andgrus

  • Dokumenty12 974
  • Odsłony705 506
  • Obserwuję380
  • Rozmiar dokumentów20.8 GB
  • Ilość pobrań555 733

Chima Cinda Williams - Siedem Królestw 03 - Tron Szarych Wilków

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Chima Cinda Williams - Siedem Królestw 03 - Tron Szarych Wilków.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera C Chima Williams Cinda
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (1)

Gość • 19 miesiące temu

Dziękuję!

Transkrypt ( 25 z dostępnych 182 stron)

CINDA WILLIAMS CHIMA TRON SZARYCH WILKÓW SIEDEM KRÓLESTW - KSIĘGA TRZECIA PRZEŁOŻYŁA DOROTA DZIEWOŃSKA

ROZDZIAŁ PIERWSZY Przy granicy Raisa ana’Marianna jak co dzień skuliła się w ciemnym kącie Purpurowej Czapli i skubała placek z mięsem. Nauczyła się już spędzać całe wieczory, siedząc nad skromnym posiłkiem i kuflem cydru. Takie przesiadywanie w gospodzie było ryzykowne. Asasyni lorda Bayara na pewno jej szukali. Nie udało im się zabić jej w Oden’s Ford, bo pomógł jej Micah Bayar. Ale szpiedzy Wielkiego Maga mogli czaić się wszędzie, nawet tutaj, w przygranicznym Fetters Ford. Zwłaszcza tutaj. Bayar na pewno chciałby złapać Raisę, zanim przekroczy ona granicę Fells. To by mu bardzo ułatwiło sprawę - bez trudu mógłby ukryć morderstwo przed jej matką królową i przed klanem z Gór Duchów, z którego wywodzi się jej ojciec. Mimo wszystko nie mogła cały czas ukrywać się w pokoju. Musiała ujawnić się przed tymi, którym chciała dać się znaleźć. Pragnęła w jakiś sposób dostać się do domu, ułożyć stosunki z królową Marianną i stawić czoło tym, którzy chcieli odebrać jej tron Szarych Wilków. Nazwisko Rebeki Morley przestało być bezpieczne. Znało je zbyt wielu wrogów. Teraz nazywa się Brianna Wędrowniczka - nawiązała w ten sposób do swego klanowego pochodzenia. Udawała, że wraca ze swojej pierwszej wyprawy handlowej na Południe i zatrzymały ją tu przygraniczne niepokoje. Po miesiącu takiego trwania w zawieszeniu znała wszystkich bywalców Czapli - byli to głównie flisacy, kowale, weterynarze i stajenni obsługujący podróżnych. Niewielu natomiast bywało tu miejscowych. Wyraźnie widać było wpływ toczącej się wokół wojny. Raisa rozejrzała się po sali i wyłowiła wzrokiem obcych przybyszów. Dwie tamrońskie damy już drugi wieczór z rzędu zajmowały stolik w rogu. Jedna była młoda i ładna, a druga przysadzista, w średnim wieku - obie za dobrze ubrane jak na taką gospodę. Widocznie jakaś szlachcianka ze swoją opiekunką ucieka na Południe. Przy stoliku obok drzwi grali w karty trzej chudzi mężczyźni w cywilnych ardeńskich ubraniach. Zaczynali w czterech, lecz jeden przed chwilą wyszedł. Kiedy Raisa kilka razy spojrzała w ich stronę, poczuła na sobie wzrok któregoś z nich. Przeszył ją dreszcz. Złodzieje czy asasyni? A może tylko młodzieńcy okazujący zainteresowanie samotną dziewczyną? Nic już nie było oczywiste. Pozostali goście to w większości żołnierze. W Fetters Ford było ich mnóstwo. Niektórzy nosili herb Czerwonego Jastrzębia, inni Czaplę Tamronu, a jeszcze inni nie mieli żadnych symboli - byli albo najemnikami, albo dezerterami z armii króla Markusa. Każdy z nich mógł polować na Raisę. Już miesiąc minął, odkąd uciekła Gerardowi Montaigne’owi, ambitnemu młodemu księciu Ardenu. Gerard miał nadzieję zdobyć władzę w co najmniej trzech z Siedmiu Królestw: pozbawiając tronu własnego brata Geoffa, obecnie władającego Ardenem, najeżdżając Tamron - swego dotychczasowego sprzymierzeńca, oraz poślubiając Raisę ana’Marianna, następczynię tronu Szarych Wilków z Fells. W każdej chwili spodziewano się wieści, że stolica Tamronu została zdobyta przez Gerarda. Książę Ardenu oblegał ją od wielu tygodni. Gdy Raisa przybyła do Fetters Ford, miała zamiar poprosić kogoś z władz tamrońskich o wysłanie posłańca do koszar przy Ścianie Zachodniej w Fells. Tamtejsi strażnicy mogliby przekazać wiadomość od niej jej ojcu Averillowi lordowi Demonai albo kapitanowi Gwardii Królewskiej Edonowi Byrne’owi - prawdopodobnie jedynym osobom w Fells, którym mogła ufać. Jednak po przyjeździe do tego nadgranicznego miasteczka nie zastała żadnych przedstawicieli władz. Dom garnizonowy był pusty, żołnierzy ani śladu. Część z nich pewnie udała się na Południe na pomoc oblężonej stolicy. Większość zaś prawdopodobnie wtopiła się w tłum mieszkańców i wyczekiwała wyniku tej wojny. Nie opuszczała jej nadzieja, że jej przyjaciel kapral Amon Byrne i jego drużyna Szarych Wilków ruszą jej śladem na północ i znajdą ją w Fetters Ford. Później mogliby podróżować wspólnie, tak jak jesienią, gdy wędrowali do akademii w Oden’s Ford. Jako przyszły kapitan jej gwardii Amon był magicznie związany z Raisą, powinien więc w pewien sposób wyczuwać, gdzie ona jest. Tygodnie jednak mijały, a Amon się nie zjawiał. Gdyby jej szukał, już by tu dotarł. Myślała też o tym, żeby przyłączyć się do jakiegoś kupca klanowego wracającego na Północ. Była mieszanej krwi. Ze śniadą cerą i gęstymi, czarnymi włosami mogła uchodzić za członkinię klanu. Ta nadzieja jednak również zgasła, gdy tygodnie mijały, a żadni kupcy się nie zjawiali. Przez wojenną zawieruchę w Tamronie podróżni omijali bagniste Trzęsawiska oraz groźnych Wodnych Wędrowców i wybierali łatwiejszą drogę przez Przełęcz Sosen Marisy i Delphi. Na jej stolik padł czyjś cień. To Simon, syn właściciela gospody. Wahał się i zbierał na odwagę, by spytać, czy może zabrać jej talerz. Na ogół po takim godzinnym wahaniu następowały trzy słowa rozmowy. Raisa domyślała się, że Simon jest w jej wieku, a może nieco starszy, choć ona czuła się dużo starzej, niż

wskazywałaby na to metryka. Miała niecałe siedemnaście lat, ale była cyniczna i obojętna, miała zranione serce. Lepiej się ze mną nie zadawaj, pomyślała ponuro. Radzę ci trzymać się ode mnie z daleka. Wciąż myślała o Hanie Alisterze. Budziła się, czując smak jego pocałunków na ustach i żar jego dotyku na skórze. W ciągu dnia zaś wydawało jej się niewiarygodne, że ten ich krótki romans kiedykolwiek się zdarzył. I że on w ogóle jeszcze o niej myśli. Ostatnim razem, gdy Raisa spotkała się z Hanem, Amon Byrne przegnał go mieczem. Później ona, uprowadzona przez Micaha Bayara, opuściła akademię bez słowa pożegnania. Han chyba nie ma miłych wspomnień o dziewczynie, którą znał jako Rebekę. Tak czy inaczej wydawało się mało prawdopodobne, że jeszcze go zobaczy. Nadchodziła pora zamknięcia gospody. Kolejny dzień minął jej na niczym, podczas gdy sytuacja w domu zmieniała się bez jej udziału. Może już ją wydziedziczono. Może Micah uciekł Gerardowi Montaigne’owi i właśnie teraz realizuje swój plan poślubienia jej siostry Mellony. Ktoś chrząknął nad jej głową. Raisa podniosła wzrok i zobaczyła Simona. - Lady Brianno - powiedział po raz drugi. Kości, pomyślała. Muszę szybciej reagować na imię Brianna. - Te damy tam zapraszają was do swojego stołu - mówił Simon. - Twierdzą, że nie przystoi damie jeść samotnie. Mówiłem im, żeście już jedli, pani, ale... - Wzruszył ramionami, niezdarnie opuszczając ręce wzdłuż ciała. Raisa spojrzała na dwie tamrońskie kobiety. Pochyliły się naprzód i obserwowały ją z zaciekawieniem. Kobiety w Tamronie miały reputację rozpieszczanych szklarniowych kwiatów. Ich pozycja w społeczeństwie była dość silna, choć pod względem fizycznym traktowano je jak delikatne istoty, które jeżdżą konno bokiem i osłaniają się parasolkami przed południowym słońcem. Mimo wszystko propozycja była kusząca. Miło będzie porozmawiać z kimś innym niż Simon - z kimś, kto będzie podtrzymywał połowę konwersacji. Przy okazji może dowie się czegoś o aktualnej sytuacji w Tamron Court. Ale nie. Czym innym było oszukać Simona opowieścią o działalności kupieckiej. Simon chciał być oszukiwany. Czym innym natomiast byłoby usiąść w towarzystwie szlachetnie urodzonych dam, które przywykły do wyciągania z rozmówców sekretów. Raisa uśmiechnęła się do nich i pokręciła głową, wskazując na resztki swojego posiłku. - Powiedz im, że dziękuję, ale zaraz wracam do pokoju - oświadczyła. - Mówiłem im, że tak powiecie - odparł Simon. - Kazały wam przekazać, że mają dla was propozycję... zadanie. Szukają eskorty przez granicę. - Dla mnie? - mruknęła Raisa. Nie była typem wojowniczki, była raczej drobna i niska. Wpatrywała się w kobiety, przygryzając dolną wargę i myśląc. Podróż w grupie może być bezpieczniejsza, ale one nie zapewnią jej ochrony. Choć w sferze kontaktów towarzyskich zapewne świetnie sobie radzą, to w walce nie będzie z nich pożytku. Będą dla niej tylko ciężarem. Z drugiej strony, nikt nie będzie podejrzewał, że mogłaby podróżować z dwiema tamrońskimi damami. - Porozmawiam z nimi - stwierdziła. Simon zaczął się odwracać, lecz znieruchomiał, gdy Raisa położyła mu dłoń na ramieniu. - Simonie, czy wiesz, kim są ci mężczyźni? - zapytała, wskazując dyskretnym ruchem głowy graczy w karty. Simon zaprzeczył. Był przyzwyczajony do takich pytań z jej strony i zrozumiał, o co jej chodzi. - Są tu pierwszy raz, ale tu nie nocują - powiedział, zabierając jej talerz. - Mówią po ardeńsku, ale płacą monetami z Fells. - Pytali o was i o te tamrońskie damy - dodał i zaraz dorzucił: - Nic im nie powiedziałem. Simon podniósł głowę, gdy drzwi karczmy otwarły się i zamknęły. Do wnętrza wpadł podmuch wilgotnego, chłodnego nocnego powietrza, odgłos deszczu i pół tuzina nowych gości - samych obcych. Byli odziani w zwyczajne filcowe peleryny, lecz ich sposób bycia wskazywał na związek z wojskiem. Raisa cofnęła się w cień, serce podskoczyło jej w piersi. Wytężyła słuch, by wyłowić cokolwiek z ich rozmowy i rozpoznać, jakim językiem się porozumiewają. Jak długo jeszcze? pomyślała. Jak długo będzie czekać na eskortę, która może nigdy nie nadejść? Jeżeli Gerard zdobył Tamron, to ile czasu trzeba, by całkowicie zamknął granice i uwięził ją tutaj? Może bezpieczniej będzie uciec teraz, niż czekać na wsparcie. Wzdłuż granic kręci się jednak mnóstwo renegatów, złodziei i dezerterów, a to oznacza ryzyko, że zostanie obrabowana, zhańbiona, a nawet pozbawiona życia. Zostać czy ruszać? To pytanie kołatało w jej głowie tak samo głośno jak deszcz bijący o dach tawerny. Pod wpływem nagłego impulsu wstała i skierowała się w stronę stolika tamrońskich dam. - Jestem Brianna Wędrowniczka - powiedziała szorstkim, rzeczowym tonem. - Podobno szukacie eskorty na podróż przez granicę. Przysadzista kobieta skinęła głową. - To lady Esmerell - przedstawiła swoją młodszą towarzyszkę. - A ja jestem Tatina, jej guwernantka. Nasz dom najechała armia ardeńska. - Czemu wybrałyście mnie? - zapytała Raisa. - Kupcy znani są z tego, że umieją się posługiwać bronią, nawet kobiety... - Delikatnie się wzdrygnęła. - Na drodze

