ROZDZIAŁ PIERWSZY
Czuł się stary. Dokładnie tak: stary! Gdzie podziały się
dawne marzenia, ambicja pełna nieskażonych ideałów, czysta
radość z poczucia, że jest mężczyzną w najlepszych latach
swego życia? Problem w tym, że człowiek ma za sobą owe
najlepsze lata, zanim zda sobie z tego sprawę. Potem pozo
staje tylko starość.
Aleks Hightower wychodził z biura zmęczony. Było mu
gorąco. Myślał o kobiecie, z którą miał się spotkać za parę
godzin, i próbował wykrzesać z siebie choć iskrę pożądania.
Na miłość Boga, miał tylko trzydzieści osiem lat! Był z niego
kawał chłopa: metr osiemdziesiąt sześć wzrostu, osiemdzie
siąt kilo wagi. Gdzieś w tym wielkim ciele powinny tułać się
choć resztki hormonów!
Pomyśl, człowieku, mówił sobie, jest się za co brać! Długie
nogi, ciało jak gładki jedwab, zmysłowe, pełne usta. Okrągłe
piersi, miękkie i sprężyste. Wyobraź sobie... Splecione ciała
na pomiętych prześcieradłach, namiętne szaleństwo, po któ
rym człowiek aż drży z wyczerpania, a mimo to marzy, żeby
jeszcze raz...
- Seks, stary, seks... przestaw się wreszcie - mruczał,
skręcając w stronę domu. - Rzuć w diabły tę wystawę mebli
i cholerne biuro!
Otworzył frontowe drzwi domu z białej cegły, w którym
mieszkał ze swą czternastoletnią córką. Najpierw chłodny
prysznic, pomyślał, potem porządny drink i może w głowie
ALEKS 1ANGEL 7
ny przyznać, że mało się zna na kobiecej naturze, choć przed
stawicielki płci pięknej wchodziły mu w drogę od czasu, kie
dy skończył piętnaście lat. Mimo to uważał, że dama w wieku
lat czternastu nie musi przytwierdzać sobie do ucha pół kilo
grama żelastwa!
- Ale, tatusiu, każda dziewczyna ma kolczyki. Będę wy
glądać jak goła!
- Masz dopiero czternaście lat...
- Czternaście i pół, czyli praktycznie piętnaście, a to zna
czy, że prawie szesnaście... A wtedy można już prowadzić
samochód i wyjść za mąż, i robić prawie wszystko. Znam trzy
dziewczyny, które już są w ciąży!
Poczuł się starszy o dobre dziesięć lat.
- ...Dlatego tylko, że jesteś już stary i zapomniałeś, co to
znaczy dobra zabawa, ja mam żyć jak pięcioletnie dziecko
w klasztorze!
- Wydaje mi się, że pięcioletnich dzieci nie przyjmują
jeszcze do klasztoru - zauważył. - A teraz idź umyć twarz
- dodał, widząc, że córka znów robiła eksperymenty z maki
jażem. - Szybko, jeśli mogę cię prosić. Jestem spóźniony.
Po chwili sprawdził rezultaty mycia, zbywając milczeniem
kolczyki. W jednym uchu Sandy miała coś małego, czemu
lepiej było nie przyglądać się z bliska, w drugim dyndający
zestaw części zamiennych, może do perpetuum mobile. Wi-
szące blaszki ocierały się o jej chudy bark.
Czyżby naprawdę był aż takim zrzędą? Córka oskarżała go
o to średnio trzy razy w tygodniu.
Przeniósł wzrok na stojącą obok lustra fotografię Sandy.
Miała wtedy jedenaście lat. Odziedziczyła po nim włosy ko
loru jasnoblond i przejrzyste, szare oczy. Na tym ich podo
bieństwo się kończyło, chyba na szczęście. Po Dinie odzie
dziczyła piękny owal twarzy i nieskazitelne rysy zamiast jego
garbatego nosa i mocnej, kwadratowej szczęki. Nie miał ni
gdy złudzeń co do swojej urody, która zresztą nie była mu aż
tak potrzebna. Pieniądze są lepszym afrodyzjakiem.
Niech to diabli, znowu się spóźni! Pani Halsey przycho
dziła ostatnio po umówionym czasie, a Sandy nie omieszkała
przedstawić swojego zdania o tym, czy opiekunka jest jej
w ogóle potrzebna, kiedy ojciec wychodzi wieczorem. Ucie
kała do swojego pokoju i słuchała czegoś, co według niej
nazywało się muzyką. Od tej „muzyki" kryształy wielkiego
kandelabru w jadalni trzęsły się tak, jakby miały za chwilę
pospadać na podłogę.
Zanim zszedł na dół, zapukał do jej drzwi.
- Sandy? Wrócę przed dwunastą. - Wystarczająco dużo
czasu, żeby wypić drinka, zjeść kolację i wpaść na pożegnal
ny kieliszek, pomyślał. - Gdybyś czegoś potrzebowała, będę
w klubie. - Nie doczekał się odpowiedzi. - Z Carol. - Sandy
milczała. Z jej pokoju dobiegał tylko dziki łomot elektrycz
nych gitar oraz odgłosy zderzenia dwu towarowych pociągów.
Ani on, ani domowy lekarz nie mogli przekonać jej, że to
szkodzi na słuch. Młoda dama wiedziała swoje. - Sandy?
Zobaczymy się rano, kochanie. A przy okazji, chyba mówi się
„wapniaczy" albo „wapniakowaty", jeśli już tak to chcesz
określić...
Z westchnieniem rezygnacji zszedł w dół po pięknych,
rozszerzających się łukowato schodach i zajrzał do salonu.
Pani Halsey w skupieniu przyglądała się półnagim męskim
modelom, defilującym rzędem na ekranie telewizora. Nawet
nie spojrzała w jego stronę. Wzruszając ramionami, wyszedł
na umówioną kolację.
Może powinien poprosić Carol, żeby porozmawiała z San
dy? Może znajdą wspólny język? W każdym razie warto spró
bować.
Taka próba oznaczała jednak pewne ryzyko...
Carol English miała wszystko to, co każdy mężczyzna
chciałby widzieć w kobiecie. Atrakcyjna, inteligentna, dobrze
wychowana, z klasą. Ukończyła żeńską szkołę średnią i żeń
ski college. Do diabła, była wcieleniem kobiecości. Dlaczego
nie spróbować? Przecież nie może być już gorzej niż teraz.
Córka oddala się od niego coraz bardziej. Cytuje już nawet
poglądy tych zbawców społeczeństwa, którzy zachęcają mło
dzież do wyrwania się spod opieki rodziców i życia na własną
rękę.
Podejrzewał, że Carol od dawna widzi się w roli pani High-
tower, żony Aleksa Hightowera Trzeciego, ale on nie był
jeszcze gotów do roli jej męża. Parę razy wysłał Carol i Sandy
na wspólne zakupy, wiedział jednak, że jeśli posunie się choć
trochę dalej, może znaleźć się w sytuacji bez wyjścia.
Zrobiłby wszystko dla dobra swojej córki, póki jeszcze
żyje i oddycha.
Ale ożenić się?
Z drugiej strony, czemu nie? Przecież pasowali do siebie,
on i Carol. To na pewno lepsze, niż ryzykować poważny
związek z obcą kobietą. Wolałby wreszcie mieć uregulowane
życie seksualne; ostry trening na basenie to marny substytut
tego, czego mu naprawdę trzeba. Brakowało mu też przyjaznej
duszy, kogoś bliskiego. To miało szansę spełnić się w małżeń
stwie. Prawdę mówiąc, z Diną się nie spełniło.
Z Diną również seks nie był tak fascynujący, jak to sobie
wyobrażał. Teraz jednak był starszy, bardziej doświadczony.
Łatwiej będzie pogodzić się z faktem, że nie tylko te sprawy
stanowią o sukcesie w życiu przeciętnego mężczyzny. Dla
czego więc nie spróbować? To mogłoby być dobre dla Sandy:
jeszcze jedna kobieta w domu oprócz pani Gilly, która była
tu bardziej instytucją niż pomocą domową. Znał Carol od
przedszkola; wyrośli w tym samym otoczeniu, należeli do
tych samych klubów, w podobnym czasie zbuntowali się na
krótko przeciw własnej klasie społecznej. Niedługo powrócili
do niej znów, już nieodwołalnie, bo tam przecież było ich
miejsce.
Z bezwiedną zręcznością manewrował samochodem w tło
ku panującym o tej porze na University Drive. Nie, nie był
jeszcze gotów do takiej decyzji. Seks i częstszą bliskość Carol
mógłby i tak mieć, gdyby naprawdę tego chciał. Sandy też nie
jest wystarczającym powodem. Wkrótce i tak będzie dorosła.
Ponadto Carol za bardzo przypominała mu Dinę, jego byłą
żonę. Utraconą bez żalu, obecnie poślubioną jakiemuś euro
pejskiemu arystokracie, który pewnie świetnie jeździ na na
rtach, nałogowo odwiedza kasyna gry i ma służbę noszącą
wymyślne uniformy.
Obok, po prawym pasie, przemknął z rykiem dalekobieżny
autobus. Minął pasy na żółtym świetle. Aleks spokojnie za
czekał na zielone. Wracał myślami do szkolnych czasów, cu
downych dni pełnych radości życia i młodzieńczego buntu.
Kochany, stary Gus. Gus Wydowski. Nierozłączna trójka
przyjaciół: Aleks, Gus i Kurt Stryker. Duży, Czarny i Przy
stojniak - tak ich nazywali.
Aleks był dziedzicem dynastii meblowych potentatów.
Jedynakiem, rozpuszczonym do tego stopnia, że udało mu
się wylecieć ze szkoły, której fundatorem był jego dziadek.
Na takie osiągnięcie trzeba było solidnie zapracować. Pier
wsze tygodnie w szkole publicznej były prawdziwym pie
kłem do czasu, kiedy jeden z tamtejszych twardzieli stanął
w jego obronie. Gus Wydowski, syn mechanika od diesli,
nauczył go paru rzeczy przydatnych w sztuce walki, jak na
przykład to, że nie chowa się kciuków w pięści, waląc prze
ciwnika w szczękę.
Nauczył go też zasad porządnego, amerykańskiego futbo
lu: iść do przodu twardo i ostro, żeby wygrać. Nauczył i jego,
i Kurta; odtąd we trzech stali się niepokonani. Gus musiał
zacząć zarabiać na dalszą naukę. On i Kurt zapisali się do
stanowego college'u Północnej Karoliny; Aleks zerwał więc
z rodzinną tradycją studiowania w Duke i dołączył do nich.
Nierozłączne trio. Boże, ile to już lat minęło? Jak dobrze
byłoby teraz zapytać o radę Gusa, mającego rzeczowe, trzeź
we spojrzenie na świat, pogadać z Kurtem, choć jego poczucie
odpowiedzialności było nieraz naprawdę przesadne. Pewnie
pomogliby mu wyjść z tej patowej sytuacji, chociaż... Cóż
oni mogli poradzić facetowi, którym jego własna dorastająca
córka manipuluje, jak chce?
Wjechał na otoczony wypielęgnowaną trawą parking przed
domem Carol i przez chwilę jeszcze nie wychodził z samo
chodu. Przypomniał sobie coś, co tak bardzo łączyło się ze
wspomnieniami o trójce przyjaciół.
Ta wieczna doczepka. Utrapiony brzdąc. Siostrunia z piek
ła rodem.
Jako źródło kłopotów Angelinę Wydowski była nie do
pobicia; Sandy nie dorastała tamtej smarkuli do pięt. Mała jak
pchła, rudowłosa i piegowata; rodzina wołała na nią Angel*
ale każdy inny, kto ją choć trochę znał, nazywał ją Diabeł
kiem, ze stuprocentowym uzasadnieniem!
