andgrus

  • Dokumenty12 163
  • Odsłony696 816
  • Obserwuję375
  • Rozmiar dokumentów19.8 GB
  • Ilość pobrań549 612

Browning Dixie - Biała szamanka

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Browning Dixie - Biała szamanka.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera B Browning Dixie
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 310 stron)

BRONWYN WILLIAMS BIAŁA SZAMANKA

Słowo od autora Trzydzieści sześć lat przed dotarciem statku „Mayflower" do Massachusetts i dwadzieścia trzy lata przed zasiedleniem Jamestown grupa angielskich odkrywców wylądowała na wybrzeżu dzisiejszej Północnej Karoliny, by w imieniu Kró­ lowej Korony Brytyjskiej objąć tę ziemię w posiadanie. Trzy lata później, w roku 1587, dziewięćdziesięciu męż­ czyzn, siedemnaście niewiast i dziewięcioro dzieci osiedliło się na pobliskiej wyspie Roanoke, gdzie założyli pierwszą angielską kolonię w Ameryce. Tam też przyszło na świat dwoje pierwszych na kontynencie amerykańskim dzieci, po­ chodzących z angielskich rodziców. Gdy w trzy lata później gubernator John White wrócił na Roanoke z krótkiego pobytu w Anglii, gdzie podążył, by uzupełnić swe zapasy, odkrył, że osada zniknęła, a jedynym śladem po jej mieszkańcach było wyryte przy wejściu do wioski słowo CROATOAN. Jeszcze przed wyjazdem gubernator umówił się z osadni­ kami, że jeśli zmuszeni będą opuścić wyspę, zostawią mu wiadomość. Nic nie wskazywało na to, że porzucili swe do­ my w popłochu, można więc było próbować odnaleźć tę gar­ stkę Anglików na amerykańskiej ziemi. Jednakże szereg niefortunnych zdarzeń sprawił, że John

White nie mógł udać się na pobliską wyspę Croatoan, leżącą między dzisiejszymi wyspami Hatteras i Ocracoke. Zaś blisko sto lat później John Lawson, ówczesny naczel­ ny mierniczy i geodeta Północnej Karoliny, doniósł, iż India­ nie z plemienia Hatorasków utrzymują, jakoby niektórzy spośród ich przodków należeli do rasy białej i umieli „mówić z książek". Pogłoskę tę potwierdzały szare, europejskie oczy, występujące wśród niektórych członków tego szczepu, oraz to, że - jak głosił Lawson - „niezwykle cenią sobie oni an­ gielskie koligacje i chętnie goszczą u siebie Anglików".

Prolog Croatoan, rok 1667 Na wschodzie, gdzie Wielka Woda łączy się z brzegiem, siedział samotnie na wysokiej wydmie młody wojownik o imieniu Kinnahauk. Jego złociste oczy utkwione były w strumieniu czasu, który tylko on widział i mógł oglądać. Słońce wkraczało do swego wielkiego domu, a on przywo­ ływał duchy, które miały mu dać wizję wieku męskiego. Nie­ bawem nad szumiącymi wodami dwóch wielkich rzek, zbie­ gających się w tym właśnie miejscu, pojawić się miała wie­ czorna gwiazda. Noc niosła ze sobą ciemność i lęk. Kinnahauk wiedział, iż jest to pora duchów. Starzec Wiatr krążył wśród wysokich traw, a ich suchy szelest sprawiał, że Indianin podążał myślą do pradawnych kości przodków, spoczywających od lat w Quiozon. Był silny jak na swój młody wiek, dobrze zbu­ dowany, lecz najsilniejszy nawet wojownik nie powstrzyma ani duchów, ani czasu - owej odwiecznej wędrówki słońca i księżyca. Dlatego Kinnahauk z obawą, uniżeniem i pokorą czekał na swoją wizję. By zaś zadowolić Kishalamaquona, Wielkiego Ducha, który mówi, milcząc, śpiewał długo w cie-

mnościach, a jego młodzieńczy głos wznosił się i opadał w monotonnym zawodzeniu. Śpiewał przez całą noc, ochrypł, lecz ani na chwilę nie umilkł. Dopiero gdy trzeciego dnia po wschodniej stronie nieba pojawiło się palące słońce, Starzec Wiatr jeszcze raz westchnął, a jego oddech wzbił się w oddali niczym dym nad Wielką Wodą i poszybował tam, gdzie czekał Kinnahauk. Złociste oczy młodzieńca rozszerzyły się z zachwytu i przerażenia. Zmrużył źrenice, a wtedy z szarych mgieł nad wodą wyprysnęły nagle potężne jęzory ognia i rozległ się grzmiący głos Kishalamaquona: - Kinnahauku, synu Paquiwoka, wnuku Wahkonda, po­ tomku mężnego Mantea, wysłuchaj mych słów. Oto z krainy leżącej za Wielką Wodą przybędzie do ciebie biała bernikla, twoja oquio. Poznasz ją po ognistym znaku na czole, a potem połączysz się z nią i wlejesz w jej łono swe nasienie. A oto z was dwojga narodzi się quasis, który poprowadzi twój lud drogą ku zachodzącemu słońcu. Tak powiedziałem - i tak niechaj się stanie.

