andgrus

  • Dokumenty12 974
  • Odsłony705 506
  • Obserwuję379
  • Rozmiar dokumentów20.8 GB
  • Ilość pobrań555 733

Browning Dixie - Złamane skrzydła

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :624.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Browning Dixie - Złamane skrzydła.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera B Browning Dixie
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 152 stron)

DIXIE BROWNING Złamane skrzydła Tytuł oryginału: Two Hearts, Slightly Used

ROZDZIAŁ PIERWSZY Frances Smith Jones czuła się tak, jakby trafiła na skraj cywilizowanego świata. Stała na sfatygowanych deskach pomostu, otoczona sporą ilością bagażu, i patrzyła na za- mgloną smugę na horyzoncie. Wyspa Coronoke. Chłopak z przystani poszedł po łódź. Zniknąć, paląc za sobą wszelkie mosty; kilka dni temu miała wrażenie, że to świetny pomysł. Teraz wyglądało to raczej na poważny błąd, nie pierwszy zresztą w jej życiu. Pomasowała czoło między ściągniętymi brwiami; ćmią- cy ból głowy dokuczał jej od rana. Potem dyskretnie po- tarła ręką obolałe siedzenie. Przynajmniej tego mogę być pewna, pomyślała; jeśli mam zaczynać życie od nowa, to nie jako zawodowy kierowca. - Część rzeczy mogę wziąć, proszę pani - usłyszała głos przewoźnika - ale reszta musi tu pozostać. Mam tylko małą motorówkę. Nabralibyśmy za dużo wody. Nazywał się Jerry. Odnalazła go w ostatniej chwili, gdy zarńykał mikroskopijne biuro przystani. Zapytała o most na Coronoke. - Most na Coronoke? Dawno się rozleciał... Chodziłem wtedy do szóstej klasy. Wspominali o odbudowie, ale wła- dze stanowe nie dały pieniędzy... zresztą ludzie na wyspie lubią mieć spokój. Dziś jeszcze panią przewiozę, a resztę rzeczy mogę wziąć jutro wieczorem... Chyba że pożyczy pani łódkę od Maudie i zabierze je sama. Niedługo mam spotkanie z dziewczyną, a rano idę do szkoły. - Błysnął R S

w uśmiechu białymi zębami, które ładnie kontrastowały z jego opaloną twarzą. Frances dawała mu jakieś siedemnaście lat, choć wyglą- dał na mniej. Ona miała trzydzieści dziewięć i w tej chwili czuła ciężar każdej przeżytej minuty. Wskazała najmniejszą torbę podróżną, pękate rekla- mówki ze sklepu spożywczego i płaską walizeczkę miesz- czącą podręczny komputer - to musiała zabrać od razu. Resztę zamknęła w bagażniku samochodu. Zmrok zapadał szybko, po części z powodu grubej war- stwy chmur, które zasłoniły niebo późnym popołudniem. Wcześniej nawet nie brała pod uwagę, że będzie szukała domu stryja po ciemku. Stryj opowiadał, że na wyspie jest tylko pięć letnich domków i coś w rodzaju pałacyku my- śliwskiego.. „Jeśli będziesz mieć kłopoty, zwróć się do Maudie", mówił. „Mieszka w Trofeum Keegana". Ba, najpierw trzeba ją znaleźć, pomyślała. Jeszcze niedawno wszystko wydawało się takie proste. Złożyła wymówienie w pracy, spotkała się z prawnikiem, żeby przepisać dom na rodzinę Jonesów, i zadzwoniła do stryjka Seymore'a w Filadelfii z zapytaniem, czy nadal ma letni domek gdzieś nad Atlantykiem. Jeżeli tak, to czy można go wynająć na parę tygodni. Chciałaby mieć trochę czasu, zanim zdecyduje, co zrobić z resztą swojego życia. Proponowała, że zapłaci za wynajęcie domku, choć wie- działa, że to nadweręży jej skromne oszczędności. Stryj Seymore nawet nie chciał o tym słyszeć. „Upieczesz mi coś dobrego na Boże Narodzenie", powiedział: i obiecała mu to, choć nie miała pojęcia, gdzie i co będzie robić za rok. Optymizm, wściekłość i determinacja kierowały dotąd jej postępowaniem. W tym nastroju wmówiła sobie, że oto, R S

nareszcie wolna, może przeżyć największą przygodę swe- go życia. Gdzieś po drodze z Fort Wayne w stanie Indiana do Coronoke w Północnej Karolinie, po złapaniu gumy w dwóch kołach po kolei, iluś tam godzinach błądzenia w poszukiwaniu drogi i incydencie z szalejącym na auto- stradzie kierowcą, przed którym ledwie uszła z życiem, jej entuzjazm zaczął maleć. Motorówka z głośnym warkotem przemierzała wzbu- rzoną wodę, cieśniny. Przyciskając do piersi swoją cenną walizkę, Frances zastanawiała się, w którym momencie jej mózg przestał działać. Była najstarsza z piątki rodzeństwa; zawsze uważano ją za jedyną rozsądną osobę w awantur- niczej rodzinie Smithów. Milutka, potulna Frances, taka rozsądnie myśląca, praktyczna. Jasne, potulna i praktyczna jak słomianka przed drzwiami! Czuła to coraz wyraźniej, gdy zbliżali się do małej, porośniętej lasem wyspy. Jedynym znakiem ludzkiej obe- cności była przystań, w tej chwili całkiem pusta. Niezbyt przyjemne miejsce, co tu kryć! . Zapłaciła swemu przewoźnikowi, licząc w duchu na to, że nie będzie musiała często korzystać z jego usług. - Gdzie mogę znaleźć kogoś o imieniu Maudie? - za- pytała, gdy jej rzeczy znalazły się na brzegu. Nadwerężone wcześniej siedzenie obtłukła sobie całkiem o twardą ławkę motorówki. Dygotała z zimna, z włosów ściekały krople słonej wody. - Maudie? Jest w Utah. Pojechała zobaczyć wnuczka. - W Utah! Cudownie! Może więc pan mi powie, gdzie jest domek pana Seymore'a? Nazywa się Kryjówka Czar- nobrodego czy jakoś tak... - Jaskinia. Czarnobrodego. Stary spryciarz nie miał zwyczaju ukrywać się przed kimkolwiek, nawet kiedy po- R S