- Dzień dobry, kochanie. - Drzwi otwarły się bezszelest
nie; Carol w trzyczęściowym komplecie z beżowego jedwa
biu była wcieleniem chłodnej elegancji. Pochyliła się i mus
nęła wargami powietrze o centymetr od policzka swego
gościa.
Aleks poczuł zapach jej lakieru do włosów i perfum Cha-
•Angel - anioł (przyp. tłum.)
nel. Woń piękną, jak Carol, jednak tak jak i ona nie porusza
jącą męskich zmysłów.
- Przepraszam za spóźnienie - zaczął. - Opiekunka San-
dy utknęła w korku.
- Och, mój drogi, kiedy wreszcie zdobędziesz się na roz
sądną decyzję i wyślesz małą do szkoły z internatem? To ufor
muje jej osobowość, zapewniam cię. - Carol cofnęła się
w głąb korytarza, żeby wziąć swoją maleńką torebkę. - Ja
sama wychowałam się w takiej szkole; z nie najgorszym skut
kiem, czyż nie tak?
Czekała na stosowny komplement, którym natychmiast ją
obdarzy Aleks. Była atrakcyjna, inteligentna - przypominał
samemu sobie - dobrze wychowana, subtelna.
I nudna. Niestety, Carol była tak podniecająca jak zleżałe
ciastko.
Trzy dni później Aleks wybiegał pośpiesznie z biura. My
ślami był już o sześć przecznic dalej; gdybyż mógł zamknąć
swą córkę w jakimś bezpiecznym miejscu na najbliższe czter
dzieści lat! Pochłonięty tym problemem, nie zauważył ułożo
nych w poprzek chodnika stóp w wojskowych butach prawie
dziecinnego rozmiaru. Omal się nie potknął.
- Bardzo panią przepraszam...
- Może uważałbyś trochę, Hightower!
- Czy ja panią znam?
Kobieta klęczała, a raczej wysuwała się na klęczkach spod
ogromnej magnolii, której gałęzie zwisały nad chodni
kiem. Stopami do przodu. Dokładnie stopami i siedzeniem.
Kształtnym, uroczo zaokrąglonym tyłeczkiem w roboczym
drelichu.
- Diabełek? - zapytał z niedowierzaniem. - Diabełek
od Wydowskich? Niech skonam. Niedawno zastanawia-
łem się, gdzie może być teraz Gus. Przy okazji pomyślałem
o tobie.
Angelinę z ociąganiem wstała, prezentując całe sto pięć
dziesiąt sześć centymetrów wzrostu, i otrzepała drelichowe
spodnie. Czemu nie mam na sobie dżinsów, westchnęła w du
chu. Kto mógłby przypuścić, że kiedy spotka się znowu twa
rzą w twarz z mężczyzną, który dwadzieścia lat temu złamał
jej serce, będzie zgrzana, spocona i ubrana w najstarszą parę
roboczych drelichów?
- Zawinął się - mruknęła. Jej twarz płonęła rumieńcem.
- Gus?!
- Nie, korzeń tej magnolii.
O Boże, jakiż ten mężczyzna jest cudowny, powtarza
ła w myślach. Wszystko w jego twarzy było nie takie, jak
trzeba, może tylko z wyjątkiem przejrzystych, ciemnoszarych
oczu, które zaglądały w głąb jej serca. Czy on widzi, jak ona
go pragnie?
- Angelja...
W miejscu, gdzie nie wolno było parkować, tuż za fur
gonetką z napisem „Perkins. Projektowanie i pielęgnowanie
ogrodów", zatrzymał się samochód. Drzwi od strony pasaże
ra otwarły się gwałtownie. Wysiadła stamtąd z impetem na
burmuszona nastolatka z mocno wymalowanymi oczami,
w minispódniczce, która prawie niczego nie zakrywała. Sa
mochód ruszył do tyłu i wyjechał z parkingu.
Aleks zaklął w duchu. Miał sam pojechać po córkę do
domu, a potem dopaść kogoś ze szkolnej dyrekcji. Chciał
wiedzieć, jak pedagodzy najlepszej podobno szkoły w mie
ście zamierzają przemówić do rozumu młodej damie, która
wcale sobie tego nie życzy.
- Sandy, właśnie jechałem do domu. Gdybyś tylko tro
chę...
- ...Poczekała. Dobra, dobra, wiem. Czekałam, aż mnie
brzuch rozbolał. Pani Toad* powiedziała, że może mnie pod
wieźć do twojego biura. Myślałam, że tak będzie szybciej.
- Pani Todd - poprawił machinalnie. - Wiesz przecież, że
nie mam nic przeciw... ale dajmy temu spokój. Angel, to jest
moja córka, Aleksandra. Sandy, to panna Wydowski. Kiedyś
mówiłem ci o moim koledze, który nazywał się Gus Wydo
wski, pamiętasz?
- Nie.
- Teraz nazywam się Perkins - wtrąciła Angel chłodno.
Niech sobie nie wyobraża nie wiadomo czego, pomyślała.
- Ach, tak. Więc ta furgonetka...
- Jest moja.
Zatem Angel jest zamężna, myślał. Aniołek-Diabełek Wy
dowski. Ciekawe, co za facet odważył sięją poślubić. Spojrzał
na jej małe, kwadratowe dłonie. Kurz i odciski. Żadnej obrą
czki. Pewnie ogrodniczki nie noszą obrączek podczas pracy.
- Nic się nie zmieniłaś - mruknął, czując, że wypada coś
powiedzieć. Zresztą naprawdę tak myślał. Jej włosy pocie
mniały trochę i straciły kolor marchewki, który tak dobrze pa
miętał, ale szeroki, promienny uśmiech pozostał ten sam. Nie
sposób było nie odpowiedzieć nań uśmiechem, choć Aleks
dziwił się, że w takiej chwili potrafił to zrobić. Nie przypo
minał sobie, kiedy ostatnio miał chęć się uśmiechnąć. Pode
jrzewał, że jego poczucie humoru, jak wiele innych rzeczy,
po prostu słabnie z wiekiem.
- Miło mi panią poznać - powiedziała Sandy, przeno
sząc zaintrygowane spojrzenie z nieznajomej w zielonym ro
boczym kombinezonie na swego ojca. Była wyższa o kilka-
•Sandy celowo przekręca nazwisko Todd; toad - (ang.) ropucha
(przyp. tłum.)
naście centymetrów od tej drobnej, rudowłosej kobiety; jej
ojciec o całe trzydzieści. Aleks patrzył na płonące rumieńcem
policzki Angel i czuł, jakby po długim deszczu słońce błys
nęło zza chmur.
- I ja się cieszę. - Angel uśmiechnęła się jeszcze szerzej
i wyciągnęła rękę. Z zabawnym grymasem cofnęła ją jednak,
wytarła o tył spodni i wyciągnęła znowu.
- Niezłe kolczyki - powiedziała do Sandy. - Z tego no
wego sklepu na Chapel Hill?
- Aha. Ekstra, prawda?
Aleks spoglądał w milczeniu to na jedną, to na drugą,
kiedy opowiadały sobie nawzajem, gdzie można dostać naj
fajniejsze rzeczy, tańsze i droższe. Pokrętne drogi damskiego
myślenia zadziwiały go.
Nie po raz pierwszy zresztą.
Angel pozamykała już wszystko na noc i szykowała się
do długiej, gorącej kąpieli. Potem miała w programie pizzę
z kiełbasą po polsku i ukochane czytadło. Pierwsze z nowej
paczki, która przyszła dzisiejszą pocztą.
Romanse.
Miała trzydzieści cztery lata i dosyć głupich spojrzeń
smarkatych sprzedawczyń w księgarni; uważały pewnie, że
kobieta w jej wieku i z jej wyglądem może sobie o miłości
wyłącznie poczytać.
Ona z kolei nie musi nikomu tłumaczyć, że jednak miała
romans, i to dwa razy, a ponadto prawie przez rok była za
mężna. Oprócz tego przez całe życie kochała się w pewnym
księciu z bajki, którego zobaczyła po raz pierwszy u boku
swego brata. Skończyła wtedy trzynaście lat.
Może ktoś uważa, że trzynastoletnia dziewczyna nie może
się zakochać? Ha! Jej się to zdarzyło.
Oczywiście, nigdy owemu księciu tego nie powiedziała. Ani
jemu, ani nikomu innemu. Przez tyle lat śledziła z daleka wszy
stko, co robił, widziała jego ślub z tą paplającą wytwornym
akcentem, nadętą lalą. Po ślubie on też stał się wytwornie nadę
tym facetem. To jej w niczym nie pomogło. Dwa romanse nie
pomogły tym bardziej. Nie potrafiła uwolnić się od tego prze
klętego zadurzenia.
Dowiedziała się o jego rozwodzie. Nie znała przyczyn, ale
wiedziała, że to się stało. Słyszała też, że przyznano mu opiekę
nad córką. Wszyscy o tym wiedzieli. Wystarczyło, że ktoś taki
jak Aleks Hightower Trzeci zmienił fryzjera, a już miasto
miało żer do plotek.
Wiedziała również, że stopniowo oddalał się od starych
kompanów. Nie kontaktował się z Gusem od wieków. Nie
pytała o to brata wprost; była na to zbyt dumna. Po prostu
miała swoje sposoby.
To paskudne i nieuczciwe, że ten człowiek tkwił jej w ser
cu jak drzazga przez cały czas. I nawet nie o to chodziło, że
pochodził z tak zwanych wyższych sfer. Rodzina Reillych, ze
strony jej matki, i sami Wydowscy pochodzili od Adama
i Ewy. Hightowerowie też, więc o co chodzi?
Nie wchodziły w grę jego pieniądze. Poznawała nadzia
nych facetów już wtedy, gdy w średniej szkole pracowała po
godzinach jako kelnerka. W jej obecnej pracy spotykała ta
kich jeszcze częściej.
Dlaczego więc? Chciała to wiedzieć nawet bardziej, niż
znaleźć lekarstwo na swoją miłość. Szukała ucieczki od tego
uczucia; inny chłopak z tak zwanej złotej młodzieży pozbawił
ją dziewictwa po paru randkach, a potem wyśmiał, bo naiwnie
liczyła na coś więcej. Również w czasie swego krótkiego
małżeństwa z Calem Perkinsem ani na chwilę nie zapomniała
o Aleksie.
W jej otoczeniu pijało się piwo, w jego sferze szampana.
Nie zależało jej na tym szampanie, naprawdę. Aleks to był jej
zwariowany nałóg. Mogła obywać się bez oglądania tego
faceta bardzo długo, ale to nie zmieniało faktu, że była od
niego uzależniona.
Mogła przeprowadzić się do Kalifornii albo nawet do Au
stralii. Mieszkając w tym samym mieście, siłą rzeczy musiała
go czasem widywać, choćby z daleka. Stłamsiła jednak swoją
bolesną tęsknotę tak bardzo, że przestała, widząc go, odczu
wać to radosne napięcie, dziewczęce pożądanie, które ogar
niało ją na widok Aleksa takiego, jakim go pamiętała.
Widywała go czasem, bo był kimś w tym mieście. On jej
nie dostrzegał; nie miał powodu do kontaktów z firmą ogrod
niczą, która była bazą jej istnienia. Prowadziła sama tę firmę
od czasu, kiedy jej czarujący małżonek, zbyt przystojny, by
nadawać się na męża, ruszył w świat z kelnerką z baru. Jego
strzaskana furgonetka prawie owinęła się wokół drzewa przy
południowym wyjeździe z miasta.
