Prolog
I.
W historii tej występują trzy niezależne od siebie, choć nierozerwalnie ze sobą sprzężone
elementy: brytyjska flota handlowa (oficjalnie zwana marynarką handlową) wraz z załogą, okręty
liberty oraz niemieckie jednostki sił podwodnych, morskich i powietrznych, których jedynym
celem było tropienie i niszczenie statków i ludzi w służbie floty handlowej.
W chwili wybuchu wojny, we wrześniu 1939 r., brytyjska, marynarka handlowa znajdowała się w
dość kiepskim stanie; określenie opłakanym byłoby bardziej na miejscu. Większość statków
mocno się już zestarzała, z tego znaczna część nie nadawała się do żeglugi wcale, część była
zwyczajną kupą rdzewiejącego żelastwa dręczonego ciągłymi awariami. Mimo to okrętom i tak
wiodło się nie najgorzej w porównaniu z przerażającymi warunkami życia tych, którzy mieli
nieszczęście na nich pływać. Powód tak straszliwych zaniedbań, których ofiarą padały i statki, i
ludzie, można by ująć jednym słowem: chciwość. Dawniejszych właścicieli jednostek
pływających - a i dzisiaj też jest ich niemało - cechowało skąpstwo i zachłanność; duszą
zaprzedani mamonie, wyznawali jedną zasadę: zysk za wszelką cenę pod warunkiem, że cenę tę
nie oni płacili. Hasłem dnia stała się centralizacja - przejęcie bliźniaczych monopoli ledwie przez
kilka par grabieżczych rąk. I kiedy okrojono już marynarski żołd, a warunki życia na morzu
zredukowano do niezbędnego minimum, właściciele zaczęli obrastać tłuszczem, takoż i niektórzy,
co gorsi dyrektorzy towarzystw okrętowych wraz z pokaźną grupką starannie wybranych,
dopuszczonych do stołu udziałowców.
Dyktatorska władza, sprawowana przez właścicieli nader dyskretnie, była niemal absolutna. Flota
stanowiła ich księstwo udzielne, ich feudalne lenno, a zaciągający się na statki tworzyli grupę
pańszczyźnianych chłopów. Jeśli jakiś zniewolony nieszczęśnik zdecydował się sprzeciwić
ustalonemu porządkowi rzeczy, tylko on sam mógł na tym ucierpieć. Jedyne, co mu pozostawało,
to zejść ze statku i pogrążyć się w mroku zapomnienia, bo, pomijając fakt, że automatycznie
dostawał wilczy bilet, marynarkę handlową nękał wysoki procent bezrobocia, a nieliczne wakaty
obsadzano wyłącznie posłusznymi niewolnikami. Na lądzie o pracę było jeszcze trudniej. Gdyby
nawet działo się inaczej, i tak wiadomo wszem i wobec, że ludzie morza nie umieją przystosować
się do życia szczura lądowego. Zbuntowany niewolnik nie miał, więc dokąd iść, dlatego
niewolników takich było bardzo, ale to bardzo niewielu. Większość marynarzy dobrze znała swe
miejsce na ziemi i nie podskakiwała. Historia powszechna skłonna jest retuszować nieco taki stan
rzeczy lub, co częstsze, w ogóle go ignorować - skądinąd zrozumiała to ślepota. Kondycja
marynarzy floty handlowej okresu międzywojennego, jak również w czasach, II wojny światowej
sprawiła, że okres ten nie należy do chlubnych rozdziałów w annałach żeglugi brytyjskiej.
Kolejne rządy okresu międzywojennego doskonale zdawały sobie sprawę z warunków życia
marynarzy na statkach handlowych; musiałyby być głupsze, niż się to zwykle zdarza, by tego nie
dostrzec. Kolejne, zatem rządy w obłudnych manewrach ratowania własnej twarzy wydawały
kolejne przepisy precyzujące niezbędne minimum warunków zakwaterowania, żywienia, higieny i
bezpieczeństwa na morzu. Zarówno owe rządy, jak i właściciele floty wiedzieli doskonale -
właściciele nie tylko wiedzieli, ale bez wątpienia cieszyli się z tego - iż przepisy owe nie miały
mocy prawnej, zatem nie mogły być egzekwowane. Zalecenia rządowe - bo do zaleceń faktycznie
się sprowadzały - zostały niemal całkowicie zlekceważone. Sumienny kapitan, który zechciałby
wprowadzić je w życie, mógł szybko znaleźć się na bruku. Relacje naocznych świadków
dotyczące warunków życia marynarzy na statkach brytyjskiej handlówki w ostatnich latach
poprzedzających II wojnę światową - nie ma żadnego powodu, by nie dawać im wiary zwłaszcza,
że niestety, są tak jednobrzmiące - opisują kwatery załogi jako coś tak prymitywnego i
skandalicznego, że można je tylko porównać do legowisk żebraczych. Inspektorzy sanitarni
stwierdzali, że w niektórych przypadkach kajuty załogi ze względów sanitarnych nie nadawały się
nawet na pomieszczenia dla zwierząt, a co dopiero na kwatery mieszkalne dla ludzi. Były z reguły
przeludnione, pozbawione zarazem jakichkolwiek wygód. Podłogi były mokre, jak też i ubrania
marynarzy, a materace i koce, o ile zdarzył się aż taki luksus, również okazywały się
przemoczone. Jeśli zaś idzie o urządzenia sanitarno-higieniczne, bywały one albo bardzo
prymitywne, bądź też wcale ich nie było. Mocno dokuczało zimno, a jakiekolwiek systemy
grzewcze - pomijając kopcące i śmierdzące „kozy” - należały do rzadkości, podobnie jak systemy
wentylacyjne. Wyżywienie okazywało się jeszcze gorsze od kajut i, jak to określił jeden z
ankietowanych, nie nadawałoby się nawet do stołówki dla żebraków.
Opisy te mogą wydawać się niewiarygodne, a w każdym razie mocno naciągane, lecz nie jest to
ani jeden, ani drugi przypadek. Londyńskiej Akademii Higieny i Medycyny Tropikalnej i
Głównego Urzędu Statystycznego nigdy nie posądzano o brak precyzji bądź przesadę.
Przedwojenny raport Akademii kategorycznie stwierdza, że śmiertelność mężczyzn poniżej
pięćdziesiątego piątego roku życia była wśród marynarzy dwukrotnie wyższa niż wśród
pozostałych członków populacji męskiej. Dane opublikowane przez Urząd Statystyczny z kolei
wykazują, że śmiertelność wśród marynarzy - niezależnie od wieku - o czterdzieści siedem
procent przekraczała wskaźniki uznane za normę krajową. Powodem śmierci były: gruźlica,
wylewy krwi do mózgu, wrzody żołądka i dwunastnicy. Powszechność gruźlicy i wrzodów jest aż
nadto uzasadniona i trudno przypuścić, by kombinacja tych dwóch czynników nie miała zaważyć
na zbyt często występujących wylewach. Największe żniwo zbierała niezaprzeczalnie gruźlica.
Kiedy dziś przyjrzymy się Europie Zachodniej, gdzie szczęśliwe sanatoria przeciwgruźlicze
szybko stają się zjawiskiem wymierającym, trudno sobie nawet wyobrazić, jak straszliwą plagę
stanowiła gruźlica zaledwie pokolenie temu. Choć nie jest prawdą, że została już opanowana na
całym świecie - w wielu zacofanych krajach jest wciąż straszliwym biczem Bożym i główną
przyczyną śmierci, tak jak w początkach dwudziestego wieku działo się to w Europie Zachodniej i
Ameryce Północnej - sytuacja uległa radykalnej zmianie, gdyż naukowcy wynaleźli środki
umożliwiające poskromienie i zniszczenie zgubnego bakcyla. Jednak w roku 1939 choroba ta
ciągle jeszcze pochłaniała liczne ofiary; do odkrycia środków chemioterapeutycznych, rifampiny,
kwasu paraaminosalicylowego, isoniazydów, a zwłaszcza streptomycyny było wciąż daleko. To
na tych właśnie marynarzach, na marynarzach nękanych gruźlicą, wegetujących w fatalnych
warunkach sanitarnych i skandalicznie odżywianych, opierała się Anglia. To oni zaopatrywali ją
w żywność, w ropę, broń i amunicję, to oni dostarczali to wszystko do sojuszniczych portów.
Marynarze obsługiwali jedyną drogę, jedyną arterię, drogę życia, od której uzależniona była
absolutnie cała Wyspa; bez tych statków i tych ludzi Brytania przepadłaby z całą pewnością.
Warto podkreślić, że marynarskie kontrakty wygasały z chwilą wybuchu bomby, miny czy
torpedy. Właściciele zaciekle bronili swych interesów nie tylko w czasach pokoju, ale i podczas
wojny. Gdy statek tonął, tym samym kończyła się marynarska wypłata, bez względu na to gdzie,
kiedy i w jak niebywałych okolicznościach zdarzenie miało miejsce. Gdy statek szedł na dno,
właściciel nie ronił krokodylich łez - miał w ręku ubezpieczenie opiewające częstokroć na sumę
wyższą niż faktycznie wart był sam okręt. Dla marynarza jednak znaczyło to, że znajdował się na
bruku.
Rząd, Admiralicja i owi właściciele statków w tamtym czasie powinni się bardzo wstydzić, a jeśli
odczuwali jakiś wstyd, to mężnie stawili mu czoło. Czym w końcu były warunki życia na statkach
i okrutna śmierć marynarzy floty handlowej wobec prestiżu, chwały i zysków? Sprawą absolutnie
drugorzędną. Nie można tu winić obywateli brytyjskich. Z wyjątkiem marynarskich rodzin, ich
przyjaciół i wspaniałych organizacji dobroczynnych powstających samorzutnie, by wspomóc
rozbitków - takimi humanitarnymi błahostkami ani rząd, ani właściciele nie zaprzątali sobie głowy
- niewielu wiedziało czy choćby podejrzewało, jak to naprawdę wygląda.
II.
Jako dostawca niezbędnych do egzystencji produktów, jako kanał przerzutowy i arteria życia
statki liberty szły łeb w łeb z brytyjską marynarką handlową - bez nich Anglia nie oparłaby się
najeźdźcy. Żywność, broń i amunicja, jakimi inne kraje - zwłaszcza Stany Zjednoczone - z taką
gotowością wspomagały Anglię, byłyby kompletnie bezużyteczne bez statków, którymi je
przewożono. Po niecałych dwóch latach wojny stało się niestety oczywiste, że krańcowe
wyczerpanie brytyjskiej handlówki musi wkrótce i nieuchronnie doprowadzić do takiego stanu, w
którym w ogóle zabraknie statków, by cokolwiek transportować, i że Anglia nieubłaganie i szybko
zostanie pokonana głodem. W 1940 roku nawet nieustraszony Winston Churchill stracił nadzieję
na przetrwanie, nie mówiąc już o ostatecznym zwycięstwie. Jak to u Churchilla, upadek ducha
trwał krótko, ale - na Boga! - Churchill miał powody, by zwątpić.
Jako jedyny kraj na świecie, Brytania przez dziewięćset lat trwała niepokonana. Tymczasem w
najczarniejszym okresie tej wojny inwazja nie tylko była niebezpiecznie blisko - wyglądało na to,
że jest wprost nieunikniona. Dzisiaj, patrząc z perspektywy czterdziestu lat, wydaje się zupełnie
niezrozumiałe i niemożliwe, że kraj ten mimo wszystko przetrwał, bo gdyby znane nam obecnie
fakty zostały wówczas podane do publicznej wiadomości - co się nie zdarzyło - Anglia z
pewnością by upadła. Brytyjskie straty na morzu były przerażająco i niewiarygodnie duże;
przechodzą nawet najśmielsze wyobrażenia. W trakcie pierwszych jedenastu miesięcy wojny
Anglia straciła 1500 000 ton ogólnego tonażu. We wczesnych miesiącach roku 1941 straty sięgały
około 500000 ton, a w 1942 roku, w najtrudniejszym okresie morskiej wojny, aż 6 250 000 ton
poszło na dno. Angielskie stocznie, nawet pracując pełną parą, mogły odrobić jedynie drobną
część tych przeogromnych strat. To właśnie oraz fakt, iż w tym samym ponurym 1942 roku liczba
operujących U-botów wzrosła z 91 do 212 sprawiało, że brytyjska marynarka handlowa wkrótce
miała przestać istnieć. Chyba... chyba, że zdarzyłby się cud. Cudem tym okazały się statki liberty.
Wszystkim, którzy pamiętają tamte dni, nazwa „statek liberty” kojarzy się automatycznie z
nazwiskiem Henry’ego Kaisera. Otóż ten Kaiser - jego nazwisko znaczyło to samo, co tytuł
świętej pamięci niemieckiego cesarza i miało w tych okolicznościach ironiczną wymowę - był
amerykańskim inżynierem o niezaprzeczalnym geniuszu. Już jego wcześniejsze osiągnięcia
zawodowe mogły robić wrażenie: był kluczową postacią projektu tam w Hoover i Coulee oraz
mostu w San Francisco. Można się zastanawiać, czy Henry Kaiser byłby w stanie skonstruować
zwykłą łódkę, ale to jest zupełnie bez znaczenia. Uznajmy, że w owym czasie Henry Kaiser nie
miał na świecie równego sobie, jeśli idzie o rozumienie zalet prefabrykacji opartej na
standardowych, wielokrotnie odtwarzanych wzorach; nie wahał się wysyłać zamówień na
elementy konstrukcyjne do fabryk oddalonych o wiele setek mil od morza. Części te później
przesyłano do stoczni, na taśmę montażową - z początku tylko, do Richmond w Kalifornii, gdzie
Kaiser kierował korporacją Permanente Cement, ale w końcu też do innych stoczni znajdujących
się pod jego nadzorem. Ta rewolucja w metodzie i tempo produkcji graniczyło niemal z
niemożliwym. Dla montażu statków handlowych Kaiser dokonał tego, co Henry Ford dla swojego
forda, T. Do tamtej chwili - w każdym razie, jeśli chodzi o jednostki pływające - produkcja
masowa była pojęciem nieznanym. Istniało powszechne przekonanie, tyleż zrozumiałe, co błędne,
iż statki liberty zrodziły się w pracowniach projektowych stoczni Kaisera. Tymczasem zarówno
projekt modelowy, jak i prototypy powstały w Anglii, zaś sama koncepcja - w biurze
konstrukcyjnym firmy J. L. Thompson of North Sands w Sunderland. Tym, który dał początek
niezwykle licznej generacji, był ukończony w 1935 roku „Embassage”; nazwa liberty nie
pojawiała się przez następnych siedem lat i wpierw nadawano ją tylko niektórym statkom Kaisera.
„Embassage”, o wyporności 9300 ton, zaokrąglonym dziobie i rufie, wyposażony w trzy
trójprężne węglowe silniki, nie stanąłby do zawodów w kategorii estetyki, ale też i zakładom J. L.
Thompsona na estetyce nie zależało. Ich celem było skonstruowanie nowoczesnego, praktycznego
i ekonomicznego statku towarowego i w tej materii odnieśli godny podziwu sukces. Przed
wybuchem wojny zbudowano jeszcze dwadzieścia cztery podobne jednostki. Statki te
produkowano w Anglii, Stanach Zjednoczonych i Kanadzie; znakomitą ich większość w
stoczniach Kaisera. Żadna stocznia nie odstąpiła od pierwotnego projektu kadłuba, jednak
Amerykanie, i tylko oni, wprowadzili dwie zmiany, które traktowali jako ulepszenia. Jedna z nich
- zastosowanie oleju jako paliwa zamiast węgla - pewnie wyszła im na dobre, druga natomiast -
dotycząca kajut i załogi - nie. Podczas gdy Brytyjczycy wraz z Kanadyjczykami trzymali się
Thompsonowskiego planu i budowali kajuty zarówno na dziobie, jak i na rufie, Amerykanie
zdecydowali się umieścić całą załogę, oficerów oraz mostek kapitański w nadbudówce wokół
komina. Wiedząc już, co wiemy - spojrzenie wstecz i gorzkie doświadczenia doskonale sprzyjają
mądrości po czasie - był to błąd, ponieważ Amerykanie skupili wszystkie newralgiczne punkty w
jednym miejscu. Jednostki te dysponowały uzbrojeniem na modłę tamtych czasów. Miały dwa
rodzaje niezbyt skutecznych działek przeciwlotniczych: czterocalowe, dwunastofuntowe działka
przeciwlotnicze oraz boforsy i szybkostrzelne oerlikony; oerlikony okazywały się straszliwą
bronią w wyszkolonych rękach, tyle, że wyszkolonych rąk nieco brakowało. Ponadto miały
jeszcze takie dziwaczne urządzenia, jak wystrzeliwane rakietnicami spadochrony i liny z
umocowanymi doń zwojami drutu i pękami granatów. Urządzenia te były równie niebezpieczne
dla samolotów, które mieli ściągnąć w dół, jak i tych, którzy je odpalali. Niektóre ze statków
zostały jeszcze wyposażone w katapulty dla myśliwców typu hurricane - po stronie brytyjskiej
najbardziej spokrewnionych z kamikadze. Oczywiście, piloci ci nie mogli już wrócić na statek,
stawali, zatem wobec nieprzyjemnego wyboru: skok ze spadochronem bądź wodowanie. W
Arktyce, zimą, procent uratowanych był raczej niewielki.
III.
W powietrzu, na wodzie i pod wodą, nieraz z polotem, zawsze wytrwale i bez litości - Niemcy
korzystali z każdego dostępnego im środka, by zniszczyć handlowe konwoje. Zasadniczo używali
w tym celu pięciu typów samolotów. Ich standardowym, czy może konwencjonalnym
bombowcem, był dornier latający na z góry ustalonych wysokościach i zrzucający bomby według
ustalonego schematu, pożyteczny ten samolot miał swoje sukcesy, był jednak niezbyt skuteczny.
O wiele więcej lęku wzbudzały inne samoloty wymienione tu w kolejności od najmniej do
najbardziej groźnego: heinkle, heinkle He-111 i stukasy. Heinkel to bombowiec torpedowy.
Atakował na wysokości fali morskiej. Pilot w ostatniej chwili zwalniał torpedy, by później lżejszy
o ładunek wybuchowy samolot poderwać w górę i przeskoczyć atakowany statek.
Charakteryzowała je niesamowita wprost odporność. Kiedy strzelcy przeciwlotniczy pochylali się
nad celownikami swoich oerlikonów, boforsów, dwunastofuntowych pom-pomów, myśl: „albo on
mnie, albo ja jego”, nie pomagała zachować zimnej krwi tak bardzo pomocnej w tych
okolicznościach. Nierzadko zdarzało się jednak, iż bombowce torpedowe w czasie arktycznej
zimy ujawniały swą wadę nader istotną dla dzielnych, lecz nieszczęsnych pilotów za sterami.
Zdarzało się mianowicie, że zamarzały mechanizmy uwalniające torpedy i obciążony samolot nie
mógł poderwać się w górę, by ominąć cel. Fakt ten nie sprawiał akurat szczególnej różnicy
biedakom na statku, niezależnie, bowiem od tego, czy torpeda sięgała celu samodzielnie czy wraz
z samolotem, rezultaty okazywały się tak samo niszczycielskie. Samoloty typu heinkel He-111
używały bomb szybujących. Odznaczały się dużą skutecznością, w o wiele mniejszym stopniu
narażały życie pilotów, a odpalone bomby były praktycznie nie do zestrzelenia. Na szczęście dla
floty handlowej Niemcy nie dysponowali zbyt dużą liczbą tych wyspecjalizowanych samolotów.
Stukasy - bombowce nurkujące junkers Ju-T o dwuściennych, zakrzywionych jak u mewy
skrzydłach - siały największy popłoch. Miały w zwyczaju na dużych wysokościach tworzyć
zwartą formację, by kolejno odrywać się od szyku i spadać niemal pionowo w dół. Ci, którzy
przetrwali ich ataki i jeszcze żyją, marynarze i żołnierze - Niemcy wykorzystywali junkersy Ju-87
na wszystkich frontach wojny - nawet po czterdziestu latach pamiętają ów dźwięk zwiastujący
śmierć: wycie syren włączonych przez pilotów w trakcie lotu nurkującego. Mówiąc oględnie,
dźwięk ten nie dodawał odwagi i w znacznym stopniu ograniczał celność strzelców
przeciwlotniczych. Marynarka Królewska posługiwała się szperaczami - na ogół były to reflektory
o średnicy czterdziestu czterech cali - by oślepić pilotów w stukasach. Wreszcie ktoś zauważył, że
piloci, dobrze już obeznani z tą taktyką, latali w ciemnych okularach, żeby ograniczyć jaskrawe
światło do ledwie jasnych punkcików, które z kolei służyły im za drogowskaz znakomicie
naprowadzający ich na cel. Z punktu widzenia Niemców stukasy miały tylko jeden mankament:
zasadniczo były to samoloty krótkiego zasięgu i mogły być, zatem skuteczne wyłącznie przeciwko
konwojom na północ od Norwegii en route do Murmańska czy Archangielska. O dziwo jednak,
najgroźniejszą maszyną hitlerowców okazał się Fockewulf - 200 condor, w gruncie rzeczy
maszyna nie bojowa. To prawda, mógł latać z ładunkiem dwustupięćdziesięciokilogramowych
bomb i tak latał, wyposażono go też w dość przerażający zestaw karabinów maszynowych, ale z
usuniętymi bombami i z zainstalowanymi w ich miejsce dodatkowymi zbiornikami paliwa stawał
się bezcennym samolotem zwiadowczym. Jak na ten stosunkowo niedługi jeszcze we wczesnych
latach czterdziestych kawałek historii lotnictwa, zasięg condora był całkiem imponujący.
Wylatywały niemal dzień w dzień z Trondheim w okupowanej Norwegii i docierały nad
zachodnie wybrzeże Wysp Brytyjskich i do petainowskiej Francji. Mało tego, mogły również
patrolować Morze Barentsa, Morze Grenlandzkie i co najgorsze Cieśninę Duńską, której tak
panicznie bali się marynarze. Cieśnina ta położona jest między Islandią a Grenlandią i właśnie
tamtędy wiodła droga konwojów ze Stanów i Kanady do Rosji. Takiemu konwojowi widok
condora mógł wróżyć tylko nieuniknioną katastrofę. Latały tak wysoko, że pozostawały poza
zasięgiem ognia przeciwlotniczego. Mogły swobodnie okrążyć cały konwój, piloci odnotowywali
liczbę statków, prędkość i kurs konwoju oraz bardzo precyzyjnie określali jego pozycję: długość i
szerokość geograficzną. Te informacje drogą radiową przekazywano do Altafjorden bądź do
Trondheim, a stamtąd dalej, do Lorientu - do kwatery głównej admirała Karla Doenitza we
Francji, bez wątpienia najlepszego dowódcy floty podwodnej w historii. Z Lorientu informacje
trafiały do zbijających się w coraz większe stada niemieckich łodzi podwodnych; towarzyszyły im
dokładne informacje, gdzie mają się ustawić, by przechwycić konwój.
Jeżeli chodzi o statki niemieckie, w tej materii hitlerowcy aż nadto dobrze przygotowali się do
wojny. Na mocy angielsko-niemieckiego układu z roku 1937 Niemcy mogły zbudować
odpowiednik stuprocentowego stanu brytyjskiej floty podwodnej bądź jej ekwiwalent, ale tylko
trzydzieści pięć procent tonażu angielskich statków konwencjonalnych. Z chwilą wybuchu wojny
okazało się, że wybudowali dwa razy tyle łodzi podwodnych, całkowicie przy tym ignorując
pozostałe restrykcje. „Deutschlanda”, „Admirała Grafa Spee” i „Admirała Scheera” oficjalnie
nazywano dziesięciotysięcznikami, tymczasem były to szybkie i silne statki zaczepne, a w gruncie
rzeczy kieszonkowe okręty wojenne o znacznie większym tonażu, niż to utrzymywano.
„Scharnhorsta” i „Gneisenaua”, dwudziestosześciotysięczne krążowniki ukończono w roku 1938,
w tym samym, w którym stocznie Blohma i Voessa w Hamburgu zwodowały „Bismarcka” i
„Tirpitza”. „Bismarck” i „Tirpitz” to najznakomitsze okręty wojenne, jakie kiedykolwiek istniały;
opinia powyższa jest wciąż prawdziwa, nawet w dniu dzisiejszym. Zgodnie z ustaleniami układu
miały nie przekraczać trzydziestu pięciu tysięcy ton, w rzeczywistości każdy był
pięćdziesięciotrzytysięcznikiem. „Bismarck” zrobił błyskotliwą, choć krótką karierę, „Tirpitz” nie
zrobił żadnej, czas wojny spędził, bowiem zakotwiczony w północnej Norwegii. Tam jednak
odegrał bezcenną rolę wiązania dużych jednostek Brytyjskiej Marynarki Krajowej, która obawiała
się, że pewnego dnia wojenny gigant zerwie się z cum w Altafjorden i wymknie się na Atlantyk.
Ostatecznie, nim zdążył czmychnąć, zniszczyły go dziesięciotonowe bomby RAF-owskich
lancasterów. Mimo iż Brytyjczycy mieli znaczną przewagę w okrętach wojennych, pojedyncze
jednostki nie były dla Niemców żadnym przeciwnikiem; zostało to jakże tragicznie udowodnione,
kiedy „Bismarck” jedną salwą zatopił dumę i oczko w głowie brytyjskiej marynarki - krążownik
„Hood”. Pod wodą zaś Niemcy atakowali łodziami podwodnymi oraz minami. Nim upłynęły
pierwsze trzy miesiące wojny, hitlerowcy wymyślili coś „bardzo nieprzyjemnego” - minę
magnetyczną. W odróżnieniu od zwykłej miny, którą detonował fizyczny kontakt ze statkiem,
minę magnetyczną aktywował prąd elektryczny wytwarzany przez drgania stalowego kadłuba
statku. Miny te stawiano albo z okrętów, albo z samolotów i w ciągu pierwszych czterech dni od
ich wprowadzenia wykończyły ni mniej, ni więcej tylko piętnaście statków. Fakt, że były to w
większości jednostki państw neutralnych, nie przysparzał Niemcom powodu do zmartwień; miny
magnetyczne są bardzo sprytnymi urządzeniami, jednak nie na tyle sprytnymi, by umieć odróżnić
niezaangażowanych od wrogów. Brytyjczykom udało się przechwycić jedną z nich w całości,
rozłożyć na części - nie bez sporej dozy ryzyka tych, którzy się tego podjęli - i skonstruować takie
elektroniczne zabezpieczenie, które umożliwiło saperom detonację min w bezpiecznej odległości.
Najbardziej śmiertelnym wrogiem, z jakim flota handlowa musiała się zmierzyć, były, rzecz jasna,
łodzie podwodne. Żniwo, jakie zebrały w ciągu pierwszych trzech i pół lat wojny, okazało się tak
okrutne, że aż niewiarygodne. Dopiero wczesnym latem 1943 roku zdołano opanować nieco tę
straszną plagę, minął jednak jeszcze rok - w latach 1943 i 1944 zniszczono czterysta osiemdziesiąt
niemieckich łodzi podwodnych - nim niewidzialni skrytobójcy i prześladowcy rzeczywiście
przestali się liczyć. Musiało się tak stać, że to właśnie U-booty obrano za przedmiot nienawiści.
Ich załogi opisywano - i w czasie wojny, i po wojnie - jako przebiegłych, zdradzieckich, zimnych
morderców, fanatycznych hitlerowców, którzy w niewidzialnym i niesłyszalnym pancerzu rzucali
się na niczego nieświadome niewinne ofiary, niszczyli je bez litości i skrupułów, by, wciąż
niewidzialni i niesłyszalni, ruszyć na dalszy żer. Do pewnego stopnia opinia taka znajdowała
uzasadnienie. Powstała już w pierwszym dniu wojny, kiedy storpedowany został liniowiec
„Athenia”. Był to najzwyklejszy statek pasażerski, wypełniony po brzegi cywilami -
mężczyznami, kobietami i dziećmi - z czego musiał sobie zdawać sprawę daleki od rycerskości
oberleutnant Fritz julius Lemp, dowódca niemieckiego U-boota, który posłał ich wszystkich na
dno morza. Doprawdy, w żaden sposób nie dało się pomylić „Athenii” z tym, czym w
rzeczywistości nie była. Nie ma też nigdzie wzmianki, by Lemp dostał kiedykolwiek za swój czyn
reprymendę. O bezwzględność można by także oskarżać podwodną flotę sił sprzymierzonych; co
prawda w nieco skromniejszym wydaniu, ale tylko, dlatego, iż miała ona o wiele mniejszą
różnorodność celów.
Rozpowszechniona opinia o U-bootach jest z gruntu fałszywa. Być może wśród załóg zdarzali się
i okrutni hitlerowcy, lecz należeli oni do bardzo nielicznej mniejszości. Postawę marynarzy
kształtowała przede wszystkim wielka duma, którą czerpali z tradycji Niemieckiej Floty
Cesarskiej. Z całą pewnością miały miejsce czyny brutalne, jakich dopuszczali się poszczególni
dowódcy U-bootów, ale obok nich miały też miejsce akty humanitarne nacechowane
współczuciem. Rzeczą absolutnie niezaprzeczalną jest osobista odwaga i poświęcenie niemieckich
marynarzy. Trzeba pamiętać, że z ogólnej liczby czterdziestu tysięcy marynarzy pływających na
U-bootach trzydzieści tysięcy zginęło - jest to najbardziej szokujący procent ofiar w historii
morskich wojen. Co prawda nie można im przebaczyć czynów, jakich się dopuścili, ale też nie
można potępiać ich w czambuł. Fakt, umieli być bezwzględni - tego wymagała od ruch służba -
ale byli także niewiarygodnie odważni.
