Alistair MacLean
Noc bez brzasku
Tytuł oryginału Night Without End
Przełożył Mieczysław Derbień
Poniedziałek —
północ
Jackstraw usłyszał pierwszy. Tak było
zawsze — on zawsze wszystko słyszał i
widział pierwszy.
Zmęczony stałym, systematycznym
rozgrzewaniem rąk, zamknąłem książkę,
zaciągnąłem aż do końca zamek
błyskawiczny mojego śpiwora i od
czasu do czasu spoglądałem na
Jackstrawa. Jak zwykle rzeźbił swoje
maleńkie figurki z kawałka kości
narwala. Nagle ręce mu znieruchomiały.
Wyprostował się. Następnie, jak zwykle
nie spiesząc się, wrzucił wykonane
arcydzieło do dzbanka, który stał na
niewielkim naftowym piecyku i w
którym bulgotała kawa. Zdziwił mnie ten
gest. Wiedziałem, że amatorzy
starożytności płacili fantastyczne sumy
za jego figurki, myśląc, iż są one
rzeźbione z kości mamuta.
Zbliżył się cicho do otworu
wentylacyjnego. Przez chwilę stał
nieruchomo, wpatrzony w
nieprzeniknioną ciemność. Wystarczyły
mu dwie sekundy.
— Samolot — stwierdził swoim
zwykłym tonem.
— Samolot? — Uniosłem się na
łokciu i przyjrzałem mu się uważnie. —
Jackstraw, przyjacielu, czyżbyś znów
składał hołd boskiej butelce?
— Naprawdę nie, doktorze Mason. —
Jego niebieskie oczy, zadziwiające w
ciemnej, ogorzałej od północnych
wichrów, szerokiej twarzy z tak
charakterystycznymi dla Eskimosów
wystającymi kośćmi policzkowymi
zwęziły się: Jackstraw pił wyłącznie
kawę i wiedział, że ja też o tym wiem.
— Słyszę go bardzo dobrze. Niech pan
podejdzie, a usłyszy go pan również.
— Nie, dziękuję.
Potrzeba mi było całego kwadransa
do ogrzania śpiwora. W tej chwili
zacząłem już odczuwać ciepło. A Bóg
raczył wiedzieć, co oznaczała obecność
samolotu nad środkiem tego ponurego
lodowca. Jego pojawienie się było co
najmniej dziwne. W ciągu czterech
miesięcy, a więc od czasu, gdy nasza
stacja, założona w ramach
Międzynarodowego Roku
Geofizycznego, zaczęła działać, nie
mieliśmy żadnego kontaktu z leżącym
daleko za horyzontem, w odległości
tysięcy kilometrów od nas,
cywilizowanym światem. Czy
koniecznie musiałem wstawać, aby
znów marznąć? Położyłem się wygodnie
na plecach i spojrzałem w stronę
otworów okiennych. Były pokryte grubą
warstwą szronu i śnieżnego pyłu.
Odwróciłem się do Jossa, naszego
radiotelegrafisty, młodego londyńczyka.
Siedział na krześle i spał.
— Czy pan go ciągle słyszy? —
spytałem Jackstrawa.
— Coraz wyraźniej, doktorze Mason.
Coraz wyraźniej. Jest coraz bliżej.
Zadałem sobie pytanie — przyznam
się, że z pewnym zniecierpliwieniem,
gdyż tutaj, w tym naszym maleńkim,
zamkniętym i solidnie zbudowanym
światku, w którym niechętnie
widzieliśmy jakichkolwiek przybyszów,
czuliśmy się jak u siebie — skąd mógł
się wziąć tu ten samolot? Przez moment
przypuszczałem, że jest to, być może,
samolot służby meteorologicznej z
Thule… Ale po chwili wydało mi się to
mało prawdopodobne. Thule było od
nas odległe o ponad tysiąc kilometrów, a
ponadto byliśmy z nim w stałym
kontakcie. Trzy razy dziennie
przekazywaliśmy im nasze biuletyny.
Więc może to bombowiec
amerykańskiego lotnictwa
strategicznego, kontrolujący najdalej
wysunięte radarowe posterunki
alarmowe Amerykanów, albo samolot
należący do jednego z wielkich
towarzystw lotniczych, badający nową
drogę polarną? A może po prostu jakiś
miejscowy samolot, który wystartował z
Godthaab i leci gdzieś w specjalnej
misji wojskowej?