1 Anglia, rok 1681 Bridget szła właśnie spiesznie w stronę chaty, kiedy po niebie przetoczył się huk odległego gromu. Dziewczyna zmarszczyła brwi i zerknęła szybko nad głowę. Obiecanki cacanki, pomyślała ponuro, i tak nie spadnie ani kropla. Trzymając w fartuchu trzy jajka, przebiegła przez koryto wyschniętego potoku, w którym widniały odciski racic spragnionego bydła. Gdyby nie czekało jej jeszcze tyle pracy, skoczyłaby do stawu zasilającego młyn, by wziąć szybką ką­ piel. Nałożenie opatrunku na jątrzące się rany na nogach Sary Humphrey zajęło jej jednak więcej czasu niż zakładała i teraz musiała się spieszyć. A przecież i sama Bridget, i jej matka, Anne, ostrzegały starą Humphrey, by nie chodziła boso po odchodach zwierząt. Cóż, staruszce mąciło się z wiekiem w głowie i nie pamiętała wszystkich przestróg i napomnień. Bridget lubiła nawet ją odwiedzać, karmić jej koty i drób. Robiła tak codziennie od tygodnia, przynosząc przy okazji starej jadło i potrzebne maści. Ale musiała też przecież po­ magać innym, którzy potrzebowali pomocy. Była już blisko swej skromnej chaty, w której mieszkała

wraz z matką, kiedy dotarły do niej jakieś niepokojące hała­ sy. W pierwszej chwili pomyślała, że to może kolejny odgłos nadchodzącej burzy, ale zaraz się przekonała, że upragniony deszcz i tym razem nie spadnie, a trawy i zboża pozostaną suche jak były. To nie piorun ani trzask błyskawicy mącił bowiem wiejską ciszę, lecz skrzekliwy niczym wrzask sroki głos Dodie Crankshaw. - Mówiłam wam, że tam będzie! Na własne oczy widzia­ łam znaki! Bridget ruszyła biegiem w stronę domu. Po jej plecach przeszedł zimny dreszcz. Skromna i cicha matka nie miała szans w konfrontacji z tą obrzydliwą jędzą. Nabawiła się ostatnio infekcji gardła i zupełnie straciła głos, a wywar z kory wiązu jak dotąd nie pomagał. - Mówię wam, to wiedźma, czarownica, czarci pomiot! - przekonywała coraz głośniej Dodie. - Czyż krowa Johna nie straciła mleka, a moja matka nie okulała od puchliny wodnej? Bridget rzuciła jajka na ziemię, tknięta nagle złym prze­ czuciem. Przebiegła obok gąszczu malw i minęła róg nie­ wielkiej chaty. Powietrze stało w miejscu, suche rośliny skrę­ cały się z upału, niebo było niemal brązowe od palącego od kilku tygodni słońca. - Mamo? Już jestem, wróciłam. Och... nie! Proszę, Bo­ że, nie! Nie wierząc własnym oczom, pobiegła za rozochoconą tłuszczą, która wywlekła właśnie z chaty przerażoną matkę i ciągnęła ją teraz w stronę stawu, zasilającego wodny młyn. Dobiegła do tłumu, szarpnęła kogoś za ramię, zaczęła błagać o litość, o rozsądek, o życie dla niesłusznie osądzonej. Wo-

łała do utraty tchu, aż wreszcie Miller Godwin wyrżnął ją pięścią w głowę i Bridget osunęła się bezwładnie na pień wielkiego dębu. Gdy po kilku chwilach dobiegł ją głośny plusk, a potem rechot rozbawionej zgrai, zerwała się ponownie, przecisnęła przez tłum gapiów i znów zaczęła błagać nieskładnie: - Dodie, proszę... wysłuchaj mnie. Miller Godwin, słyszycie? Proszę was... Proszę! Niech ktoś wyciągnie ją z wody! Kolejny cios posłał ją na ziemię, ale tym razem Bridget nie dała się ogłuszyć. Otarła krew z rozbitej wargi i dosko­ czyła do tak dobrze znanych ludzi, którzy nagle zamienili się w okrutnych oprawców. - Mol, przecież moja matka uratowała twoją córeczkę, gdy ta dostała skurczu krtani, nie pamiętasz? Och, co w was wstąpiło? Proszę, nie róbcie tego! Chwyciła za rękaw pierwszą z brzegu kobietę, lecz ta ją odepchnęła. - Proszę, ludzie, wysłuchajcie mnie! Lada dzień przyjdą deszcze... John, twoja krowa jest już po prostu stara... Nie, nie, proszę! To niegodziwe! Ludzie kochani, jak tak można... Pomóżcie jej, niech ktoś jej pomoże, proszę! Nie boicie się Boga? Pomóżcie albo... przepuśćcie mnie! Rzuciła się w stronę brzegu, lecz czyjeś silne ramiona po­ wstrzymały ją bezlitośnie. Szlochała, kopała i gryzła, ale z równym skutkiem mały kociak mógł walczyć z hordą zdzi­ czałych psów. Tłum nie znał litości i miłosierdzia. Patrzył ze zgodnym, mściwym okrucieństwem na rozpaczliwą sza­ motaninę starej kobiety, a kiedy powierzchnia stawu się wy­ równała, zaszemrał z dziką, zwierzęcą fascynacją, jaką za-