W takich warunkach przyszło żyć i umierać marynarzom brytyjskiej floty handlowej i z takim
mierzyć się wrogiem, który ich nieubłaganie tropił, by w końcu zniszczyć. Nadzieje, że pozostaną
w zdrowiu i w ogóle przy życiu - biorąc pod uwagę, jak żyli i pracowali oraz zabiegi wroga - były
naprawdę niewielkie; znajdowali się w klasycznej sytuacji „bez szans”. W tych okolicznościach
zdumieniem napawa fakt, że prawie wszyscy, którzy przeżyli dwa czy trzy torpedowania bądź
zatopienia statku, z chwilą powrotu do Anglii natychmiast szukali następnego, by znów ruszyć na
morze. Nie byli żołnierzami, lecz ich wytrwałość, nieugiętość i determinacja - wyśmialiby takie
słowa jak dzielność i odwaga - dorównywałyby wytrwałości i waleczności tych, którzy ich ścigali.
Autor
Rozdział pierwszy
Cicho, całkiem zwyczajnie, bez żadnego uprzedzenia - zupełnie tak jak przy nagłym i
nieoczekiwanym wyłączeniu prądu w mieście - na godzinę przed świtem „San Andreas” pogrążył
się w ciemnościach. Niespodziewane awarie światła zdarzały się - co prawda rzadko - i nie
wywoływały zamieszania w kwestii nawigacji. Na mostku nadal działało oświetlenie w szafce
kompasu, oświetlenie mapy oraz główna linia telefoniczna łącząca mostek z maszynownią;
wystarczało im mniejsze napięcie, które czerpały z własnego, osobnego generatora. Górne Światła
pobierały moc z generatora głównego, co jednak nie miało żadnego znaczenia, jako że i tak
mostek nocą zawsze był zaciemniony - takie przepisy. Jedynym urządzeniem, które istotnie
przestało funkcjonować, okazał się ekran Kenta, okrągły, szybko obracający się talerz umocowany
dokładnie na wprost sternika, gwarantujący widoczność w każdych warunkach. Trzeci oficer,
Batesman, który akurat trzymał wachtę, nie zmartwił się tym ani trochę, bo wiedział, że w
odległości stu mil od statku nie grozi im ani ląd, ani inne jednostki pływające, jeśli nie liczyć
fregaty HMS „Andover”. Nie miał, co prawda pojęcia, gdzie znajduje się fregata, ale nie
sprawiało to większej różnicy, ponieważ HMS „Andover” zawsze wiedział, gdzie jest „San
Andreas”; wyposażono go w niezwykle wymyślny radar.
W salach operacyjnej i pooperacyjnej wszystko szło zwykłym trybem. Mimo że oblewające statek
morze oraz niebo wciąż ginęły w nieprzeniknionym mroku, nie była to już wcale głęboka noc,
bowiem na tych szerokościach geograficznych o tej porze roku brzask, bądź to, co miało zań
uchodzić, wstawał około dziesiątej rano. W owych dwóch salach, najważniejszych na statku
szpitalnym - a taką właśnie rolę pełnił „San Andreas” - z chwilą awarii głównego źródła prądu
automatycznie włączały się lampy zasilania z akumulatorów. W pozostałych częściach statku
oświetlenie awaryjne stanowiły przenośne lampki niklowo-kadmowe; przekręcenie dna takiej
lampki dawało, choć minimum, światła.
Powodem rzeczywistego zaniepokojenia był kompletny brak świateł na górnym pokładzie. Kadłub
„San Andreasa” pomalowany został na biało - aby rzecz uściślić trzeba dodać, iż kadłub lśnił
kiedyś bielą, jednak czas, deszcz ze śniegiem, grad, sam śnieg i drobiny lodu niesione uderzeniami
arktycznych burz zryły farbę do tego stopnia, że spod jej powierzchni wyłaniało się coś między
burą niegdyś bielą a burą szarością. Poza tym wzdłuż całego kadłuba biegł dodatkowo zielony
pas. Na wysokości tegoż pasa po obu stronach statku namalowano dwa czerwone krzyże; takie
same krzyże wymalowano również na dziobie i rufie. Nocą krzyże oświetlano silnymi
reflektorami, które o tej porze roku paliły się dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Opinie na temat przydatności owych reflektorów były sprawiedliwie podzielone. Zgodnie z
konwencjami genewskimi czerwone krzyże miały stanowić zabezpieczenie przed atakami
nieprzyjaciela, a ponieważ „San Andreas” nie zetknął się jak dotąd z takim atakiem, uspokajało to
tych, którzy trafili na jego pokład bez wcześniejszych doświadczeń z wrogiem; ci wierzyli w moc
konwencji. Jednak ta część załogi, która pływała na „San Andreasie”, zanim statek przeistoczył
się z transportowca liberty w szpital, patrzyła na konwencje mocno kosym okiem. Pływanie nocą
na statku oświetlonym jak choinka kłóciło się z instynktem samozachowawczym ludzi
nauczonych praktyką, że papieros zapalony na górnym pokładzie to dopraszanie się biedy ze
strony bezrobotnego U-boota. Nie ufali światłom. Nie ufali czerwonym krzyżom. A nade
wszystko nie ufali U-bontom. Ich sceptycyzm miał swoje uzasadnienie. Wiedzieli, że nie
wszystkim pływającym szpitalom dopisywało szczęście jak im, nigdy jednak nie zdołano ustalić,
czy ataki, którym ulegały, były przypadkowe, czy też nie. Na pełnym morzu nie ma sądów, nie ma
też postronnych świadków. Czy to przez delikatność, czy uważano to za działanie bezcelowe, w
każdym razie załoga nigdy nie dzieliła się swoimi wątpliwościami z ludźmi, których uważała za
beztroskich naiwniaków: z lekarzami, siostrami oddziałowymi, pielęgniarkami i sanitariuszami.
Przeszklone drzwi mostka od strony sterburty otworzyły się i do środka weszła jakaś postać z
latarnią w ręku.
- To pan, kapitanie? - upewnił się Batesman.
- To ja. Może któregoś dnia uda mi się dokończyć śniadanie w spokoju. Rzuć we mnie jakąś
lampą, Trzeci, dobra?
Kapitan Bowen był mężczyzną średniego wzrostu, cokolwiek tęgim - choć zdecydowanie wolał
określenie „dobrze zbudowanym” - miał pogodną okoloną białą brodą twarz i modre oczy. Już
dawno przekroczył wiek emerytalny, lecz nikt nigdy nie proponował mu odejścia, ani też on sam o
to nie prosił; marynarka handlowa ponosiła ogromne straty nie tylko w sprzęcie, ale i w ludziach,
a o ileż szybciej powstaje nowy statek od nowego kapitana. Niewielu już takich kapitanów jak
kapitan Bowen pływało po morzach.
Trzy awaryjne lampy dawały nie więcej światła niż trzy świece, ale nawet w tym świetle widać
było, ile śniegu osiadło na kapitańskim płaszczu w ciągu kilku sekund, jakich „Stary”
potrzebował, by dojść tu z saloniku. Zdjął płaszcz, wytrzepał go za drzwiami i czym prędzej je
zamknął.
- Ten cholerny generator znów ma swoje humory - zauważył. Nie wyglądało na to, żeby się tym
zbytnio przejmował, ale też nikt nigdy nie widział zdenerwowanego kapitana Bowena. - Ekran
Kenta oczywiście wysiadł, co? Wszystko jedno, i tak zupełnie nieprzydatny. Śnieg wali, wiatr
wieje z prędkością trzydziestu węzłów, a widoczność równa zeru. - W głosie Bowena dało się
słyszeć pewną satysfakcję i ani Batesman, ani sternik Hudson nie musieli pytać, skąd się tam
wzięła. Wszyscy trzej należeli do tej grupy, która w konwencjach genewskich pokładała
minimalne nadzieje, a przy takiej pogodzie żaden samolot, statek czy U-boot praktycznie nie mógł
ich namierzyć. - łączył się pan juź z maszynownią?
- Jeszcze nie - odparł Batesman, nieco poruszony. Główny mechanik Patterson, inaczej chief,
mieszkaniec północno-wschodniej części Wyspy, okolic Newcastle, nader wysoko cenił sobie
swoje nie kwestionowane talenta. Był przy tym tak skonstruowany, że niezwykle szybko
przegrzewały mu się obwody i wtedy okropnie wrzeszczał. No i nie znosił być nagabywany przez
kogoś tak nisko postawionego jak trzeci oficer. - Ale zaraz go złapię. - Wybrał numer.
Kapitan wziął słuchawkę do ręki i zaczął:
- To ty, John? Nie wiedzie nam się zanadto w tym rejsie, co? Przegrzana cewka? Szczotki
prądnicy? Korki? Ha! A więc rezerwa... Żywię niegasnącą nadzieję, że tym razem nie zabraknie
nam paliwa. - Kapitan mówił z ponurą troską w głosie. Batesman uśmiechnął się, bo każdy,
dosłownie każdy członek załogi, nawet kuchcik, wiedział, że chief Patterson jest kompletnie
wyprany z poczucia humoru. Uwagą dotyczącą paliwa kapitan nawiązywał do sytuacji, kiedy
nawalił główny generator. Służbę pełnił wówczas młodszy mechanik, który zapomniał przestawić
zawór z głównego zasilania na zasilanie awaryjne. Komentarz Pattersona był do przewidzenia. Ze
zbolałą miną Bowen odsunął od ucha słuchawkę na odległość jakichś trzydziestu centymetrów i
trzymał ją tak, póki w głośniczku nie ustały trzaski. Wtedy rzucił coś krótko, odwiesił słuchawkę i
rzekł dyplomatycznie:
- Sądzę, że ze zlokalizowaniem awarii chief Patterson ma dziś nieco więcej kłopotów niż zwykle.
Mówi, że potrwa to dziesięć minut.
Już po dwóch minutach odezwał się telefon.
- Stawiam piątaka, że nie usłyszymy nic dobrego. - Kapitan przytknął słuchawkę do ucha, chwilę
milczał, wreszcie powiedział: - Chcesz ze mną zamienić dwa słowa, John? Przecież właśnie to
robimy... Aha. Chyba, że tak. Dobra. - Odwiesił słuchawkę. - Chief chce mi coś pokazać.
Kapitan nie zszedł do maszynowni, jak prawdopodobnie przypuszczał Batesman. Bowen udał się
do swojej kabiny, gdzie niespełna minutę później dołączył do niego główny mechanik. Był to
wysoki, szczupły mężczyzna o pospolitej, nieustannie zasępionej twarzy. Jak wielu ludzi
pozbawionych poczucia humoru i zupełnie tego nieświadomych, miał skłonność do częstych
uśmiechów, zwykle w niestosownych momentach. Tym razem jednak się nie uśmiechał.
Wyciągnął trzy kawałki czegoś, co wyglądało jak węgiel, i ułożył je na kapitańskim stole w
owalny kształt.
- No i co pan na to? - zapytał.
- Przecież mnie znasz, John. jestem tylko prostym marynarzem. Bo ja wiem... Szczotka twornika
do prądnicy, czy tam do generatora?
- Właśnie. - Pattersonowi dużo lepiej wychodziły ponure miny niż uśmiechy.
- I stąd awaria prądu?
- To nie ma nic wspólnego z awarią. Przeciążenie cewki. Gdzieś jest spięcie. Jamieson wziął
próbnik i poszedł szukać. To nie potrwa długo. Co do tego Bowen nie miał najmniejszych
wątpliwości. Jamieson, drugi mechanik, był bardzo bystrym, młodym mężczyzną i co rzadko
spotykane, należał do Stowarzyszenia Inżynierów Elektryków.
- A więc to jest szczotka z awaryjnego generatora... Wygląda na to, że się tym martwisz.
Rozumiem, zatem, że to coś niezwykłego - stwierdził kapitan.
- Niezwykłego?! To się nie zdarza! A w każdym razie ja nigdy o tym nie słyszałem. Taka szczotka
jest nieustannie dociskana sprężyną do powierzchni twornika. Nie ma siły, żeby posypała się
właśnie w taki sposób!
- Hmm... A jednak... Kiedyś zawsze jest pierwszy raz. - Bowen dotknął palcem strzaskanych
kawałków. - Partactwo? Błąd w produkcji?
Patterson nie odpowiedział. Pogrzebał w kieszeni kombinezonu, wyjął niewielkie metalowe
pudełko, zdjął wieczko i umieścił pudełko na blacie obok złamanej szczotki. Dwie szczotki, które
się w nim znajdowały, były tej samej wielkości i kształtu, co ta w częściach na stole. Bowen
spojrzał na nie, ściągnął usta i zwrócił się do mechanika:
- Zapasowe? - Patterson skinął głową. Kapitan wziął jedną do ręki, ale w palcach została mu tylko
połowa; druga część spoczywała na dnie pudełka.
- Nasze jedyne zapasowe szczotki - dodał chief.
- Rozumiem, że tej drugiej też nie ma sensu oglądać.
- Najmniejszego. Obydwa generatory zostały dokładnie sprawdzone w Halifaksie. Żadnemu nic
nie brakowało, a od tamtej pory dwukrotnie korzystaliśmy z rezerwowego.
- Jedną złamaną szczotkę można ostatecznie uznać za wyjątkowy pech, ale aż trzy...? To zbyt
wiele jak na zbieg okoliczności. Nie ma się nawet, nad czym zastanawiać, John. Plącze się wśród
nas jakiś drań... - Drań! Dobre sobie! Chyba sabotażysta!
- Cóż, może masz rację. W każdym razie ktoś, kto nam źle życzy. Albo „San Andreasowi”. Ale
sabotażysta...? Ciekawe... Sabotażyści prowadzą różnorodną działalność, ale na ogół interesuje ich
całkowite zniszczenie obiektu. Złamanie trzech szczotek generatora trudno uznać za destrukcję
totalną. No i zakładając, że ten kto to robi, nie jest dokumentnie pomylony, to przecież nie zatopi
statku ze sobą na pokładzie, no nie? A więc, po co, John? Po co?
Wciąż jeszcze siedzieli, ponuro dumając nad pytaniem kapitana, gdy ktoś zapukał dodrzwi. Do
środka wszedł Jamson. W młodym, rudowłosym mężczyźnie, zazwyczaj beztroskim i kipiącym
energią, nie było ani śladu ożywienia. Wręcz przeciwnie, wniósł do kabiny atmosferę powagi i
niepokoju, tak obce swojej naturze.
- W maszynowni powiedzieli mi, że tu pana znajdę. Pomyślałem sobie, że dobrze będzie, jeśli jak
najszybciej się zgłoszę.
- Jako doręczyciel złych wiadomości - uzupehtił kapitan Bowen. - Odkrył pan dwie rzeczy:
miejsce spięcia i dowody, że był to, powiedzmy... sabotaż, zgadza się?
- Skąd u diabła...? Przepraszam, panie kapitanie, ale jakim cudem...?
- Powiedz mu, John.
- Nie muszę. Te złamane szczotki mówią same za siebie. Co znalazłeś, Peter?
- Na dziobie? W stolarni kabel ołowiany leci przez ścianę. Wygląda tak, jakby po obu stronach
otworu, którym przechodzi, przetarły go uchwyty mocujące.
- To normalne przy wibracji statku, przy wstrząsach, przy takiej pogodzie. Niewiele trzeba, żeby
przetrzeć miękki ołów - stwierdził Bowen.
- Ołów jest twardszy, niż pan sądzi, panie kapitanie. W tym przypadku wibracjom statku i
pogodzie pomogły jeszcze czyjeś ręce. Nie ma to większego znaczenia. Widać, że pod ołowianą
osłoną ktoś spalił gumową izolację na przewodzie.
- Czego skądinąd należałoby się spodziewać przy zwarciach, prawda?
- Tak, panie kapitanie. Tyle, że ja znam zapach spalonej prądem gumy. Nie czuć jej siarką. Jakiś
cwaniak korzystał ze sztormowej zapałki, czy może zapałek, żeby nas wykiwać. Ellis teraz to
naprawia. Łatwa robota, powinien niedługo skończyć.
- No proszę. To tak łatwo można załatwić prąd na całym statku?
- Owszem. Ten ktoś wykonał jeszcze jedną robótkę, panie kapitanie. Tuż przed stolarnią wisi
skrzynka z bezpiecznikami. Zanim przystąpił do pracy, wykręcił odpowiedni korek. Potem wrócił
do bezpieczników, zrobił spięcie jakimiś szczypcami - wystarczą do tego izolowane cążki albo
śrubokręt z izolacją, właściwie cokolwiek - i wkręcił korek. Gdyby go wkręcił, nie robiąc spięcia,
wywaliłoby korki, a cała reszta zostałaby nienaruszona. Teoretycznie rzecz biorąc, rzadko się
wtedy zdarza, żeby bezpieczniki nie wysiadły. - Jamieson uśmiechnął się blado. - Ale wracając do
sprawy. Gdybym na przykład miał katar, udałoby mu się nas oszukać.
Zadzwonił telefon. Bowen podniósł słuchawkę i wręczył ją Pattersonowi. Ten najpierw słuchał,
potem mruknął: „Jasne. Teraz”, i oddał słuchawkę kapitanowi.
- To maszynownia - wyja§nił. - Zaraz będzie światło. Minęło może pół minuty i kapitan
powiedział:
- Wiesz, co, chyba się na to nie zanosi. - Potem spytał Jamiesona, który właśnie się podnosił: - A
dokąd pan się wybiera?
- Jeszcze nie wiem, panie kapitanie. Przede wszystkim do siłowni, żeby zabrać Ellisa z
próbnikiem, a później... Później nie wiem. Wygląda na to, że nasz niewidzialny wojownik Cicha
Stopa ma niejedną strzałę w swoim kołczanie.
Znów zadzwonił telefon i Bowen, nawet nie zbliżając słuchawki do ucha, od razu podał ją
Pattersonowi.
- Dziękuję. Jamieson już schodzi - rzekł chief po krótkiej chwili i dodał: - To samo. Ciekaw
jestem, w ilu miejscach nasz przyjaciel zastawił sidła i teraz tylko czeka, żeby je zatrzasnąć...
Jamieson zatrzymał go przy dzzwiach.
- Zachowujemy to w tajemnicy? - spytał z wahaniem.
- Absolutnie nie - odparł kapitan bez cienia wątpliwo§ci w głosie. - Rozgłaszamy na lewo i prawo.
Naturalnie tym samym nasza Cicha Stopa, jak go pan nazwał, zostanie ostrzeżona i będzie się
miała na baczności. Ale wiadomość, że na statku grasuje sabotażysta, zelektryzuje wszystkich.
Będą patrzeć sobie na ręce i zastanawiać się, jak kto§ taki wygląda. Gdybyśmy tym sposobem
osiągnęli, chociaż to, że nasz chłoptaś wzmoże czujność, to przy odrobinie szczęścia możemy go
nieźle przystopować.
Jamieson kiwnął głową i wyszedł.
- Myślę, John, że mógłbyś podwoić wachty w maszynowni. Przynajmniej dać tam ze dwóch,
trzech ludzi dodatkowo. Ale nie do roboty, rozumiesz... - wyjaśnił kapitan.
- Rozumiem. Sądzę, że może...
- John, a gdybyś to ty był sabotażystą, gdybyś to ty miał uszkodzić statek, od czego byś zaczął?
Patterson wstał, podszedł do drzwi, zatrzymał się i odwrócił jak przedtem Jamieson.
- Ale po co? - spytał. - Po co? Po co?
- Nie mam pojęcia. Mam za to niejasne i nieprzyjemne przeczucie odnośnie miejsca i pory. Coś
się wydarzy. Gdzieś tutaj, w każdym razie w pobliżu, szybciej, niż sądzimy, a na pewno szybciej,
niż byśmy tego chcieli. Jakby śmierć przeszła mi po krzyżu... - dodał tonem wyjaśnienia.
Patterson posłał mu długie spojrzenie i cicho zamknął za sobą drzwi. Kapitan Bowen uniósł
słuchawkę, wybrał numer i rzucił:
- Archie, do mnie.
Ledwie odłożył słuchawkę, gdy odezwał się brzęczyk telefonu. Tym razem dzwonili z mostka.
Batesman nie brzmiał zbyt radośnie.
- Burza śnieżna się kończy, panie kapitanie. „Andover” już nas dostrzegł. Pytają, dlaczego
zgasiliśmy światła. Powiedziałem, że awaria zasilania. Teraz chcą wiedzieć, dlaczego u licha tak
długo ją usuwamy.
- Sabotaż.
- Przepraszam, panie kapitanie, chyba nie zrozumiałem...
- SA - BO - TAŻ. S, jak Sabina, A, jak Artur, B, jak Barbara, O, jak... - Chryste Panie! Cóż to...
znaczy?! Dlaczego ktoś...?
- Nie wiem dlaczego - odparł Bowen powściągliwie. - Przekazać im to. Jak przyjdę na mostek,
opowiem wam wszystko, co wiem, czyli praktycznie tyle, co nic. Za jakieś pięć minut. Może za
dziesięć.
Do saloniku wszedł Archie McKinnon, bosman. Kapitan Bowen, podobnie jak wielu innych
kapitanów, uważał swego bosmana za najważniejszą postać wśród członków załogi. McKinnon
pochodził z Szetlandów, mierzył sześć stóp dwa cale i był stosownie do tego zbudowany. Liczył
sobie czterdzieści lat, miał czerstwą cerę, niebieskoszare oczy oraz włosy koloru słomy. Dwie
ostatnie cechy prawie na pewno odziedziczył po swoich przodkach - wikingach, którzy opływali, a
może i zatrzymywali się na jego rodzinnej wyspie tysiąc lat temu.
- Siadaj, siadaj - ponaglił Bowen. Westchnął. - Archie, mamy na pokładzie sabotażystę.
- No proszę... - Bosman uniósł tylko brwi i nie zaklął w odruchu zdziwienia. To mu się nigdy nie
zdarzało. - I co też on już zdążył zmalować, panie kapitanie?
Bowen opowiedział mu wszystko i zapytał: - Czy rozumiesz coś z tego? Bo ja nie.
- Skoro pan nie rozumie, panie kapitanie, to ja tym bardziej. - Uznanie, jakim kapitan darzył
bosmana, było w pełni odwzajemnione. - Nie będzie zatapiał okrętu, na którym płynie, zwłaszcza,
kiedy temperatura wody jest poniżej zera. Nie chce nas też zatrzymać. Jest od metra sposobów,
żeby to załatwić, jeśli się pogłówkuje. Skłaniam się ku temu, że chciał tylko wygasić światła, bo
światła - w każdym razie nocą - informują, że jesteśmy statkiem szpitalnym.
- No i niby, po co miałby to robić, Archie, co? - To, że kapitan zawsze zwracał się do niego per
„bosmanie”, z wyjątkiem okazji, kiedy byli sami, stanowiło nieodłączną część instynktownego
porozumienia, jakie ich łączyło.
- Hm... - zadumał się bosman. - Jak pan wie, nie pochodzę ani z gór Szkocji, ani z północy. Tak,
więc nie mogę uważać się za nawiedzonego ani za jasnowidza. - W jego głosie pobrzmiewały
subtelne nutki dezaprobaty wymieszanej z poczuciem wyższości. Mimo to kapitan powstrzymał
się od uśmiechu. Wiedział, iż mieszkańcy Szetlandów nie uważają się za Szkotów i że pierwsze
miejsce w ich sercach zajmują rodzinne wyspy. - Jednak jak i pan, panie kapitanie, ja też mam
nosa, jeśli idzie o kłopoty, i muszę stwierdzić, że nie podoba mi się to wszystko. Za pół godziny,
no, może za czterdzieści minut, i tak wszyscy zobaczą, że jesteśmy statkiem szpitalnym. - Urwał i
spojrzał na kapitana z ledwie widocznym zdumieniem, co w jego przypadku świadczyło o
niebywałym wprost rozemocjonowaniu. - Nie wiem, czemu, ale zdaje mi się, że ktoś dobierze się
nam do skóry przed świtem. Albo jeszcze lepiej o świcie.
- Nie wiem, czemu, Archie, ale mam dokładnie te same odczucia. zarządź alarm, dobrze? Niech
chłopcy zajmą stanowiska. Aaa, i szepnij tu i tam, że po statku kręci się jakiś elektryk-amator.
Bosman uśmiechnął się.
- Żeby nawzajem patrzyli sobie na ręce? Myślę, panie kapitanie, że to nie może być nikt z nas.
Pływamy razem od tak dawna...
- Też mam taką nadzieję i też nie sądzę... To znaczy, chciałbym myśleć jak ty, ale ten facet
doskonale zna statek. A nasi chłopcy nie zarabiają tu tęgiej forsy. Zdziwiibyś się, Archie, jaki
wpływ na lojalność może mieć brzęcząca sakiewka.
- Po dwudziestu latach na morzu niewiele już mnie zdziwi. A jeśli idzie o tych rozbitków, których
zdjęliśmy z tankowca wczoraj w nocy, to hminm... O żadnym z nich nie powiedziałbym, że to
„swój chłop”.
- No, no, bosmanie, odrobinę chrześcijańskiej miłości bliźniego nie zawadzi. To był grecki
tankowiec. Jeśli pamiętasz, Grecja zalicza się do naszych sojuszników i należało się na nim
spodziewać greckiej załogi. Powiedzmy greckiej, libańskiej, cypryjskiej, czy też hotentockiej.
Trudno oczekiwać, żeby wszyscy wyglądali jak twoi rodacy. Ale jakoś nie widziałem, żeby któryś
z nich potrząsał sakiewką.
- Nie, za to niektórzy - ci, którzy wyszli z tego bez szwanku - mieli ze sobą walizki.
- Aha, a niektórzy mieli też płaszcze i przynajmniej ze trzech było w krawatach. I dlaczegóż by
nie? „Argos” walczył z morzem jeszcze sześć godzin po tym, jak nadział się na minę. Sześć
godzin to aż nadto czasu, by spakować cały dobytek, zwłaszcza wtedy - o ile dobrze zauważyłem -
kiedy jest się greckim marynarzem. Założenie, że okaleczony grecki tankowiec na Morzu
Barentsa będzie wiózł na pokładzie faceta z mieszkiem złota - do tego jeszcze szkolonego
sabotażystę w jednej osobie - chyba zakrawa na przesadę, Archie, nie uważasz?
- Tak, zgoda, to raczej niecodzienna kombinacja. Zaalarmujemy szpital?
- Oczywiście. A co tam słychać na dole? - Bosman był jak zawsze na bieżąco i wiedział, co działo
się na „San Andreasie” niezależnie od tego, czy wiązało się to z jego poletkiem, czy nie.
- Doktor Singh i doktor Sinclair właśnie skończyli operować jeden pacjent z pogruchotaną
miednicą, drugi - z rozległymi poparzeniami. Obaj są teraz na pooperacyjnej. Należy sądzić, że się
wyliżą. Siedzi przy nich siostra Magnusson.
- Słowo honoru, Archie! Jesteś nadzwyczaj dobrze poinformowany.
- Siostra Magnusson jest z Szetlandów - stwierdził bosman, jakby to tłumaczyło wszystko. -
Siedmiu pacjentów leży na oddziale „A”; jeszcze nie można ich przenieść. Najgorzej jest z
pierwszym oficerem „Argosa”, ale Janet mówi, że jego życiu nic nie zagraża.
- Janet?
- Siostra Magnusson. - Archie McKinnon nie należał do ludzi, których łatwo jest zbić z tropu. -
Dziesięciu wraca do sił na oddziale „B”. Reszta rozbitków dostała przydział do koi na bakburcie.
- Zaraz tam zejdę. Ty idź i postaw załogę na nogi. A jak się już z tym uporasz, zajrzyj do izby
chorych i sprowadź paru swoich chłopców.
- Do izby chorych? - Bosman zerknął na sufit saloniku.
- Lepiej, żeby oddziałowa Morrison tego nie słyszała, panie kapitanie. Bowen uśmiechnął się.
- Ha! Straszna siostra przełożona! No dobra, zatem do szpitala. Mamy przecież tam dwudziestu
chorych. A przecież są jeszcze siostry oddziałowe, pielęgniarki, sanitariusze, którzy...
- I lekarze.
- I lekarze, którzy nigdy w życiu nie słyszeli wystrzału. Trzeba ich mieć na oku, Archie.
- Pan chyba nie spodziewa się najgorszego, panie kapitanie?
- Nie spodziewam się niczego dobrego - odparł ponuro Bowen.
Izby szpitalne na „San Andreasie” zajmowały imponująco dużo miejsca i przestrzeni: więcej niż
połowę dolnego pokładu. Imponująco dużo, lecz nie zdumiewająco, bo w końcu „San Andreas”
był przede wszystkim szpitalem, a dopiero później statkiem. Usunięcie wodoszczelnych grodzi nie
tylko nadało mu optycznie większej przestronności, ale naprawdę zwiększyło powierzchnię
użytkową izb medycznych. W skład pomieszczeń szpitalnych wchodziły: dwa oddziały, sala
operacyjna i pooperacyjna, magazyn medyczny, izba chorych, ambulatorium, kuchnia - zupełnie
odrębna i niezależna od kuchni marynarskiej - kajuty personelu pomocniczego, dwie jadalnie -
jedna dla personelu, druga dla rekonwalescentów - oraz niewielki salonik. Do tego właśnie
pomieszczenia skierował swe kroki kapitan Bowen.
Znalazł tam trzy osoby raczące się herbatką: doktorów Singha i Sinclaira oraz pannę Morrison,
siostrę przełożoną. Doktor Singh, z pakistańskich rodziców, był sympatycznym mężczyzną w
średnim wieku z pincener na nosie; należał do tych bardzo nielicznych osób, które wyglądały tak,
jakby się w takich okularach urodziły. Był to świetnie kwalifikowany chirurg - nie lubił, gdy ktoś
zwracając się do niego zapomniał dodać „doktorze”. Jego płowowłosy równie sympatyczny
kolega, doktor Sinclair, miał dwadzieścia sześć lat i rzucił klinikę na drugim roku stażu na
internie, żeby na ochotnika zaciągnąć się do floty handlowej. Za to siostrze Morrison nikt nie
mógłby nigdy zarzucić, że jest sympatyczna. Najpewniej w tym samym wieku co doktor Sinclair,
o rudych włosach, dużych brązowych oczach i pełnych ustach - usta zupełnie nie współgrały z
twarzą wiecznie ściągniętą surowym grymasem - siostra Morrison od czasu do czasu nosiła
okulary w stalowej oprawce. Poza tym otaczała ją ledwie dostrzegalna, jednak niewątpliwa, aura
arystokratycznej wyższości. Kapitan Bowen zastanawiał się, jak też siostra Morrison wygląda,
kiedy się uśmiecha, i czy w ogóle się uśmiecha.