jest wielu mężczyzn, którzy chętnie wykorzystaliby słabość dwóch niewinnych niewiast. No nie wiem, pomyślała Raisa. Tatina wygląda na taką, co to nie da sobie w kaszę dmuchać. - Chcecie iść przez Trzęsawiska czy przez Fells? - Którędy nas poprowadzicie - odrzekła Esmerell, z trudem opanowując drżenie warg. - Chcemy tylko się stąd wydostać i schronić w świątyni Fellsmarchu do czasu, gdy Ardeńczycy opuszczą nasze ziemie. Nie zwlekaj za długo, pomyślała Raisa. Esmerell pogrzebała w spódnicach, wyciągnęła pękatą sakiewkę i rzuciła ją na stół. - Zapłacimy - oświadczyła. - Mamy pieniądze. - Schowajcie to, nim ktoś zobaczy - syknęła Raisa. Sakiewka zniknęła. Raisa przyglądała się im z namysłem. Nie może czekać wiecznie, aż ktoś po nią przybędzie. Może nadszedł czas, by zaryzykować. - Proszę. - Tatina położyła dłoń na ręce Raisy. - Usiądźcie. Może jak się bliżej poznamy... - Nie. - Raisa pokręciła głową. Nie chciała, by ją zapamiętano w towarzystwie tych dam na wypadek, gdyby ktoś jej szukał. - Musimy się wcześnie położyć, jeżeli jutro mamy wyruszyć skoro świt. - To znaczy, że się zgadzacie? - Esmerell z zadowoleniem klasnęła w dłonie. - Ććśś... - Raisa rozejrzała się, lecz chyba nikt nie zwracał na nie uwagi. - Bądźcie przy stajniach o świcie, spakowane, gotowe do całodziennej podróży. Zostawiła damy i wróciła do swojego stolika z nadzieją, że podjęła słuszną decyzję. Z nadzieją, że dzięki temu dotrze do domu wcześniej. W głowie kłębiło jej się od planów. Poprosi Simona o spakowanie chleba, sera i mięsa na drogę. Jak już będą w Trzęsawiskach, może skontaktuje się z Wodnymi Wędrowcami, a oni... - Chyba przyda się wam, panienko, coś na poprawę humoru - odezwał się męski głos po ardeńsku. Potężny nieznajomy stanął na wprost Raisy. Był to jeden z tych, którzy przed chwilą weszli; jego twarz pozostawała w cieniu kaptura. Nie zdjął nawet peleryny, choć skapywały z niej krople tworzące na podłodze kałuże. - Hej, chłopcze! - zawołał do Simona. - Przynieś panience jeszcze raz to, co pije, i dla mnie kufel piwa. I ruszaj się żywo! Bo zaraz zamkną. Raisa poczuła, jak wzbiera w niej gniew. Jednym z niebezpieczeństw samotnego spożywania posiłków w tawernie było to, że każdy wchodzący mężczyzna widział w niej łatwą zdobycz. Cóż, zaraz wyprowadzi go z błędu. - Może odnieśliście, panie, mylne wrażenie, że szukam towarzystwa - odparła lodowatym tonem. - Wolę pozostać sama. Będę wdzięczna za pozostawienie mnie w spokoju. - Nie bądź taka - nalegał nieznajomy na tyle głośno, że słyszano go w całej sali. - Takie dziewczątko nie powinno siedzieć samo. Nachylił się do niej i zmienił głos na niski i łagodny, choć nadal mówił po ardeńsku tak, jakby to był jego język ojczysty. - Czy na pewno nie poświęcisz chwili żołnierzowi, który od dawna jest w drodze? Odchylił kaptur i Raisa zobaczyła zmęczone szare oczy Edona Byrne’a, kapitana Gwardii Królewskiej Fells. Uderzająco podobne do oczu jego syna Amona. Z trudem udało jej się nie otworzyć ust ze zdumienia. W głowie zaczęły rodzić się pytania, które cisnęły się na usta. Jak ją tu znalazł? Co tu robi? Kto wiedział, że on tak dobrze mówi po ardeńsku? Czy jest z nim Amon? - Cóż... W takim razie... - Odchrząknęła, by powiedzieć coś więcej, lecz w tym momencie zjawił się Simon i z taką siłą postawił kufel przed Byrne’em, że aż piwo się rozlało. Byrne poczekał, aż chłopak odejdzie, nim wrócił do rozmowy. - W Fetters Ford nie jest już bezpiecznie - wyszeptał, wciąż po ardeńsku. - Przybyliśmy po was, pani. - Rozglądał się po sali za jej plecami. Czuć było od niego woń potu i wyprawionej skóry, jego twarz pokrywał wielodniowy zarost. Choć zgarbił się, siadając na krześle, Raisa zauważyła, że odsunął do tyłu pelerynę, by odsłonić rękojeść miecza. - Porozmawiajmy - powiedziała Raisa, czując, jak w sercu rozkwita jej nadzieja. - Spotkajmy się przy stajniach za gospodą za dziesięć minut. Wstała gwałtownie. - Jeśli wy nie wyjdziecie, ja to zrobię! Idźcie zaczepiać kogoś innego. - Odwróciła się w stronę schodów. Podróżne z Ardenu poruszyły się z ożywieniem, widocznie myśląc, że Raisa powinna była dosiąść się do nich. - Panienko! Zostawiłaś swój cydr! - krzyknął za nią Byrne, wywołując wśród gości gwizdy i chichoty. Raisa minęła schody i przeszła przez kuchnię, gdzie Simon wyrabiał ciasto na chleb, które przez noc miało wyrosnąć. - Pani? - Podniósł na nią pytający wzrok. - Muszę się przewietrzyć - odparła. Karczmarz spoglądał za nią, gdy wychodziła tylnymi drzwiami na deszcz. Zadrżała z zimna i szczelniej owinęła się peleryną Fiony Bayar, skradzioną wraz z koniem - była to jedna z niewielu rzeczy córki Wielkiego Maga, które pasowały na Raisę. W stajni było ciepło i sucho, pachniało sianem i końmi. Duch wystawił łeb ze swojego boksu, rżąc i obsypując ją owsem. Pogłaskała go po nosie. Dwa boksy dalej rozpoznała Haracza, dużego gniadego wałacha Byrne’a, mieszańca górskich kuców. Skrzypnęły drzwi stajni i stanął w nich Byrne w otoczeniu grupki niebieskich. Co prawda trudno byłoby ich tak

nazwać, bowiem zamiast niebieskich gwardyjskich mundurów mieli na sobie ciepłe ubrania w odcieniach brązu i zieleni. Raisa obrzuciła ich wzrokiem, lecz ku swemu rozczarowaniu nie dostrzegła wśród nich Amona ani nikogo ze Zgrai Szarych Wilków. Ci żołnierze byli wyraźnie bardziej zaprawieni w bojach niż kadeci Amona, na ich jeszcze młodych twarzach widać było ślady słońca i wiatru. Byrne dokładnie zamknął drzwi stajni i postawił jednego ze swoich ludzi na warcie. Pozostali natychmiast ząjęli się wyprowadzaniem i siodłaniem koni. - Chcecie jechać dzisiaj? - zapytała Raisa, wskazując głową na krzątających się żołnierzy. - Im szybciej, tym lepiej - odpowiedział Byrne. Obserwował ją uważnie z góry, przygryzając dolną wargę, jakby szukał śladów ran. - Co za ulga odnaleźć was żywą. Przecież wyczułby, gdyby ją zabito. Poczułby, że zadano cios tak dla niego ważnej dynastii Szarych Wilków. - Co się dzieje? Skąd wiedzieliście, że tu jestem? Gdzie jest Amon? Dlaczego w Fetters Ford nie jest bezpiecznie? Byrne zrobił krok w tył, jakby się cofał pod naporem tych pytań. Ruchem głowy wskazał siodlarnię. - Chodźmy tam. Raisie przypomniały się damy z Ardenu. - Aha, jeszcze jedno. Te dwie kobiety, z którymi rozmawiałam... Zgodziłam się jutro wyruszyć z nimi w drogę. Możecie posłać kogoś, żeby im powiedział, że zmieniłam plany? - Wiedziała, że to tchórzostwo, ale nie umiałaby stawić czoła rozczarowaniu lady Esmerell. - Corliss! - Byrne przywołał jednego z mężczyzn i wysłał go z powrotem do gospody, aby przekazał Esmerell i Tatinie złe wieści. Otworzywszy zagrodę, Raisa poprowadziła Ducha do siodlarni, przywiązała go i z haka na ścianie zdjęła siodło oraz uzdę. Byrne wszedł za nią i zamknął drzwi. Przez chwilę jej się przyglądał. - Czy to nie ten nizinny ogier, na którym ostatnio jeździła Fiona Bayar? Raisa przytaknęła. Fiona zmieniała konie tak często jak jej brat dziewczyny. - Pożyczyłam go. - Raisa przysunęła stołek i weszła na niego, żeby zarzucić rumakowi koc na grzbiet. - Chętnie o tym posłucham - stwierdził Byrne. - To wy mieliście mi opowiedzieć, skąd się tu wzięliście, kapitanie Byrne. - Tak, Wasza Wysokość. - Byrne pochylił głowę. - Wasz ojciec przejął wiadomość o tym, że lord Bayar wie, gdzie jesteście, i że posłał za wami, pani, asasynów. - Aha... - Raisa podniosła głowę. - Wiem o tym. Wysłał czterech do Oden’s Ford. Byrne uniósł brew w taki sposób, w jaki robił to Amon, i serce Raisy zadrżało. - I? - spytał oschle. - Ja zabiłam jednego, a Micah Bayar trzech pozostałych - oznajmiła Raisa. - Micah? - zdumiał się Byrne. - A czemu on...? - Najwyraźniej woli mnie poślubić, niż zabić - stwierdziła Raisa. - Porwał mnie ze szkoły i wlókł do domu na ślub, kiedy zaatakowało nas wojsko Gerarda Montaigne’a idące do Tamronu. To było zaraz za Oden’s Ford. Jeśli Micah przeżył, to chyba założył, że raczej wrócę do szkoły, niż ruszę dalej do Fells, więc jest mało prawdopodobne, że lord Bayar wie, gdzie teraz jestem. - To była całkiem niedawna wiadomość - zauważył Byrne, marszcząc czoło. - Chyba nie dotyczyła tej wcześniejszej próby. To naprawdę trudna sytuacja, pomyślała Raisa z drżeniem, kiedy próbuje cię zabić tak wielu ludzi, że aż trudno się w tym połapać. Byrne podniósł siodło Ducha i umieścił je pa koniu. - Jeżeli chcecie, pani, przynieść swoje rzeczy, to ja dokończę siodłania. Raisa znała na tyle dobrze uniki Byrne’ów, by poznać, że jest oszukiwana. - Kapral Byrne nauczył mnie, że trzeba się samodzielnie zajmować swoim koniem - powiedziała i pochyliła się, by zapiąć popręg. - Kto jeszcze wie, że ruszyliście po mnie? Byrne zastanowił się. - Wasz ojciec - odparł po chwili. - I Amon. - Przygryzł wargę, jakby pożałował tego ostatniego słowa. Raisa wspięła się na palce, żeby móc patrzeć ponad grzbietem Ducha. - Czy Amon się z wami kontaktował? Czy to od niego dowiedzieliście się, że tu jestem? Byrne chrząknął. - Kiedy znikliście, pani, z Oden’s Ford, kapral Byrne uznał, że prawdopodobnie jedziecie do domu, z własnej woli albo nie. Doszedł do wniosku, że mogliście wybrać drogę na zachód, bo tędy szliście w ubiegłym roku. Wysłał ptaka z propozycją, żebym spróbował was tu znaleźć, aby ominąć możliwą pułapkę przy Bramie Zachodniej. Raisa widziała, że to wyuczona na pamięć opowieść. - Naprawdę? Skąd wiedział, że przeżyłam? Zostawiliśmy po sobie nie lada bałagan w Oden’s Ford. - Zapinała

koniowi uzdę, podczas gdy ten próbował ją wypluć. - On... no... miał przeczucie - odparł Byrne. Raisa parsknęła. Nie umiał kłamać, tak samo jak Amon. - Skoro myślał, że tu jestem, to czemu nie przybył sam? - Pociągnęła za popręg, niepewna, czy jest dostatecznie mocno naciągnięty. - Myślał, że ja dotrę tu szybciej - oświadczył Byrne, przestępując z nogi na nogę. - Czemu? Gdzie on teraz jest? Byrne odwrócił wzrok. - Nie wiem, gdzie jest w tej chwili - powiedział. - A gdzie był, kiedy wysyłał wiadomość? - nalegała. - W Oden’s Ford nie mieliśmy żadnych ptaków, które mogłyby zanieść wiadomość do Fellsmarchu. - Był w Tamron Court, Wasza Wysokość - ustąpił wreszcie, niczym ostryga, która w końcu odsłania skrywane wewnątrz mięso. - Tamron Court! - Raisa wyprostowała się i obróciła. - A co on tam robił? - Szukał was - oznajmił Byrne. - Doszły go słuchy, że wplątaliście się w utarczkę między armią Montaigne’a a oddziałem z Tamronu. Myślał, że mogliście się, pani, schronić w stolicy. Dlatego udał się tam wraz ze swoją drużyną. Raisa wpatrywała się w Byrne’a przerażona. Czuła ucisk w żołądku. - On tam nadal przebywa, tak? - szepnęła. - A miasto jest oblężone przez Gerarda Montaigne’a. - Dlatego musimy działać szybko, póki książę Ardenu myśli, że jesteście w Tamron Court - stwierdził Byrne. - Co? A czemu miałby tak myśleć? - To długa historia. - Kapitan pocierał podbródek, jakby rozważał, czy powinien się wymigać od odpowiedzi. - Montaigne zagroził, że zrówna miasto z ziemią, jeśli się nie poddadzą. Wszyscy się zastanawiają, czy naprawdę byłby w stanie to zrobić, ale król Markus wydaje się przekonany, że tak, więc rozpuścił wieści, że jesteście, pani, w mieście, licząc na to, że w takiej sytuacji książę Ardenu nie zniszczy stolicy. Teraz Montaigne żąda, by król Markus was wydał, bo inaczej wytnie wszystkich w pień. Markus wysłał więc wiadomość do królowej Marianny z prośbą o wojsko, które miałoby was uratować. - Nie obawia się, że ja się gdzieś zjawię, i wtedy on okaże się kłamcą? - zapytała Raisa. - Kapral Byrne powiedział mu, że ponieśliście śmierć w walce z siłami Montaigne’a - odrzekł Byrne z grymasem niezadowolenia. - To właśnie kapral Byrne zaproponował ten spisek Markusowi, gdy Montaigne obległ miasto. - Ale po co? - Kapral Byrne domyślał się, że nie przekroczyliście granicy. Chciał, żeby ci, którzy was ścigają, wierzyli, że jesteście w Tamron Court, a nie tutaj, na terenach nadgranicznych. Dlatego on i jego drużyna postarali się o to, żeby było widać ich obecność, żeby szpiedzy na usługach Montaigne’a i lorda Bayara widzieli, że członkowie Gwardii Królewskiej wciąż tam są, i zakładali, że to się wiąże z waszą obecnością. - Nie - szeptała Raisa, chodząc tam i z powrotem. - No nie. Kiedy Montaigne odkryje, że został oszukany, będzie wściekły. Nie wiadomo, co zrobi. - Zatrzymała się i podniosła wzrok na Byrne’a. - A co z królową? Wyśle wojska na pomoc? - Biorąc pod uwagę obecną sytuację w królestwie, nie możemy wysłać armii do Tamronu - odparł Byrne oschle. - To by było bardzo ryzykowne. W każdej chwili może wybuchnąć wojna, zależnie od tego, jak się potoczą sprawy sukcesji. - Ale... jeśli moja matka uwierzy, że jestem uwięziona w Tamron Court - szepnęła Raisa - to czy nie wyśle wojska mimo wszystko? - Prawdę mówiąc, sama nie była pewna odpowiedzi na to pytanie. - Żeby się tak nie stało, powiedziałem jej, że was tam nie ma - rzekł Byrne, bacznie ją obserwując swymi szarymi oczyma. - Ale... ale... ale... to znaczy, że Amon... i wszyscy z Wilczej Zgrai... oni... tam zginą! - krzyknęła Raisa. - W straszliwy sposób. - To możliwe - stwierdził Byrne cicho. - Możliwe? Możliwe? - Stała na wprost niego z zaciśniętymi pięściami. - Amon jest waszym synem! Jak mogliście to zrobić? Jak mogliście? - Amon podjął tę decyzję dla dobra dynastii, zgodnie ze swoim obowiązkiem - zauważył Byrne. - Nie moją rzeczą jest go krytykować. Raisa wspięła się na palce i nachyliła w stronę Byrne’a. Wściekłość sprawiała, że huczało jej w uszach, a język jej zesztywniał. - Czy on chociaż miał wybór? - zapytała. - Powiedział mi, coście mu zrobili... O tym magicznym połączeniu, któreście mu narzucili. Byrne zmarszczył brwi i kciukiem potarł kącik oka. - Naprawdę? On tak powiedział? Raisa nie przestawała.