rucznik Meynard nacierał na niego z toporem. To było niedaleko stąd, po tamtej stronie cieśniny. Frances nie była w nastroju do wysłuchiwania prze- brzmiałych opowieści o piratach, - Niech się nazywa, jak chce, ale gdzie to jest? - Przepraszam panią.. Niektórzy ludzie lubią słuchać takich historii, niektórzy nie. Trzeba pójść ścieżką przez las - wskazał ręką ledwie widoczny prześwit pośród ciem- nych, gęsto, rosnących drzew -i a potem skręcić w prawo. Domy sapo tamtej stronie wyspy; Jaskinią Czarnobrodego to ostatni budynek w rzędzie. Osłony przeciwsztormowe pomalowane są w zielone; pasy. Łatwo go poznać. Uznając swoje zadanie za wykonane, wskoczył do łódki i szykował się do odpłynięcia. Frances została na pomoście ze swym zdziesiątkowa- nym dobytkiem. Walczyła z pokusą, żeby wsiąść z powro- tem do łódki i wracać razem z przewoźnikiem. Mogłaby spędzić tę noc w hotelu na Hatteras. Rano wszystko wy- glądałoby lepiej… No, na pewno nie gorzej niż teraz., - Jerry, czy....- zaczęła, kiedy otworzył przepustnicę i pomachał jej ręką na pożegnanie. - Do zobaczenia, proszę pani! Dziewczyna na mnie czeka! - A pędź sobie na złamanie karku - mruczała pod no- sem do wtóru oddalającego się warkotu silnika. - Jeśli to ma być tutejsza gościnność, to... Wypchajcie się wszyscy, mam was gdzieś! Po chwili okazało się jednak, że nie jest sama. Drewnia- ny pomost zatrząsł się pod ciężarem czyichś kroków. .... - Jeśli przyjechała pani do Keeganów, to ich nie ma. Jeśli szuka pani motelu, to nie dysponujemy .czymś takim. Jeśli oczekuje pani gościnności ze strony tutejszych mie- szkańców, to muszę panią poinformować, że jej zapasy R S

akurat się wyczerpały. Przykro mi... Wysiadła pani na nie- właściwym przystanku. Zobaczyła przed sobą wysokiego mężczyznę, którego szczupła postać aż się prosiła o parę dodatkowych kilogra- mów. Flanelowa koszula nieokreślonej barwy opadała luźno z szerokich ramion. Smukłe biodra i długie nogi okrywały, znoszone dżinsy. Nawet bez dodatkowych kilo- gramów górował nad nią swą potężną sylwetką, choć Fran- ces nie była niska. Miała metr siedemdziesiąt wzrostu, aczkolwiek, podobnie jak nieznajomy, powinna trochę przytyć. Całkiem niedawno stała się, co tu kryć, chuda. Dobrana z nas para, dwa worki kości. Tylko psy byłyby nami zachwycone, pomyślała, tłumiąc rozbawienie. Fran- ces nigdy nie miała zwyczaju śmiać się z byle czego, przy- najmniej od wczesnych lat podstawówki. - Keeganowie? - spytała. - Czy niejaka Maudie należy do tej rodziny? Mężczyzna stał teraz bliżej. Przytłumione światło padało na niego od tyłu, ale widać było, że wyraz jego twarzy daleki jest od entuzjazmu. Zignorował jej grzeczne pytanie. - Mówiłem pani, że nie ma tu czego szukać - ciągnął. - To miejsce jest zabezpieczone na zimę. Telefony wyłączo- ne, prąd też, ludzie wyjechali. Jeśli zechce pani odwiedzić wyspę pod koniec maja, doczeka się pani lepszego przyjęcia. A tak niedawno sądziłam, że nie może być gorzej, tłukła się jej po głowie natrętna myśl. Dokuczliwy wiatr, który zmroził ją w czasie przeprawy, ucichł o zmierzchu, ale ziąb i tak przenikał wilgotne ubranie. Nos miała pewnie tak samo siny, jak podkówki pod oczami. Trudno z takim wy- glądem zrobić dobre wrażenie. - Co mi pan proponuje jako transport powrotny? - za- pytała z przesadną słodyczą. - Może będzie pan tak miły i wskaże mi przystanek autobusowy? R S

Nieznajomy nie mógł wiedzieć, co ten ton oznacza. Odpowiedział jednym, mało cenzuralnym słowem. - Przykro mi, jeśli pana rozczaruję - odparła, szczęka- jąc zębami - ale nie wykonam pańskiego uprzejmego po- lecenia. Proszę pokazać, dokąd mam iść, a sama sobie po- radzę. Mężczyzna stał nadal bez ruchu z założonymi na piersi rękami. - Mam zamieszkać w domku pana Seymore'a, Nazywa się Jaskinia Czarnobrodego. Ma okiennice w zielone pąsy! - Doprowadzona do ostateczności, zaczęła zbierać swoje bagaże. W porządku, nie musi mi pan mówić! Ja tylko... - Osłony przeciwsztormowe. - Co? Niech się nazywają, jak chcą, sama znajdę ten domek! - fuknęła wściekle. Głowa bolała ją coraz bardziej, była głodna, przemarznięta i ledwie żywa ze zmęczenia po niemal trzech dniach podróży. Cały ostatni tydzień był upiorny. Ostatnie dziesięć lat było upiorne, dodała w myśli, ale dawno postanowiła sobie, że zapomni o tym i zajmie się przyszłością. Przed nią jeszcze jakieś czterdzieści lat. Mu- szą być wspaniałe! Coś jej się przecież od życia należy. Wzięła w rękę walizeczkę z komputerem, w drugą rękę torbę podróżną i ogarnęła wzrokiem reklamówki z zakupa- mi. Potem spojrzała na niebo z niemą prośbą, żeby deszcz nie padał jeszcze przez jakiś czas. Obecny tu „komitet powitalny" na pewno nie miał zamiaru jej pomóc. Dobrze, nie musi, Otarła się o niego, ruszając przez pomost w stronę wąskiej ścieżki, którą pokazał jej Jerry. Jeśli domki są po drugiej stronie wyspy, dlaczego ten smarkacz nie pod- płynął swoją parszywą motorówką trochę bliżej? Bo tutejsi mieszkańcy cenią sobie spokój, powiedział. Pies drapał ich bezcenny spokój! Tu nawet nie ma przy- R S

