynikami badań przeprowadzonych wśród 1,5 tysiąca księży amerykańskich. Wykazały one, że od dwudziestu do dwudziestu pięciu procent księży miało poważne problemy psychiatryczne, a sześćdziesiąt–siedemdziesiąt procent duchownych było emocjonalnie niedojrzałych, przy czym problemy w tym zakresie dotyczyły w dużej mierze ich seksualności28 . Lata siedemdziesiąte to pełny rozkwit tak zwanej rewolucji obyczajowej. Kościół zlecił te badania, aby zrozumieć, dlaczego tysiące księży zrzucało sutannę. Watykan nie uznał powyższych wyników za dobry

powód do rozpoczęcia dyskusji o celibacie, o strukturze hierarchicznej Kościoła, o braku wolności wypowiedzi w Kościele itd. Kościół utrzymywał, że problem leży w zmieniającym się świecie, nie zaś w konserwatywnym Kościele. I nadal tak jest. Potwierdza to kolejny argument, który Kościół wykorzystuje w obronie przed zarzutem tuszowania przypadków molestowania nieletnich: to nie organizacja kościelna przyczynia się do molestowania nieletnich, tylko świat zewnętrzny, który kusi duchownych i prowadzi ich na manowce. Argument ten pojawił się od razu w 2002 r., kiedy Watykan pod wpływem fali skandali w USA musiał przyznać, że problem pedofilii wśród księży istnieje. Podczas prezentacji listu papieża, w którym poinformował on świat, że jest „głęboko wstrząśnięty”, kardynał Dario Castrillón Hoyos, prefekt Kongregacji Duchowieństwa, tłumaczył, iż księża dopuścili się tych grzechów, bo byli kuszeni przez dzisiejszy świat „panseksualności i rozwiązłości seksualnej”29 . Takie rozumowanie sugeruje, że źródło problemu leży poza Kościołem i że zanim rewolucja obyczajowa na Zachodzie zaczęła kusić duchownych, molestowanie seksualne dzieci przez księży nie istniało. To jednak nieprawda. Historia Kościoła pokazuje, że jest dokładnie odwrotnie: molestowanie seksualne od początku było „otwartą raną na ciele Chrystusa”, tylko kiedyś otwarcie o tym dyskutowano. I nawet śpiewano. I to bez ogródek. Niedawno wyszła płyta „Gory. Pieśni buntu i niedoli XVI–XX w.”, na której odtworzono autentyczne teksty chłopskich lamentacji nad biedą i wyzyskiem z nowym podkładem muzycznym. Dwie piosenki poświęcone księżom nie zostawiają żadnych wątpliwości w zakresie interpretacji: „Ksiyże, ksiyże, cóź to za kazanie? Jak zobaczysz dzwiywcze, ciugle patrzysz na nie. Jak zobaczysz małe dzieci, ciugle patrzysz na nie. Ksiydza z kazalnicy zrucić, ano dać mu ciyżkie cepy do stodoły młócić”30 . Albo: „Hej! Ty wielebny bracie! Jesteś nietykalny, bo w ornacie? Cy na to mos łeb wygolóny. Byś uwodziuł dzieci, córki, zony? Diable! Bier na widły i do piekła. A uwazoj, zeby dusa nie uciekła”31 . Widać wierni dawno znali słabości niektórych swoich duszpasterzy. „Jeżeli jest coś nowego w molestowaniu seksualnym nieletnich przez przedstawicieli kleru, to tylko to, że przez ostatnie pięćdziesiąt lat spuszczono na ten problem zasłonę milczenia”32 . Ten sam wniosek wypływa z raportu komisji Deetmana w Holandii. Komisja szczegółowo analizowała archiwa kościelne, by się dowiedzieć, jak temat molestowania był traktowany w sensie instytucjonalnym. Okazuje się, że do połowy lat pięćdziesiątych temat był omawiany przez prowincjałów i biskupów. Potem zniknął z obrad pod wpływem Rzymu33 . Psychiczne problemy duchownych były w rozumowaniu Watykanu problemami jednostek i nie mogły być wynikiem organizacji kościelnej. Psychologiczna wiedza o skutkach celibatu i życia w zamkniętym, zhierarchizowanym gronie dla duchownych była dla Watykanu nieakceptowalna34 . Najsłynniejszym przykładem – by nie powiedzieć ponurym symbolem tej rosnącej tajności w Kościele – jest Crimens Solicitationes, tajny dekret z 1962 r., zawierający instrukcje, jak postępować z księżmi, którzy namawiają penitentów do grzechu nieczystości. Dekret zawiera również wskazówki dotyczące traktowania obscenicznych aktów z młodymi ludźmi obojga płci, czyli molestowania seksualnego. Narzuca milczenie. Dziecko ofiara, ksiądz sprawca oraz wszyscy świadkowie mają być zmuszeni do złożenia przysięgi, że nikomu nigdy nic nie powiedzą. Kara jest najsurowsza z możliwych: ekskomunika. Biskupi na całym świecie mieli nakaz chowania tego dekretu w sejfie. Obowiązywał on do 2001 roku. Na początku 2002 r. papież przyznał, że molestowanie dzieci jest problemem Kościoła. Rok później, w marcu 2003 r., opinia publiczna dowiedziała się o istnieniu Crimens Solicitationes. Przez wielu dokument ten był traktowany jak smoking gun, dowód, że Kościół katolicki świadomie ukrywał przestępców