Krótko wyjaśnił, z czym przychodzi. Zareagowali tak, jak się tego spodziewał: siostra Morrison
zasznurowała usta, doktor Sinclair uniósł brwi, a doktor Singh na wpół uśmiechając się,
wymruczał:
- No, no... Coś takiego! Sabotażysta czy nawet sabotażyści, szpieg, a może nawet szpiedzy na
pokładzie brytyjskiego statku. To nie do wiary! - Medytował chwilę i dodał: - Ale też w końcu nie
wszyscy na pokładzie są tak naprawdę Brytyjczykami. Na przykład, ja nie.
- Pański paszport mówi co innego. - Bowen uśmiechnął się. - I jako że pan pracował akurat na sali
operacyjnej, gdy nasz sabotażysta przebywał gdzie indziej, automatycznie wyłączam pana z naszej
listy podejrzanych, doktorze. Ale jak na nieszczęście nie ułożyliśmy takiej listy. Ani
potencjalnych podejrzanych, ani żadnych innych. Istotnie, doktorze Singh, mamy tu dość pokaźną
gromadkę ludzi, którzy nie urodzili się na Wyspach Brytyjskich. Jest dwóch hinduskich majtków,
znajdziemy jeszcze dwóch Gujańczyków, dwóch z Cejlonu, dwóch Polaków, Puertorykańczyka,
Irlandczyka z Irlandii Południowei i z niezbadanych powodów jest wśród nas jeszcze Włoch,
który będąc oficjalnie naszym wrogiem powinien teraz jako jeniec wojenny siedzieć w jakimś
zamkniętym obozie. No i naturalnie mamy rozbitków „Argosa”. Oni też nie są Brytyjczykami.
- I niech pan nie zapomina o mnie - dorzuciła chłodno siostra Morrison. - W połowie jestem
Niemką.
- Pani, panno Morrison? Z takim nazwiskiem i imieniem? Margaret Morrison?
Ściągnęła usta; szło jej to jak po maśle.
- Skąd pan wie, że mam na imię Margaret?
- Kapitan ma listę załogi. Czy to się pani podoba, czy nie, pani należy do załogi. Wszystko razem
nie ma żadnego znaczenia. Szpiedzy sabotażyści mogą być każdej narodowości, a im mniej
podejrzani nam się wydają - w naszym przypadku najbezpieczniejsi byliby Brytyjczycy - tym
skuteczniej mogą działać. Jak już mówiłem, na razie to zupełnie nieistotne. Ważne jest, że za
chwilę będzie tu bosman z dwójką swoich ludzi. Jeśli zajdzie taka potrzeba, on tu będzie
decydował o wszystkim. Z wyjątkiem, rzecz jasna, opieki nad ciężko chorymi. Przypuszczam, że
znacie państwo bosmana.
- Wspaniały człowiek - odparł doktor Singh. - Bardzo spokojny i kompetentny. Nie wyobrażam
sobie nikogo innego równie odpowiedniego w trudnych chwilach.
- Wszyscy go znamy. - Siostra Morrison była ekspertem nie tylko od sznurowania ust. Znakomite
efekty osiągała również w artykulacji lodowatego głosu. - Bóg mi świadkiem, że jest tu dość
częstym gościem.
- Odwiedza chorych?
- Odwiedza chorych! Nie życzę sobie, żeby jakiś tam zwykły marynarz nagabywał jedną z moich
pielęgniarek.
- Pan McKinnon nie jest jakimś tam zwyczajnym marynarzem i w życiu nikogo nie nagabywał,
siostro. Niech no tu przyjdzie Janet. Sprawy, czy ona podtrzyma pani niedorzeczne zarzuty.
- Pan... Pan wie, jak ona ma na imię!
- Oczywiście, że wiem. - Kapitan miał znużony głos. Nie najlepszy to, pomyślał, moment, żeby
przyznać, iż o panience imieniem Janet usłyszał po raz pierwszy nie dalej jak pięć minut temu. -
Pochodzą z tej samej wyspy i mają o czym ze sobą rozmawiać. Byłoby o wiele lepiej, gdyby
zechciała się pani zainteresować swoimi podwładnymi, tak jak ja interesuję się moimi.
Niezła linia odwrotu, pomyślał, ale nie czuł szczególnej dumy. Pomijając jej sposób mówienia,
kapitan w gruncie rzeczy lubił Margaret Morrison. Podejrzewał, że to, co prezentowała na
zewnątrz, nie stanowiło prawdziwego obrazu jej osoby, no i że pewnie ma ku temu swoje powody.
Cóż, daleko jednak pannie Morrison do Archie McKinnona.
Pierwszy oficer, Geraint Kennet - dość niezwykłe to imię, ale jego właściciel twierdził, że
otrzymał je w spadku po swych arystokratycznych przodkach - oczekiwał kapitana na mostku.
Kennet był Walijczykiem o szczupłej sylwetce, pociągłej twarzy, bardzo ciemnych włosach i
charakteryzował się nader swobodnym stylem bycia.
- Zgubił się pan, panie Kennet? - zapytał Bowen. Już od dawna nie zwracał się tak do Gerainta.
- Kiedy wybija godzina, sir, Geraint Kennet jest na posterunku. Nasz mały Jamie coś mi tu
opowiada o jakichś alarmach i wycieczkach... - Mówiąc „mały Jamie”, miał na myśli trzeciego
oficera, Batesmana. - Jak się domyślam, święci się coś niedobrego?
- Słusznie się pan domyśla. Nie wiem tylko, jak bardzo niedobrego. - Opisał to, co dotychczas się
wydarzyło. - Mamy, więc już dwie zlokalizowane awarie i trzecią w toku.
- Oczywiście byłoby naiwnością sądzić, że trzecia awaria nie ma związku z poprzednimi.
- Dużą naiwnością.
- A więc istotnie, zwiastuje nam to coś złowieszczego, panie kapitanie?
- Czy nie uczą was w tych walijskich szkołach ludzkiego języka?
- Nie, panie kapitanie. To znaczy tak, panie kapitanie. Nasuwa się panu jakiś wniosek i to, jak
sądzę, nie najprzyjemniejszy, prawda?
Zadzwonił telefon. Batesman odebrał i podał słuchawkę Bowenowi, który chwilę słuchał,
podziękował rozmówcy i odłożył słuchawkę na widełki.
- To Jamieson. Tym razem chłodnia. Jak ktokolwiek mógł się tam w ogóle dostać? Kucharz ma
jedyny klucz...
- Z łatwością - stwierdził Kennet. - Skoro mówimy o sabotażyście biegłym w swej sztuce - o ile to
właściwe słowo - należy, zatem oczekiwać, że jest ktoś, kto sforsuje każdy zamek, a już na pewno
nosi ze sobą pęk wytrychów. Z całym szacunkiem, panie kapitanie, nie sądzę, że warto byłoby nad
tym się zastanawiać. Kiedy on znów uderzy?
- No właśnie, kiedy... Cicha Stopa - Jamieson go tak nazwał - to facet przebiegły, przewidujący. Z
dużym prawdopodobieństwem możemy założyć, że przygotował nam jeszcze inne niespodzianki.
Jamieson jest również tego zdania. Jeśli znów coś wysiądzie po włączeniu światła, Jamieson
zapowiedział, że zbada każdy centymetr instalacji. Tak, tym swoim próbnikiem, czy jak to tam się
nazywa.
- To urządzenie do lokalizowania przebicia instalacji. Wie pan, podłącza się to do obwodu.
Właśnie przyszło mi do głowy...
W luku kabiny radiowej ukazał się starszy radiooficer Spenser z kartką w ręku.
- Depesza z „Andovera”, panie kapitanie. Bowen czytał:
„Przedłużający się brak oświetlenia poważnym zagrożeniem. Niezbędne przyspieszenie napraw.
Czy ujęliście sabotażystę?”
- Zdaje się, że to replika na złośliwe odszczekiwanie się, panie kapitanie - podsumował Kennet.
- Dureń - rzucił Bowen. - Mam na myśli komandora Warringtona, kapitana fregaty. Spenser, niech
im pan nada: „Jeżeli macie ludzi z brygad specjalnych albo z Urzędu Śledczego, chętnie powitam
ich u siebie. Jeżeli nie, darujcie sobie wysyłanie bezsensownych tekstów. Co my tu robimy
według was, do diabła?!”
- W tych okolicznościach to bardzo powściągliwy tekst, panie kapitanie. Jak już właśnie zacząłem
mówić...
Znów zadzwonił telefon. Batesman odebrał, słuchał, przyjął do wiadomości, odwiesił słuchawkę i
zwrócił się do kapitana:
- Maszynownia, panie kapitanie. Kolejna awaria. Jamieson i trzeci mechanik Ralson idą z
próbnikami na górę.
Bowen w milczeniu sięgnął po fajkę. Robił wrażenie człowieka, któremu nagle zabrakło słów.
Kennetowi ich nie zabrakło, ale jemu nigdy się to nie zdarzało.
- Na tym mostku nigdy mi się nie uda dokończyć zdania. Czy wyciągnął już pan jakieś wnioski,
panie kapitanie? Bez względu na to, jak bardzo niemiłe?
- Wnioski? Nie. Owszem, mam podejrzenia, domysły. Czy niemiłe? Tak, są raczej niemiłe. Idę o
zakład, że jeszcze przed świtem, albo o świcie, ktoś zechce dobrać się nam do skóry.
- Na szczęście nie jestem z tych, co się zakładają - odparł Kennet. - Zresztą i tak nie zakładałbym
się wbrew swoim przekonaniom, które są takie same jak pańskie, panie kapitanie.
- Jesteśmy statkiem szpitalnym, panie kapitanie - odezwał się Batesman bez cienia nadziei w
głosie.
Bowen obrzucił go smętnym wzrokiem.
- Dla kogoś nieczułego na cierpienia chorych i umierających, dla kogoś, kto chce posłużyć się
swoistą, zimną i pokrętną logiką, choć bezbronni, jesteśmy jednak statkiem wojennym. No, bo co
tu robimy? Wieziemy naszych chorych i rannych do domu, tam ich reperują i hajda na front! Albo
na morze, gdzie znów tłuką Niemców. Gdybyśmy nieco naciągnęli sumienie, to ho, ho!
Mielibyście ciekawy casus: pobłażanie pływającemu szpitalowi w drodze do macierzystego portu
równoznaczne jest z pobłażaniem wrogowi! Oberleutnant Lemp storpedowałby nas bez
mrugnięcia okiem.
- Jaki oberleutnant?
- Lemp. Ten, co posłał na dno, „Athenię”, wiedząc, że jej pasażerami są tylko cywile: mężczyźni,
kobiety i dzieci - zdawał sobie z tego doskonale sprawę - nigdy niebiorący udziału w walce z
Niemcami. „Athenia” o wiele bardziej zasługuje na współczucie niż my, nie sądzi pan, Trzeci?
- Wolałbym, żeby pan tak nie mówił, panie kapitanie - głos Batesmana stał się nie tyle smętny, jak
przed chwilą głos kapitana, ale wręcz grobowy. - Nie wiemy przecież, czy ten facet, Lemp, nie
czai się gdzieś na horyzoncie, prawda?
- Precz odpędźcie strach - rzekł Kennet. - Już jakiś czas temu oberleutnant Lemp dołączył do
swoich przodków, którym jednakowoż tylko częściowo można współczuć. Tym niemniej łacno
okazać się może, że ma on gdzieś niedaleko brata bliźniaka albo innych pociotków. Jak nasz
kapitan słusznie wywodzi, dane jest nam żyć w czasach trudnych a niepewnych.
Batesman spojrzał na Bowena.
- Panie kapitanie, czy regulamin zezwala powiedzieć Pierwszemu, żeby się zamknął? - zapytał.
Kennet uśmiechnął się szeroko, lecz uśmiech zamarł mu na ustach, gdy znów rozdzwonił się
telefon. Batesman wyciągnął rękę, ale kapitan powstrzymał go, mówiąc:
- Kapitański przywilej, Trzeci. Mogłoby się okazać, że barki tak młode jak pańskie nie udźwigną
ciężaru tych nowin. - Chwilę słuchał, zaklął na znak, że przyjął meldunek do wiadomości, i
odwiesił słuchawkę. Kiedy się odwrócił, na jego twarzy malowało się rozgoryczenie; gorycz
zabrzmiała też w jego głosie.
- Kibel oficerski, cholera!
- Znów Cicha Stopa? W kiblu!? - upewnił się Kennet. - A pan myślał, że kto? Święty Mikołaj?
- Kibel oficerski... Świetny wybór - ocenił Kennet. - Doskonały, bowiem w jakimż innym miejscu
da się pracować w takim spokoju, w takim odosobnieniu, bez żadnych ograniczeń czasowych i w
błogiej, chciałoby się powiedzieć, pewności, że nikt człowieka nie nakryje? Może nawet znalazłby
się czas na to, żeby przeczytać rozdzialik ulubionego kryminału, jak to ma w zwyczaju pewien
młody oficer, którego imienia tu nie zdradzę.
- Trzeci oficer ma do tego pełne prawo - stwierdził kapitan. - Zechce się pan łaskawie przymknąć.
- Rozkaz. Czy to Jamieson dzwonił? - Tak.
- Zatem niebawem dowiemy się czegoś od Ralsona.
- Jemieson już się dowiedział. Tym razem toaleta dla marynarzy, na prawej burcie.
Choć raz Kennet powstrzymał się od uwag i przez niemal całą minutę na mostku panowała cisza.
Wszystkim wydawało się, że wszelkie komentarze są zbędne. Tym, który przerwał milczenie, był
oczywiście Kennet.
- Jeszcze kilka chwil i nasi zacni mechanicy będą mogli poddać sprawę. A może jestem jedyną
osobą, która widzi jutrzenkę na niebie? Istotnie, wstawał dzień. Na południowym wschodzie, na
lewym trawersie niebo ubrane było w czerń, w jaką przyobleka się tylko nad wodami mórz
północnych, zdążyło przybrać barwę ciemnej szarości i wytrwale jaśniało. Śnieg przestał padać,
wiatr opadł do dwudziestu węzłów, a „San Andreas” umiarkowanie kołysał się na falach, idących
z dziobu od północnego zachodu.
- Czy można wystawić dwóch dodatkowych ludzi na oko, panie kapitanie? Po jednym na każde
skrzydło mostka? - zapytał Kennet.
- No i co też oni mieliby tam robić? Stroić miny do wroga?
- Fakt, że nie mogą zdziałać więcej. Ale jeśli ktoś ma nas zaatakować, to teraz. Weźmy na
przykład takiego condora latającego na wysokim pułapie - prawie widać, jak bomby wypadają z
ładowni. I jest wtedy szansa na zrobienie uniku. - W głosie Kenneta nie słychać było ani werwy,
ani przekonania.
- A jeśli to będzie bombowiec nurkujący? Albo maszyna z bombami ślizgowymi? Albo
bombowiec torpedowy?
- To i tak zdążymy jeszcze zmówić paciorek. Nie za długi, co prawda, ale zawsze paciorek.
- Jak pan sobie życzy, panie Kennet.
Kennet skorzystał z telefonu i w ciągu trzech minut na mostku zjawiło się dwóch ludzi ubranych
zgodnie z instrukcjami: w płaszcze z wełnianej bai i szaliki, którymi opatuleni byli aż po sam
czubek nosa. McGuigan i Jones - jeden z południowej Irlandii, drugi z Walii - byli jeszcze
chłopcami, żaden z nich nie miał więcej niż osiemnaście lat. Kennet dał im lornetki i wysłał na
skrzydła mostka: Jonesa od lewej , McGuigana od prawej burty. Minęły zaledwie sekundy od
chwili, gdy Jones zamknął za sobą drzwi, kiedy znów się w nich zjawił.
- Statek, panie poruczniku! Z lewej burty, od rufy! - oznajmił podekscytowanym głosem. - Chyba
okręt wojenny!
- Spokojnie. Wątpię, żeby to był „Tirpitz” - rzekł Kennet. Na palcach obu rąk można by policzyć
tych, którzy wiedzieli, że nocą towarzyszył im „Andover”. Pierwszy oficer wyszedł na skrzydło i
zaraz wrócił. - Nasz anioł stróż. Trzy mile za nami - oświadczył.
- Już prawie dnieje - odezwał się Bowen. - Moglibyśmy się mylić, panie Kennet.
Z hukiem otworzył się luk kabiny radiooficera i ukazała się w nim głowa Spencera.
- To „Andover”, panie kapitanie. Bandyta, bandyta, jeden bandyta... Zero czterdzieści pięć...
Dziesięć mil... Na pięciu tysiącach.
- No proszę - skomentował Pierwszy. - Wiedziałem, że mamy rację. Cała naprzód, panie
kapitanie? - Bowen kiwnął głową i Kennet wydał polecanie siłowni.
- Manewr uchyleniowy?
Kapitan na wpół się uśmiechał. Po okresie niepewności poznanie faktów, choćby i
niepomyślnych, zawsze wita się z ulgą.
- Obstawia pan, że to condor?
- Tu nie ma, co obstawiać, panie kapitanie. Nad tymi wodami tylko condory latają samotnie. -
Kennet uchylił drzwi po stronie bakburty i spojrzał w niebo. - Dość cienka warstwa chmur.
Niebawem go zobaczymy. Powinien nadlecieć dokładnie z rufy. Wyjdziemy na skrzydło, panie
kapitanie?
- Za chwilę, Pierwszy. Dwie minuty. Korzystajmy ze spokoju, póki się da, a w każdym razie z
ciepła. Jeśli szczęście nas opuściło, to zamarzniemy tu wszyscy na śmierć aż nazbyt szybko. Niech
mi pan powie, Kennet, nie przyszła panu do głowy żadna głębsza myśl?
- Wiele myśli przyszło mi do głowy, ale żadnej nie nazwałbym głębszą.
- Jak pan sądzi, jakim sposobem u licha ten condor nas namierzył? - Może U-boot? Mógł się
wynurzyć i nadać do Altafjorden.
- Żaden tam U-boot. Wytropiłby go hydrolokator „Andovera”. Ani też inny samolot czy okręt. Z
całą pewnością nie.
Pierwszy przez moment marszczył brwi, wreszcie uśmiechnął się.
- Cicha Stopa - odrzekł z przekonaniem. - Radio.
- Niekoniecznie aż radio. Wystarczy nieduże urządzenie, które nadaje ciągły sygnał
naprowadzający; prawdopodobnie zasilane z naszej własnej sieci.
- Zatem jeśli przetrwamy nalot, zaczniemy polowanie z nagonką?
- Tak jest. Będzie to polowanie...
- „Andover”, panie kapitanie. - Znowu zjawił się Spenser. - Czytam: „Czterej bandyci,
powtarzam, czterej bandyci, trzysta dziesięć, osiem mil, na trzech tysiącach”.
- Zastanawiam się, co takiego uczyniliśmy, żeby sobie na to zasłużyć - rozważał Kennet niemal
grobowym głosem. - Okazuje się, że mieliśmy więcej racji, niż nam się zdawało, panie kapitanie.
Bombowce torpedowe albo ślizgowe. Mamy to jak w banku. Zaatakują z północnego zachodu
skryci w ciemnościach, a nas będę mieć na tle jaśniejącego nieba.
Obydwaj mężczyźni skierowali się na pokład od lewej burty. „Andover” płynął wciąż za rufą, od
bakburty, ale zbliżył się do nich na odległość mniejszą niż dwie mile. Mniej więcej w tej samej
odległości nisko wiszący zwał chmur zasłaniał widok za rufą.
- Słyszy pan coś, Kennet? A może pan coś widzi?
- Nic, zupełnie nic. Niech diabli wezmą tę chmurę! Tak! Tak! Słyszę! To condor.
- To condor... - Trudno zapomnieć zdesynchronizowany jazgot silnika focke-wulfa 200, gdy się
go, choć raz słyszało. - Obawiam się, Kennet, że cały ten manewr uchyleniowy będzie pan musiał
odłożyć, na kiedy indziej. Wygląda na to, że ten chłoptaś schodzi bardzo nisko.
- Tak, schodzi nisko. I wiem, dlaczego. - W głosie pierwszego oficera, co było zupełnie
niezwykłe, zabrzmiało rozgoryczenie. - Ma zamiar trafić nas dokładnie, co do centymetra. Dostał
rozkaz zastopować nas albo ciężko uszkodzić, ale nie zatopić. Założę się, że ten drań, Cicha
Stopa, czuje się bezpieczny jak u Pana Boga za piecem.
- Coś w tym jest, Kennet. Mógłby nas zastopować, bombardując siłownię, ale tym samym jak nic
posłałby nas na dno. O, jest!
Focke-wulf condor przedarł się przez linię chmur i leciał wprost na rufę „San Andreasa”. Jak tylko
samolot stał się widoczny, na „Andovexze” odezwały się wszystkie działka zdolne do
prowadzenia ognia i w ciągu kilku sekund jego prawą burtę spowiły kłęby dymu. Jak na fregatę,
„Andover” dysponował straszliwą siłą ognia przeciwlotniczego: artylerią główną o niskim kącie
strzału poziomego, pom-pomami, oerlikonami i równie śmiercionośnymi szybkostrzelnymi
działkami typu Boulton-Paul Defiant, które pluły niszczycielskim ogniem z prędkością
dziewięciuset sześćdziesięciu pocisków na minutę. Focke-wulf musiał nieźle oberwać, lecz
wytrzymałość, z jaką condory umiały znosić cięgi, była wręcz legendarna. Wciąż trzymał kurs,
teraz już ledwie dwieście stóp nad falami. Wycie silnika przerodziło się w ogłuszający grzmot.
- To nie miejsce dla dwóch uczciwych marynarzy, Kennet - kapitan Bowen przekrzykiwał ryk
nadlatującego samolotu. - Ale zdaje się, że już za późno.
- Chyba tak, panie kapitanie.
Dwie bomby z dymiącego już condora zatoczyły leniwy łuk. Tylko dwie.
Rozdział drugi
Gdyby Amerykanie zachowali na statkach liberty oryginalne angielskie plany rozkładu
pomieszczeń dla załogi, tragedia i tak musiałaby się wydarzyć, ale jej rozmiary zostałyby
ograniczone do minimum. Pierwotne plany z Sunderland przewidywały sypialnie w części
dziobowej i rufowej, zaś konstruktorzy Henry’ego Kaisexa w swojej mądrości - a raczej, jak się
miało okazać, bezmyślnej krótkowzroczności - wszystkie kwatery mieszkalne, dla oficerów i
marynarzy, oraz mostek nawigacyjny zgrupowali w jednej nadbudówce otaczającej komin.
Bosman z doktorem Sinclairem u boku dotarł do górnego pokładu, nim condor zrównał się z „San
Andreasem”. Niemal natychmiast dołączył do nich Patterson, który ogień zaporowy „Andovera”
odebrał jak serię ciężkich metalicznych ciosów w ścianę siłowni.
- Padnij! -krzyknął bosman. Dwa mocarne ramiona przygniotły ich do pokładu.
Focke-wulf dopadł statku szybciej niż jego bomby, a bosman dobrze wiedział, że condory mają
śmiercionośny zestaw karabinów maszynowych, których nie wahały się użyć przy nadarzającej się
okazji. Tym razem jednak karabiny milczały. Może dlatego, że strzelcy taki dostali rozkaz? A
może raczej dlatego, że już nie żyli? Jasne było, bowiem, że ciągnący za sobą smugę czarnego
dymu - czy to z silników, czy ze zbiorników paliwa - i ostro chylący się ku sterburcie samolot
dobiegał swego kresu.
Dwie bomby z zapalnikami kontaktowymi, a nieopóźnionymi, uderzyły z przodu i z tyłu komina.
Eksplodowały jednocześnie, gdy tylko przeszyły nieopancerzony pokład nad pomieszczeniami
sypialnymi załogi, roznosząc go na wszystkie strony i wypełniając powietrze gwiżdżącymi
odłamkami metalu i szkła, z których żaden jednak nie drasnął leżących plackiem mężczyzn.
Bosman ostrożnie uniósł głowę i z niedowierzaniem gapił się na komin. Komin, pozornie
nienaruszony, ścięty jednak u podstawy, przechylił się teraz na lewą burtę i wylądował w morzu.
Plusk, jaki prawdopodobnie temu towarzyszył, zginął w ogłuszającym ryku nadlatujących
samolotów.
- Leżeć! Leżeć! - Wciąż rozpłaszczony na pokładzie bosman odwrócił głowę w prawo. Było ich
cztery. Leciały w szyku liniowym - heinkle, bombowce torpedowe. Oddalone o jakieś pół mili,
wisiały dwadzieścia stóp nad wodą i kierowały się wprost na prawą burtę „San Andreasa”.
Dziesięć sekund, góra dwanaście, pomyślał, i ci biedacy pogrzebani w zgruchotanej nadbudówce
będą mieć towarzystwo, i to aż w nadmiarze. Dlaczego zamilkły działa „Andovera”? Wykręcił
głowę w lewo, żeby spojrzeć na fregatę, i od razu wszystko zrozumiał. Niemożliwe, by strzelcy na
„Andoverze” nie słyszeli nadlatujących heinkli, ale widzieć ich nie mogli. „San Andreas” znalazł
się dokładnie na linii między fregatą a zbliżającymi się bombowcami, lecącymi na tyle nisko, by
skryć się za pokładem statku szpitalnego.
Bosman znów obrócił głowę w prawo i z zadowoleniem stwierdził, że sytuacja uległa radykalnej
zmianie. Heinkle poderwały się znad wody z zamiarem „przeskoczenia” „San Andreasa”, co
dosłownie sekundę później uczyniły, lecąc nie wyżej niż trzy metry nad pokładem, po dwa z obu
stron zrujnowanej nadbudówki. „San Andreas” nie cel dla nich stanowił, lecz osłonę. Celem była
fregata, a otumanieni strzelcy z „Andovera” połapali się, o co chodzi, dopiero wtedy, kiedy
heinkle znalazły się w pół drogi między obydwoma statkami.
Gdy się już w końcu połapali, zareagowali szybko i gwałtownie. Artyleria główna okazała się
właściwie bezużyteczna. Trzeba czasu, żeby wycelować i podnieść działo dowolnego kalibru, a
przy zbliżających się z dużą prędkością celach czasu brakuje. Działa przeciwlotnicze,
dwufuntówki, oerlikony i defianty rzygnęły gęstym ogniem zaporowym, ale bombowce słynęły z
tego, że trudno je było trafić; na celność ognia wpływ musiało mieć też i to, że strzelcy czuli, jak
śmierć zagląda im w oczy, a to na pewno nie przydawało im strzeleckich umiejętności.
Bombowce znajdowały się już niecałe trzysta jardów od fregaty, kiedy najbardziej wysunięty na
lewo heinkel poderwał się w górę i położył na lewe skrzydło, by ominąć rufę „Andovera”. Prawie
na pewno ani pilot, ani samolot nie odniósł żadnego szwanku; powodem niezwykłego manewru
mógł więc być tylko mechanizm zwalniający torpedę, który zamarzł i uwięził pocisk. Niemal w
tym samym czasie bombowiec z prawej strony zaczął spadać w krótkim locie nurkującym - ten
niemal na sto procent został trafiony. Zwycięstwo, ale pyrrusowe. Pozostałe dwa heinkle zwolniły
torpedy i odleciały.
Trzy pociski trafiły fregatę niemal jednocześnie: dwa prawidłowo zwolnione i ten wciąż tkwiący
pod kadłubem samolotu, który roztrzaskał się o fale. Wszystkie trzy eksplodowały, ale fala
uderzeniowa nie nadeszła, a wybuch zabrzmiał jak suchy trzask pioruna; woda zawsze tłumi
detonację. Za to w niebo trysnęła pionowa ściana wody i pyłu wodnego wysoka na dwieście stóp.
Opadła z wolna i kiedy wreszcie opadła, marynarze z „San Andreasa” zobaczyli, że „Andovex”
leży na boku i szybko pogrąża się w falach. W ciągu dwudziestu sekund, z cichym sykiem pary
wytwarzającej się w zalewanej wodą siłowni i z zaskakująco cichym bulgotaniem pęcherzyków
powietrza fregata poszła na dno.
- O Boże! Boże! Boże! - Doktor Sinclair wstał, lekko chwiejąc się na nogach. Jako lekarz nieraz
zetknął się ze śmiercią, ale nigdy ze śmiercią w tak wyrazistej postaci. Wciąż jeszcze
oszołomiony, nie bardzo zdawał sobie sprawę z tego, co dzieje się wokół niego. - Mój Boże! Ten
duży znów nadlatuje!
„Duży” samolot, condor, istotnie wracał, ale nie stanowił już zagrożenia, bowiem z jego
wszystkich czterech silników walił gęsty czarny dym. Bombowiec zatoczył
stuosiemdziesięciostopniowy łuk i zbliżał się do „San Andreasa”. Niecałe pół mili od statku
dotknął powierzchni wody, momentalnie zanurkował i wynurzył się. Dym zniknął.
- Niech spoczywają w pokoju - powiedział Pattexson. Był nienaturalnie spokojny. - Trzeba
obejrzeć szkody, sprawdzić, czy nie nabieramy wody, chociaż nie sądzę.
- Tak jest. - Bosman zerknął na pokład z nadbudówki. - Może jednak najpierw zorganizować
drużynę przeciwpożarową? Pełno tam koców, materacy, ubrań i papierów. Bóg jeden wie, co tam
się już zaczęło tlić.
- Myśli pan, że ktoś mógł to przeżyć?
- Nie wiem, nie wiem... Jeśli tak, to, dzięki Bogu, jesteśmy statkiem szpitalnym.
Patterson odwrócił się w stronę lekarza i łagodnie nim potrząsnął.