- Czy on w ogóle ma jeszcze wolną wolę, czy jest zmuszony do poświęcania się dla dobra dynastii? - Hmmm - odparł Byrne, wciąż przerażająco spokojny. - No cóż, chyba ma własną wolę, skoro opowiedział wam, pani, o więzi między królowymi a kapitanami. - A Szare Wilki? - nalegała Raisa. - Czy oni mieli wybór? - Pomyślała o swoich przyjaciołach: Hallie, której dwuletnia córeczka czeka na mamę w Fellsmarchu; Talii, która pozostawiła w Oden’s Ford ukochaną Pearlie; i o biednym Micku, który oferował Raisie swoją sakwę klanowej roboty na pocieszenie po utracie Amona Byrne a. Tamron Court jest rekompensatą za to, że nie udało się mnie schwytać, pomyślała. Owszem, arogancją jest myśleć, że atak na Tamron ma coś wspólnego z jej osobą. Gerard Montaigne pragnął tamrońskich bogactw, większej armii i tronu. Ona była tylko wisienką na torcie - okazją, by za jednym zamachem zgarnąć też Fells. - Musimy do nich dotrzeć - oświadczyła. - Na pewno jest jakiś sposób, żeby ich stamtąd wyciągnąć. Może ujawnię się i odciągnę Montaigne’a albo zaproponuję negocjacje? A może da się prześlizgnąć między ich liniami i... Sama nie wierzyła, że któraś z tych możliwości ma szanse powodzenia. Byrne też to wiedział, bo tylko patrzył na nią beznamiętnie, czekając, aż skończy. - Nawet nie wiemy, czy nadal jest w mieście, ani czy jeszcze żyje, Wasza Wysokość - zauważył cicho. - Żyje - powiedziała Raisa. - Więź działa w obie strony. Wiedziałabym, gdyby nie żył. - Miasto mogło już zostać zdobyte - ciągnął Byrne. - Jak on by się czuł, gdybyście teraz, pani, weszli do stolicy i zostali schwytani przez Montaigne’a? Cały jego wysiłek poszedłby na marne! Raisa z wściekłością kopnęła w drzwi stajni tak mocno, że sypnęły się drzazgi, a Duch potrząsnął łbem i szarpnął uprzężą. Księżniczka poczuła łzy, spływające jej po policzkach. Obróciła się z powrotem do Byrne’a. - Amon Byrne jest lepszy niż wy, lepszy niż ja. Jest zbyt cenny, żeby go porzucać. Dobrze o tym wiecie - powiedziała drżącym głosem. - Jest... Zawsze był moim najlepszym przyjacielem. - A więc mu zaufajcie - rzekł kapitan. - Jeśli ktokolwiek może wydostać się z miasta, to jest to właśnie on. Raisa starła dłońmi łzy z policzków. - Kapitanie Byrne, jeżeli coś stanie się Amonowi, nigdy wam tego nie wybaczę. Byrne chwycił ją za ramiona i ścisnął mocno. Światło lamp złociło jego twarz. - Jedyne, co możecie teraz dla niego zrobić, to ujść z życiem - powiedział chrapliwym, obcym głosem. - Nie pozwólcie im wygrać, Wasza Wysokość. Raisa ruszyła z powrotem przez podwórze stajenne w stronę gospody. Dręczył ją niepokój o Amona i Szare Wilki. Usilnie próbowała wymyślić jakiś plan ratunkowy. Karczma była już zamknięta, więc można było liczyć na to, że nikogo w niej nie będzie. Spakuje swoje rzeczy i mogą ruszać. Wtem zobaczyła Esmerell i Tatinę, które przytrzymując fałdy spódnic, by nie ubrudzić ich w błocie, biegły w deszczu w jej stronę. No nie, pomyślała. Jeszcze tego mi brakowało. Nagle tylnymi drzwiami z gospody wybiegło dwóch karciarzy, na których Raisa już wcześniej zwróciła uwagę, i rzucili się w pogoń za kobietami. Raisa szybko przeanalizowała to, co widziała, i wyciągnęła wnioski. Mężczyźni byli zapewne złodziejami i prawdopodobnie widzieli pękatą sakiewkę, z którą damy tak beztrosko się obnosiły. - Uważajcie! Za wami! - krzyknęła księżniczka i wydobywszy swój sztylet, rzuciła się biegiem przed siebie. Kobiety nie oglądały się do tyłu, ale przyspieszyły. Raisa nie podejrzewałaby ich o taką szybkość. Karciarze, biegnąc, coś pokrzykiwali. Coś, czego Raisa nie mogła zrozumieć. Usłyszała, jak otwierają się drzwi stajni, potem krzyki i tupot nóg za sobą. - Skryjcie się za mną! - krzyknęła do kobiet, gdy już się do niej zbliżyły. Wtedy jednak coś w nią uderzyło i przewróciło ją na bok. Podniosła się akurat w porę, by zobaczyć, jak karciarze rzucają się na tamrońskie damy. Edon Byrne chwycił ją za ramiona i mocno przytrzymał. Potrzebowała chwili, by zaczerpnąć tchu i przemówić. - Co robicie? - burknęła wreszcie, wyrywając się. Była przemoczona, ubłocona, cała drżała i szczękała zębami. Gwardziści powoli wyplątywali się i wstawali. Kobiety leżały płasko na plecach, bez ruchu, w ich wytworne suknie wsiąkała krew z deszczem. Pokonane przez graczy w karty. - Dobra robota - powiedział Edon Byrne szorstko, kiwając głową w ich stronę. - Ale następnym razem nie pozwólcie im podejść tak blisko do księżniczki. Karciarze wyciągnęli ostrza z ciał i wytarli w składające się z wielu warstw suknie kobiet. Jeden z nich ukląkł i przeszukał kobiety. Znalazł trzy noże i mały portret w ramce. Obejrzał obraz i w milczeniu podał go Raisie. Jej portret, wykonany na święto imienia. Byrne odsunął coś nogą od ciał, pochylił się i podniósł to dwoma palcami. To był sztylet, finezyjny, damski i śmiertelnie ostry.

ROZDZIAŁ DRUGI Grzebanie w starych kościach Ruch na drodze do Fetters Ford był większy, niż Han Alister się spodziewał. Wymęczeni i wychudzeni uciekinierzy posuwali się na północ, podczas gdy armia Gerarda Montaigne’a niszczyła ziemie na Południu. Niektórzy wyglądali na obłąkanych, zdumionych tymi okropnościami. Wciąż odziani byli w zniszczone bogate szaty świadczące o ich błękitnej krwi. Han miał wrażenie, że cały Tamron jest w drodze - mieszkańcy wsi szukają schronienia w miastach, a mieszczanie uciekają na wieś. Jakie jest prawdopodobieństwo, że w tym chaosie uda mu się odnaleźć jedną dziewczynę, podróżującą samotnie albo z dwoma czarownikami? Droga biegła wzdłuż rzeki Tamron na północ od Oden’s Ford. Na wschód leżał Arden, a dalej gęsty liściasty Las Tamroński. Na zachód rozciągały się żyzne pola Tamronu, na których obecnie szalała wojna. Ze zwęglonych budynków gospodarczych i domostw unosiły się smugi dymu. Wojacy najwyraźniej lubili wszystko palić. Może i Tamron był niegdyś spichlerzem Siedmiu Królestw, lecz obecnie trudno było tu zdobyć żywność, nawet dysponując pokaźnym portfelem. Wzdłuż drogi ulokowały się małe wioski oddalone od siebie o jeden dzień jazdy konnej, niczym węzły na postrzępionym sznurku. Każdej z nich strzegły miejscowe oddziały samoobrony uzbrojone w widły, pałki i długie łuki, gotowe odpierać ataki wygłodniałych hord żołnierzy i ludności cywilnej. Na szczęście Han był przyzwyczajony do głodu. W każdej wiosce była co najmniej jedna gospoda i w każdej Han zadawał te same pytania: - Czy widzieliście tu dziewczynę mieszanej krwi z zielonymi oczami i ciemnymi włosami? Jest niska, mniej więcej takiego wzrostu. - Tu przykładał dłoń poniżej swoich barków. - Nazywa się Rebeka Morley i może podróżować w towarzystwie dwojga miotaczy uroków, brata i siostry. Zapamiętalibyście ich... Wysocy, siostra ma bardzo jasne włosy i niebieskie oczy, a brat ciemne oczy i włosy. Niektórzy pytani robili sobie z tego żarty. - A co się stało, panienka ci uciekła? Większość jednak zdawała się brać pod uwagę wyraz twarzy Hana, a może amulet zwisający z jego szyi lub żałosny wygląd człowieka doświadczonego tragicznymi wydarzeniami. Dziewczęta zaginione w wojennej zawierusze to nie temat do żartów. Martwe ciała były wszędzie. Zwisały z drzew niczym makabryczne owoce kiwające się na lekkim wietrze. Pola bitwy pokryte były ciałami poległych żołnierzy, którymi zajęły się już padlinożerne ptaki. Chmury much wzbijały się z trucheł zwierząt przy drodze, a ludzkie zwłoki zanieczyszczały trakty wodne. Przez większość dni Han czuł wokół smród rozkładu i zgnilizny. To mu przypominało podróż przez Arden w towarzystwie Tancerza w drodze do Oden’s Ford. Czy to naprawdę było zaledwie rok temu? Ta trucizna rozprzestrzeniła się już na tereny Tamronu i groziła zarażeniem Fells. Trzymaj się od tego z daleka, powiedział Han sam do siebie. I bez tego czeka cię wiele bitew. Jeden z karczmarzy pamiętał osobę pasującą do opisu Hana, podróżującą samotnie na siwym nizinnym ogierze dużo dla niej za dużym. To jednak niewiele Hanowi mówiło. Miał nadzieję, że grupa Raisy przejechała bez przeszkód, że doniesienia o jej zetknięciu się z armią Gerarda są nieprawdziwe. Możliwe było, że odbiła w bok i schroniła się w stolicy Tamronu, teraz oblężonej przez wojska Gerarda Montaigne’a. Han zastanawiał się, czy nie jechać na zachód, w kierunku stolicy, lecz nie był w stanie się dowiedzieć, czy ona tam jest, czy nie. A gdyby nawet była, nic nie mógłby zrobić. Zaczerpnął powietrza i wypuścił je, zmuszając się do rozluźnienia karku oraz ramion i do rozprostowania pleców. Zresztą i tak kapral Byrne z Szarymi Wilkami ruszył w tamtą stronę. Han miał własny szlak do przebycia. Gdyby nie niepokój o Rebekę, nie śpieszyłby się do Fells. Bo czemuż miałby pędzić na służbę do górskich klanów, które go oszukiwały i zdradziły? Czemu miałby się śpieszyć do konfrontacji z Radą Czarowników? Czy naprawdę chce być obrońcą Marianny - królowej odpowiedzialnej za tyle jego osobistych strat? Królowej, która prawdopodobnie wciąż oferuje nagrodę za jego głowę? Nawet jeżeli dotrze do Fells, nie może ufać, że klany będą go osłaniać. Wojownicy Demonai nienawidzą go, bo jest obdarzony mocą. Odrzucili go, pragnąc kupić trochę czasu. Gdyby nie Rebeka, uciekłby w inną stronę. Trzymając się z dala od gór, mógłby przez wiele miesięcy, a nawet lat unikać tych, którym przysiągł służyć. Na pewno udałoby się znaleźć jakąś nizinną kryjówkę i zniknąć. Jakby to było możliwe! Prychnął. Owszem, podobało mu się w Oden’s Ford, ale nie lubił nizin. Choć był dzieckiem miasta, to wychowywał się w górach i płaskie przestrzenie dookoła wprawiały go w zakłopotanie. Tęsknił do tego, by znowu otulić się górami.

I tak nigdy nie udawało mu się długo pozostawać w cieniu. Wcześniej czy później miałby swój gang - ludzi, których trzeba utrzymać i za których jest się odpowiedzialnym. Którzy będą płacić za jego błędy. Dlatego nie brał poważnie pod uwagę zerwania umowy z klanami. W każdym razie nie poprzez ucieczkę. Nie wystarczało być po stronie zwycięzców. On, Han Alister, miał zamiar wyjść z tego obronną ręką. Han i klany mieli wspólnego wroga. Lord Gavan Bayar, Wielki Mag Fells, doprowadził do śmierci matki i siostry Hana. Torturował i zabił jego przyjaciół, próbując znaleźć Hana i odzyskać amulet odebrany przez niego Bayarom. Ten czaromiot w kształcie węża należał niegdyś do jego przodka Algera Waterlowa, niesławnego Króla Demona. Teraz przylegał do skóry na piersi Hana. Później Rebeka Morley zniknęła z Oden’s Ford, a wraz z nią syn lorda Bayara Micah. Jeżeli Han nie trafi na ślad Rebeki, to wyśledzi Micaha i wyciśnie z niego prawdę. Jeśli Rebeka jeszcze żyje, to czas nagli, a jeśli nie żyje, to on już dopilnuje, żeby Bayarowie za to zapłacili. W Oden’s Ford był zbyt pewny siebie. Teraz jego własne słowa brzmią jak naiwne przechwałki. Wy, Bayarowie, musicie się nauczyć, że nie można mieć wszystkiego. I ja was tego nauczę. Jeszcze bliższy prawdy był w rozmowie z Rebeką, kiedy widział ją ostatni raz: Zawsze, kiedy próbuję odłożyć coś na przyszłość, tracę to. Teraz wracał do domu tak jak członek gangu Łachmaniarzy wchodzący do Południomostu, gdzie dookoła zewsząd czyhają nań wrogowie. Tyle że tym razem jeśli poleje się krew, to po drugiej stronie. To znaczyło, że potrzebuje lepszej broni. Będzie musiał zaryzykować powrót do Edijonu i pogodzić się ze swoim dawnym nauczycielem Krukiem. Kruk także go okłamał - traktował jak bezmyślne narzędzie, które bezwzględnie wykorzystał do próby zabicia ich wspólnych wrogów Bayarów. A jednak Kruk nauczył Hana podczas tajemnych nocnych spotkań więcej, niż przekazali mu wszyscy wykładowcy z Oden’s Ford razem wzięci. Han chciałby przed przekroczeniem granicy Fells uzyskać pomoc Kruka. Musi wejść do Edijonu z bezpiecznego miejsca, bo opuszczone przez niego ciało będzie w tym czasie całkowicie bezbronne. Znalazł wyłom w małym kanionie, gdzie niewielki strumyk wpadał do rzeki, w odległości mniej więcej jednego dnia jazdy na południe od Fetters Ford. Rozłożył koce przy ścianie wąwozu ponad strumieniem. Wygrzebał niekształtną szczelinę w skalistym podłożu i rozpalił na jej dnie ognisko, które nie dymiło, więc nie powinno było być widoczne, chyba że bezpośrednio z góry. Zjadł kolację jak zawsze - chleb, ser, wędzoną rybę i suszone owoce - i popił herbatą zrobioną z wody ze strumienia. Następnie, pochyliwszy się nad ogniskiem, żeby lepiej widzieć, przejrzał swoją księgę zaklęć. Kruk potrafił tworzyć iluzje, lecz wydawało się, że nie jest w stanie samodzielnie czarować. Brakowało mu żaru, tej wytwarzanej przez czarowników energii, która wspierana przez amulety wpływa na rzeczywistość. Jeżeli więc w Edijonie jedynym narzędziem, jakim można komuś zaszkodzić, jest magia, to Han powinien wrócić bezpiecznie. Jeżeli tak jest. Wciąż nosił talizman z jarzębiny, otrzymany od Tancerza - ten, który podczas ostatniej wizyty w Edijonie uchronił go przed opętaniem przez Kruka. Musiał wierzyć, że tym razem znowu go ochroni. Było to oczywiście ryzykowne, lecz on potrzebował sprzymierzeńca, a Kruk tak samo nienawidził Bayarów i był chyba jedyną osobą, która mogła i prawdopodobnie chciała nauczyć Hana tego, co mu potrzebne do zwycięstwa. Zaczerpnął tchu i skupił się na pomieszczeniu w wieży Mystwerku, gdzie spotykali się podczas jego pobytu w Oden’s Ford. Domyślał się, że miejsce nie ma znaczenia, to było tak samo dobre jak każde inne. Zobaczył zniszczone deski podłogi, olbrzymie dzwony wiszące nad głową, blask księżyca na ścianie. Zacisnął palce na amulecie i wypowiedział zaklęcie. Kiedy otworzył oczy, stał w dzwonnicy wieży Mystwerku, odziany w idealnie skrojone, wytworne szaty błękitnokrwistych. Szybko obrzucił wzrokiem otoczenie, nie spuszczając dłoni z amuletu. Był sam. Wciągnął ciepłe, wilgotne powietrze - zapach Południa. Na zewnątrz po bruku przetoczył się wóz. Czy Han zobaczyłby go, gdyby podbiegł do okna? Czy gdyby teraz wyszedł na zewnątrz i ruszył do Hampton Hall, spotkałby się z Tancerzem? Nie potrafił sobie tego wszystkiego poukładać. Czekał. Minęła minuta. Kolejna. Może się mylił i Kruk się nie zjawi. Poczuł rozczarowanie. Cierpliwości, Alister, pomyślał. Minął już miesiąc i najprawdopodobniej Kruk nie spodziewa się ciebie znów zobaczyć. Wreszcie powietrze przed nim zamigotało, zalśniło i zaczęło gęstnieć. To był Kruk, lecz jakże inny od tego, którego Han pamiętał. Jego obraz był wątły, niematerialny, ubranie zwisało na nim niczym skrzydła anioła. Były instruktor Hana stał w pewnym oddaleniu, w rozkroku, z rękami uniesionymi jakby do obrony. Jego włosy, wcześniej kruczoczarne, teraz były jasne, niemal przezroczyste, choć oczy pozostały tak samo niebieskie jak przedtem. - Witaj, Kruku - przywitał go Han. Kruk przechylił głowę, obserwując Hana, jakby ten mógł w każdej chwili go zaatakować. - Co tu robisz? - zapytał. - Nie przypuszczałem, że jeszcze cię zobaczę. - Możliwe, że to ostatni raz - odparł Han takim tonem, jakby mu wcale na tym nie zależało. - Ale pomyślałem, że