wsze budzi w tłuszczy widok cudzego nieszczęścia albo śmierci. - Boże!!! - Bridget jęknęła głucho i padła bez sił na ko­ lana. - Boże, Boże... Czemuś nas opuścił! Wiedziała wcześniej, że ludzie we wsi szepczą za ich ple­ cami, że ta stara Anne i jej córka to czarownice, ale nie są­ dziła, że coś może wyniknąć z tego gadania. W najgorszych snach nie spodziewała się, że może dojść do tego, że ludzie, których znała od dziecka, poważnie potraktują głupie plotki i wydadzą wyrok na jej rodzinę. Och, przecież znali jej dziadka, człowieka mądrego, wy­ kształconego, cieszącego się szacunkiem wszystkich niemal mieszkańców tej osady. Znali jej ojca, dzielnego gajowego, który zginął, ratując córeczkę kowala, pod którą załamał się lód na stawie. A jej matka... nie było rodziny, której by nie pomogła swoimi ziołami, maściami i wywarami. I nie brała nic w zamian, za zapłatę starczały jej słowa podzięki, czasa­ mi tylko woreczek mąki lub odrobina innej żywności. Teraz zaś zginęła z ich rąk okrutną, męczeńską śmiercią. Półprzytomna z rozpaczy i przerażenia, Bridget podniosła oczy ku niebu. - Boże... - Zobaczcie, Boga woła, czarci pomiot! - usłyszała. - Taka sama wiedźma, jak tamta! Do lochu z nią! Do Newgate! Tam jest jej miejsce! Oślepiona łzami, poczuła się tak, jakby strącono ją na dno piekieł. Taki ból, takie upokorzenie, takie opuszczenie... Gdyby nie prześladująca okolicę od dwóch lat susza, gdyby nie piorun, który zabił Wedleyowi krowę, gdyby jej matka nie straciła głosu...

Gdyby, gdyby, gdyby... Była tak rozdarta bólem i rozpaczą, że nie poczuła nawet uderzenia, które powaliło ją na ziemię. Nie poczuła rąk, które wyciągnęły się ku niej chciwie i jęły ją obmacywać i krępo­ wać, worka, który zarzucono jej na głowę, a potem twardych desek, na które rzucono jej bezwładne ciało... Gdy Bridget odzyskała przytomność, siedziała w młynie na worku z mąką, związana niczym wieprzek wieziony na targ. Świadomość, że jej matce nikt i nic już nie pomoże, znów uderzyła ją niczym zimna klinga noża. Wykrzywiła usta w bolesnym uśmiechu. Grymas taki wi­ dywała często na twarzach zmarłych - stężenie mięśni, które wykrzywia usta i nadaje obliczu straszny wyraz. Udręczo­ na, zastanawiała się chwilę, czy przypadkiem sama już nie umarła. - Widzicie ten uśmieszek? - zawołał ktoś, a tłum odpo­ wiedział grubiańskim rechotem. - To czarcie nasienie już niedługo będzie się uśmiechać! - Dobrze wiecie, że moja matka nie była wiedźmą! - Bridget próbowała się bronić. - Przyznaj się, Dodie Crank- shaw, ty zawsze jej nienawidziłaś! Ze swoim jadowitym ję­ zykiem i nikczemnym sercem nigdy nie mogłaś być taka do­ bra, jak ona! To ty wrzucałaś do naszej studni ropuchy, by nas otruć! Ale po tym, co zrobiłaś... po tym, co zrobiłaś dziś... nie wybroni cię już ani Chytrość, ani podstęp, ani na­ wet złoto! - wykrzyknęła, zaślepiona gniewem, bólem i zło­ ścią. Och, jakże teraz pragnęła naprawdę być wiedźmą i móc posłać ich wszystkich na dno piekieł! Zgromadzeni zamilkli, porażeni jej wściekłymi słowami.

- Stara Anne poszła na dno jak kamień - doszedł z tłumu czyjś niepewny szept. - A przecież wiadomo, że wiedźmy nie toną... - Gadanie! - odezwał się inny. - Gniew Boży posłał ją na dno. Bóg chciał, byśmy ją utopili! - A skoro nawet Anne Abbott nie była wiedźmą - dodała pospiesznie Dodie - to musi nią być jej córka. Bo z całą pew­ nością w naszej wsi, wśród nas, mieszka czarownica. Skąd ta susza? Dlaczego nasze krowy straciły mleko? Myślicie, że to przypadek? A wół Wedleya? Kto przywołał diabła, by ten zatruł nasze życie, jak nie wiedźma? Nie mamy wyjścia, mu­ simy coś z nią zrobić. Albośmy pobożni chrześcijanie, albo sługi czarta! - Naznaczmy dziewkę piętnem, które ostrzegać będzie bogobojnych ludzi, że nosi w sercu szatana! Tłum przyjął te słowa rykiem radości. Bridget zamknęła mocno oczy i zaczęła gorąco się modlić. Boże, to nie może być prawda. To tylko sen, zły sen, koszmar, z którego lada chwila się obudzę... Te wrzaskliwe głosy, ten ryk, te urągania - nie słyszę ich naprawdę... Boże! Poczuła na twarzy falę gorąca i gwałtownie rozchyliła po­ wieki. Tuż przed oczyma ujrzała rozpalony do czerwoności pręt. Wrzasnęła, lecz zaraz ktoś chwycił ją z tyłu za włosy i pociągnął jej głowę do tyłu tak mocno, że omal nie pękł jej kark. Kiedy zaś rozpalone żelastwo dotknęło jej skóry, Brid­ get Abbott straciła przytomność. W bok wozu uderzył ciśnięty czyjąś ręką nocnik i jego zawartość chlusnęła przez szpary do środka. Bridget otwo­ rzyła oczy i poprzez zlepione, opadające na twarz włosy po-