- Doktorze, potrzebna nam pańska pomoc. - Głową wskazał nadbudówkę. - Pana, doktora Singha i
sanitariuszy. Przyślę tu ludzi z łomami i młotami.
- Dać palnik acetylenowy? - spytał bosman. - Oczywiście.
- Mamy dość sprzętu i leków, żeby wyposażyć szpital w niedużym mieście - odezwał się Sinclair.
- Jeśli ktoś z nich przeżył, wszystko, czego nam będzie trzeba, to parę strzykawek. - Zdawało się,
że już wrócił do równowagi. - Nie bierzemy ze sobą pielęgniarek?
- O Chryste, nie! - Patterson gwałtownie potrząsnął głową. - Wyznam panu, że ja sam nie
chciałbym tam wchodzić. Jeśli nie wszyscy zginęli, dziewczyny zdążą się jeszcze napatrzyć na ten
koszmar.
- Proszą o pozwolenie spuszczenia szalupy ratunkowej, panie chefie - odezwał się McKinnon.
- Po co, u licha?!
- Może ocalał ktoś z „Andovera”?
- Ktoś ocalał!? Poszli na dno w trzydzieści sekund!
- „Hood” rozpadł się w sekundę, a jednak trzech ludzi przeżyło.
- Oczywiście, oczywiście. Nie jestem marynarzem, szefie. Nie musi mnie pan prosić o zgodę.
- Owszem tak, kapitanie. - Bosman zrobił gest w stronę nadbudówki. - Wszyscy oficerowie
pokładowi są tam. Pan przejął dowodzenie.
- Chryste Panie! - Ta myśl w ogóle nie przyszła Pattersonowi do głowy. - Co za sposób na
przejęcie dowodzenia!
- Skoro już o tym mówimy, kapitanie. Straciliśmy panowanie nad „San Andreasem”. Statek
gwałtownie obraca się lewą burtą. Stery na mostku są chyba zniszczone.
- Stery mogą poczekać. Teraz zatrzymam silnik.
Trzy minuty później bosman dodał gazu i skierował szalupę w stronę pneumatycznej tratwy
ratunkowej kołyszącej się ciężko na falach nie opodal miejsca, gdzie wodował condor. Na tratwie
znajdowało się tylko dwóch mężczyzn. Bosman przypuszczał, że reszta załogi poszła na dno wraz
z samolotem; nie żyli już pewnie w momencie wodowania. jeden z mężczyzn, zupełny gołowąs,
straszliwie nękany chorobą morską i przerażony - ma wszelkie powody, żeby się bać, pomyślał
bosman - siedział sztywno wyprostowany i kurczowo ściskał linkę chwytową. Drugi zaś leżał na
boku, na dnie tratwy; na wysokości górnej części klatki piersiowej z lewej strony, w okolicach
lewego ramienia nad łokciem i koło prawego uda jego kombinezon był przesiąknięty krwią.
Mężczyzna miał zamknięte oczy.
- Na litość boską! - Starszy marynarz Ferguson mówiący z silnym liverpoolskim akcentem,
którego zabliźnione rany twarzy wymownie świadczyły o zwycięskich i przegranych starciach,
spojrzał na bosmana z mieszaniną niedowierzania i oburzenia. - Chryste! Nie zamierza pan chyba
zabierać stąd tych sukinsynów, bosmanie! Dopiero, co chcieli nas posłać na dno! Nas! Statek
szpitalny!
- A nie chciałbyś czasem wybadać, dlaczego zbombardowali szpitalny statek, co?
- Jasne. Fakt. To fakt. - Ferguson chwycił bosak i przyciągnął tratwę do siebie.
- Któryś z was mówi po angielsku?
Ranny otworzył oczy; zdawało się, że i one toną we krwi. - Tak, ja.
- Wygląda na to, żeś nieźle oberwał. Chcę wiedzieć gdzie, nim wciągnę cię na pokład.
- W prawe ramię i chyba w prawy obojczyk. W prawe udo też. I jeszcze chyba coś jest nie tak z
prawą stopą - mówił płynną angielszczyzną i jeśli słychać w niej było jakiś akcent, to nie
niemiecki, a taki, który się zwykło nazywać standardem południowoangielskim.
- Pan jest oczywiście kapitanem tego condora. - Tak. Nadal chcecie mnie wziąć na pokład?
Bosman skinął głową na Fergusona i na dwóch marynarzy, których zabrał ze sobą. We trzech
usiłowali przenieść rannego pilota do szalupy tak ostrożnie, jak tylko się dało, ponieważ jednak i
tratwą, i łodzią ostro rzucało, nie potrafili tego zrobić zbyt delikatnie. Ułożyli go na ławkach przy
sterze, nie opodal miejsca, gdzie siedział bosman. Drugi Niemiec zwalił się z nieszczęsną miną
gdzieś pośrodku łodzi. Bosman zwiększył obroty silnika i skierował się tam, gdzie, jak sądził,
„Andover” poszedł pod wodę.
Ferguson rzucił okiem na rannego. Pilot leżał na wznak z rozrzuconymi ramionami. Czerwone
plamy powiększyły się, może dlatego, że wciąż bardzo krwawił, a może był to efekt działania
morskiej wody.
- Z niego już chyba sztywniak, bosmanie.
McKinnon wyciągnął rękę i dotknął aorty na szyi rannego. Po kilku sekundach namacał puls -
nieregularny, przyspieszony i słaby, ale jednak wyczuwalny.
- Nieprzytomny. Zemdlał. Ta przeprowadzka musiała dać mu się we znaki.
Ferguson przyglądał się pilotowi z dozą niechętnego szacunku.
- To morderca, sukinsyn, ale sukinsyńsko twardy morderca. Sukinsyn, no. Musiał zdychać z bólu,
a nawet nie pisnął. Może go najpierw zawieźć na statek, co, bosmanie? Skoro już, to dać mu
szansę.
- Myślałem o tym. Nie. Ktoś z „Andovera” mógł ocaleć, a jeśli tak, to długo tam nie pociągnie.
Woda ma zero stopni albo mniej. Człowiekowi wtedy na ogół wystarcza minuta i po nim. Jeżeli
ktokolwiek w ogóle przeżył, minuta dłużej może być dla niego o minutę za późno. Jesteśmy im to
winni. Zresztą z powrotem uwiniemy się szybko.
Obracając się w lewo, „San Andreas” zatoczył łuk o sto osiemdziesiąt stopni i na wstecznych
obrotach zwalniał, by stanąć w miejscu. Najpewniej Patterson tak obmyślił cały manewr, by -
mając pod sobą chwilowo niesterowny statek - jak najbardziej zbliżyć się do cmentarzyska
storpedowanego „Andovera”. Porozrzucane resztki ładunku z rozbitej fregaty wskazywały miejsce
tragedii. Widok ściskający za gardło: drewniane belki, kilka bębnów, pływaki ratunkowe Carleya,
koła ratunkowe i kamizelki, a w nich... nikogo, prócz czterech mężczyzn; trzej z nich trzymali się
razem. Jeden z owej trójki, ubrany w coś, co wyglądało jak czapka z wełny, podtrzymywał nad
wodą głowę mężczyzny, który albo stracił przytomność, albo już nie żył, wolną ręką machał w
stronę podpływającej szalupy. Wszyscy trzej mieli na sobie kamizelki ratunkowe i, co ważniejsze,
ubrani byli w wodoszczelne kombinezony piankowe, dzięki czemu wciąż jeszcze żyli, mimo
piętnastominutowego pobytu w morzu podczas arktycznej zimy.
Wciągnięto ich na pokład. Młody człowiek z gołą głową, którego podtrzymywał ten w wełnianej
czapce, stracił przytomność, ale żył. I nie bez powodu zemdlał, pomyślał bosman. Nad jego prawą
skronią widniała opuchnięta duża rana ciągle brocząca krwią. Trzeci z nich, co w tych
okolicznościach zdawało się być kompletnie absurdalne, na głowie miał ozdobioną galonem
komandorską czapkę z daszkiem; czapka przemokła na wskroś. Bosman wyciągnął rękę, by ją
zdjąć, ale rozmyślił się, widząc na niej z tyłu krew; najprawdopodobniej przykleiła się do rany na
głowie. Całkowicie przytomny komandor wytwornie dziękował za ratunek, lecz jego oczy
pozostawały puste, szkliste i niewidzące. McKinnon przesunął rękę przed oczyma komandora, ale
nie spowodowało to żadnej reakcji. W każdym razie chwilowo komandor był zupełnie ślepy.
Mimo iż wiedział, że traci tylko czas, bosman skierował łódź w stronę czwartego mężczyzny.
Zatrzymał jednak szalupę, kiedy dzieliła ich odległość około pięciu jardów. Czwarty rozbitek miał
twarz głęboko zanurzoną w wodzie, ale nie utonął, zamarzł; nie miał na sobie piankowego
kombinezonu. McKinnon zawrócił łódź w kierunku „San Andreasa” i lekko dotknął ramienia
komandora.
- Jak się pan czuje, komandorze Warrington?
- Co? Jak się czuję? Skąd pan wie, że jestem komandorem? - Wciąż ma pan na głowie czapkę,
panie komandorze.
Ranny zrobił ruch, jakby chciał ręką dotknąć daszka, lecz bosman go powstrzymał.
- Niech pan nie rusza, komandorze. Ma pan rozciętą głowę i czapka się przykleiła. Za kwadrans
znajdzie się pan w szpitalu. Mamy tam mnóstwo lekarzy i pielęgniarek od takich spraw.
- W szpitalu... - Warrington potrząsnął głową, jakby chciał w ten sposób rozjaśnić myśli. - No
jasne. „San Andreas”. Musicie być z „San Andreasa”.
- Tak jest, panie komandorze. jestem bosmanem.
- Co się stało, bosmanie? Pytam o „Andovera”. - Warrington dotknął skroni. - Mam tu taki
mętlik...
- I nic dziwnego, do licha. Trzy torpedy, panie komandorze. Równocześnie. Musiało pana
zdmuchnąć z mostka. Albo pan spadł. A najpewniej zmyło pana, jak statek szedł na dno. Prawie
leżał na burcie i wszystko razem trwało ze dwadzieścia sekund.
- Ilu naszych... hm, ilu znaleźliście?
- Tylko trzech, panie komandorze. Przykro mi.
- Chryste panie! Tylko trzech... Jesteście pewni, bosmanie?
- Niestety, najzupełniej, panie komandorze.
- Mój sygnalista...
- Jestem, panie komandorze.
- Ha! Hedges! Dzięki Bogu! A kto jest trzeci?
- Oficer nawigacyjny, panie komandorze. Dorobił się niezłej dziury w głowie.
- A mój porucznik?
Hedges nie odpowiedział. Ukrył twarz w dłoniach i potrząsał głową z boku na bok.
- Zdaje się, że Hedges nie jest w formie, panie komandorze. Czy porucznik miał na sobie
czerwony kapok? - Warrington skinął głową. - No to znaleźliśmy go, panie komandorze.
Obawiam się, że zamarzł na śmierć.
- No tak. Nie mogło być inaczej, prawda? Mówię o tym, że zamarzł. - Warrington uśmiechnął się
blado. - Zawsze naśmiewał się z nas i naszych kombinezonów. Nosił przy sobie zajęczą łapkę i
mówił, że to najlepszy kombinezon, jaki można sobie sprawić...
Doktor Singh był pierwszą osobą, która zetknęła się z McKinnonem, gdy ten wysiadł z szalupy.
Towarzyszył mu Patterson, dwaj sanitariusze i dwaj palacze. Bosman spojrzał przelotnie na
palaczy i przez krótką chwilę zastanawiał się, co robią na pokładzie. Zastanawiał się naprawdę
krótką chwilę i doszedł do wniosku, że przejęli robotę marynarzy, bo marynarzy zostało im już
niewielu...Ferguson i jego koledzy uwijali się jako brygada przeciwpożarowa w przedniej części
statku i mogło się łatwo okazać, że są jedynymi trzema ocalałymi marynarzami „San Andreasa”;
wszyscy inni w momencie ataku znajdowali się w nadbudówce.
- Pięciu - powiedział doktor Singh. - Tylko pięciu. Z fregaty i z samolotu tylko pięciu...
- Tak, doktorze. A im też udało się psim swędem. Trzej z nich cienko przędą. Komandor wygląda
nieźle, ale sądzę, że właśnie on jest w najgorszym stanie. Zdaje się, że oślepł i ma roztrzaskaną
głowę, jedno z drugim pewnie ma związek, prawda, doktorze?
- Aj, aj, aj... Tak, owszem ma. Zrobimy, co w naszej mocy.
- Chwileczkę, bosmanie, jeśli można - odezwał się Patterson. Odszedł na bok, za nim McKinnon.
Byli w połowie drogi do nadbudówki, kiedy Patterson zatrzymał się.
- To aż tak źle, kapitanie? - zapytał bosman. - Tu nie ma, komu podsłuchiwać. Chciałem
powiedzieć, że musimy komuś ufać.
- Tak sądzę. - Patterson miał zmęczoną twarz i zmieniony głos. - Ale nie ma co do kręgu
zaufanych dopuszczać zbyt wielu osób. Nie po tym, co widziałem w nadbudówce. I nie po tym,
czego się zdążyłem dowiedzieć. Zacznijmy od spraw najważniejszych. Kadłub jest cały. Nie ma
przecieków. Nie spodziewałem się ich zresztą. W tej chwili montujemy awaryjne cięgła
sterownicze w maszynowni. Może uda się je doprowadzić na mostek, bo mostek jest najmniej
zniszczoną częścią nadbudówki. Mieliśmy mały pożar w jadalni marynarzy, ale zdołaliśmy go już
opanować. - Głową wskazał powyginane metalowe ściany przed sobą. - Módlmy się, żeby pogoda
nam sprzyjała. Jamieson mówi, że konstrukcja podtrzymująca jest tak nadwerężona, że przy
wzburzonym morzu wszystko to razem może wylecieć za burtę. Chcielibyście tam wejść?
- Czy chciałbym tam wejść? Nie! Ale muszę. - Bosman zawahał się, nie chcąc usłyszeć
odpowiedzi na pytanie, które powinien zadać. - Ilu dotąd naliczyliście?
- Dotychczas natrafiliśmy na trzynastu zabitych. Skrzywił usta. - No i na... szczątki.
Zdecydowałem się na razie ich nie ruszać. Może znów uda nam się znaleźć kogoś żywego?
- Znów? To znaczy, że kogoś znaleźliście?
- Pięciu. Niektórzy w nie najlepszym stanie. Są już w szpitalu. Wszedł w powyginane drzwi
rufowej części nadbudówki. - W środku są dwie drużyny z palnikami acetylenowymi. Idzie
powoli. Nie ma tu krzywiane drzwi. Część z nich, to znaczy drzwi, po prostu wyleciała w
powietrze. O, jak te, na przykład.
- To chłodnia. Hm! Przynajmniej tam nikogo nie było. Za to w chłodni mieliśmy trzytygodniowe
zapasy wołowiny, wszelkiego innego mięsa, ryb, produktów nietrwałych. Za kilka dni trzeba je
będzie wyrzucić do morza. - Przesuwali się wolno korytarzem. - Spiżarnia nienaruszona, choć nie
sądzę, żeby stała dieta, na którą będą się składać warzywa i owoce, miała komukolwiek przypaść
do gustu. O Boże!
Bosman zajrzał do kuchni po drugiej stronie korytarza. Blaty kuchenek sterczały pod
dziwacznymi kątami, lecz wszystkie szafki i dwa stoły były całe. Uwagę bosmana przykuło
jednak nie umeblowanie kuchni, lecz wstrząsający widok dwóch mężczyzn leżących z
rozrzuconymi ramionami na podłodze. Zdawać by się mogło, że nic im nie jest, gdyby nie
wąziutkie strumyczki krwi pod nosem i przy ustach.
- Netley i Spicer - wyszeptał McKinnon. - Zdaje się, że oni... Oni nie żyją?
- Kompresja. Natychmiastowa śmierć - odparł Patterson. Bosman potrząsnął głową i ruszył przed
siebie.
- Magazyn konserw. Cały. No tak. I magazyn z alkoholem. Ani jedna puszka nie wygięta, nie
zbiła się żadna butelka. - Bosman zawiesił głos. - Za pozwoleniem, panie chiefie, myślę, że
nadeszła pora, by uszczuplić zapasy trunków. Trzeba by rozdać wszystkim chłopakom po sporej
miarce rumu, a w każdym razie tym, którzy tu pracują. Mają ponurą robotę, a taki jest zwyczaj w
Królewskiej Marynarce Wojennej: kiedy trzeba już zrobić taką robotę, przydziela się rum.
Patterson uśmiechnął się blado samymi ustami.
- Nie wiedziałem, że służyliście w marynarce wojennej, bosmanie. - Dwanaście lat. Za moje
grzechy.
- Znakomity pomysł. Będę waszym pierwszym klientem - rzekł Patterson.
Zaczęli wspinać się na wyższy pokład poskręcaną, lecz wciąż nadającą się do użytku zejściówką.
Bosman niósł butelkę rumu i nanizane na drut kubki. To był pokład mieszkalny dla załogi i nie
stanowił przyjemnego widoku. Korytarz przybrał kształt litery „S”, a podłoga uległa takiemu
sfalowaniu, że utworzyły się nań wyraźne góry i doliny. Na dziobowym końcu korytarza uwijały
się dwie drużyny z palnikami acetylenowymi; każda szturmowała jedną parę wypaczonych drzwi.
Na krótkim odcinku dzielącym zejściówkę od pracujących mężczyzn znajdowało się osiem par
drzwi; cztery, jakby pijane, zwisały na zawiasach,
cztery zostały rozprute palnikami. Za siedmioma z nich znajdowali się ludzie, mieszkańcy kajut.
Wciąż tam byli. W sumie dwunastu. W ósmej kabinie ujrzeli doktora Sinclaira. Pochylony, robił
zastrzyk z morfiny leżącemu twarzą do ziemi, w pełni przytomnemu pacjentowi. Zupełnie
niecenzuralny monolog adresowany do wszystkich i do nikogo w szczególności dobitnie
potwierdzał fakt, że pacjent ów świadomości bynajmniej nie stracił.
- Jak się czujesz, Chips? - zapytał bosman. Chips nazywał się Rafferty i był okrętowym cieślą.
- Umieram. - Rafferty kątem oka zauważył butellcę rumu w dłoni bosmana i jego zbolała mina
pierzchła. - Ale poczułbym się o niebo lepiej...
- Gdzie mu do umierania - przerwał doktor Sinclair. - Ma proste złamanie kości piszczelowej i to
wszystko. Ani kropli rumu. Morfina i alkohol to nie najlepsze połączenie. Później. - Wstał i
usiłował się uśmiechnąć. -Za to mnie przydałby się łyczek, jeśli pan tak dobry, bosmanie. Spory
łyczek. Czuję, że mi tego trzeba. - Jego udręczona i blada twarz wyraźnie świadczyła o tym, że
spory łyk rumu był mu istotnie niezbędny; nic w dotychczasowej, krótkiej praktyce doktora
Sinclaira nie przygotowało go nawet w przybliżeniu do obecnych doświadczeń. Bosman hojną
ręką nalał mu tęgą miarkę, a potem Pattersonowi, wreszcie sobie i rum wraz z kubeczkami oddał
w ręce ekip roboczych i dwóch sanitariuszy, którzy, trzymając w pogotowiu nosze, z
nieszczęśliwymi minami stali obok - wyglądało na to, że nie są wcale w lepszym stanie niż doktor
Sinclair, za to wyraźnie krzepił ich widok butellki.
Kolejny pokład mieścił kabiny oficerskie. On też uległ poważnym zniszczeniom, choć nie tak
wielkim jak ten piętro niżej. Patterson zatrzymał się przy pierwszej napotkanej kabinie. Siła
wybuchu rzuciła drzwi do środka, a sprzęty w jej wnętrzu wyglądały tak, jakby wpadł tam zbiegły
z zakładu maniak i porozwalał wszystko kowalskim młotem. Bosman wiedział, że jest to kabina
chiefa Pattersona.
- Nie przepadam specjalnie za maszynownią, kapitanie, ale bywają takie chwile, kiedy siedzenie
tam ma swoje plusy. - McKinnon spojrzał naprzeciwko, w stronę niemal tak samo zniszczonej
kabiny drugiego mechanika. - Jak to dobrze, że Ralsona tu nie było. A gdzie on właściwie jest?
- Nie żyje.
- Nie żyje... - powtórzył wolno bosman.
- Kiedy spadły bomby, tkwił jeszcze w toalecie marynarzy i naprawiał tu zwarcie.
- Cholernie mi przykro, panie Patterson... - Wiedział, że Ralson był jedynym przyjacielem chiefa
na statku.
- Tak... - mruknął Patterson niewyraźnie. - Miał żonę i dwoje dzieci, zupełne maluchy.
McKinnon potrząsnął głową i zajrzał do następnej kabiny należącej do drugiego oficera.
- Przynajmniej pana Rawlingsa tu nie ma.
- Nie. Tu nie. Jest na górze, na mostku.
Bosman popatrzył na Pattersona i wszedł do kabiny kapitańskiej, która znajdowała się dokładnie
naprzeciwko i - o dziwo! - zdawała się być zupełnie nieuszkodzona. Podszedł wprost do
niewielkiej drewnianej szafki zawieszonej na grodzi, wyciągnął scyzoryk, z niego marszpikiel i
wcisnął jego czubek tuż pod zamek szafki.
- Włamujecie się? Wyważacie drzwiczki, bosmanie? - W głosie głównego mechanika dało się
słyszeć zdumienie, lecz nie naganę, bo Patterson dobrze wiedział, że McKinnon nigdy niczego nie
robi bez istotnego powodu.
- Włamanie? To dobre w przypadku zamkniętych drzwi albo okien. Niech pan to nazwie raczej
aktem wandalizmu. - Drzwiczki odskoczyły, bosman włożył do środka rękę, po czym wyjął dwa
oficerskie rewolwery typu colt kaliber 11,43 mm. - Zna się pan na broni?
- W życiu nie trzymałem w ręku rewolweru. Ale wy się znacie. Tak dobrze jak na rumie?
- Znam się. Ten mały przycisk, o tu... O, tak się naciska i... bezpiecznik zwolniony. To wszystko,
co należy wiedzieć o broni. - Spojrzał na zniszczoną szafkę, później na dwa rewolwery i pokręcił
głową. - Myślę, że kapitan Bowen nie miałby mi tego za złe.
- Nie będzie miał. Nie „nie miałby”, a „nie będzie miał”.
Bosman ostrożnie ułożył dwa rewolwery na stole kapitańskim.
- Czy chce mi pan powiedzieć, że kapitan Bowen żyje?
- Żyje. Żyje też pierwszy oficer.
Archie McKinnon uśmiechnął się - po raz pierwszy tego ranka - a później spojrzał z wyrzutem na
Pattersona.
- Mógł mi pan o tym powiedzieć trochę wcześniej, chiefie.
- Chyba tak. Mogłem powiedzieć różne rzeczy. Ale zgodzicie się bosmanie, że obydwaj tyle
spraw mamy tu na głowie. Kapitan i Pierwszy są w izbie chorych. Jeden i drugi z poważnymi
oparzeniami twarzy, ale ich życiu nic nie grozi. Przynajmniej tak twierdzi doktor Singh.
Uratowało ich to, że stali daleko na lewym skrzydle mostka i nie znaleźli się w bezpośredniej
strefie wybuchu.
- A skąd poparzenia?
- Nie wiem. Obydwaj prawie nie mówią, bo twarze mają pozawijane bandażami i bardziej
przypominają mumie egipskie niż ludzi. Zapytałem o to kapitana, ale on tylko wybełkotał „Essex”
czy „Wessex”. Coś w tym stylu.
Bosman skinął głową.
- Wessex, kapitanie. Takie rakiety. Flary, które strzela się, gdy ze statkiem krucho. Dwie skrzynki
trzymaliśmy na mostku. Wstrząs musiał zwolnić mechanizm odpalający i wybuchły.
Przedwcześnie. Cholerny pech!
- Cholerny fart, moim zdaniem, bosmanie. Niech pan pomyśli o tych w nadbudówce.
- Czy on... Czy on już wie?
- To nie był chyba najlepszy moment, żeby mu o tym mówić. Aha, i jeszcze jedno, powtarzał to,
jakby to było bardzo ważne: „Sygnał naradzający, sygnał naradzający”. Coś w tym duchu. Bez
przerwy. Może gdzieś błądził myślą, a może ja nie mogłem go zrozumieć. Jedynym
niezabandażowanym fragmentem twarzy są usta, ale nawet wargi obaj mają okropnie poparzone.
No i do tego naszpikowali ich jeszcze morfiną. „Sygnał naradzający”. Mówi to panu coś?
- Nie, w tej chwili nic.
W drzwiach stanął młody, dość drobnej budowy palacz. Dwudziestokilkuletni McCrimmon z
pewnością nie był postacią sympatyczną. Wśród różnorakich cech charakterystycznych na plan
pierwszy wysuwały się niekończące się ciamkanie gumy do żucia, zaczepność, ciągłe patrzenie
spode łba i soczysty język; pierwsze trzy cechy były aktualnie w stanie zawieszenia.
- Ale przypieprzyło tam na dole. Cmentarz, cholera, sakramencki cmentarz.
- Kostnica, McCrimmon, kostnica - poprawił Patterson. - Czego chcesz?
- Ja? Niczego, panie chief. Przysyła mnie Jamieson. Mówił coś, że telefony wysiadły i że może
będzie pan potrzebował gońca.
- Dla ciebie pan Jamieson jest drugim mechanikiem, nie Jamiesonem. - Patterson spojrzał na
bosmana. - To ładnie z jego strony. W maszynowni nie ma nic do roboty, oprócz zamontowania
awaryjnego steru. A na pokładzie, bosmanie?
- Wystawimy dwóch obserwatorów, choć Pan Bóg raczy wiedzieć, czego by też mieli wyglądać.
Potrzebuję jeszcze dwóch pańskich ludzi, kapitanie, dwóch sanitariuszy, starszego marynarza
Fergusona i Currana. Curran jest, a właściwie był, żaglomistrzem. Nie zazdroszczę mu tej roboty,
ale mu pomogę. On będzie wiedział, co przynieść. Proponuję, panie Patterson, żeby opróżnić
jadalnię marynarzy.
- Na kostnicę? - Tak jest.
- Słyszałeś, McCrimmon? Ilu ludzi?
- Ośmiu, panie chief.
- Ośmiu. Dwóch do obserwacji, dwóch z płótnem i czym tam jeszcze trzeba. Czterech do
uprzątnięcia jadalni. Tylko ty im tego nie mów, bo cię wyrzucą za burtę. Przekaż drugiemu
mechanikowi, on im powie, jak skończą, niech się zameldują u mnie. Tutaj albo na mostku. Ty
też. Już cię nie ma. - McCrimmon wyszedł.
Bosman wskazał dwa colty leżące na stole.
- Ciekawe, co McCrimmon sobie o nich pomyślał?
- Jemu to chyba nie pierwszyzna - odparł Patterson. - Jamieson wybrał właściwego człowieka.
McCrimmon to twardy facet i obce mu subtelniejsze uczucia. Irlandzko-szkocka rodzina ze
slumsów w Glasgow. Był w więzieniu. W gruncie rzeczy gdyby nie wojna, znów by tam teraz
pewnie siedział.
Bosman kiwnął głową i otworzył jeszcze jedną ścienną szafkę. Tym razem w zamku tkwił klucz.
Była to mała gablotka z trunkami i stamtąd, z wyścielanej aksamitem tacki, McKinnon wziął
butelkę rumu i postawił ją na kapitańskiej koi.
- Tego kapitan chyba też nie będzie miał za złe - oświadczył Patterson. - Dla noszowych?
- Tak jest. - Bosman zaczął otwierać szuflady w stole. To, czego szukał, znajdowało się w trzeciej.
Wręczył Pattersonowi dwie oprawione w skórę książeczki. - Modlitewnik i ceremoniał
pogrzebowy, kapitanie. Sądzę jednak, że ceremoniał wystarczy. Ktoś to musi przeczytać.
- Dobry Boże! Nie jestem kaznodzieją, bosmanie!
- Nie, kapitanie. Ale pan jest tu teraz dowódcą.
- Chryste panie! - jęknął chief. Z rewerencją ułożył obydwie książeczki na kapitańskim stole. -
Później je przejrzę.
- „Sygnał naradzający” - powtórzył wolno bosman. - Tak właśnie mówił kapitan, co? „sygnał
naradzający”.
- Tak.
- Chciał powiedzieć „naprowadzający”. Sygnał naprowadzający. Powinienem był wcześniej na to
wpaść, ale właśnie pewnie, dlatego kapitan Bowen tu rządzi, nie ja. Jak pan sądzi, jakim cudem
udało się condorowi trafić na nas w ciemnościach? Zgadza się, kiedy atakował, już dniało, ale
przecież musiał lecieć naszym kursem jeszcze w nocy. Skąd wiedział, gdzie nas szukać?
- U-boot?
- Żaden tam U-boot. Wytropiłby go hydrolokator akustyczny „Andovera” - bosman powtarzał
słowa kapitana Bowena.
- Aaa... - Patterson kiwnął głową. - Sygnał naprowadzający. Nasz drogi sabotażysta...
- Cicha Stopa, jak nazywa go pan Jamieson. Mało tego, że zabawiał się naszymi obwodami
elektrycznymi, to jeszcze nadawał ciągły sygnał, sygnał naprowadzający. Condor znał naszą
pozycję, co do centymetra. Nie wiem, czy condory wyposażone są w urządzenia do odbioru takich
impulsów, ale to bez znaczenia. Sygnał mogli odbierać, dajmy na to, w Altafjorden i przekazywać
nasze namiary condorowi.
- Ma pan rację bosmanie. Oczywiście ma pan rację w całej rozciągłości. - Chief zerknął na dwa
rewolwery. - Jeden dla pana, drugi dla mnie. - Jak pan rozkaże, kapitanie.