Angel udało się ocalić firmę, mimo że na początku wcale
się nie znała na ogrodnictwie. Pomogli przyjaciele. Pomógł
też Gus. Ogrodził teren, założył system alarmowy, który prze
ważnie zapominała włączyć, zmodernizował malutkie biuro.
Potem zabrał swoich ludzi i ruszył na wybrzeże, gdzie czekał
go kolejny kontrakt budowlany. Dalej mogła liczyć tylko na
własne siły.
Urodziła się i wychowała w rodzinie, gdzie ręce były prze
znaczone do pracy. To jednak nie wystarczało. Musiała na
uczyć się szukać zleceń, poznać potrzeby klientów w różnych
częściach miasta, omijać administracyjne pułapki. Ostat
nio obiecującym miejscem było Forest Hills, w rejonie Hope
Valley.
Tak się złożyło, że tam również znajdowały się dom i biuro
Aleksa, ale jakie to miało znaczenie? Całkiem obiektywne
okoliczności sprawiły, że miała niekiedy okazję widzieć, jak
prowadził swój luksusowy samochód. Takie cacko kosztowa
ło więcej, niż ona zarabiała w ciągu roku.
Przez kilka poprzednich lat widziała go zaledwie parę razy
na koniu; zakręty alejki do konnych spacerów przylegały tu
i ówdzie do ulicy, którą ona jeździła na skróty. Dumnie wy
prostowany na grzbiecie olbrzymiego szarego wierzchowca
w błyszczącej uprzęży, nie przypominał wprawdzie kowbo
jów z filmu „Samotny jeździec", niemniej jednak był wspa
niały.
Zawsze taki był.
Dawno temu, kiedy go ledwie poznała, nieraz spędzała
długie godziny przy korcie tenisowym, podziwiając jego mu
skularne nogi i sprężyste pośladki. Chybaby umarła, gdyby
ktoś ją na tym przyłapał.
Wtedy potrzebowała tak niewiele, by marzyć o nim całymi
tygodniami. Teraz, niestety, też.
- Wszystko to diabła warte - mruknęła, wychodząc z zapa
rowanej łazienki. Pizza była już zimna. Może pewnego dnia,
myślała, będę dość dorosła, by zrozumieć, że marzenia Ko
pciuszka w wojskowych butach nie spełniają się w ramionach
pięknego księcia.
Ciekawe, gdzie on teraz jest? Może w swym ekskluzyw
nym biurze, ze swoją ekskluzywną sekretarką? Może gra
w tenisa w swoim ekskluzywnym klubie lub je kolację ze swą
ładniutką, wesołą, lecz chwilami przygaszoną córką?
Za wcześnie. Ludzie z jego sfery nie jadają zwykłej kola
cji. O tej godzinie spożywają obiad.
Przypomniała sobie ten pierwszy raz, kiedy Aleks przy
szedł do ich domu na kolację. Miała wtedy jakieś piętnaście
lat, tyle mniej więcej, ile teraz jego córka. Tata umarł kilka
miesięcy wcześniej. Ona, Gus, mama i ciocia Zee przenieśli
się do dawnego domu mamy, do babci Reilly.
Babcia przygotowała kolację na ciepło. Kapusta, peklowa
na wołowina, ziemniaki i marchewka. Angel miała ochotę
zapaść się pod ziemię. Żeby choć usmażyła stek, choć napra
wdę powinien być bażant i kawior. Angel pragnęła, żeby na
tę okazję nakryto stół w nie używanej od stu lat jadalni. Babcia
jednak uważała, że takie towarzystwo może zjeść w kuchni.
Siedzieli więc przy kuchennym stole, w szumie starego we
ntylatora, i jedli na talerzach kupionych u Krogera po obni
żonej cenie. Aleks dwa razy prosił o dokładkę i za każdym
razem wymiatał talerz do czysta. Kiedy zdała sobie sprawę,
że nie robi tego wyłącznie z grzeczności, pokochała go jesz
cze bardziej, jeśli to w ogóle było możliwe.
On nigdy się tego nie domyślał. Był dla niej dość miły, ale
w ten sam sposób, w jaki Gus był miły dla swej młodszej
siostry. Przeważnie jej prawie nie zauważał. Czasami trochę
się z nią droczył i zawsze stawał w jej obronie, kiedy coś
nabroiła. Zdarzało się, i to wcale nierzadko. Mieszanka pol
sko-irlandzka była wyraźnie wybuchowa, nawet w trzecim
pokoleniu.
Aleks Hightower. O Boże... I pomyśleć, że dopiero co
rozmawiała z nim. Po tylu latach.
- Tatusiu, stawiasz mnie w okropnej sytuacji! Ja dałam
słowo!
- To twoje zmartwienie. Ogród należy do mnie. Jeżeli
uznam, że trzeba przyciąć drzewa, pan Gilly znajdzie właści
wych ludzi.
Prawdę mówiąc, drzewa aż się o to prosiły. W tym roku
chłopak wynajęty do czyszczenia basenu zajmował się głów
nie wygrabianiem z niego liści. To jednak nie oznacza, że
trzeba zadzwonić akurat do pani Angel Wydowski, czy Per-
kins, czy jak ona się tam teraz nazywa.
Sandy gwałtownie wybiegła z pokoju; ostatnio porusza
ła się głównie w ten sposób. Aleks przesunął ręką po wło
sach i opadł z powrotem na fotel. Zapomniał o notowa
niach giełdowych, które przeglądał przed chwilą, i zapatrzył
się w oświetlone słońcem wzory spłowiałego chińskiego dy
wanu.
Angel Wydowski. Wieczne utrapienie, zewnętrznie raczej
nieduże. Kiedyś wyczekiwała, aż chłopcy skończą grać i wpa
kują się do Aleksowego mustanga, każdy ze swoją dziewczy
ną. Wsiadała razem ze wszystkimi i przeważnie udawało jej
się uplasować pomiędzy nim i tą z dopingujących drużynę
szkolnych piękności, z którą się aktualnie spotykał.
Diabełek od Wydowskich. Mała Angel. Kiedyś zostawił
sweter na boisku i ona wzięła taksówkę tylko po to, żeby mu
go przywieźć. Jego matka nie była tym zachwycona. Jej matka
też nie. Sama Angel również straciła humor, kiedy próbował
jej zwrócić za taksówkę.
Całe trzy kwadranse siedział w swoim ulubionym fotelu,
w dwunastopokojowym domu, w którym urodził się i wycho
wał; dumał o minionych chwilach młodzieńczego buntu prze
ciw światu. Być może... do diabła, nie być może, tylko na
pewno były to najszczęśliwsze chwile jego życia. Czuł, że
żyje, żyje naprawdę, chłonąc wszystkie obietnice świata,
wszystkie nieskończone możliwości, jakie otwierała przed
nim przyszłość. Każdy dzień był nową przygodą, każdy mecz
i każda dziewczyna nowym wyzwaniem.
Angel oczywiście nie wchodziła w grę. Wiedział, że wpadł
jej w oko, i czuł się mile połechtany, kiedy inni to dostrzegali.
Wygrywał z Kurtem, a Kurt był dla każdej dziewczyny speł
nieniem marzeń o królewiczu z bajki.
Czemu więc ani on, ani Kurt jej nie zdobył?
Jasne, były co najmniej dwa powody, ważne dla nich oby
dwu. Po pierwsze: Angel była siostrą Gusa; po drugie: była
smarkulą. Aleks nawet ją lubił, choć czasami doprowadzała
go do szału. Próbował nie być do końca świadomy jej rodzą
cego się nim zainteresowania. To, co do niego docierało, starał
się usunąć ze swoich myśli. Była dzieciakiem i do tego siostrą
najlepszego przyjaciela.
Nalał sobie trochę Chivas Regal i podszedł do okna. Klo
nowe i dereniowe liście tworzyły rozproszony wzór na świeżo
skoszonym trawniku.
To już wrzesień. Upłynął kolejny rok.
Gdzie zniknął jego entuzjazm i zapał z tamtych lat? Pa
miętał czasy, kiedy każdy dzień objawiał się jako wielkie
pudło pełne niespodzianek, owinięte w złoty papier, ozdobio
ne piękną, jedwabną kokardą.
W ciągu setek minionych dni podarł te piękne opakowania
i otworzył wszystkie pudełka; nic z nich nie zostało. Już na
wet nie pamiętał, co było w środku.
Nie, zostało coś bardzo ważnego: Sandy. Ukochana, przy
prawiająca go o ból serca i powodująca nadciśnienie Aleksan
dra. Była dla niego najcenniejszym podarunkiem chwil, które
miał już za sobą.
Dzwoniący telefon przerwał Angel miłą sjestę w wannie.
Wypiła już pół szklanki porto i rozpoczęła siódmy rozdział
romansu, w którym temperatura akcji wreszcie się podniosła.
Kusiło ją, żeby zostawić rozmówcę na łaskę automatycznej
sekretarki, ale to mogło być nowe zlecenie. Niektórzy ludzie
nie lubią bezdusznej elektroniki; taki klient może się znie
chęcić.
Poza tym, co tu kryć, trochę liczyła na to, że Aleks zadzwo
ni. Sandy tak mówiła. Nawet gdyby nie miał ochoty na jej
usługi, i tak zadzwoni, żeby jej o tym powiedzieć. Tego wy
magają zasady, w których go wychowano.
- Angel? Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam...
- Oczywiście, że nie - odparła szybko; pachnąca płynem
do kąpieli piana spływała z niej na winylową wykładzinę.
- Czy to Sandy cię namówiła? Bardzo nalegała, żebym rzuciła
okiem na drzewa w waszym ogrodzie... Powiedziałam, że
zrobię to tylko za twoją zgodą.
- Oczywiście. Moje drzewa od dawna wymagają facho
wej inspekcji. Widzisz, basen był zbudowany jeszcze w latach
pięćdziesiątych i jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby...
- Znam to. Zwykle zostawia się rzeczy mniej pilne na sto-
sowniejszą chwilę, a potem człowiek się dziwi, czemu nie zała
twił tego parę lat temu. - Zaczęła już drżeć, stojąc w przeciągu.
- Właśnie tak. Myślę więc, że powinniśmy uzgodnić termin.
- Jaki termin?
- No... na oglądanie tych drzew.
- Naprawdę tego chcesz? To znaczy... my tylko rozma
wiałyśmy z Sandy i ona o tym wspomniała... Przypuszczam,
że masz ogrodnika. Może powinieneś sprawdzić inne możli
wości? Ja... w gruncie rzeczy zajmuję się projektowaniem
ogrodów, sprzedażą sadzonek i nasion. Przycinanie drzew to
raczej nie moja specjalność.
Czyżbym wykręcała się od przyzwoitego zlecenia, zdziwi
ła się w myśli. Wino i czytanie romansów najwyraźniej mi
szkodzi...
- Poradzisz sobie na pewno - ciągnął Aleks. - Wpadniesz
do mnie z mężem czy wolisz kogoś przysłać? Gospodyni
pokaże, o co chodzi. Jej mąż... nazywa się Phil Gilly... Opie
kuje się całym terenem posiadłości.
- No dobrze, zgoda, ale po pierwsze: ja nie mam już
męża, a po drugie: wszelkie oględziny przed wykonaniem
pracy robię osobiście. Mogę przyjść prawie o każdej po
rze. Mam zlecenia do wykonania w Hope Valley. Lokalny
komitet chce, żebym zajęła się magnoliami rosnącymi przed
budynkiem twojego biura. Jacyś durnie chcą je wyciąć, bo
zasłaniają fasadę! Wyobrażasz sobie? Te drzewa rosną tam od
wieków, są starsze niż ich parszywe biurowce! Po moim tru
pie! Nikt nie ma prawa ich ruszyć! Przecież powinno się
znaleźć jakieś towarzystwo historyczne, które...
