Słowo od autora
Trzydzieści sześć lat przed dotarciem statku „Mayflower"
do Massachusetts i dwadzieścia trzy lata przed zasiedleniem
Jamestown grupa angielskich odkrywców wylądowała na
wybrzeżu dzisiejszej Północnej Karoliny, by w imieniu Kró
lowej Korony Brytyjskiej objąć tę ziemię w posiadanie.
Trzy lata później, w roku 1587, dziewięćdziesięciu męż
czyzn, siedemnaście niewiast i dziewięcioro dzieci osiedliło
się na pobliskiej wyspie Roanoke, gdzie założyli pierwszą
angielską kolonię w Ameryce. Tam też przyszło na świat
dwoje pierwszych na kontynencie amerykańskim dzieci, po
chodzących z angielskich rodziców.
Gdy w trzy lata później gubernator John White wrócił na
Roanoke z krótkiego pobytu w Anglii, gdzie podążył, by
uzupełnić swe zapasy, odkrył, że osada zniknęła, a jedynym
śladem po jej mieszkańcach było wyryte przy wejściu do
wioski słowo CROATOAN.
Jeszcze przed wyjazdem gubernator umówił się z osadni
kami, że jeśli zmuszeni będą opuścić wyspę, zostawią mu
wiadomość. Nic nie wskazywało na to, że porzucili swe do
my w popłochu, można więc było próbować odnaleźć tę gar
stkę Anglików na amerykańskiej ziemi.
Jednakże szereg niefortunnych zdarzeń sprawił, że John
White nie mógł udać się na pobliską wyspę Croatoan, leżącą
między dzisiejszymi wyspami Hatteras i Ocracoke.
Zaś blisko sto lat później John Lawson, ówczesny naczel
ny mierniczy i geodeta Północnej Karoliny, doniósł, iż India
nie z plemienia Hatorasków utrzymują, jakoby niektórzy
spośród ich przodków należeli do rasy białej i umieli „mówić
z książek". Pogłoskę tę potwierdzały szare, europejskie oczy,
występujące wśród niektórych członków tego szczepu, oraz
to, że - jak głosił Lawson - „niezwykle cenią sobie oni an
gielskie koligacje i chętnie goszczą u siebie Anglików".
Prolog
Croatoan, rok 1667
Na wschodzie, gdzie Wielka Woda łączy się z brzegiem,
siedział samotnie na wysokiej wydmie młody wojownik
o imieniu Kinnahauk. Jego złociste oczy utkwione były
w strumieniu czasu, który tylko on widział i mógł oglądać.
Słońce wkraczało do swego wielkiego domu, a on przywo
ływał duchy, które miały mu dać wizję wieku męskiego. Nie
bawem nad szumiącymi wodami dwóch wielkich rzek, zbie
gających się w tym właśnie miejscu, pojawić się miała wie
czorna gwiazda.
Noc niosła ze sobą ciemność i lęk. Kinnahauk wiedział,
iż jest to pora duchów. Starzec Wiatr krążył wśród wysokich
traw, a ich suchy szelest sprawiał, że Indianin podążał myślą
do pradawnych kości przodków, spoczywających od lat
w Quiozon. Był silny jak na swój młody wiek, dobrze zbu
dowany, lecz najsilniejszy nawet wojownik nie powstrzyma
ani duchów, ani czasu - owej odwiecznej wędrówki słońca
i księżyca. Dlatego Kinnahauk z obawą, uniżeniem i pokorą
czekał na swoją wizję. By zaś zadowolić Kishalamaquona,
Wielkiego Ducha, który mówi, milcząc, śpiewał długo w cie-
mnościach, a jego młodzieńczy głos wznosił się i opadał
w monotonnym zawodzeniu.
Śpiewał przez całą noc, ochrypł, lecz ani na chwilę nie
umilkł. Dopiero gdy trzeciego dnia po wschodniej stronie
nieba pojawiło się palące słońce, Starzec Wiatr jeszcze raz
westchnął, a jego oddech wzbił się w oddali niczym dym nad
Wielką Wodą i poszybował tam, gdzie czekał Kinnahauk.
Złociste oczy młodzieńca rozszerzyły się z zachwytu
i przerażenia. Zmrużył źrenice, a wtedy z szarych mgieł nad
wodą wyprysnęły nagle potężne jęzory ognia i rozległ się
grzmiący głos Kishalamaquona:
- Kinnahauku, synu Paquiwoka, wnuku Wahkonda, po
tomku mężnego Mantea, wysłuchaj mych słów. Oto z krainy
leżącej za Wielką Wodą przybędzie do ciebie biała bernikla,
twoja oquio. Poznasz ją po ognistym znaku na czole, a potem
połączysz się z nią i wlejesz w jej łono swe nasienie. A oto
z was dwojga narodzi się quasis, który poprowadzi twój lud
drogą ku zachodzącemu słońcu. Tak powiedziałem - i tak
niechaj się stanie.
1
Anglia, rok 1681
Bridget szła właśnie spiesznie w stronę chaty, kiedy po
niebie przetoczył się huk odległego gromu. Dziewczyna
zmarszczyła brwi i zerknęła szybko nad głowę. Obiecanki
cacanki, pomyślała ponuro, i tak nie spadnie ani kropla.
Trzymając w fartuchu trzy jajka, przebiegła przez koryto
wyschniętego potoku, w którym widniały odciski racic
spragnionego bydła. Gdyby nie czekało jej jeszcze tyle pracy,
skoczyłaby do stawu zasilającego młyn, by wziąć szybką ką
piel. Nałożenie opatrunku na jątrzące się rany na nogach Sary
Humphrey zajęło jej jednak więcej czasu niż zakładała i teraz
musiała się spieszyć. A przecież i sama Bridget, i jej matka,
Anne, ostrzegały starą Humphrey, by nie chodziła boso po
odchodach zwierząt. Cóż, staruszce mąciło się z wiekiem
w głowie i nie pamiętała wszystkich przestróg i napomnień.
Bridget lubiła nawet ją odwiedzać, karmić jej koty i drób.
Robiła tak codziennie od tygodnia, przynosząc przy okazji
starej jadło i potrzebne maści. Ale musiała też przecież po
magać innym, którzy potrzebowali pomocy.
Była już blisko swej skromnej chaty, w której mieszkała
wraz z matką, kiedy dotarły do niej jakieś niepokojące hała
sy. W pierwszej chwili pomyślała, że to może kolejny odgłos
nadchodzącej burzy, ale zaraz się przekonała, że upragniony
deszcz i tym razem nie spadnie, a trawy i zboża pozostaną
suche jak były. To nie piorun ani trzask błyskawicy mącił
bowiem wiejską ciszę, lecz skrzekliwy niczym wrzask sroki
głos Dodie Crankshaw.
- Mówiłam wam, że tam będzie! Na własne oczy widzia
łam znaki!
Bridget ruszyła biegiem w stronę domu. Po jej plecach
przeszedł zimny dreszcz. Skromna i cicha matka nie miała
szans w konfrontacji z tą obrzydliwą jędzą. Nabawiła się
ostatnio infekcji gardła i zupełnie straciła głos, a wywar
z kory wiązu jak dotąd nie pomagał.
- Mówię wam, to wiedźma, czarownica, czarci pomiot!
- przekonywała coraz głośniej Dodie. - Czyż krowa Johna
nie straciła mleka, a moja matka nie okulała od puchliny
wodnej?
Bridget rzuciła jajka na ziemię, tknięta nagle złym prze
czuciem. Przebiegła obok gąszczu malw i minęła róg nie
wielkiej chaty. Powietrze stało w miejscu, suche rośliny skrę
cały się z upału, niebo było niemal brązowe od palącego od
kilku tygodni słońca.
- Mamo? Już jestem, wróciłam. Och... nie! Proszę, Bo
że, nie!
Nie wierząc własnym oczom, pobiegła za rozochoconą
tłuszczą, która wywlekła właśnie z chaty przerażoną matkę
i ciągnęła ją teraz w stronę stawu, zasilającego wodny młyn.
Dobiegła do tłumu, szarpnęła kogoś za ramię, zaczęła błagać
o litość, o rozsądek, o życie dla niesłusznie osądzonej. Wo-
łała do utraty tchu, aż wreszcie Miller Godwin wyrżnął ją
pięścią w głowę i Bridget osunęła się bezwładnie na pień
wielkiego dębu.
Gdy po kilku chwilach dobiegł ją głośny plusk, a potem
rechot rozbawionej zgrai, zerwała się ponownie, przecisnęła
przez tłum gapiów i znów zaczęła błagać nieskładnie:
- Dodie, proszę... wysłuchaj mnie. Miller Godwin,
słyszycie? Proszę was... Proszę! Niech ktoś wyciągnie ją
z wody!
Kolejny cios posłał ją na ziemię, ale tym razem Bridget
nie dała się ogłuszyć. Otarła krew z rozbitej wargi i dosko
czyła do tak dobrze znanych ludzi, którzy nagle zamienili się
w okrutnych oprawców.
- Mol, przecież moja matka uratowała twoją córeczkę,
gdy ta dostała skurczu krtani, nie pamiętasz? Och, co w was
wstąpiło? Proszę, nie róbcie tego!
Chwyciła za rękaw pierwszą z brzegu kobietę, lecz ta ją
odepchnęła.
- Proszę, ludzie, wysłuchajcie mnie! Lada dzień przyjdą
deszcze... John, twoja krowa jest już po prostu stara... Nie,
nie, proszę! To niegodziwe! Ludzie kochani, jak tak można...
Pomóżcie jej, niech ktoś jej pomoże, proszę! Nie boicie się
Boga? Pomóżcie albo... przepuśćcie mnie!
Rzuciła się w stronę brzegu, lecz czyjeś silne ramiona po
wstrzymały ją bezlitośnie. Szlochała, kopała i gryzła, ale
z równym skutkiem mały kociak mógł walczyć z hordą zdzi
czałych psów. Tłum nie znał litości i miłosierdzia. Patrzył
ze zgodnym, mściwym okrucieństwem na rozpaczliwą sza
motaninę starej kobiety, a kiedy powierzchnia stawu się wy
równała, zaszemrał z dziką, zwierzęcą fascynacją, jaką za-
wsze budzi w tłuszczy widok cudzego nieszczęścia albo
śmierci.
- Boże!!! - Bridget jęknęła głucho i padła bez sił na ko
lana. - Boże, Boże... Czemuś nas opuścił!