— Doktorze Mason! — Tym razem
głos Jackstrawa był wyraźnie napięty.
— On ma z pewnością jakieś trudności.
Krąży nad nami… Jest coraz niżej i
coraz bliżej. Wielki samolot. Jestem
tego pewien. Ma kilka silników.
— Dobry Boże! — zawołałem.
Schwyciłem jedwabne rękawiczki,
które w nocy zawsze wieszałem nad
głową, i szybko włożyłem je na ręce.
Otworzyłem śpiwór. Zakląłem, kiedy
moje nagie ciało zetknęło się
gwałtownie z mroźnym powietrzem, i
prędko zacząłem się ubierać. Zaledwie
pół godziny temu zrzuciłem z siebie
ubranie. W tej chwili było już jednak
zupełnie sztywne i przeraźliwie zimne.
Temperatura w naszym pomieszczeniu
nigdy nie przekraczała zera. Ubrałem się
w ciągu trzydziestu sekund. Nie
zapomniałem o niczym, bo pod tą
szerokością geograficzną nie wolno o
niczym zapominać. Gruba bielizna,
wełniana koszula, wełniane spodnie,
wełniany skafander, podbity grubo
jedwabiem, dwie pary skarpet i filcowe
buty. Pod siedemdziesiątym drugim
stopniem i czterdziestoma minutami
szerokości północnej, na grenlandzkim
lodowcu, którego pokrywa lodowa
przekracza dwa tysiące sześćset metrów,
instynkt samozachowawczy każdego
uczy pośpiechu. Wyszedłem z mojego
boksu. Przez otwór w śpiworze Jossa
widać było tylko jego nos.
— Niech się pan obudzi, Joss! —
Potrząsnąłem nim.
Wyciągnął rękę i zdjął z twarzy kaptur
z maską. Ciągle jednak nie mógł
otworzyć oczu. — Niech się pan zbudzi
wreszcie, chłopcze! Będzie pan
potrzebny.
— Co się stało? Co się dzieje? —
spytał przecierając oczy. Przez chwilę
przyglądał mi się bez słowa, a następnie
spojrzał na zegar wiszący nad głową. —
Północ. Przecież spałem zaledwie pół
godziny.
— Wiem. Jest mi bardzo przykro.
Proszę się ubrać.
Skierowałem się w stronę wielkiego
nadajnika. Wskazówki anemometru
wskazywały na wiatr północno —
wschodni o szybkości piętnastu węzłów
— prawie dwudziestu ośmiu kilometrów
na godzinę. Ale podczas takiej nocy jak
ta, kiedy unoszone przez wiatr kryształy
lodu i pył śnieżny hamują obroty
wiatromierza, realna szybkość wichury
była z pewnością o połowę wyższa niż
ta, którą zauważyłem na urządzeniu
kontrolnym. Strzałka spirytusowego
termografu wskazywała stale tę samą
czerwoną linię: czterdzieści stopni
poniżej zera. Myśląc o tych dwóch
wskaźnikach: temperatury i wiatru,
czułem, jak kurczę się w swoim ubraniu.
Jackstraw bez słowa ubierał się w
futra. Naśladowałem go wiernie.
Najpierw spodnie ze skóry karibu oraz
pokryty futrem rena skafander z
kapturem i maską — dzieło żony
Jackstrawa, bezkonkurencyjnej
krawcowej, następnie buty z foczej
skóry, wełniane rękawice oraz wielkie
rękawice ze skóry rena. Słyszałem
samolot zupełnie wyraźnie. Joss usłyszał
go również. Głęboki, miarowy huk
silników dobiegał do nas mimo
histerycznego wycia anemometru.
— Ale… przecież to samolot! — W
głosie Jossa brzmiało nie ukrywane
zdumienie, czemu trudno było się
dziwić.
— A pan myślał może, że to autobus, i
to w dodatku piętrowy? — Włożyłem na
twarz maskę śniegową i okulary i
wziąłem silną lampę elektryczną, która
leżała na szafce, tuż obok pieca.
Kładliśmy je tam zawsze, aby zapobiec
zamarznięciu baterii. — Wydaje mi się,
że krążą nad nami już ze trzy minuty.
Jackstraw uważa, że mają kłopoty.
Jestem tego samego zdania.
Joss zaczął się przysłuchiwać.
— Silniki pracują normalnie.