patrzyła na bezzębną jędzę, która szponiastą dłonią o pożół­ kłych paznokciach poklepała ją po policzku. - Jeszcze jedna niesłusznie osądzona, co? Musisz się wziąć do kupy, dzieweczko, bo inaczej nie przetrwasz tu na­ wet tygodnia. Teraz Maudie zostanie twoją przyjaciółką, ko­ chanie. Maudie się tobą zajmie... - starucha zarechotała, a po plecach Bridget przeszedł lodowaty dreszcz. Strząsnęła z ramienia ludzkie ekskrementy i rozejrzała się bojaźliwie po wnętrzu zakratowanego wozu. - Nie słuchaj tej wariatki - odezwała się jakaś niewiasta w brudnej i postrzępionej, choć kiedyś pewnie wytwornej sukni. Jej chuda twarz nosiła ślady niegdysiejszej urody, ona sama zaś siedziała pośrodku wozu i przyglądała się Bridget znudzonym wzrokiem. - Ani się obejrzysz, a przehandluje cię za skórkę od chleba jakiemuś żebrakowi, a ty nabawisz się takiej samej francy, jak ona. - Znalazła się czysta dziewica! - zakpiła Maudie. - Sko- roś taka święta, Sudie, to powiedz, co niby tobie dał ten twój możny protektor? Zwykła dziewka, a gada jak księżniczka. - Och, zamknij gębę, ty...! Nie dokończyła, bowiem wóz podskoczył na stercie od­ padków i mocno się przechylił, zaś wszystkie trzy pasażerki z impetem wpadły na kraty klatki, w której były zamknięte. Bridget była oszołomiona tym wszystkim, apatyczna i zo­ bojętniała. Spoglądała tępo przed siebie, a myślała tylko o palącym bólu, który promieniował od czoła na całe jej cia­ ło. Skupiała się wyłącznie na tym bólu, jakby mógł on ochro­ nić ją przed jeszcze gorszym cierpieniem - cierpieniem, któ­ re niosły straszliwe obrazy, powracające uporczywie w jej pamięci: szarpiąca się rozpaczliwie matka, która nie może

wydać głosu z chorego gardła, rechoczący tłum, plusk wody, gładka powierzchnia stawu... Nie było jednak czasu na rozpamiętywanie straty - ani warunków, by pogrążyć się w pełnej powagi żałobie. Wóz zatrzymał się nagle, wszystkie trzy kobiety wyrzucono ze środka na ziemię, a potem popędzono niczym bydło do ocie­ kających wilgocią lochów Newgate - miejsca, gdzie trzyma­ no złoczyńców, szaleńców, opętanych i czarownice. Zdradli­ we, śliskie schody poprowadziły je w dół, do ciemnego wnę­ trza, pełnego szlamu, szczurów i nieczystości, dozorca wię­ zienny pchnął je na środek pomieszczenia, a potem ruszył z powrotem na górę, by po chwili zatrzasnąć głucho za sobą ciężkie, stalowe drzwi. W powietrzu unosił się tu tak przeraźliwy smród, że Brid- get musiała zasłaniać usta i nos, by nie zwymiotować. Ale nie fetor był najgorszy. Najgorsze były dźwięki wydawane przez mieszkańców lochu i ich ukryte w półmroku, odraża­ jące, powykrzywiane postacie. Tłumek tych pozbawionych ludzkiej godności i właściwości istot zbliżył się do nowo przybyłych niczym żywa ściana, popatrzył na nie to z wro­ gością, to z pożądliwością, a potem obsypał stekiem najob- rzydliwszych przekleństw. - Czego oni od nas chcą? - wyszeptała z przerażeniem Bridget. Nierządnica w strzępach wytwornej sukni, Sudie Upston, sprawiała wrażenie, jakby straszliwe otoczenie nie przerażało jej specjalnie. - A jak myślisz? - odparła pytaniem i popatrzyła znaczą­ co na Bridget, zatrzymując wzrok najpierw na jej smukłej, dziewczęcej sylwetce. Odwróciła się do otaczającego je tłu-

mu i krzyknęła donośnym głosem: - Cofnijcie się, hieny, bo załatwię wam stryczek w Tyburn! Dozorca! Wezwij dozorcę, ty głupia klucho! - Trąciła jakiegoś człowieczka o twarzy półgłówka, który wlepiał w nią wytrzeszczone oczy. - Błagam panią... - mruknął nagle ktoś obok i pociągnął Bridget za łokieć. Wzdrygnęła się, skuliła za plecami Sudie, a potem popa­ trzyła w przerażająco puste oblicze zabiedzonej postaci, któ­ ra stanęła obok nich. Wystraszona, natychmiast odwróciła oczy. Tak musi wyglądać śmierć, pomyślała. Gdy jednak ponownie zerknęła na uwiędłą, kościstą twarz, której oczy błyszczały w mroku jak dwa węgle, jej wi­ dok poruszył w Bridget zatarte wspomnienia. - Czy to pani, Bridget? - odezwał się ponownie schry­ pnięty głos i wtedy wspomnienia nabrały wyraźniejszych kształtów. - Czy to pani wyleczyła mego męża z liszajów? - Zamknij ryj, ty szczurzogęba ladacznico! - wrzasnęła Maudie, lecz Bridget, nie zwracając uwagi ani na ten krzyk, ani na straszne otoczenie, spytała podobnej do upiora ko­ biety: - Matko święta, to pani, pani Fitzhugh? Jak pani trafiła w to okropne miejsce? Sudie, która najwyraźniej postanowiła wziąć na siebie rolę opiekunki Bridget, chciała ją odciągnąć, lecz Meggy Fitz­ hugh ożywiła się nagle, doskoczyła do Sudie Upston i bru­ talnie strąciła jej dłoń z ramienia dziewczyny. - Odczep się od niej, suko, albo napuszczę na ciebie Bed- lama Billa! - wrzasnęła z energią, o którą trudno było ją po­ dejrzewać. Sudie dała krok do tyłu i popatrzyła czujnie w stronę za-