Wiedziała wcześniej, że ludzie we wsi szepczą za ich ple
cami, że ta stara Anne i jej córka to czarownice, ale nie są
dziła, że coś może wyniknąć z tego gadania. W najgorszych
snach nie spodziewała się, że może dojść do tego, że ludzie,
których znała od dziecka, poważnie potraktują głupie plotki
i wydadzą wyrok na jej rodzinę.
Och, przecież znali jej dziadka, człowieka mądrego, wy
kształconego, cieszącego się szacunkiem wszystkich niemal
mieszkańców tej osady. Znali jej ojca, dzielnego gajowego,
który zginął, ratując córeczkę kowala, pod którą załamał się
lód na stawie. A jej matka... nie było rodziny, której by nie
pomogła swoimi ziołami, maściami i wywarami. I nie brała
nic w zamian, za zapłatę starczały jej słowa podzięki, czasa
mi tylko woreczek mąki lub odrobina innej żywności.
Teraz zaś zginęła z ich rąk okrutną, męczeńską śmiercią.
Półprzytomna z rozpaczy i przerażenia, Bridget podniosła
oczy ku niebu.
- Boże...
- Zobaczcie, Boga woła, czarci pomiot! - usłyszała.
- Taka sama wiedźma, jak tamta! Do lochu z nią! Do
Newgate! Tam jest jej miejsce!
Oślepiona łzami, poczuła się tak, jakby strącono ją na dno
piekieł. Taki ból, takie upokorzenie, takie opuszczenie...
Gdyby nie prześladująca okolicę od dwóch lat susza, gdyby
nie piorun, który zabił Wedleyowi krowę, gdyby jej matka
nie straciła głosu...
Gdyby, gdyby, gdyby...
Była tak rozdarta bólem i rozpaczą, że nie poczuła nawet
uderzenia, które powaliło ją na ziemię. Nie poczuła rąk, które
wyciągnęły się ku niej chciwie i jęły ją obmacywać i krępo
wać, worka, który zarzucono jej na głowę, a potem twardych
desek, na które rzucono jej bezwładne ciało...
Gdy Bridget odzyskała przytomność, siedziała w młynie
na worku z mąką, związana niczym wieprzek wieziony na
targ. Świadomość, że jej matce nikt i nic już nie pomoże,
znów uderzyła ją niczym zimna klinga noża.
Wykrzywiła usta w bolesnym uśmiechu. Grymas taki wi
dywała często na twarzach zmarłych - stężenie mięśni, które
wykrzywia usta i nadaje obliczu straszny wyraz. Udręczo
na, zastanawiała się chwilę, czy przypadkiem sama już nie
umarła.
- Widzicie ten uśmieszek? - zawołał ktoś, a tłum odpo
wiedział grubiańskim rechotem. - To czarcie nasienie już
niedługo będzie się uśmiechać!
- Dobrze wiecie, że moja matka nie była wiedźmą! -
Bridget próbowała się bronić. - Przyznaj się, Dodie Crank-
shaw, ty zawsze jej nienawidziłaś! Ze swoim jadowitym ję
zykiem i nikczemnym sercem nigdy nie mogłaś być taka do
bra, jak ona! To ty wrzucałaś do naszej studni ropuchy, by
nas otruć! Ale po tym, co zrobiłaś... po tym, co zrobiłaś
dziś... nie wybroni cię już ani Chytrość, ani podstęp, ani na
wet złoto! - wykrzyknęła, zaślepiona gniewem, bólem i zło
ścią. Och, jakże teraz pragnęła naprawdę być wiedźmą i móc
posłać ich wszystkich na dno piekieł!
Zgromadzeni zamilkli, porażeni jej wściekłymi słowami.
- Stara Anne poszła na dno jak kamień - doszedł z tłumu
czyjś niepewny szept. - A przecież wiadomo, że wiedźmy
nie toną...
- Gadanie! - odezwał się inny. - Gniew Boży posłał ją
na dno. Bóg chciał, byśmy ją utopili!
- A skoro nawet Anne Abbott nie była wiedźmą - dodała
pospiesznie Dodie - to musi nią być jej córka. Bo z całą pew
nością w naszej wsi, wśród nas, mieszka czarownica. Skąd
ta susza? Dlaczego nasze krowy straciły mleko? Myślicie, że
to przypadek? A wół Wedleya? Kto przywołał diabła, by ten
zatruł nasze życie, jak nie wiedźma? Nie mamy wyjścia, mu
simy coś z nią zrobić. Albośmy pobożni chrześcijanie, albo
sługi czarta!
- Naznaczmy dziewkę piętnem, które ostrzegać będzie
bogobojnych ludzi, że nosi w sercu szatana!
Tłum przyjął te słowa rykiem radości. Bridget zamknęła
mocno oczy i zaczęła gorąco się modlić. Boże, to nie może
być prawda. To tylko sen, zły sen, koszmar, z którego lada
chwila się obudzę... Te wrzaskliwe głosy, ten ryk, te urągania
- nie słyszę ich naprawdę... Boże!
Poczuła na twarzy falę gorąca i gwałtownie rozchyliła po
wieki. Tuż przed oczyma ujrzała rozpalony do czerwoności
pręt. Wrzasnęła, lecz zaraz ktoś chwycił ją z tyłu za włosy
i pociągnął jej głowę do tyłu tak mocno, że omal nie pękł jej
kark. Kiedy zaś rozpalone żelastwo dotknęło jej skóry, Brid
get Abbott straciła przytomność.
W bok wozu uderzył ciśnięty czyjąś ręką nocnik i jego
zawartość chlusnęła przez szpary do środka. Bridget otwo
rzyła oczy i poprzez zlepione, opadające na twarz włosy po-
patrzyła na bezzębną jędzę, która szponiastą dłonią o pożół
kłych paznokciach poklepała ją po policzku.
- Jeszcze jedna niesłusznie osądzona, co? Musisz się
wziąć do kupy, dzieweczko, bo inaczej nie przetrwasz tu na
wet tygodnia. Teraz Maudie zostanie twoją przyjaciółką, ko
chanie. Maudie się tobą zajmie... - starucha zarechotała,
a po plecach Bridget przeszedł lodowaty dreszcz. Strząsnęła
z ramienia ludzkie ekskrementy i rozejrzała się bojaźliwie po
wnętrzu zakratowanego wozu.
- Nie słuchaj tej wariatki - odezwała się jakaś niewiasta
w brudnej i postrzępionej, choć kiedyś pewnie wytwornej
sukni. Jej chuda twarz nosiła ślady niegdysiejszej urody, ona
sama zaś siedziała pośrodku wozu i przyglądała się Bridget
znudzonym wzrokiem. - Ani się obejrzysz, a przehandluje
cię za skórkę od chleba jakiemuś żebrakowi, a ty nabawisz
się takiej samej francy, jak ona.
- Znalazła się czysta dziewica! - zakpiła Maudie. - Sko-
roś taka święta, Sudie, to powiedz, co niby tobie dał ten twój
możny protektor? Zwykła dziewka, a gada jak księżniczka.
- Och, zamknij gębę, ty...!
Nie dokończyła, bowiem wóz podskoczył na stercie od
padków i mocno się przechylił, zaś wszystkie trzy pasażerki
z impetem wpadły na kraty klatki, w której były zamknięte.
Bridget była oszołomiona tym wszystkim, apatyczna i zo
bojętniała. Spoglądała tępo przed siebie, a myślała tylko
o palącym bólu, który promieniował od czoła na całe jej cia
ło. Skupiała się wyłącznie na tym bólu, jakby mógł on ochro
nić ją przed jeszcze gorszym cierpieniem - cierpieniem, któ
re niosły straszliwe obrazy, powracające uporczywie w jej
pamięci: szarpiąca się rozpaczliwie matka, która nie może
wydać głosu z chorego gardła, rechoczący tłum, plusk wody,
gładka powierzchnia stawu...
Nie było jednak czasu na rozpamiętywanie straty - ani
warunków, by pogrążyć się w pełnej powagi żałobie. Wóz
zatrzymał się nagle, wszystkie trzy kobiety wyrzucono ze
środka na ziemię, a potem popędzono niczym bydło do ocie
kających wilgocią lochów Newgate - miejsca, gdzie trzyma
no złoczyńców, szaleńców, opętanych i czarownice. Zdradli
we, śliskie schody poprowadziły je w dół, do ciemnego wnę
trza, pełnego szlamu, szczurów i nieczystości, dozorca wię
zienny pchnął je na środek pomieszczenia, a potem ruszył
z powrotem na górę, by po chwili zatrzasnąć głucho za sobą
ciężkie, stalowe drzwi.
W powietrzu unosił się tu tak przeraźliwy smród, że Brid-
get musiała zasłaniać usta i nos, by nie zwymiotować. Ale
nie fetor był najgorszy. Najgorsze były dźwięki wydawane
przez mieszkańców lochu i ich ukryte w półmroku, odraża
jące, powykrzywiane postacie. Tłumek tych pozbawionych
ludzkiej godności i właściwości istot zbliżył się do nowo
przybyłych niczym żywa ściana, popatrzył na nie to z wro
gością, to z pożądliwością, a potem obsypał stekiem najob-
rzydliwszych przekleństw.
- Czego oni od nas chcą? - wyszeptała z przerażeniem
Bridget.
Nierządnica w strzępach wytwornej sukni, Sudie Upston,
sprawiała wrażenie, jakby straszliwe otoczenie nie przerażało
jej specjalnie.
- A jak myślisz? - odparła pytaniem i popatrzyła znaczą
co na Bridget, zatrzymując wzrok najpierw na jej smukłej,
dziewczęcej sylwetce. Odwróciła się do otaczającego je tłu-
mu i krzyknęła donośnym głosem: - Cofnijcie się, hieny, bo
załatwię wam stryczek w Tyburn! Dozorca! Wezwij dozorcę,
ty głupia klucho! - Trąciła jakiegoś człowieczka o twarzy
półgłówka, który wlepiał w nią wytrzeszczone oczy.
- Błagam panią... - mruknął nagle ktoś obok i pociągnął
Bridget za łokieć.
Wzdrygnęła się, skuliła za plecami Sudie, a potem popa
trzyła w przerażająco puste oblicze zabiedzonej postaci, któ
ra stanęła obok nich. Wystraszona, natychmiast odwróciła
oczy. Tak musi wyglądać śmierć, pomyślała.
Gdy jednak ponownie zerknęła na uwiędłą, kościstą
twarz, której oczy błyszczały w mroku jak dwa węgle, jej wi
dok poruszył w Bridget zatarte wspomnienia.
- Czy to pani, Bridget? - odezwał się ponownie schry
pnięty głos i wtedy wspomnienia nabrały wyraźniejszych
kształtów. - Czy to pani wyleczyła mego męża z liszajów?