dam ci szansę wyjaśnienia tego, co się stało. - Po co miałbym ci cokolwiek wyjaśniać? - zapytał Kruk i zmrużył oczy. - Nasze spotkania przyniosły znacznie więcej korzyści tobie niż mnie. Stworzyłem ci szansę pozbycia się dwojga Bayarów, a ty ją zaprzepaściłeś. - Dobra. Rozumiem, że to strata czasu. No to żegnaj - powiedział Han. Złapał swój amulet i otworzył usta, jakby chciał wypowiedzieć zaklęcie zamykające. - Poczekaj! - Kruk podniósł ręce i zaraz opuścił je wzdłuż ciała. Tym razem darował sobie świecidełka i fantazyjne łaszki. - Proszę, zostań. Han stał z dłonią na amulecie. Czekał. - Czy chciałeś, żebym wyjaśnił ci coś konkretnego? - zapytał Kruk z westchnieniem. - W kwestii skuteczności? - Chcę wiedzieć, kim jesteś, dlaczego nie chcesz, żebym to wiedział, dlaczego chowasz taką urazę do Bayarów i dlaczego chciałeś współpracować ze mną - odpowiedział Han. - Tyle na początek. Kruk pocierał czoło kciukiem i palcem wskazującym. Wyglądał na pokonanego. - Nie wystarczy, jeśli obiecam, że już nie będę cię traktował jak głupca? - Nie. - Han potrząsnął głową. - Nawet gdy powiem ci prawdę, i tak mi nie uwierzysz - oznajmił Kruk. - Zawsze tak jest. Ludzie zupełnie bez potrzeby ograniczają samych siebie i próbują ograniczać innych. - Wciąż nie wiem tego, czego chcę się dowiedzieć - zauważył Han. - Nie należę do najcierpliwszych osób. - Ja też nie - stwierdził Kruk. - Ale musiałem się wykazać niewiarygodną cierpliwością dłużej, niż możesz to sobie wyobrazić. Kim jestem? Kiedyś byłem wrogiem Bayarów. Ich największym rywalem. W tym momencie było wiadomo, że ujawni tę historię jedynie w strzępkach i zagadkach. - A teraz nie jesteś? - zapytał Han. Kruk uśmiechnął się blado. - Chyba można by powiedzieć, że jestem cieniem. Duchem dawnego siebie. Pozostałością po tym, kim niegdyś byłem, powstałą z pamięci i emocji. Bayarowie nie uważają mnie już za zagrożenie. A jednak - przyłożył palec do skroni - mam coś, czego bardzo pragną. - Wiedzę - domyślił się Han. - Wiesz coś, czego chcą się dowiedzieć. - Wiem coś, czego chcą się dowiedzieć, i mam zamiar to wykorzystać, by ich zniszczyć - oświadczył Kruk rzeczowo. - To sens mojego istnienia. Han przestał rozumieć. - Co masz na myśli, mówiąc, że jesteś duchem dawnego siebie? Obraz Kruka zadrgał, zamigotał, rozpłynął się i ponownie się ukształtował. - To wszystko, co po mnie pozostało - powiedział. - Jestem iluzją. Istnieję w twojej głowie, Alister. I w Edijonie, miejscu spotkań czarowników. Nie w świecie, który uważasz za rzeczywisty. - Chcesz powiedzieć, że... nie żyjesz? - Han wpatrywał się w Kruka zdumiony. - To niedorzeczne. - W każdym razie to się nie zgadzało z tym, czego uczono go w świątyni. Ale w końcu nigdy nie uważał się za teologa. Kruk wzruszył ramionami. - A czym jest śmierć? Utratą ciała? Utratą ożywczej iskry? Jeżeli tak, to jestem martwy. A może życie to trwanie pamięci i emocji, woli i pragnień? - ciągnął Kruk, jakby prowadził rozmowę z samym sobą. - Jeżeli tak, to jestem bardzo żywy. - Ale nie masz ciała - podsumował Han. - No właśnie. - Kruk się uśmiechnął. - Nie mam ciała ani nic poza tym, co potrafię stworzyć w Edijonie. A do zemsty na Bayarach potrzebne jest ciało. Konkretnie, ciało czarownika, bo to by mi pozwoliło wykorzystać tę wielką wiedzę na temat magii, którą posiadam. - I tu było miejsce dla mnie - zauważył Han. - Mogłem dostarczać ci żaru, którego potrzebowałeś. - Tu było miejsce dla ciebie. - Kruk uważnie przyjrzał się Hanowi. - Wydawałeś się idealnie nadawać. Masz wielką moc... zaskakująco wielką. Nie umiałeś prawie nic albo bardzo mało, przez co byłeś podatny na mój wpływ i chętny do spędzania ze mną czasu. Nienawidziłeś Bayarów i sądząc po twojej nędznej przeszłości, byłeś bezwzględny i pozbawiony zasad. Wszystko pasowało. - Pasowało? - oburzył się Han. Nie spodziewał się aż takiej szczerości. Kruk skinął głową. - Na początku dość łatwo było mi nad tobą panować, zwłaszcza gdy aktywnie używałeś amuletu. Nawet czasami ci pomagałem, gdy wydawało się, że grozi ci przedwczesna śmierć. - Chodzi ci o ten kolczasty żywopłot, kiedy nas ścigali przez granicę w drodze do Delphi? - zauważył Han. - I kiedy uciekaliśmy księciu Gerardowi w Ardenscourt? - Han pokonał kilku żołnierzy Montaigne’a, choć miał wrażenie, że sam niewiele zrobił. - Tak. Ale w końcu, gdy już zyskałeś większą wiedzę, stworzyłeś bariery, które trzymały mnie z dala. Bardzo frustrujące. Próbowałem się przez nie przedostać.

- I wtedy przybyłem do Edijonu - powiedział Han. - Ku mojej radości, tak. - Kruk spojrzał na niego z ukosa. - W Edijonie wciąż byłeś podatny na wszelkie iluzje, które tworzyłem. Nadal mogłem wchodzić do twojego umysłu. Mogliśmy prowadzić rozmowy i mogłem cię uczyć. To stwarzało wiele możliwości. - Ale... - Han zmarszczył czoło - nadal się zdarzało, nawet po tym, jak zaczęliśmy się spotykać, że wchodziłeś we mnie w realnym życiu, prawda? - Znalazł się na górnym piętrze Biblioteki Bayarów pośród starych, zakurzonych ksiąg. Wydobył z kieszeni mapę Szarej Pani i spis zaklęć, a także notatki, które trzymał teraz w jukach. - Miałem wielkie dziury w pamięci w te dni, kiedy się spotykaliśmy. - Pod koniec naszych sesji, gdy już byłeś prawie całkiem wyzuty z mocy, bariery opadały. Mogłem wtedy cię opętać i wraz z tobą opuścić krainę marzeń - wyznał Kruk bez cienia skruchy w głosie. - To dlatego zmuszałeś mnie do tak ciężkiej pracy? - zapytał Han. - Żebym wyczerpał swoją moc i żebyś mógł przejąć kontrolę? - To również, ale też mieliśmy wiele do zrobienia - oświadczył Kruk. - Niestety, w stanie wyczerpania nie nadawałeś się do magicznych zadań, więc nie mogłem wtedy ścigać Bayarów. Ale to mi dało możliwość przejścia na tamtą stronę. Han poczuł gęsią skórkę na myśl o Kruku obecnym w jego ciele. - Ale większość czasu spędzałeś w starej części biblioteki? Kruk wyglądał na zaskoczonego. - Pamiętasz to? - Kilka razy zostawiłeś mnie w złym miejscu - odparł Han. - W magazynie. - Miałem niewiele czasu do całkowitego wyczerpania twojego amuletu. Kilka razy zabrakło nam mocy, zanim zdążyłem cię odstawić. - A ja myślałem, że tracę zmysły - rzekł Han. - Czego szukałeś? - Chciałem tylko być lepszy od ciebie - powiedział Kruk, przygryzając wargę i odwracając wzrok. - Jesteś wymagającym studentem, Alister. Ciągle zadajesz pytania i domagasz się odpowiedzi. - Nie wierzę ci - stwierdził Han. - Myślę, że miałeś własny plan. Może szukałeś sposobu, żeby opętać mnie na stałe? Oczy Kruka zalśniły, co znaczyło, że Han trafił w sedno. - Tak by było najlepiej. Ale zdaje się, że to niemożliwe. - Kruk zamknął oczy, jakby jeszcze raz to przeżywał. - Wyobrażasz sobie, Alister? Możesz sobie wyobrazić, jak to jest dla takiego cienia jak ja znowu poczuć świat wszystkimi zmysłami: wzrokiem i dotykiem, zapachem, smakiem i słuchem? - Ja bym nie poszedł do biblioteki - odparł Han. Kruk się roześmiał. - Lubię cię, Alister. Wszystko byłoby łatwiejsze, gdybyś był mniej sympatyczny. I głupi. Na pewno byłbyś bardziej uległy. - Uległość do niczego nie prowadzi - stwierdził Han, czując się jak wiejski chłopiec na targu. Kruk zrzucił na niego tak dużo, że trudno było spod tej sterty spraw dostrzec jakieś światło. W jego głowie kołatały się same pytania. - A więc ja byłem z tobą niezwykle szczery - rzekł Kruk, przerywając zadumę Hana. - A teraz ty mi powiedz, po co wróciłeś. Czy mam rozumieć, że nadal czegoś ode mnie chcesz? - Jestem w drodze do Fells, gdzie czeka mnie walka z Bayarami, a może całą Radą Czarowników - oświadczył Han. - Sam jeden? To ambitny zamiar, nawet jak na ciebie - zauważył Kruk oschle. - Co dokładnie chcesz osiągnąć? Poza utratą życia. - Bayarowie mają zamiar osadzić Micaha Bayara na tronie Szarych Wilków. Chcę temu zapobiec. - Aha. Bayarowie są uparci - mruknął Kruk. - Szkoda, że młody Bayar nie zginął w Edijonie - urwał i spojrzał na Hana zmrużonymi oczyma, by sprawdzić, czy wyczuł aluzję. - A co ty masz do Bayarów. Co oni ci zrobili? - Rok temu zamordowali mi mamę i siostrę - odparł Han. - Teraz nie mam już nikogo. A ostatnio... poznałem jedną dziewczynę, Rebekę. To była moja... hm... nauczycielka. Zniknęła i to przez Bayarów. Myślę, że zrobili to, żeby się na mnie odegrać. Kruk spojrzał mu prosto w oczy. - Ty żałosny durniu - powiedział i pokręcił głową. - Kochasz ją, prawda? A niech to! Ta moja twarz, z której w Edijonie wszystko da się wyczytać, pomyślał Han. Kruk się roześmiał. - Dam ci krótką radę: nie wdawaj się w wojnę o dziewczynę. Nie warto. Miłość robi z mądrych mężczyzn głupców. - Nie przyszedłem do ciebie po radę, tylko po pomoc. Wszystko jest przeciwko mnie. Nawet jeśli mi pomożesz. - Wracasz do mnie po pomoc po tym, co stało się ostatnim razem? - Kruk uniósł brwi. - Miałem cię za sprytniejszego. - Wszystko jest ryzykowne - odrzekł Han. - Istnieje ryzyko, że znowu mnie zdradzisz, ale teraz już jestem na to przygotowany, więc nie tak łatwo będzie ci wyrządzić mi krzywdę. Ze strony zaś Bayarów zagrożenie jest realne i bliskie.