ślinionego olbrzyma, który z bezzębnym uśmiechem ruszył w jej stronę z wyciągniętymi łapskami. - Zabierz go! - Cofnęła się gwałtownie. - Ostrzegam, że jeśli ten potwór mnie dotknie, wszystkie będziecie za to wi­ sieć. Mam znajomych strażników, wysoko postawionych protektorów... - Z godnością zgarnęła poły swej wyświech­ tanej sukni i znów zaczęła domagać się strażnika, Meggy Fitzhugh pociągnęła zaś Bridget przez rozbawiony tłum w kąt lochu, gdzie siedziała grupka starych niewiast, mam­ roczących coś do siebie pod nosem. - Czy on... ten Bedlam... wyrządzi jej krzywdę? - spy­ tała szeptem Bridget, wskazując na osiłka o niezbyt mądrym spojrzeniu. Choć czuła do Sudie odrazę, nie życzyła jej źle. - Billy? Jest silny, ale całkiem nieszkodliwy. To syn mo­ jej nieżyjącej siostry. Mieszkał ze mną i z moim mężem. Pewnego dnia przez nieuwagę skręcił kark klaczy należącej do dziedzica. Nie mieliśmy czym za konia zapłacić, więc młody pan posłał nas do Newgate... Twarz kobiety skurczyła się jeszcze bardziej, Meggy za­ mknęła oczy i nie powiedziała już nic więcej. Wkrótce usnę­ ła i Bridget - w miarę bezpieczna wśród otaczających ją ko­ biet - miała wreszcie okazję rozejrzeć się uważniej po oto­ czeniu. To nie jest koszmar, pomyślała z rezygnacją, to gor­ sze niż najgorszy sen. Przez kolejne dni rana po oparzeniu pulsowała nieznoś­ nym, przenikliwym bólem. Później ból zelżał i oparzelina za­ częła swędzieć. Z jednej strony była to niewątpliwa ulga, z drugiej - Bridget ze zgrozą myślała o chwili, kiedy rana się zagoi, a na czole zostanie hańbiąca blizna. Bała się tego bar­ dziej niż czegokolwiek, toteż prawie cały czas spędzała w to-

warzystwie starych kobiet w kącie lochu, a czoło i część twarzy zakrywała kawałkiem płótna, który oddarła z far­ tucha. Marniała i traciła siły z dnia na dzień, bowiem nikt tutaj nie miał najlichszego nawet barłogu ani odpowiedniej odzie­ ży, która zapewniałaby jaką taką wygodę w zimnym, wilgot­ nym i pogrążonym w wiecznym półmroku pomieszczeniu. Jeśli zaś chodzi o pożywienie, to więźniowie dostawali go niewiele - raz dziennie wrzucano im do lochu kilka pajd gli­ niastego chleba, o który stłoczeni w nieludzkich warunkach bili się między sobą niczym wygłodniałe świnie o miejsce przy korycie. Żyła i nie umarła z głodu właściwie jedynie dzięki Billy- 'emu, który regularnie zgarniał dla niej i dla Meggy codzien­ ną porcję, robiąc użytek ze swych mocarnych ramion i pię­ ści. Zadowolony z siebie, patrzył potem z nabożeństwem na Bridget i dawał jej największy kawał chleba, który ona z ko­ lei rozdzielała między pozostałe niewiasty. Dni zamieniały się w tygodnie, tygodnie w miesiące. Bridget powoli traciła nadzieję, że kiedykolwiek opuści Newgate. Nie mając przy duszy złamanego pensa, nie mogła nawet przekupić stróża więziennego, by dowiedział się, czy wyznaczono już termin jej rozprawy. Nie tęskniła zresztą za rozmową ze stróżem. Dozorcy więzienni byli niczym sępy, odzierające ofiary do gołej kości. Pewnie gdyby nie Billy, którego się bali i przed którym czuli respekt, już dawno wzię­ liby ją sobie jak darmową dziewkę i zabawiali się nią do wo­ li, przekazując sobie z rąk do rąk. Była tu w końcu najmłod­ szą niewiastą, a żołdacy szczególnie spragnieni byli młode­ go, gładkiego, dziewczęcego ciała.