- Zamknij ryj, ty szczurzogęba ladacznico! - wrzasnęła
Maudie, lecz Bridget, nie zwracając uwagi ani na ten krzyk,
ani na straszne otoczenie, spytała podobnej do upiora ko
biety:
- Matko święta, to pani, pani Fitzhugh? Jak pani trafiła
w to okropne miejsce?
Sudie, która najwyraźniej postanowiła wziąć na siebie rolę
opiekunki Bridget, chciała ją odciągnąć, lecz Meggy Fitz
hugh ożywiła się nagle, doskoczyła do Sudie Upston i bru
talnie strąciła jej dłoń z ramienia dziewczyny.
- Odczep się od niej, suko, albo napuszczę na ciebie Bed-
lama Billa! - wrzasnęła z energią, o którą trudno było ją po
dejrzewać.
Sudie dała krok do tyłu i popatrzyła czujnie w stronę za-
ślinionego olbrzyma, który z bezzębnym uśmiechem ruszył
w jej stronę z wyciągniętymi łapskami.
- Zabierz go! - Cofnęła się gwałtownie. - Ostrzegam, że
jeśli ten potwór mnie dotknie, wszystkie będziecie za to wi
sieć. Mam znajomych strażników, wysoko postawionych
protektorów... - Z godnością zgarnęła poły swej wyświech
tanej sukni i znów zaczęła domagać się strażnika, Meggy
Fitzhugh pociągnęła zaś Bridget przez rozbawiony tłum
w kąt lochu, gdzie siedziała grupka starych niewiast, mam
roczących coś do siebie pod nosem.
- Czy on... ten Bedlam... wyrządzi jej krzywdę? - spy
tała szeptem Bridget, wskazując na osiłka o niezbyt mądrym
spojrzeniu. Choć czuła do Sudie odrazę, nie życzyła jej źle.
- Billy? Jest silny, ale całkiem nieszkodliwy. To syn mo
jej nieżyjącej siostry. Mieszkał ze mną i z moim mężem.
Pewnego dnia przez nieuwagę skręcił kark klaczy należącej
do dziedzica. Nie mieliśmy czym za konia zapłacić, więc
młody pan posłał nas do Newgate...
Twarz kobiety skurczyła się jeszcze bardziej, Meggy za
mknęła oczy i nie powiedziała już nic więcej. Wkrótce usnę
ła i Bridget - w miarę bezpieczna wśród otaczających ją ko
biet - miała wreszcie okazję rozejrzeć się uważniej po oto
czeniu. To nie jest koszmar, pomyślała z rezygnacją, to gor
sze niż najgorszy sen.
Przez kolejne dni rana po oparzeniu pulsowała nieznoś
nym, przenikliwym bólem. Później ból zelżał i oparzelina za
częła swędzieć. Z jednej strony była to niewątpliwa ulga,
z drugiej - Bridget ze zgrozą myślała o chwili, kiedy rana się
zagoi, a na czole zostanie hańbiąca blizna. Bała się tego bar
dziej niż czegokolwiek, toteż prawie cały czas spędzała w to-
warzystwie starych kobiet w kącie lochu, a czoło i część
twarzy zakrywała kawałkiem płótna, który oddarła z far
tucha.
Marniała i traciła siły z dnia na dzień, bowiem nikt tutaj
nie miał najlichszego nawet barłogu ani odpowiedniej odzie
ży, która zapewniałaby jaką taką wygodę w zimnym, wilgot
nym i pogrążonym w wiecznym półmroku pomieszczeniu.
Jeśli zaś chodzi o pożywienie, to więźniowie dostawali go
niewiele - raz dziennie wrzucano im do lochu kilka pajd gli
niastego chleba, o który stłoczeni w nieludzkich warunkach
bili się między sobą niczym wygłodniałe świnie o miejsce
przy korycie.
Żyła i nie umarła z głodu właściwie jedynie dzięki Billy-
'emu, który regularnie zgarniał dla niej i dla Meggy codzien
ną porcję, robiąc użytek ze swych mocarnych ramion i pię
ści. Zadowolony z siebie, patrzył potem z nabożeństwem na
Bridget i dawał jej największy kawał chleba, który ona z ko
lei rozdzielała między pozostałe niewiasty.
Dni zamieniały się w tygodnie, tygodnie w miesiące.
Bridget powoli traciła nadzieję, że kiedykolwiek opuści
Newgate. Nie mając przy duszy złamanego pensa, nie mogła
nawet przekupić stróża więziennego, by dowiedział się, czy
wyznaczono już termin jej rozprawy. Nie tęskniła zresztą za
rozmową ze stróżem. Dozorcy więzienni byli niczym sępy,
odzierające ofiary do gołej kości. Pewnie gdyby nie Billy,
którego się bali i przed którym czuli respekt, już dawno wzię
liby ją sobie jak darmową dziewkę i zabawiali się nią do wo
li, przekazując sobie z rąk do rąk. Była tu w końcu najmłod
szą niewiastą, a żołdacy szczególnie spragnieni byli młode
go, gładkiego, dziewczęcego ciała.
Meggy też słabła coraz bardziej. Przestała przyjmować je
dzenie, nie obchodził jej brak świeżego powietrza i nawet Billy
nie był w stanie jej pomóc. Była chora, potrzebowała lekarstwa,
lecz bez ziół, które z pewnością postawiłyby ją na nogi, Bridget
mogła tylko tulić ją w ramionach jak dziecko i nucić rozmaite
piosenki, które najwyraźniej przynosiły chorej ulgę.
Bedlam Billy nie odstępował ich na krok. Ku zdumieniu
Bridget, zaczął nawet jej wtórować - zbyt głośno i nie
wprawnie, ale całkiem miłym głosem. Bridget nie bała się go
już. Wiedziała, że podobnie jak u dwóch innych podobnych
do niego Bożych stworzeń, które widziała kiedyś w Little
Wheddborough, jego ciało nieporównanie przerosło dziecin
ny umysł. Billy był ufny jak dziecko i dobry jak dziecko.
Natomiast Sudie szybko weszła w komitywę ze strażnika
mi i niebawem zabrano ją ze wspólnej celi. Kiedy opuściła
loch, Maudie od razu zaczęła rozpowiadać, że „ta dziwka Su
die" nie jest żadną szlachcianką, a do Newgate trafiła za to,
że ukradła klientowi cztery gwinee oraz spodnie, aby obra
bowany mężczyzna nie mógł jej ścigać. Ten jednak wyżej
nad wstyd cenił sobie honor i żądzę zemsty, toteż nie zważa
jąc na to, że przyrodzenie dynda mu niczym u byka, który
dopadł jałówki, odnalazł Sudie i udowodnił jej przestępstwo,
za które teraz przyszło jej siedzieć.
Któregoś z kolejnych dni, mniej więcej po czterech mie
siącach przebywania w lochu, Meggy ścisnęła Bridget moc
niej za rękę, a potem otworzyła oczy i zaczęła mamrotać sła
bym głosem:
- Srebro... Srebro należy do Billy'ego. Przypilnuj, żeby
nikt mu go nie zabrał... Przypilnuj... Kocham go jak włas
nego syna...
Źrenice w jej zapadniętej twarzy rozbłysły gorączkowym
blaskiem, kobieta sięgnęła drżącą dłonią między sztywne od
brudu łachmany, lecz zanim zdążyła wydobyć swój skarb,
znieruchomiała nagle, a jej oczy straciły wszelki wyraz.
Bridget w otępieniu tuliła do siebie żałośnie kruche, teraz
bezwładne już ciało. Nie wiedziała, co powinna uczynić.
Nieszczęsny Billy siedział obok i kiwając się w przód i w tył,
spoglądał na nią wyczekująco, jakby spodziewał się, że Brid
get znów zacznie śpiewać balladę o trzech krukach.
Śmierć była we wspólnym lochu zdarzeniem codziennym
i Bridget dobrze wiedziała, co będzie, gdy współwięźniowie
zauważą, iż Meggy nie żyje. Nie mogła znieść myśli, że za
nim jeszcze biedna kobieta zdąży ostygnąć, odarta zostanie
ze wszystkiego.
- Billy, wezwij strażnika - wyszeptała. - Idź i zacznij
grzmocić co sił w drzwi. Meggy potrzebuje pomocy.
By nie zwracać niczyjej uwagi, ukradkowo wygładziła
rzadkie, wypłowiałe włosy Meggy i zamknęła jej powieki.
Później położyła ją na plecach na wytartym szalu, wyprosto
wała chude ramiona i rozprostowała szponiaste palce zmar
łej. Wtedy też znalazła srebro. Dziedzictwo Billy'ego i cały
jego majątek - dwa szylingi.
Jej oczy zawilgotniały gwałtownie, poczuła bolesny
skurcz gardła. Wsunęła za stanik dwie monety i pozwoliła
swobodnie płynąć łzom. Nie płakała od tamtego pamiętnego,
wiosennego dnia, kiedy to zawalił się cały jej świat, teraz zaś
opłakiwała wszystko i wszystkich - nieszczęsną, niewinną
matkę, Meggy, Billy'ego, samą siebie i wszystkich, którzy
zostali zamknięci w Newgate i skazani na piekło za życia.
To, co zdarzyło się później, nastąpiło tak szybko, że za-
płakana Bridget nie zdołała zapamiętać ani żadnych szcze
gółów, ani nawet kolejności zdarzeń. Po ciało jej przyjaciółki
przyszło dwóch dozorców więziennych, Billy zagrodził im
drogę i zaczął mruczeć coś niezrozumiale pod nosem. Brid
get próbowała go uspokoić, lecz tłum więźniów, żądny sen
sacji i widowiska, zaczął go podjudzać.
Gdy jeden ze strażników chwycił Meggy za nogi, Billy
zawył przeraźliwie, chwycił drugiego dozorcę, uniósł wyso
ko w powietrze i cisnął nim o ścianę. Tłum wrzasnął z prze
rażenia i podniecenia, Bridget skuliła się w sobie, a wówczas
drugi strażnik uniósł żeliwną pałkę i zdzielił nią niedorozwi
niętego osiłka przez głowę, aż ten jęknął i runął na ciało
Meggy, zalewając jej twarz własną krwią.
Bridget patrzyła z niedowierzaniem, jak jego ciało drga
w przedśmiertnych konwulsjach. Słyszała, jak stare kobiety
drżącymi głosami zaczynają śpiewać balladę o trzech kru
kach. Czekała, aż strażnicy pochwycą ją, młodą dziewczynę,
pozbawioną teraz obrony, i zgwałcą, nie bacząc na nic.