zwoitego chodnika! Buty miała pełne piasku już po stu metrach marszu, a nikt nie był uprzejmy powiedzieć jej, ile musi jeszcze przejść. - Widzę, że chce pani postawić na swoim - usłyszała za sobą ostry głos, Z zaskoczenia o mało nie wpadła na najbliższe drzewo. Tego też nie cierpiała! Szedł za nią pa cichu, nawet go nie słyszała! Zamierzała go zignorować, ale pokusa była zbyt silna. Spojrzała ukradkiem przez ramię i trochę się zawstydziła swojej furii. Niósł dwie największe torby z zakupami. Pa- miętała, jakie były ciężkie. Dwa kilo tego, dwa kilo tam- tego, mnóstwo puszek - chciała mieć spore zapasy. Znalazł się tuż przy niej pośród ciemnych, gęstych zarośli. - Jak pani zamierza dostać się do wnętrza domu?- za- pytał. O krok od niej stoi jakiś łobuz o niewiadomych zamia- rach, a wokół noc i las... Próbowała nie myśleć w ten spo- sób. Po co się denerwować. - To jasne, że muszę się włamać - odparła. - Jeśli nie znajdę po ciemku mojego podręcznego łomu, rzucę kamie- niem w okno. - Obca jej dotąd chęć przekory sprawiła, że nie powiedziała o kluczu, który stryjek przysłał jej pocztą. - Po to właśnie są osłony przeciwsztormowe. - Ach, tak? Będę więc musiała znaleźć ten łom choć nie lubię włamywać się po ciemku. Mam jeszcze dynamit, ale użyję go w ostateczności. Wybuch zniszczyłby dom. Ten obcy za chwilę zirytuje się jeszcze bardziej, myślała, alejuż tylko złość dodawała jej sił. Jeśli podda się choć na chwilę, oklapnie jak przekłuty balon. - Mam klucz od właściciela! - krzyknęła w desperacji. - Nie naruszam cudzej własności! Czy musi pan zachowy- wać się jak pies dozorcy?! R S

- Może nie muszę - wzruszył ramionami. - Choć po- winienem panią ostrzec, że zbiornik generatora jest pewnie pusty i nie będzie pani miała światła, ogrzewania ani bie- żącej wody. Może pani znajdzie jakąś świecę, ale na tym koniec luksusów. - Dla mnie to wystarczy - oświadczyła. Na razie jedy- nym luksusem, ó jakim marzyła, było łóżko i dach nad głową. Nawet bez tego dachu mogła się obyć, póki nie padało. - Jutro będę się martwić resztą - dodała, szukając klucza w torbie. Oby to był właściwy klucz, modliła się w duchu. Stryjek Seymore miał już swoje lata... Mógł, na przykład, przysłać jej klucz od piwnicy. Na szczęście klUcż pasował. Weszła do środka i ode- tchnęła z ulgą. Wreszcie w domu! Po chwili jednak prze- biegł ją dreszcz. Zimno tu było jak w grobie, wilgotno i śmierdziało myszami. - Widziałam w życiu przytulniejsże jaskinie - mruknę- ła. - Czy riietoperże śmierdzą tak samo jak myszy? - Ostrzegałem panią. - Nieznajomy stał tuż za ni4 i przez chwilę była nawet zadowolona z jego obecności. - Rzeczywiście, ostrzegał mnie pan. Czy już panu po- dziękowałam? Nie? Zatem bardzo dziękuję za pomoc i ży- czliwe przyjęcie. Teraz, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, pójdę po resztę moich bagaży, bo w nocy może pa- dać. - Nie ,,może", ale na pewno będzie - mruknął. -Czy ma pani latarkę? - Jasne, że mam latarkę! - Wyciągnęła z torebki małe plastikowe cacko, przeznaczone głównie do oświetlania dziurki od klucza. - Bardzo ładna. Czy tam, gdzie się panią zajmowali, wiedzą o tej ucieczce? R S

Miała ochotę się rozpłakać, nawet nie tyle nad własnym położeniem, ale dlatego, że ten facet mógł podziwiać jej głupotę w pełnej krasie. Porządna latarka została w Fort Wayne razem z jej ukochanymi książkami, kanapą po mat- ce, marmurowym stolikiem po ciotce Becky, bardzo po- rządnym radiem i innymi rzeczami. - Owszem, wiedzą. Zostawiłam liścik w moim domu wariatów, że przenoszę się gdzie indziej. Jeszcze raz dzię- kuję panu za okazaną pomoc i życzliwość - dodała z prze- słodzonym uśmiechem. Mimo otwartych drzwi we wnętrzu domu było absolutnie ciemno. Nacisnęła wyłącznik latarki. Bez żadnego skutku. - Ostrzegałem panią - powtórzył, wciąż trzymając w rękach torby z zakupami. Dostrzegła uśmiech na jego twarzy. Wydał się jej złośliwy. - To żaden problem - powiedziała. - Nie boję się ciemno- ści. Proszę to położyć gdziekolwiek... o tam, na blacie. - Mogę jeszcze pójść po tamte... - Dziękuję uprzejmie. Przyda mi się trochę ruchu. - Przytrzymała otwarte drzwi, mając nadzieję, że rozpaczli- wy grymas na jej twarzy przypomina uśmiech. Jeszcze parę sekund i zacznie płakać, przeklinać albo kopać!-... Wolała- by to robić bez świadków. Kilka minut później Brace był już w Trofeum Keegana. Wchodząc, sięgnął odruchowo do przełącznika, żeby zapalić światło. Opuścił dłoń, zacisnął ją w pięść i wepchnął do kie- szeni. Sumienie zaczynało go gryźć z powodu tych wszy- stkich kłamstw, którymi uraczył nieznajomą. Jasny gwint, nie przypominał sobie, żeby miał kiedyś jakieś sumienie. Jeśli ona jutro jeszcze tu będzie, sprawdzi ten przeklęty generator. Bak nie miał prawą być pusty. Starali się, aby były pełne, żeby woda nie zbierała się na ściankach. R S