- Nie wygłupiajcie się lepiej. Niby, kto inny miałby to nosić? - Patterson wziął do ręki rewolwer. -
Nigdy czegoś takiego nawet nie trzymałem, nie mówiąc już o strzelaniu, bosmanie. Właściwie to
chciałbym sobie raz strzelić. Tylko raz.
- Ja też, panie Patterson, ja też.
Drugi oficer Rawlings leżał przy kole steru i jasne było, w jaki sposób zginął - odłamek ciśnięty
siłą eksplozji obciął mu głowę.
- A gdzie sternik? Sternik przeżył? - dopytywał się bosman.
- Nie wiem. Nie wiem, kto trzymał wachtę. Może go Rawlings po coś wysłał? Ale dwóch ludzi tu,
na górze, przeżyło. Oprócz kapitana i Pierwszegó przeżyli McGuigan i Jones.
- McGuigan i Jones? A co oni tu robili?
- Chyba pan Kennet wezwał ich do siebie i wystawił na stanowiska obserwacyjne, na obu
skrzydłach. Pewnie, dlatego żyją, tak jak kapitan Bowen i Kennet. Też są w szpitalu.
- Ciężko ranni?
- Zdaje się, że nie, draśnięci. W szoku, to wszystko.
Bosman przeszedł na lewe skrzydło mostka, za nimi chief Pattexson. Skrzydło pozostało
nienaruszone, nigdzie nie widać było nawet wybrzuszeń metalu. McKinnon wskazał niegdyś
Alistair MacLean SAN ANDREAS
Prolog I. W historii tej występują trzy niezależne od siebie, choć nierozerwalnie ze sobą sprzężone elementy: brytyjska flota handlowa (oficjalnie zwana marynarką handlową) wraz z załogą, okręty liberty oraz niemieckie jednostki sił podwodnych, morskich i powietrznych, których jedynym celem było tropienie i niszczenie statków i ludzi w służbie floty handlowej. W chwili wybuchu wojny, we wrześniu 1939 r., brytyjska, marynarka handlowa znajdowała się w dość kiepskim stanie; określenie opłakanym byłoby bardziej na miejscu. Większość statków mocno się już zestarzała, z tego znaczna część nie nadawała się do żeglugi wcale, część była zwyczajną kupą rdzewiejącego żelastwa dręczonego ciągłymi awariami. Mimo to okrętom i tak wiodło się nie najgorzej w porównaniu z przerażającymi warunkami życia tych, którzy mieli nieszczęście na nich pływać. Powód tak straszliwych zaniedbań, których ofiarą padały i statki, i ludzie, można by ująć jednym słowem: chciwość. Dawniejszych właścicieli jednostek pływających - a i dzisiaj też jest ich niemało - cechowało skąpstwo i zachłanność; duszą zaprzedani mamonie, wyznawali jedną zasadę: zysk za wszelką cenę pod warunkiem, że cenę tę nie oni płacili. Hasłem dnia stała się centralizacja - przejęcie bliźniaczych monopoli ledwie przez kilka par grabieżczych rąk. I kiedy okrojono już marynarski żołd, a warunki życia na morzu zredukowano do niezbędnego minimum, właściciele zaczęli obrastać tłuszczem, takoż i niektórzy, co gorsi dyrektorzy towarzystw okrętowych wraz z pokaźną grupką starannie wybranych, dopuszczonych do stołu udziałowców. Dyktatorska władza, sprawowana przez właścicieli nader dyskretnie, była niemal absolutna. Flota stanowiła ich księstwo udzielne, ich feudalne lenno, a zaciągający się na statki tworzyli grupę pańszczyźnianych chłopów. Jeśli jakiś zniewolony nieszczęśnik zdecydował się sprzeciwić ustalonemu porządkowi rzeczy, tylko on sam mógł na tym ucierpieć. Jedyne, co mu pozostawało, to zejść ze statku i pogrążyć się w mroku zapomnienia, bo, pomijając fakt, że automatycznie dostawał wilczy bilet, marynarkę handlową nękał wysoki procent bezrobocia, a nieliczne wakaty obsadzano wyłącznie posłusznymi niewolnikami. Na lądzie o pracę było jeszcze trudniej. Gdyby nawet działo się inaczej, i tak wiadomo wszem i wobec, że ludzie morza nie umieją przystosować się do życia szczura lądowego. Zbuntowany niewolnik nie miał, więc dokąd iść, dlatego niewolników takich było bardzo, ale to bardzo niewielu. Większość marynarzy dobrze znała swe miejsce na ziemi i nie podskakiwała. Historia powszechna skłonna jest retuszować nieco taki stan rzeczy lub, co częstsze, w ogóle go ignorować - skądinąd zrozumiała to ślepota. Kondycja marynarzy floty handlowej okresu międzywojennego, jak również w czasach, II wojny światowej sprawiła, że okres ten nie należy do chlubnych rozdziałów w annałach żeglugi brytyjskiej. Kolejne rządy okresu międzywojennego doskonale zdawały sobie sprawę z warunków życia marynarzy na statkach handlowych; musiałyby być głupsze, niż się to zwykle zdarza, by tego nie dostrzec. Kolejne, zatem rządy w obłudnych manewrach ratowania własnej twarzy wydawały kolejne przepisy precyzujące niezbędne minimum warunków zakwaterowania, żywienia, higieny i bezpieczeństwa na morzu. Zarówno owe rządy, jak i właściciele floty wiedzieli doskonale - właściciele nie tylko wiedzieli, ale bez wątpienia cieszyli się z tego - iż przepisy owe nie miały mocy prawnej, zatem nie mogły być egzekwowane. Zalecenia rządowe - bo do zaleceń faktycznie się sprowadzały - zostały niemal całkowicie zlekceważone. Sumienny kapitan, który zechciałby wprowadzić je w życie, mógł szybko znaleźć się na bruku. Relacje naocznych świadków dotyczące warunków życia marynarzy na statkach brytyjskiej handlówki w ostatnich latach poprzedzających II wojnę światową - nie ma żadnego powodu, by nie dawać im wiary zwłaszcza, że niestety, są tak jednobrzmiące - opisują kwatery załogi jako coś tak prymitywnego i skandalicznego, że można je tylko porównać do legowisk żebraczych. Inspektorzy sanitarni stwierdzali, że w niektórych przypadkach kajuty załogi ze względów sanitarnych nie nadawały się nawet na pomieszczenia dla zwierząt, a co dopiero na kwatery mieszkalne dla ludzi. Były z reguły przeludnione, pozbawione zarazem jakichkolwiek wygód. Podłogi były mokre, jak też i ubrania marynarzy, a materace i koce, o ile zdarzył się aż taki luksus, również okazywały się
przemoczone. Jeśli zaś idzie o urządzenia sanitarno-higieniczne, bywały one albo bardzo prymitywne, bądź też wcale ich nie było. Mocno dokuczało zimno, a jakiekolwiek systemy grzewcze - pomijając kopcące i śmierdzące „kozy” - należały do rzadkości, podobnie jak systemy wentylacyjne. Wyżywienie okazywało się jeszcze gorsze od kajut i, jak to określił jeden z ankietowanych, nie nadawałoby się nawet do stołówki dla żebraków. Opisy te mogą wydawać się niewiarygodne, a w każdym razie mocno naciągane, lecz nie jest to ani jeden, ani drugi przypadek. Londyńskiej Akademii Higieny i Medycyny Tropikalnej i Głównego Urzędu Statystycznego nigdy nie posądzano o brak precyzji bądź przesadę. Przedwojenny raport Akademii kategorycznie stwierdza, że śmiertelność mężczyzn poniżej pięćdziesiątego piątego roku życia była wśród marynarzy dwukrotnie wyższa niż wśród pozostałych członków populacji męskiej. Dane opublikowane przez Urząd Statystyczny z kolei wykazują, że śmiertelność wśród marynarzy - niezależnie od wieku - o czterdzieści siedem procent przekraczała wskaźniki uznane za normę krajową. Powodem śmierci były: gruźlica, wylewy krwi do mózgu, wrzody żołądka i dwunastnicy. Powszechność gruźlicy i wrzodów jest aż nadto uzasadniona i trudno przypuścić, by kombinacja tych dwóch czynników nie miała zaważyć na zbyt często występujących wylewach. Największe żniwo zbierała niezaprzeczalnie gruźlica. Kiedy dziś przyjrzymy się Europie Zachodniej, gdzie szczęśliwe sanatoria przeciwgruźlicze szybko stają się zjawiskiem wymierającym, trudno sobie nawet wyobrazić, jak straszliwą plagę stanowiła gruźlica zaledwie pokolenie temu. Choć nie jest prawdą, że została już opanowana na całym świecie - w wielu zacofanych krajach jest wciąż straszliwym biczem Bożym i główną przyczyną śmierci, tak jak w początkach dwudziestego wieku działo się to w Europie Zachodniej i Ameryce Północnej - sytuacja uległa radykalnej zmianie, gdyż naukowcy wynaleźli środki umożliwiające poskromienie i zniszczenie zgubnego bakcyla. Jednak w roku 1939 choroba ta ciągle jeszcze pochłaniała liczne ofiary; do odkrycia środków chemioterapeutycznych, rifampiny, kwasu paraaminosalicylowego, isoniazydów, a zwłaszcza streptomycyny było wciąż daleko. To na tych właśnie marynarzach, na marynarzach nękanych gruźlicą, wegetujących w fatalnych warunkach sanitarnych i skandalicznie odżywianych, opierała się Anglia. To oni zaopatrywali ją w żywność, w ropę, broń i amunicję, to oni dostarczali to wszystko do sojuszniczych portów. Marynarze obsługiwali jedyną drogę, jedyną arterię, drogę życia, od której uzależniona była absolutnie cała Wyspa; bez tych statków i tych ludzi Brytania przepadłaby z całą pewnością. Warto podkreślić, że marynarskie kontrakty wygasały z chwilą wybuchu bomby, miny czy torpedy. Właściciele zaciekle bronili swych interesów nie tylko w czasach pokoju, ale i podczas wojny. Gdy statek tonął, tym samym kończyła się marynarska wypłata, bez względu na to gdzie, kiedy i w jak niebywałych okolicznościach zdarzenie miało miejsce. Gdy statek szedł na dno, właściciel nie ronił krokodylich łez - miał w ręku ubezpieczenie opiewające częstokroć na sumę wyższą niż faktycznie wart był sam okręt. Dla marynarza jednak znaczyło to, że znajdował się na bruku. Rząd, Admiralicja i owi właściciele statków w tamtym czasie powinni się bardzo wstydzić, a jeśli odczuwali jakiś wstyd, to mężnie stawili mu czoło. Czym w końcu były warunki życia na statkach i okrutna śmierć marynarzy floty handlowej wobec prestiżu, chwały i zysków? Sprawą absolutnie drugorzędną. Nie można tu winić obywateli brytyjskich. Z wyjątkiem marynarskich rodzin, ich przyjaciół i wspaniałych organizacji dobroczynnych powstających samorzutnie, by wspomóc rozbitków - takimi humanitarnymi błahostkami ani rząd, ani właściciele nie zaprzątali sobie głowy - niewielu wiedziało czy choćby podejrzewało, jak to naprawdę wygląda. II. Jako dostawca niezbędnych do egzystencji produktów, jako kanał przerzutowy i arteria życia statki liberty szły łeb w łeb z brytyjską marynarką handlową - bez nich Anglia nie oparłaby się najeźdźcy. Żywność, broń i amunicja, jakimi inne kraje - zwłaszcza Stany Zjednoczone - z taką gotowością wspomagały Anglię, byłyby kompletnie bezużyteczne bez statków, którymi je
przewożono. Po niecałych dwóch latach wojny stało się niestety oczywiste, że krańcowe wyczerpanie brytyjskiej handlówki musi wkrótce i nieuchronnie doprowadzić do takiego stanu, w którym w ogóle zabraknie statków, by cokolwiek transportować, i że Anglia nieubłaganie i szybko zostanie pokonana głodem. W 1940 roku nawet nieustraszony Winston Churchill stracił nadzieję na przetrwanie, nie mówiąc już o ostatecznym zwycięstwie. Jak to u Churchilla, upadek ducha trwał krótko, ale - na Boga! - Churchill miał powody, by zwątpić. Jako jedyny kraj na świecie, Brytania przez dziewięćset lat trwała niepokonana. Tymczasem w najczarniejszym okresie tej wojny inwazja nie tylko była niebezpiecznie blisko - wyglądało na to, że jest wprost nieunikniona. Dzisiaj, patrząc z perspektywy czterdziestu lat, wydaje się zupełnie niezrozumiałe i niemożliwe, że kraj ten mimo wszystko przetrwał, bo gdyby znane nam obecnie fakty zostały wówczas podane do publicznej wiadomości - co się nie zdarzyło - Anglia z pewnością by upadła. Brytyjskie straty na morzu były przerażająco i niewiarygodnie duże; przechodzą nawet najśmielsze wyobrażenia. W trakcie pierwszych jedenastu miesięcy wojny Anglia straciła 1500 000 ton ogólnego tonażu. We wczesnych miesiącach roku 1941 straty sięgały około 500000 ton, a w 1942 roku, w najtrudniejszym okresie morskiej wojny, aż 6 250 000 ton poszło na dno. Angielskie stocznie, nawet pracując pełną parą, mogły odrobić jedynie drobną część tych przeogromnych strat. To właśnie oraz fakt, iż w tym samym ponurym 1942 roku liczba operujących U-botów wzrosła z 91 do 212 sprawiało, że brytyjska marynarka handlowa wkrótce miała przestać istnieć. Chyba... chyba, że zdarzyłby się cud. Cudem tym okazały się statki liberty. Wszystkim, którzy pamiętają tamte dni, nazwa „statek liberty” kojarzy się automatycznie z nazwiskiem Henry’ego Kaisera. Otóż ten Kaiser - jego nazwisko znaczyło to samo, co tytuł świętej pamięci niemieckiego cesarza i miało w tych okolicznościach ironiczną wymowę - był amerykańskim inżynierem o niezaprzeczalnym geniuszu. Już jego wcześniejsze osiągnięcia zawodowe mogły robić wrażenie: był kluczową postacią projektu tam w Hoover i Coulee oraz mostu w San Francisco. Można się zastanawiać, czy Henry Kaiser byłby w stanie skonstruować zwykłą łódkę, ale to jest zupełnie bez znaczenia. Uznajmy, że w owym czasie Henry Kaiser nie miał na świecie równego sobie, jeśli idzie o rozumienie zalet prefabrykacji opartej na standardowych, wielokrotnie odtwarzanych wzorach; nie wahał się wysyłać zamówień na elementy konstrukcyjne do fabryk oddalonych o wiele setek mil od morza. Części te później przesyłano do stoczni, na taśmę montażową - z początku tylko, do Richmond w Kalifornii, gdzie Kaiser kierował korporacją Permanente Cement, ale w końcu też do innych stoczni znajdujących się pod jego nadzorem. Ta rewolucja w metodzie i tempo produkcji graniczyło niemal z niemożliwym. Dla montażu statków handlowych Kaiser dokonał tego, co Henry Ford dla swojego forda, T. Do tamtej chwili - w każdym razie, jeśli chodzi o jednostki pływające - produkcja masowa była pojęciem nieznanym. Istniało powszechne przekonanie, tyleż zrozumiałe, co błędne, iż statki liberty zrodziły się w pracowniach projektowych stoczni Kaisera. Tymczasem zarówno projekt modelowy, jak i prototypy powstały w Anglii, zaś sama koncepcja - w biurze konstrukcyjnym firmy J. L. Thompson of North Sands w Sunderland. Tym, który dał początek niezwykle licznej generacji, był ukończony w 1935 roku „Embassage”; nazwa liberty nie pojawiała się przez następnych siedem lat i wpierw nadawano ją tylko niektórym statkom Kaisera. „Embassage”, o wyporności 9300 ton, zaokrąglonym dziobie i rufie, wyposażony w trzy trójprężne węglowe silniki, nie stanąłby do zawodów w kategorii estetyki, ale też i zakładom J. L. Thompsona na estetyce nie zależało. Ich celem było skonstruowanie nowoczesnego, praktycznego i ekonomicznego statku towarowego i w tej materii odnieśli godny podziwu sukces. Przed wybuchem wojny zbudowano jeszcze dwadzieścia cztery podobne jednostki. Statki te produkowano w Anglii, Stanach Zjednoczonych i Kanadzie; znakomitą ich większość w stoczniach Kaisera. Żadna stocznia nie odstąpiła od pierwotnego projektu kadłuba, jednak Amerykanie, i tylko oni, wprowadzili dwie zmiany, które traktowali jako ulepszenia. Jedna z nich - zastosowanie oleju jako paliwa zamiast węgla - pewnie wyszła im na dobre, druga natomiast - dotycząca kajut i załogi - nie. Podczas gdy Brytyjczycy wraz z Kanadyjczykami trzymali się Thompsonowskiego planu i budowali kajuty zarówno na dziobie, jak i na rufie, Amerykanie zdecydowali się umieścić całą załogę, oficerów oraz mostek kapitański w nadbudówce wokół komina. Wiedząc już, co wiemy - spojrzenie wstecz i gorzkie doświadczenia doskonale sprzyjają
mądrości po czasie - był to błąd, ponieważ Amerykanie skupili wszystkie newralgiczne punkty w jednym miejscu. Jednostki te dysponowały uzbrojeniem na modłę tamtych czasów. Miały dwa rodzaje niezbyt skutecznych działek przeciwlotniczych: czterocalowe, dwunastofuntowe działka przeciwlotnicze oraz boforsy i szybkostrzelne oerlikony; oerlikony okazywały się straszliwą bronią w wyszkolonych rękach, tyle, że wyszkolonych rąk nieco brakowało. Ponadto miały jeszcze takie dziwaczne urządzenia, jak wystrzeliwane rakietnicami spadochrony i liny z umocowanymi doń zwojami drutu i pękami granatów. Urządzenia te były równie niebezpieczne dla samolotów, które mieli ściągnąć w dół, jak i tych, którzy je odpalali. Niektóre ze statków zostały jeszcze wyposażone w katapulty dla myśliwców typu hurricane - po stronie brytyjskiej najbardziej spokrewnionych z kamikadze. Oczywiście, piloci ci nie mogli już wrócić na statek, stawali, zatem wobec nieprzyjemnego wyboru: skok ze spadochronem bądź wodowanie. W Arktyce, zimą, procent uratowanych był raczej niewielki. III. W powietrzu, na wodzie i pod wodą, nieraz z polotem, zawsze wytrwale i bez litości - Niemcy korzystali z każdego dostępnego im środka, by zniszczyć handlowe konwoje. Zasadniczo używali w tym celu pięciu typów samolotów. Ich standardowym, czy może konwencjonalnym bombowcem, był dornier latający na z góry ustalonych wysokościach i zrzucający bomby według ustalonego schematu, pożyteczny ten samolot miał swoje sukcesy, był jednak niezbyt skuteczny. O wiele więcej lęku wzbudzały inne samoloty wymienione tu w kolejności od najmniej do najbardziej groźnego: heinkle, heinkle He-111 i stukasy. Heinkel to bombowiec torpedowy. Atakował na wysokości fali morskiej. Pilot w ostatniej chwili zwalniał torpedy, by później lżejszy o ładunek wybuchowy samolot poderwać w górę i przeskoczyć atakowany statek. Charakteryzowała je niesamowita wprost odporność. Kiedy strzelcy przeciwlotniczy pochylali się nad celownikami swoich oerlikonów, boforsów, dwunastofuntowych pom-pomów, myśl: „albo on mnie, albo ja jego”, nie pomagała zachować zimnej krwi tak bardzo pomocnej w tych okolicznościach. Nierzadko zdarzało się jednak, iż bombowce torpedowe w czasie arktycznej zimy ujawniały swą wadę nader istotną dla dzielnych, lecz nieszczęsnych pilotów za sterami. Zdarzało się mianowicie, że zamarzały mechanizmy uwalniające torpedy i obciążony samolot nie mógł poderwać się w górę, by ominąć cel. Fakt ten nie sprawiał akurat szczególnej różnicy biedakom na statku, niezależnie, bowiem od tego, czy torpeda sięgała celu samodzielnie czy wraz z samolotem, rezultaty okazywały się tak samo niszczycielskie. Samoloty typu heinkel He-111 używały bomb szybujących. Odznaczały się dużą skutecznością, w o wiele mniejszym stopniu narażały życie pilotów, a odpalone bomby były praktycznie nie do zestrzelenia. Na szczęście dla floty handlowej Niemcy nie dysponowali zbyt dużą liczbą tych wyspecjalizowanych samolotów. Stukasy - bombowce nurkujące junkers Ju-T o dwuściennych, zakrzywionych jak u mewy skrzydłach - siały największy popłoch. Miały w zwyczaju na dużych wysokościach tworzyć zwartą formację, by kolejno odrywać się od szyku i spadać niemal pionowo w dół. Ci, którzy przetrwali ich ataki i jeszcze żyją, marynarze i żołnierze - Niemcy wykorzystywali junkersy Ju-87 na wszystkich frontach wojny - nawet po czterdziestu latach pamiętają ów dźwięk zwiastujący śmierć: wycie syren włączonych przez pilotów w trakcie lotu nurkującego. Mówiąc oględnie, dźwięk ten nie dodawał odwagi i w znacznym stopniu ograniczał celność strzelców przeciwlotniczych. Marynarka Królewska posługiwała się szperaczami - na ogół były to reflektory o średnicy czterdziestu czterech cali - by oślepić pilotów w stukasach. Wreszcie ktoś zauważył, że piloci, dobrze już obeznani z tą taktyką, latali w ciemnych okularach, żeby ograniczyć jaskrawe światło do ledwie jasnych punkcików, które z kolei służyły im za drogowskaz znakomicie naprowadzający ich na cel. Z punktu widzenia Niemców stukasy miały tylko jeden mankament: zasadniczo były to samoloty krótkiego zasięgu i mogły być, zatem skuteczne wyłącznie przeciwko konwojom na północ od Norwegii en route do Murmańska czy Archangielska. O dziwo jednak, najgroźniejszą maszyną hitlerowców okazał się Fockewulf - 200 condor, w gruncie rzeczy maszyna nie bojowa. To prawda, mógł latać z ładunkiem dwustupięćdziesięciokilogramowych bomb i tak latał, wyposażono go też w dość przerażający zestaw karabinów maszynowych, ale z
usuniętymi bombami i z zainstalowanymi w ich miejsce dodatkowymi zbiornikami paliwa stawał się bezcennym samolotem zwiadowczym. Jak na ten stosunkowo niedługi jeszcze we wczesnych latach czterdziestych kawałek historii lotnictwa, zasięg condora był całkiem imponujący. Wylatywały niemal dzień w dzień z Trondheim w okupowanej Norwegii i docierały nad zachodnie wybrzeże Wysp Brytyjskich i do petainowskiej Francji. Mało tego, mogły również patrolować Morze Barentsa, Morze Grenlandzkie i co najgorsze Cieśninę Duńską, której tak panicznie bali się marynarze. Cieśnina ta położona jest między Islandią a Grenlandią i właśnie tamtędy wiodła droga konwojów ze Stanów i Kanady do Rosji. Takiemu konwojowi widok condora mógł wróżyć tylko nieuniknioną katastrofę. Latały tak wysoko, że pozostawały poza zasięgiem ognia przeciwlotniczego. Mogły swobodnie okrążyć cały konwój, piloci odnotowywali liczbę statków, prędkość i kurs konwoju oraz bardzo precyzyjnie określali jego pozycję: długość i szerokość geograficzną. Te informacje drogą radiową przekazywano do Altafjorden bądź do Trondheim, a stamtąd dalej, do Lorientu - do kwatery głównej admirała Karla Doenitza we Francji, bez wątpienia najlepszego dowódcy floty podwodnej w historii. Z Lorientu informacje trafiały do zbijających się w coraz większe stada niemieckich łodzi podwodnych; towarzyszyły im dokładne informacje, gdzie mają się ustawić, by przechwycić konwój. Jeżeli chodzi o statki niemieckie, w tej materii hitlerowcy aż nadto dobrze przygotowali się do wojny. Na mocy angielsko-niemieckiego układu z roku 1937 Niemcy mogły zbudować odpowiednik stuprocentowego stanu brytyjskiej floty podwodnej bądź jej ekwiwalent, ale tylko trzydzieści pięć procent tonażu angielskich statków konwencjonalnych. Z chwilą wybuchu wojny okazało się, że wybudowali dwa razy tyle łodzi podwodnych, całkowicie przy tym ignorując pozostałe restrykcje. „Deutschlanda”, „Admirała Grafa Spee” i „Admirała Scheera” oficjalnie nazywano dziesięciotysięcznikami, tymczasem były to szybkie i silne statki zaczepne, a w gruncie rzeczy kieszonkowe okręty wojenne o znacznie większym tonażu, niż to utrzymywano. „Scharnhorsta” i „Gneisenaua”, dwudziestosześciotysięczne krążowniki ukończono w roku 1938, w tym samym, w którym stocznie Blohma i Voessa w Hamburgu zwodowały „Bismarcka” i „Tirpitza”. „Bismarck” i „Tirpitz” to najznakomitsze okręty wojenne, jakie kiedykolwiek istniały; opinia powyższa jest wciąż prawdziwa, nawet w dniu dzisiejszym. Zgodnie z ustaleniami układu miały nie przekraczać trzydziestu pięciu tysięcy ton, w rzeczywistości każdy był pięćdziesięciotrzytysięcznikiem. „Bismarck” zrobił błyskotliwą, choć krótką karierę, „Tirpitz” nie zrobił żadnej, czas wojny spędził, bowiem zakotwiczony w północnej Norwegii. Tam jednak odegrał bezcenną rolę wiązania dużych jednostek Brytyjskiej Marynarki Krajowej, która obawiała się, że pewnego dnia wojenny gigant zerwie się z cum w Altafjorden i wymknie się na Atlantyk. Ostatecznie, nim zdążył czmychnąć, zniszczyły go dziesięciotonowe bomby RAF-owskich lancasterów. Mimo iż Brytyjczycy mieli znaczną przewagę w okrętach wojennych, pojedyncze jednostki nie były dla Niemców żadnym przeciwnikiem; zostało to jakże tragicznie udowodnione, kiedy „Bismarck” jedną salwą zatopił dumę i oczko w głowie brytyjskiej marynarki - krążownik „Hood”. Pod wodą zaś Niemcy atakowali łodziami podwodnymi oraz minami. Nim upłynęły pierwsze trzy miesiące wojny, hitlerowcy wymyślili coś „bardzo nieprzyjemnego” - minę magnetyczną. W odróżnieniu od zwykłej miny, którą detonował fizyczny kontakt ze statkiem, minę magnetyczną aktywował prąd elektryczny wytwarzany przez drgania stalowego kadłuba statku. Miny te stawiano albo z okrętów, albo z samolotów i w ciągu pierwszych czterech dni od ich wprowadzenia wykończyły ni mniej, ni więcej tylko piętnaście statków. Fakt, że były to w większości jednostki państw neutralnych, nie przysparzał Niemcom powodu do zmartwień; miny magnetyczne są bardzo sprytnymi urządzeniami, jednak nie na tyle sprytnymi, by umieć odróżnić niezaangażowanych od wrogów. Brytyjczykom udało się przechwycić jedną z nich w całości, rozłożyć na części - nie bez sporej dozy ryzyka tych, którzy się tego podjęli - i skonstruować takie elektroniczne zabezpieczenie, które umożliwiło saperom detonację min w bezpiecznej odległości. Najbardziej śmiertelnym wrogiem, z jakim flota handlowa musiała się zmierzyć, były, rzecz jasna, łodzie podwodne. Żniwo, jakie zebrały w ciągu pierwszych trzech i pół lat wojny, okazało się tak okrutne, że aż niewiarygodne. Dopiero wczesnym latem 1943 roku zdołano opanować nieco tę straszną plagę, minął jednak jeszcze rok - w latach 1943 i 1944 zniszczono czterysta osiemdziesiąt niemieckich łodzi podwodnych - nim niewidzialni skrytobójcy i prześladowcy rzeczywiście
przestali się liczyć. Musiało się tak stać, że to właśnie U-booty obrano za przedmiot nienawiści. Ich załogi opisywano - i w czasie wojny, i po wojnie - jako przebiegłych, zdradzieckich, zimnych morderców, fanatycznych hitlerowców, którzy w niewidzialnym i niesłyszalnym pancerzu rzucali się na niczego nieświadome niewinne ofiary, niszczyli je bez litości i skrupułów, by, wciąż niewidzialni i niesłyszalni, ruszyć na dalszy żer. Do pewnego stopnia opinia taka znajdowała uzasadnienie. Powstała już w pierwszym dniu wojny, kiedy storpedowany został liniowiec „Athenia”. Był to najzwyklejszy statek pasażerski, wypełniony po brzegi cywilami - mężczyznami, kobietami i dziećmi - z czego musiał sobie zdawać sprawę daleki od rycerskości oberleutnant Fritz julius Lemp, dowódca niemieckiego U-boota, który posłał ich wszystkich na dno morza. Doprawdy, w żaden sposób nie dało się pomylić „Athenii” z tym, czym w rzeczywistości nie była. Nie ma też nigdzie wzmianki, by Lemp dostał kiedykolwiek za swój czyn reprymendę. O bezwzględność można by także oskarżać podwodną flotę sił sprzymierzonych; co prawda w nieco skromniejszym wydaniu, ale tylko, dlatego, iż miała ona o wiele mniejszą różnorodność celów. Rozpowszechniona opinia o U-bootach jest z gruntu fałszywa. Być może wśród załóg zdarzali się i okrutni hitlerowcy, lecz należeli oni do bardzo nielicznej mniejszości. Postawę marynarzy kształtowała przede wszystkim wielka duma, którą czerpali z tradycji Niemieckiej Floty Cesarskiej. Z całą pewnością miały miejsce czyny brutalne, jakich dopuszczali się poszczególni dowódcy U-bootów, ale obok nich miały też miejsce akty humanitarne nacechowane współczuciem. Rzeczą absolutnie niezaprzeczalną jest osobista odwaga i poświęcenie niemieckich marynarzy. Trzeba pamiętać, że z ogólnej liczby czterdziestu tysięcy marynarzy pływających na U-bootach trzydzieści tysięcy zginęło - jest to najbardziej szokujący procent ofiar w historii morskich wojen. Co prawda nie można im przebaczyć czynów, jakich się dopuścili, ale też nie można potępiać ich w czambuł. Fakt, umieli być bezwzględni - tego wymagała od ruch służba - ale byli także niewiarygodnie odważni. W takich warunkach przyszło żyć i umierać marynarzom brytyjskiej floty handlowej i z takim mierzyć się wrogiem, który ich nieubłaganie tropił, by w końcu zniszczyć. Nadzieje, że pozostaną w zdrowiu i w ogóle przy życiu - biorąc pod uwagę, jak żyli i pracowali oraz zabiegi wroga - były naprawdę niewielkie; znajdowali się w klasycznej sytuacji „bez szans”. W tych okolicznościach zdumieniem napawa fakt, że prawie wszyscy, którzy przeżyli dwa czy trzy torpedowania bądź zatopienia statku, z chwilą powrotu do Anglii natychmiast szukali następnego, by znów ruszyć na morze. Nie byli żołnierzami, lecz ich wytrwałość, nieugiętość i determinacja - wyśmialiby takie słowa jak dzielność i odwaga - dorównywałyby wytrwałości i waleczności tych, którzy ich ścigali. Autor
Rozdział pierwszy Cicho, całkiem zwyczajnie, bez żadnego uprzedzenia - zupełnie tak jak przy nagłym i nieoczekiwanym wyłączeniu prądu w mieście - na godzinę przed świtem „San Andreas” pogrążył się w ciemnościach. Niespodziewane awarie światła zdarzały się - co prawda rzadko - i nie wywoływały zamieszania w kwestii nawigacji. Na mostku nadal działało oświetlenie w szafce kompasu, oświetlenie mapy oraz główna linia telefoniczna łącząca mostek z maszynownią; wystarczało im mniejsze napięcie, które czerpały z własnego, osobnego generatora. Górne Światła pobierały moc z generatora głównego, co jednak nie miało żadnego znaczenia, jako że i tak mostek nocą zawsze był zaciemniony - takie przepisy. Jedynym urządzeniem, które istotnie przestało funkcjonować, okazał się ekran Kenta, okrągły, szybko obracający się talerz umocowany dokładnie na wprost sternika, gwarantujący widoczność w każdych warunkach. Trzeci oficer, Batesman, który akurat trzymał wachtę, nie zmartwił się tym ani trochę, bo wiedział, że w odległości stu mil od statku nie grozi im ani ląd, ani inne jednostki pływające, jeśli nie liczyć fregaty HMS „Andover”. Nie miał, co prawda pojęcia, gdzie znajduje się fregata, ale nie sprawiało to większej różnicy, ponieważ HMS „Andover” zawsze wiedział, gdzie jest „San Andreas”; wyposażono go w niezwykle wymyślny radar. W salach operacyjnej i pooperacyjnej wszystko szło zwykłym trybem. Mimo że oblewające statek morze oraz niebo wciąż ginęły w nieprzeniknionym mroku, nie była to już wcale głęboka noc, bowiem na tych szerokościach geograficznych o tej porze roku brzask, bądź to, co miało zań uchodzić, wstawał około dziesiątej rano. W owych dwóch salach, najważniejszych na statku szpitalnym - a taką właśnie rolę pełnił „San Andreas” - z chwilą awarii głównego źródła prądu automatycznie włączały się lampy zasilania z akumulatorów. W pozostałych częściach statku oświetlenie awaryjne stanowiły przenośne lampki niklowo-kadmowe; przekręcenie dna takiej lampki dawało, choć minimum, światła. Powodem rzeczywistego zaniepokojenia był kompletny brak świateł na górnym pokładzie. Kadłub „San Andreasa” pomalowany został na biało - aby rzecz uściślić trzeba dodać, iż kadłub lśnił kiedyś bielą, jednak czas, deszcz ze śniegiem, grad, sam śnieg i drobiny lodu niesione uderzeniami arktycznych burz zryły farbę do tego stopnia, że spod jej powierzchni wyłaniało się coś między burą niegdyś bielą a burą szarością. Poza tym wzdłuż całego kadłuba biegł dodatkowo zielony pas. Na wysokości tegoż pasa po obu stronach statku namalowano dwa czerwone krzyże; takie same krzyże wymalowano również na dziobie i rufie. Nocą krzyże oświetlano silnymi reflektorami, które o tej porze roku paliły się dwadzieścia cztery godziny na dobę. Opinie na temat przydatności owych reflektorów były sprawiedliwie podzielone. Zgodnie z konwencjami genewskimi czerwone krzyże miały stanowić zabezpieczenie przed atakami nieprzyjaciela, a ponieważ „San Andreas” nie zetknął się jak dotąd z takim atakiem, uspokajało to tych, którzy trafili na jego pokład bez wcześniejszych doświadczeń z wrogiem; ci wierzyli w moc konwencji. Jednak ta część załogi, która pływała na „San Andreasie”, zanim statek przeistoczył się z transportowca liberty w szpital, patrzyła na konwencje mocno kosym okiem. Pływanie nocą na statku oświetlonym jak choinka kłóciło się z instynktem samozachowawczym ludzi nauczonych praktyką, że papieros zapalony na górnym pokładzie to dopraszanie się biedy ze strony bezrobotnego U-boota. Nie ufali światłom. Nie ufali czerwonym krzyżom. A nade wszystko nie ufali U-bontom. Ich sceptycyzm miał swoje uzasadnienie. Wiedzieli, że nie wszystkim pływającym szpitalom dopisywało szczęście jak im, nigdy jednak nie zdołano ustalić, czy ataki, którym ulegały, były przypadkowe, czy też nie. Na pełnym morzu nie ma sądów, nie ma też postronnych świadków. Czy to przez delikatność, czy uważano to za działanie bezcelowe, w każdym razie załoga nigdy nie dzieliła się swoimi wątpliwościami z ludźmi, których uważała za beztroskich naiwniaków: z lekarzami, siostrami oddziałowymi, pielęgniarkami i sanitariuszami. Przeszklone drzwi mostka od strony sterburty otworzyły się i do środka weszła jakaś postać z latarnią w ręku. - To pan, kapitanie? - upewnił się Batesman. - To ja. Może któregoś dnia uda mi się dokończyć śniadanie w spokoju. Rzuć we mnie jakąś lampą, Trzeci, dobra?