— Ale przecież samolot ma nie tylko
silniki.
— Dlaczego jednak krążą właśnie
tutaj, nad nami?
— Skąd mogę wiedzieć?
Prawdopodobnie dlatego, że nasze
światła są jedyne na niebagatelnej
przestrzeni stu tysięcy kilometrów
kwadratowych. Jeżeli chce wylądować,
czego mu bynajmniej nie życzę, jego
jedyną szansą jest wylądowanie obok
zamieszkanego osiedla.
— Niech mu Bóg pomoże —
powiedział Joss beznamiętnym,
chłodnym głosem.
Mruczał coś jeszcze, ale go już nie
słuchałem. Pragnąłem najszybciej jak to
możliwe znaleźć się na zewnątrz
naszego zimowego, obłożonego
potężnymi bryłami lodu, baraku.
Aby wydostać się z niego, trzeba było
przejść przez pomost. Nasz barak
bowiem — konstrukcja z elementów
prefabrykowanych, które przywieziono
w lipcu ubiegłego roku z wybrzeża —
był umieszczony w głębokim,
wyrąbanym w lodzie rowie, tak że
zaledwie kilka centymetrów wystawał
ponad powierzchnię lodowca.
Schodzono doń przez niewielkie schody
oraz pomost, który był ruchomy i
otwierał się bądź do góry, bądź do dołu.
Wszedłem na pierwsze dwa schodki,
wziąłem przywiązany tam na stałe
młotek i uderzyłem nim w ramię dźwigni
uruchamiającej pomost. Chodziło o to,
aby rozbić lód, który tworzył się w jego
ruchomych miejscach. Trzeba to było
robić za każdym razem, gdyż ciepłe
powietrze, gromadzące się pod sufitem,
wydostawało się na zewnątrz i topiło
śnieg, który natychmiast po zapadnięciu
się pomostu znów zamarzał. Udało mi
się z łatwością rozkruszyć lód.
Nacisnąłem dźwignię i przez niewielką
szczelinę wydostałem się na zewnątrz.
Wiedziałem, co mnie czeka. Było to
dziwne odczucie: tak jakby całe ciepłe
powietrze, które znajduje się w płucach,
zostało nagle wymiecione z ciała przez
ostrze zimna. Wichura była dużo
silniejsza, niż to sobie wyobrażałem.
Skulony, kaszlący, oddychający powoli,
aby uniknąć odmrożenia płuc,
odwróciłem się plecami do wiatru.
Umocowałem maskę śniegową i okulary.
Dopiero teraz mogłem się wyprostować.
Jackstraw stał tuż obok mnie.
Na wysokim płaskowyżu wiatr nigdy
nie wyje i nie huczy, lecz jęczy,
zawodzi, lamentuje i wydaje dźwięki
pochodzące jakby z zupełnie innego
świata. Brzmi to jak requiem dla
potępionych, jak krzyk duszy skazanej na
mękę. Ten lament wichury doprowadził
już wielu do szaleństwa. Dwa miesiące
temu musiałem odesłać do bazy w
Uplavnik naszego traktorzystę, młodego
człowieka. Jego nerwy nie wytrzymały
właśnie lamentu wichury. Stracił
poczucie rzeczywistości.
Tej nocy ów ponury, żałobny śpiew
raz potężniał, raz słabł, choć siła
podmuchów była ciągle jednakowa,
ciągle wielka.
Wichura wciąż napinała naciągnięte
już i tak do kresu wytrzymałości liny
antenowe. Przyznaję szczerze, że nie
byłem w nastroju, który sprzyja
słuchaniu tak makabrycznej muzyki. Ale
tej nocy, na tym lodzie zupełnie inny
dźwięk tłumił tę straszliwą pieśń.
Potężny ryk wielkich silników
lotniczych wydawał się bardzo bliski.
Zwróciliśmy się twarzami w jego
kierunku. Niestety, nie mogliśmy niczego
dojrzeć. Niebo, choć śnieg nie padał,
było pokryte ciężkimi chmurami.
Wielkie opady śniegu, rzecz dziwna, są
prawie niespotykane na wielkich
lodowcach. W powietrzu było pełno
maleńkich, bardzo ostrych i wciąż przez
wichurę nanoszonych kryształków lodu.
Kłuły one nas w twarze, przedostając
się poprzez najdrobniejsze szpary
między maską śniegową a okularami.