Oczywiście mógł otworzyć przełączniki zasilania w jej domku i generator nie byłby potrzebny. Przynajmniej póki będzie płynął prąd z głównej stacji. Z drugiej strony, nie powinna czuć się tu zbyt dobrze. Im mniej komfortu, tym prędzej wróci tam, skąd przyjechała. W tej chwili nie życzył sobie żadnego towarzystwa. Keegan zapewniał go, że wyspa w zimie jest praktycznie opustoszała. Najwy- żej kilku zagorzałych myśliwych może tu przypłynąć na krótko. Na szczęście widział po ciemku jak kot. Bez światła skie- rował się do odremontowanej, środkowej części domu, na- zwanego kiedyś Trofeum Keegana. Posiadłość zbudowano mniej więcej sto lat temu dla prywatnego klubu łowieckiego. Była już prawie ruiną, kiedy zjawił się Rich Keegan, spokrew- niony z jej budowniczym. Przyjechał sprawdzić, czy jest je- szcze co ratować, zanim wygaśnie umowa dzierżawna zawar- ta z jego rodziną na dziewięćdziesiąt dziewięć lat. W posiadłości mieszkała kobieta imieniem Maudie, roz- wódka z dorosłą córką. Keegan poślubił Maudie i razem pod- jęli dzieło odbudowy eleganckiej niegdyś łowieckiej posiad- łości. Założyli też niewielką, ale nieźle rozwijającą się firmę lotniczą, dzięki której istniała łączność między lotniskiem Billy Mitchell na wyspie Hatteras i stałym lądem. Brace dotarł wreszcie do swego pokoju i zapalił światło. Stąd nie mogło być widoczne w domku nieznajomej. Sto- jąc przed okazałym biurkiem, nad którym zawieszone było ozdobne lustro w pozłacanej ramie, przyjrzał się swojej twarzy po raz pierwszy, odkąd przybył tu półtora tygodnia temu. Obiecał opiekować się wyspą, dopóki Keeganowie nie wrócą z podróży do Utah. Gdy ta kobieta tu przyjechała, było prawie ciemno. Nie mogła mu się przyjrzeć. Szkoda. Sam jego wygląd przera- ziłby ją wystarczająco. Nie musiałby uciekać się do tych R S

wszystkich kłamstw. Na dłuższą metę pamiętanie tego, co jej nałgał, będzie trudniejsze niż wyznanie prawdy. Bez emocji przyglądał się swemu odbiciu w lustrze. Niektóre części twarzy wyglądały znajomo: głęboko osa- dzone szare oczy, przymrużone przez lata spoglądania w słońce. Linią włosów zaczynała cofać się w górę - przy- najmniej tak mu się wydawało. Włosy miał jeszcze gęste, w trudnym do określenia odcieniu brązu. Na czubku głowy wydawały się znacznie jaśniejsze w letnim słońcu. Siwizna dopiero się pokazywała, zresztą nie dbał o to. Każdy z tych siwych włosów miał swoją bolesną historię. Tak jak blizny na twarzy, myślał, przyglądając się siatce cienkich, jasnych linii pokrywających policzek. Lewa kość policzkowa znaj- dowała się wyżej niż prawa, ale nowy nos był znacznie lepszy od poprzedniego modelu. Ten dawny nieraz oberwał w trakcie mniejszych lub większych bijatyk i powiedzmy szczerze, że po tym wszystkim ledwie spełniał swoją rolę. Poprawiona wersja miała swoje dobre strony. Brace z apro- batą powiódł palcem po równym grzbiecie. Zgasił światło i uśmiechnął się niewesoło w ciemności. Różne rzeczy zdarzały mu się podczas długiego i burzli- wego życia. Podniósł kiedyś kloc drewna wielki jak stara sekwoja, próbując coś sobie udowodnić - nie wiadomo dokładnie, co. Przez ładnych parę lat funkcjonował na mie- szance lotniczej benzyny, adrenaliny i testosteronu. Tak było do momentu, kiedy w czasie testowania nowe- go samolotu ATX-4 rozbił się i ledwie to przeżył. Katastro- fa złamała mu skrzydła na zawsze. Trzydzieści dwa mie- siące w szpitalu daje człowiekowi aż za dużo czasu na myślenie. Gdy zrekonstruowali go na tyle, że odzyskał ludzką postać, przyszedł czas na rehabilitację. Wtedy spotkał Ri- cha Keegana. Obaj nie byli zbyt towarzyscy, ale łączyła R S

ich przeszłość związana z lotnictwem. Inni pacjenci oglą- dali telewizję w świetlicy; oni zostawali sami na oddziale i rozmawiali. Pokryta bandażami twarz stwarzała coś w ro- dzaju bariery ochronnej. Brace łatwiej mógł otworzyć się przed innym człowiekiem, pierwszy raz od czasu, kiedy trzydzieści lat wcześniej zwierzał się ojczymowi z rodzi- ny zastępczej, że jego tata jest generałem lotnictwa i mu- si bronić ojczyzny; nie ma czasu na zajmowanie się dziec- kiem. Tak naprawdę wcale nie wiedział, kim byli jego ojciec i matka. Kiedyś usłyszał, jak pracownik z pogotowia opie- kuńczego rozmawiał o nim z policjantem, bo nastoletni Brace znów coś zmalował. Opiekun mówił, że chłopaka znaleziono w wózku na zakupy w toalecie domu towaro- wego i że sprawia im więcej kłopotów niż którykolwiek z podopiecznych. Brace do dziś pamiętał, jak dumny był z tego wyróżnienia. Nazwali go John Henry, bo musiał mieć jakieś imię, ale to mu nie pasowało. Miał trzynaście lat, kiedy sam wybrał sobie imię: Bracewell, po bohaterze wojennym sławnym w okolicy, w której mieszkał. Ridgeway to nazwa domu towarowego. Podobał mu się ten pomysł. Gdy osiągnął właściwy wiek, zalegalizował swoje imię i nazwisko. Poszedł do kuchni, żeby podgrzać zaparzoną rano kawę. Palenie rzucił jeszcze wtedy, gdy miał twarz pokrytą ban- dażami. Podawano mu w owym czasie tyle leków, że o al- koholu też nie było mowy. Pozostała mu tylko kawa, czarna i bardzo mocna. Może kiedyś wygryzie mu dziurę w żo- łądku, ale Brace do szpitala już nie pójdzie. Przysiągł sobie, że nigdy więcej. Jeśli kiedykolwiek się tam znajdzie, to tylko nogami do przodu, w torbie na zwłoki. Był pilotem do zadań specjalnych, ale, cholera, przeżył jakoś, Miał czterdzieści trzy lata. Złego diabli nie biorą; R S