Kapitan Bowen był mężczyzną średniego wzrostu, cokolwiek tęgim - choć zdecydowanie wolał określenie „dobrze zbudowanym” - miał pogodną okoloną białą brodą twarz i modre oczy. Już dawno przekroczył wiek emerytalny, lecz nikt nigdy nie proponował mu odejścia, ani też on sam o to nie prosił; marynarka handlowa ponosiła ogromne straty nie tylko w sprzęcie, ale i w ludziach, a o ileż szybciej powstaje nowy statek od nowego kapitana. Niewielu już takich kapitanów jak kapitan Bowen pływało po morzach. Trzy awaryjne lampy dawały nie więcej światła niż trzy świece, ale nawet w tym świetle widać było, ile śniegu osiadło na kapitańskim płaszczu w ciągu kilku sekund, jakich „Stary” potrzebował, by dojść tu z saloniku. Zdjął płaszcz, wytrzepał go za drzwiami i czym prędzej je zamknął. - Ten cholerny generator znów ma swoje humory - zauważył. Nie wyglądało na to, żeby się tym zbytnio przejmował, ale też nikt nigdy nie widział zdenerwowanego kapitana Bowena. - Ekran Kenta oczywiście wysiadł, co? Wszystko jedno, i tak zupełnie nieprzydatny. Śnieg wali, wiatr wieje z prędkością trzydziestu węzłów, a widoczność równa zeru. - W głosie Bowena dało się słyszeć pewną satysfakcję i ani Batesman, ani sternik Hudson nie musieli pytać, skąd się tam wzięła. Wszyscy trzej należeli do tej grupy, która w konwencjach genewskich pokładała minimalne nadzieje, a przy takiej pogodzie żaden samolot, statek czy U-boot praktycznie nie mógł ich namierzyć. - łączył się pan juź z maszynownią? - Jeszcze nie - odparł Batesman, nieco poruszony. Główny mechanik Patterson, inaczej chief, mieszkaniec północno-wschodniej części Wyspy, okolic Newcastle, nader wysoko cenił sobie swoje nie kwestionowane talenta. Był przy tym tak skonstruowany, że niezwykle szybko przegrzewały mu się obwody i wtedy okropnie wrzeszczał. No i nie znosił być nagabywany przez kogoś tak nisko postawionego jak trzeci oficer. - Ale zaraz go złapię. - Wybrał numer. Kapitan wziął słuchawkę do ręki i zaczął: - To ty, John? Nie wiedzie nam się zanadto w tym rejsie, co? Przegrzana cewka? Szczotki prądnicy? Korki? Ha! A więc rezerwa... Żywię niegasnącą nadzieję, że tym razem nie zabraknie nam paliwa. - Kapitan mówił z ponurą troską w głosie. Batesman uśmiechnął się, bo każdy, dosłownie każdy członek załogi, nawet kuchcik, wiedział, że chief Patterson jest kompletnie wyprany z poczucia humoru. Uwagą dotyczącą paliwa kapitan nawiązywał do sytuacji, kiedy nawalił główny generator. Służbę pełnił wówczas młodszy mechanik, który zapomniał przestawić zawór z głównego zasilania na zasilanie awaryjne. Komentarz Pattersona był do przewidzenia. Ze zbolałą miną Bowen odsunął od ucha słuchawkę na odległość jakichś trzydziestu centymetrów i trzymał ją tak, póki w głośniczku nie ustały trzaski. Wtedy rzucił coś krótko, odwiesił słuchawkę i rzekł dyplomatycznie: - Sądzę, że ze zlokalizowaniem awarii chief Patterson ma dziś nieco więcej kłopotów niż zwykle. Mówi, że potrwa to dziesięć minut. Już po dwóch minutach odezwał się telefon. - Stawiam piątaka, że nie usłyszymy nic dobrego. - Kapitan przytknął słuchawkę do ucha, chwilę milczał, wreszcie powiedział: - Chcesz ze mną zamienić dwa słowa, John? Przecież właśnie to robimy... Aha. Chyba, że tak. Dobra. - Odwiesił słuchawkę. - Chief chce mi coś pokazać. Kapitan nie zszedł do maszynowni, jak prawdopodobnie przypuszczał Batesman. Bowen udał się do swojej kabiny, gdzie niespełna minutę później dołączył do niego główny mechanik. Był to wysoki, szczupły mężczyzna o pospolitej, nieustannie zasępionej twarzy. Jak wielu ludzi pozbawionych poczucia humoru i zupełnie tego nieświadomych, miał skłonność do częstych uśmiechów, zwykle w niestosownych momentach. Tym razem jednak się nie uśmiechał. Wyciągnął trzy kawałki czegoś, co wyglądało jak węgiel, i ułożył je na kapitańskim stole w owalny kształt. - No i co pan na to? - zapytał. - Przecież mnie znasz, John. jestem tylko prostym marynarzem. Bo ja wiem... Szczotka twornika do prądnicy, czy tam do generatora? - Właśnie. - Pattersonowi dużo lepiej wychodziły ponure miny niż uśmiechy. - I stąd awaria prądu? - To nie ma nic wspólnego z awarią. Przeciążenie cewki. Gdzieś jest spięcie. Jamieson wziął
próbnik i poszedł szukać. To nie potrwa długo. Co do tego Bowen nie miał najmniejszych wątpliwości. Jamieson, drugi mechanik, był bardzo bystrym, młodym mężczyzną i co rzadko spotykane, należał do Stowarzyszenia Inżynierów Elektryków. - A więc to jest szczotka z awaryjnego generatora... Wygląda na to, że się tym martwisz. Rozumiem, zatem, że to coś niezwykłego - stwierdził kapitan. - Niezwykłego?! To się nie zdarza! A w każdym razie ja nigdy o tym nie słyszałem. Taka szczotka jest nieustannie dociskana sprężyną do powierzchni twornika. Nie ma siły, żeby posypała się właśnie w taki sposób! - Hmm... A jednak... Kiedyś zawsze jest pierwszy raz. - Bowen dotknął palcem strzaskanych kawałków. - Partactwo? Błąd w produkcji? Patterson nie odpowiedział. Pogrzebał w kieszeni kombinezonu, wyjął niewielkie metalowe pudełko, zdjął wieczko i umieścił pudełko na blacie obok złamanej szczotki. Dwie szczotki, które się w nim znajdowały, były tej samej wielkości i kształtu, co ta w częściach na stole. Bowen spojrzał na nie, ściągnął usta i zwrócił się do mechanika: - Zapasowe? - Patterson skinął głową. Kapitan wziął jedną do ręki, ale w palcach została mu tylko połowa; druga część spoczywała na dnie pudełka. - Nasze jedyne zapasowe szczotki - dodał chief. - Rozumiem, że tej drugiej też nie ma sensu oglądać. - Najmniejszego. Obydwa generatory zostały dokładnie sprawdzone w Halifaksie. Żadnemu nic nie brakowało, a od tamtej pory dwukrotnie korzystaliśmy z rezerwowego. - Jedną złamaną szczotkę można ostatecznie uznać za wyjątkowy pech, ale aż trzy...? To zbyt wiele jak na zbieg okoliczności. Nie ma się nawet, nad czym zastanawiać, John. Plącze się wśród nas jakiś drań... - Drań! Dobre sobie! Chyba sabotażysta! - Cóż, może masz rację. W każdym razie ktoś, kto nam źle życzy. Albo „San Andreasowi”. Ale sabotażysta...? Ciekawe... Sabotażyści prowadzą różnorodną działalność, ale na ogół interesuje ich całkowite zniszczenie obiektu. Złamanie trzech szczotek generatora trudno uznać za destrukcję totalną. No i zakładając, że ten kto to robi, nie jest dokumentnie pomylony, to przecież nie zatopi statku ze sobą na pokładzie, no nie? A więc, po co, John? Po co? Wciąż jeszcze siedzieli, ponuro dumając nad pytaniem kapitana, gdy ktoś zapukał dodrzwi. Do środka wszedł Jamson. W młodym, rudowłosym mężczyźnie, zazwyczaj beztroskim i kipiącym energią, nie było ani śladu ożywienia. Wręcz przeciwnie, wniósł do kabiny atmosferę powagi i niepokoju, tak obce swojej naturze. - W maszynowni powiedzieli mi, że tu pana znajdę. Pomyślałem sobie, że dobrze będzie, jeśli jak najszybciej się zgłoszę. - Jako doręczyciel złych wiadomości - uzupehtił kapitan Bowen. - Odkrył pan dwie rzeczy: miejsce spięcia i dowody, że był to, powiedzmy... sabotaż, zgadza się? - Skąd u diabła...? Przepraszam, panie kapitanie, ale jakim cudem...? - Powiedz mu, John. - Nie muszę. Te złamane szczotki mówią same za siebie. Co znalazłeś, Peter? - Na dziobie? W stolarni kabel ołowiany leci przez ścianę. Wygląda tak, jakby po obu stronach otworu, którym przechodzi, przetarły go uchwyty mocujące. - To normalne przy wibracji statku, przy wstrząsach, przy takiej pogodzie. Niewiele trzeba, żeby przetrzeć miękki ołów - stwierdził Bowen. - Ołów jest twardszy, niż pan sądzi, panie kapitanie. W tym przypadku wibracjom statku i pogodzie pomogły jeszcze czyjeś ręce. Nie ma to większego znaczenia. Widać, że pod ołowianą osłoną ktoś spalił gumową izolację na przewodzie. - Czego skądinąd należałoby się spodziewać przy zwarciach, prawda? - Tak, panie kapitanie. Tyle, że ja znam zapach spalonej prądem gumy. Nie czuć jej siarką. Jakiś cwaniak korzystał ze sztormowej zapałki, czy może zapałek, żeby nas wykiwać. Ellis teraz to naprawia. Łatwa robota, powinien niedługo skończyć. - No proszę. To tak łatwo można załatwić prąd na całym statku? - Owszem. Ten ktoś wykonał jeszcze jedną robótkę, panie kapitanie. Tuż przed stolarnią wisi skrzynka z bezpiecznikami. Zanim przystąpił do pracy, wykręcił odpowiedni korek. Potem wrócił
do bezpieczników, zrobił spięcie jakimiś szczypcami - wystarczą do tego izolowane cążki albo śrubokręt z izolacją, właściwie cokolwiek - i wkręcił korek. Gdyby go wkręcił, nie robiąc spięcia, wywaliłoby korki, a cała reszta zostałaby nienaruszona. Teoretycznie rzecz biorąc, rzadko się wtedy zdarza, żeby bezpieczniki nie wysiadły. - Jamieson uśmiechnął się blado. - Ale wracając do sprawy. Gdybym na przykład miał katar, udałoby mu się nas oszukać. Zadzwonił telefon. Bowen podniósł słuchawkę i wręczył ją Pattersonowi. Ten najpierw słuchał, potem mruknął: „Jasne. Teraz”, i oddał słuchawkę kapitanowi. - To maszynownia - wyja§nił. - Zaraz będzie światło. Minęło może pół minuty i kapitan powiedział: - Wiesz, co, chyba się na to nie zanosi. - Potem spytał Jamiesona, który właśnie się podnosił: - A dokąd pan się wybiera? - Jeszcze nie wiem, panie kapitanie. Przede wszystkim do siłowni, żeby zabrać Ellisa z próbnikiem, a później... Później nie wiem. Wygląda na to, że nasz niewidzialny wojownik Cicha Stopa ma niejedną strzałę w swoim kołczanie. Znów zadzwonił telefon i Bowen, nawet nie zbliżając słuchawki do ucha, od razu podał ją Pattersonowi. - Dziękuję. Jamieson już schodzi - rzekł chief po krótkiej chwili i dodał: - To samo. Ciekaw jestem, w ilu miejscach nasz przyjaciel zastawił sidła i teraz tylko czeka, żeby je zatrzasnąć... Jamieson zatrzymał go przy dzzwiach. - Zachowujemy to w tajemnicy? - spytał z wahaniem. - Absolutnie nie - odparł kapitan bez cienia wątpliwo§ci w głosie. - Rozgłaszamy na lewo i prawo. Naturalnie tym samym nasza Cicha Stopa, jak go pan nazwał, zostanie ostrzeżona i będzie się miała na baczności. Ale wiadomość, że na statku grasuje sabotażysta, zelektryzuje wszystkich. Będą patrzeć sobie na ręce i zastanawiać się, jak kto§ taki wygląda. Gdybyśmy tym sposobem osiągnęli, chociaż to, że nasz chłoptaś wzmoże czujność, to przy odrobinie szczęścia możemy go nieźle przystopować. Jamieson kiwnął głową i wyszedł. - Myślę, John, że mógłbyś podwoić wachty w maszynowni. Przynajmniej dać tam ze dwóch, trzech ludzi dodatkowo. Ale nie do roboty, rozumiesz... - wyjaśnił kapitan. - Rozumiem. Sądzę, że może... - John, a gdybyś to ty był sabotażystą, gdybyś to ty miał uszkodzić statek, od czego byś zaczął? Patterson wstał, podszedł do drzwi, zatrzymał się i odwrócił jak przedtem Jamieson. - Ale po co? - spytał. - Po co? Po co? - Nie mam pojęcia. Mam za to niejasne i nieprzyjemne przeczucie odnośnie miejsca i pory. Coś się wydarzy. Gdzieś tutaj, w każdym razie w pobliżu, szybciej, niż sądzimy, a na pewno szybciej, niż byśmy tego chcieli. Jakby śmierć przeszła mi po krzyżu... - dodał tonem wyjaśnienia. Patterson posłał mu długie spojrzenie i cicho zamknął za sobą drzwi. Kapitan Bowen uniósł słuchawkę, wybrał numer i rzucił: - Archie, do mnie. Ledwie odłożył słuchawkę, gdy odezwał się brzęczyk telefonu. Tym razem dzwonili z mostka. Batesman nie brzmiał zbyt radośnie. - Burza śnieżna się kończy, panie kapitanie. „Andover” już nas dostrzegł. Pytają, dlaczego zgasiliśmy światła. Powiedziałem, że awaria zasilania. Teraz chcą wiedzieć, dlaczego u licha tak długo ją usuwamy. - Sabotaż. - Przepraszam, panie kapitanie, chyba nie zrozumiałem... - SA - BO - TAŻ. S, jak Sabina, A, jak Artur, B, jak Barbara, O, jak... - Chryste Panie! Cóż to... znaczy?! Dlaczego ktoś...? - Nie wiem dlaczego - odparł Bowen powściągliwie. - Przekazać im to. Jak przyjdę na mostek, opowiem wam wszystko, co wiem, czyli praktycznie tyle, co nic. Za jakieś pięć minut. Może za dziesięć.
Do saloniku wszedł Archie McKinnon, bosman. Kapitan Bowen, podobnie jak wielu innych kapitanów, uważał swego bosmana za najważniejszą postać wśród członków załogi. McKinnon pochodził z Szetlandów, mierzył sześć stóp dwa cale i był stosownie do tego zbudowany. Liczył sobie czterdzieści lat, miał czerstwą cerę, niebieskoszare oczy oraz włosy koloru słomy. Dwie ostatnie cechy prawie na pewno odziedziczył po swoich przodkach - wikingach, którzy opływali, a może i zatrzymywali się na jego rodzinnej wyspie tysiąc lat temu. - Siadaj, siadaj - ponaglił Bowen. Westchnął. - Archie, mamy na pokładzie sabotażystę. - No proszę... - Bosman uniósł tylko brwi i nie zaklął w odruchu zdziwienia. To mu się nigdy nie zdarzało. - I co też on już zdążył zmalować, panie kapitanie? Bowen opowiedział mu wszystko i zapytał: - Czy rozumiesz coś z tego? Bo ja nie. - Skoro pan nie rozumie, panie kapitanie, to ja tym bardziej. - Uznanie, jakim kapitan darzył bosmana, było w pełni odwzajemnione. - Nie będzie zatapiał okrętu, na którym płynie, zwłaszcza, kiedy temperatura wody jest poniżej zera. Nie chce nas też zatrzymać. Jest od metra sposobów, żeby to załatwić, jeśli się pogłówkuje. Skłaniam się ku temu, że chciał tylko wygasić światła, bo światła - w każdym razie nocą - informują, że jesteśmy statkiem szpitalnym. - No i niby, po co miałby to robić, Archie, co? - To, że kapitan zawsze zwracał się do niego per „bosmanie”, z wyjątkiem okazji, kiedy byli sami, stanowiło nieodłączną część instynktownego porozumienia, jakie ich łączyło. - Hm... - zadumał się bosman. - Jak pan wie, nie pochodzę ani z gór Szkocji, ani z północy. Tak, więc nie mogę uważać się za nawiedzonego ani za jasnowidza. - W jego głosie pobrzmiewały subtelne nutki dezaprobaty wymieszanej z poczuciem wyższości. Mimo to kapitan powstrzymał się od uśmiechu. Wiedział, iż mieszkańcy Szetlandów nie uważają się za Szkotów i że pierwsze miejsce w ich sercach zajmują rodzinne wyspy. - Jednak jak i pan, panie kapitanie, ja też mam nosa, jeśli idzie o kłopoty, i muszę stwierdzić, że nie podoba mi się to wszystko. Za pół godziny, no, może za czterdzieści minut, i tak wszyscy zobaczą, że jesteśmy statkiem szpitalnym. - Urwał i spojrzał na kapitana z ledwie widocznym zdumieniem, co w jego przypadku świadczyło o niebywałym wprost rozemocjonowaniu. - Nie wiem, czemu, ale zdaje mi się, że ktoś dobierze się nam do skóry przed świtem. Albo jeszcze lepiej o świcie. - Nie wiem, czemu, Archie, ale mam dokładnie te same odczucia. zarządź alarm, dobrze? Niech chłopcy zajmą stanowiska. Aaa, i szepnij tu i tam, że po statku kręci się jakiś elektryk-amator. Bosman uśmiechnął się. - Żeby nawzajem patrzyli sobie na ręce? Myślę, panie kapitanie, że to nie może być nikt z nas. Pływamy razem od tak dawna... - Też mam taką nadzieję i też nie sądzę... To znaczy, chciałbym myśleć jak ty, ale ten facet doskonale zna statek. A nasi chłopcy nie zarabiają tu tęgiej forsy. Zdziwiibyś się, Archie, jaki wpływ na lojalność może mieć brzęcząca sakiewka. - Po dwudziestu latach na morzu niewiele już mnie zdziwi. A jeśli idzie o tych rozbitków, których zdjęliśmy z tankowca wczoraj w nocy, to hminm... O żadnym z nich nie powiedziałbym, że to „swój chłop”. - No, no, bosmanie, odrobinę chrześcijańskiej miłości bliźniego nie zawadzi. To był grecki tankowiec. Jeśli pamiętasz, Grecja zalicza się do naszych sojuszników i należało się na nim spodziewać greckiej załogi. Powiedzmy greckiej, libańskiej, cypryjskiej, czy też hotentockiej. Trudno oczekiwać, żeby wszyscy wyglądali jak twoi rodacy. Ale jakoś nie widziałem, żeby któryś z nich potrząsał sakiewką. - Nie, za to niektórzy - ci, którzy wyszli z tego bez szwanku - mieli ze sobą walizki. - Aha, a niektórzy mieli też płaszcze i przynajmniej ze trzech było w krawatach. I dlaczegóż by nie? „Argos” walczył z morzem jeszcze sześć godzin po tym, jak nadział się na minę. Sześć godzin to aż nadto czasu, by spakować cały dobytek, zwłaszcza wtedy - o ile dobrze zauważyłem - kiedy jest się greckim marynarzem. Założenie, że okaleczony grecki tankowiec na Morzu Barentsa będzie wiózł na pokładzie faceta z mieszkiem złota - do tego jeszcze szkolonego sabotażystę w jednej osobie - chyba zakrawa na przesadę, Archie, nie uważasz? - Tak, zgoda, to raczej niecodzienna kombinacja. Zaalarmujemy szpital? - Oczywiście. A co tam słychać na dole? - Bosman był jak zawsze na bieżąco i wiedział, co działo
się na „San Andreasie” niezależnie od tego, czy wiązało się to z jego poletkiem, czy nie. - Doktor Singh i doktor Sinclair właśnie skończyli operować jeden pacjent z pogruchotaną miednicą, drugi - z rozległymi poparzeniami. Obaj są teraz na pooperacyjnej. Należy sądzić, że się wyliżą. Siedzi przy nich siostra Magnusson. - Słowo honoru, Archie! Jesteś nadzwyczaj dobrze poinformowany. - Siostra Magnusson jest z Szetlandów - stwierdził bosman, jakby to tłumaczyło wszystko. - Siedmiu pacjentów leży na oddziale „A”; jeszcze nie można ich przenieść. Najgorzej jest z pierwszym oficerem „Argosa”, ale Janet mówi, że jego życiu nic nie zagraża. - Janet? - Siostra Magnusson. - Archie McKinnon nie należał do ludzi, których łatwo jest zbić z tropu. - Dziesięciu wraca do sił na oddziale „B”. Reszta rozbitków dostała przydział do koi na bakburcie. - Zaraz tam zejdę. Ty idź i postaw załogę na nogi. A jak się już z tym uporasz, zajrzyj do izby chorych i sprowadź paru swoich chłopców. - Do izby chorych? - Bosman zerknął na sufit saloniku. - Lepiej, żeby oddziałowa Morrison tego nie słyszała, panie kapitanie. Bowen uśmiechnął się. - Ha! Straszna siostra przełożona! No dobra, zatem do szpitala. Mamy przecież tam dwudziestu chorych. A przecież są jeszcze siostry oddziałowe, pielęgniarki, sanitariusze, którzy... - I lekarze. - I lekarze, którzy nigdy w życiu nie słyszeli wystrzału. Trzeba ich mieć na oku, Archie. - Pan chyba nie spodziewa się najgorszego, panie kapitanie? - Nie spodziewam się niczego dobrego - odparł ponuro Bowen. Izby szpitalne na „San Andreasie” zajmowały imponująco dużo miejsca i przestrzeni: więcej niż połowę dolnego pokładu. Imponująco dużo, lecz nie zdumiewająco, bo w końcu „San Andreas” był przede wszystkim szpitalem, a dopiero później statkiem. Usunięcie wodoszczelnych grodzi nie tylko nadało mu optycznie większej przestronności, ale naprawdę zwiększyło powierzchnię użytkową izb medycznych. W skład pomieszczeń szpitalnych wchodziły: dwa oddziały, sala operacyjna i pooperacyjna, magazyn medyczny, izba chorych, ambulatorium, kuchnia - zupełnie odrębna i niezależna od kuchni marynarskiej - kajuty personelu pomocniczego, dwie jadalnie - jedna dla personelu, druga dla rekonwalescentów - oraz niewielki salonik. Do tego właśnie pomieszczenia skierował swe kroki kapitan Bowen. Znalazł tam trzy osoby raczące się herbatką: doktorów Singha i Sinclaira oraz pannę Morrison, siostrę przełożoną. Doktor Singh, z pakistańskich rodziców, był sympatycznym mężczyzną w średnim wieku z pincener na nosie; należał do tych bardzo nielicznych osób, które wyglądały tak, jakby się w takich okularach urodziły. Był to świetnie kwalifikowany chirurg - nie lubił, gdy ktoś zwracając się do niego zapomniał dodać „doktorze”. Jego płowowłosy równie sympatyczny kolega, doktor Sinclair, miał dwadzieścia sześć lat i rzucił klinikę na drugim roku stażu na internie, żeby na ochotnika zaciągnąć się do floty handlowej. Za to siostrze Morrison nikt nie mógłby nigdy zarzucić, że jest sympatyczna. Najpewniej w tym samym wieku co doktor Sinclair, o rudych włosach, dużych brązowych oczach i pełnych ustach - usta zupełnie nie współgrały z twarzą wiecznie ściągniętą surowym grymasem - siostra Morrison od czasu do czasu nosiła okulary w stalowej oprawce. Poza tym otaczała ją ledwie dostrzegalna, jednak niewątpliwa, aura arystokratycznej wyższości. Kapitan Bowen zastanawiał się, jak też siostra Morrison wygląda, kiedy się uśmiecha, i czy w ogóle się uśmiecha. Krótko wyjaśnił, z czym przychodzi. Zareagowali tak, jak się tego spodziewał: siostra Morrison zasznurowała usta, doktor Sinclair uniósł brwi, a doktor Singh na wpół uśmiechając się, wymruczał: - No, no... Coś takiego! Sabotażysta czy nawet sabotażyści, szpieg, a może nawet szpiedzy na pokładzie brytyjskiego statku. To nie do wiary! - Medytował chwilę i dodał: - Ale też w końcu nie wszyscy na pokładzie są tak naprawdę Brytyjczykami. Na przykład, ja nie. - Pański paszport mówi co innego. - Bowen uśmiechnął się. - I jako że pan pracował akurat na sali operacyjnej, gdy nasz sabotażysta przebywał gdzie indziej, automatycznie wyłączam pana z naszej listy podejrzanych, doktorze. Ale jak na nieszczęście nie ułożyliśmy takiej listy. Ani potencjalnych podejrzanych, ani żadnych innych. Istotnie, doktorze Singh, mamy tu dość pokaźną