Kruk stał w lekkim rozkroku, z przechyloną na bok głową, i patrzył na Hana tak, jakby widział go pierwszy raz. - No no, Alister, co za wielkie słowa. Ta młoda niewiasta, ta twoja nauczycielka, naprawdę nauczyła cię ogłady. Rebeka. Han poczuł ucisk w żołądku. Być może przez te lekcje zginęła. - W głębi duszy się nie zmieniłem - odpowiedział. - Zamierzam zdobyć to, czego chcę, i nikt mi w tym nie przeszkodzi. Ty też. Albo robimy to po mojemu, albo wypadasz z gry. Decyduj. - W porządku. Zrobimy to po twojemu - zgodził się Kruk. - Ale i tak udzielę ci rady, a ty zdecydujesz, czy ją wykorzystasz. - Dobrze - powiedział Han, czując, jak znów ogarniają go wątpliwości. - Ale najpierw muszę wiedzieć, co wydarzyło się między tobą a Bayarami i kiedy to było. Gdzie się od tamtej pory podziewasz? I dlaczego wybrałeś mnie? - Czy to w ogóle ma znaczenie? - odrzekł Kruk, odwracając się, aby Han nie widział jego twarzy. - Łączy nas zbieżność interesów, nic więcej, jak w małżeństwie z rozsądku. Czy to nie wystarczy? - Przekonałem się już, że to, o czym nie chcesz mówić, jest właśnie tym, co ja chcę wiedzieć - powiedział Han, myśląc: Jeśli dowiem się, dlaczego, jeśli poznam twoją motywację, łatwiej przewidzę, kiedy wbijesz mi nóż w plecy. - Już ci mówiłem. Jeśli powiem ci prawdę, nie uwierzysz mi. - Kruk chodził tam i z powrotem, jego postać znów migotała, co Han już nauczył się przyjmować za oznakę poruszenia. Czyżby to było tak straszliwe wspomnienie, że Kruk nie jest w stanie wydobyć go z pamięci? - Spróbuj - zachęcił Han Kruka, gdy ten nie przestawał chodzić. - No, śmiało. Podsuń mi przynajmniej jakieś dobre kłamstwo, może mnie przekonasz. - Dla ciebie i tak nie ma znaczenia, co się stało - odezwał się Kruk. - To było dawno przed twoim urodzeniem. Nie jesteś nawet taki stary, pomyślał Han, ale zaraz sobie przypomniał, że Kruk może być w każdym wieku. - Nic, co powiesz, chyba mnie nie zaskoczy - stwierdził Han. - Ale póki nie poznam twojej historii, nasza współpraca jest niemożliwa. W końcu Kruk stanął na wprost Hana. Na twarzy miał gorzki uśmiech. - Zobaczymy - powiedział. - Zobaczymy, jaki z ciebie chojrak. - Jego obraz nieco się zmienił, stał się ostrzejszy, wyrazistszy. Włosy pozostały jasne, lśniące, okalające szlachetne arystokratyczne rysy. Miał oczy koloru chabrów i uśmiechnięte usta. Tak jak przedtem wyglądał na ledwie o kilka lat starszego od Hana. Jego strój był bardziej wyszukany - pięknie skrojona peleryna ze wzorzystej satyny, dziwnie staroświecka, w kolorze o parę tonów ciemniejszym niż włosy. Biła od niego moc - był tak przystojny, jak tylko można sobie wyobrazić. - Pytałeś, jak naprawdę wyglądam - powiedział, obracając się wokół własnej osi z rozłożonymi ramionami. - Nasyć wzrok. Oto, jak wyglądałem, kiedy stanąłem na drodze Bayarom. Na stule wyhaftowany miał wizerunek kruków, a na jego pelerynie widniał haft przedstawiający zwiniętego węża i berło przełożone przez koronę z wyrytymi wizerunkami wilków. Ten herb wydał się Hanowi znajomy - gdzie go widział? - To były niespokojne i niebezpieczne czasy - powiedział Kruk. - Byłem młody i potężny, rywalizowałem z Bayarami w każdej dziedzinie: polityki, magii, i... - trochę się zająknął - we wszelkich możliwych sprawach. Gdy już wydawało się, że pokonałem ich na dobre, zostałem zdradzony i Bayarowie mnie uwięzili. Kiedy to się stało, schroniłem się w amulecie, który tak długo nosiłem. Han stukał palcem wskazującym w swój amulet. - Chcesz powiedzieć, że się schowałeś w czaromiocie? Kruk się uśmiechnął. - Oczywiście mi nie wierzysz, jak przewidywałem. Cieszy mnie, że zawsze mam rację. Jak już mówiłem, używałem magii w bardzo twórczy sposób. Miałem nadzieję, że amulet trafi w przyjazne ręce. Niestety Bayarowie zdawali sobie sprawę, że klucz do wszystkiego, czego pragną, tkwi w tym czaromiocie. Chociaż przez ponad tysiąc lat próbowali poznać jego sekrety, nie udało im się to. Han usiłował połączyć te fragmenty w logiczną całość. To przypominało układanie puzzli, z których nie można nic wywnioskować, póki nie złoży się wszystkich elementów. Z tą różnicą, że obraz, który powstawał, był nieprawdopodobny. Jak gdyby w odpowiedzi na myśli Hana, na piersi Kruka zjawił się amulet na ciężkim złotym łańcuchu - identyczny jak wężowy amulet Alistera. - Jestem pierwszym właścicielem amuletu, który dzisiaj jest twój - oświadczył Kruk. - Zrobiono go dla mnie na zamówienie, gdy byłem mniej więcej w twoim wieku. Potrzebowałem czegoś tak potężnego, żeby tworzyć magię, jakiej nikt wcześniej nie widział. Nie ma na świecie drugiego takiego amuletu. Han znieruchomiał, wszelkie słowa zamarły mu w ustach. - Kiedy Hanalea mnie zdradziła, nie ośmieliłem się ujawnić Bayarom - mówił dalej Kruk. - Tkwiłem więc uwięziony przez tysiąc lat. Kiedy amulet trafił w twoje ręce, chwyciłem się tej okazji. Oczywiście, robiłem co w mojej mocy, żeby go nie odzyskali.

Han spojrzał na swój amulet i przesunął palcami po głowie węża. Podniósł z powrotem wzrok na Kruka i myśli zaczęły mu się układać w logiczną całość. - Nie mówisz poważnie - szepnął. - To nie może być prawda. Kruk wciąż się uśmiechał, lecz jego niebieskie oczy były zimne jak lodowiec. - Jestem Alger Waterlow - oświadczył, gładząc wężowy amulet. - Ostatni król czarownik z Fells. Han patrzył na niego zdumiony, oniemiały. Jego myśli kłębiły się i pieniły niczym eliksir sporządzony z niedopasowanych składników. Kruk przechylił głowę. - Wyglądasz na wstrząśniętego, Alister. Pozostawię cię z tym i dam ci trochę czasu na przemyślenia, zanim pochopnie coś zrobisz albo powiesz. Jak już pewnie zauważyłeś, zawsze możesz mnie tu znaleźć. Wróć do Edijonu, gdy będziesz gotów do współpracy ze mną. Jeśli to kiedykolwiek nastąpi. Jeszcze dość długą chwilę przyglądał się Hanowi, jakby szukał w jego twarzy czegoś, co miałoby go zatrzymać. Potem rozpłynął się jak tania świeca.

ROZDZIAŁ TRZECI Dwie wiadomości: dobra i zła W długiej podróży z Fetters Ford do Delphi Raisie udawało się chwilami zapomnieć, że jest wściekła. Wściekła na Gerarda Montaigne’a, potwora, który trzyma w swym uścisku jej przyjaciół. Wściekła na tych w domu, którzy spiskują w celu odebrania jej prawowitego dziedzictwa, posuwając się do morderstw i innych niegodziwości. Wściekła na kapitana Byrne’a, który wydawał się gotów do poświęcenia własnego syna dla dobra dynastii Szarych Wilków. Wściekła przede wszystkim na samą siebie. Gdyby prawie rok temu nie opuściła królestwa, nie doszłoby do tego wszystkiego. Niełatwo jest jednak pozostawać wściekłym, zasypiając w siodle. Raisa budziła się nagle i czuła dłoń kapitana Byrne’a na plecach, gdy przytrzymywał ją, by nie spadła z konia. - Zjedzcie coś, Wasza Wysokość - namawiał ją, podając worek suszonych owoców i orzechów. - Z pełnym żołądkiem nie będziecie, pani, zasypiać. Przyjmowała to bez zastanowienia, nie pomyślawszy nawet, że wciąż mu nie wybaczyła. Gdy sobie o tym przypominała, on już poganiał konia naprzód lub pozostawał w tyle, tak że niełatwo było z nim porozmawiać. Nie odzywała się do niego, chyba że było to konieczne. Nie była po prostu pewna, jakie słowa wydobędą się z jej ust. Byrne prowadził ich przed siebie jak opętany. Raisa podejrzewała, że gdyby konie mogły to wytrzymać, to kazałby im jechać całą noc. W tej sytuacji jednak wstawali przed świtem i podróżowali jeszcze długo po zmierzchu - a dni były coraz dłuższe, wokół zieleniły się pola, z niższych partii północnych gór już zniknęły śnieżne czapy. Byrne postanowił jechać na wschód, przez północny Arden, a nie bezpośrednio na północ, jak planowała Raisa. Jego rozumowanie było proste: - Jeżeli lord Bayar wie, że byliście, pani, w Fetters Ford, będzie się nas spodziewał przy Ścianie Zachodniej. My zaś musimy zrobić to, czego się nie spodziewa. Wojska Ardenu zostały ściągnięte na Południe do wzmocnienia granicy z Tamronem, podczas gdy jedyny żyjący brat Gerarda król Geoff czekał na rezultat oblężenia stolicy. Na terenach wiejskich panowała niezwykła cisza, jak gdyby całe królestwo wstrzymało oddech. Nie mogli jechać po ciemku po nierównym terenie, więc wybrali drogę do Delphi przez północny Arden, wzdłuż gór, co oznaczało, że będą przechodzić przez Przełęcz Sosen Marisy. Raisa rozumiała, że tempo ma duże znaczenie. Bez sensu byłoby podejmować długą, uciążliwą i niebezpieczną podróż przez Arden i Tamron tylko po to, by po przybyciu do domu dowiedzieć się, że jej siostra Mellony została wyznaczona na następczynię tronu zamiast niej. Poza tym kapitan Byrne na pewno nie chciałby spędzać z zagniewaną, obrażoną, przygnębioną księżniczką więcej czasu, niż musiał. I bez wątpienia martwił się o matkę Raisy Mariannę - królową, której poprzysiągł służbę i ochronę. Raisa również martwiła się o matkę. Odczuwała tę troskę jako fizyczny, ograniczający ruchy ból, jakby nosiła przyciasny gorset. Długie godziny na koniu skłaniały do rozmyślań. Myśli Raisy podróżowały szybciej niż wierzchowce - do Fellsmarchu, do zamku na wyspie na rzece Dyrnie, do komnaty matki, gdzie niewątpliwie knuto spiski w celu pozbawienia Raisy tronu. Zobaczyła królową i lorda Bayara pochylonych nad jakimś ważnym dokumentem - głowa Marianny jasna jak lśniące, klepane złoto najczystszej próby, a Wielkiego Maga srebrzysto-czarna jak popiół po spalonym drewnie. Raisa i jej matka były jak ogień i woda - każda pragnęła zmieniać kształt i naturę tej drugiej. Teraz księżniczka miała nadzieję, że uda im się wzajemnie uzupełniać, połączyć swoje najlepsze cechy, które stopią się w coś tak trwałego jak stal. Byle tylko mama dała jej szansę. Mellony nie mogła tego zrobić. Miała zaledwie trzynaście lat, a poza tym była zbyt podobna do Marianny. - Mamo, proszę - szeptała Raisa. - Proszę, poczekaj na mnie. W chwilach największego załamania Raisa obarczała siebie winą za to wszystko - kryzys w królestwie, inwazję Tamronu i to, co się stanie z Amonem Byrne’em i pozostałymi kadetami, gdy Gerard Montaigne zdobędzie Tamron Court. Gdyby nie ona, Edon Byrne przebywałby teraz w zamku i strzegł królowej, a Amon byłby komendantem swojego roku w Oden’s Ford. Straciła też Hana Alistera - ich rozkwitający romans został brutalnie wyrwany z korzeniami. Han był jedynym chłopakiem, przy którym czuła, że nie różnią się od innych zakochanych na całym świecie. Chociaż ten związek nie miał przyszłości, to pozostawił w jej sercu olbrzymią pustkę. Miała wrażenie, że wszystko, czego się dotknie, zamienia się w pył. Wszystko, na czym jej zależało, przesypywało się jej między palcami.

W takim stanie przygnębienia nie słuchała głosu rozsądku, który mówił: Nigdy nie pokochałabyś Hana Alistera, gdybyś nie wyjechała z Fells. Nie poznałabyś też Hallie, Talii ani Pearlie. Nie dowiedziałabyś się, co znaczy być żołnierzem. Jeśli przeżyjesz, wszystko to sprawi, że będziesz lepszą królową. Hołubiła swój gniew, zasilała go i rozkoszowała się nim, bo bez tego musiałaby poddać się rozpaczy. Musiała liczyć na to, że Gerard Montaigne jest wciąż zajęty na zachodzie obleganiem stolicy Tamronu. Póki miasto się nie podda, książę Ardenu nie dowie się, że uciekła. I póki miasto się broni, Amon żyje. Niektóre figury na tej szachownicy wciąż się nie ujawniły - na przykład Micah Bayar i jego siostra Fiona. Ostatni raz Raisa widziała ich na granicy między Tamronem a Ardenem podczas bitwy oddziału Tamronu z dużo liczniejszymi siłami Montaigne’a. Czy im także udało się uciec? Czy może zginęli w pierwszej potyczce tej niewypowiedzianej wojny? Zacisnęła pięści wewnątrz rękawiczek, zła jak borsuk z łapą w potrzasku. Gwardziści nauczyli się już chodzić wokół niej na palcach, żeby nie ściągać na siebie niezasłużonych reprymend. Krajobraz wokół wyraźnie piękniał, w miarę jak zostawiali za sobą wilgotne równiny Tamronu i wkraczali w teren podgórski. Miejsce cyprysów zajęły pokryte wiosennymi liśćmi klony i dęby, które dalej ustąpiły pola osikom i sosnom. Spędzili noc w Delphi, państwie-mieście między Ardenem a Fells, które zaopatrywało wszystkie Siedem Królestw w węgiel, żelazo i stal. Kłębiły się tam tłumy uciekinierów z Ardenu i Tamronu, bowiem tylko głupcy i desperaci zapuszczali się na przełęcz o tej porze roku, gdy na szczytach i wysoko w dolinach leżał jeszcze śnieg. Byrne udał się do handlarki końmi i wymienił Ducha na silnego kuca górskiego, bardziej zdatnego do wędrówki przez przełęcz. Handlarka była tak zdziwiona korzystną dla niej transakcją, że dorzuciła piękne siodło klanowego wyrobu i uprząż ze srebrnymi elementami. Nowy koń Raisy był kudłatą jabłkowitą klaczą z białą grzywą i ogonem. Raisa natychmiast nazwała ją Zmienniczką, zgodnie ze swoim zwyczajem. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy tak wiele razy zmieniała konie, że trzymanie się jednego imienia pozwalało jej się w tym nie pogubić. Tej nocy Raisa spała sama w niewygodnym łóżku w pokoju wynajętym dla całej jedenastki za horrendalną cenę jednej korony od osoby. Jej gwardziści leżeli porozkładani na podłodze wokół niej niczym rozrzucone duże lalki. Byli niewiele starsi od niej. Niektórzy spali mocno, chrapiąc i pomrukując przez sen. Zazdrościła im tej umiejętności natychmiastowego zasypiania. Inni grali w karty albo czytali przy świecach nabytych za kolejną koronę od sztuki. Nawet gdy Raisa szła do toalety, kapitan Byrne posyłał z nią eskortę. Nie była pewna, czy chodziło o jej ochronę, czy o to, żeby nie uciekła. Gdy go o to zapytała, odpowiedział: - Oczywiście, żeby was chronić, Wasza Wysokość. Następnego dnia wyruszyli przed świtem, gdy niebo było jeszcze upstrzone gwiazdami. Byrne miał nadzieję przejść przez przełęcz przed zmrokiem. Latem taka podróż byłaby trudna i uciążliwa. Zimą lub wiosną - mało realna, a nawet karkołomna. Za Delphi brukowany trakt zamienił się w żłobioną koleinami drogę, a w końcu w ścieżkę niewiele różniącą się od szlaku zwierząt, z obu stron otoczoną wielkimi granitowymi głazami, tak wąską, że mieścił się na niej tylko jeden jeździec. Coraz częściej po obu stronach szlaku w zacienionych miejscach pojawiały się łachy śniegu. Koło południa dotarli na wysokość, na której śnieg i lód pokrywały cały teren. Po południu w miejscach, w które docierał wiatr, na szlaku natykali się na zaspy. Śnieg opadał na nich z jałowców przy drodze, które rozsiewały w powietrzu ostry, słodki zapach. Las przynajmniej chronił od wiatru, póki nie wspięli się powyżej granicy drzew. Burza z poprzedniej nocy pozostawiła na drzewach szron, który teraz, w blasku dnia połyskiwał przy każdym ruchu gałęzi. Na śniegu widoczne były tropy zajęcy i innej drobnej zwierzyny. Raisę aż korciło, by użyć łuku, który dostała od Byrne’a. Prawdopodobnie gwardziści woleliby, żeby nie była uzbrojona, bo w tym stanie ducha gotowa była kogoś zabić. Nawet nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo brakowało jej wędrówek po górskich szlakach. W Oden’s Ford pochłaniała ją praca i niewiele czasu zostawało na przejażdżki. Kurs jazdy konnej dotyczył nizinnych metod walki. Kadeci jeździli po szerokich, płaskich przestrzeniach w ustalonym szyku, przez co przypominali nudnych dworskich tancerzy dzierżących broń. Jechała coraz szybciej. Ponieważ niewiele ważyła, bez trudu wyprzedziła strażników. Wspinała się coraz wyżej, w blasku słońca i w cieniu, smagana po twarzy zimnymi iglastymi gałęziami, czując, jak we włosach i na wełnianej czapce krystalizuje się wydychane z ust powietrze. Wdrapała się na szczyt i zatrzymała konia. Przed nią rozciągały się Góry Duchów, widoczne jak na dłoni po drugiej stronie szerokiej doliny: kilka poziomów szczytów osłoniętych śniegiem i chmurami. Niższe partie gór były porośnięte strzelistymi, zielonymi choinkami i smukłymi brzozami. W dolinach, gdzie jeszcze nie docierało słońce, leżał chłodny szary cień. Ponure granitowe szczyty osłonięte były mgłą, zza której gdzieniegdzie się wyłaniały. Usłyszała zimny zew Duchów i jej wewnętrzny głos odpowiedział na to wezwanie.