- Angel?
- Och, przepraszam cię... Poczekaj, muszę usunąć mydel-
niczkę spod nóg...
- Wcale się nie zmieniłaś przez te lata, prawda? - Głos
Aleksa brzmiał tak, jakby się uśmiechał.
- O tym już mówiliśmy. Wiesz, Aleks... Ja naprawdę lubię
twoją córkę. Jest w niej coś wyjątkowego.
- To prawda - odpowiedział spokojnie i Angel usłyszała
w jego głosie odcień dumy. Umówili się na czwartek, późnym
popołudniem, jeżeli nie będzie padało. Jeszcze długo po od
łożeniu słuchawki Angel słyszała jego głęboki, aksamitny
baryton. Podziałał na jej zmysły w taki sposób, że sam Aleks
byłby zaszokowany.
Tydzień wlókł się bardzo powoli, ale wreszcie nadszedł
wytęskniony czwartek i na niebie nie było ani jednej chmurki!
Angel zmuszała się do jakiej takiej koncentracji na tym, co
robiła przed południem. Wymierzała nowe patio u Lancaste
rów i zastanawiała się nad jego wystrojem: tuzin karłowatych
ostrokrzewów, trzy średnie dęby i krzewy błękitnego jałowca
na skarpie nad wodą.
Jej pracownicy załadowali już odpowiednio zabezpieczone
dęby na ciężarówkę. Wszystko ma być skończone do niedzie
li, kiedy to Lancasterowie planowali wydać przyjęcie w nowo
urządzonym patio.
Angel myślała już tylko o wizycie u Aleksa i zapomniała
doliczyć należności za nadgodziny. Nie pierwszy raz zresztą
i pewnie nie ostatni; upływ lat nie zmieniał jej natury.
Sandy czekała na nią z dzbankiem świeżej lemoniady.
- To prawdziwa, nie z proszku - pochwaliła się. - Pani
Gilly zrobiła ją specjalnie dla nas. Jeśli chce pani iść do
ubikacji albo się uczesać, to jest o, tam...
- Dziękuję, ale u mnie czesanie nie zmienia niczego na
lepsze. Moja matka mówiła, że to klątwa, którą babcia Reilly
rzuciła na nią za to, że wyszła za mąż za tatę zamiast za
pewnego miłego irlandzkiego chłopca, którego wybrała jej
rodzina. Ani grzebień, ani szczotka, ani najlepsze fryzjerskie
mikstury nie rozpłaczą tych wściekłych loków - objaśniła
z powagą.
Uśmiechnęła się, gdy Sandy wskazała swoje włosy, proste
jak drut.
- Pani przynajmniej ma na głowie coś ciekawego - poża
liła się. - Chciałam sobie zrobić gofrowaną trwałą, ale tata
nie pozwolił. Na nic mi nie pozwala. - Z westchnieniem
nalała lemoniady do dwóch szklanek, które natychmiast po
kryły się chłodną rosą, i przyciągnęła nogą ogrodowy leżak.
- Pani usiądzie. Pracowała pani już dzisiaj, prawda? To
musi być fajnie mieć własny biznes, prawda? Jak to się robi,
żeby się udało?
Angel nie mogła pozostać obojętna na tak szczery, spon
taniczny podziw. Zresztą, naprawdę ciężko pracowała, kiedyś
i teraz. Spędziła mozolne godziny nad każdym kawałkiem
surowej, czerwonej gliny u Lancasterów, zastanawiając się,
co można tu posadzić, rozrysowując plan, który pozostawiła
pracownikom do szczegółowej realizacji. .
Potem opowiedziała o swoim wdowieństwie, oszczędzając
Sandy przykrzejszych szczegółów. Zanim Aleks wjechał na
teren posiadłości, prawie o trzy kwadranse wcześniej niż zwy
kle, poruszyła jeszcze problemy prowadzenia firmy w tym
konkretnym mieście i stanie; Sandy ze swej strony ubolewała
nad idiotycznymi zasadami, które nie pozwalały damie prawie
piętnastoletniej żyć według własnych upodobań.
Do owych upodobań należał między innymi pewien do
brze zbudowany młody człowiek nazwiskiem Arvid Monc-
rief, który jeździł corvettą i miał-zostać artystą albo pilotem.
Aleks zrzucił marynarkę, zawinął rękawy koszuli z mo
nogramem, wyhaftowanym białymi nićmi oczywiście, i roz
luźnił krawat. Wychodząc zza węgła domu do ogrodu, usły
szał:
- ... WDS: whisky, dziewczyny i szybkie samochody. Mój
brat mawiał, że każda z tych trzech rzeczy z osobna może
wpędzić człowieka w niezłe kłopoty, a wszystkie razem są
najpewniejszą drogą do katastrofy. Nie zamierzam ci wma
wiać, że starszy brat nie bywa zrzędny, bo bywa, i to jeszcze
jak, ale życie dało mi nieraz nauczkę, że brata powinnam
słuchać. Niestety, nie zawsze to robię.
- Dawniej też go nie słuchałaś, jeśli dobrze pamiętam.
- Aleks widział, jak twarz Angel czerwienieje i blednie, do
strzegł, jak próbuje się podnieść z ogrodowego leżaka; poczuł
gwałtowny impuls seksualnej gotowości, który zaskoczył go
zupełnie.
- A jaka była ta nauczka? - zainteresowała się Sandy.
- Cześć, tato. Chcemy się napić lemoniady, zanim zabierzemy
się do roboty. Angel ma mi pokazać, jak przycina się drzewo,
żeby ślad się zabliźnił i nie było infekcji. Dlatego mówi się
„chirurg od drzew". Kiedyś wspominałeś, tatusiu, że chciałeś
być lekarzem, prawda?
Skąd ona o tym wie? To przecież było w tamtym życiu,
zanim został ojcem, zanim nawet spotkał Dinę; zanim jego
ojciec dość twardo przypomniał mu o roli jedynego spadko
biercy dwóch pokoleń producentów mebli.
- Dziękuję, Sandy. Przypomniałaś mi, po co tu przyszłam
- wtrąciła się Angel ze swoim niezmąconym, radosnym
uśmiechem. Odstawiła szklankę na stół. - Zaczynamy! Od
razu mogę ci powiedzieć, Aleks, że będziesz musiał poświęcić
kilka tych wspaniałych japońskich klonów, albo zrobisz dach
nad basenem.
Wyjęła z torby sfatygowany notatnik i na jej twarzy poja
wił się wyraz skupienia. Kolejna rzecz, myślał Aleks, która
pozostała w niej nie zmieniona od tamtych lat, to oczy. Miały
tę samą lazurową barwę, rozświetloną złotymi iskierkami,
kiedy się śmiała.
Prawie zapomniał, że tak samo marszczyła kiedyś nos
w chwilach szczególnej koncentracji. Żartował z niej czasem,
kiedy z tym właśnie wyrazem skupienia próbowała znaleźć
powód, żeby być razem z nim i jego kumplami. Zadzierała
wtedy głowę i patrzyła na niego tak, że czuł się prawdziwym
mężczyzną, ważnym, mądrym i silnym.
Co zrobiłby teraz, gdyby znowu tak na niego popatrzyła?
Poczuł, że się uśmiecha. Raz, może dwa razy w ciągu paru
miesięcy miał powód, żeby się uśmiechnąć. Tym bardziej czuł
się oszołomiony. Tak dziwnie działała na niego ta kobieta,
ubrana w ogrodniczy kombinezon i wojskowe buty.
Ruszyli w stronę basenu, Angel i Sandy z przodu. Aleks
zatrzymał się jeszcze na chwilę, żeby wlać resztkę lemoniady
do szklanki, z której piła Angel. Nie szukał celowo miejsca,
w którym dotykała szkła ustami, ale go też nie unikał. Co za
dziecinada. Wystarczyło mu spotkać osobę, którą pamiętał
z dawnych czasów, a zachowywał się jak smarkacz!
Schodził za nimi w dół wzniesienia, bezwiednie wpatrując
się w środkowy szew zielonego kombinezonu. Spodnie wraz
z zawartością poruszały się bardzo wdzięcznie. Ten typ ko
biecej budowy podobno gwarantował zdrowe serce: kształt
gruszki. Szerokie biodra, szczupła talia, mały biust.
Przyglądając się od tyłu tej drobnej figurce o aprobo
wanej przez medyków budowie, poczuł drgnienie może nie
tyle serca, co innej części ciała, która wydawała się trwać
w uśpieniu od tak dawna.
Był podniecony. Z powodu kobiety w roboczych dreli
chach i wojskowych butach, która rozmawiała z nim o pod
cinaniu drzew i przykryciu basenu. Czuł się nie tylko zakło
potany, ale po prostu nie w porządku! Angel Wydowski była
już wprawdzie zupełnie dorosła; powiedziała, że nie jest już
zamężna, więc nie w tym był problem. On sam dawno wyrósł
z wieku, kiedy mężczyzna poddaje się bez reszty swoim po
trzebom seksualnym.
Nadal jednak była młodszą siostrą Gusa. Teraz, kiedy
sam miał córkę, rozumiał, czemu Gus był kiedyś tak przy
kry dla facetów, którzy patrzyli na jego siostrę dłużej niż
pięć sekund.
WDS. Dziecinada. Teraz nie było whisky, tylko rozwod
niona lemoniada. Spokojny spacerek po trawniku zamiast sza
lonego pędu z gazem do dechy. Jego córka w charakterze
Patrzył, jak jechała wzdłuż wewnętrznej drogi, i zastana
wiał się, czy ona nadal wkłada pod siedzenie dodatkową po
duszkę. .. Jak wtedy, kiedy wraz z jej bratem uczyli ją prowa
dzić starego Gusowego falcona. Bardzo chciała też spróbować
kierować jego mustangiem, ale Gus ukrócił te zapędy. Aleks
pewnie by się poddał. Miał w tamtych czasach starannie skry
waną słabość do młodszej siostry Gusa. Może dlatego, że sam
był jedynakiem. Przynajmniej tak to sobie tłumaczył.
- Hej, tato, dokąd ona jedzie? - zapytała żałośnie Sandy,
stając obok niego na skraju podjazdu.
- Myślę, że do domu. Zrobiło się późno.
- Ale ja chciałam zaprosić ją na kolację! Pani Gilly po
wiedziała, że nie ma nic przeciwko temu.
- To nie pani Gilly ustala takie sprawy w tym domu, jeśli
mogę ci to przypomnieć.
- Pewnie dlatego, że Angel chodzi w roboczych spo
dniach, prawda? Tatusiu, to są arktyczne poglądy! Nikt te
raz...
- Archaiczne - poprawił córkę machinalnie.
- Chciałam powiedzieć, że nikt teraz nie zwraca uwagi na
takie głupie szczegóły! To są zgniłe zasady!
- Może dla ciebie to są głupie szczegóły, ale dopóki...
- Wiem, wiem... Dopóki mieszkam w twoim domu, mu
szę słuchać na klęczkach waszej królewskiej mości.
Miał ochotę się uśmiechnąć, wbrew wszelkiej logice.
- Niestety, kochanie. Taki jest mechanizm społeczny, któ
ry wsysa nas wszystkich. Zanim się zorientujemy, jesteśmy
tylko ogłupiałymi marionetkami swojej sfery: myjemy ręce
przed posiłkiem, słuchamy przy kolacji klasycznej muzyki
zamiast tego czegoś, co brzmi jak rozbiórka domu...
- Dobrze już, dobrze - Sandy wydęła usta i zmarszczyła
brwi. - Ale nie zabronisz mi, żebym ją lubiła, bo i tak będę!
1 będę u niej pracować w przyszłe wakacje. Ona czasem za
trudnia uczniów. Powiedziała mi o tym.