Sprawiało to potworny ból, który jednak
szybko mijał, gdyż te lodowe szpileczki
wnikały w skórę i całkowicie zamrażały
powierzchnię ciała. Zbyt dobrze znałem
niebezpieczeństwo nieodczuwania bólu.
Odwróciłem się więc znów plecami do
wichury, zrzuciłem wielkie rękawice ze
skóry rena i rękami odzianymi już tylko
w wełniane zacząłem masować twarz,
aby przywrócić krążenie krwi. Potem
uchyliłem nieco maskę i wytarłem
okulary.
Samolot krążył w kierunku odwrotnym
do ruchu wskazówek zegara. Wydawało
się, że opisuje nie koło, lecz coś w
rodzaju bardzo nieregularnego owalu. W
pewnym momencie szum motorów jakby
się zmniejszył. A w trzydzieści sekund
później rozległ się znów, i to o wiele
potężniejszy niż poprzednio. Jackstraw
coś krzyknął. Zrozumiałem, że musiał go
zobaczyć.
Rzeczywiście, samolot znajdował się
jakieś osiemset metrów od nas; leciał na
wysokości nie większej niż dwieście
metrów. Widziałem go zaledwie przez
kilka sekund. Czułem jednak, że mój
język z przerażenia stał się sztywny, a
serce zabiło w piersi jak oszalałe. To
nie był bombowiec sił strategicznych
USA. Nie był to również samolot
meteorologiczny z Thule, którego załoga
umie walczyć z arktyczną przyrodą.
Długi szereg oświetlonych okienek mógł
należeć tylko i wyłącznie do wielkiego
pasażerskiego samolotu.
— Czy pan go widział, doktorze
Mason? — Maska śniegowa Jackstrawa
dotykała mego ucha.
— Tak, widziałem.
To było wszystko, co mogłem
powiedzieć. Ale to, co zobaczyłem
oczyma wyobraźni, to był nie tylko
samolot, który znów ukazał się w tym
straszliwym świecie lodu i śniegu, lecz
jego wnętrze wraz z pasażerami. Ilu ich
tam mogło być? Pięćdziesięciu?
Siedemdziesięciu? Bezpieczni, siedzieli
sobie w cieple, w kabinie, w której nie
reaguje się na różnice temperatur, bo ich
nie ma. W którymś momencie wydało mi
się, że słyszę, jak samolot rozbija się,
jak trzaska rozdzierający się metal.
Widziałem kabinę rozciętą na całej
długości i skutki wtargnięcia do wnętrza
fali potwornego mrozu, ogarniającego
bez różnicy wszystkich tych, którzy
pozostali przy życiu: rannych,
umierających, nieprzytomnych —
siedzących w swoich fotelach i ubranych
w lekkie, letnie ubrania…
Samolot zrobił jeszcze jedną rundę i
znów leciał w naszym kierunku.
Wydawało się, że jest jeszcze bliżej i co
najmniej czterdzieści metrów niżej niż
poprzednio. Chyba wytracał szybkość.
Wynosiła ona w tej chwili nie więcej
niż dwieście–dwieście dwadzieścia
kilometrów na godzinę. Nie jestem
specjalistą w tej dziedzinie, ale sądzę,
że dla tak wielkiego samolotu latanie z
taką szybkością i na takiej wysokości
jest raczej bardzo niebezpieczne.
Zastanawiałem się przez moment, czy
wycieraczki potrafią usunąć z szyb
kabiny pilotów tysiące kryształków
lodu, niesionych przez wichurę.
A później zapomniałem o wszystkim,
dosłownie o wszystkim, prócz jednego:
trzeba natychmiast działać. W momencie
gdy samolot znikł na wschodzie, jego
dziób nagle się opuścił i w tej samej
chwili światła dwóch potężnych
reflektorów rozerwały ciemności. Jeden
z nich oświetlał przestrzeń przed sobą,
drugi wyrzucał szeroki snop światła na
lód. Chwyciłem Jackstrawa za ramię i
zbliżyłem swoją głowę do jego.
— Będzie siadał! Szuka miejsca do
lądowania.
Niech pan idzie i przygotuje psy.
Niech je pan zaprzęgnie. Mamy traktor,
ale nie wiem, ile czasu potrzeba, aby go
uruchomić przy takiej pogodzie.
Postaram się przyjść panu z pomocą
najszybciej, jak to tylko będzie możliwe.