Meggy też słabła coraz bardziej. Przestała przyjmować je­ dzenie, nie obchodził jej brak świeżego powietrza i nawet Billy nie był w stanie jej pomóc. Była chora, potrzebowała lekarstwa, lecz bez ziół, które z pewnością postawiłyby ją na nogi, Bridget mogła tylko tulić ją w ramionach jak dziecko i nucić rozmaite piosenki, które najwyraźniej przynosiły chorej ulgę. Bedlam Billy nie odstępował ich na krok. Ku zdumieniu Bridget, zaczął nawet jej wtórować - zbyt głośno i nie­ wprawnie, ale całkiem miłym głosem. Bridget nie bała się go już. Wiedziała, że podobnie jak u dwóch innych podobnych do niego Bożych stworzeń, które widziała kiedyś w Little Wheddborough, jego ciało nieporównanie przerosło dziecin­ ny umysł. Billy był ufny jak dziecko i dobry jak dziecko. Natomiast Sudie szybko weszła w komitywę ze strażnika­ mi i niebawem zabrano ją ze wspólnej celi. Kiedy opuściła loch, Maudie od razu zaczęła rozpowiadać, że „ta dziwka Su­ die" nie jest żadną szlachcianką, a do Newgate trafiła za to, że ukradła klientowi cztery gwinee oraz spodnie, aby obra­ bowany mężczyzna nie mógł jej ścigać. Ten jednak wyżej nad wstyd cenił sobie honor i żądzę zemsty, toteż nie zważa­ jąc na to, że przyrodzenie dynda mu niczym u byka, który dopadł jałówki, odnalazł Sudie i udowodnił jej przestępstwo, za które teraz przyszło jej siedzieć. Któregoś z kolejnych dni, mniej więcej po czterech mie­ siącach przebywania w lochu, Meggy ścisnęła Bridget moc­ niej za rękę, a potem otworzyła oczy i zaczęła mamrotać sła­ bym głosem: - Srebro... Srebro należy do Billy'ego. Przypilnuj, żeby nikt mu go nie zabrał... Przypilnuj... Kocham go jak włas­ nego syna...

Źrenice w jej zapadniętej twarzy rozbłysły gorączkowym blaskiem, kobieta sięgnęła drżącą dłonią między sztywne od brudu łachmany, lecz zanim zdążyła wydobyć swój skarb, znieruchomiała nagle, a jej oczy straciły wszelki wyraz. Bridget w otępieniu tuliła do siebie żałośnie kruche, teraz bezwładne już ciało. Nie wiedziała, co powinna uczynić. Nieszczęsny Billy siedział obok i kiwając się w przód i w tył, spoglądał na nią wyczekująco, jakby spodziewał się, że Brid­ get znów zacznie śpiewać balladę o trzech krukach. Śmierć była we wspólnym lochu zdarzeniem codziennym i Bridget dobrze wiedziała, co będzie, gdy współwięźniowie zauważą, iż Meggy nie żyje. Nie mogła znieść myśli, że za­ nim jeszcze biedna kobieta zdąży ostygnąć, odarta zostanie ze wszystkiego. - Billy, wezwij strażnika - wyszeptała. - Idź i zacznij grzmocić co sił w drzwi. Meggy potrzebuje pomocy. By nie zwracać niczyjej uwagi, ukradkowo wygładziła rzadkie, wypłowiałe włosy Meggy i zamknęła jej powieki. Później położyła ją na plecach na wytartym szalu, wyprosto­ wała chude ramiona i rozprostowała szponiaste palce zmar­ łej. Wtedy też znalazła srebro. Dziedzictwo Billy'ego i cały jego majątek - dwa szylingi. Jej oczy zawilgotniały gwałtownie, poczuła bolesny skurcz gardła. Wsunęła za stanik dwie monety i pozwoliła swobodnie płynąć łzom. Nie płakała od tamtego pamiętnego, wiosennego dnia, kiedy to zawalił się cały jej świat, teraz zaś opłakiwała wszystko i wszystkich - nieszczęsną, niewinną matkę, Meggy, Billy'ego, samą siebie i wszystkich, którzy zostali zamknięci w Newgate i skazani na piekło za życia. To, co zdarzyło się później, nastąpiło tak szybko, że za-

płakana Bridget nie zdołała zapamiętać ani żadnych szcze­ gółów, ani nawet kolejności zdarzeń. Po ciało jej przyjaciółki przyszło dwóch dozorców więziennych, Billy zagrodził im drogę i zaczął mruczeć coś niezrozumiale pod nosem. Brid­ get próbowała go uspokoić, lecz tłum więźniów, żądny sen­ sacji i widowiska, zaczął go podjudzać. Gdy jeden ze strażników chwycił Meggy za nogi, Billy zawył przeraźliwie, chwycił drugiego dozorcę, uniósł wyso­ ko w powietrze i cisnął nim o ścianę. Tłum wrzasnął z prze­ rażenia i podniecenia, Bridget skuliła się w sobie, a wówczas drugi strażnik uniósł żeliwną pałkę i zdzielił nią niedorozwi­ niętego osiłka przez głowę, aż ten jęknął i runął na ciało Meggy, zalewając jej twarz własną krwią. Bridget patrzyła z niedowierzaniem, jak jego ciało drga w przedśmiertnych konwulsjach. Słyszała, jak stare kobiety drżącymi głosami zaczynają śpiewać balladę o trzech kru­ kach. Czekała, aż strażnicy pochwycą ją, młodą dziewczynę, pozbawioną teraz obrony, i zgwałcą, nie bacząc na nic. Gdy poczuła na sobie ich pożądliwy wzrok, po jej plecach przebiegł zimny dreszcz. Odruchowo ściągnęła z głowy opa­ trunek. W razie potrzeby może wykorzystać to piętno na czo­ le, by ich odstraszyć. Może przelękną się czarownicy? Oni jednak zarechotali tylko, jakby chcieli powiedzieć jej w ten sposób, że jeszcze po nią wrócą, a potem zgarnęli dwa trupy i klnąc straszliwie, wyciągnęli je po schodach z lochu. Co teraz, myślała gorączkowo. Czy spotka ją los kobiet, więzionych w Newgate przez długie lata - najpierw ofiara, a później bezwolna istota, kupcząca własnym ciałem za kęs jedzenia, ciepły szal lub jedną noc spędzoną na powietrzu,