Tutaj mieszkają jej przodkowie, ta ziemia kryje w sobie krew i kości górskich królowych. A gdzieś tam w Dolinie leży miasto Fellsmarch. Gdzieś tam czeka jej matka - matka, która prawdopodobnie planuje ją wydziedziczyć. Zmienniczka rozstawiła szeroko nogi i ciężko dyszała, mimo że Raisa ważyła niewiele. - Przepraszam - szepnęła księżniczka do ucha i pogłaskała ją po szyi, wiedząc, że przed nimi jeszcze trudniejsza przeprawa. Szczyty w południowej części gór były łagodne, skruszone silnymi wiatrami, które po przesileniu wiały z północy. Te góry były tak stare, że ich nazwy zostały już zapomniane. Na wprost zaś wznosiła się Hanalea, największa i najtrudniejsza do zdobycia. Z gorących źródeł, gejzerów i wulkanów błotnych na jej zboczach, w miejscach, gdzie wściekłe Podziemie przebijało się przez cienką skorupę gruntu, wydobywały się kłęby pary. Jej imię nigdy nie zostanie zapomniane, póki jej lud będzie pamiętał o Rozłamie i przestrzegał Næmingu. Na południowym zachodzie leżał Tamron Court, w którym armia Montaigne’a uwięziła Amona Byrne’a. Dalej na wschodzie był Oden’s Ford, gdzie Raisa pozostawiła Hana Alistera bez słowa pożegnania. Po raz kolejny poczuła ból w piersiach utrudniający oddychanie. Nie żal, tylko... Niech będzie - żal z powodu słów, które nigdy nie zostaną wypowiedziane, miłości, która nigdy się nie spełni, i przyjaciela, którego życie było zagrożone. Może tak jest lepiej. W każdym razie lepiej dla Hana. Jeśli przeżyje, czeka ją polityczne małżeństwo. On stracił już rodzinę i większość przyjaciół. Wciąganie go w intrygi dworu Szarych Wilków mogłoby sprowadzić na niego śmierć. Dobrze sobie radził na studiach w Oden’s Ford. Lepiej, żeby tam pozostał i zapomniał o niej. Może już zapomniał. Mocno ściskając wodze, oddychała głęboko i spoglądała w dal, lecz nie widziała już tego, co rozpościerało się przed jej oczami. Kiedy otoczyli ją gwardziści, słyszała trzeszczenie skórzanych siodeł, chrobot podków na kamieniach, delikatne pochrapywanie koni. Poczuła zapach wilgotnej wełny i żołnierzy zbyt długo będących w drodze. - Wasza Wysokość. Drgnęła, lecz nie przestała wpatrywać się w dal. - Wasza Wysokość, proszę - powtórzył Byrne. - Nie powinniście, pani, tak bardzo się oddalać. Teraz obróciła się w siodle i spojrzała na jego osmaganą wiatrem twarz, wyrażającą szczerą troskę. - Mówiliście przecież, że się śpieszymy - powiedziała. - Tak. Śpieszymy się. Ale powinniście, pani, jechać w środku drużyny, a nie wyznaczać szlak. Nie możemy was chronić, jeśli znikniecie nam z oczu. - Czy jestem więźniem, którego stale trzeba obserwować? - Nie mogąc opanować drżenia głosu, zamilkła i opuściła wzrok. Byrne obserwował ją jeszcze przez chwilę, po czym obrócił się w siodle i dał pozostałym znak ręką, by się oddalili. Najwyraźniej nie chciał, by słyszano ich rozmowę. - Kwadrans postoju, żeby konie odpoczęły przed dalszą drogą! - zawołał. Zsiadł z konia i puścił wodze, aby jego wierzchowiec mógł dosięgnąć mizernych źdźbeł traw rzadko porastających teren. Raisa również zsiadła i osłoniła się od wiatru między dwoma końmi. - Jesteśmy tu, by was chronić, Wasza Wysokość, a nie więzić - powiedział Byrne. Jego szare oczy patrzyły na nią z wyrzutem. Raisa zdawała sobie sprawę z tego, że zachowuje się nierozsądnie, lecz to było silniejsze od niej. Nie ufała samej sobie na tyle, by odpowiedzieć. Zamiast tego ściągnęła zębami rękawiczki i szybkimi ruchami, tak by zdążyć, nim palce jej zdrętwieją, odsunęła z twarzy zamarznięte kosmyki włosów, które rozwiewał jej wiatr. Skóra na jej policzkach i dłoniach była spierzchnięta, mimo grubych warstw maści nakładanej rano i wieczorem. - Gwardia Królewska służy królowej i następczyni tronu oraz całej Unii Szarych Wilków - nalegał Byrne, mrużąc oczy i garbiąc swą postawną sylwetkę pod naporem silnego wiatru. - A jeśli nasze interesy nie będą zgodne? - Raisa przetarła oczy z cichą nadzieją, że pociąganie nosem można wytłumaczyć zimnem. Na to pytanie nie otrzymała odpowiedzi. Spór z kapitanem Byrne’em był równie mało satysfakcjonujący jak walenie głową w mur. On stał niewzruszony, podczas gdy ona zdzierała sobie skórę na nosie. - Lepiej porozmawiajmy o tym, co zrobić po przybyciu - zaproponował Byrne, wciąż nie patrząc jej w oczy. Raisa pokiwała głową, zakładając rękawiczki. Przynajmniej temat jej powrotu do Fells wydawał się bezpieczny, bowiem wszystko wskazywało na to, że wreszcie stanie się faktem. - Zatrzymam się co najmniej na jedną noc w kolonii Sosen Marisy, do czasu, gdy się upewnię, że mogę bezpiecznie zejść do miasta - stwierdziła Raisa. Z tym, oczywiście, wiązało się pewne ryzyko, jeżeli jej matka miała rację, że klan Demonai pragnie odsunąć Mariannę od tronu i posadzić na nim Raisę. Nagle księżniczka poczuła zadowolenie, że jadą wschodnim szlakiem, a nie przez kolonię Demonai. Tylko że... - Czy gdyście wyjeżdżali, mój ojciec był w pałacu, czy w kolonii Demonai? - zapytała. - Będę chciała się z nim

zobaczyć zaraz po przybyciu. - Jej ojciec był klanowym kupcem i strażnikiem kolonii Demonai. Dzielił swój czas między miasto, górskie kolonie i wyprawy kupieckie po terenach Siedmiu Królestw. Liczyła na to, że dowie się od niego, jaka jest aktualna sytuacja. - Królewski Małżonek przebywał w Kendall House - odparł Byrne. - W każdym razie był tam, gdy opuszczałem Fells trzy tygodnie temu. Kendall House. Raisa zmarszczyła brwi. Wolałaby, żeby mieszkał w pałacu. Kendall House było wytworną rezydencją na terenie podzamcza, wykorzystywaną podczas oczekiwania na łaskawość królowej - przebywanie tam nie oznaczało całkowitego wygnania, ale uniemożliwiało dostęp do prywatnych sekretów Marianny. Ojciec Raisy Averill Lekka Stopa, lord Demonai, miał łagodzący wpływ na matkę, gdy tylko mógł znaleźć się w jej pobliżu. Był przeciwwagą dla wpływów lorda Bayara. - A wojownicy Demonai? - zapytała Raisa. - Czy zajęli w tej sprawie jakieś stanowisko? Byrne wzruszył ramionami. - Nie mam takich powiązań z klanami jak wy i wasz ojciec. - Po chwili milczenia dodał: - Słusznie czy nie, Demonai wydają się przekonani, że Marianna ma zamiar pozbawić was, pani, tronu. Chyba musimy zakładać, że szykują się do wojny. Raisa szczelniej owinęła się peleryną. Słońce skryło się za chmurą i wiatr nagle zaczął mocniej smagać. To chyba przypomniało Byrne’owi, że nie ma chwili do stracenia. - Ruszajmy, żeby wykorzystać światło dnia. - Splótł palce, by podsadzić ją na konia, i tym razem skorzystała z jego pomocy.

ROZDZIAŁ CZWARTY Powrót do domu Pod wieczór wciąż wdrapywali się w kierunku Przełęczy Sosen Marisy, stanowiącej południowo-zachodnią bramę Fells. Na wschodzie niebo nabrało barwy indygo i nisko na horyzoncie zapłonęło kilka gwiazd. Byrne jednak obserwował pasmo szarych chmur na północnym zachodzie. - Na krew demona - mruknął. - Znowu śnieg. Będzie tu przed nastaniem dnia. Jeszcze tego nam brakowało, żeby zatrzymała nas burza. - Przyjrzał się wierzchołkom drzew, oceniając prędkość i kierunek wiatru. - Nie damy rady przejść dzisiaj przez przełęcz, więc musimy znaleźć schronienie, zanim się zacznie. Przyspieszyli, pragnąc dotrzeć do znanej Byrne’owi chaty na południowym krańcu przełęczy, gdzie będą mogli ukryć się przed wiatrem i śniegiem. Raisa, zziębnięta, jechała naprzód w milczeniu. Kaptur zakrywał jej twarz, Zmienniczka udzielała swego ciepła. Wiatr zaczął się wzmagać, gdy do celu mieli jeszcze daleko. Podrywał drobinki śniegu z ziemi, zmiatał z gałęzi i ciskał nimi w ich twarze. Wkrótce nadszedł zmierzch, a potem zrobiło się jeszcze ciemniej, gdy chmury przysłoniły gwiazdy. Pierwszy raz widzieli wschód księżyca. Zaczęło padać, najpierw słabo, a po chwili mocniej, tak że maleńkie kryształki lodu kłuły ich w twarze, utrudniając podróż. W Oden’s Ford Raisie wystarczały rękawiczki z delikatnej koziej skóry, które teraz jednak nie chroniły przed zimnem. Wsunęła najpierw jedną dłoń, potem drugą pod pelerynę i prowadziła Zmienniczkę samymi kolanami. Ale Byrne, którego uwagi niewiele umykało, podał jej parę długich wełnianych rękawic do jazdy konnej. Bez wątpienia klanowej roboty. Założyła je z wdzięcznością. Konie były teraz zaledwie cieniami w kłębiących się ciemnościach. Byrne rozciągnął między nimi linę, żeby się nie pogubili. Kapitan posuwał się naprzód, jakby wiedziony instynktem. Nie mieli innego wyjścia - musieli znaleźć schronienie przed nasilającą się zamiecią. Ta sytuacja przypomniała Raisie dzień, w którym poprzedniej wiosny ona, jej matka, Mellony, Byrne i lord Bayar wybrali się na polowanie u podnóża gór. Nagle wybuchł pożar lasu i wszyscy ukryli się w kanionie. Jechali, połączeni liną, w dymie i popiele, ledwie widząc konia przed sobą. Wtedy było gorąco jak w ukropie, powietrze wydawało się zbyt gęste, by móc oddychać. Teraz zaś powietrze było zbyt rzadkie, pozbawione tlenu, drażniące nos. Chłód był nie do wytrzymania. Ubiegłej wiosny uratowali ich czarownicy: lord Bayar, Micah i jego kuzyni bracia Manderowie, którzy zgasili ogień czarodziejską mocą. Czy to naprawdę wydarzyło się niecały rok temu? Zmienniczka brnęła wytrwale naprzód śladem idącego przodem wałacha. Jej nos i grzywa przyprószone były szronem, z boków unosiła się para. Śnieg był tak puszysty i głęboki, że chwilami konie wyglądały, jakby płynęły, zanurzone po grzbiety w mlecznobiałym oceanie. Wtem niespodziewanie wynurzyli się spośród drzew na niewielką polankę osłoniętą pionową ścianą skalną. Przy skale przycupnęła solidna drewniana chata z kamiennym kominem i dachem z drewnianych gontów, pokrytym warstwami śniegu. Obok stała prosta przybudówka dla koni. Klacz Raisy zatrzymała się z własnej woli, jak gdyby czuła, że zbliża się pora wytchnienia. Raisa strzepnęła śnieg z rzęs i wpatrywała się w budynki w milczeniu, bojąc się, że znikną tak samo szybko, jak się pojawiły. Gwardziści z ulgą schodzili z koni, otrzepywali się ze śniegu i prowadzili wierzchowce do szopy. Zmienniczka niecierpliwie przebierała nogami, ale Raisa się nie ruszała. Spoglądała podejrzliwie na chatę, mając dziwne przeczucie, że coś tu jest nie tak. Wyczuła słaby zapach ogniska, chociaż powietrze było tak zimne, że oddychanie sprawiało ból. Wtedy je zobaczyła. Z kłębowiska bieli wyskoczyły w jej stronę. Ich pyski i grzbiety pokryte były śniegiem, w oczach płonęło ostrzeżenie. Wilki. Cała zgraja licząca tuziny tych zwierząt. Las w jednej chwili zapełnił się szaro-białymi futrami, które wlewały się na polanę, prowadzone przez znajomą szarą wilczycę z szarymi oczyma. To jej przodkinie, królowe z rodu Szarych Wilków. Ostrzeżenie, że dynastia jest zagrożona. Byrne, nadal na koniu, zbliżył się do niej. - Wasza Wysokość? Pomóc wam zejść? - Kapitan przyglądał się jej uważnie, jakby chciał zadać kolejne pytanie. Położyła mu jedną dłoń na ramieniu, żeby go zatrzymać, a drugą wskazała na chatę. Tak mocno szczękała zębami, że z trudem wymawiała pojedyncze słowa. - Byrne. Nie ma śniegu... przy kominie... przed drzwiami. Powiódł wzrokiem we wskazanym kierunku i szybko ocenił sytuację. Z komina nie wydobywał się dym, a mimo to wokół niego stopniał cały śnieg. Zaspy śniegu otaczały cały budynek, ale nie było ich przed drzwiami. To znaczyło, że ktoś jest wewnątrz lub w pobliżu. Tyle że nikt z własnej woli nie opuszczałby schronienia w taką pogodę. Ani nie zgasiłby ognia, chyba że chciałby zatrzeć ślady swojej obecności.