Gdy poczuła na sobie ich pożądliwy wzrok, po jej plecach
przebiegł zimny dreszcz. Odruchowo ściągnęła z głowy opa
trunek. W razie potrzeby może wykorzystać to piętno na czo
le, by ich odstraszyć. Może przelękną się czarownicy?
Oni jednak zarechotali tylko, jakby chcieli powiedzieć
jej w ten sposób, że jeszcze po nią wrócą, a potem zgarnęli
dwa trupy i klnąc straszliwie, wyciągnęli je po schodach
z lochu.
Co teraz, myślała gorączkowo. Czy spotka ją los kobiet,
więzionych w Newgate przez długie lata - najpierw ofiara,
a później bezwolna istota, kupcząca własnym ciałem za kęs
jedzenia, ciepły szal lub jedną noc spędzoną na powietrzu,
pod mostem, gdziekolwiek, byłe nie w tym okropnym wię
zieniu?
Och, wszystko lepsze od tego przerażającego, pełnego
szczurów i smrodu miejsca! Ma dwa szylingi. Billy nie żyje
i na nic już mu się nie przydadzą. Jej natomiast mogą dać
kilka dni wytchnienia, odpoczynku, słońca...
Może strażnicy jej nie zgwałcą? Może to srebro zmiękczy
ich serce? Może będą liczyć na więcej? Przy odrobinie szczę
ścia może uda jej się kupić nawet tydzień w miejscu zdro
wszym i jaśniejszym niż ta nora?
I Bridget udało się wydostać z ponurych kazamatów. Po
prawa jej doli nie była wprawdzie znacząca, trafiła bowiem
do zimnej, pozbawionej jakichkolwiek wygód celi, tutaj jed
nak mogła przynajmniej odróżnić dzień od nocy, a cela nie
była tak zatłoczona, jak loch.
Jedną z pierwszych osób, jakie ją przywitały, była stara
znajoma, Sudie Upston.
- Wiedziałam, że wcześniej czy później tu trafisz - po
wiedziała, składając przed nią szyderczy ukłon. - Co, znu
dził ci się już ten Bedlam Billy? Za często kazał ci zadzierać
kieckę? - Wybuchnęła dzikim śmiechem, zwracając na sie
bie i Bridget powszechną uwagę.
Bridget powoli zsunęła z czoła szmatę. Nie da się zastra
szyć takim kreaturom, jak Sudie Upston. Kupiła sobie ty
dzień odpoczynku za dwa ostatnie szylingi Meggy Fitzhugh
i przez samą pamięć o przyjaciółce nie pozwoli sobie zepsuć
tego czasu.
- Jesteś wiedźmą? - zapytała Sudie z przestrachem.
- Noszę piętno.
- A ja noszę piętno Newgate, choć jestem szlachetnie
urodzona, jak wszystkie wielkie damy. - Sudie szybko wró
cił humor i pewność siebie. - Czy umiesz czarować?
Sprawiała wrażenie bardziej zaintrygowanej niż wystra
szonej, więc Bridget z odrazą odwróciła się do niej plecami.
I pomyśleć, że są na tym Bożym świecie niewiasty gotowe
paktować z samym diabłem!
Dni w celi mijały szybko i Bridget z coraz większą zgro
zą myślała o powrocie do kamiennego lochu. Na dzień przed
końcem „odpoczynku", gdzieś około południa, otworzyły się
z hukiem ciężkie, okute żelazem drzwi i w progu pojawił się
strażnik w towarzystwie zezowatego mężczyzny o wyglą
dzie urzędnika.
- Radzę zatkać nos, sir, bo one wszystkie cuchną kure
stwem - ostrzegł gościa strażnik, po czym nakazując
więźniom milczenie i grożąc im obcięciem języków, polecił
z uwagą i uszanowaniem wysłuchać słów urzędnika.
Ten wcisnął dozorcy w garść kilka monet i zaczął odczy
tywać coś z wielkiego arkusza papieru. Zatopiona we włas
nych myślach Bridget przegapiła pierwsze słowa, gdy jednak
w głębokiej ciszy do jej uszu dotarły kolejne zdania, udrę
czone serce zabiło żywiej, pobudzone nagłą nadzieją.
- „...jeśli więc któraś panna lub owdowiała niewiasta ze
chce popłynąć przez ocean na nową ziemię, spotka ją tam
wielkie szczęście i zamieszka w kraju mlekiem i miodem
płynącym. Jeśli tylko jest wolnego stanu i ma nie więcej niż
pięćdziesiąt lat, może wyjść za jednego z plantatorów, ucz
ciwego mężczyznę, który związał swój los z zamorską kolo
nią i teraz postanowił znaleźć żonę, która pomogłaby mu
w trudach życia na nowej ziemi..."
Urzędnik wyciągnął listę kolonistów, po czym przykazał,
by chętne kobiety wystąpiły naprzód i postawiły swój znak
przy wybranym nazwisku.
Zgłosiło się czternaście niewiast - Bridget jako czwarta,
a Sudie jako szósta. Bridget umiała czytać, bowiem jej wy
kształcony dziadek nauczył tej sztuki Anne, a ta przekazała
tę umiejętność córce, toteż teraz szybko przebiegła wzrokiem
listę mężczyzn.
Zatrzymała się przy nazwisku Lavender tylko dlatego, że
zdało jej się, iż brzmi ono zacnie, uczciwie i szczerze. David
Lavender, plantator z Albemarle w kolonii noszącej nazwę
Karolina, zapłacił w tytoniu równowartość stu dwudziestu
funtów za dostarczenie mu na pokładzie statku „Andrew C.
Mallinson" zdrowej i silnej kandydatki na żonę, a Bridget,
czując po raz pierwszy od wielu miesięcy przypływ nadziei
i siły, podpisała się starannie w rubryce przy jego nazwisku.
2
W londyńskich dokach panował wielki ruch, kolejne stat
ki raz po raz przybijały i odbijały od nabrzeża. Woźnica,
klnąc na cały głos, prowadził furgon przez zbitą ciżbę bardzo
wolno, toteż Bridget miała okazję przyjrzeć się statkowi, któ
ry przez następnych sześć tygodni miał być jej domem.
„Andrew C. Mallinson" nie był największą jednostką
w porcie, a już na pewno nie najlepszą. Niemniej udręczonej
dziewczynie rosło serce na jego widok. Nawet odór panujący
na londyńskim nabrzeżu wydawał się jej upojną wonią po
zatęchłym fetorze lochów Newgate. Ogłuszający zgiełk i go
rączkowa krzątanina były natomiast miłą odmianą po tygo
dniach bezczynności i bezruchu w ciemnym lochu.
Nade wszystko jednak Bridget cieszyła się z odzyskanej
wolności i nadziei na lepszą przyszłość. Niepewnej i wątłej,
ale jednak nadziei. Tutaj, w Anglii, nie było dla niej przy
szłości. Nie było też nikogo, kto by ją trzymał w tym kraju.
Jej matka zginęła, rodzeństwa nie miała, a o ludziach ze swo
jej wioski chciała na zawsze zapomnieć.
- A słyszałyście, kochane, że podobno żyją tam nagie,
sprośne dzikusy, które pożerają ludzi żywcem? - odezwała
się któraś z niewiast, przerywając jej rozmyślania.
Bridget słyszała już wcześniej podobne historie i nie
zwracała uwagi na tę gadaninę. Gdy tylko rozniosła się wieść,
że czternaście kobiet wybiera się do zamorskiej kolonii, zna
lazło się wiele zawistnych osób, które z ochotą raczyły je
opowieściami o nieszczęściach, jakie czekają na nie u celu
podróży.
- A ja słyszałam, że mężczyźni płacą tam za pracowite
i gospodarne niewiasty czystym złotem. Dobrze wyglądająca
panna może zbić prawdziwą fortunę.
- Albo skończyć z poderżniętym gardłem.
- Tak samo jak i tutaj.
- No dobrze, Tesso, jak twój przyszły mąż zamknie oczy,
to może i ty zbijesz fortunę - zadrwiła Sudie z młodej dziew
czyny, która podobnie jak Bridget podchodziła z wiarą i en
tuzjazmem do wyprawy na nieznany ląd.
Słysząc jej ciężkie westchnienie, Bridget ujęła ją za dłoń
i ścisnęła, by dodać otuchy. Tess była dobrą dziewczyną, jed
nakże młodziutką, nieświadomą trudów życia i zupełnie po
zbawioną urody. Została kiedyś okropnie wykorzystana
przez kogoś, czyjego imienia nigdy nie zdradziła, a następnie
uwięziona za to, że przymierając głodem, ukradła z pola
zgniły kartofel.
- Nie słuchaj jej, Tesso - pocieszyła ją Bridget. - Twoim
największym atutem jest twoje oddanie i szczerość. Zoba
czysz, że zapracowany plantator nie szuka księżniczki, ale
uczciwej gospodyni. Będzie bardziej niż rad ze swego zaku
pu, jeśli do niego trafisz.
Ba, gdyby Bridget mogła mieć taką pewność. Właściwie
to żadna z nich nie wiedziała, co je czeka na miejscu. Może
rzeczywiście plantatorzy są ludźmi dobrymi i miłymi, a mo
że chciwymi egoistami, którzy postanowili sprowadzić sobie
do domu białe niewolnice. Jeśli jednak ich intencje były szla
chetne, to żałowała tego, któremu w udziale przypadnie Su-
die. Wiedziała, że ta kobieta zrobi wszystko, by puścić swego
lubego kantem, a potem zagarnąć dla siebie cały majątek.
Ona sama była gotowa kochać swojego Davida i służyć
mu wiernie do końca życia. To przecież dzięki niemu wyrwa
ła się z piekła i choćby tylko z tego względu winna mu była
dozgonną wdzięczność.
Miała nadzieję, że mu się spodoba. Nie bała się też cięż
kiej pracy, bo zawsze cieszyła się dobrym zdrowiem, a mimo
szczupłej budowy ciała była bardzo silna. Co zaś do piętna
na czole - to z czasem z pewnością zblednie. Poza tym mog
ła zasłaniać hańbiący znak włosami. Może David podaruje
jej w prezencie ślubnym grzebień, przy pomocy którego up
nie je tak, by nic nie było widać. Bridget umiała pięknie cze
sać i upinać włosy...
Tak, na pewno mu się spodoba i nie będzie żałował, że
została jego żoną. Pochodziła z ubogiej, ale dobrej i zacnej
rodziny. Po dziadku oraz matce odziedziczyła łagodną naturę
i niepospolity umysł. Ileż kobiet w wieku siedemnastu lat
umie już czytać, pisać i rachować?