Skinął głową i po chwili zniknął w
ciemnościach nocy. Ja też ruszyłem, ale
w odwrotnym kierunku. Zakląłem,
uderzając się boleśnie o postument
jednego z ustawionych na zewnątrz
przyrządów meteorologicznych, i
biegiem rzuciłem się w stronę pomostu.
Pchnąłem go. Wylądowałem w baraku
na plecach. Joss, otulony w futra, ukazał
Alistair MacLean Noc bez brzasku Tytuł oryginału Night Without End Przełożył Mieczysław Derbień
Poniedziałek — północ Jackstraw usłyszał pierwszy. Tak było zawsze — on zawsze wszystko słyszał i widział pierwszy. Zmęczony stałym, systematycznym rozgrzewaniem rąk, zamknąłem książkę, zaciągnąłem aż do końca zamek błyskawiczny mojego śpiwora i od czasu do czasu spoglądałem na Jackstrawa. Jak zwykle rzeźbił swoje maleńkie figurki z kawałka kości
narwala. Nagle ręce mu znieruchomiały. Wyprostował się. Następnie, jak zwykle nie spiesząc się, wrzucił wykonane arcydzieło do dzbanka, który stał na niewielkim naftowym piecyku i w którym bulgotała kawa. Zdziwił mnie ten gest. Wiedziałem, że amatorzy starożytności płacili fantastyczne sumy za jego figurki, myśląc, iż są one rzeźbione z kości mamuta. Zbliżył się cicho do otworu wentylacyjnego. Przez chwilę stał nieruchomo, wpatrzony w nieprzeniknioną ciemność. Wystarczyły mu dwie sekundy. — Samolot — stwierdził swoim
zwykłym tonem. — Samolot? — Uniosłem się na łokciu i przyjrzałem mu się uważnie. — Jackstraw, przyjacielu, czyżbyś znów składał hołd boskiej butelce? — Naprawdę nie, doktorze Mason. — Jego niebieskie oczy, zadziwiające w ciemnej, ogorzałej od północnych wichrów, szerokiej twarzy z tak charakterystycznymi dla Eskimosów wystającymi kośćmi policzkowymi zwęziły się: Jackstraw pił wyłącznie kawę i wiedział, że ja też o tym wiem. — Słyszę go bardzo dobrze. Niech pan podejdzie, a usłyszy go pan również. — Nie, dziękuję.
Potrzeba mi było całego kwadransa do ogrzania śpiwora. W tej chwili zacząłem już odczuwać ciepło. A Bóg raczył wiedzieć, co oznaczała obecność samolotu nad środkiem tego ponurego lodowca. Jego pojawienie się było co najmniej dziwne. W ciągu czterech miesięcy, a więc od czasu, gdy nasza stacja, założona w ramach Międzynarodowego Roku Geofizycznego, zaczęła działać, nie mieliśmy żadnego kontaktu z leżącym daleko za horyzontem, w odległości tysięcy kilometrów od nas, cywilizowanym światem. Czy koniecznie musiałem wstawać, aby znów marznąć? Położyłem się wygodnie na plecach i spojrzałem w stronę
otworów okiennych. Były pokryte grubą warstwą szronu i śnieżnego pyłu. Odwróciłem się do Jossa, naszego radiotelegrafisty, młodego londyńczyka. Siedział na krześle i spał. — Czy pan go ciągle słyszy? — spytałem Jackstrawa. — Coraz wyraźniej, doktorze Mason. Coraz wyraźniej. Jest coraz bliżej. Zadałem sobie pytanie — przyznam się, że z pewnym zniecierpliwieniem, gdyż tutaj, w tym naszym maleńkim, zamkniętym i solidnie zbudowanym światku, w którym niechętnie widzieliśmy jakichkolwiek przybyszów, czuliśmy się jak u siebie — skąd mógł
się wziąć tu ten samolot? Przez moment przypuszczałem, że jest to, być może, samolot służby meteorologicznej z Thule… Ale po chwili wydało mi się to mało prawdopodobne. Thule było od nas odległe o ponad tysiąc kilometrów, a ponadto byliśmy z nim w stałym kontakcie. Trzy razy dziennie przekazywaliśmy im nasze biuletyny. Więc może to bombowiec amerykańskiego lotnictwa strategicznego, kontrolujący najdalej wysunięte radarowe posterunki alarmowe Amerykanów, albo samolot należący do jednego z wielkich towarzystw lotniczych, badający nową drogę polarną? A może po prostu jakiś miejscowy samolot, który wystartował z