Byrne zdążył krzyknąć, nim z lasu wyleciały pierwsze strzały z kusz. Żołnierze, którzy już zeszli z koni, rozejrzeli się zdumieni. Niektórzy upadli tam, gdzie stali, ich czarna krew parowała na śniegu. Nielicznym udało się wdrapać z powrotem na konie i uciec między drzewa, gdzie wyciągali broń z worków przy siodłach i w rękawiczkach z trudem naciągali łuki. Raisa siedziała oniemiała, obserwując to wszystko, jakby była widzem w teatrze. Wreszcie Byrne dłonią w rękawicy popchnął jej głowę w dół. - Kładźcie się i za mną! - mruknął, po czym sam się pochylił i spiął konia piętami. Ruszył slalomem przez polanę, a Raisa za nim. Wzdrygnęła się, gdy coś mignęło jej koło ucha i oparzyło skórę na karku. Wcisnęła twarz w grzywę Zmienniczki, serce łomotało jej z przerażenia. Gdy dotarli do pierwszych drzew, z wirujących płatków wyłoniła się duża postać - pieszy wymachujący wielkim mieczem. Zmienniczka prychnęła i cofnęła się, ostrze chybiło głowy Raisy i wbiło się w kark klaczy. Raisa dostrzegła złowieszczy uśmiech i brodatą twarz, gdy napastnik wyciągał ku niej dłoń i chwytał za pelerynę. Ich spojrzenia spotkały się na moment. Na pokiereszowanej bliznami twarzy mężczyzny pojawiło się nagłe zdumienie świadczące o tym, że ją rozpoznał. On też wydał jej się dziwnie znajomy. Nie było czasu, by się nad tym rozwodzić. Raisa obróciła łeb Zmienniczki, stanęła w strzemionach i trzasnęła butem w brodę napastnika. Jego głowa odskoczyła i po chwili zniknął jej z oczu, gdy gnała w ciemność prosto przed siebie. Odgłosy walki oddalały się, a Byrne pędził naprzód bez wytchnienia. Wokół huczał wiatr, wirujące płatki śniegu sprawiały, że poruszali się w przestrzeni ograniczonej do kilku kroków, w którą tu i ówdzie wdzierały się szare kikuty drzew. Po prawej i lewej Raisa widziała przemykające między drzewami szare postaci, które bez trudu dotrzymywały im kroku. Czyli nadal byli w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Słodka Pani w łańcuchach, pomóż nam, modliła się w duchu Raisa. Zadziwiające, jak zamach na jej życie potrafił wyrwać ją z odrętwienia. Pogoda była dla nich zbawieniem i przekleństwem. Przeszkadzała im na każdym kroku, ale wiatr i zamieć zacierały za nimi ślady. Śniegu było coraz więcej i koniom coraz trudniej było brnąć przez zaspy. Zmienniczka przywarła łbem do boku wałacha, na którym jechał Byrne, i z uporem posuwała się naprzód. W końcu jej powolne ruchy ustały. Raisa wyprostowała się i zsunęła z głowy kaptur. Byrne powstrzymał konia. Rozejrzał się, próbując zobaczyć coś w otaczających ich ciemnościach, i przez chwilę nasłuchiwał uważnie. Wreszcie kiwnął głową na znak zadowolenia i skręcił z niewidzialnego szlaku w głęboki śnieg po lewej, gdzie zaspy momentami sięgały koniom po szyję. Znaleźli się w zagajniku z ośnieżonymi sosnami, zwieszającymi gałęzie aż do ziemi. Byrne zsiadł z konia w miejscu osłoniętym od wiatru przy jednym z dużych drzew i skinął na Raisę, by zrobiła to samo. Zarzuciła sobie worek na ramiona i próbowała zejść z klaczy, lecz zmarznięte kończyny odmówiły jej posłuszeństwa. Byrne, mrucząc słowa przeprosin, wsunął pod nią ręce w rękawicach i zdjął ją z grzbietu wierzchowca. Barkiem rozchylał zwisające gałęzie, niosąc Raisę pod drzewo. Tam, w pachnących sosną ciemnościach, było niemal przytulnie - wycie wiatru tłumiły grube konary pokryte śniegiem. Byrne postawił Raisę na dywanie z sosnowych igieł. - Zajrzę do koni - powiedział i wysunął się spod gałęzi. Raisa rozejrzała się. Nie zobaczyła wilków. Byli więc bezpieczni, przynajmniej na razie. Opierając się pokusie, by zwinąć się w kłębek i zasnąć, zdjęła rękawiczki i zaczęła rozprostowywać palce rąk i nóg, by nie dopuścić do odmrożeń. Ból powracającego krążenia był porażający. Podniosła z ziemi gałąź i omiotła nią niewielką przestrzeń z igieł i brudu, po czym na środku ułożyła stertę suchych gałązek i trochę chrustu. Z torby wyjęła krzesiwo i hubkę. Gdy Byrne wrócił z jukami i bronią, ona już suszyła przy ognisku skarpety i rękawiczki. - Znaleźliście schronienie dla koni? - zapytała, kucając. Kapitan ukląkł i wsunął torby w suchy zakątek. - Tak. Przeprowadziłem je pod inne drzewo. Dałem im ziarno, ale trzeba będzie stopić trochę śniegu, żeby... - Kości! - westchnęła Raisa, rozprostowując się. - Co z raną Zmienniczki? Przepraszam, chciałam ją obejrzeć. - Nie wygląda źle - odparł Byrne. - Trochę ją wyczyściłem, ale niechętnie pozwoliła mi się dotknąć. Obejrzę ją jeszcze, jak wzejdzie słońce. - Dziękuję, kapitanie - rzekła Raisa. - Powinnam była sama to zrobić. - Po chwili niezręcznej ciszy dodała: - I dziękuję za uratowanie mi życia. Po raz kolejny. - Niech się Wasza Wysokość powstrzyma jeszcze z dziękowaniem - powiedział Byrne rzeczowo. - Siedzimy pod drzewem w środku zamieci. I jeśli nawet się stąd wydostaniemy, to jeszcze wiele może się zdarzyć, nim dotrzemy do stolicy. Byrne’owie stanowczo nie byli optymistami. - W porządku - powiedziała. - Proszę uważać moje podziękowanie za niebyłe. A tymczasem, dajcie mi, kapitanie, swoje mokre rzeczy, to je także rozwieszę. Jeśli przypadkiem uda nam się przeżyć tę noc, to chyba nie chcemy jutro znowu wkładać tych przemokniętych ubrań.

Byrne pokręcił głową. Kąciki jego ust lekko się wygięły. - Wybaczcie, Wasza Wysokość. Zapomniałem, jak jesteście, pani, zaradna. - Spędziłam trzy lata wśród Demonai - odparła. - Oni podróżują bez zbędnego bagażu. Jeśli nie dotrzymuje się im kroku, zostaje się w kolonii z dziećmi i starcami. - Niektórzy woleliby zostać w obozie, zamiast wędrować z Demonai - stwierdził Byrne. Ściągnął rękawiczki i podał je Raisie. Wraz z butami zdjął także skarpetki. Raisa zauważyła jednak, że szybko włożył suche skarpety, które wygrzebał z juków, i z powrotem wsunął stopy do butów. Najwyraźniej nie chciał, by coś go zaskoczyło, gdy będzie boso. Raisa chwilę się wahała, rozcierając i rozprostowując dopiero co uwolnione palce, lecz w końcu poszła za jego przykładem. Gdy się pochyliła, by zawiązać buty, nagle Byrne mocno ścisnął ją za ramię. Było to tak do niego niepodobne, że zdumiona podniosła wzrok. Kapitan zaklął cicho: - Krew i kości! To zranienie! Czemu nic nie mówicie? Co się stało? Raisa sięgnęła ręką do szyi i poczuła pod palcami ranę, o której całkiem już zapomniała. Na jej dłoni pozostał lepki ślad. - To tylko draśnięcie, kapitanie. Nic poważnego. - Niech mi będzie wolno samemu to osądzić. Asasyni czasem maczają groty strzał w truciźnie. - Po tych słowach zacisnął usta, jakby powiedział zbyt wiele. Obrócił ją plecami do ogniska, odgarnął jej włosy i grubymi palcami obmacywał tył szyi. - Jak się czujecie, pani? Mdłości, podwójne widzenie, drętwienie? Raisa zadrżała. W każdej chwili mogła przywołać podobne objawy. - Czy wiecie, kim oni byli? - zapytała. - Zdaje się, że coś podejrzewacie. - Z tego, co widziałem, doliniarze. Nie klanowcy. Ale nie przyjrzałem się dobrze. - Wydostał mały żelazny kociołek, który napełnił śniegiem i umieścił nad ogniem. - Nie widzę śladów trucizny, Wasza Wysokość. Ale i tak trzeba to dobrze przemyć i przyłożyć gorący okład, a potem... - Powiedzieliście, że to asasyni, kapitanie. - Raisa przerwała mu te medyczne wywody. Byrne westchnął przeciągle. - No cóż, nie jestem pewien - przyznał - ale myślę, że to oni. Rabusie się tu nie zapuszczają. Klany by na to nie pozwoliły. Zresztą o tej porze roku nie ma tylu podróżnych, żeby takie rabunki się opłacały. Poza tym rabusie nie napadliby na drużynę żołnierzy. Nie przewozimy wielkich pieniędzy, a niżej są łatwiejsze cele i lepsza pogoda. Ci napastnicy byli syci, na wypoczętych koniach, dobrze uzbrojeni. Podejrzewam, że na nas czekali. Byrne pochylił się nad ogniem i płomienie oświetliły jego zatroskaną twarz. - Jeżeli mam rację, to nadal nas szukają albo zaczną, gdy trochę się rozpogodzi. Mają tę przewagę, że wiedzą, dokąd jedziemy. Woda się zagotowała, więc Byrne grubym kijem zdjął kociołek znad ognia. Wrzucił do wody kilka czystych szmat, pomoczył je przez kilka minut i tym samym kijem wydobył jedną z nich. Gdy przestygła na tyle, by móc jej dotknąć, wykręcił ją i przyłożył do szyi Raisy. - Aj! - syknęła, czując gorąco. - Przepraszam - dorzuciła i zacisnęła zęby. Byrne zignorował tę skargę. Masował jej kark i ścierał wypływającą z rany krew. Jeszcze dwa razy zmieniał zakrwawione kompresy, po czym wsypał do wody jakieś zioła. Ich schronienie wypełniło się kwaśną wonią. Korzeń wężowca, pomyślała Raisa. Używany do wyciągania wszelkich trucizn. Byrne zanurzył w kadzi swój kij i wyjął parujący korzeń o silnym zapachu. Poczekał, aż ocieknie, i umieścił go na czystej szmatce rozłożonej na sosnowych igłach. Złożył materiał na pół i odcisnął nadmiar wody. Przyłożył taki kompres do karku Raisy. Najpierw zabolało, lecz po chwili przyniosło ukojenie. W końcu kapitan owinął ranę płótnem. - No, zostawimy to tak na kilka godzin, a potem zobaczymy. Raisa odruchowo starła strużkę wody spływającą jej po szyi. Byrne wyczyścił garnek śniegiem, napełnił go ponownie i pozostawił na ogniu. - Zaniosę wodę koniom i jeszcze raz się rozejrzę - powiedział. - Myślicie, że reszta oddziału nas tu odnajdzie? Będziemy na nich czekać? Byrne pokręcił głową. - Raczej miejmy nadzieję, że nas nie znajdą, bo jeśli oni zdołają nas wytropić, to uda się to także tym, którzy zastawili na nas pułapkę. - Zajął się pakowaniem zestawu medycznego, wyraźnie unikając jej wzroku. - Ruszymy dalej sami. Ci, którzy przeżyli... którzy są w stanie... będą dalej walczyć i opóźniać pościg. Jesteśmy na przegranej pozycji, więc lepiej będzie się z nimi nie spotkać. Dwoje ludzi trudniej znaleźć niż cały oddział. Wtedy Raisa zrozumiała. Nikt nie przeżył. Mieli rozkaz walczyć do końca, nawet z przeważającą liczbą przeciwników, by zapewnić jej możliwość ucieczki. - Oni wszyscy nie żyją? - zapytała. Przypomniała ich sobie, jak spali wokół niej na podłodze gospody w Delphi. - Byli tacy młodzi... większość z nich... - szepnęła.

- To nasze zadanie, Wasza Wysokość. - Byrne uniósł swój bukłak, potrząsnął delikatnie, jakby oceniał jego zawartość, i podsunął Raisie, która odmówiła ruchem głowy. Objęła twarz dłońmi, przytłoczona poczuciem winy. - Nie - szepnęła do siebie. - Nie pozwolę, żeby moi najlepsi żołnierze ginęli w ten sposób. - Mamy niewiele jedzenia - stwierdził Byrne, jakby nie słyszał tego, co mówiła. Widocznie nie chciał pozostawić jej ani chwili na roztrząsanie tego, co się stało. - Tylko to, co wieźliśmy w swoich jukach. Musimy jak najszybciej przedostać się przez przełęcz i dotrzeć do kolonii Sosen Marisy. Właśnie tego spodziewają się ci, którzy na nas polują, pomyślała Raisa. - A jeśli chodzi o broń - mówił Byrne - Jak pamiętam, dobrze radzicie sobie z łukiem, pani. - Dotknął łuku Raisy, który leżał obok niego. Księżniczka skinęła głową. To nie była pora na fałszywą skromność. - Dobrze strzelam z łuku, ale tego jeszcze nie wypróbowałam. Chociaż wydaje się dobry dla mnie pod względem wielkości i ciężaru. - A jak z władaniem mieczem? - Ja... Amon dużo mnie uczył w ostatnich miesiącach - odparła. - Ale to nie jest moja najmocniejsza strona. - Wypróbujcie ten. - Wyciągnął w jej stronę własny miecz, rękojeścią do przodu. Raisa wstała i chwyciła go obiema dłońmi. Jako atrybut Gwardii Królewskiej był odwzorowaniem Miecza Hanalei. Jelec, wykuty z ciężkiego metalu, przypominał falujące włosy Pani, a głowica miała kształt samej Hanalei. Ciężko jej było go podnieść, nawet obiema rękami. Z rezygnacją pokręciła głową i zwróciła miecz kapitanowi, po czym ponownie usiadła. - Czuję się dużo bezpieczniejsza, gdy on jest w waszych rękach, kapitanie. Swoją drogą, jest piękny. Wspaniała robota. Czy to pamiątka rodzinna? Byrne chrząknął. - Królowa... wasza matka... kazała go dla mnie zrobić, kiedy ja... Na jej koronację. Kiedy zostałem kapitanem. Marianna powiedziała wówczas, że to symbol tego, iż w moich rękach spoczywa los rodu Hanalei. Jego oblicze, naznaczone wieloletnimi troskami, wyrażało więcej, niż chciał ujawnić. Raisa wpatrywała się w kapitana zaskoczona. Byrne szybko odwrócił wzrok, jakby licząc na to, że zgasi w jej oczach ten błysk zrozumienia. On ją kocha, pomyślała Raisa. Jakaż byłam ślepa, że tego nie widziałam. Przypomniała sobie słowa matki, gdy ta tłumaczyła jej, dlaczego niemożliwy jest jej związek z Amonem. On jest żołnierzem, powiedziała królowa, i jego ojciec jest żołnierzem, i jego ojciec... Zawsze będą tylko żołnierzami. Raisa mylnie oceniała kapitana swojej matki. Uważała Edona Byrne’a za opanowanego, spokojnego, zdolnego i praktycznego ponad wszystko. Bez krztyny romantyzmu. Kapitan Byrne, którego znała, był szczery i nie skrywał żadnych sekretów. Myliła się co do niego. Myliła się w bardzo wielu sprawach. Żyjesz ze złamanym sercem, pomyślała Raisa, patrząc na Byrne’a. Czemu więc musiałeś też złamać moje serce? Nim się zorientowała, co robi, powiedziała: - Czemu to zrobiliście, kapitanie? Dlaczego odebraliście mi Amona? - Wasza Wysokość - odparł. Jego mina, postawa, sposób, w jaki wyginał dłonie, to wszystko kazało jej się odsunąć. - Nie wiem, o czym mówicie. - Będę milczeć w tej sprawie, żeby wszystkim było łatwiej - oznajmiła Raisa. - Skoro już tu utknęliśmy razem, to może o tym pomówmy. Byrne ukląkł i podniósł kociołek znad ognia. - Pójdę napoić konie - powiedział. - Nadal tu będę, gdy wrócicie. Możemy porozmawiać teraz albo później - odparła Raisa. Westchnął głośno i postawił kociołek z powrotem. Następnie znów opadł na kolana. - Przypuszczam, że mówicie, pani, o moim wyborze kaprala Byrne’a na waszego kapitana? - Jestem bardzo zadowolona z tego, że Amon jest moim kapitanem - oświadczyła Raisa. - Mówię o więzi czy też... o tym połączeniu czy jakkolwiek to nazywacie. - Wzdrygnęła się na wspomnienie tego, jak zwykły pocałunek wywołał u Amona potworny ból. Byrne milczał, dodała więc: - Dlaczego to było konieczne? I czemu to taka tajemnica? Właśnie dlatego, mówiła mina Byrne’a. Żeby nie było takich rozmów. - Wszyscy kapitanowie są związani ze swoimi królowymi - powiedział wreszcie Byrne. - Tak jest od Rozłamu. - Czy naprawdę uważaliście, że trzeba związywać ze mną Amona? - Raisa wyciągnęła dłonie przed siebie. - Przyjaźnimy się od dzieciństwa. - Zrobiłem to dla dobra dynastii. - Byrne patrzył jej w oczy przepraszająco. - Nie chodziło mi o odsunięcie Waszej Wysokości od mojego syna. Ani jego od was, pani.