- Proszę bardzo - odpowiedział spokojnie. W zeszłym
tygodniu Sandy mówiła o pracy w sklepie z nagraniami.
Wcześniej jeszcze chciała zatrudnić się w stajni, w klubie
jeździeckim. - Aha, wychodzę dziś wieczorem, ale nie wrócę
późno. Możemy porozmawiać, jak odrobisz lekcje.
Sandy wyglądała na nieszczęśliwą. Starał się tego nie wi
dzieć.
- Jeśli będę chciała z kimś porozmawiać, zadzwonię do
Angel. Ona przynajmniej nie traktuje mnie jak dziecko, cze
go nie można powiedzieć o innych ludziach - dodała z naci
skiem.
Którzy są wstrętni, zabrzmiało w jej urażonym tonie. Już
słyszał ten ton w głosie innej kobiety. Całkiem niedawno.
DIXIE BROWNING Aleks i Angel
ROZDZIAŁ PIERWSZY Czuł się stary. Dokładnie tak: stary! Gdzie podziały się dawne marzenia, ambicja pełna nieskażonych ideałów, czysta radość z poczucia, że jest mężczyzną w najlepszych latach swego życia? Problem w tym, że człowiek ma za sobą owe najlepsze lata, zanim zda sobie z tego sprawę. Potem pozo staje tylko starość. Aleks Hightower wychodził z biura zmęczony. Było mu gorąco. Myślał o kobiecie, z którą miał się spotkać za parę godzin, i próbował wykrzesać z siebie choć iskrę pożądania. Na miłość Boga, miał tylko trzydzieści osiem lat! Był z niego kawał chłopa: metr osiemdziesiąt sześć wzrostu, osiemdzie siąt kilo wagi. Gdzieś w tym wielkim ciele powinny tułać się choć resztki hormonów! Pomyśl, człowieku, mówił sobie, jest się za co brać! Długie nogi, ciało jak gładki jedwab, zmysłowe, pełne usta. Okrągłe piersi, miękkie i sprężyste. Wyobraź sobie... Splecione ciała na pomiętych prześcieradłach, namiętne szaleństwo, po któ rym człowiek aż drży z wyczerpania, a mimo to marzy, żeby jeszcze raz... - Seks, stary, seks... przestaw się wreszcie - mruczał, skręcając w stronę domu. - Rzuć w diabły tę wystawę mebli i cholerne biuro! Otworzył frontowe drzwi domu z białej cegły, w którym mieszkał ze swą czternastoletnią córką. Najpierw chłodny prysznic, pomyślał, potem porządny drink i może w głowie
ALEKS 1ANGEL 7 ny przyznać, że mało się zna na kobiecej naturze, choć przed stawicielki płci pięknej wchodziły mu w drogę od czasu, kie dy skończył piętnaście lat. Mimo to uważał, że dama w wieku lat czternastu nie musi przytwierdzać sobie do ucha pół kilo grama żelastwa! - Ale, tatusiu, każda dziewczyna ma kolczyki. Będę wy glądać jak goła! - Masz dopiero czternaście lat... - Czternaście i pół, czyli praktycznie piętnaście, a to zna czy, że prawie szesnaście... A wtedy można już prowadzić samochód i wyjść za mąż, i robić prawie wszystko. Znam trzy dziewczyny, które już są w ciąży! Poczuł się starszy o dobre dziesięć lat. - ...Dlatego tylko, że jesteś już stary i zapomniałeś, co to znaczy dobra zabawa, ja mam żyć jak pięcioletnie dziecko w klasztorze! - Wydaje mi się, że pięcioletnich dzieci nie przyjmują jeszcze do klasztoru - zauważył. - A teraz idź umyć twarz - dodał, widząc, że córka znów robiła eksperymenty z maki jażem. - Szybko, jeśli mogę cię prosić. Jestem spóźniony. Po chwili sprawdził rezultaty mycia, zbywając milczeniem kolczyki. W jednym uchu Sandy miała coś małego, czemu lepiej było nie przyglądać się z bliska, w drugim dyndający zestaw części zamiennych, może do perpetuum mobile. Wi- szące blaszki ocierały się o jej chudy bark. Czyżby naprawdę był aż takim zrzędą? Córka oskarżała go o to średnio trzy razy w tygodniu. Przeniósł wzrok na stojącą obok lustra fotografię Sandy. Miała wtedy jedenaście lat. Odziedziczyła po nim włosy ko loru jasnoblond i przejrzyste, szare oczy. Na tym ich podo bieństwo się kończyło, chyba na szczęście. Po Dinie odzie dziczyła piękny owal twarzy i nieskazitelne rysy zamiast jego
garbatego nosa i mocnej, kwadratowej szczęki. Nie miał ni gdy złudzeń co do swojej urody, która zresztą nie była mu aż tak potrzebna. Pieniądze są lepszym afrodyzjakiem. Niech to diabli, znowu się spóźni! Pani Halsey przycho dziła ostatnio po umówionym czasie, a Sandy nie omieszkała przedstawić swojego zdania o tym, czy opiekunka jest jej w ogóle potrzebna, kiedy ojciec wychodzi wieczorem. Ucie kała do swojego pokoju i słuchała czegoś, co według niej nazywało się muzyką. Od tej „muzyki" kryształy wielkiego kandelabru w jadalni trzęsły się tak, jakby miały za chwilę pospadać na podłogę. Zanim zszedł na dół, zapukał do jej drzwi. - Sandy? Wrócę przed dwunastą. - Wystarczająco dużo czasu, żeby wypić drinka, zjeść kolację i wpaść na pożegnal ny kieliszek, pomyślał. - Gdybyś czegoś potrzebowała, będę w klubie. - Nie doczekał się odpowiedzi. - Z Carol. - Sandy milczała. Z jej pokoju dobiegał tylko dziki łomot elektrycz nych gitar oraz odgłosy zderzenia dwu towarowych pociągów. Ani on, ani domowy lekarz nie mogli przekonać jej, że to szkodzi na słuch. Młoda dama wiedziała swoje. - Sandy? Zobaczymy się rano, kochanie. A przy okazji, chyba mówi się „wapniaczy" albo „wapniakowaty", jeśli już tak to chcesz określić... Z westchnieniem rezygnacji zszedł w dół po pięknych, rozszerzających się łukowato schodach i zajrzał do salonu. Pani Halsey w skupieniu przyglądała się półnagim męskim modelom, defilującym rzędem na ekranie telewizora. Nawet nie spojrzała w jego stronę. Wzruszając ramionami, wyszedł na umówioną kolację. Może powinien poprosić Carol, żeby porozmawiała z San dy? Może znajdą wspólny język? W każdym razie warto spró bować.
Taka próba oznaczała jednak pewne ryzyko... Carol English miała wszystko to, co każdy mężczyzna chciałby widzieć w kobiecie. Atrakcyjna, inteligentna, dobrze wychowana, z klasą. Ukończyła żeńską szkołę średnią i żeń ski college. Do diabła, była wcieleniem kobiecości. Dlaczego nie spróbować? Przecież nie może być już gorzej niż teraz. Córka oddala się od niego coraz bardziej. Cytuje już nawet poglądy tych zbawców społeczeństwa, którzy zachęcają mło dzież do wyrwania się spod opieki rodziców i życia na własną rękę. Podejrzewał, że Carol od dawna widzi się w roli pani High- tower, żony Aleksa Hightowera Trzeciego, ale on nie był jeszcze gotów do roli jej męża. Parę razy wysłał Carol i Sandy na wspólne zakupy, wiedział jednak, że jeśli posunie się choć trochę dalej, może znaleźć się w sytuacji bez wyjścia. Zrobiłby wszystko dla dobra swojej córki, póki jeszcze żyje i oddycha. Ale ożenić się? Z drugiej strony, czemu nie? Przecież pasowali do siebie, on i Carol. To na pewno lepsze, niż ryzykować poważny związek z obcą kobietą. Wolałby wreszcie mieć uregulowane życie seksualne; ostry trening na basenie to marny substytut tego, czego mu naprawdę trzeba. Brakowało mu też przyjaznej duszy, kogoś bliskiego. To miało szansę spełnić się w małżeń stwie. Prawdę mówiąc, z Diną się nie spełniło. Z Diną również seks nie był tak fascynujący, jak to sobie wyobrażał. Teraz jednak był starszy, bardziej doświadczony. Łatwiej będzie pogodzić się z faktem, że nie tylko te sprawy stanowią o sukcesie w życiu przeciętnego mężczyzny. Dla czego więc nie spróbować? To mogłoby być dobre dla Sandy: jeszcze jedna kobieta w domu oprócz pani Gilly, która była tu bardziej instytucją niż pomocą domową. Znał Carol od
przedszkola; wyrośli w tym samym otoczeniu, należeli do tych samych klubów, w podobnym czasie zbuntowali się na krótko przeciw własnej klasie społecznej. Niedługo powrócili do niej znów, już nieodwołalnie, bo tam przecież było ich miejsce. Z bezwiedną zręcznością manewrował samochodem w tło ku panującym o tej porze na University Drive. Nie, nie był jeszcze gotów do takiej decyzji. Seks i częstszą bliskość Carol mógłby i tak mieć, gdyby naprawdę tego chciał. Sandy też nie jest wystarczającym powodem. Wkrótce i tak będzie dorosła. Ponadto Carol za bardzo przypominała mu Dinę, jego byłą żonę. Utraconą bez żalu, obecnie poślubioną jakiemuś euro pejskiemu arystokracie, który pewnie świetnie jeździ na na rtach, nałogowo odwiedza kasyna gry i ma służbę noszącą wymyślne uniformy. Obok, po prawym pasie, przemknął z rykiem dalekobieżny autobus. Minął pasy na żółtym świetle. Aleks spokojnie za czekał na zielone. Wracał myślami do szkolnych czasów, cu downych dni pełnych radości życia i młodzieńczego buntu. Kochany, stary Gus. Gus Wydowski. Nierozłączna trójka przyjaciół: Aleks, Gus i Kurt Stryker. Duży, Czarny i Przy stojniak - tak ich nazywali. Aleks był dziedzicem dynastii meblowych potentatów. Jedynakiem, rozpuszczonym do tego stopnia, że udało mu się wylecieć ze szkoły, której fundatorem był jego dziadek. Na takie osiągnięcie trzeba było solidnie zapracować. Pier wsze tygodnie w szkole publicznej były prawdziwym pie kłem do czasu, kiedy jeden z tamtejszych twardzieli stanął w jego obronie. Gus Wydowski, syn mechanika od diesli, nauczył go paru rzeczy przydatnych w sztuce walki, jak na przykład to, że nie chowa się kciuków w pięści, waląc prze ciwnika w szczękę.