Godthaab i leci gdzieś w specjalnej misji wojskowej? — Doktorze Mason! — Tym razem głos Jackstrawa był wyraźnie napięty. — On ma z pewnością jakieś trudności. Krąży nad nami… Jest coraz niżej i coraz bliżej. Wielki samolot. Jestem tego pewien. Ma kilka silników. — Dobry Boże! — zawołałem. Schwyciłem jedwabne rękawiczki, które w nocy zawsze wieszałem nad głową, i szybko włożyłem je na ręce. Otworzyłem śpiwór. Zakląłem, kiedy moje nagie ciało zetknęło się gwałtownie z mroźnym powietrzem, i prędko zacząłem się ubierać. Zaledwie
pół godziny temu zrzuciłem z siebie ubranie. W tej chwili było już jednak zupełnie sztywne i przeraźliwie zimne. Temperatura w naszym pomieszczeniu nigdy nie przekraczała zera. Ubrałem się w ciągu trzydziestu sekund. Nie zapomniałem o niczym, bo pod tą szerokością geograficzną nie wolno o niczym zapominać. Gruba bielizna, wełniana koszula, wełniane spodnie, wełniany skafander, podbity grubo jedwabiem, dwie pary skarpet i filcowe buty. Pod siedemdziesiątym drugim stopniem i czterdziestoma minutami szerokości północnej, na grenlandzkim lodowcu, którego pokrywa lodowa przekracza dwa tysiące sześćset metrów, instynkt samozachowawczy każdego
uczy pośpiechu. Wyszedłem z mojego boksu. Przez otwór w śpiworze Jossa widać było tylko jego nos. — Niech się pan obudzi, Joss! — Potrząsnąłem nim. Wyciągnął rękę i zdjął z twarzy kaptur z maską. Ciągle jednak nie mógł otworzyć oczu. — Niech się pan zbudzi wreszcie, chłopcze! Będzie pan potrzebny. — Co się stało? Co się dzieje? — spytał przecierając oczy. Przez chwilę przyglądał mi się bez słowa, a następnie spojrzał na zegar wiszący nad głową. — Północ. Przecież spałem zaledwie pół godziny.
— Wiem. Jest mi bardzo przykro. Proszę się ubrać. Skierowałem się w stronę wielkiego nadajnika. Wskazówki anemometru wskazywały na wiatr północno — wschodni o szybkości piętnastu węzłów — prawie dwudziestu ośmiu kilometrów na godzinę. Ale podczas takiej nocy jak ta, kiedy unoszone przez wiatr kryształy lodu i pył śnieżny hamują obroty wiatromierza, realna szybkość wichury była z pewnością o połowę wyższa niż ta, którą zauważyłem na urządzeniu kontrolnym. Strzałka spirytusowego termografu wskazywała stale tę samą czerwoną linię: czterdzieści stopni poniżej zera. Myśląc o tych dwóch
wskaźnikach: temperatury i wiatru, czułem, jak kurczę się w swoim ubraniu. Jackstraw bez słowa ubierał się w futra. Naśladowałem go wiernie. Najpierw spodnie ze skóry karibu oraz pokryty futrem rena skafander z kapturem i maską — dzieło żony Jackstrawa, bezkonkurencyjnej krawcowej, następnie buty z foczej skóry, wełniane rękawice oraz wielkie rękawice ze skóry rena. Słyszałem samolot zupełnie wyraźnie. Joss usłyszał go również. Głęboki, miarowy huk silników dobiegał do nas mimo histerycznego wycia anemometru. — Ale… przecież to samolot! — W
głosie Jossa brzmiało nie ukrywane zdumienie, czemu trudno było się dziwić. — A pan myślał może, że to autobus, i to w dodatku piętrowy? — Włożyłem na twarz maskę śniegową i okulary i wziąłem silną lampę elektryczną, która leżała na szafce, tuż obok pieca. Kładliśmy je tam zawsze, aby zapobiec zamarznięciu baterii. — Wydaje mi się, że krążą nad nami już ze trzy minuty. Jackstraw uważa, że mają kłopoty. Jestem tego samego zdania. Joss zaczął się przysłuchiwać. — Silniki pracują normalnie.