pod mostem, gdziekolwiek, byłe nie w tym okropnym wię­ zieniu? Och, wszystko lepsze od tego przerażającego, pełnego szczurów i smrodu miejsca! Ma dwa szylingi. Billy nie żyje i na nic już mu się nie przydadzą. Jej natomiast mogą dać kilka dni wytchnienia, odpoczynku, słońca... Może strażnicy jej nie zgwałcą? Może to srebro zmiękczy ich serce? Może będą liczyć na więcej? Przy odrobinie szczę­ ścia może uda jej się kupić nawet tydzień w miejscu zdro­ wszym i jaśniejszym niż ta nora? I Bridget udało się wydostać z ponurych kazamatów. Po­ prawa jej doli nie była wprawdzie znacząca, trafiła bowiem do zimnej, pozbawionej jakichkolwiek wygód celi, tutaj jed­ nak mogła przynajmniej odróżnić dzień od nocy, a cela nie była tak zatłoczona, jak loch. Jedną z pierwszych osób, jakie ją przywitały, była stara znajoma, Sudie Upston. - Wiedziałam, że wcześniej czy później tu trafisz - po­ wiedziała, składając przed nią szyderczy ukłon. - Co, znu­ dził ci się już ten Bedlam Billy? Za często kazał ci zadzierać kieckę? - Wybuchnęła dzikim śmiechem, zwracając na sie­ bie i Bridget powszechną uwagę. Bridget powoli zsunęła z czoła szmatę. Nie da się zastra­ szyć takim kreaturom, jak Sudie Upston. Kupiła sobie ty­ dzień odpoczynku za dwa ostatnie szylingi Meggy Fitzhugh i przez samą pamięć o przyjaciółce nie pozwoli sobie zepsuć tego czasu. - Jesteś wiedźmą? - zapytała Sudie z przestrachem. - Noszę piętno. - A ja noszę piętno Newgate, choć jestem szlachetnie

urodzona, jak wszystkie wielkie damy. - Sudie szybko wró­ cił humor i pewność siebie. - Czy umiesz czarować? Sprawiała wrażenie bardziej zaintrygowanej niż wystra­ szonej, więc Bridget z odrazą odwróciła się do niej plecami. I pomyśleć, że są na tym Bożym świecie niewiasty gotowe paktować z samym diabłem! Dni w celi mijały szybko i Bridget z coraz większą zgro­ zą myślała o powrocie do kamiennego lochu. Na dzień przed końcem „odpoczynku", gdzieś około południa, otworzyły się z hukiem ciężkie, okute żelazem drzwi i w progu pojawił się strażnik w towarzystwie zezowatego mężczyzny o wyglą­ dzie urzędnika. - Radzę zatkać nos, sir, bo one wszystkie cuchną kure­ stwem - ostrzegł gościa strażnik, po czym nakazując więźniom milczenie i grożąc im obcięciem języków, polecił z uwagą i uszanowaniem wysłuchać słów urzędnika. Ten wcisnął dozorcy w garść kilka monet i zaczął odczy­ tywać coś z wielkiego arkusza papieru. Zatopiona we włas­ nych myślach Bridget przegapiła pierwsze słowa, gdy jednak w głębokiej ciszy do jej uszu dotarły kolejne zdania, udrę­ czone serce zabiło żywiej, pobudzone nagłą nadzieją. - „...jeśli więc któraś panna lub owdowiała niewiasta ze­ chce popłynąć przez ocean na nową ziemię, spotka ją tam wielkie szczęście i zamieszka w kraju mlekiem i miodem płynącym. Jeśli tylko jest wolnego stanu i ma nie więcej niż pięćdziesiąt lat, może wyjść za jednego z plantatorów, ucz­ ciwego mężczyznę, który związał swój los z zamorską kolo­ nią i teraz postanowił znaleźć żonę, która pomogłaby mu w trudach życia na nowej ziemi..." Urzędnik wyciągnął listę kolonistów, po czym przykazał,

by chętne kobiety wystąpiły naprzód i postawiły swój znak przy wybranym nazwisku. Zgłosiło się czternaście niewiast - Bridget jako czwarta, a Sudie jako szósta. Bridget umiała czytać, bowiem jej wy­ kształcony dziadek nauczył tej sztuki Anne, a ta przekazała tę umiejętność córce, toteż teraz szybko przebiegła wzrokiem listę mężczyzn. Zatrzymała się przy nazwisku Lavender tylko dlatego, że zdało jej się, iż brzmi ono zacnie, uczciwie i szczerze. David Lavender, plantator z Albemarle w kolonii noszącej nazwę Karolina, zapłacił w tytoniu równowartość stu dwudziestu funtów za dostarczenie mu na pokładzie statku „Andrew C. Mallinson" zdrowej i silnej kandydatki na żonę, a Bridget, czując po raz pierwszy od wielu miesięcy przypływ nadziei i siły, podpisała się starannie w rubryce przy jego nazwisku.