Nauczył go też zasad porządnego, amerykańskiego futbo lu: iść do przodu twardo i ostro, żeby wygrać. Nauczył i jego, i Kurta; odtąd we trzech stali się niepokonani. Gus musiał zacząć zarabiać na dalszą naukę. On i Kurt zapisali się do stanowego college'u Północnej Karoliny; Aleks zerwał więc z rodzinną tradycją studiowania w Duke i dołączył do nich. Nierozłączne trio. Boże, ile to już lat minęło? Jak dobrze byłoby teraz zapytać o radę Gusa, mającego rzeczowe, trzeź we spojrzenie na świat, pogadać z Kurtem, choć jego poczucie odpowiedzialności było nieraz naprawdę przesadne. Pewnie pomogliby mu wyjść z tej patowej sytuacji, chociaż... Cóż oni mogli poradzić facetowi, którym jego własna dorastająca córka manipuluje, jak chce? Wjechał na otoczony wypielęgnowaną trawą parking przed domem Carol i przez chwilę jeszcze nie wychodził z samo chodu. Przypomniał sobie coś, co tak bardzo łączyło się ze wspomnieniami o trójce przyjaciół. Ta wieczna doczepka. Utrapiony brzdąc. Siostrunia z piek ła rodem. Jako źródło kłopotów Angelinę Wydowski była nie do pobicia; Sandy nie dorastała tamtej smarkuli do pięt. Mała jak pchła, rudowłosa i piegowata; rodzina wołała na nią Angel* ale każdy inny, kto ją choć trochę znał, nazywał ją Diabeł kiem, ze stuprocentowym uzasadnieniem! - Dzień dobry, kochanie. - Drzwi otwarły się bezszelest nie; Carol w trzyczęściowym komplecie z beżowego jedwa biu była wcieleniem chłodnej elegancji. Pochyliła się i mus nęła wargami powietrze o centymetr od policzka swego gościa. Aleks poczuł zapach jej lakieru do włosów i perfum Cha- •Angel - anioł (przyp. tłum.)
nel. Woń piękną, jak Carol, jednak tak jak i ona nie porusza jącą męskich zmysłów. - Przepraszam za spóźnienie - zaczął. - Opiekunka San- dy utknęła w korku. - Och, mój drogi, kiedy wreszcie zdobędziesz się na roz sądną decyzję i wyślesz małą do szkoły z internatem? To ufor muje jej osobowość, zapewniam cię. - Carol cofnęła się w głąb korytarza, żeby wziąć swoją maleńką torebkę. - Ja sama wychowałam się w takiej szkole; z nie najgorszym skut kiem, czyż nie tak? Czekała na stosowny komplement, którym natychmiast ją obdarzy Aleks. Była atrakcyjna, inteligentna - przypominał samemu sobie - dobrze wychowana, subtelna. I nudna. Niestety, Carol była tak podniecająca jak zleżałe ciastko. Trzy dni później Aleks wybiegał pośpiesznie z biura. My ślami był już o sześć przecznic dalej; gdybyż mógł zamknąć swą córkę w jakimś bezpiecznym miejscu na najbliższe czter dzieści lat! Pochłonięty tym problemem, nie zauważył ułożo nych w poprzek chodnika stóp w wojskowych butach prawie dziecinnego rozmiaru. Omal się nie potknął. - Bardzo panią przepraszam... - Może uważałbyś trochę, Hightower! - Czy ja panią znam? Kobieta klęczała, a raczej wysuwała się na klęczkach spod ogromnej magnolii, której gałęzie zwisały nad chodni kiem. Stopami do przodu. Dokładnie stopami i siedzeniem. Kształtnym, uroczo zaokrąglonym tyłeczkiem w roboczym drelichu. - Diabełek? - zapytał z niedowierzaniem. - Diabełek od Wydowskich? Niech skonam. Niedawno zastanawia-
łem się, gdzie może być teraz Gus. Przy okazji pomyślałem o tobie. Angelinę z ociąganiem wstała, prezentując całe sto pięć dziesiąt sześć centymetrów wzrostu, i otrzepała drelichowe spodnie. Czemu nie mam na sobie dżinsów, westchnęła w du chu. Kto mógłby przypuścić, że kiedy spotka się znowu twa rzą w twarz z mężczyzną, który dwadzieścia lat temu złamał jej serce, będzie zgrzana, spocona i ubrana w najstarszą parę roboczych drelichów? - Zawinął się - mruknęła. Jej twarz płonęła rumieńcem. - Gus?! - Nie, korzeń tej magnolii. O Boże, jakiż ten mężczyzna jest cudowny, powtarza ła w myślach. Wszystko w jego twarzy było nie takie, jak trzeba, może tylko z wyjątkiem przejrzystych, ciemnoszarych oczu, które zaglądały w głąb jej serca. Czy on widzi, jak ona go pragnie? - Angelja... W miejscu, gdzie nie wolno było parkować, tuż za fur gonetką z napisem „Perkins. Projektowanie i pielęgnowanie ogrodów", zatrzymał się samochód. Drzwi od strony pasaże ra otwarły się gwałtownie. Wysiadła stamtąd z impetem na burmuszona nastolatka z mocno wymalowanymi oczami, w minispódniczce, która prawie niczego nie zakrywała. Sa mochód ruszył do tyłu i wyjechał z parkingu. Aleks zaklął w duchu. Miał sam pojechać po córkę do domu, a potem dopaść kogoś ze szkolnej dyrekcji. Chciał wiedzieć, jak pedagodzy najlepszej podobno szkoły w mie ście zamierzają przemówić do rozumu młodej damie, która wcale sobie tego nie życzy. - Sandy, właśnie jechałem do domu. Gdybyś tylko tro chę...
- ...Poczekała. Dobra, dobra, wiem. Czekałam, aż mnie brzuch rozbolał. Pani Toad* powiedziała, że może mnie pod wieźć do twojego biura. Myślałam, że tak będzie szybciej. - Pani Todd - poprawił machinalnie. - Wiesz przecież, że nie mam nic przeciw... ale dajmy temu spokój. Angel, to jest moja córka, Aleksandra. Sandy, to panna Wydowski. Kiedyś mówiłem ci o moim koledze, który nazywał się Gus Wydo wski, pamiętasz? - Nie. - Teraz nazywam się Perkins - wtrąciła Angel chłodno. Niech sobie nie wyobraża nie wiadomo czego, pomyślała. - Ach, tak. Więc ta furgonetka... - Jest moja. Zatem Angel jest zamężna, myślał. Aniołek-Diabełek Wy dowski. Ciekawe, co za facet odważył sięją poślubić. Spojrzał na jej małe, kwadratowe dłonie. Kurz i odciski. Żadnej obrą czki. Pewnie ogrodniczki nie noszą obrączek podczas pracy. - Nic się nie zmieniłaś - mruknął, czując, że wypada coś powiedzieć. Zresztą naprawdę tak myślał. Jej włosy pocie mniały trochę i straciły kolor marchewki, który tak dobrze pa miętał, ale szeroki, promienny uśmiech pozostał ten sam. Nie sposób było nie odpowiedzieć nań uśmiechem, choć Aleks dziwił się, że w takiej chwili potrafił to zrobić. Nie przypo minał sobie, kiedy ostatnio miał chęć się uśmiechnąć. Pode jrzewał, że jego poczucie humoru, jak wiele innych rzeczy, po prostu słabnie z wiekiem. - Miło mi panią poznać - powiedziała Sandy, przeno sząc zaintrygowane spojrzenie z nieznajomej w zielonym ro boczym kombinezonie na swego ojca. Była wyższa o kilka- •Sandy celowo przekręca nazwisko Todd; toad - (ang.) ropucha (przyp. tłum.)
naście centymetrów od tej drobnej, rudowłosej kobiety; jej ojciec o całe trzydzieści. Aleks patrzył na płonące rumieńcem policzki Angel i czuł, jakby po długim deszczu słońce błys nęło zza chmur. - I ja się cieszę. - Angel uśmiechnęła się jeszcze szerzej i wyciągnęła rękę. Z zabawnym grymasem cofnęła ją jednak, wytarła o tył spodni i wyciągnęła znowu. - Niezłe kolczyki - powiedziała do Sandy. - Z tego no wego sklepu na Chapel Hill? - Aha. Ekstra, prawda? Aleks spoglądał w milczeniu to na jedną, to na drugą, kiedy opowiadały sobie nawzajem, gdzie można dostać naj fajniejsze rzeczy, tańsze i droższe. Pokrętne drogi damskiego myślenia zadziwiały go. Nie po raz pierwszy zresztą. Angel pozamykała już wszystko na noc i szykowała się do długiej, gorącej kąpieli. Potem miała w programie pizzę z kiełbasą po polsku i ukochane czytadło. Pierwsze z nowej paczki, która przyszła dzisiejszą pocztą. Romanse. Miała trzydzieści cztery lata i dosyć głupich spojrzeń smarkatych sprzedawczyń w księgarni; uważały pewnie, że kobieta w jej wieku i z jej wyglądem może sobie o miłości wyłącznie poczytać. Ona z kolei nie musi nikomu tłumaczyć, że jednak miała romans, i to dwa razy, a ponadto prawie przez rok była za mężna. Oprócz tego przez całe życie kochała się w pewnym księciu z bajki, którego zobaczyła po raz pierwszy u boku swego brata. Skończyła wtedy trzynaście lat. Może ktoś uważa, że trzynastoletnia dziewczyna nie może się zakochać? Ha! Jej się to zdarzyło.
Oczywiście, nigdy owemu księciu tego nie powiedziała. Ani jemu, ani nikomu innemu. Przez tyle lat śledziła z daleka wszy stko, co robił, widziała jego ślub z tą paplającą wytwornym akcentem, nadętą lalą. Po ślubie on też stał się wytwornie nadę tym facetem. To jej w niczym nie pomogło. Dwa romanse nie pomogły tym bardziej. Nie potrafiła uwolnić się od tego prze klętego zadurzenia. Dowiedziała się o jego rozwodzie. Nie znała przyczyn, ale wiedziała, że to się stało. Słyszała też, że przyznano mu opiekę nad córką. Wszyscy o tym wiedzieli. Wystarczyło, że ktoś taki jak Aleks Hightower Trzeci zmienił fryzjera, a już miasto miało żer do plotek. Wiedziała również, że stopniowo oddalał się od starych kompanów. Nie kontaktował się z Gusem od wieków. Nie pytała o to brata wprost; była na to zbyt dumna. Po prostu miała swoje sposoby. To paskudne i nieuczciwe, że ten człowiek tkwił jej w ser cu jak drzazga przez cały czas. I nawet nie o to chodziło, że pochodził z tak zwanych wyższych sfer. Rodzina Reillych, ze strony jej matki, i sami Wydowscy pochodzili od Adama i Ewy. Hightowerowie też, więc o co chodzi? Nie wchodziły w grę jego pieniądze. Poznawała nadzia nych facetów już wtedy, gdy w średniej szkole pracowała po godzinach jako kelnerka. W jej obecnej pracy spotykała ta kich jeszcze częściej. Dlaczego więc? Chciała to wiedzieć nawet bardziej, niż znaleźć lekarstwo na swoją miłość. Szukała ucieczki od tego uczucia; inny chłopak z tak zwanej złotej młodzieży pozbawił ją dziewictwa po paru randkach, a potem wyśmiał, bo naiwnie liczyła na coś więcej. Również w czasie swego krótkiego małżeństwa z Calem Perkinsem ani na chwilę nie zapomniała o Aleksie.