- Czy aby na pewno? - Raisa czuła, jak wypływa z niej gorycz. Chciała zranić Byrne’a, odegrać się na nim za to, co jej skradziono. - Czy na pewno nie była to zazdrość, bo ja kochałam Amona, podczas gdy... Byrne patrzył na nią wyczekująco, lecz ona zamilkła. Nie. Nie mogła tego powiedzieć. Nie posunie się tak daleko. - Więź chroni dynastię - powiedział Byrne, gdy było już jasne, że Raisa skończyła. - Amon najbardziej nadaje się na waszego kapitana. Gdyby było w interesie dynastii, żebyście... byli razem, to połączenie nie byłoby przeszkodą. - Czyżby? A gdzie to jest napisane? Gdzie są zasady tego wszystkiego? Plączę się w tym chaosie, myśląc, że mogę dokonywać własnych wyborów, a potem się dowiaduję, że już ich za mnie dokonano. Byrne pochylił głowę, przyznając jej rację, lecz po chwili znów spojrzał jej w oczy. - Gdzie jest powiedziane, co mam teraz zrobić? - zapytała szeptem, z trudem powstrzymując łzy. Kapitan wydobył skądś chusteczkę i podał jej. - To jest służba, pani - rzekł. - Znajdziecie szczęście tam, gdzie to możliwe. W miłości czy nie, znajdziecie sposób, by przedłużyć dynastię. Tak jak on. Złość Raisy natychmiast znikła, pozostawiając po sobie tępy ból, niczym wspomnienie po zabliźnionej ranie. Zauważyła, że to rozgoryczenie stało się już jej nawykiem, i że w zasadzie zdążyła się pogodzić z tym, że ona i Amon nigdy nie będą kochankami. Że w obecnej sytuacji równie ważne, a może nawet ważniejsze jest posiadanie przyjaciół. I co zrobiła, gdy się z tym pogodziła? Zakochała się w Alisterze - kolejnym, z którym związek, przynajmniej małżeński, nie był możliwy. - Żadne z nas nie może iść za głosem serca - powiedziała. - Nie prostą drogą. Czy to macie na myśli? Pokręcił głową. - Nikt nie może wam, pani, zabronić kochać - stwierdził. Raisa przecierała oczy. - Myślałam, że ze mną będzie inaczej, że znajdę sposób, by wyjść za mąż z miłości - powiedziała i wyprostowała się. - Teraz już wiem, że jak każda królowa z rodu Szarych Wilków zawrę politycznie uwarunkowany związek małżeński z kimś, kogo nie kocham. Byrne uśmiechnął się nieśmiało. - Coś mi się wydaje, że tak nie będzie, Wasza Wysokość. Zawsze mogę pójść w ślady Marianny, pomyślała Raisa. I znaleźć miłość poza małżeństwem. Nigdy nie wybaczyła matce, że nie dość mocno kochała jej ojca. Teraz, poniewczasie, Raisa zaczynała rozumieć, że wybory nie zawsze są tak czarno-białe, jak się wydają. Spontanicznie nachyliła się w stronę Byrne’a i chwyciła za jego silne, szorstkie dłonie. - Jak ona się trzyma, kapitanie? To znaczy królowa? On spojrzał na ich złączone ręce i podniósł wzrok na jej twarz. - Pani, nie sądzę... - Jesteście z nią związani. Na pewno coś wiecie. Na twarzy Byrne’a pojawił się grymas, jakby weszła na zakazany teren, poruszyła temat zbyt delikatny do omawiania. Jak miłość. - Wasza Wysokość, nie do mnie należy domyślać się, co... - Jeżeli mam jej pomóc po powrocie do stolicy, to muszę wiedzieć - powiedziała Raisa ostro. Byrne patrzył na nią niemal przepraszająco. - To nie jest tak, że mogę czytać w jej myślach. - Wiem. - Raisa skinęła głową. - Ja tylko chciałabym ją lepiej rozumieć. Nigdy mi się nie zwierzała, gdy dorastałam. Jesteśmy takie różne. Nawet z wyglądu nie bardzo jestem do niej podobna. - Racja, bardziej do ojca. Chociaż Marianna jest wysoka, zawsze wydawała mi się delikatna jak... jak panieński pocałunek. - Panieński pocałunek to wiosenny kwiat, który kwitnie jeden dzień i zwija się pod dotknięciem. - Jej Królewska Mość jest ostatnio pogrążona w melancholii - ciągnął Byrne. - Nic dziwnego. Wciąż naciskają na nią klany z Gór Duchów, Wielki Mag i Rada Czarowników. Do tego wasza nieobecność... - urwał na chwilę. - Nie chciałem jej opuszczać w tym momencie. - To przeze mnie musieliście ją zostawić, kapitanie - powiedziała Raisa, znowu czując się winna. - Gdybym miał szukać winnych, Wasza Wysokość, nie zaczynałbym od was. - Byrne położył przed nią swoje juki. - Mam tu prowiant. Zjedzmy coś i prześpijmy się, żeby móc wyruszyć, jak zamieć przejdzie. Wstał, chwycił za kociołek i przedarł się przez gałęzie, by napoić konie. Nim wrócił, Raisa zdążyła przetrząsnąć jego sakwy, gdzie znalazła bochenek chleba oraz kawał sera, i ułożyć jedzenie na serwetkach. Byrne rozkroił ser swoim sztyletem i podał jej połowę, a następnie odkroił cienkie kroniki chleba. Gdy już się najedli, kapitan położył narzędzie na otwartej dłoni. - Czy posługujecie się sztyletem, Wasza Wysokość? Raisa skinęła głową.

- W zasadzie tak, ale Micah i Fiona zabrali mi mój. - Proszę wziąć ten. - Otarł ostrze o swoje spodnie, wsunął sztylet do pokrowca przy pasie, odpiął pas i podał to wszystko Raisie. Ona wyjęła sztylet i obróciła do światła. Wyglądał tak samo jak miecz Pani, z wizerunkiem Hanalei w rękojeści. - Nie mogę tego wziąć! - zawołała. - On należy do waszej rodziny. - Właściwie rzadko go używam - odpowiedział Byrne. - Jeżelibym dopuścił wroga tak blisko, to zasłużyłbym sobie na karę. - Uniósł dłoń, by powstrzymać dalsze protesty. - Zatrzymajcie go, przynajmniej dopóki nie wrócimy do Fellsmarchu. - Ziewnął. - Nie ruszymy się stąd, póki burza nie przesunie się na południe, zdrzemnijmy się więc trochę. - Rozwinął koce przed prowizorycznym wejściem i wsunął się pod nie. Raisa ułożyła się na posłaniu przy ogniu. Sztylet w pokrowcu położyła przy swojej lewej ręce. Ich rachityczne schronienie drżało pod naporem szalejącego wiatru i spomiędzy gałęzi spadał na nich śnieg. - Pomodlę się do Stworzyciela, żeby burza przeszła - mruknęła Raisa zaspanym głosem. - Ostrożnie z takimi modlitwami, Wasza Wysokość - odparł Byrne. Był odwrócony do niej tyłem, więc nie widziała jego twarzy - Wiatr jest dla nas korzystny, bo zaciera ślady. Jak się rozpogodzi, łatwiej nas będzie wyśledzić.

ROZDZIAŁ PIĄTY Starzy wrogowie Przed świtem wiatr zaczął słabnąć. Raisa obudziła się w niepokojącej ciszy i od razu zauważyła nieobecność Edona Byrne’a. Usiadła i drżącymi dłońmi przetarła oczy. Koce Byrne’a były zwinięte i związane, a nad rozpalonym ogniskiem gotowała się herbata. Przy samym ognisku rozłożone było śniadanie złożone z chleba i sera. To wszystko wyraźnie świadczyło o jednym: Byrne chce wyruszyć jak najszybciej. Wstała i przeciągnęła się, rozmasowując plecy. Czuła w kościach tę noc na twardej ziemi. Odwinęła opatrunek z szyi i zdrapała maść, mając nadzieję, że Byrne nie każe jej ponownie nakładać kompresu. Zjadła szybko, popijając herbatą, po czym zaczęła przygotowywać ubranie. Skarpety i rękawiczki były suche, ale sztywne i niewygodne. Kiedy wyszła spod drzewa z bagażami w rękach, stanęła oko w oko z jedną z tych gwałtownych zmian, jakie w górach nie są rzadkością. Nad szczytami na zachodzie lśniły gwiazdy. Tam, gdzie gęste sosny stanowiły osłonę od wiatru, ziemia była pokryta grubą warstwą świeżego śniegu, czystego, dziewiczego, gdzieniegdzie sięgającego wyżej niż głowa Raisy. W miejscach dostępnych wiatrowi śnieg nie leżał, tylko wirował w powietrzu przeganiany daleko w mrok. Choć było jeszcze ciemno i bardzo zimno, nadchodzący dzień zapowiadał się pogodnie. - Dzień dobry, Wasza Wysokość. Obróciła się. Byrne prowadził osiodłane konie. Zmienniczka szła niechętnie, ze skierowanymi do tyłu uszami, wyraźnie niezadowolona z wczesnej pobudki. - Miejmy nadzieję, że nasi wrogowie jeszcze śpią, ale i tak sądzę, że powinniśmy ujechać, ile się da, pod osłoną ciemności. Raisa pokiwała głową. Pogładziła klacz po szyi, szepcząc do niej czule, i obejrzała ranę na jej karku. Byrne miał rację: wyglądała na powierzchowną. Księżniczka przywiązała swoje pakunki i czując ból wszystkich mięśni, wspięła się na Zmienniczkę. Posuwali się powoli. Dotarcie do przełęczy byłoby trudne nawet przy dobrej pogodzie i z wypoczętymi końmi. Trasa była zdradliwa. Pod zaspami kryły się wyboje i najróżniejsze przeszkody. Chwilami brnęli przez zaspy sięgające koniom aż po tułów. Tam, gdzie to było możliwe, schodzili z drogi i szli pod drzewami. W lesie śnieg nie był taki głęboki, a poza tym byli choć trochę osłonięci. Kiedy jednak słońce wyłoniło się zza wschodniego zbocza, Raisa poczuła się widoczna jak na dłoni: niczym czarny owad wspinający się po białej ścianie. Przynajmniej dobrze widzieli swoje tyły. Raisa ciągle oglądała się za siebie, spodziewając się w każdej chwili ujrzeć liczną grupę nacierających jeźdźców. Tymczasem wspinali się przez cały ranek, a pościg nie nadchodził, więc stopniowo się rozluźniała. Jeżeli uda im się dotrzeć do Sosen Marisy, to dalej już klany zapewnią im eskortę. Około południa zjedli posiłek, nie schodząc z koni. Czynili to tylko wtedy, gdy chcieli ulżyć wierzchowcom przy bardzo stromych podejściach. Słońce świeciło na błękitnym niebie, roztapiając szron na skałach i gałęziach. Gdy jeszcze kilka mil dzieliło ich od przełęczy, Byrne zboczył do niewielkiego zagajnika. Raisa automatycznie pojechała za nim i zatrzymała konia obok niego. - Tutaj robi się niebezpiecznie - powiedział. - To znaczy? - Księżniczka rozejrzała się, mrugając, by jej wzrok przywykł do ciemności pod sosnami. Tu i ówdzie promienie słońca przezierały między konarami. Zmienniczka opuściła łeb i obgryzała gałązki będące w jej zasięgu. - Do przełęczy prowadzi wiele dróg, ale przez samą przełęcz już tylko jedna. I na ostatnim odcinku nie ma żadnej osłony, bo będziemy powyżej linii roślinności. Gałęzie nad ich głowami poruszyły się i spadło trochę śniegu. Raisa wygrzebała go sobie zza kołnierza. - Chyba nas nie dogonili? Czy ktokolwiek, kto nie uciekał, by ratować życie, walczyłby tak długo z zamiecią albo wyruszył przed świtem? - Wszystko jest możliwe. Raisa czekała jeszcze chwilę, a gdy Byrne milczał, powiedziała niecierpliwie: - Jeśli nas gonią, to chyba nie ma sensu czekać na nich tutaj? Uśmiechnął się. - Słuszna uwaga, Wasza Wysokość. Zasłużyłem sobie. Zamilkł, jakby się zastanawiał, czy jeszcze coś powiedzieć. Chwilę głaskał konia, mrucząc do niego czule, aż wreszcie zwrócił się do Raisy: - Jesteście, pani, zupełnie inna niż królowa Marianna, jeśli wolno mi tak powiedzieć. - Już to słyszałam - odparła sucho. - Zwłaszcza podczas rodzinnych kłótni. - Bez ujmy dla waszej matki, myślę, że to dobrze. Raisa była zaskoczona. Te słowa nie pasowały do człowieka, który był szczerze oddany Mariannie. - Jak mam to rozumieć? Byrne chrząknął.