Hola, napomniała się natychmiast w myślach. A jaki to
plantator potrzebuje żony, która umie czytać z książek
i zna nazwy wszystkich ziół? David Lavender potrzebuje za
pewne przede wszystkim silnego grzbietu i chętnych rąk do
pracy.
No dobrze, ale przecież Bridget dysponowała także i tym.
Czy nie lepiej mieć żonę robotną, a do tego rozumną? Spłaci
więc dług wdzięczności, który u niego zaciągnęła. Spłaci,
choćby miało jej to zająć całe życie. Odwdzięczy się temu
BRONWYN WILLIAMS BIAŁA SZAMANKA
Słowo od autora Trzydzieści sześć lat przed dotarciem statku „Mayflower" do Massachusetts i dwadzieścia trzy lata przed zasiedleniem Jamestown grupa angielskich odkrywców wylądowała na wybrzeżu dzisiejszej Północnej Karoliny, by w imieniu Kró lowej Korony Brytyjskiej objąć tę ziemię w posiadanie. Trzy lata później, w roku 1587, dziewięćdziesięciu męż czyzn, siedemnaście niewiast i dziewięcioro dzieci osiedliło się na pobliskiej wyspie Roanoke, gdzie założyli pierwszą angielską kolonię w Ameryce. Tam też przyszło na świat dwoje pierwszych na kontynencie amerykańskim dzieci, po chodzących z angielskich rodziców. Gdy w trzy lata później gubernator John White wrócił na Roanoke z krótkiego pobytu w Anglii, gdzie podążył, by uzupełnić swe zapasy, odkrył, że osada zniknęła, a jedynym śladem po jej mieszkańcach było wyryte przy wejściu do wioski słowo CROATOAN. Jeszcze przed wyjazdem gubernator umówił się z osadni kami, że jeśli zmuszeni będą opuścić wyspę, zostawią mu wiadomość. Nic nie wskazywało na to, że porzucili swe do my w popłochu, można więc było próbować odnaleźć tę gar stkę Anglików na amerykańskiej ziemi. Jednakże szereg niefortunnych zdarzeń sprawił, że John
White nie mógł udać się na pobliską wyspę Croatoan, leżącą między dzisiejszymi wyspami Hatteras i Ocracoke. Zaś blisko sto lat później John Lawson, ówczesny naczel ny mierniczy i geodeta Północnej Karoliny, doniósł, iż India nie z plemienia Hatorasków utrzymują, jakoby niektórzy spośród ich przodków należeli do rasy białej i umieli „mówić z książek". Pogłoskę tę potwierdzały szare, europejskie oczy, występujące wśród niektórych członków tego szczepu, oraz to, że - jak głosił Lawson - „niezwykle cenią sobie oni an gielskie koligacje i chętnie goszczą u siebie Anglików".
Prolog Croatoan, rok 1667 Na wschodzie, gdzie Wielka Woda łączy się z brzegiem, siedział samotnie na wysokiej wydmie młody wojownik o imieniu Kinnahauk. Jego złociste oczy utkwione były w strumieniu czasu, który tylko on widział i mógł oglądać. Słońce wkraczało do swego wielkiego domu, a on przywo ływał duchy, które miały mu dać wizję wieku męskiego. Nie bawem nad szumiącymi wodami dwóch wielkich rzek, zbie gających się w tym właśnie miejscu, pojawić się miała wie czorna gwiazda. Noc niosła ze sobą ciemność i lęk. Kinnahauk wiedział, iż jest to pora duchów. Starzec Wiatr krążył wśród wysokich traw, a ich suchy szelest sprawiał, że Indianin podążał myślą do pradawnych kości przodków, spoczywających od lat w Quiozon. Był silny jak na swój młody wiek, dobrze zbu dowany, lecz najsilniejszy nawet wojownik nie powstrzyma ani duchów, ani czasu - owej odwiecznej wędrówki słońca i księżyca. Dlatego Kinnahauk z obawą, uniżeniem i pokorą czekał na swoją wizję. By zaś zadowolić Kishalamaquona, Wielkiego Ducha, który mówi, milcząc, śpiewał długo w cie-
mnościach, a jego młodzieńczy głos wznosił się i opadał w monotonnym zawodzeniu. Śpiewał przez całą noc, ochrypł, lecz ani na chwilę nie umilkł. Dopiero gdy trzeciego dnia po wschodniej stronie nieba pojawiło się palące słońce, Starzec Wiatr jeszcze raz westchnął, a jego oddech wzbił się w oddali niczym dym nad Wielką Wodą i poszybował tam, gdzie czekał Kinnahauk. Złociste oczy młodzieńca rozszerzyły się z zachwytu i przerażenia. Zmrużył źrenice, a wtedy z szarych mgieł nad wodą wyprysnęły nagle potężne jęzory ognia i rozległ się grzmiący głos Kishalamaquona: - Kinnahauku, synu Paquiwoka, wnuku Wahkonda, po tomku mężnego Mantea, wysłuchaj mych słów. Oto z krainy leżącej za Wielką Wodą przybędzie do ciebie biała bernikla, twoja oquio. Poznasz ją po ognistym znaku na czole, a potem połączysz się z nią i wlejesz w jej łono swe nasienie. A oto z was dwojga narodzi się quasis, który poprowadzi twój lud drogą ku zachodzącemu słońcu. Tak powiedziałem - i tak niechaj się stanie.
1 Anglia, rok 1681 Bridget szła właśnie spiesznie w stronę chaty, kiedy po niebie przetoczył się huk odległego gromu. Dziewczyna zmarszczyła brwi i zerknęła szybko nad głowę. Obiecanki cacanki, pomyślała ponuro, i tak nie spadnie ani kropla. Trzymając w fartuchu trzy jajka, przebiegła przez koryto wyschniętego potoku, w którym widniały odciski racic spragnionego bydła. Gdyby nie czekało jej jeszcze tyle pracy, skoczyłaby do stawu zasilającego młyn, by wziąć szybką ką piel. Nałożenie opatrunku na jątrzące się rany na nogach Sary Humphrey zajęło jej jednak więcej czasu niż zakładała i teraz musiała się spieszyć. A przecież i sama Bridget, i jej matka, Anne, ostrzegały starą Humphrey, by nie chodziła boso po odchodach zwierząt. Cóż, staruszce mąciło się z wiekiem w głowie i nie pamiętała wszystkich przestróg i napomnień. Bridget lubiła nawet ją odwiedzać, karmić jej koty i drób. Robiła tak codziennie od tygodnia, przynosząc przy okazji starej jadło i potrzebne maści. Ale musiała też przecież po magać innym, którzy potrzebowali pomocy. Była już blisko swej skromnej chaty, w której mieszkała
wraz z matką, kiedy dotarły do niej jakieś niepokojące hała sy. W pierwszej chwili pomyślała, że to może kolejny odgłos nadchodzącej burzy, ale zaraz się przekonała, że upragniony deszcz i tym razem nie spadnie, a trawy i zboża pozostaną suche jak były. To nie piorun ani trzask błyskawicy mącił bowiem wiejską ciszę, lecz skrzekliwy niczym wrzask sroki głos Dodie Crankshaw. - Mówiłam wam, że tam będzie! Na własne oczy widzia łam znaki! Bridget ruszyła biegiem w stronę domu. Po jej plecach przeszedł zimny dreszcz. Skromna i cicha matka nie miała szans w konfrontacji z tą obrzydliwą jędzą. Nabawiła się ostatnio infekcji gardła i zupełnie straciła głos, a wywar z kory wiązu jak dotąd nie pomagał. - Mówię wam, to wiedźma, czarownica, czarci pomiot! - przekonywała coraz głośniej Dodie. - Czyż krowa Johna nie straciła mleka, a moja matka nie okulała od puchliny wodnej? Bridget rzuciła jajka na ziemię, tknięta nagle złym prze czuciem. Przebiegła obok gąszczu malw i minęła róg nie wielkiej chaty. Powietrze stało w miejscu, suche rośliny skrę cały się z upału, niebo było niemal brązowe od palącego od kilku tygodni słońca. - Mamo? Już jestem, wróciłam. Och... nie! Proszę, Bo że, nie! Nie wierząc własnym oczom, pobiegła za rozochoconą tłuszczą, która wywlekła właśnie z chaty przerażoną matkę i ciągnęła ją teraz w stronę stawu, zasilającego wodny młyn. Dobiegła do tłumu, szarpnęła kogoś za ramię, zaczęła błagać o litość, o rozsądek, o życie dla niesłusznie osądzonej. Wo-
łała do utraty tchu, aż wreszcie Miller Godwin wyrżnął ją pięścią w głowę i Bridget osunęła się bezwładnie na pień wielkiego dębu. Gdy po kilku chwilach dobiegł ją głośny plusk, a potem rechot rozbawionej zgrai, zerwała się ponownie, przecisnęła przez tłum gapiów i znów zaczęła błagać nieskładnie: - Dodie, proszę... wysłuchaj mnie. Miller Godwin, słyszycie? Proszę was... Proszę! Niech ktoś wyciągnie ją z wody! Kolejny cios posłał ją na ziemię, ale tym razem Bridget nie dała się ogłuszyć. Otarła krew z rozbitej wargi i dosko czyła do tak dobrze znanych ludzi, którzy nagle zamienili się w okrutnych oprawców. - Mol, przecież moja matka uratowała twoją córeczkę, gdy ta dostała skurczu krtani, nie pamiętasz? Och, co w was wstąpiło? Proszę, nie róbcie tego! Chwyciła za rękaw pierwszą z brzegu kobietę, lecz ta ją odepchnęła. - Proszę, ludzie, wysłuchajcie mnie! Lada dzień przyjdą deszcze... John, twoja krowa jest już po prostu stara... Nie, nie, proszę! To niegodziwe! Ludzie kochani, jak tak można... Pomóżcie jej, niech ktoś jej pomoże, proszę! Nie boicie się Boga? Pomóżcie albo... przepuśćcie mnie! Rzuciła się w stronę brzegu, lecz czyjeś silne ramiona po wstrzymały ją bezlitośnie. Szlochała, kopała i gryzła, ale z równym skutkiem mały kociak mógł walczyć z hordą zdzi czałych psów. Tłum nie znał litości i miłosierdzia. Patrzył ze zgodnym, mściwym okrucieństwem na rozpaczliwą sza motaninę starej kobiety, a kiedy powierzchnia stawu się wy równała, zaszemrał z dziką, zwierzęcą fascynacją, jaką za-
wsze budzi w tłuszczy widok cudzego nieszczęścia albo śmierci. - Boże!!! - Bridget jęknęła głucho i padła bez sił na ko lana. - Boże, Boże... Czemuś nas opuścił! Wiedziała wcześniej, że ludzie we wsi szepczą za ich ple cami, że ta stara Anne i jej córka to czarownice, ale nie są dziła, że coś może wyniknąć z tego gadania. W najgorszych snach nie spodziewała się, że może dojść do tego, że ludzie, których znała od dziecka, poważnie potraktują głupie plotki i wydadzą wyrok na jej rodzinę. Och, przecież znali jej dziadka, człowieka mądrego, wy kształconego, cieszącego się szacunkiem wszystkich niemal mieszkańców tej osady. Znali jej ojca, dzielnego gajowego, który zginął, ratując córeczkę kowala, pod którą załamał się lód na stawie. A jej matka... nie było rodziny, której by nie pomogła swoimi ziołami, maściami i wywarami. I nie brała nic w zamian, za zapłatę starczały jej słowa podzięki, czasa mi tylko woreczek mąki lub odrobina innej żywności. Teraz zaś zginęła z ich rąk okrutną, męczeńską śmiercią. Półprzytomna z rozpaczy i przerażenia, Bridget podniosła oczy ku niebu. - Boże... - Zobaczcie, Boga woła, czarci pomiot! - usłyszała. - Taka sama wiedźma, jak tamta! Do lochu z nią! Do Newgate! Tam jest jej miejsce! Oślepiona łzami, poczuła się tak, jakby strącono ją na dno piekieł. Taki ból, takie upokorzenie, takie opuszczenie... Gdyby nie prześladująca okolicę od dwóch lat susza, gdyby nie piorun, który zabił Wedleyowi krowę, gdyby jej matka nie straciła głosu...