W jej otoczeniu pijało się piwo, w jego sferze szampana. Nie zależało jej na tym szampanie, naprawdę. Aleks to był jej zwariowany nałóg. Mogła obywać się bez oglądania tego faceta bardzo długo, ale to nie zmieniało faktu, że była od niego uzależniona. Mogła przeprowadzić się do Kalifornii albo nawet do Au stralii. Mieszkając w tym samym mieście, siłą rzeczy musiała go czasem widywać, choćby z daleka. Stłamsiła jednak swoją bolesną tęsknotę tak bardzo, że przestała, widząc go, odczu wać to radosne napięcie, dziewczęce pożądanie, które ogar niało ją na widok Aleksa takiego, jakim go pamiętała. Widywała go czasem, bo był kimś w tym mieście. On jej nie dostrzegał; nie miał powodu do kontaktów z firmą ogrod niczą, która była bazą jej istnienia. Prowadziła sama tę firmę od czasu, kiedy jej czarujący małżonek, zbyt przystojny, by nadawać się na męża, ruszył w świat z kelnerką z baru. Jego strzaskana furgonetka prawie owinęła się wokół drzewa przy południowym wyjeździe z miasta. Angel udało się ocalić firmę, mimo że na początku wcale się nie znała na ogrodnictwie. Pomogli przyjaciele. Pomógł też Gus. Ogrodził teren, założył system alarmowy, który prze ważnie zapominała włączyć, zmodernizował malutkie biuro. Potem zabrał swoich ludzi i ruszył na wybrzeże, gdzie czekał go kolejny kontrakt budowlany. Dalej mogła liczyć tylko na własne siły. Urodziła się i wychowała w rodzinie, gdzie ręce były prze znaczone do pracy. To jednak nie wystarczało. Musiała na uczyć się szukać zleceń, poznać potrzeby klientów w różnych częściach miasta, omijać administracyjne pułapki. Ostat nio obiecującym miejscem było Forest Hills, w rejonie Hope Valley. Tak się złożyło, że tam również znajdowały się dom i biuro
Aleksa, ale jakie to miało znaczenie? Całkiem obiektywne okoliczności sprawiły, że miała niekiedy okazję widzieć, jak prowadził swój luksusowy samochód. Takie cacko kosztowa ło więcej, niż ona zarabiała w ciągu roku. Przez kilka poprzednich lat widziała go zaledwie parę razy na koniu; zakręty alejki do konnych spacerów przylegały tu i ówdzie do ulicy, którą ona jeździła na skróty. Dumnie wy prostowany na grzbiecie olbrzymiego szarego wierzchowca w błyszczącej uprzęży, nie przypominał wprawdzie kowbo jów z filmu „Samotny jeździec", niemniej jednak był wspa niały. Zawsze taki był. Dawno temu, kiedy go ledwie poznała, nieraz spędzała długie godziny przy korcie tenisowym, podziwiając jego mu skularne nogi i sprężyste pośladki. Chybaby umarła, gdyby ktoś ją na tym przyłapał. Wtedy potrzebowała tak niewiele, by marzyć o nim całymi tygodniami. Teraz, niestety, też. - Wszystko to diabła warte - mruknęła, wychodząc z zapa rowanej łazienki. Pizza była już zimna. Może pewnego dnia, myślała, będę dość dorosła, by zrozumieć, że marzenia Ko pciuszka w wojskowych butach nie spełniają się w ramionach pięknego księcia. Ciekawe, gdzie on teraz jest? Może w swym ekskluzyw nym biurze, ze swoją ekskluzywną sekretarką? Może gra w tenisa w swoim ekskluzywnym klubie lub je kolację ze swą ładniutką, wesołą, lecz chwilami przygaszoną córką? Za wcześnie. Ludzie z jego sfery nie jadają zwykłej kola cji. O tej godzinie spożywają obiad. Przypomniała sobie ten pierwszy raz, kiedy Aleks przy szedł do ich domu na kolację. Miała wtedy jakieś piętnaście lat, tyle mniej więcej, ile teraz jego córka. Tata umarł kilka
miesięcy wcześniej. Ona, Gus, mama i ciocia Zee przenieśli się do dawnego domu mamy, do babci Reilly. Babcia przygotowała kolację na ciepło. Kapusta, peklowa na wołowina, ziemniaki i marchewka. Angel miała ochotę zapaść się pod ziemię. Żeby choć usmażyła stek, choć napra wdę powinien być bażant i kawior. Angel pragnęła, żeby na tę okazję nakryto stół w nie używanej od stu lat jadalni. Babcia jednak uważała, że takie towarzystwo może zjeść w kuchni. Siedzieli więc przy kuchennym stole, w szumie starego we ntylatora, i jedli na talerzach kupionych u Krogera po obni żonej cenie. Aleks dwa razy prosił o dokładkę i za każdym razem wymiatał talerz do czysta. Kiedy zdała sobie sprawę, że nie robi tego wyłącznie z grzeczności, pokochała go jesz cze bardziej, jeśli to w ogóle było możliwe. On nigdy się tego nie domyślał. Był dla niej dość miły, ale w ten sam sposób, w jaki Gus był miły dla swej młodszej siostry. Przeważnie jej prawie nie zauważał. Czasami trochę się z nią droczył i zawsze stawał w jej obronie, kiedy coś nabroiła. Zdarzało się, i to wcale nierzadko. Mieszanka pol sko-irlandzka była wyraźnie wybuchowa, nawet w trzecim pokoleniu. Aleks Hightower. O Boże... I pomyśleć, że dopiero co rozmawiała z nim. Po tylu latach.
- Tatusiu, stawiasz mnie w okropnej sytuacji! Ja dałam słowo! - To twoje zmartwienie. Ogród należy do mnie. Jeżeli uznam, że trzeba przyciąć drzewa, pan Gilly znajdzie właści wych ludzi. Prawdę mówiąc, drzewa aż się o to prosiły. W tym roku chłopak wynajęty do czyszczenia basenu zajmował się głów nie wygrabianiem z niego liści. To jednak nie oznacza, że trzeba zadzwonić akurat do pani Angel Wydowski, czy Per- kins, czy jak ona się tam teraz nazywa. Sandy gwałtownie wybiegła z pokoju; ostatnio porusza ła się głównie w ten sposób. Aleks przesunął ręką po wło sach i opadł z powrotem na fotel. Zapomniał o notowa niach giełdowych, które przeglądał przed chwilą, i zapatrzył się w oświetlone słońcem wzory spłowiałego chińskiego dy wanu. Angel Wydowski. Wieczne utrapienie, zewnętrznie raczej nieduże. Kiedyś wyczekiwała, aż chłopcy skończą grać i wpa kują się do Aleksowego mustanga, każdy ze swoją dziewczy ną. Wsiadała razem ze wszystkimi i przeważnie udawało jej się uplasować pomiędzy nim i tą z dopingujących drużynę szkolnych piękności, z którą się aktualnie spotykał. Diabełek od Wydowskich. Mała Angel. Kiedyś zostawił sweter na boisku i ona wzięła taksówkę tylko po to, żeby mu go przywieźć. Jego matka nie była tym zachwycona. Jej matka też nie. Sama Angel również straciła humor, kiedy próbował jej zwrócić za taksówkę. Całe trzy kwadranse siedział w swoim ulubionym fotelu, w dwunastopokojowym domu, w którym urodził się i wycho wał; dumał o minionych chwilach młodzieńczego buntu prze ciw światu. Być może... do diabła, nie być może, tylko na pewno były to najszczęśliwsze chwile jego życia. Czuł, że
żyje, żyje naprawdę, chłonąc wszystkie obietnice świata, wszystkie nieskończone możliwości, jakie otwierała przed nim przyszłość. Każdy dzień był nową przygodą, każdy mecz i każda dziewczyna nowym wyzwaniem. Angel oczywiście nie wchodziła w grę. Wiedział, że wpadł jej w oko, i czuł się mile połechtany, kiedy inni to dostrzegali. Wygrywał z Kurtem, a Kurt był dla każdej dziewczyny speł nieniem marzeń o królewiczu z bajki. Czemu więc ani on, ani Kurt jej nie zdobył? Jasne, były co najmniej dwa powody, ważne dla nich oby dwu. Po pierwsze: Angel była siostrą Gusa; po drugie: była smarkulą. Aleks nawet ją lubił, choć czasami doprowadzała go do szału. Próbował nie być do końca świadomy jej rodzą cego się nim zainteresowania. To, co do niego docierało, starał się usunąć ze swoich myśli. Była dzieciakiem i do tego siostrą najlepszego przyjaciela. Nalał sobie trochę Chivas Regal i podszedł do okna. Klo nowe i dereniowe liście tworzyły rozproszony wzór na świeżo skoszonym trawniku. To już wrzesień. Upłynął kolejny rok. Gdzie zniknął jego entuzjazm i zapał z tamtych lat? Pa miętał czasy, kiedy każdy dzień objawiał się jako wielkie pudło pełne niespodzianek, owinięte w złoty papier, ozdobio ne piękną, jedwabną kokardą. W ciągu setek minionych dni podarł te piękne opakowania i otworzył wszystkie pudełka; nic z nich nie zostało. Już na wet nie pamiętał, co było w środku. Nie, zostało coś bardzo ważnego: Sandy. Ukochana, przy prawiająca go o ból serca i powodująca nadciśnienie Aleksan dra. Była dla niego najcenniejszym podarunkiem chwil, które miał już za sobą.
Dzwoniący telefon przerwał Angel miłą sjestę w wannie. Wypiła już pół szklanki porto i rozpoczęła siódmy rozdział romansu, w którym temperatura akcji wreszcie się podniosła. Kusiło ją, żeby zostawić rozmówcę na łaskę automatycznej sekretarki, ale to mogło być nowe zlecenie. Niektórzy ludzie nie lubią bezdusznej elektroniki; taki klient może się znie chęcić. Poza tym, co tu kryć, trochę liczyła na to, że Aleks zadzwo ni. Sandy tak mówiła. Nawet gdyby nie miał ochoty na jej usługi, i tak zadzwoni, żeby jej o tym powiedzieć. Tego wy magają zasady, w których go wychowano. - Angel? Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam... - Oczywiście, że nie - odparła szybko; pachnąca płynem do kąpieli piana spływała z niej na winylową wykładzinę. - Czy to Sandy cię namówiła? Bardzo nalegała, żebym rzuciła okiem na drzewa w waszym ogrodzie... Powiedziałam, że zrobię to tylko za twoją zgodą. - Oczywiście. Moje drzewa od dawna wymagają facho wej inspekcji. Widzisz, basen był zbudowany jeszcze w latach pięćdziesiątych i jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby... - Znam to. Zwykle zostawia się rzeczy mniej pilne na sto- sowniejszą chwilę, a potem człowiek się dziwi, czemu nie zała twił tego parę lat temu. - Zaczęła już drżeć, stojąc w przeciągu. - Właśnie tak. Myślę więc, że powinniśmy uzgodnić termin. - Jaki termin? - No... na oglądanie tych drzew. - Naprawdę tego chcesz? To znaczy... my tylko rozma wiałyśmy z Sandy i ona o tym wspomniała... Przypuszczam, że masz ogrodnika. Może powinieneś sprawdzić inne możli wości? Ja... w gruncie rzeczy zajmuję się projektowaniem ogrodów, sprzedażą sadzonek i nasion. Przycinanie drzew to raczej nie moja specjalność.