gromadkę ludzi, którzy nie urodzili się na Wyspach Brytyjskich. Jest dwóch hinduskich majtków, znajdziemy jeszcze dwóch Gujańczyków, dwóch z Cejlonu, dwóch Polaków, Puertorykańczyka, Irlandczyka z Irlandii Południowei i z niezbadanych powodów jest wśród nas jeszcze Włoch, który będąc oficjalnie naszym wrogiem powinien teraz jako jeniec wojenny siedzieć w jakimś zamkniętym obozie. No i naturalnie mamy rozbitków „Argosa”. Oni też nie są Brytyjczykami. - I niech pan nie zapomina o mnie - dorzuciła chłodno siostra Morrison. - W połowie jestem Niemką. - Pani, panno Morrison? Z takim nazwiskiem i imieniem? Margaret Morrison? Ściągnęła usta; szło jej to jak po maśle. - Skąd pan wie, że mam na imię Margaret? - Kapitan ma listę załogi. Czy to się pani podoba, czy nie, pani należy do załogi. Wszystko razem nie ma żadnego znaczenia. Szpiedzy sabotażyści mogą być każdej narodowości, a im mniej podejrzani nam się wydają - w naszym przypadku najbezpieczniejsi byliby Brytyjczycy - tym skuteczniej mogą działać. Jak już mówiłem, na razie to zupełnie nieistotne. Ważne jest, że za chwilę będzie tu bosman z dwójką swoich ludzi. Jeśli zajdzie taka potrzeba, on tu będzie decydował o wszystkim. Z wyjątkiem, rzecz jasna, opieki nad ciężko chorymi. Przypuszczam, że znacie państwo bosmana. - Wspaniały człowiek - odparł doktor Singh. - Bardzo spokojny i kompetentny. Nie wyobrażam sobie nikogo innego równie odpowiedniego w trudnych chwilach. - Wszyscy go znamy. - Siostra Morrison była ekspertem nie tylko od sznurowania ust. Znakomite efekty osiągała również w artykulacji lodowatego głosu. - Bóg mi świadkiem, że jest tu dość częstym gościem. - Odwiedza chorych? - Odwiedza chorych! Nie życzę sobie, żeby jakiś tam zwykły marynarz nagabywał jedną z moich pielęgniarek. - Pan McKinnon nie jest jakimś tam zwyczajnym marynarzem i w życiu nikogo nie nagabywał, siostro. Niech no tu przyjdzie Janet. Sprawy, czy ona podtrzyma pani niedorzeczne zarzuty. - Pan... Pan wie, jak ona ma na imię! - Oczywiście, że wiem. - Kapitan miał znużony głos. Nie najlepszy to, pomyślał, moment, żeby przyznać, iż o panience imieniem Janet usłyszał po raz pierwszy nie dalej jak pięć minut temu. - Pochodzą z tej samej wyspy i mają o czym ze sobą rozmawiać. Byłoby o wiele lepiej, gdyby zechciała się pani zainteresować swoimi podwładnymi, tak jak ja interesuję się moimi. Niezła linia odwrotu, pomyślał, ale nie czuł szczególnej dumy. Pomijając jej sposób mówienia, kapitan w gruncie rzeczy lubił Margaret Morrison. Podejrzewał, że to, co prezentowała na zewnątrz, nie stanowiło prawdziwego obrazu jej osoby, no i że pewnie ma ku temu swoje powody. Cóż, daleko jednak pannie Morrison do Archie McKinnona. Pierwszy oficer, Geraint Kennet - dość niezwykłe to imię, ale jego właściciel twierdził, że otrzymał je w spadku po swych arystokratycznych przodkach - oczekiwał kapitana na mostku. Kennet był Walijczykiem o szczupłej sylwetce, pociągłej twarzy, bardzo ciemnych włosach i charakteryzował się nader swobodnym stylem bycia. - Zgubił się pan, panie Kennet? - zapytał Bowen. Już od dawna nie zwracał się tak do Gerainta. - Kiedy wybija godzina, sir, Geraint Kennet jest na posterunku. Nasz mały Jamie coś mi tu opowiada o jakichś alarmach i wycieczkach... - Mówiąc „mały Jamie”, miał na myśli trzeciego oficera, Batesmana. - Jak się domyślam, święci się coś niedobrego? - Słusznie się pan domyśla. Nie wiem tylko, jak bardzo niedobrego. - Opisał to, co dotychczas się wydarzyło. - Mamy, więc już dwie zlokalizowane awarie i trzecią w toku. - Oczywiście byłoby naiwnością sądzić, że trzecia awaria nie ma związku z poprzednimi. - Dużą naiwnością. - A więc istotnie, zwiastuje nam to coś złowieszczego, panie kapitanie? - Czy nie uczą was w tych walijskich szkołach ludzkiego języka? - Nie, panie kapitanie. To znaczy tak, panie kapitanie. Nasuwa się panu jakiś wniosek i to, jak sądzę, nie najprzyjemniejszy, prawda? Zadzwonił telefon. Batesman odebrał i podał słuchawkę Bowenowi, który chwilę słuchał,
podziękował rozmówcy i odłożył słuchawkę na widełki. - To Jamieson. Tym razem chłodnia. Jak ktokolwiek mógł się tam w ogóle dostać? Kucharz ma jedyny klucz... - Z łatwością - stwierdził Kennet. - Skoro mówimy o sabotażyście biegłym w swej sztuce - o ile to właściwe słowo - należy, zatem oczekiwać, że jest ktoś, kto sforsuje każdy zamek, a już na pewno nosi ze sobą pęk wytrychów. Z całym szacunkiem, panie kapitanie, nie sądzę, że warto byłoby nad tym się zastanawiać. Kiedy on znów uderzy? - No właśnie, kiedy... Cicha Stopa - Jamieson go tak nazwał - to facet przebiegły, przewidujący. Z dużym prawdopodobieństwem możemy założyć, że przygotował nam jeszcze inne niespodzianki. Jamieson jest również tego zdania. Jeśli znów coś wysiądzie po włączeniu światła, Jamieson zapowiedział, że zbada każdy centymetr instalacji. Tak, tym swoim próbnikiem, czy jak to tam się nazywa. - To urządzenie do lokalizowania przebicia instalacji. Wie pan, podłącza się to do obwodu. Właśnie przyszło mi do głowy... W luku kabiny radiowej ukazał się starszy radiooficer Spenser z kartką w ręku. - Depesza z „Andovera”, panie kapitanie. Bowen czytał: „Przedłużający się brak oświetlenia poważnym zagrożeniem. Niezbędne przyspieszenie napraw. Czy ujęliście sabotażystę?” - Zdaje się, że to replika na złośliwe odszczekiwanie się, panie kapitanie - podsumował Kennet. - Dureń - rzucił Bowen. - Mam na myśli komandora Warringtona, kapitana fregaty. Spenser, niech im pan nada: „Jeżeli macie ludzi z brygad specjalnych albo z Urzędu Śledczego, chętnie powitam ich u siebie. Jeżeli nie, darujcie sobie wysyłanie bezsensownych tekstów. Co my tu robimy według was, do diabła?!” - W tych okolicznościach to bardzo powściągliwy tekst, panie kapitanie. Jak już właśnie zacząłem mówić... Znów zadzwonił telefon. Batesman odebrał, słuchał, przyjął do wiadomości, odwiesił słuchawkę i zwrócił się do kapitana: - Maszynownia, panie kapitanie. Kolejna awaria. Jamieson i trzeci mechanik Ralson idą z próbnikami na górę. Bowen w milczeniu sięgnął po fajkę. Robił wrażenie człowieka, któremu nagle zabrakło słów. Kennetowi ich nie zabrakło, ale jemu nigdy się to nie zdarzało. - Na tym mostku nigdy mi się nie uda dokończyć zdania. Czy wyciągnął już pan jakieś wnioski, panie kapitanie? Bez względu na to, jak bardzo niemiłe? - Wnioski? Nie. Owszem, mam podejrzenia, domysły. Czy niemiłe? Tak, są raczej niemiłe. Idę o zakład, że jeszcze przed świtem, albo o świcie, ktoś zechce dobrać się nam do skóry. - Na szczęście nie jestem z tych, co się zakładają - odparł Kennet. - Zresztą i tak nie zakładałbym się wbrew swoim przekonaniom, które są takie same jak pańskie, panie kapitanie. - Jesteśmy statkiem szpitalnym, panie kapitanie - odezwał się Batesman bez cienia nadziei w głosie. Bowen obrzucił go smętnym wzrokiem. - Dla kogoś nieczułego na cierpienia chorych i umierających, dla kogoś, kto chce posłużyć się swoistą, zimną i pokrętną logiką, choć bezbronni, jesteśmy jednak statkiem wojennym. No, bo co tu robimy? Wieziemy naszych chorych i rannych do domu, tam ich reperują i hajda na front! Albo na morze, gdzie znów tłuką Niemców. Gdybyśmy nieco naciągnęli sumienie, to ho, ho! Mielibyście ciekawy casus: pobłażanie pływającemu szpitalowi w drodze do macierzystego portu równoznaczne jest z pobłażaniem wrogowi! Oberleutnant Lemp storpedowałby nas bez mrugnięcia okiem. - Jaki oberleutnant? - Lemp. Ten, co posłał na dno, „Athenię”, wiedząc, że jej pasażerami są tylko cywile: mężczyźni, kobiety i dzieci - zdawał sobie z tego doskonale sprawę - nigdy niebiorący udziału w walce z Niemcami. „Athenia” o wiele bardziej zasługuje na współczucie niż my, nie sądzi pan, Trzeci? - Wolałbym, żeby pan tak nie mówił, panie kapitanie - głos Batesmana stał się nie tyle smętny, jak przed chwilą głos kapitana, ale wręcz grobowy. - Nie wiemy przecież, czy ten facet, Lemp, nie
czai się gdzieś na horyzoncie, prawda? - Precz odpędźcie strach - rzekł Kennet. - Już jakiś czas temu oberleutnant Lemp dołączył do swoich przodków, którym jednakowoż tylko częściowo można współczuć. Tym niemniej łacno okazać się może, że ma on gdzieś niedaleko brata bliźniaka albo innych pociotków. Jak nasz kapitan słusznie wywodzi, dane jest nam żyć w czasach trudnych a niepewnych. Batesman spojrzał na Bowena. - Panie kapitanie, czy regulamin zezwala powiedzieć Pierwszemu, żeby się zamknął? - zapytał. Kennet uśmiechnął się szeroko, lecz uśmiech zamarł mu na ustach, gdy znów rozdzwonił się telefon. Batesman wyciągnął rękę, ale kapitan powstrzymał go, mówiąc: - Kapitański przywilej, Trzeci. Mogłoby się okazać, że barki tak młode jak pańskie nie udźwigną ciężaru tych nowin. - Chwilę słuchał, zaklął na znak, że przyjął meldunek do wiadomości, i odwiesił słuchawkę. Kiedy się odwrócił, na jego twarzy malowało się rozgoryczenie; gorycz zabrzmiała też w jego głosie. - Kibel oficerski, cholera! - Znów Cicha Stopa? W kiblu!? - upewnił się Kennet. - A pan myślał, że kto? Święty Mikołaj? - Kibel oficerski... Świetny wybór - ocenił Kennet. - Doskonały, bowiem w jakimż innym miejscu da się pracować w takim spokoju, w takim odosobnieniu, bez żadnych ograniczeń czasowych i w błogiej, chciałoby się powiedzieć, pewności, że nikt człowieka nie nakryje? Może nawet znalazłby się czas na to, żeby przeczytać rozdzialik ulubionego kryminału, jak to ma w zwyczaju pewien młody oficer, którego imienia tu nie zdradzę. - Trzeci oficer ma do tego pełne prawo - stwierdził kapitan. - Zechce się pan łaskawie przymknąć. - Rozkaz. Czy to Jamieson dzwonił? - Tak. - Zatem niebawem dowiemy się czegoś od Ralsona. - Jemieson już się dowiedział. Tym razem toaleta dla marynarzy, na prawej burcie. Choć raz Kennet powstrzymał się od uwag i przez niemal całą minutę na mostku panowała cisza. Wszystkim wydawało się, że wszelkie komentarze są zbędne. Tym, który przerwał milczenie, był oczywiście Kennet. - Jeszcze kilka chwil i nasi zacni mechanicy będą mogli poddać sprawę. A może jestem jedyną osobą, która widzi jutrzenkę na niebie? Istotnie, wstawał dzień. Na południowym wschodzie, na lewym trawersie niebo ubrane było w czerń, w jaką przyobleka się tylko nad wodami mórz północnych, zdążyło przybrać barwę ciemnej szarości i wytrwale jaśniało. Śnieg przestał padać, wiatr opadł do dwudziestu węzłów, a „San Andreas” umiarkowanie kołysał się na falach, idących z dziobu od północnego zachodu. - Czy można wystawić dwóch dodatkowych ludzi na oko, panie kapitanie? Po jednym na każde skrzydło mostka? - zapytał Kennet. - No i co też oni mieliby tam robić? Stroić miny do wroga? - Fakt, że nie mogą zdziałać więcej. Ale jeśli ktoś ma nas zaatakować, to teraz. Weźmy na przykład takiego condora latającego na wysokim pułapie - prawie widać, jak bomby wypadają z ładowni. I jest wtedy szansa na zrobienie uniku. - W głosie Kenneta nie słychać było ani werwy, ani przekonania. - A jeśli to będzie bombowiec nurkujący? Albo maszyna z bombami ślizgowymi? Albo bombowiec torpedowy? - To i tak zdążymy jeszcze zmówić paciorek. Nie za długi, co prawda, ale zawsze paciorek. - Jak pan sobie życzy, panie Kennet. Kennet skorzystał z telefonu i w ciągu trzech minut na mostku zjawiło się dwóch ludzi ubranych zgodnie z instrukcjami: w płaszcze z wełnianej bai i szaliki, którymi opatuleni byli aż po sam czubek nosa. McGuigan i Jones - jeden z południowej Irlandii, drugi z Walii - byli jeszcze chłopcami, żaden z nich nie miał więcej niż osiemnaście lat. Kennet dał im lornetki i wysłał na skrzydła mostka: Jonesa od lewej , McGuigana od prawej burty. Minęły zaledwie sekundy od chwili, gdy Jones zamknął za sobą drzwi, kiedy znów się w nich zjawił. - Statek, panie poruczniku! Z lewej burty, od rufy! - oznajmił podekscytowanym głosem. - Chyba okręt wojenny! - Spokojnie. Wątpię, żeby to był „Tirpitz” - rzekł Kennet. Na palcach obu rąk można by policzyć
tych, którzy wiedzieli, że nocą towarzyszył im „Andover”. Pierwszy oficer wyszedł na skrzydło i zaraz wrócił. - Nasz anioł stróż. Trzy mile za nami - oświadczył. - Już prawie dnieje - odezwał się Bowen. - Moglibyśmy się mylić, panie Kennet. Z hukiem otworzył się luk kabiny radiooficera i ukazała się w nim głowa Spencera. - To „Andover”, panie kapitanie. Bandyta, bandyta, jeden bandyta... Zero czterdzieści pięć... Dziesięć mil... Na pięciu tysiącach. - No proszę - skomentował Pierwszy. - Wiedziałem, że mamy rację. Cała naprzód, panie kapitanie? - Bowen kiwnął głową i Kennet wydał polecanie siłowni. - Manewr uchyleniowy? Kapitan na wpół się uśmiechał. Po okresie niepewności poznanie faktów, choćby i niepomyślnych, zawsze wita się z ulgą. - Obstawia pan, że to condor? - Tu nie ma, co obstawiać, panie kapitanie. Nad tymi wodami tylko condory latają samotnie. - Kennet uchylił drzwi po stronie bakburty i spojrzał w niebo. - Dość cienka warstwa chmur. Niebawem go zobaczymy. Powinien nadlecieć dokładnie z rufy. Wyjdziemy na skrzydło, panie kapitanie? - Za chwilę, Pierwszy. Dwie minuty. Korzystajmy ze spokoju, póki się da, a w każdym razie z ciepła. Jeśli szczęście nas opuściło, to zamarzniemy tu wszyscy na śmierć aż nazbyt szybko. Niech mi pan powie, Kennet, nie przyszła panu do głowy żadna głębsza myśl? - Wiele myśli przyszło mi do głowy, ale żadnej nie nazwałbym głębszą. - Jak pan sądzi, jakim sposobem u licha ten condor nas namierzył? - Może U-boot? Mógł się wynurzyć i nadać do Altafjorden. - Żaden tam U-boot. Wytropiłby go hydrolokator „Andovera”. Ani też inny samolot czy okręt. Z całą pewnością nie. Pierwszy przez moment marszczył brwi, wreszcie uśmiechnął się. - Cicha Stopa - odrzekł z przekonaniem. - Radio. - Niekoniecznie aż radio. Wystarczy nieduże urządzenie, które nadaje ciągły sygnał naprowadzający; prawdopodobnie zasilane z naszej własnej sieci. - Zatem jeśli przetrwamy nalot, zaczniemy polowanie z nagonką? - Tak jest. Będzie to polowanie... - „Andover”, panie kapitanie. - Znowu zjawił się Spenser. - Czytam: „Czterej bandyci, powtarzam, czterej bandyci, trzysta dziesięć, osiem mil, na trzech tysiącach”. - Zastanawiam się, co takiego uczyniliśmy, żeby sobie na to zasłużyć - rozważał Kennet niemal grobowym głosem. - Okazuje się, że mieliśmy więcej racji, niż nam się zdawało, panie kapitanie. Bombowce torpedowe albo ślizgowe. Mamy to jak w banku. Zaatakują z północnego zachodu skryci w ciemnościach, a nas będę mieć na tle jaśniejącego nieba. Obydwaj mężczyźni skierowali się na pokład od lewej burty. „Andover” płynął wciąż za rufą, od bakburty, ale zbliżył się do nich na odległość mniejszą niż dwie mile. Mniej więcej w tej samej odległości nisko wiszący zwał chmur zasłaniał widok za rufą. - Słyszy pan coś, Kennet? A może pan coś widzi? - Nic, zupełnie nic. Niech diabli wezmą tę chmurę! Tak! Tak! Słyszę! To condor. - To condor... - Trudno zapomnieć zdesynchronizowany jazgot silnika focke-wulfa 200, gdy się go, choć raz słyszało. - Obawiam się, Kennet, że cały ten manewr uchyleniowy będzie pan musiał odłożyć, na kiedy indziej. Wygląda na to, że ten chłoptaś schodzi bardzo nisko. - Tak, schodzi nisko. I wiem, dlaczego. - W głosie pierwszego oficera, co było zupełnie niezwykłe, zabrzmiało rozgoryczenie. - Ma zamiar trafić nas dokładnie, co do centymetra. Dostał rozkaz zastopować nas albo ciężko uszkodzić, ale nie zatopić. Założę się, że ten drań, Cicha Stopa, czuje się bezpieczny jak u Pana Boga za piecem. - Coś w tym jest, Kennet. Mógłby nas zastopować, bombardując siłownię, ale tym samym jak nic posłałby nas na dno. O, jest! Focke-wulf condor przedarł się przez linię chmur i leciał wprost na rufę „San Andreasa”. Jak tylko samolot stał się widoczny, na „Andovexze” odezwały się wszystkie działka zdolne do prowadzenia ognia i w ciągu kilku sekund jego prawą burtę spowiły kłęby dymu. Jak na fregatę,
„Andover” dysponował straszliwą siłą ognia przeciwlotniczego: artylerią główną o niskim kącie strzału poziomego, pom-pomami, oerlikonami i równie śmiercionośnymi szybkostrzelnymi działkami typu Boulton-Paul Defiant, które pluły niszczycielskim ogniem z prędkością dziewięciuset sześćdziesięciu pocisków na minutę. Focke-wulf musiał nieźle oberwać, lecz wytrzymałość, z jaką condory umiały znosić cięgi, była wręcz legendarna. Wciąż trzymał kurs, teraz już ledwie dwieście stóp nad falami. Wycie silnika przerodziło się w ogłuszający grzmot. - To nie miejsce dla dwóch uczciwych marynarzy, Kennet - kapitan Bowen przekrzykiwał ryk nadlatującego samolotu. - Ale zdaje się, że już za późno. - Chyba tak, panie kapitanie. Dwie bomby z dymiącego już condora zatoczyły leniwy łuk. Tylko dwie. Rozdział drugi Gdyby Amerykanie zachowali na statkach liberty oryginalne angielskie plany rozkładu pomieszczeń dla załogi, tragedia i tak musiałaby się wydarzyć, ale jej rozmiary zostałyby ograniczone do minimum. Pierwotne plany z Sunderland przewidywały sypialnie w części dziobowej i rufowej, zaś konstruktorzy Henry’ego Kaisexa w swojej mądrości - a raczej, jak się miało okazać, bezmyślnej krótkowzroczności - wszystkie kwatery mieszkalne, dla oficerów i marynarzy, oraz mostek nawigacyjny zgrupowali w jednej nadbudówce otaczającej komin. Bosman z doktorem Sinclairem u boku dotarł do górnego pokładu, nim condor zrównał się z „San Andreasem”. Niemal natychmiast dołączył do nich Patterson, który ogień zaporowy „Andovera” odebrał jak serię ciężkich metalicznych ciosów w ścianę siłowni. - Padnij! -krzyknął bosman. Dwa mocarne ramiona przygniotły ich do pokładu. Focke-wulf dopadł statku szybciej niż jego bomby, a bosman dobrze wiedział, że condory mają śmiercionośny zestaw karabinów maszynowych, których nie wahały się użyć przy nadarzającej się okazji. Tym razem jednak karabiny milczały. Może dlatego, że strzelcy taki dostali rozkaz? A może raczej dlatego, że już nie żyli? Jasne było, bowiem, że ciągnący za sobą smugę czarnego dymu - czy to z silników, czy ze zbiorników paliwa - i ostro chylący się ku sterburcie samolot dobiegał swego kresu. Dwie bomby z zapalnikami kontaktowymi, a nieopóźnionymi, uderzyły z przodu i z tyłu komina. Eksplodowały jednocześnie, gdy tylko przeszyły nieopancerzony pokład nad pomieszczeniami sypialnymi załogi, roznosząc go na wszystkie strony i wypełniając powietrze gwiżdżącymi odłamkami metalu i szkła, z których żaden jednak nie drasnął leżących plackiem mężczyzn. Bosman ostrożnie uniósł głowę i z niedowierzaniem gapił się na komin. Komin, pozornie nienaruszony, ścięty jednak u podstawy, przechylił się teraz na lewą burtę i wylądował w morzu. Plusk, jaki prawdopodobnie temu towarzyszył, zginął w ogłuszającym ryku nadlatujących samolotów. - Leżeć! Leżeć! - Wciąż rozpłaszczony na pokładzie bosman odwrócił głowę w prawo. Było ich cztery. Leciały w szyku liniowym - heinkle, bombowce torpedowe. Oddalone o jakieś pół mili, wisiały dwadzieścia stóp nad wodą i kierowały się wprost na prawą burtę „San Andreasa”. Dziesięć sekund, góra dwanaście, pomyślał, i ci biedacy pogrzebani w zgruchotanej nadbudówce będą mieć towarzystwo, i to aż w nadmiarze. Dlaczego zamilkły działa „Andovera”? Wykręcił głowę w lewo, żeby spojrzeć na fregatę, i od razu wszystko zrozumiał. Niemożliwe, by strzelcy na „Andoverze” nie słyszeli nadlatujących heinkli, ale widzieć ich nie mogli. „San Andreas” znalazł się dokładnie na linii między fregatą a zbliżającymi się bombowcami, lecącymi na tyle nisko, by skryć się za pokładem statku szpitalnego. Bosman znów obrócił głowę w prawo i z zadowoleniem stwierdził, że sytuacja uległa radykalnej zmianie. Heinkle poderwały się znad wody z zamiarem „przeskoczenia” „San Andreasa”, co dosłownie sekundę później uczyniły, lecąc nie wyżej niż trzy metry nad pokładem, po dwa z obu stron zrujnowanej nadbudówki. „San Andreas” nie cel dla nich stanowił, lecz osłonę. Celem była fregata, a otumanieni strzelcy z „Andovera” połapali się, o co chodzi, dopiero wtedy, kiedy heinkle znalazły się w pół drogi między obydwoma statkami. Gdy się już w końcu połapali, zareagowali szybko i gwałtownie. Artyleria główna okazała się
właściwie bezużyteczna. Trzeba czasu, żeby wycelować i podnieść działo dowolnego kalibru, a przy zbliżających się z dużą prędkością celach czasu brakuje. Działa przeciwlotnicze, dwufuntówki, oerlikony i defianty rzygnęły gęstym ogniem zaporowym, ale bombowce słynęły z tego, że trudno je było trafić; na celność ognia wpływ musiało mieć też i to, że strzelcy czuli, jak śmierć zagląda im w oczy, a to na pewno nie przydawało im strzeleckich umiejętności. Bombowce znajdowały się już niecałe trzysta jardów od fregaty, kiedy najbardziej wysunięty na lewo heinkel poderwał się w górę i położył na lewe skrzydło, by ominąć rufę „Andovera”. Prawie na pewno ani pilot, ani samolot nie odniósł żadnego szwanku; powodem niezwykłego manewru mógł więc być tylko mechanizm zwalniający torpedę, który zamarzł i uwięził pocisk. Niemal w tym samym czasie bombowiec z prawej strony zaczął spadać w krótkim locie nurkującym - ten niemal na sto procent został trafiony. Zwycięstwo, ale pyrrusowe. Pozostałe dwa heinkle zwolniły torpedy i odleciały. Trzy pociski trafiły fregatę niemal jednocześnie: dwa prawidłowo zwolnione i ten wciąż tkwiący pod kadłubem samolotu, który roztrzaskał się o fale. Wszystkie trzy eksplodowały, ale fala uderzeniowa nie nadeszła, a wybuch zabrzmiał jak suchy trzask pioruna; woda zawsze tłumi detonację. Za to w niebo trysnęła pionowa ściana wody i pyłu wodnego wysoka na dwieście stóp. Opadła z wolna i kiedy wreszcie opadła, marynarze z „San Andreasa” zobaczyli, że „Andovex” leży na boku i szybko pogrąża się w falach. W ciągu dwudziestu sekund, z cichym sykiem pary wytwarzającej się w zalewanej wodą siłowni i z zaskakująco cichym bulgotaniem pęcherzyków powietrza fregata poszła na dno. - O Boże! Boże! Boże! - Doktor Sinclair wstał, lekko chwiejąc się na nogach. Jako lekarz nieraz zetknął się ze śmiercią, ale nigdy ze śmiercią w tak wyrazistej postaci. Wciąż jeszcze oszołomiony, nie bardzo zdawał sobie sprawę z tego, co dzieje się wokół niego. - Mój Boże! Ten duży znów nadlatuje! „Duży” samolot, condor, istotnie wracał, ale nie stanowił już zagrożenia, bowiem z jego wszystkich czterech silników walił gęsty czarny dym. Bombowiec zatoczył stuosiemdziesięciostopniowy łuk i zbliżał się do „San Andreasa”. Niecałe pół mili od statku dotknął powierzchni wody, momentalnie zanurkował i wynurzył się. Dym zniknął. - Niech spoczywają w pokoju - powiedział Pattexson. Był nienaturalnie spokojny. - Trzeba obejrzeć szkody, sprawdzić, czy nie nabieramy wody, chociaż nie sądzę. - Tak jest. - Bosman zerknął na pokład z nadbudówki. - Może jednak najpierw zorganizować drużynę przeciwpożarową? Pełno tam koców, materacy, ubrań i papierów. Bóg jeden wie, co tam się już zaczęło tlić. - Myśli pan, że ktoś mógł to przeżyć? - Nie wiem, nie wiem... Jeśli tak, to, dzięki Bogu, jesteśmy statkiem szpitalnym. Patterson odwrócił się w stronę lekarza i łagodnie nim potrząsnął. - Doktorze, potrzebna nam pańska pomoc. - Głową wskazał nadbudówkę. - Pana, doktora Singha i sanitariuszy. Przyślę tu ludzi z łomami i młotami. - Dać palnik acetylenowy? - spytał bosman. - Oczywiście. - Mamy dość sprzętu i leków, żeby wyposażyć szpital w niedużym mieście - odezwał się Sinclair. - Jeśli ktoś z nich przeżył, wszystko, czego nam będzie trzeba, to parę strzykawek. - Zdawało się, że już wrócił do równowagi. - Nie bierzemy ze sobą pielęgniarek? - O Chryste, nie! - Patterson gwałtownie potrząsnął głową. - Wyznam panu, że ja sam nie chciałbym tam wchodzić. Jeśli nie wszyscy zginęli, dziewczyny zdążą się jeszcze napatrzyć na ten koszmar. - Proszą o pozwolenie spuszczenia szalupy ratunkowej, panie chefie - odezwał się McKinnon. - Po co, u licha?! - Może ocalał ktoś z „Andovera”? - Ktoś ocalał!? Poszli na dno w trzydzieści sekund! - „Hood” rozpadł się w sekundę, a jednak trzech ludzi przeżyło. - Oczywiście, oczywiście. Nie jestem marynarzem, szefie. Nie musi mnie pan prosić o zgodę. - Owszem tak, kapitanie. - Bosman zrobił gest w stronę nadbudówki. - Wszyscy oficerowie pokładowi są tam. Pan przejął dowodzenie.