był za wielkim draniem, żeby młodo umrzeć. Usiadł wy- godnie w głównym salonie Trofeum, nalał sobie do kubka mocnej kawy i włączył wideo. Na kasecie nagrany był stary film szkoleniowy z okresu drugiej wojny światowej. Oto P-51. Kochana maszyna! Ziewając, rozsiadł się wy- godnie w skórzanym fotelu. Piec włączył się automatycz- nie, bo na zewnątrz robiło się coraz zimniej. Deszcz lał jak z cebra, wicher uderzał o ściany od północnego wschodu. Na wpół drzemiąc, zastanawiał się, czy przybyła na wyspę kobieta znalazła skrzynkę z przełącznikami. Zresztą nawet gdyby ją znalazła, nie wiedziałaby, do czego służy. Żona Richa uruchomiłaby wszystkie urządzenia w ciągu dwóch minut, ale Maudie była naprawdę wyjątkowa. Wspomniał bez szczególnych emocji kilka nieważnych kobiet, które przewinęły się przez jego życie; tymczasowe przygody, z założenia i na mocy obustronnej umowy. A potem, jakby bez udziału jego woli, pojawiło się inne wspomnienie. Głos Sharon, rozbrzmiewający przed drzwiami jego szpitalnego pokoju: „O Boże, ja nie mogę na niego patrzeć! On nawet nie mówi! Skąd lekarze wiedzą, że jego mózg jeszcze działa? A jeśli nigdy nie będzie wy- glądał lepiej niż teraz? Musi nosić maskę... Na miłość Boga, czego się po mnie spodziewacie? Mam wyjść za mąż za to… coś?!" Sharon Bing. Siostra faceta, który przez wiele lat pró- bował namówić Brace'a, aby został jego wspólnikiem. Sharon popierała zamiary Pete'a. Zaczęło się jak zwykła znajomość i niespodziewanie przerodziło w romans. Stary P. G. Bing pracował w przemyśle lotniczym; potem stał się właścicielem lokalnej linii przewozowej. Przekazał dzie- ciom swoją firmę. Jego córce podobała się perspektywa wyjścia za mąż za pilota, który testował najnowsze woj- skowe samoloty. Brace myślał: „Czemu nie?" Wszystkiego R S

innego już w życiu doświadczył. No, prawie wszystkiego. Co mu szkodzi spróbować? I wtedy zdarzyła się katastrofa. Przez pierwsze tygodnie najważniejszym zadaniem było żyć i oddychać. Okazał się twardszy, niż przypuszczali lekarze. Najważniejsze dla Sharon okazało się jednak to, jak będzie wyglądał. No cóż, była piękną, inteligentną kobietą i miała prawo mieć wymagania. Nie chciała żyć z kaleką i nie potępiał jej za to, choć doprowadziła go do jeszcze gorszego stanu niż on swojego ATX-a. Nadal nosił przy sobie jej zdjęcie: zmysłowe spojrzenie spod wpół przymkniętych powiek, wydatne usta, zachęca- jący dekolt. Dzięki temu nie zapominał, jak to bywa, gdy człowiekowi za bardzo na kimś zależy. Może tam, w szpitalu, cierpiałby przez nią bardziej, ale środki przeciwbólowe wprawiały go w stan ciągłego otę- pienia. Wszystko poza twarzą w strzępach i zabiegami chi- rurgów wydawało się jakby mniej ważne. Z trudem oderwał się od wspomnień i wrócił do rzeczy- wistości. Owa rzeczywistość to między innymi wysoka, bardzo szczupła kobieta z ciemnymi włosami w strąkach i ostrym głosem, sympatyczna jak wściekły szerszeń. To prawda, że sam nie był milszy, ale, do pioruna, Keegan zapewniał, że będzie tu sam! Dlatego zgodził się pilnować tej wyspy przez parę tygodni! Potrzebował ciche- go, spokojnego miejsca, żeby rozważyć swoje życiowe opcje i na coś się zdecydować. Jak człowiek, cholera, może się skoncentrować, kiedy wścibska, obca baba pojawia się nie wiadomo skąd, wgapia mu się w twarz i zadaje idioty- czne pytania? Do diabła, przecież nie jest przewrażliwiony! Niechże sobie ta kobieta myśli, co chce, ale niech robi to gdzie indziej! R S

Spędzi tu dzień lub dwa, dłużej i tak nie wytrzyma na bezludnej wyspie, w nie ogrzanym domku, z dala od skle- pów i kawiarni! Nie ma mowy. Jeśli w ogóle zna kobiety - a niestety po- znał je dobrze - ona wyjedzie stąd jutro przed południem. Stary film szkoleniowy nie pochłaniał dziś jego uwagi. Brace widział go już ze sto razy. Ziewając, mówił sobie w duchu, że mógł przynajmniej włączyć jej telefon. Za- dzwoniłaby na przystań i poprosiła o przysłanie łodzi. Rano musi schować motorówkę Keegana, żeby tej sza- lonej babie nie przyszło do głowy płynąć samej. - To się nazywa mieć szczęście - mruknął. Ziewając coraz szerzej, patrzył, jak pilot P-51 demonstruje perfe- kcyjne, trzypunktowe lądowanie. Nie ma się nawet nad czym zastanawiać, mówił sobie. Kobieta, która zamiast porządnej latarki nosi przy sobie różowe pstrykadełko wielkości pomadki do ust, w życiu nie wypłynie czterdzie- stokonnym ścigaczem na nieznane wody. Napięte mięśnie powoli rozluźniały się. Może nawet sam odwiezie ją na Hatteras? No pewnie! Czemu nie? Udowodni jej, jakim jest miłym facetem, bo nawet nie każe się prosić. R S