Gdyby, gdyby, gdyby... Była tak rozdarta bólem i rozpaczą, że nie poczuła nawet uderzenia, które powaliło ją na ziemię. Nie poczuła rąk, które wyciągnęły się ku niej chciwie i jęły ją obmacywać i krępo wać, worka, który zarzucono jej na głowę, a potem twardych desek, na które rzucono jej bezwładne ciało... Gdy Bridget odzyskała przytomność, siedziała w młynie na worku z mąką, związana niczym wieprzek wieziony na targ. Świadomość, że jej matce nikt i nic już nie pomoże, znów uderzyła ją niczym zimna klinga noża. Wykrzywiła usta w bolesnym uśmiechu. Grymas taki wi dywała często na twarzach zmarłych - stężenie mięśni, które wykrzywia usta i nadaje obliczu straszny wyraz. Udręczo na, zastanawiała się chwilę, czy przypadkiem sama już nie umarła. - Widzicie ten uśmieszek? - zawołał ktoś, a tłum odpo wiedział grubiańskim rechotem. - To czarcie nasienie już niedługo będzie się uśmiechać! - Dobrze wiecie, że moja matka nie była wiedźmą! - Bridget próbowała się bronić. - Przyznaj się, Dodie Crank- shaw, ty zawsze jej nienawidziłaś! Ze swoim jadowitym ję zykiem i nikczemnym sercem nigdy nie mogłaś być taka do bra, jak ona! To ty wrzucałaś do naszej studni ropuchy, by nas otruć! Ale po tym, co zrobiłaś... po tym, co zrobiłaś dziś... nie wybroni cię już ani Chytrość, ani podstęp, ani na wet złoto! - wykrzyknęła, zaślepiona gniewem, bólem i zło ścią. Och, jakże teraz pragnęła naprawdę być wiedźmą i móc posłać ich wszystkich na dno piekieł! Zgromadzeni zamilkli, porażeni jej wściekłymi słowami.
- Stara Anne poszła na dno jak kamień - doszedł z tłumu czyjś niepewny szept. - A przecież wiadomo, że wiedźmy nie toną... - Gadanie! - odezwał się inny. - Gniew Boży posłał ją na dno. Bóg chciał, byśmy ją utopili! - A skoro nawet Anne Abbott nie była wiedźmą - dodała pospiesznie Dodie - to musi nią być jej córka. Bo z całą pew nością w naszej wsi, wśród nas, mieszka czarownica. Skąd ta susza? Dlaczego nasze krowy straciły mleko? Myślicie, że to przypadek? A wół Wedleya? Kto przywołał diabła, by ten zatruł nasze życie, jak nie wiedźma? Nie mamy wyjścia, mu simy coś z nią zrobić. Albośmy pobożni chrześcijanie, albo sługi czarta! - Naznaczmy dziewkę piętnem, które ostrzegać będzie bogobojnych ludzi, że nosi w sercu szatana! Tłum przyjął te słowa rykiem radości. Bridget zamknęła mocno oczy i zaczęła gorąco się modlić. Boże, to nie może być prawda. To tylko sen, zły sen, koszmar, z którego lada chwila się obudzę... Te wrzaskliwe głosy, ten ryk, te urągania - nie słyszę ich naprawdę... Boże! Poczuła na twarzy falę gorąca i gwałtownie rozchyliła po wieki. Tuż przed oczyma ujrzała rozpalony do czerwoności pręt. Wrzasnęła, lecz zaraz ktoś chwycił ją z tyłu za włosy i pociągnął jej głowę do tyłu tak mocno, że omal nie pękł jej kark. Kiedy zaś rozpalone żelastwo dotknęło jej skóry, Brid get Abbott straciła przytomność. W bok wozu uderzył ciśnięty czyjąś ręką nocnik i jego zawartość chlusnęła przez szpary do środka. Bridget otwo rzyła oczy i poprzez zlepione, opadające na twarz włosy po-
patrzyła na bezzębną jędzę, która szponiastą dłonią o pożół kłych paznokciach poklepała ją po policzku. - Jeszcze jedna niesłusznie osądzona, co? Musisz się wziąć do kupy, dzieweczko, bo inaczej nie przetrwasz tu na wet tygodnia. Teraz Maudie zostanie twoją przyjaciółką, ko chanie. Maudie się tobą zajmie... - starucha zarechotała, a po plecach Bridget przeszedł lodowaty dreszcz. Strząsnęła z ramienia ludzkie ekskrementy i rozejrzała się bojaźliwie po wnętrzu zakratowanego wozu. - Nie słuchaj tej wariatki - odezwała się jakaś niewiasta w brudnej i postrzępionej, choć kiedyś pewnie wytwornej sukni. Jej chuda twarz nosiła ślady niegdysiejszej urody, ona sama zaś siedziała pośrodku wozu i przyglądała się Bridget znudzonym wzrokiem. - Ani się obejrzysz, a przehandluje cię za skórkę od chleba jakiemuś żebrakowi, a ty nabawisz się takiej samej francy, jak ona. - Znalazła się czysta dziewica! - zakpiła Maudie. - Sko- roś taka święta, Sudie, to powiedz, co niby tobie dał ten twój możny protektor? Zwykła dziewka, a gada jak księżniczka. - Och, zamknij gębę, ty...! Nie dokończyła, bowiem wóz podskoczył na stercie od padków i mocno się przechylił, zaś wszystkie trzy pasażerki z impetem wpadły na kraty klatki, w której były zamknięte. Bridget była oszołomiona tym wszystkim, apatyczna i zo bojętniała. Spoglądała tępo przed siebie, a myślała tylko o palącym bólu, który promieniował od czoła na całe jej cia ło. Skupiała się wyłącznie na tym bólu, jakby mógł on ochro nić ją przed jeszcze gorszym cierpieniem - cierpieniem, któ re niosły straszliwe obrazy, powracające uporczywie w jej pamięci: szarpiąca się rozpaczliwie matka, która nie może
wydać głosu z chorego gardła, rechoczący tłum, plusk wody, gładka powierzchnia stawu... Nie było jednak czasu na rozpamiętywanie straty - ani warunków, by pogrążyć się w pełnej powagi żałobie. Wóz zatrzymał się nagle, wszystkie trzy kobiety wyrzucono ze środka na ziemię, a potem popędzono niczym bydło do ocie kających wilgocią lochów Newgate - miejsca, gdzie trzyma no złoczyńców, szaleńców, opętanych i czarownice. Zdradli we, śliskie schody poprowadziły je w dół, do ciemnego wnę trza, pełnego szlamu, szczurów i nieczystości, dozorca wię zienny pchnął je na środek pomieszczenia, a potem ruszył z powrotem na górę, by po chwili zatrzasnąć głucho za sobą ciężkie, stalowe drzwi. W powietrzu unosił się tu tak przeraźliwy smród, że Brid- get musiała zasłaniać usta i nos, by nie zwymiotować. Ale nie fetor był najgorszy. Najgorsze były dźwięki wydawane przez mieszkańców lochu i ich ukryte w półmroku, odraża jące, powykrzywiane postacie. Tłumek tych pozbawionych ludzkiej godności i właściwości istot zbliżył się do nowo przybyłych niczym żywa ściana, popatrzył na nie to z wro gością, to z pożądliwością, a potem obsypał stekiem najob- rzydliwszych przekleństw. - Czego oni od nas chcą? - wyszeptała z przerażeniem Bridget. Nierządnica w strzępach wytwornej sukni, Sudie Upston, sprawiała wrażenie, jakby straszliwe otoczenie nie przerażało jej specjalnie. - A jak myślisz? - odparła pytaniem i popatrzyła znaczą co na Bridget, zatrzymując wzrok najpierw na jej smukłej, dziewczęcej sylwetce. Odwróciła się do otaczającego je tłu-
mu i krzyknęła donośnym głosem: - Cofnijcie się, hieny, bo załatwię wam stryczek w Tyburn! Dozorca! Wezwij dozorcę, ty głupia klucho! - Trąciła jakiegoś człowieczka o twarzy półgłówka, który wlepiał w nią wytrzeszczone oczy. - Błagam panią... - mruknął nagle ktoś obok i pociągnął Bridget za łokieć. Wzdrygnęła się, skuliła za plecami Sudie, a potem popa trzyła w przerażająco puste oblicze zabiedzonej postaci, któ ra stanęła obok nich. Wystraszona, natychmiast odwróciła oczy. Tak musi wyglądać śmierć, pomyślała. Gdy jednak ponownie zerknęła na uwiędłą, kościstą twarz, której oczy błyszczały w mroku jak dwa węgle, jej wi dok poruszył w Bridget zatarte wspomnienia. - Czy to pani, Bridget? - odezwał się ponownie schry pnięty głos i wtedy wspomnienia nabrały wyraźniejszych kształtów. - Czy to pani wyleczyła mego męża z liszajów? - Zamknij ryj, ty szczurzogęba ladacznico! - wrzasnęła Maudie, lecz Bridget, nie zwracając uwagi ani na ten krzyk, ani na straszne otoczenie, spytała podobnej do upiora ko biety: - Matko święta, to pani, pani Fitzhugh? Jak pani trafiła w to okropne miejsce? Sudie, która najwyraźniej postanowiła wziąć na siebie rolę opiekunki Bridget, chciała ją odciągnąć, lecz Meggy Fitz hugh ożywiła się nagle, doskoczyła do Sudie Upston i bru talnie strąciła jej dłoń z ramienia dziewczyny. - Odczep się od niej, suko, albo napuszczę na ciebie Bed- lama Billa! - wrzasnęła z energią, o którą trudno było ją po dejrzewać. Sudie dała krok do tyłu i popatrzyła czujnie w stronę za-