— Ale przecież samolot ma nie tylko silniki. — Dlaczego jednak krążą właśnie tutaj, nad nami? — Skąd mogę wiedzieć? Prawdopodobnie dlatego, że nasze światła są jedyne na niebagatelnej przestrzeni stu tysięcy kilometrów kwadratowych. Jeżeli chce wylądować, czego mu bynajmniej nie życzę, jego jedyną szansą jest wylądowanie obok zamieszkanego osiedla. — Niech mu Bóg pomoże — powiedział Joss beznamiętnym, chłodnym głosem.
Mruczał coś jeszcze, ale go już nie słuchałem. Pragnąłem najszybciej jak to możliwe znaleźć się na zewnątrz naszego zimowego, obłożonego potężnymi bryłami lodu, baraku. Aby wydostać się z niego, trzeba było przejść przez pomost. Nasz barak bowiem — konstrukcja z elementów prefabrykowanych, które przywieziono w lipcu ubiegłego roku z wybrzeża — był umieszczony w głębokim, wyrąbanym w lodzie rowie, tak że zaledwie kilka centymetrów wystawał ponad powierzchnię lodowca. Schodzono doń przez niewielkie schody oraz pomost, który był ruchomy i otwierał się bądź do góry, bądź do dołu.
Wszedłem na pierwsze dwa schodki, wziąłem przywiązany tam na stałe młotek i uderzyłem nim w ramię dźwigni uruchamiającej pomost. Chodziło o to, aby rozbić lód, który tworzył się w jego ruchomych miejscach. Trzeba to było robić za każdym razem, gdyż ciepłe powietrze, gromadzące się pod sufitem, wydostawało się na zewnątrz i topiło śnieg, który natychmiast po zapadnięciu się pomostu znów zamarzał. Udało mi się z łatwością rozkruszyć lód. Nacisnąłem dźwignię i przez niewielką szczelinę wydostałem się na zewnątrz. Wiedziałem, co mnie czeka. Było to dziwne odczucie: tak jakby całe ciepłe powietrze, które znajduje się w płucach, zostało nagle wymiecione z ciała przez
ostrze zimna. Wichura była dużo silniejsza, niż to sobie wyobrażałem. Skulony, kaszlący, oddychający powoli, aby uniknąć odmrożenia płuc, odwróciłem się plecami do wiatru. Umocowałem maskę śniegową i okulary. Dopiero teraz mogłem się wyprostować. Jackstraw stał tuż obok mnie. Na wysokim płaskowyżu wiatr nigdy nie wyje i nie huczy, lecz jęczy, zawodzi, lamentuje i wydaje dźwięki pochodzące jakby z zupełnie innego świata. Brzmi to jak requiem dla potępionych, jak krzyk duszy skazanej na mękę. Ten lament wichury doprowadził już wielu do szaleństwa. Dwa miesiące temu musiałem odesłać do bazy w
Uplavnik naszego traktorzystę, młodego człowieka. Jego nerwy nie wytrzymały właśnie lamentu wichury. Stracił poczucie rzeczywistości. Tej nocy ów ponury, żałobny śpiew raz potężniał, raz słabł, choć siła podmuchów była ciągle jednakowa, ciągle wielka. Wichura wciąż napinała naciągnięte już i tak do kresu wytrzymałości liny antenowe. Przyznaję szczerze, że nie byłem w nastroju, który sprzyja słuchaniu tak makabrycznej muzyki. Ale tej nocy, na tym lodzie zupełnie inny dźwięk tłumił tę straszliwą pieśń. Potężny ryk wielkich silników
lotniczych wydawał się bardzo bliski. Zwróciliśmy się twarzami w jego kierunku. Niestety, nie mogliśmy niczego dojrzeć. Niebo, choć śnieg nie padał, było pokryte ciężkimi chmurami. Wielkie opady śniegu, rzecz dziwna, są prawie niespotykane na wielkich lodowcach. W powietrzu było pełno maleńkich, bardzo ostrych i wciąż przez wichurę nanoszonych kryształków lodu. Kłuły one nas w twarze, przedostając się poprzez najdrobniejsze szpary między maską śniegową a okularami. Sprawiało to potworny ból, który jednak szybko mijał, gdyż te lodowe szpileczki wnikały w skórę i całkowicie zamrażały powierzchnię ciała. Zbyt dobrze znałem niebezpieczeństwo nieodczuwania bólu.