ROZDZIAŁ DRUGI Dla kobiety, która świetnie radziła sobie z komputerem, robotem kuchennym, hydrauliką w podstawowym zakresie i trudną sztuką dyplomacji w warunkach bojowych, łódź motorowa nie była szczególnym wyzwaniem. Widziała przecież, jak chłopak z przystani tam nacisnął, tu pociąg- nął, coś popchnął i odpłynął, niedbale przytrzymując ster łokciem. Wprawdzie ten silnik jest może większy, ale za- sady obsługi muszą być te same. Najważniejsze to pamię- tać, że w sterowaniu wszystko odbywa się na odwrót. Ster w prawo, łódka płynie w lewo i vice versa. Na wszelki wypadek odwiązała cumy, zanim dotknęła czegokolwiek na tablicy rozdzielczej. Węzły wyglądały dość dziwnie; wolała odcumować łódź, zanim włączy sil- nik. Potem mogłaby mieć kłopoty. Trzeba tu tylko trochę zdrowego rozsądku, mówiła so- bie. Zdrowy rozsądek był zawsze jedną z jej zalet. Bracia Bill i Denis nauczyli ją paru rzeczy o silnikach spalino- wych. A może to właśnie jest motor? Kiedyś Bill objaśniał jej różnicę, ale niewiele z tego zapamiętała. Sporo rzeczy umiała naprawie w domu własnymi rękami, ale do nazw nie miała już głowy. Kiedy wreszcie łódź ruszyła, Frances stwierdziła, że aluminium na wodzie zachowuje się całkiem inaczej niż na przykład opony na jezdni. Nie stawia oporu. Posuwa się, gdzie chce. Po jakimś czasie, metodą prób i błędów, wy- prowadziła jednak łódź na otwartą wodę. R S

No i co, wielka mi sztuka, pomyślała zadowolona z siebie. Wtedy zauważyła wystające tu i ówdzie z wody słupki. Jeden był zielony, ze światłem na czubku, pozostałe jasne, w nieokreślonym kolorze. Na wszelki wypadek starała się omijać każdy z nich, zachowując rozsądną odległość. Za- nim uświadomiła sobie, że może właśnie te słupki wyty- czają wodny szlak, była zdrętwiała z wrażenia i wysił- ku. Trzy razy omal nie utknęła na mieliźnie, w ostat- nim momencie szamocząc się z nieposłusznym sterem. Tę motorówkę zaprojektował chyba mańkut, pomyślała. Jej leworęczna siostra, Debbie, poradziłaby sobie z nią dużo lepiej. Gdy cel podróż był już widoczny, uświadomiła sobie, że za chwilę będzie się borykać z kolejną trudnością. Pod- legła jej jednostka pływająca o nazwie „Coronoke" nie ma przecież żadnych hamulców poza kotwicą przy dziobie. Jak sieją zatrzymuje? Po zgaszeniu silnika może płynąć nie wiadomo jak długo, i co wtedy? Wyłączyła go więc tytułem próby, modląc się, żeby potem raczył znowu za- palić. Łódź w istocie płynęła jeszcze czas jakiś, ale niedłu- go; ruch do przodu wydawał się możliwy do opanowania. Czemu jednak skręca? Przecież ster jest ustawiony na wprost? Pochłonięta nawigacyjnymi eksperymentami, poczuła ból kurczącego się z głodu żołądka. Ostatni posiłek spożyła zeszłego popołudnia w przydrożnej restauracji w Manteo. Danie było tak tłuste, że jadane regularnie gwarantowało przyspieszoną miażdżycę, ale tym razem pozwoliło jej funkcjonować jakoś az do tej chwili. Niestety, zapasy ka- lorii wyraźnie się kończyły i oczami duszy widziała talerz swoich „Domowych Płatków Fancy", bez tłuszczu, ze zwiększoną zawartością błonnika. Przeprowadziła jeszcze dwie próby dotarcia z rozpędu R S

do wybranego celu, po czym dobiła szczęśliwie do przy- stani, nie niszcząc ani pomostu, ani łodzi. Nadal nieco przerażona, ale niezmiernie dumna ze swych wyczynów, owinęła cumę wokół pachołka. Jedyną jednostką pływającą, jaką miała zaszczyt prowadzić do tej pory, była gumowa łódeczka w dziecinnej wannie. Wygra- moliła się na pełne drzazg deski pomostu i opadła na nie, oddychając głęboko zimnym powietrzem. Właśnie chłód przypomniał jej, że trzeba natychmiast wracać. Władowała rozliczne, torby, pudła i pakunki do łodzi i odbiła od brze- gu. Okazało się, że cała operacja, łącznie z przyspieszonym kursem sterowania, zabrała jej niewiele ponad godzinę. Tymczasem na Coronoke działy się ciekawe rzeczy. Bra- ce stał na końcu mola, nawet nie czując ostrego, lodowa- tego wiatru. Klął, na czym świat stoi. Do wszystkich wod- nych diabłów, wiedział od początku, że z tą babą będą kłopoty. Po pierwsze, musi ją stąd wykurzyć! Keegan przy- sięgał, że nie będzie tu nikogo, inaczej Brace w ogóle nie poszedłby na ten układ. Przecież uwierzyła w to, co mówił o braku podstawo- wych wygód! Miał w zapasie opowieści o tornadach, hu- raganach i komarach wielkości helikoptera. Mógł nawet dorzucić do tego historyjki o rozsmakowanych w ludzkim mięsie aligatorach. Zanim jednak zdążył to zrobić, ta wiedźma ukradła mu łódź. Przecież sam chciał ją przewieźć z powrotem! Jeśli jest cos gorszego ód kobiety w typie podstawowym, czyli kleszcza, który przyczepia się i marudzi, to jest nim wariant „Zosia-Samosia". Właśnie się golił, kiedy usłyszał pierwsze parsknięcia silnika. Wybiegł na molo w slipach i wysokich gumiakach, z twarzą pokrytą kremem do golenia, tylko po to, żeby R S