ślinionego olbrzyma, który z bezzębnym uśmiechem ruszył w jej stronę z wyciągniętymi łapskami. - Zabierz go! - Cofnęła się gwałtownie. - Ostrzegam, że jeśli ten potwór mnie dotknie, wszystkie będziecie za to wi sieć. Mam znajomych strażników, wysoko postawionych protektorów... - Z godnością zgarnęła poły swej wyświech tanej sukni i znów zaczęła domagać się strażnika, Meggy Fitzhugh pociągnęła zaś Bridget przez rozbawiony tłum w kąt lochu, gdzie siedziała grupka starych niewiast, mam roczących coś do siebie pod nosem. - Czy on... ten Bedlam... wyrządzi jej krzywdę? - spy tała szeptem Bridget, wskazując na osiłka o niezbyt mądrym spojrzeniu. Choć czuła do Sudie odrazę, nie życzyła jej źle. - Billy? Jest silny, ale całkiem nieszkodliwy. To syn mo jej nieżyjącej siostry. Mieszkał ze mną i z moim mężem. Pewnego dnia przez nieuwagę skręcił kark klaczy należącej do dziedzica. Nie mieliśmy czym za konia zapłacić, więc młody pan posłał nas do Newgate... Twarz kobiety skurczyła się jeszcze bardziej, Meggy za mknęła oczy i nie powiedziała już nic więcej. Wkrótce usnę ła i Bridget - w miarę bezpieczna wśród otaczających ją ko biet - miała wreszcie okazję rozejrzeć się uważniej po oto czeniu. To nie jest koszmar, pomyślała z rezygnacją, to gor sze niż najgorszy sen. Przez kolejne dni rana po oparzeniu pulsowała nieznoś nym, przenikliwym bólem. Później ból zelżał i oparzelina za częła swędzieć. Z jednej strony była to niewątpliwa ulga, z drugiej - Bridget ze zgrozą myślała o chwili, kiedy rana się zagoi, a na czole zostanie hańbiąca blizna. Bała się tego bar dziej niż czegokolwiek, toteż prawie cały czas spędzała w to-
warzystwie starych kobiet w kącie lochu, a czoło i część twarzy zakrywała kawałkiem płótna, który oddarła z far tucha. Marniała i traciła siły z dnia na dzień, bowiem nikt tutaj nie miał najlichszego nawet barłogu ani odpowiedniej odzie ży, która zapewniałaby jaką taką wygodę w zimnym, wilgot nym i pogrążonym w wiecznym półmroku pomieszczeniu. Jeśli zaś chodzi o pożywienie, to więźniowie dostawali go niewiele - raz dziennie wrzucano im do lochu kilka pajd gli niastego chleba, o który stłoczeni w nieludzkich warunkach bili się między sobą niczym wygłodniałe świnie o miejsce przy korycie. Żyła i nie umarła z głodu właściwie jedynie dzięki Billy- 'emu, który regularnie zgarniał dla niej i dla Meggy codzien ną porcję, robiąc użytek ze swych mocarnych ramion i pię ści. Zadowolony z siebie, patrzył potem z nabożeństwem na Bridget i dawał jej największy kawał chleba, który ona z ko lei rozdzielała między pozostałe niewiasty. Dni zamieniały się w tygodnie, tygodnie w miesiące. Bridget powoli traciła nadzieję, że kiedykolwiek opuści Newgate. Nie mając przy duszy złamanego pensa, nie mogła nawet przekupić stróża więziennego, by dowiedział się, czy wyznaczono już termin jej rozprawy. Nie tęskniła zresztą za rozmową ze stróżem. Dozorcy więzienni byli niczym sępy, odzierające ofiary do gołej kości. Pewnie gdyby nie Billy, którego się bali i przed którym czuli respekt, już dawno wzię liby ją sobie jak darmową dziewkę i zabawiali się nią do wo li, przekazując sobie z rąk do rąk. Była tu w końcu najmłod szą niewiastą, a żołdacy szczególnie spragnieni byli młode go, gładkiego, dziewczęcego ciała.
Meggy też słabła coraz bardziej. Przestała przyjmować je dzenie, nie obchodził jej brak świeżego powietrza i nawet Billy nie był w stanie jej pomóc. Była chora, potrzebowała lekarstwa, lecz bez ziół, które z pewnością postawiłyby ją na nogi, Bridget mogła tylko tulić ją w ramionach jak dziecko i nucić rozmaite piosenki, które najwyraźniej przynosiły chorej ulgę. Bedlam Billy nie odstępował ich na krok. Ku zdumieniu Bridget, zaczął nawet jej wtórować - zbyt głośno i nie wprawnie, ale całkiem miłym głosem. Bridget nie bała się go już. Wiedziała, że podobnie jak u dwóch innych podobnych do niego Bożych stworzeń, które widziała kiedyś w Little Wheddborough, jego ciało nieporównanie przerosło dziecin ny umysł. Billy był ufny jak dziecko i dobry jak dziecko. Natomiast Sudie szybko weszła w komitywę ze strażnika mi i niebawem zabrano ją ze wspólnej celi. Kiedy opuściła loch, Maudie od razu zaczęła rozpowiadać, że „ta dziwka Su die" nie jest żadną szlachcianką, a do Newgate trafiła za to, że ukradła klientowi cztery gwinee oraz spodnie, aby obra bowany mężczyzna nie mógł jej ścigać. Ten jednak wyżej nad wstyd cenił sobie honor i żądzę zemsty, toteż nie zważa jąc na to, że przyrodzenie dynda mu niczym u byka, który dopadł jałówki, odnalazł Sudie i udowodnił jej przestępstwo, za które teraz przyszło jej siedzieć. Któregoś z kolejnych dni, mniej więcej po czterech mie siącach przebywania w lochu, Meggy ścisnęła Bridget moc niej za rękę, a potem otworzyła oczy i zaczęła mamrotać sła bym głosem: - Srebro... Srebro należy do Billy'ego. Przypilnuj, żeby nikt mu go nie zabrał... Przypilnuj... Kocham go jak włas nego syna...
Źrenice w jej zapadniętej twarzy rozbłysły gorączkowym blaskiem, kobieta sięgnęła drżącą dłonią między sztywne od brudu łachmany, lecz zanim zdążyła wydobyć swój skarb, znieruchomiała nagle, a jej oczy straciły wszelki wyraz. Bridget w otępieniu tuliła do siebie żałośnie kruche, teraz bezwładne już ciało. Nie wiedziała, co powinna uczynić. Nieszczęsny Billy siedział obok i kiwając się w przód i w tył, spoglądał na nią wyczekująco, jakby spodziewał się, że Brid get znów zacznie śpiewać balladę o trzech krukach. Śmierć była we wspólnym lochu zdarzeniem codziennym i Bridget dobrze wiedziała, co będzie, gdy współwięźniowie zauważą, iż Meggy nie żyje. Nie mogła znieść myśli, że za nim jeszcze biedna kobieta zdąży ostygnąć, odarta zostanie ze wszystkiego. - Billy, wezwij strażnika - wyszeptała. - Idź i zacznij grzmocić co sił w drzwi. Meggy potrzebuje pomocy. By nie zwracać niczyjej uwagi, ukradkowo wygładziła rzadkie, wypłowiałe włosy Meggy i zamknęła jej powieki. Później położyła ją na plecach na wytartym szalu, wyprosto wała chude ramiona i rozprostowała szponiaste palce zmar łej. Wtedy też znalazła srebro. Dziedzictwo Billy'ego i cały jego majątek - dwa szylingi. Jej oczy zawilgotniały gwałtownie, poczuła bolesny skurcz gardła. Wsunęła za stanik dwie monety i pozwoliła swobodnie płynąć łzom. Nie płakała od tamtego pamiętnego, wiosennego dnia, kiedy to zawalił się cały jej świat, teraz zaś opłakiwała wszystko i wszystkich - nieszczęsną, niewinną matkę, Meggy, Billy'ego, samą siebie i wszystkich, którzy zostali zamknięci w Newgate i skazani na piekło za życia. To, co zdarzyło się później, nastąpiło tak szybko, że za-
płakana Bridget nie zdołała zapamiętać ani żadnych szcze gółów, ani nawet kolejności zdarzeń. Po ciało jej przyjaciółki przyszło dwóch dozorców więziennych, Billy zagrodził im drogę i zaczął mruczeć coś niezrozumiale pod nosem. Brid get próbowała go uspokoić, lecz tłum więźniów, żądny sen sacji i widowiska, zaczął go podjudzać. Gdy jeden ze strażników chwycił Meggy za nogi, Billy zawył przeraźliwie, chwycił drugiego dozorcę, uniósł wyso ko w powietrze i cisnął nim o ścianę. Tłum wrzasnął z prze rażenia i podniecenia, Bridget skuliła się w sobie, a wówczas drugi strażnik uniósł żeliwną pałkę i zdzielił nią niedorozwi niętego osiłka przez głowę, aż ten jęknął i runął na ciało Meggy, zalewając jej twarz własną krwią. Bridget patrzyła z niedowierzaniem, jak jego ciało drga w przedśmiertnych konwulsjach. Słyszała, jak stare kobiety drżącymi głosami zaczynają śpiewać balladę o trzech kru kach. Czekała, aż strażnicy pochwycą ją, młodą dziewczynę, pozbawioną teraz obrony, i zgwałcą, nie bacząc na nic. Gdy poczuła na sobie ich pożądliwy wzrok, po jej plecach przebiegł zimny dreszcz. Odruchowo ściągnęła z głowy opa trunek. W razie potrzeby może wykorzystać to piętno na czo le, by ich odstraszyć. Może przelękną się czarownicy? Oni jednak zarechotali tylko, jakby chcieli powiedzieć jej w ten sposób, że jeszcze po nią wrócą, a potem zgarnęli dwa trupy i klnąc straszliwie, wyciągnęli je po schodach z lochu. Co teraz, myślała gorączkowo. Czy spotka ją los kobiet, więzionych w Newgate przez długie lata - najpierw ofiara, a później bezwolna istota, kupcząca własnym ciałem za kęs jedzenia, ciepły szal lub jedną noc spędzoną na powietrzu,