2 W londyńskich dokach panował wielki ruch, kolejne stat­ ki raz po raz przybijały i odbijały od nabrzeża. Woźnica, klnąc na cały głos, prowadził furgon przez zbitą ciżbę bardzo wolno, toteż Bridget miała okazję przyjrzeć się statkowi, któ­ ry przez następnych sześć tygodni miał być jej domem. „Andrew C. Mallinson" nie był największą jednostką w porcie, a już na pewno nie najlepszą. Niemniej udręczonej dziewczynie rosło serce na jego widok. Nawet odór panujący na londyńskim nabrzeżu wydawał się jej upojną wonią po zatęchłym fetorze lochów Newgate. Ogłuszający zgiełk i go­ rączkowa krzątanina były natomiast miłą odmianą po tygo­ dniach bezczynności i bezruchu w ciemnym lochu. Nade wszystko jednak Bridget cieszyła się z odzyskanej wolności i nadziei na lepszą przyszłość. Niepewnej i wątłej, ale jednak nadziei. Tutaj, w Anglii, nie było dla niej przy­ szłości. Nie było też nikogo, kto by ją trzymał w tym kraju. Jej matka zginęła, rodzeństwa nie miała, a o ludziach ze swo­ jej wioski chciała na zawsze zapomnieć. - A słyszałyście, kochane, że podobno żyją tam nagie, sprośne dzikusy, które pożerają ludzi żywcem? - odezwała się któraś z niewiast, przerywając jej rozmyślania. Bridget słyszała już wcześniej podobne historie i nie

zwracała uwagi na tę gadaninę. Gdy tylko rozniosła się wieść, że czternaście kobiet wybiera się do zamorskiej kolonii, zna­ lazło się wiele zawistnych osób, które z ochotą raczyły je opowieściami o nieszczęściach, jakie czekają na nie u celu podróży. - A ja słyszałam, że mężczyźni płacą tam za pracowite i gospodarne niewiasty czystym złotem. Dobrze wyglądająca panna może zbić prawdziwą fortunę. - Albo skończyć z poderżniętym gardłem. - Tak samo jak i tutaj. - No dobrze, Tesso, jak twój przyszły mąż zamknie oczy, to może i ty zbijesz fortunę - zadrwiła Sudie z młodej dziew­ czyny, która podobnie jak Bridget podchodziła z wiarą i en­ tuzjazmem do wyprawy na nieznany ląd. Słysząc jej ciężkie westchnienie, Bridget ujęła ją za dłoń i ścisnęła, by dodać otuchy. Tess była dobrą dziewczyną, jed­ nakże młodziutką, nieświadomą trudów życia i zupełnie po­ zbawioną urody. Została kiedyś okropnie wykorzystana przez kogoś, czyjego imienia nigdy nie zdradziła, a następnie uwięziona za to, że przymierając głodem, ukradła z pola zgniły kartofel. - Nie słuchaj jej, Tesso - pocieszyła ją Bridget. - Twoim największym atutem jest twoje oddanie i szczerość. Zoba­ czysz, że zapracowany plantator nie szuka księżniczki, ale uczciwej gospodyni. Będzie bardziej niż rad ze swego zaku­ pu, jeśli do niego trafisz. Ba, gdyby Bridget mogła mieć taką pewność. Właściwie to żadna z nich nie wiedziała, co je czeka na miejscu. Może rzeczywiście plantatorzy są ludźmi dobrymi i miłymi, a mo­ że chciwymi egoistami, którzy postanowili sprowadzić sobie

do domu białe niewolnice. Jeśli jednak ich intencje były szla­ chetne, to żałowała tego, któremu w udziale przypadnie Su- die. Wiedziała, że ta kobieta zrobi wszystko, by puścić swego lubego kantem, a potem zagarnąć dla siebie cały majątek. Ona sama była gotowa kochać swojego Davida i służyć mu wiernie do końca życia. To przecież dzięki niemu wyrwa­ ła się z piekła i choćby tylko z tego względu winna mu była dozgonną wdzięczność. Miała nadzieję, że mu się spodoba. Nie bała się też cięż­ kiej pracy, bo zawsze cieszyła się dobrym zdrowiem, a mimo szczupłej budowy ciała była bardzo silna. Co zaś do piętna na czole - to z czasem z pewnością zblednie. Poza tym mog­ ła zasłaniać hańbiący znak włosami. Może David podaruje jej w prezencie ślubnym grzebień, przy pomocy którego up­ nie je tak, by nic nie było widać. Bridget umiała pięknie cze­ sać i upinać włosy... Tak, na pewno mu się spodoba i nie będzie żałował, że została jego żoną. Pochodziła z ubogiej, ale dobrej i zacnej rodziny. Po dziadku oraz matce odziedziczyła łagodną naturę i niepospolity umysł. Ileż kobiet w wieku siedemnastu lat umie już czytać, pisać i rachować? Hola, napomniała się natychmiast w myślach. A jaki to plantator potrzebuje żony, która umie czytać z książek i zna nazwy wszystkich ziół? David Lavender potrzebuje za­ pewne przede wszystkim silnego grzbietu i chętnych rąk do pracy. No dobrze, ale przecież Bridget dysponowała także i tym. Czy nie lepiej mieć żonę robotną, a do tego rozumną? Spłaci więc dług wdzięczności, który u niego zaciągnęła. Spłaci, choćby miało jej to zająć całe życie. Odwdzięczy się temu