zobaczyć, jak motorówka pruje w poprzek zatoki, a ta przeklęta baba czepia się steru jak kurczak wąskiej grzędy. Gdy tak stał, obwieszczając światu, jakie słowa są po- wszechnie uważane za brzydkie, w Trofeum zadzwonił te- lefon. Kiedy wreszcie podniósł słuchawkę, rozmówca się rozłączył. Przypomniał sobie jeszcze parę brzydkich słów. I co się teraz stanie z jego kryjówką i świętym spokojem?! Zamie- rzał przemyśleć tu to i owo. Pete Bing proponował mu znowu spółkę. Sprawa była jasno postawiona - Brace wy- kłada gotówkę na stół, dostaje za to przyzwoity pakiet akcji Aero Bing, potem otrzymuje pensję i obejmuje jakieś sta- nowisko, na przykład głównego projektanta. Bzdura, nigdy w życiu nie siedział przy desce... Jak zachowa się w tej sytuacji Sharon? Trudno było przewidzieć jej reakcję. Mó- wili o długoterminowym kontrakcie. Brace poprosił o trzy miesiące do namysłu. Od tamtej chwili upłynęło już sześć tygodni. A teraz taki pasztet! Jak człowiek ma się skupić na. czymkolwiek?! Mamrocząc dalsze klątwy na widok wzbu- rzonego śladu na wodzie po czerwonym ścigaczu Keega- nów, próbował sobie przypomnieć, ile paliwa zostało w ba- ku. Wczoraj, zanim Jerry przywiózł tę babę, kręcił się po północno-zachodniej stronie wyspy, sprawdzając sta- nowiska łowieckie, potem popłynął po przesyłki poczto- we, ale przystań była zamknięta, potem jeszcze... Niech to diabli! Wygląda na to, że przez nią będzie musiał ścią- gać na wodę następną łódkę z hangaru i przyholować ścigacz. Wrócił do Trofeum; musiał dokończyć golenie i ubrać się. Powinieneś się cieszyć, chłopie, tłumaczył sobie. Masz ją z głowy. Odjechała i to jest najważniejsze. Może tylko trochę było mu głupio, że to on ją stąd wypędził i że musiał R S

w tym celu tak łgać. Z natury był przecież człowiekiem prawdomównym. Postąpił tak tylko dla jej dobra. Czułaby się tu okropnie, a on musiałby wysłuchiwać narzekań na wiatr, piasek w butach i zimno. To nie jest miejsce dla kobiety, a dla samotnej kobiety tym bardziej. Przedstawicielkom płci pięknej nie służy izolacja. Potrzebują ciepła, czułości i tro- skliwej opieki. Czemu ta kobieta go w ogóle obchodzi! Natomiast powinna go obchodzić łódź Keegana. Obliczył sobie, że benzyny powinno jej wystarczyć do Hatteras. Wziął uniwersalny klucz i pobiegł do jej domku; musiał sprawdzić, czy niczego nie zostawiła. Nie ma prawa zostać nawet najmniejszy drobiazg dający pretekst do po- wrotu! Niestety, zostało bardzo dużo. Nie rozpakowana waliz- ka. W kuchni na blacie zapasy co najmniej na rok. W ła- zience kosmetyki i szczoteczka do zębów, w sypialni noc- na koszula na nie posłanym łóżku. Znowu poczuł ból ze- sztywniałych mięśni. Nie miała zamiaru wyjechać. Ta niecna złodziejka zabrała mu motorówkę i pojechała po resztę swoich klamotów! Czy nie rozumiała tego, co wczoraj do niej mówił? Dobrze. Wczoraj starał się jeszcze być dżentelmenem. Baba chce iść na udry? Już on jej pokaże, co potrafi. Dzięki służbie w wojsku umiał działać Szybko. Zebrał parę wyję- tych już rzeczy, ściągnął ż łóżka prześcieradła i wepchnął to wszystko do torby. Potem rozejrzał się jeszcze, czy wszystko zostało spakowane. Wystawił torbę na drewniany taras, obok walizki z komputerem. Wszedł z powrotem po siatki z jedzeniem. Kupiła, niech więc to zabierze. Pozbie- rał produkty z nadzieją, że nie ma wśród nich lodów. Mar-

ny jej los, jeśli upaprze sobie przez nią ostatnią parę czys- tych dżinsów. W tej temperaturze chyba nie powinny się rozpuścić. Na zewnątrz było niewiele powyżej zera, a w domku, za- mkniętym od października, pewnie jeszcze zimniej. Sumienie jednak nie dawało mu spokoju. Spała chyba w ubraniu nałożonym na nocną koszulę. Nie dostrzegł na łóżku żadnego koca. Maudie mówiła, że większość loka- torów ma w domkach lekkie koce na lato, ale ta gapa pewnie nie wiedziała, gdzie ich szukać. Do cholery, przecież nikt nie przyjeżdża tu w zimie, tym bardziej samotna kobieta! Owszem, Maudie mieszkała tu kiedyś sama bez względu na porę roku i miała wszystko pod swoją opieką, ale to wyjątkowa kobieta. Ona wycho- wała się na Coronoke, zna od dziecka zdradliwą aurę Outer Banks. W tych okolicach pogoda mogła się zmienić dia- metralnie w ciągu godziny. Maudie nieraz musiała całe dnie obywać się bez prądu. Jakiś głos podpowiadał mu, że powinien dać tej kobiecie jeszcze jedną szansę, pokazać jej wszystkie urządzenia, włączyć prąd, telefon, pożyczyć kilka koców... Nie. To na nic. Ona teraz nie przyjmie, żadnej pomo- cy, choć z jego strony byłby to wielki akt łaski. Na pew- no spodziewała się, że jest tu kurort ze słoneczną plażą i wszystkimi luksusami na skinienie ręki, od gorącej ką- pieli do koktajli w barze. Obracał z bagażami cztery razy, zanim załadował wszystko do łódki. Sumienie odezwało się znowu. Ten ktoś, kto dał jej klucz, był idiotą. Spodzie- wała się, że tu wypocznie, ale to on, Brace, ją stąd wyrzucił: Dobrze, poświęci jej jeszcze trochę czasu i poradzi, żeby wsiadła na prom do Ocracoke, potem na Cedar Island i ruszyła na południe, gdzie panuje lato. Może Jekyll Is- land, może, St. Augustine. Dużo słońca, wesołe towarzy- R S