pod mostem, gdziekolwiek, byłe nie w tym okropnym wię zieniu? Och, wszystko lepsze od tego przerażającego, pełnego szczurów i smrodu miejsca! Ma dwa szylingi. Billy nie żyje i na nic już mu się nie przydadzą. Jej natomiast mogą dać kilka dni wytchnienia, odpoczynku, słońca... Może strażnicy jej nie zgwałcą? Może to srebro zmiękczy ich serce? Może będą liczyć na więcej? Przy odrobinie szczę ścia może uda jej się kupić nawet tydzień w miejscu zdro wszym i jaśniejszym niż ta nora? I Bridget udało się wydostać z ponurych kazamatów. Po prawa jej doli nie była wprawdzie znacząca, trafiła bowiem do zimnej, pozbawionej jakichkolwiek wygód celi, tutaj jed nak mogła przynajmniej odróżnić dzień od nocy, a cela nie była tak zatłoczona, jak loch. Jedną z pierwszych osób, jakie ją przywitały, była stara znajoma, Sudie Upston. - Wiedziałam, że wcześniej czy później tu trafisz - po wiedziała, składając przed nią szyderczy ukłon. - Co, znu dził ci się już ten Bedlam Billy? Za często kazał ci zadzierać kieckę? - Wybuchnęła dzikim śmiechem, zwracając na sie bie i Bridget powszechną uwagę. Bridget powoli zsunęła z czoła szmatę. Nie da się zastra szyć takim kreaturom, jak Sudie Upston. Kupiła sobie ty dzień odpoczynku za dwa ostatnie szylingi Meggy Fitzhugh i przez samą pamięć o przyjaciółce nie pozwoli sobie zepsuć tego czasu. - Jesteś wiedźmą? - zapytała Sudie z przestrachem. - Noszę piętno. - A ja noszę piętno Newgate, choć jestem szlachetnie
urodzona, jak wszystkie wielkie damy. - Sudie szybko wró cił humor i pewność siebie. - Czy umiesz czarować? Sprawiała wrażenie bardziej zaintrygowanej niż wystra szonej, więc Bridget z odrazą odwróciła się do niej plecami. I pomyśleć, że są na tym Bożym świecie niewiasty gotowe paktować z samym diabłem! Dni w celi mijały szybko i Bridget z coraz większą zgro zą myślała o powrocie do kamiennego lochu. Na dzień przed końcem „odpoczynku", gdzieś około południa, otworzyły się z hukiem ciężkie, okute żelazem drzwi i w progu pojawił się strażnik w towarzystwie zezowatego mężczyzny o wyglą dzie urzędnika. - Radzę zatkać nos, sir, bo one wszystkie cuchną kure stwem - ostrzegł gościa strażnik, po czym nakazując więźniom milczenie i grożąc im obcięciem języków, polecił z uwagą i uszanowaniem wysłuchać słów urzędnika. Ten wcisnął dozorcy w garść kilka monet i zaczął odczy tywać coś z wielkiego arkusza papieru. Zatopiona we włas nych myślach Bridget przegapiła pierwsze słowa, gdy jednak w głębokiej ciszy do jej uszu dotarły kolejne zdania, udrę czone serce zabiło żywiej, pobudzone nagłą nadzieją. - „...jeśli więc któraś panna lub owdowiała niewiasta ze chce popłynąć przez ocean na nową ziemię, spotka ją tam wielkie szczęście i zamieszka w kraju mlekiem i miodem płynącym. Jeśli tylko jest wolnego stanu i ma nie więcej niż pięćdziesiąt lat, może wyjść za jednego z plantatorów, ucz ciwego mężczyznę, który związał swój los z zamorską kolo nią i teraz postanowił znaleźć żonę, która pomogłaby mu w trudach życia na nowej ziemi..." Urzędnik wyciągnął listę kolonistów, po czym przykazał,
by chętne kobiety wystąpiły naprzód i postawiły swój znak przy wybranym nazwisku. Zgłosiło się czternaście niewiast - Bridget jako czwarta, a Sudie jako szósta. Bridget umiała czytać, bowiem jej wy kształcony dziadek nauczył tej sztuki Anne, a ta przekazała tę umiejętność córce, toteż teraz szybko przebiegła wzrokiem listę mężczyzn. Zatrzymała się przy nazwisku Lavender tylko dlatego, że zdało jej się, iż brzmi ono zacnie, uczciwie i szczerze. David Lavender, plantator z Albemarle w kolonii noszącej nazwę Karolina, zapłacił w tytoniu równowartość stu dwudziestu funtów za dostarczenie mu na pokładzie statku „Andrew C. Mallinson" zdrowej i silnej kandydatki na żonę, a Bridget, czując po raz pierwszy od wielu miesięcy przypływ nadziei i siły, podpisała się starannie w rubryce przy jego nazwisku.
2 W londyńskich dokach panował wielki ruch, kolejne stat ki raz po raz przybijały i odbijały od nabrzeża. Woźnica, klnąc na cały głos, prowadził furgon przez zbitą ciżbę bardzo wolno, toteż Bridget miała okazję przyjrzeć się statkowi, któ ry przez następnych sześć tygodni miał być jej domem. „Andrew C. Mallinson" nie był największą jednostką w porcie, a już na pewno nie najlepszą. Niemniej udręczonej dziewczynie rosło serce na jego widok. Nawet odór panujący na londyńskim nabrzeżu wydawał się jej upojną wonią po zatęchłym fetorze lochów Newgate. Ogłuszający zgiełk i go rączkowa krzątanina były natomiast miłą odmianą po tygo dniach bezczynności i bezruchu w ciemnym lochu. Nade wszystko jednak Bridget cieszyła się z odzyskanej wolności i nadziei na lepszą przyszłość. Niepewnej i wątłej, ale jednak nadziei. Tutaj, w Anglii, nie było dla niej przy szłości. Nie było też nikogo, kto by ją trzymał w tym kraju. Jej matka zginęła, rodzeństwa nie miała, a o ludziach ze swo jej wioski chciała na zawsze zapomnieć. - A słyszałyście, kochane, że podobno żyją tam nagie, sprośne dzikusy, które pożerają ludzi żywcem? - odezwała się któraś z niewiast, przerywając jej rozmyślania. Bridget słyszała już wcześniej podobne historie i nie
zwracała uwagi na tę gadaninę. Gdy tylko rozniosła się wieść, że czternaście kobiet wybiera się do zamorskiej kolonii, zna lazło się wiele zawistnych osób, które z ochotą raczyły je opowieściami o nieszczęściach, jakie czekają na nie u celu podróży. - A ja słyszałam, że mężczyźni płacą tam za pracowite i gospodarne niewiasty czystym złotem. Dobrze wyglądająca panna może zbić prawdziwą fortunę. - Albo skończyć z poderżniętym gardłem. - Tak samo jak i tutaj. - No dobrze, Tesso, jak twój przyszły mąż zamknie oczy, to może i ty zbijesz fortunę - zadrwiła Sudie z młodej dziew czyny, która podobnie jak Bridget podchodziła z wiarą i en tuzjazmem do wyprawy na nieznany ląd. Słysząc jej ciężkie westchnienie, Bridget ujęła ją za dłoń i ścisnęła, by dodać otuchy. Tess była dobrą dziewczyną, jed nakże młodziutką, nieświadomą trudów życia i zupełnie po zbawioną urody. Została kiedyś okropnie wykorzystana przez kogoś, czyjego imienia nigdy nie zdradziła, a następnie uwięziona za to, że przymierając głodem, ukradła z pola zgniły kartofel. - Nie słuchaj jej, Tesso - pocieszyła ją Bridget. - Twoim największym atutem jest twoje oddanie i szczerość. Zoba czysz, że zapracowany plantator nie szuka księżniczki, ale uczciwej gospodyni. Będzie bardziej niż rad ze swego zaku pu, jeśli do niego trafisz. Ba, gdyby Bridget mogła mieć taką pewność. Właściwie to żadna z nich nie wiedziała, co je czeka na miejscu. Może rzeczywiście plantatorzy są ludźmi dobrymi i miłymi, a mo że chciwymi egoistami, którzy postanowili sprowadzić sobie
do domu białe niewolnice. Jeśli jednak ich intencje były szla chetne, to żałowała tego, któremu w udziale przypadnie Su- die. Wiedziała, że ta kobieta zrobi wszystko, by puścić swego lubego kantem, a potem zagarnąć dla siebie cały majątek. Ona sama była gotowa kochać swojego Davida i służyć mu wiernie do końca życia. To przecież dzięki niemu wyrwa ła się z piekła i choćby tylko z tego względu winna mu była dozgonną wdzięczność. Miała nadzieję, że mu się spodoba. Nie bała się też cięż kiej pracy, bo zawsze cieszyła się dobrym zdrowiem, a mimo szczupłej budowy ciała była bardzo silna. Co zaś do piętna na czole - to z czasem z pewnością zblednie. Poza tym mog ła zasłaniać hańbiący znak włosami. Może David podaruje jej w prezencie ślubnym grzebień, przy pomocy którego up nie je tak, by nic nie było widać. Bridget umiała pięknie cze sać i upinać włosy... Tak, na pewno mu się spodoba i nie będzie żałował, że została jego żoną. Pochodziła z ubogiej, ale dobrej i zacnej rodziny. Po dziadku oraz matce odziedziczyła łagodną naturę i niepospolity umysł. Ileż kobiet w wieku siedemnastu lat umie już czytać, pisać i rachować? Hola, napomniała się natychmiast w myślach. A jaki to plantator potrzebuje żony, która umie czytać z książek i zna nazwy wszystkich ziół? David Lavender potrzebuje za pewne przede wszystkim silnego grzbietu i chętnych rąk do pracy. No dobrze, ale przecież Bridget dysponowała także i tym. Czy nie lepiej mieć żonę robotną, a do tego rozumną? Spłaci więc dług wdzięczności, który u niego zaciągnęła. Spłaci, choćby miało jej to zająć całe życie. Odwdzięczy się temu