Odwróciłem się więc znów plecami do wichury, zrzuciłem wielkie rękawice ze skóry rena i rękami odzianymi już tylko w wełniane zacząłem masować twarz, aby przywrócić krążenie krwi. Potem uchyliłem nieco maskę i wytarłem okulary. Samolot krążył w kierunku odwrotnym do ruchu wskazówek zegara. Wydawało się, że opisuje nie koło, lecz coś w rodzaju bardzo nieregularnego owalu. W pewnym momencie szum motorów jakby się zmniejszył. A w trzydzieści sekund później rozległ się znów, i to o wiele potężniejszy niż poprzednio. Jackstraw coś krzyknął. Zrozumiałem, że musiał go zobaczyć.
Rzeczywiście, samolot znajdował się jakieś osiemset metrów od nas; leciał na wysokości nie większej niż dwieście metrów. Widziałem go zaledwie przez kilka sekund. Czułem jednak, że mój język z przerażenia stał się sztywny, a serce zabiło w piersi jak oszalałe. To nie był bombowiec sił strategicznych USA. Nie był to również samolot meteorologiczny z Thule, którego załoga umie walczyć z arktyczną przyrodą. Długi szereg oświetlonych okienek mógł należeć tylko i wyłącznie do wielkiego pasażerskiego samolotu. — Czy pan go widział, doktorze Mason? — Maska śniegowa Jackstrawa dotykała mego ucha.
— Tak, widziałem. To było wszystko, co mogłem powiedzieć. Ale to, co zobaczyłem oczyma wyobraźni, to był nie tylko samolot, który znów ukazał się w tym straszliwym świecie lodu i śniegu, lecz jego wnętrze wraz z pasażerami. Ilu ich tam mogło być? Pięćdziesięciu? Siedemdziesięciu? Bezpieczni, siedzieli sobie w cieple, w kabinie, w której nie reaguje się na różnice temperatur, bo ich nie ma. W którymś momencie wydało mi się, że słyszę, jak samolot rozbija się, jak trzaska rozdzierający się metal. Widziałem kabinę rozciętą na całej długości i skutki wtargnięcia do wnętrza fali potwornego mrozu, ogarniającego
bez różnicy wszystkich tych, którzy pozostali przy życiu: rannych, umierających, nieprzytomnych — siedzących w swoich fotelach i ubranych w lekkie, letnie ubrania… Samolot zrobił jeszcze jedną rundę i znów leciał w naszym kierunku. Wydawało się, że jest jeszcze bliżej i co najmniej czterdzieści metrów niżej niż poprzednio. Chyba wytracał szybkość. Wynosiła ona w tej chwili nie więcej niż dwieście–dwieście dwadzieścia kilometrów na godzinę. Nie jestem specjalistą w tej dziedzinie, ale sądzę, że dla tak wielkiego samolotu latanie z taką szybkością i na takiej wysokości jest raczej bardzo niebezpieczne.
Zastanawiałem się przez moment, czy wycieraczki potrafią usunąć z szyb kabiny pilotów tysiące kryształków lodu, niesionych przez wichurę. A później zapomniałem o wszystkim, dosłownie o wszystkim, prócz jednego: trzeba natychmiast działać. W momencie gdy samolot znikł na wschodzie, jego dziób nagle się opuścił i w tej samej chwili światła dwóch potężnych reflektorów rozerwały ciemności. Jeden z nich oświetlał przestrzeń przed sobą, drugi wyrzucał szeroki snop światła na lód. Chwyciłem Jackstrawa za ramię i zbliżyłem swoją głowę do jego. — Będzie siadał! Szuka miejsca do
lądowania. Niech pan idzie i przygotuje psy. Niech je pan zaprzęgnie. Mamy traktor, ale nie wiem, ile czasu potrzeba, aby go uruchomić przy takiej pogodzie. Postaram się przyjść panu z pomocą najszybciej, jak to tylko będzie możliwe. Skinął głową i po chwili zniknął w ciemnościach nocy. Ja też ruszyłem, ale w odwrotnym kierunku. Zakląłem, uderzając się boleśnie o postument jednego z ustawionych na zewnątrz przyrządów meteorologicznych, i biegiem rzuciłem się w stronę pomostu. Pchnąłem go. Wylądowałem w baraku na plecach. Joss, otulony w futra, ukazał