- Chryste Panie! - Ta myśl w ogóle nie przyszła Pattersonowi do głowy. - Co za sposób na przejęcie dowodzenia! - Skoro już o tym mówimy, kapitanie. Straciliśmy panowanie nad „San Andreasem”. Statek gwałtownie obraca się lewą burtą. Stery na mostku są chyba zniszczone. - Stery mogą poczekać. Teraz zatrzymam silnik. Trzy minuty później bosman dodał gazu i skierował szalupę w stronę pneumatycznej tratwy ratunkowej kołyszącej się ciężko na falach nie opodal miejsca, gdzie wodował condor. Na tratwie znajdowało się tylko dwóch mężczyzn. Bosman przypuszczał, że reszta załogi poszła na dno wraz z samolotem; nie żyli już pewnie w momencie wodowania. jeden z mężczyzn, zupełny gołowąs, straszliwie nękany chorobą morską i przerażony - ma wszelkie powody, żeby się bać, pomyślał bosman - siedział sztywno wyprostowany i kurczowo ściskał linkę chwytową. Drugi zaś leżał na boku, na dnie tratwy; na wysokości górnej części klatki piersiowej z lewej strony, w okolicach lewego ramienia nad łokciem i koło prawego uda jego kombinezon był przesiąknięty krwią. Mężczyzna miał zamknięte oczy. - Na litość boską! - Starszy marynarz Ferguson mówiący z silnym liverpoolskim akcentem, którego zabliźnione rany twarzy wymownie świadczyły o zwycięskich i przegranych starciach, spojrzał na bosmana z mieszaniną niedowierzania i oburzenia. - Chryste! Nie zamierza pan chyba zabierać stąd tych sukinsynów, bosmanie! Dopiero, co chcieli nas posłać na dno! Nas! Statek szpitalny! - A nie chciałbyś czasem wybadać, dlaczego zbombardowali szpitalny statek, co? - Jasne. Fakt. To fakt. - Ferguson chwycił bosak i przyciągnął tratwę do siebie. - Któryś z was mówi po angielsku? Ranny otworzył oczy; zdawało się, że i one toną we krwi. - Tak, ja. - Wygląda na to, żeś nieźle oberwał. Chcę wiedzieć gdzie, nim wciągnę cię na pokład. - W prawe ramię i chyba w prawy obojczyk. W prawe udo też. I jeszcze chyba coś jest nie tak z prawą stopą - mówił płynną angielszczyzną i jeśli słychać w niej było jakiś akcent, to nie niemiecki, a taki, który się zwykło nazywać standardem południowoangielskim. - Pan jest oczywiście kapitanem tego condora. - Tak. Nadal chcecie mnie wziąć na pokład? Bosman skinął głową na Fergusona i na dwóch marynarzy, których zabrał ze sobą. We trzech usiłowali przenieść rannego pilota do szalupy tak ostrożnie, jak tylko się dało, ponieważ jednak i tratwą, i łodzią ostro rzucało, nie potrafili tego zrobić zbyt delikatnie. Ułożyli go na ławkach przy sterze, nie opodal miejsca, gdzie siedział bosman. Drugi Niemiec zwalił się z nieszczęsną miną gdzieś pośrodku łodzi. Bosman zwiększył obroty silnika i skierował się tam, gdzie, jak sądził, „Andover” poszedł pod wodę. Ferguson rzucił okiem na rannego. Pilot leżał na wznak z rozrzuconymi ramionami. Czerwone plamy powiększyły się, może dlatego, że wciąż bardzo krwawił, a może był to efekt działania morskiej wody. - Z niego już chyba sztywniak, bosmanie. McKinnon wyciągnął rękę i dotknął aorty na szyi rannego. Po kilku sekundach namacał puls - nieregularny, przyspieszony i słaby, ale jednak wyczuwalny. - Nieprzytomny. Zemdlał. Ta przeprowadzka musiała dać mu się we znaki. Ferguson przyglądał się pilotowi z dozą niechętnego szacunku. - To morderca, sukinsyn, ale sukinsyńsko twardy morderca. Sukinsyn, no. Musiał zdychać z bólu, a nawet nie pisnął. Może go najpierw zawieźć na statek, co, bosmanie? Skoro już, to dać mu szansę. - Myślałem o tym. Nie. Ktoś z „Andovera” mógł ocaleć, a jeśli tak, to długo tam nie pociągnie. Woda ma zero stopni albo mniej. Człowiekowi wtedy na ogół wystarcza minuta i po nim. Jeżeli ktokolwiek w ogóle przeżył, minuta dłużej może być dla niego o minutę za późno. Jesteśmy im to winni. Zresztą z powrotem uwiniemy się szybko. Obracając się w lewo, „San Andreas” zatoczył łuk o sto osiemdziesiąt stopni i na wstecznych obrotach zwalniał, by stanąć w miejscu. Najpewniej Patterson tak obmyślił cały manewr, by - mając pod sobą chwilowo niesterowny statek - jak najbardziej zbliżyć się do cmentarzyska storpedowanego „Andovera”. Porozrzucane resztki ładunku z rozbitej fregaty wskazywały miejsce
tragedii. Widok ściskający za gardło: drewniane belki, kilka bębnów, pływaki ratunkowe Carleya, koła ratunkowe i kamizelki, a w nich... nikogo, prócz czterech mężczyzn; trzej z nich trzymali się razem. Jeden z owej trójki, ubrany w coś, co wyglądało jak czapka z wełny, podtrzymywał nad wodą głowę mężczyzny, który albo stracił przytomność, albo już nie żył, wolną ręką machał w stronę podpływającej szalupy. Wszyscy trzej mieli na sobie kamizelki ratunkowe i, co ważniejsze, ubrani byli w wodoszczelne kombinezony piankowe, dzięki czemu wciąż jeszcze żyli, mimo piętnastominutowego pobytu w morzu podczas arktycznej zimy. Wciągnięto ich na pokład. Młody człowiek z gołą głową, którego podtrzymywał ten w wełnianej czapce, stracił przytomność, ale żył. I nie bez powodu zemdlał, pomyślał bosman. Nad jego prawą skronią widniała opuchnięta duża rana ciągle brocząca krwią. Trzeci z nich, co w tych okolicznościach zdawało się być kompletnie absurdalne, na głowie miał ozdobioną galonem komandorską czapkę z daszkiem; czapka przemokła na wskroś. Bosman wyciągnął rękę, by ją zdjąć, ale rozmyślił się, widząc na niej z tyłu krew; najprawdopodobniej przykleiła się do rany na głowie. Całkowicie przytomny komandor wytwornie dziękował za ratunek, lecz jego oczy pozostawały puste, szkliste i niewidzące. McKinnon przesunął rękę przed oczyma komandora, ale nie spowodowało to żadnej reakcji. W każdym razie chwilowo komandor był zupełnie ślepy. Mimo iż wiedział, że traci tylko czas, bosman skierował łódź w stronę czwartego mężczyzny. Zatrzymał jednak szalupę, kiedy dzieliła ich odległość około pięciu jardów. Czwarty rozbitek miał twarz głęboko zanurzoną w wodzie, ale nie utonął, zamarzł; nie miał na sobie piankowego kombinezonu. McKinnon zawrócił łódź w kierunku „San Andreasa” i lekko dotknął ramienia komandora. - Jak się pan czuje, komandorze Warrington? - Co? Jak się czuję? Skąd pan wie, że jestem komandorem? - Wciąż ma pan na głowie czapkę, panie komandorze. Ranny zrobił ruch, jakby chciał ręką dotknąć daszka, lecz bosman go powstrzymał. - Niech pan nie rusza, komandorze. Ma pan rozciętą głowę i czapka się przykleiła. Za kwadrans znajdzie się pan w szpitalu. Mamy tam mnóstwo lekarzy i pielęgniarek od takich spraw. - W szpitalu... - Warrington potrząsnął głową, jakby chciał w ten sposób rozjaśnić myśli. - No jasne. „San Andreas”. Musicie być z „San Andreasa”. - Tak jest, panie komandorze. jestem bosmanem. - Co się stało, bosmanie? Pytam o „Andovera”. - Warrington dotknął skroni. - Mam tu taki mętlik... - I nic dziwnego, do licha. Trzy torpedy, panie komandorze. Równocześnie. Musiało pana zdmuchnąć z mostka. Albo pan spadł. A najpewniej zmyło pana, jak statek szedł na dno. Prawie leżał na burcie i wszystko razem trwało ze dwadzieścia sekund. - Ilu naszych... hm, ilu znaleźliście? - Tylko trzech, panie komandorze. Przykro mi. - Chryste panie! Tylko trzech... Jesteście pewni, bosmanie? - Niestety, najzupełniej, panie komandorze. - Mój sygnalista... - Jestem, panie komandorze. - Ha! Hedges! Dzięki Bogu! A kto jest trzeci? - Oficer nawigacyjny, panie komandorze. Dorobił się niezłej dziury w głowie. - A mój porucznik? Hedges nie odpowiedział. Ukrył twarz w dłoniach i potrząsał głową z boku na bok. - Zdaje się, że Hedges nie jest w formie, panie komandorze. Czy porucznik miał na sobie czerwony kapok? - Warrington skinął głową. - No to znaleźliśmy go, panie komandorze. Obawiam się, że zamarzł na śmierć. - No tak. Nie mogło być inaczej, prawda? Mówię o tym, że zamarzł. - Warrington uśmiechnął się blado. - Zawsze naśmiewał się z nas i naszych kombinezonów. Nosił przy sobie zajęczą łapkę i mówił, że to najlepszy kombinezon, jaki można sobie sprawić... Doktor Singh był pierwszą osobą, która zetknęła się z McKinnonem, gdy ten wysiadł z szalupy. Towarzyszył mu Patterson, dwaj sanitariusze i dwaj palacze. Bosman spojrzał przelotnie na
palaczy i przez krótką chwilę zastanawiał się, co robią na pokładzie. Zastanawiał się naprawdę krótką chwilę i doszedł do wniosku, że przejęli robotę marynarzy, bo marynarzy zostało im już niewielu...Ferguson i jego koledzy uwijali się jako brygada przeciwpożarowa w przedniej części statku i mogło się łatwo okazać, że są jedynymi trzema ocalałymi marynarzami „San Andreasa”; wszyscy inni w momencie ataku znajdowali się w nadbudówce. - Pięciu - powiedział doktor Singh. - Tylko pięciu. Z fregaty i z samolotu tylko pięciu... - Tak, doktorze. A im też udało się psim swędem. Trzej z nich cienko przędą. Komandor wygląda nieźle, ale sądzę, że właśnie on jest w najgorszym stanie. Zdaje się, że oślepł i ma roztrzaskaną głowę, jedno z drugim pewnie ma związek, prawda, doktorze? - Aj, aj, aj... Tak, owszem ma. Zrobimy, co w naszej mocy. - Chwileczkę, bosmanie, jeśli można - odezwał się Patterson. Odszedł na bok, za nim McKinnon. Byli w połowie drogi do nadbudówki, kiedy Patterson zatrzymał się. - To aż tak źle, kapitanie? - zapytał bosman. - Tu nie ma, komu podsłuchiwać. Chciałem powiedzieć, że musimy komuś ufać. - Tak sądzę. - Patterson miał zmęczoną twarz i zmieniony głos. - Ale nie ma co do kręgu zaufanych dopuszczać zbyt wielu osób. Nie po tym, co widziałem w nadbudówce. I nie po tym, czego się zdążyłem dowiedzieć. Zacznijmy od spraw najważniejszych. Kadłub jest cały. Nie ma przecieków. Nie spodziewałem się ich zresztą. W tej chwili montujemy awaryjne cięgła sterownicze w maszynowni. Może uda się je doprowadzić na mostek, bo mostek jest najmniej zniszczoną częścią nadbudówki. Mieliśmy mały pożar w jadalni marynarzy, ale zdołaliśmy go już opanować. - Głową wskazał powyginane metalowe ściany przed sobą. - Módlmy się, żeby pogoda nam sprzyjała. Jamieson mówi, że konstrukcja podtrzymująca jest tak nadwerężona, że przy wzburzonym morzu wszystko to razem może wylecieć za burtę. Chcielibyście tam wejść? - Czy chciałbym tam wejść? Nie! Ale muszę. - Bosman zawahał się, nie chcąc usłyszeć odpowiedzi na pytanie, które powinien zadać. - Ilu dotąd naliczyliście? - Dotychczas natrafiliśmy na trzynastu zabitych. Skrzywił usta. - No i na... szczątki. Zdecydowałem się na razie ich nie ruszać. Może znów uda nam się znaleźć kogoś żywego? - Znów? To znaczy, że kogoś znaleźliście? - Pięciu. Niektórzy w nie najlepszym stanie. Są już w szpitalu. Wszedł w powyginane drzwi rufowej części nadbudówki. - W środku są dwie drużyny z palnikami acetylenowymi. Idzie powoli. Nie ma tu krzywiane drzwi. Część z nich, to znaczy drzwi, po prostu wyleciała w powietrze. O, jak te, na przykład. - To chłodnia. Hm! Przynajmniej tam nikogo nie było. Za to w chłodni mieliśmy trzytygodniowe zapasy wołowiny, wszelkiego innego mięsa, ryb, produktów nietrwałych. Za kilka dni trzeba je będzie wyrzucić do morza. - Przesuwali się wolno korytarzem. - Spiżarnia nienaruszona, choć nie sądzę, żeby stała dieta, na którą będą się składać warzywa i owoce, miała komukolwiek przypaść do gustu. O Boże! Bosman zajrzał do kuchni po drugiej stronie korytarza. Blaty kuchenek sterczały pod dziwacznymi kątami, lecz wszystkie szafki i dwa stoły były całe. Uwagę bosmana przykuło jednak nie umeblowanie kuchni, lecz wstrząsający widok dwóch mężczyzn leżących z rozrzuconymi ramionami na podłodze. Zdawać by się mogło, że nic im nie jest, gdyby nie wąziutkie strumyczki krwi pod nosem i przy ustach. - Netley i Spicer - wyszeptał McKinnon. - Zdaje się, że oni... Oni nie żyją? - Kompresja. Natychmiastowa śmierć - odparł Patterson. Bosman potrząsnął głową i ruszył przed siebie. - Magazyn konserw. Cały. No tak. I magazyn z alkoholem. Ani jedna puszka nie wygięta, nie zbiła się żadna butelka. - Bosman zawiesił głos. - Za pozwoleniem, panie chiefie, myślę, że nadeszła pora, by uszczuplić zapasy trunków. Trzeba by rozdać wszystkim chłopakom po sporej miarce rumu, a w każdym razie tym, którzy tu pracują. Mają ponurą robotę, a taki jest zwyczaj w Królewskiej Marynarce Wojennej: kiedy trzeba już zrobić taką robotę, przydziela się rum. Patterson uśmiechnął się blado samymi ustami. - Nie wiedziałem, że służyliście w marynarce wojennej, bosmanie. - Dwanaście lat. Za moje grzechy.
- Znakomity pomysł. Będę waszym pierwszym klientem - rzekł Patterson. Zaczęli wspinać się na wyższy pokład poskręcaną, lecz wciąż nadającą się do użytku zejściówką. Bosman niósł butelkę rumu i nanizane na drut kubki. To był pokład mieszkalny dla załogi i nie stanowił przyjemnego widoku. Korytarz przybrał kształt litery „S”, a podłoga uległa takiemu sfalowaniu, że utworzyły się nań wyraźne góry i doliny. Na dziobowym końcu korytarza uwijały się dwie drużyny z palnikami acetylenowymi; każda szturmowała jedną parę wypaczonych drzwi. Na krótkim odcinku dzielącym zejściówkę od pracujących mężczyzn znajdowało się osiem par drzwi; cztery, jakby pijane, zwisały na zawiasach, cztery zostały rozprute palnikami. Za siedmioma z nich znajdowali się ludzie, mieszkańcy kajut. Wciąż tam byli. W sumie dwunastu. W ósmej kabinie ujrzeli doktora Sinclaira. Pochylony, robił zastrzyk z morfiny leżącemu twarzą do ziemi, w pełni przytomnemu pacjentowi. Zupełnie niecenzuralny monolog adresowany do wszystkich i do nikogo w szczególności dobitnie potwierdzał fakt, że pacjent ów świadomości bynajmniej nie stracił. - Jak się czujesz, Chips? - zapytał bosman. Chips nazywał się Rafferty i był okrętowym cieślą. - Umieram. - Rafferty kątem oka zauważył butellcę rumu w dłoni bosmana i jego zbolała mina pierzchła. - Ale poczułbym się o niebo lepiej... - Gdzie mu do umierania - przerwał doktor Sinclair. - Ma proste złamanie kości piszczelowej i to wszystko. Ani kropli rumu. Morfina i alkohol to nie najlepsze połączenie. Później. - Wstał i usiłował się uśmiechnąć. -Za to mnie przydałby się łyczek, jeśli pan tak dobry, bosmanie. Spory łyczek. Czuję, że mi tego trzeba. - Jego udręczona i blada twarz wyraźnie świadczyła o tym, że spory łyk rumu był mu istotnie niezbędny; nic w dotychczasowej, krótkiej praktyce doktora Sinclaira nie przygotowało go nawet w przybliżeniu do obecnych doświadczeń. Bosman hojną ręką nalał mu tęgą miarkę, a potem Pattersonowi, wreszcie sobie i rum wraz z kubeczkami oddał w ręce ekip roboczych i dwóch sanitariuszy, którzy, trzymając w pogotowiu nosze, z nieszczęśliwymi minami stali obok - wyglądało na to, że nie są wcale w lepszym stanie niż doktor Sinclair, za to wyraźnie krzepił ich widok butellki. Kolejny pokład mieścił kabiny oficerskie. On też uległ poważnym zniszczeniom, choć nie tak wielkim jak ten piętro niżej. Patterson zatrzymał się przy pierwszej napotkanej kabinie. Siła wybuchu rzuciła drzwi do środka, a sprzęty w jej wnętrzu wyglądały tak, jakby wpadł tam zbiegły z zakładu maniak i porozwalał wszystko kowalskim młotem. Bosman wiedział, że jest to kabina chiefa Pattersona. - Nie przepadam specjalnie za maszynownią, kapitanie, ale bywają takie chwile, kiedy siedzenie tam ma swoje plusy. - McKinnon spojrzał naprzeciwko, w stronę niemal tak samo zniszczonej kabiny drugiego mechanika. - Jak to dobrze, że Ralsona tu nie było. A gdzie on właściwie jest? - Nie żyje. - Nie żyje... - powtórzył wolno bosman. - Kiedy spadły bomby, tkwił jeszcze w toalecie marynarzy i naprawiał tu zwarcie. - Cholernie mi przykro, panie Patterson... - Wiedział, że Ralson był jedynym przyjacielem chiefa na statku. - Tak... - mruknął Patterson niewyraźnie. - Miał żonę i dwoje dzieci, zupełne maluchy. McKinnon potrząsnął głową i zajrzał do następnej kabiny należącej do drugiego oficera. - Przynajmniej pana Rawlingsa tu nie ma. - Nie. Tu nie. Jest na górze, na mostku. Bosman popatrzył na Pattersona i wszedł do kabiny kapitańskiej, która znajdowała się dokładnie naprzeciwko i - o dziwo! - zdawała się być zupełnie nieuszkodzona. Podszedł wprost do niewielkiej drewnianej szafki zawieszonej na grodzi, wyciągnął scyzoryk, z niego marszpikiel i wcisnął jego czubek tuż pod zamek szafki. - Włamujecie się? Wyważacie drzwiczki, bosmanie? - W głosie głównego mechanika dało się słyszeć zdumienie, lecz nie naganę, bo Patterson dobrze wiedział, że McKinnon nigdy niczego nie robi bez istotnego powodu. - Włamanie? To dobre w przypadku zamkniętych drzwi albo okien. Niech pan to nazwie raczej aktem wandalizmu. - Drzwiczki odskoczyły, bosman włożył do środka rękę, po czym wyjął dwa oficerskie rewolwery typu colt kaliber 11,43 mm. - Zna się pan na broni?
- W życiu nie trzymałem w ręku rewolweru. Ale wy się znacie. Tak dobrze jak na rumie? - Znam się. Ten mały przycisk, o tu... O, tak się naciska i... bezpiecznik zwolniony. To wszystko, co należy wiedzieć o broni. - Spojrzał na zniszczoną szafkę, później na dwa rewolwery i pokręcił głową. - Myślę, że kapitan Bowen nie miałby mi tego za złe. - Nie będzie miał. Nie „nie miałby”, a „nie będzie miał”. Bosman ostrożnie ułożył dwa rewolwery na stole kapitańskim. - Czy chce mi pan powiedzieć, że kapitan Bowen żyje? - Żyje. Żyje też pierwszy oficer. Archie McKinnon uśmiechnął się - po raz pierwszy tego ranka - a później spojrzał z wyrzutem na Pattersona. - Mógł mi pan o tym powiedzieć trochę wcześniej, chiefie. - Chyba tak. Mogłem powiedzieć różne rzeczy. Ale zgodzicie się bosmanie, że obydwaj tyle spraw mamy tu na głowie. Kapitan i Pierwszy są w izbie chorych. Jeden i drugi z poważnymi oparzeniami twarzy, ale ich życiu nic nie grozi. Przynajmniej tak twierdzi doktor Singh. Uratowało ich to, że stali daleko na lewym skrzydle mostka i nie znaleźli się w bezpośredniej strefie wybuchu. - A skąd poparzenia? - Nie wiem. Obydwaj prawie nie mówią, bo twarze mają pozawijane bandażami i bardziej przypominają mumie egipskie niż ludzi. Zapytałem o to kapitana, ale on tylko wybełkotał „Essex” czy „Wessex”. Coś w tym stylu. Bosman skinął głową. - Wessex, kapitanie. Takie rakiety. Flary, które strzela się, gdy ze statkiem krucho. Dwie skrzynki trzymaliśmy na mostku. Wstrząs musiał zwolnić mechanizm odpalający i wybuchły. Przedwcześnie. Cholerny pech! - Cholerny fart, moim zdaniem, bosmanie. Niech pan pomyśli o tych w nadbudówce. - Czy on... Czy on już wie? - To nie był chyba najlepszy moment, żeby mu o tym mówić. Aha, i jeszcze jedno, powtarzał to, jakby to było bardzo ważne: „Sygnał naradzający, sygnał naradzający”. Coś w tym duchu. Bez przerwy. Może gdzieś błądził myślą, a może ja nie mogłem go zrozumieć. Jedynym niezabandażowanym fragmentem twarzy są usta, ale nawet wargi obaj mają okropnie poparzone. No i do tego naszpikowali ich jeszcze morfiną. „Sygnał naradzający”. Mówi to panu coś? - Nie, w tej chwili nic. W drzwiach stanął młody, dość drobnej budowy palacz. Dwudziestokilkuletni McCrimmon z pewnością nie był postacią sympatyczną. Wśród różnorakich cech charakterystycznych na plan pierwszy wysuwały się niekończące się ciamkanie gumy do żucia, zaczepność, ciągłe patrzenie spode łba i soczysty język; pierwsze trzy cechy były aktualnie w stanie zawieszenia. - Ale przypieprzyło tam na dole. Cmentarz, cholera, sakramencki cmentarz. - Kostnica, McCrimmon, kostnica - poprawił Patterson. - Czego chcesz? - Ja? Niczego, panie chief. Przysyła mnie Jamieson. Mówił coś, że telefony wysiadły i że może będzie pan potrzebował gońca. - Dla ciebie pan Jamieson jest drugim mechanikiem, nie Jamiesonem. - Patterson spojrzał na bosmana. - To ładnie z jego strony. W maszynowni nie ma nic do roboty, oprócz zamontowania awaryjnego steru. A na pokładzie, bosmanie? - Wystawimy dwóch obserwatorów, choć Pan Bóg raczy wiedzieć, czego by też mieli wyglądać. Potrzebuję jeszcze dwóch pańskich ludzi, kapitanie, dwóch sanitariuszy, starszego marynarza Fergusona i Currana. Curran jest, a właściwie był, żaglomistrzem. Nie zazdroszczę mu tej roboty, ale mu pomogę. On będzie wiedział, co przynieść. Proponuję, panie Patterson, żeby opróżnić jadalnię marynarzy. - Na kostnicę? - Tak jest. - Słyszałeś, McCrimmon? Ilu ludzi? - Ośmiu, panie chief. - Ośmiu. Dwóch do obserwacji, dwóch z płótnem i czym tam jeszcze trzeba. Czterech do uprzątnięcia jadalni. Tylko ty im tego nie mów, bo cię wyrzucą za burtę. Przekaż drugiemu
mechanikowi, on im powie, jak skończą, niech się zameldują u mnie. Tutaj albo na mostku. Ty też. Już cię nie ma. - McCrimmon wyszedł. Bosman wskazał dwa colty leżące na stole. - Ciekawe, co McCrimmon sobie o nich pomyślał? - Jemu to chyba nie pierwszyzna - odparł Patterson. - Jamieson wybrał właściwego człowieka. McCrimmon to twardy facet i obce mu subtelniejsze uczucia. Irlandzko-szkocka rodzina ze slumsów w Glasgow. Był w więzieniu. W gruncie rzeczy gdyby nie wojna, znów by tam teraz pewnie siedział. Bosman kiwnął głową i otworzył jeszcze jedną ścienną szafkę. Tym razem w zamku tkwił klucz. Była to mała gablotka z trunkami i stamtąd, z wyścielanej aksamitem tacki, McKinnon wziął butelkę rumu i postawił ją na kapitańskiej koi. - Tego kapitan chyba też nie będzie miał za złe - oświadczył Patterson. - Dla noszowych? - Tak jest. - Bosman zaczął otwierać szuflady w stole. To, czego szukał, znajdowało się w trzeciej. Wręczył Pattersonowi dwie oprawione w skórę książeczki. - Modlitewnik i ceremoniał pogrzebowy, kapitanie. Sądzę jednak, że ceremoniał wystarczy. Ktoś to musi przeczytać. - Dobry Boże! Nie jestem kaznodzieją, bosmanie! - Nie, kapitanie. Ale pan jest tu teraz dowódcą. - Chryste panie! - jęknął chief. Z rewerencją ułożył obydwie książeczki na kapitańskim stole. - Później je przejrzę. - „Sygnał naradzający” - powtórzył wolno bosman. - Tak właśnie mówił kapitan, co? „sygnał naradzający”. - Tak. - Chciał powiedzieć „naprowadzający”. Sygnał naprowadzający. Powinienem był wcześniej na to wpaść, ale właśnie pewnie, dlatego kapitan Bowen tu rządzi, nie ja. Jak pan sądzi, jakim cudem udało się condorowi trafić na nas w ciemnościach? Zgadza się, kiedy atakował, już dniało, ale przecież musiał lecieć naszym kursem jeszcze w nocy. Skąd wiedział, gdzie nas szukać? - U-boot? - Żaden tam U-boot. Wytropiłby go hydrolokator akustyczny „Andovera” - bosman powtarzał słowa kapitana Bowena. - Aaa... - Patterson kiwnął głową. - Sygnał naprowadzający. Nasz drogi sabotażysta... - Cicha Stopa, jak nazywa go pan Jamieson. Mało tego, że zabawiał się naszymi obwodami elektrycznymi, to jeszcze nadawał ciągły sygnał, sygnał naprowadzający. Condor znał naszą pozycję, co do centymetra. Nie wiem, czy condory wyposażone są w urządzenia do odbioru takich impulsów, ale to bez znaczenia. Sygnał mogli odbierać, dajmy na to, w Altafjorden i przekazywać nasze namiary condorowi. - Ma pan rację bosmanie. Oczywiście ma pan rację w całej rozciągłości. - Chief zerknął na dwa rewolwery. - Jeden dla pana, drugi dla mnie. - Jak pan rozkaże, kapitanie. - Nie wygłupiajcie się lepiej. Niby, kto inny miałby to nosić? - Patterson wziął do ręki rewolwer. - Nigdy czegoś takiego nawet nie trzymałem, nie mówiąc już o strzelaniu, bosmanie. Właściwie to chciałbym sobie raz strzelić. Tylko raz. - Ja też, panie Patterson, ja też. Drugi oficer Rawlings leżał przy kole steru i jasne było, w jaki sposób zginął - odłamek ciśnięty siłą eksplozji obciął mu głowę. - A gdzie sternik? Sternik przeżył? - dopytywał się bosman. - Nie wiem. Nie wiem, kto trzymał wachtę. Może go Rawlings po coś wysłał? Ale dwóch ludzi tu, na górze, przeżyło. Oprócz kapitana i Pierwszegó przeżyli McGuigan i Jones. - McGuigan i Jones? A co oni tu robili? - Chyba pan Kennet wezwał ich do siebie i wystawił na stanowiska obserwacyjne, na obu skrzydłach. Pewnie, dlatego żyją, tak jak kapitan Bowen i Kennet. Też są w szpitalu. - Ciężko ranni? - Zdaje się, że nie, draśnięci. W szoku, to wszystko. Bosman przeszedł na lewe skrzydło mostka, za nimi chief Pattexson. Skrzydło pozostało nienaruszone, nigdzie nie widać było nawet wybrzuszeń metalu. McKinnon wskazał niegdyś