Czyżbym wykręcała się od przyzwoitego zlecenia, zdziwi ła się w myśli. Wino i czytanie romansów najwyraźniej mi szkodzi... - Poradzisz sobie na pewno - ciągnął Aleks. - Wpadniesz do mnie z mężem czy wolisz kogoś przysłać? Gospodyni pokaże, o co chodzi. Jej mąż... nazywa się Phil Gilly... Opie kuje się całym terenem posiadłości. - No dobrze, zgoda, ale po pierwsze: ja nie mam już męża, a po drugie: wszelkie oględziny przed wykonaniem pracy robię osobiście. Mogę przyjść prawie o każdej po rze. Mam zlecenia do wykonania w Hope Valley. Lokalny komitet chce, żebym zajęła się magnoliami rosnącymi przed budynkiem twojego biura. Jacyś durnie chcą je wyciąć, bo zasłaniają fasadę! Wyobrażasz sobie? Te drzewa rosną tam od wieków, są starsze niż ich parszywe biurowce! Po moim tru pie! Nikt nie ma prawa ich ruszyć! Przecież powinno się znaleźć jakieś towarzystwo historyczne, które... - Angel? - Och, przepraszam cię... Poczekaj, muszę usunąć mydel- niczkę spod nóg... - Wcale się nie zmieniłaś przez te lata, prawda? - Głos Aleksa brzmiał tak, jakby się uśmiechał. - O tym już mówiliśmy. Wiesz, Aleks... Ja naprawdę lubię twoją córkę. Jest w niej coś wyjątkowego. - To prawda - odpowiedział spokojnie i Angel usłyszała w jego głosie odcień dumy. Umówili się na czwartek, późnym popołudniem, jeżeli nie będzie padało. Jeszcze długo po od łożeniu słuchawki Angel słyszała jego głęboki, aksamitny baryton. Podziałał na jej zmysły w taki sposób, że sam Aleks byłby zaszokowany. Tydzień wlókł się bardzo powoli, ale wreszcie nadszedł
wytęskniony czwartek i na niebie nie było ani jednej chmurki! Angel zmuszała się do jakiej takiej koncentracji na tym, co robiła przed południem. Wymierzała nowe patio u Lancaste rów i zastanawiała się nad jego wystrojem: tuzin karłowatych ostrokrzewów, trzy średnie dęby i krzewy błękitnego jałowca na skarpie nad wodą. Jej pracownicy załadowali już odpowiednio zabezpieczone dęby na ciężarówkę. Wszystko ma być skończone do niedzie li, kiedy to Lancasterowie planowali wydać przyjęcie w nowo urządzonym patio. Angel myślała już tylko o wizycie u Aleksa i zapomniała doliczyć należności za nadgodziny. Nie pierwszy raz zresztą i pewnie nie ostatni; upływ lat nie zmieniał jej natury. Sandy czekała na nią z dzbankiem świeżej lemoniady. - To prawdziwa, nie z proszku - pochwaliła się. - Pani Gilly zrobiła ją specjalnie dla nas. Jeśli chce pani iść do ubikacji albo się uczesać, to jest o, tam... - Dziękuję, ale u mnie czesanie nie zmienia niczego na lepsze. Moja matka mówiła, że to klątwa, którą babcia Reilly rzuciła na nią za to, że wyszła za mąż za tatę zamiast za pewnego miłego irlandzkiego chłopca, którego wybrała jej rodzina. Ani grzebień, ani szczotka, ani najlepsze fryzjerskie mikstury nie rozpłaczą tych wściekłych loków - objaśniła z powagą. Uśmiechnęła się, gdy Sandy wskazała swoje włosy, proste jak drut. - Pani przynajmniej ma na głowie coś ciekawego - poża liła się. - Chciałam sobie zrobić gofrowaną trwałą, ale tata nie pozwolił. Na nic mi nie pozwala. - Z westchnieniem nalała lemoniady do dwóch szklanek, które natychmiast po kryły się chłodną rosą, i przyciągnęła nogą ogrodowy leżak. - Pani usiądzie. Pracowała pani już dzisiaj, prawda? To
musi być fajnie mieć własny biznes, prawda? Jak to się robi, żeby się udało? Angel nie mogła pozostać obojętna na tak szczery, spon taniczny podziw. Zresztą, naprawdę ciężko pracowała, kiedyś i teraz. Spędziła mozolne godziny nad każdym kawałkiem surowej, czerwonej gliny u Lancasterów, zastanawiając się, co można tu posadzić, rozrysowując plan, który pozostawiła pracownikom do szczegółowej realizacji. . Potem opowiedziała o swoim wdowieństwie, oszczędzając Sandy przykrzejszych szczegółów. Zanim Aleks wjechał na teren posiadłości, prawie o trzy kwadranse wcześniej niż zwy kle, poruszyła jeszcze problemy prowadzenia firmy w tym konkretnym mieście i stanie; Sandy ze swej strony ubolewała nad idiotycznymi zasadami, które nie pozwalały damie prawie piętnastoletniej żyć według własnych upodobań. Do owych upodobań należał między innymi pewien do brze zbudowany młody człowiek nazwiskiem Arvid Monc- rief, który jeździł corvettą i miał-zostać artystą albo pilotem. Aleks zrzucił marynarkę, zawinął rękawy koszuli z mo nogramem, wyhaftowanym białymi nićmi oczywiście, i roz luźnił krawat. Wychodząc zza węgła domu do ogrodu, usły szał: - ... WDS: whisky, dziewczyny i szybkie samochody. Mój brat mawiał, że każda z tych trzech rzeczy z osobna może wpędzić człowieka w niezłe kłopoty, a wszystkie razem są najpewniejszą drogą do katastrofy. Nie zamierzam ci wma wiać, że starszy brat nie bywa zrzędny, bo bywa, i to jeszcze jak, ale życie dało mi nieraz nauczkę, że brata powinnam słuchać. Niestety, nie zawsze to robię. - Dawniej też go nie słuchałaś, jeśli dobrze pamiętam. - Aleks widział, jak twarz Angel czerwienieje i blednie, do strzegł, jak próbuje się podnieść z ogrodowego leżaka; poczuł
gwałtowny impuls seksualnej gotowości, który zaskoczył go zupełnie. - A jaka była ta nauczka? - zainteresowała się Sandy. - Cześć, tato. Chcemy się napić lemoniady, zanim zabierzemy się do roboty. Angel ma mi pokazać, jak przycina się drzewo, żeby ślad się zabliźnił i nie było infekcji. Dlatego mówi się „chirurg od drzew". Kiedyś wspominałeś, tatusiu, że chciałeś być lekarzem, prawda? Skąd ona o tym wie? To przecież było w tamtym życiu, zanim został ojcem, zanim nawet spotkał Dinę; zanim jego ojciec dość twardo przypomniał mu o roli jedynego spadko biercy dwóch pokoleń producentów mebli. - Dziękuję, Sandy. Przypomniałaś mi, po co tu przyszłam - wtrąciła się Angel ze swoim niezmąconym, radosnym uśmiechem. Odstawiła szklankę na stół. - Zaczynamy! Od razu mogę ci powiedzieć, Aleks, że będziesz musiał poświęcić kilka tych wspaniałych japońskich klonów, albo zrobisz dach nad basenem. Wyjęła z torby sfatygowany notatnik i na jej twarzy poja wił się wyraz skupienia. Kolejna rzecz, myślał Aleks, która pozostała w niej nie zmieniona od tamtych lat, to oczy. Miały tę samą lazurową barwę, rozświetloną złotymi iskierkami, kiedy się śmiała. Prawie zapomniał, że tak samo marszczyła kiedyś nos w chwilach szczególnej koncentracji. Żartował z niej czasem, kiedy z tym właśnie wyrazem skupienia próbowała znaleźć powód, żeby być razem z nim i jego kumplami. Zadzierała wtedy głowę i patrzyła na niego tak, że czuł się prawdziwym mężczyzną, ważnym, mądrym i silnym. Co zrobiłby teraz, gdyby znowu tak na niego popatrzyła? Poczuł, że się uśmiecha. Raz, może dwa razy w ciągu paru miesięcy miał powód, żeby się uśmiechnąć. Tym bardziej czuł
się oszołomiony. Tak dziwnie działała na niego ta kobieta, ubrana w ogrodniczy kombinezon i wojskowe buty. Ruszyli w stronę basenu, Angel i Sandy z przodu. Aleks zatrzymał się jeszcze na chwilę, żeby wlać resztkę lemoniady do szklanki, z której piła Angel. Nie szukał celowo miejsca, w którym dotykała szkła ustami, ale go też nie unikał. Co za dziecinada. Wystarczyło mu spotkać osobę, którą pamiętał z dawnych czasów, a zachowywał się jak smarkacz! Schodził za nimi w dół wzniesienia, bezwiednie wpatrując się w środkowy szew zielonego kombinezonu. Spodnie wraz z zawartością poruszały się bardzo wdzięcznie. Ten typ ko biecej budowy podobno gwarantował zdrowe serce: kształt gruszki. Szerokie biodra, szczupła talia, mały biust. Przyglądając się od tyłu tej drobnej figurce o aprobo wanej przez medyków budowie, poczuł drgnienie może nie tyle serca, co innej części ciała, która wydawała się trwać w uśpieniu od tak dawna. Był podniecony. Z powodu kobiety w roboczych dreli chach i wojskowych butach, która rozmawiała z nim o pod cinaniu drzew i przykryciu basenu. Czuł się nie tylko zakło potany, ale po prostu nie w porządku! Angel Wydowski była już wprawdzie zupełnie dorosła; powiedziała, że nie jest już zamężna, więc nie w tym był problem. On sam dawno wyrósł z wieku, kiedy mężczyzna poddaje się bez reszty swoim po trzebom seksualnym. Nadal jednak była młodszą siostrą Gusa. Teraz, kiedy sam miał córkę, rozumiał, czemu Gus był kiedyś tak przy kry dla facetów, którzy patrzyli na jego siostrę dłużej niż pięć sekund. WDS. Dziecinada. Teraz nie było whisky, tylko rozwod niona lemoniada. Spokojny spacerek po trawniku zamiast sza lonego pędu z gazem do dechy. Jego córka w charakterze
Patrzył, jak jechała wzdłuż wewnętrznej drogi, i zastana wiał się, czy ona nadal wkłada pod siedzenie dodatkową po duszkę. .. Jak wtedy, kiedy wraz z jej bratem uczyli ją prowa dzić starego Gusowego falcona. Bardzo chciała też spróbować kierować jego mustangiem, ale Gus ukrócił te zapędy. Aleks pewnie by się poddał. Miał w tamtych czasach starannie skry waną słabość do młodszej siostry Gusa. Może dlatego, że sam był jedynakiem. Przynajmniej tak to sobie tłumaczył. - Hej, tato, dokąd ona jedzie? - zapytała żałośnie Sandy, stając obok niego na skraju podjazdu. - Myślę, że do domu. Zrobiło się późno. - Ale ja chciałam zaprosić ją na kolację! Pani Gilly po wiedziała, że nie ma nic przeciwko temu. - To nie pani Gilly ustala takie sprawy w tym domu, jeśli mogę ci to przypomnieć. - Pewnie dlatego, że Angel chodzi w roboczych spo dniach, prawda? Tatusiu, to są arktyczne poglądy! Nikt te raz... - Archaiczne - poprawił córkę machinalnie. - Chciałam powiedzieć, że nikt teraz nie zwraca uwagi na takie głupie szczegóły! To są zgniłe zasady! - Może dla ciebie to są głupie szczegóły, ale dopóki... - Wiem, wiem... Dopóki mieszkam w twoim domu, mu szę słuchać na klęczkach waszej królewskiej mości. Miał ochotę się uśmiechnąć, wbrew wszelkiej logice. - Niestety, kochanie. Taki jest mechanizm społeczny, któ ry wsysa nas wszystkich. Zanim się zorientujemy, jesteśmy tylko ogłupiałymi marionetkami swojej sfery: myjemy ręce przed posiłkiem, słuchamy przy kolacji klasycznej muzyki zamiast tego czegoś, co brzmi jak rozbiórka domu... - Dobrze już, dobrze - Sandy wydęła usta i zmarszczyła brwi. - Ale nie zabronisz mi, żebym ją lubiła, bo i tak będę!
1 będę u niej pracować w przyszłe wakacje. Ona czasem za trudnia uczniów. Powiedziała mi o tym. - Proszę bardzo - odpowiedział spokojnie. W zeszłym tygodniu Sandy mówiła o pracy w sklepie z nagraniami. Wcześniej jeszcze chciała zatrudnić się w stajni, w klubie jeździeckim. - Aha, wychodzę dziś wieczorem, ale nie wrócę późno. Możemy porozmawiać, jak odrobisz lekcje. Sandy wyglądała na nieszczęśliwą. Starał się tego nie wi dzieć. - Jeśli będę chciała z kimś porozmawiać, zadzwonię do Angel. Ona przynajmniej nie traktuje mnie jak dziecko, cze go nie można powiedzieć o innych ludziach - dodała z naci skiem. Którzy są wstrętni, zabrzmiało w jej urażonym tonie. Już słyszał ten ton w głosie innej kobiety. Całkiem niedawno.