stwo - właściwe miejsce dla samotnej kobiety, która chce się rozerwać. Tego nie ma na Coronoke. Z pewnością nie w styczniu. Na pewno nie teraz, kiedy on ma tu rządzić. Frances patrzyła na oddalającą się przystań. Naciska- ła wszystkie guziki i ciągnęła za wszelakiego rodzaju dźwignie, aż w końcu doszła do wniosku, że zabrakło pa- liwa. Na łódce było jedno wiosło; próbowała wiosło- wać nim tak szybko, jak mogła, ale skutek był prawie żaden. Im szybciej wiosłowała, tym gwałtowniej prąd uno- sił ją coraz dalej od wyspy. Jedynymi żywymi istota- mi w pobliżu było kilka pelikanów. Czy istnieją pelikany pocztowe? Może zaniosłyby wiadomość do straży przy- brzeżnej? Jak mogła zrobić takie głupstwo? Najbardziej przytom- na i praktyczna osoba w rodzinie Smithów; w rodzime Jo- nesów również. Ta, która zawsze przypominała rodzeństwu o wzięciu parasola i drobnych pieniędzy, gdyby trzeba by- ło zadzwonić do domu. Zawsze przypominała mężowi i je- go rodzinie o witaminach i o tym, żeby jedli mniej tłusz- czu, soli i białego cukru. Nad zatoką ukazał się mały, czerwono-zielony samolot. Wstała i zaczęła wymachiwać rękami. - Ratunku! Tu jestem! Przyślijcie pomoc! Pantofel na skórzanej podeszwie obsunął się na mokrym metalu i motorówka zachwiała się gwałtownie. Usiadła z impetem i schwyciła się burty. Miała wrażenie, że jest jedyną ludzką istotą zostawioną na ziemi. Absurd. Po prostu zabrakło benzyny, Jej, która napomi- nała rodzinę, żeby niczego nie robić pochopnie, a już ni- gdy, absolutnie nigdy, nie zaczynać dnia bez zjedzenia śniadania. Teraz popełniła oba te grzechy i proszę, w co się R S

wpakowała. Umrze tu z głodu, a wiatr zniesie jej zwłoki na otwarty ocean. W odległości mniej więcej trzystu metrów rysował się nieco bagnisty brzeg. Właśnie rozważała szanse, czy zdoła dotrzeć tam wpław, zanim zamieni się w sopel lodu, kiedy usłyszała wysoki, jednostajny dźwięk. - Na pomoc! -jęknęła. Obracając się w tył, zobaczyła dwie motorówki pędzące ku niej z przeciwnych kierun- ków. - Dzięki ci, Boże, który czuwasz nad idiotami... - wymruczała z wdzięcznością. Woda wyglądała naprawdę na bardzo zimną i głęboką, a prąd był taki silny. Niebiosom była winna podziękowanie za ratunek, ale stryjek Seymore usłyszy kilka „ciepłych" słów, jeśli będzie jej dane znaleźć się kiedyś w pobliżu telefonu. Starszy pan zapomniał powiedzieć jej o paru rzeczach raczej istotnych dla osób, które przybyły na tę wyspę. Jerry dopłynął pierwszy. Druga łódka była mniejsza i wolniejsza, ale dalej zmierzała ku niej całym rozpędem. - Co pani chce zrobić? Utopić się? - zawołał chłopak, błyskając swymi wspaniałymi zębami. Przez ławicę chmur przebił się właśnie mały promyk słońca. - Nie jestem pewna, ale chyba skończyła mi się benzy- na. Czy to możliwe? Jerry wzruszył ramionami, po czym przyciągnął swą łódź do burty ścigacza, wszedł na pokład i zajrzał do zbior- nika na rufie. Frances nigdy nie czuła się tak głupio. - No cóż, rzeczywiście. I to całkiem niedawno. - Bardzo przepraszam za kłopot- powiedziała Frances. - Czy ty jednak nie powinieneś być teraz w szkole? Zanim Jerry mógł odpowiedzieć, przy drugiej burcie znalazła się następna łódź, a w niej ten wysoki, niesym- patyczny mężczyzna, który próbował pozbyć się jej z wy- spy. Wczoraj nie widziała wyraźnie jego twarzy, ale zapa- R S

miętała dobrze tak charakterystyczną sylwetkę. Zakłopota- na spojrzała na niego spod oka. Miał jej za złe, że poży- czyła sobie jego łódź, to było widać. Gotował się ze złości, to też było jasne jak słońce. W jego rysach było jednak coś dziwnego, co nie zgadzało się z wyrazem oczu. Dobrze, że Jerry był przy niej. Ten drań byłby w stanie wpakować ją do worka i wyrzucić za burtę. - Zabrakło jej benzyny - obwieścił Jerry z uśmiechem. - Gdyby nie kradła mojej łodzi po kryjomu - odpowie- dział gbur - uprzedziłbym ją, żeby sprawdziła zawartość paliwa w baku. - Jestem pewna, że by pan to zrobił.- wtrąciła Frances, uważając, że ma prawo wziąć udział w rozmowie na swój temat. - Uprzedzał mnie już pan o wielu rzeczach. A jeśli chodzi o rzekomo ukradzioną łódkę, to mówiono mi, że lokatorzy domków mają prawo jej używać. Zresztą nie było innej.- Nie czekając na odpowiedź, zwróciła się do chło- paka: - Jerry, czy znasz się choć trochę na generatorach? Chciałabym cię prosić... - Ja to załatwię - wtrącił ponurym głosem gbur. Ten człowiek przypominał Frances liny, którymi cumowała łódź na przystani. Twarde, ostre, ze śladami zużycia, ale nie słabości. - Oczywiście; Ten pan może sprawdzić generatory, choć to chyba nie jest potrzebne. Ostatnio prąd był przez cały czas. - Jerry zamienił zbiorniki z paliwem; obiecał, że napełni pusty i zostawi go na przystani. Frances wzru- szyła ramionami. To już ich sprawa. Czekała, grzejąc się w słabych promieniach słońca, aż gbur skończy mocować swą motorówkę do ścigacza. Oznaczało to, niestety, wąt- pliwą przyjemność wspólnej podróży na wyspę. Jerry pomachał im ręką na pożegnanie, a jego odpływa- jąca łódka posłała w stronę skulonej Fances strumień lodo- R S